«Bezpowrotnie Utracona Leworęczność»

1416

Описание

Twórczość Jerzego Pilcha nie wymaga specjalnej rekomendacji. W swojej książce Pilch rejestruje różnorodność życia społeczno-obyczajowego współczesnej Polski, łącząc swe obserwacje z nostalgiczno-ironicznymi wspomnieniami z okresu dzieciństwa i młodości. Oryginalność obserwacji, humor i sarkazm, błyskotliwe paradoksy i groteska to dodatkowe atuty autobiograficznej prozy Pilcha. Jerzy Pilch wybitny prozaik, autor Monologu z lisiej jamy (1996), zbioru opowiadań pt. Wyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej (1988), powieści Spis cudzołożnic (1993), Tysiąc spokojnych miast (1998), felietonów opublikowanych w zbiorach Rozpacz z powodu utraty furmanki (1994) oraz Tezy o głupocie, piciu i umieraniu (1997), które znalazły się w siódemce najlepszych książek roku, nominowanych do Nagrody NIKE 98.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Jerzy Pilch Bezpowrotnie Utracona Leworęczność

Z duszą na ramieniu

Z duszą na ramieniu przystępuję do bezceremonialnego opisywania moich bliźnich, z du- szą na ramieniu i mózgiem w popłochu, bo wiem mało. Szczerze powiedziawszy, jak na razie wiem jedno, wiem mianowicie, że zanim ja skończę tę dziś zaczętą skandalizującą narrację, nowy rząd, co osobliwym trafem również dziś [1] został powołany – upadnie. Mam tę pewność opartą na wiekuistych wyższościach pisania nad politykowaniem, że ja będę dłużej pisał, niż rząd będzie rządził.

Już raz mi się podobna przygoda zdarzyła. Parę lat temu pojechałem na dzień, dwa do te- ściów do Łapanowa. Był upalny początek czerwca, moja dusza i ciało, jak zwykle w tamtych czasach, były w poniewierce, łaknąłem spokoju i regeneracji. Pojechałem – jestem. Zażywam świeżego powietrza, krytą żabką pływam w jeziorze, dygot duszy ustaje, apetyt wraca. Wy- godnie wyciągnięty na leżaku przyglądam się z niesmakiem, jak teściowie w pocie czoła ha- rują na grządce, czytam literaturę popularną, od czasu do czasu na jaką przyjemną audycję telewizyjną popatrzę. Harmonia. Spokój. Homeostaza. Ziemia z kojącym skrzypieniem obra- ca się wewnątrz niebieskiej łupiny powietrza, a ja na leżaku razem z nią się obracam.

Któregoś dnia wszakże, gdy z rytualną beztroską w telewizor patrzę – co widzę? Widzę, że znany mi osobiście poeta niepodległościowy Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) rzeczni- kiem rządu zostaje. Doznałem podniecenia (bo przecież człowiek doznaje podniecenia, jak kogoś znanego mu osobiście w telewizorze widzi), doznałem zatem podniecenia i fala wspo- mnień mnie ogarnęła. Przypomniał mi się drugi obieg wydawniczy i przypomniał mi się „Za- pis”, na łamach którego Jaś Polkowski (dla przyjaciół Polpot) świetnie debiutował, przypo- mniała mi się czarna noc stanu wojennego, „NaGłos” mówiony, zatłoczona do granic sala krakowskiego KIK-u, w której Polpot wibrującym głosem i w ciszy wibrującej czytał swoje gorzkie i przejmujące wiersze, i przypomniał mi się Jan Błoński, który w równie przejmujący sposób te wiersze omawiał. Przypomniało mi się, jak wraz z innymi twórcami niepodległo- ściowymi graliśmy w piłkę nożną w parku Jordana. (Spośród wszystkich znanych mi poetów Polkowski grał w piłkę najlepiej, był niezły technicznie, miał – jak powiadają – uderzenie i ciąg na bramkę, nie stronił wszakże od gry brutalnej, lubił też, niestety, niesportowo wyzywać przeciwników od komunistów, co robiło specjalne wrażenie i całkowicie paraliżowało szeregi grających niekiedy z nami małolatów).

Przypomniały mi się bankiety, imprezy i pijaństwa niezmiennie antyreżimowe w swej wymowie (Jaś pijał umiarkowanie, głowę też miał umiarkowanie mocną, po ćwiartce z dosyć

– powiedzmy – topornym wdziękiem garnął się do kobiet. – Co to, żałoba? – zwykł na przy- kład w niekonwencjonalny sposób nawiązywać dialog z damą, jeśli bystro dostrzegł, iż jest ona spowita w wieczorowe czernie. Po kolejnych dawkach, również w odpowiedniej kolejno- ści, albo śpiewał antybolszewickie pieśni, albo bredził niepoczytalnie, albo zasypiał snem wojownika. Słowem, jako bankietowicz był, jak i my wszyscy, przyjemny, choć niekiedy uciążliwy).

Przypomniały mi się wreszcie i same wiersze Jasia, wiersze niezwykłej piękności, wiersze, które sprawiały na mnie wtedy i do dziś sprawiają wielkie wrażenie. „Jak brzmiał ten werset?

/ Spłowiałe konie wchodzą w źródła? / Czy inaczej, nie spłowiałe lecz wpław / nie konie i nie źródła lecz klęczący / i warkocz bruku?”

Nie widziałem wówczas i do dziś nie widzę w tej poezji nadmierności politycznej, i jeśli piszę o autorze jako o poecie niepodległościowym, to czynię to z ogólniejszych powodów. Bo być może było w Polpocie poecie nastawienie na jedną tonację, być może okoliczność, że przestał on pisać, to jest dobry dowód, że Polska odzyskała niepodległość, być może jarzmo moskiewskie było dla niego podstawową inspiracją, ale efekty tej inspiracji były o wiele od niej samej bogatsze i rozleglejsze.

Patrzyłem na Jasia Polkowskiego, świeżo upieczonego rzecznika rządu, i przypominały mi się jego wiersze. „Biała rybo listopada (już zasypia to miasto)”, „Obok góra szepce łacińską modlitwę”, „Byłem pustko z tobą w miłosnym objęciu” – płynął przez moją głowę wers za wersem i przypominały mi się dawne doznania i dawne rozumowania, do jakich nas te wier- sze skłaniały. Tak jest, słychać w nich było ton polityczny, ale był i ton metafizyczny, i ton miłosny, i wizja, i tajemnica, i szyderstwo, i ból, słowem – wszystko, co powinno być w wielkiej literaturze, w tych wierszach było. Szkoda gadać, fantastyczne to były utwory, one były tak fantastyczne, że nieraz nam się zdawało, iż zgoła niemożliwą jest rzeczą, by Polpot sam takie świetne wiersze pisał, nieraz nam (przyjaciołom Polpota) taka myśl do głowy przy- chodziła, że chyba te najlepsze kawałki pisze Polpotowi jego żona Anka, bardzo inteligentna i przyjemna osoba. (Dla przyjaciół Polpocina). Zaszczytny ten koncept, bo przecież jest hono- rem dla mężczyzny domysł posiadania przezeń kobiety tak zakochanej, że gotowej czynić dla niego wszystko, gotowej nawet w jego imieniu wypisywać kompletnie niezrozumiałe rymo- wane dyrdymały, otóż zaszczytny ten koncept ma długą tradycję. Znana jest powszechnie hipoteza, iż niektóre wiersze T.S. Eliota wyszły spod pióra jego żony, a prawdę powiedziaw- szy i dzisiaj ilekroć na przykład czytam specjalnie naznaczone metafizyczną głębią prozator- skie epifanie Andrzeja Stasiuka, tylekroć zawistne przypuszczenie, że być może to Stasiuko- wa Stasiukowi tak zgrabnie napisała, też przychodzi mi do głowy.

Ale za daleko zapuściłem się w ryzykowne dygresje, za daleko odszedłem od podstawowej sytuacji fabularnej, a podstawowa sytuacja fabularna jest taka, że ładnych parę lat temu stoję w czerwcu w Łapanowie przed telewizorem i podniecony, i ogarnięty falą wspomnień obser- wuję, jak Jaś Polkowski rzecznikiem rządu zostaje. Ale, niestety, nieoczekiwanie dramatycz- nie i nadzwyczaj prędko wszystko poszło, bo zanim moje podniecenie opadło, zanim fala wspomnień na dobre mnie ogarnęła, Jaś Polkowski przestał być rzecznikiem rządu, i było po ptakach. Nie mam zamiaru wpadać w mniej lub bardziej wystylizowane zasadnicze tonacje, ale była to bardzo intensywna lekcja sceptycyzmu. Ambitnie przypuszczam, że chyba wtedy, parę lat temu w Łapanowie przed telewizorem u teściów, nie byłem całkowitym głupkiem i z grubsza już wiedziałem, że rządy i urzędnicy przemijają, znałem banalną prawdę o ulotności władzy, ale jednak takie oto doświadczenie, iż ja pojechawszy na parę dni do teściów do Ła- panowa, byłem w tym Łapanowie dłużej, niż Jaś Polkowski był rzecznikiem rządu, otóż do- świadczenie to wywarło na mnie wrażenie silne i sceptycyzm mój wzmogło.

Stąd też, z pamięci o tamtej przygodzie, zuchwałe moje przypuszczenie, iż to co obecnie piszę, dłużej będę pisał, niż potrwają rządy obecnego rządu. Z grubsza obliczyłem bowiem, że gruntowne opisanie wszystkich moich przyjaciół, krewnych, znajomych, byłych i aktualnych narzeczonych, rzetelne i na wskroś ekshibicjonistyczne przedstawienie wszystkich moich upadków, wiarołomstw, skandali, w których brałem udział i które widziałem, mrocznych i wstydliwych przygód, a także wydobycie na wierzch najtajniejszych myśli i czytelne ich uwiecznienie roztrzęsioną ręką na białym papierze, otóż wyliczyłem z grubsza, że wszystkie te haniebne czynności zajmą mi rok co najmniej. Samo opisanie, jak Marian Stala od z górą dwudziestu lat maltretuje mnie psychicznie, z trzy tygodnie mi zajmie. A reszta? Tu rok może okazać się mało. A rok to jest dwanaście miesięcy, to jest szmat czasu, przez rok upadają im- peria, przez rok mało która aktualna narzeczona się utrzyma, przez rok nowo powołany rząd nie przetrwa. Nie przetrwa, choć premier ewangelik i to spod Cieszyna. Ale nie przetrwa. Nie ma siły. Nie ma sposobu na Mariolę. Nie przetrwa. A nawet jakby przetrwał, to i tak prędzej czy później skończy mu się kadencja, jak nie skończy się pierwsza, to skończy się druga albo trzecia całkiem niemożliwa, któraś w każdym razie kadencja (któregoś rządu) skończy się na pewno, któraś zostanie przerwana i wyjdzie na moje, bo ja dalej będę pisał, a jakbym nawet już nie pisał leworęcznej spowiedzi, to będę pisał co innego, a jakbym i czego innego nie pi- sał, jakbym już w ogóle nie pisał, to będzie pisał kto inny. Kto inny będzie pisał, kto inny będzie tracił władzę, na tym polega odwieczna, choć widmowa walka karnawału z postem, sztuki z polityką i chętnie bym tę chimeryczną bitwę dokładniej opisał, dalej pociągnął i głę- biej pogłębił, ale niestety, właśnie teraz, kiedy zamaszystość i rozmach wstępują w pióro moje, drzwi do pokoju się otworzyły, straszny ryj się w nich pokazał i tak się jakoś dziwnie na mnie patrzy i patrzy… [2]

Powiem więc tylko tyle: gra pozorów polega tu na tym, iż pozornie ten co pisze, jest w lepszej sytuacji od tego, co rządzi, bo ten, co pisze, opisać może wzlot i upadek rządzącego, rządzący wzlotu i upadku pisarza w żaden sposób nie odnotuje nawet, chyba żeby przemówił nad grobem, ale mowy rządzących nad grobami piszących przemijają tak, jak i ich rządy. Przewaga piszącego jest zaś pozorna z tego powodu, że wtedy właśnie, gdy decyduje się on nazwać swą przewagę, gdy próbuje opisać wzlot i upadek rządzącego, ponosi klęskę, bo w literaturze wszelki gest doraźny przeważnie klęskę oznacza. A jeśli nie klęskę, to poważny błąd kompozycyjny, który bywa klęską. Trzeba pisać swoje, nie trzeba pisać o tych, co spra- wują władzę (chyba że komuś się to pokrywa, osobista obsesja ma polityczną strukturę – po- żałowania godny przypadek nawet w epokach represji), nie trzeba ulegać doraźnym pokusom, literatura to nie jest gra błędów. Na jaką jasną cholerę na przykład odnotowałem powołanie nowego rządu i teraz się zawile i mętnie z tego zapisu tłumaczę, po co mi zdanie o ewange- lickim premierze, czemu mówię o rzeczywistości, która nie jest moją rzeczywistością? Ile razy w przyszłości taki nie polityczny a kompozycyjny lapsus popełnię, ile razy w najbliż- szych miesiącach wiedziony zwodniczą pokusą wychylę się ku rzekomemu światu i pod pre- tekstem odnotowywania rzeczywistości gazetową rzeczywistość zacznę zapisywać (że rząd, że premier, że olimpiada w Nagano, że Lech Wałęsa, że Wiaczesław Tichonow, że Yoko Ono), tylekroć pochopności własnej pożałuję i korygować, i przepisywać będę musiał na no- wo…

Niestety, tu muszę definitywnie wywód przerwać, ponieważ drzwi się jeszcze bardziej otwo- rzyły, cała kosmata postać dyrektora wydawnictwa Znak Jerzego Ulga się w nich pokazała i dalej się patrzy, i bliżej podchodzi, i zaraz zacznie mnie zasypywać gradem propozycji…

Rękopis znaleziony na korytarzu szpitalnym

Mój zamiar opisania dyrektora wydawnictwa Znak Jerzego Illga skończył się w ten spo- sób, że wylądowałem w szpitalu. Niczego nie chcę przez to powiedzieć, nie wyciągam z tej okoliczności żadnych wniosków, nie uogólniam i bynajmniej nie daję pełnej facecji puenty, iż ten, kto pragnie opisać, przybliżyć i rozgryźć naturę Jerzego Illga, musi – prędzej czy później

– trafić na oddział szpitalny. Żadnych tego rodzaju przezabawnych konstrukcji nie wnoszę, niemniej prawda jest taka, że jeszcze parę dni temu miałem zamiar, co mówię, miałem za- miar, wręcz już nawet zacząłem na temat Jerzego I. to i owo szkicować i przemyśliwać, dziś zaś, po kilku dniach tych zgubnych trudów, w szpitalnej piżamie, w szpitalnym szlafroku wę- druję przez szpitalny korytarz.

Czarniawy kanalarz wyjątkowo nikczemnego wzrostu śpi kamiennym snem na stojącym pod dyżurką łóżku, lucyferycznie smolisty zarost, monarchicznie zmierzwiona czupryna i imperialne zaniedbanie cielesne pozwalają na domysł, iż być może nie jest to zwykły szere- gowy kanalarz, może to jest ktoś znaczny, ktoś wysoko w kanalarskiej hierarchii stojący, mo- że nawet jest to – kto wie – sam król kanalarzy. Dyszy ciężko, rzęzi w delirycznym śnie ni- czym zarzynany bawół i akurat w chwili, gdy mijam królewskie łoże, nad którym lśni neono- wy baldachim z krwawym napisem: „Punkt pielęgniarski”, akurat w chwili, gdy staję na pal- cach, gdy stawiam jak najlżejsze kroki, by nie zakłócić pełnego niepojętej grozy snu, on budzi się raptownie, siada na łóżku i krzyczy boleśnie:

– Gdzie jest moja odzież? Gdzie jest moja odzież?

– A skądże do k… nędzy ja mam wiedzieć, gdzie jest twoja odzież – odpowiada mu zaspa- nym głosem Jędruś o nieposłusznych rękach.

Jędruś imał się wszystkich zawodów ludzkości, był gastarbeiterem we wszystkich krajach świata, wszystko potrafi zrobić, wszystko zreperuje, wszystko skonstruuje, posłuży się z wprawą każdym narzędziem, posłuszny jest mu zarówno najdelikatniejszy śrubokręcik, jak i najcięższy topór, i teraz zresztą także nie sposób nie pomyśleć, iż Jędruś dalej dzierży w swych masywnych łapach jakiś niewidzialny młot pneumatyczny albo fantom innego, działa- jącego w oparciu o zasady nieobliczalnych kinetyk, urządzenia. Wszędobylskie ręce Jędrusia poruszają się nieustannie, uruchamiają niedostrzegalne dla zwykłych śmiertelników mechani- zmy, przesuwają powietrzne dźwignie, daremnie próbują udowodnić tezę nie do udowodnie- nia, iż świat jest stabilny. Mijam Jędrusia o nieposłusznych rękach i zaglądam do sal, w któ- rych inni męczennicy strachu i rozpaczy posnęli wreszcie w jakiej takiej uldze, idę dalej, idę w kierunku znajdującej się na końcu korytarza Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, z której dochodzi przedśmiertny skowyt kogoś, kto może jeszcze żyje, idę szpitalnym koryta- rzem i czynię to co i wy, moi bracia straceńcy, czynilibyście na moim miejscu. Idę i ulegam narkotycznemu urokowi średniego personelu medycznego. Uśmiecham się głupkowato i ga- pię bezwstydnie na siostrę Reginę, na siostrę Anitę, na siostrę Kasię, na siostrę Mariolę i na siostrę Violę zwłaszcza.

Jestem w środku mitu, jestem w samym sednie archetypicznej emocji, od wieków wszakże wiadomo, iż średni personel medyczny bywa źródłem nie lada doznań. Mityczne sanitariusz- ki, siostry miłosierdzia, pielęgniarki, felczerki wszystkich epok, ileż poruszających serce le- gend i pieśni o nich ułożono.

Ponieważ mam sporo czasu (na wędrówkach po szpitalnym korytarzu całe dnie mi prze- chodzą), spróbuję to zjawisko (zjawisko specjalnego czaru, jakim promieniuje średni personel medyczny) ująć od strony teoretycznej. Otóż moim zdaniem niesłychane emocje, jakie budzą w mężczyznach, czy jak kto woli pacjentach, siostry pielęgniarki, nie biorą się ani z ich czu- łości, ani z opiekuńczości, ani z ich sterylnej czystości, ani z innych cech anielskich. To zna- czy, wszystkie wymienione atrybuty są obecne, mają znaczenie i działają silnie, ale nie są one wyłącznie przywilejem średniego personelu medycznego. Czuła, opiekuńcza i sterylnie czysta może być wszakże zarówno doktor praw, jak i konduktorka pociągu dalekobieżnego, makler- ka giełdowa i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”, wyczynowa sportsmenka i ekspedient- ka sklepu nocnego. Czułe, opiekuńcze i sterylnie czyste mogą być, prawdę rzekłszy, przed- stawicielki wszelakich profesji. Natomiast kobiety z księżycowego świata medycyny, siostry pielęgniarki, sanitariuszki, lekarki, praktykantki, są także w niepokojący sposób oswojone z ludzką cielesnością, z fizjologią, z najciemniejszą stroną tej fizjologii.

Kiedy dochodzę do progu Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego i kiedy patrzę, z jaką swobodą uwijają się one wokół leżących tam półzwłok nieprzytomnego narkomana, kiedy widzę, jak wprawnie smarują jego ropiejące odleżyny, uruchamiają aparaturę pozwalającą mu oddychać, oprzyrządowują to roślinne ciało przewodami uruchamiającymi najwstydliwsze funkcje fizjologiczne, kiedy widzę, w jak naturalny sposób oswojone są z najkłopotliwszymi reakcjami, zakamarkami i substancjami ludzkiego jestestwa – pojmuję, iż to co jest w tym zawodzie i w tym powołaniu najbardziej czarującego, to proste przyzwolenie na bliskość cu- dzej fizjologii. One są opiekuńcze, czułe i sterylnie czyste, ale jest też w nich niesłychana swoboda dotyku. One bez oporów dotkną, przewrócą z boku na bok i obmyją czyjeś upodlo- ne, składające się wyłącznie z kruszejących kości i parszywiejącej skóry ciało. Żywe szkiele- ty, w których na przykład najtęższą częścią nogi była rzepka kolanowa, widywałem dotąd na filmach dokumentalnych. Ten, co leży na Sali Intensywnego Nadzoru Medycznego, wygląda tak samo. Siostry pielęgniarki ratują, czynią co mogą, z całych sił trzymają go po stronie ży- cia, on wszakże na razie nie wie, że one go dotykają. On w ogóle nie wie, że są przy nim Anita, Viola i Mariola, istoty nie z tej ziemi. Ale reszta, co jest przytomna, wie. My wszyscy, cośmy ledwo, ledwo z powrotem na własnych łapach zaczęli łazić, dobrze wiemy, że w każ- dej chwili możemy doznać łaski dotyku, łaski zmierzenia ciśnienia, łaski zastrzyku albo na- wet łaski pobrania krwi. Toteż wciągają się opuchnięte brzuchy, prężą cherlawe piersi, kunsztownie drapują szaty szpitalne. Ach, my dobrze wiemy, że nie jesteśmy dla nich męż- czyznami z krwi i kości, ale rodzajem przykrej substancji, uciążliwym obiektem pracy. Ale przecież ci, co właśnie kroczą w kosztownych kapeluszach ulicą Floriańską, też przeważnie bywają ruchomą materią, na którą w dodatku żadna pielęgniarka nie spojrzy. A poza tym bez przesady z tą męską skromnością. Powiem brutalnie: kto umie grać w piłkę, ten strzela gola i w szpitalnej piżamie.

Król kanalarzy ocknął się na dobre i na rachitycznych, niepewnych, niemowlęcych nóż- kach krąży po oddziale w poszukiwaniu lustra wiszącego na odpowiedniej niskości. Król ka- nalarzy pragnie bowiem rozjaśnić swe mroczne oblicze, czyli – mówiąc po ludzku – pragnie się ogolić. Najstraszliwsze i na szczęście w połowie tylko czytelne przekleństwa sypią się z jego wciąż jeszcze na wpół zesztywniałych ust – wszystkie zwierciadła są na wysokościach dlań niedostępnych. Toteż w końcu wznosi chybotliwą piramidę ze szpitalnych stołków i ta- boretów i wspina się, i staje na szczycie, i namydla twarz. Tylko ludzie prawdziwie upadli, tylko ci, co zaznali najgłębszej rozpaczy, potrafią tak zapamiętale dążyć do poprawy i dosko- nałości. Wszakże w każdej chwili ten władca kloszardów może runąć i roztrzaskać sobie czaszkę o beton, desperacko jednak pragnie w razie czego polec jako człowiek ogolony. Z duszą na ramieniu asekuruję to nadmierne w swej karkołomności higieniczne przedsięwzię- cie, on patrzy na mnie uważnie, widzę w lustrze odbicie jego półzwierzęcych rysów, niechyb- nie lada chwila runie kolejna sekwencja nieczytelnych przekleństw. I istotnie, król kanalarzy na moment unosi berło pędzla i mówi:

– Czytał pan może Tortilla Flat Steinbecka? Czytał pan? Otóż moim zdaniem Steinbeck znał problem alkoholizmu z autopsji. Tak sądzę, choć trudno mi definitywnie wyrokować.

Tam i z powrotem wędruję szpitalnym korytarzem, krążę pomiędzy Salą Intensywnego Nadzoru Medycznego, w której ważący piętnaście kilo dwudziestolatek to traci, to odzyskuje przytomność, a kompleksem sanitarnym, w którym wolno palić. W kompleksie sanitarnym kłębi się tłumek roztrzęsionych alkoholików, palą desperacko papierosa za papierosem, przy- sięgają jeden przed drugim i na wszystkie świętości, iż już nigdy, przenigdy nie wezmą do ust kropli wódki i z wstydliwą nostalgią spozierają przez okno, za którym dobrze widać niedale- kie sklepy, budkę z piwem i kolegów radośnie buszujących na wolności.

Idą tu jedno za drugim przygodowe opowiadania, zapierające dech historie o nocnych koszmarach, o straszliwych głodach nie do zaspokojenia, wesołe przypowieści o przeróżnych sposobach ukrywania flaszek przed udręczonymi żonami, o stratach i zgubach nie do odzy- skania. Rozpacze, płacze, śmiechy i wiwaty. Młodziutkie ćpunki śpiewają pod prysznicem straceńcze piosenki, dreszcze człowieka przechodzą, jest pięknie, ale znikąd ocalenia.

Wędruję szpitalnym korytarzem, ulegam magicznemu urokowi średniego personelu me- dycznego i po pewnym czasie, zorientowawszy się w tym i owym, liczyć zaczynam na pomoc psychologa. Rozmowa z psychologiem – myślę – powinna mi pomóc, po rozmowie z psy- chologiem, kto wie, może nawet dyrektora wydawnictwa Znak uda mi się opisać. Tak, nie- wątpliwie, psycholog, człowiek wykształcony (zielone oczy, warkocz do pasa, rocznik na oko sądząc sześćdziesiąty ósmy) ukoi moją skołataną duszę, powie, co robić i od czego zacząć. I zaraz po śniadaniu ustawiam się w kolejce do psychologa z warkoczem. Ustawiam się w ko- lejce, już jestem pod drzwiami gabinetu i, jak zwykle, ponoszę klęskę. Przede mną był tu, niestety, Jędruś Parkieciarz i odbył z psychologiem z warkoczem rozmowę wprawdzie krótką, ale na tyle doniosłą, iż w jej wyniku psycholog z warkoczem przerwała pracę, kto wie na jak długo. Jędruś mianowicie odpowiedział psycholog z warkoczem pytaniem na pytanie. – Dla- czego pan pije? – zapytała ona. – A dlaczego pani nie pije? – odparł on, i tak to się skończyło.

Kawałek o trzęsących się rękach

Ręce mi się trzęsą ze strachu przed pisaniem. Odkąd nauczyłem się pisać, zaczęły trząść mi się ręce, ręce mi się nie trzęsły jedynie wtedy, kiedy byłem analfabetą, czyli przez pierw- szych siedem lat życia, choć kto wie, może i wtedy mi się już trochę trzęsły, nie pamiętam; pamiętam tysiące szczegółów z najgłębszego dzieciństwa, niekiedy wydaje mi się, że pamię- tam siwy kolor ścian izby porodowej, stojące tam sprzęty, martwy uśmiech akuszerki zmor- dowanej kilkunastogodzinnym przyjmowaniem dziecka, ale tego, czy tuż po przyjściu na świat już jako oseskowi trzęsły mi się ręce, nie pamiętam. W każdym razie ręce zaczęły mi dygotać na bardzo długo przedtem, zanim – jakby to powiedział Konwicki – rozmaite oko- liczności życiowe skłoniły mnie do wypicia kilku cystern napojów wyskokowych. Ręce za- częły mi dygotać na długo przedtem, nim wychyliłem pierwszy kielich w życiu, ręce zaczęły mi dygotać, gdy usiłowałem napisać pierwszą, ściśle mówiąc, gdy usiłowałem napisać drugą literę w swym życiu.

Z pierwszą literą, literą „a”, nieudolnie bo nieudolnie, ale jako tako mi poszło, natomiast na drugiej literze „s” utknąłem na dobre. Pierwszą samogłoskę udało mi się pokonać i na pi- śmie uwiecznić, pierwszej spółgłosce nie byłem w stanie nijak sprostać. Zwłaszcza wieńczący tę literę złowrogi szpic – dzióbek był dla mnie absolutnie nie do przejścia. W związku z czym i pierwsze słowo pisane, jakim, jak wiadomo powszechnie, jest w polszczyźnie słowo As, było dla mnie słowem nie do wykonania i nie do pokonania.

Być może, dobrze by było w tym miejscu dać kilka efektownych zdań o przykrym ciem- nobrunatnym kundlu, co widniał na jednej z pierwszych ilustracji w elementarzu Falskiego i bronił mi swą znakową złowieszczością wstępu do czarodziejskiego ogrodu języka pisanego, o barykadzie groźnych przedmiotów, które zagradzały drogę wyjścia z mglistej krainy analfa- betów. Były to wyobrażone u dołu strony przedmioty zaczynające się odpowiednio na literę

„A” albo na literę „S” i osobliwym trafem każdą z tych rzeczy do dziś można w złe moce wyposażyć. Auto mogło człowieka na drodze przejechać, Sanki mogły człowieka ponieść do partecznickiego potoku, Armata wiadomo co mogła z człowiekiem zrobić, a ponad tym wszystkim w dodatku trzepotała skrzydłami i pohukiwała złowróżbnie bardzo zła Sowa. Ale nie bałem się ani psa, ani armaty, ani sowy, bałem się demona nieporadności, który mieszkał we mnie i który za nic, za nic nie pozwalał mi tak jak Pan Bóg przykazał napisać litery „s” prawą ręką.

Bo w gruncie rzeczy to, że nie umiałem napisać litery „s” prawą ręką, nie było najgorsze. W końcu mogła to być zwyczajna nieporadność albo lenistwo. O moim specjalnym zwyrod- nieniu świadczyła okoliczność, iż ja tę przeklętą literę „s” potrafiłem swobodnie i wprawnie napisać lewą ręką. Mało że miałem zeza, mało że nosiłem okulary, mało że byłem w ogóle chorowity, okazywałem się na dodatek kompletnie zdegenerowanym mańkutem. Zezowatość w połączeniu z leworęcznością to było spiętrzenie ułomności, które w tamtych czasach

(schyłek lat pięćdziesiątych) i na tamtych ziemiach (zamieszkana wyłącznie przez pracowi- tych i złotorękich ewangelików Wisła) skazywały mnie, jeśli nie na natychmiastową eksterminację fizyczną, to na nędzną wegetację gdzieś na marginesie sprawnej i zamożnej społecz- ności. Gra nie szła o to, czy nauczę się pisać, gra szła o to, czy i jak będę żył. Toteż ojciec z wściekłości fruwał pod sufitem. Wzbijanie się w powietrze przychodziło mu tym łatwiej, że był drobnej postury i nikłego wzrostu. I rozsadzające jego lekkie ciało furie i energie z sza- leńczą łatwością przełamywały prawa grawitacji. Kiedy mniej więcej dziesięć lat później po- znałem prozę Schulza i trafiłem tam na motyw ptasiej metamorfozy ojca, czytałem ten kawa- łek w poczuciu niesłychanego braterstwa z autorem Sklepów cynamonowych, a także nie bez poczucia wyższości.

Rzecz jasna, nie pada mi na umysł nawet cień myśli, by w jakikolwiek sposób porówny- wać się z tym geniuszem prozy, ale w porównywaniu ojców, i to w porównywaniu ich pod jednym tylko względem, kunsztów aeronautycznych, nie widzę niczego niestosownego. Nie- stosownie tu co najwyżej może zabrzmieć wyznanie, iż mój Stary fruwał o wiele lepiej od Starego Schulza, ale na to nic nie poradzę, taka była prawda, nie będę jej przesłaniał woalem fałszywej skromności. W karakona Stary Schulz, owszem, przemieniał się po mistrzowsku, ale w ptaka słabo i fruwanie mu nie szło. Nieznacznie jedynie fizycznie upodabniał się do kondora królewskiego i „niekiedy przez zapomnienie zrywał się z krzesła przy stole i trzepiąc rękoma jak skrzydłami, wydawał pianie przeciągłe, a oczy mu zachodziły mgłą bielma. Po- tem, zawstydzony, śmiał się razem z nami i starał się ten incydent obrócić w żart”.

Mój ojciec posępnie i bez żartów żeglował w powietrzu, nie dokonywały się w nim żadne fizyczno – ptasie metamorfozy, był po prostu adiunktem Akademii Górniczo-Hutniczej, który umiał fruwać. Oblatywał okrągły stół, za którym siedziałem, przez chwilę krążył wokół wi- szącej nad tym stołem lampy, potem ponad małżeńskim łożem leciał w kierunku drzwi, nie ruszał nawet specjalnie rękami, nie musiał imitować ruchu skrzydeł, po prostu była w nim odrzutowa i pierwotna siła lotu, przelatywał przez małą izbę, w której mieszkali Dziadkowie, przez lodowaty przedpokój, dolatywał do kuchni, skąd po chwili wracał, przynosząc turko- czące w powietrzu coraz większe arkusze papieru pakowego. Wychodził z typowego dlań założenia, iż im większą, im masywniejszą i na im pokaźniejszym papierze literę „s” przyj- dzie mi postawić, tym będzie to edukacyjnie skuteczniejsze i trwalsze. W ogóle była w nim skłonność do rzeczy wielkich, masywnych i trwałych, co mają służyć lata, do butów o dwa numery za dużych, do gigantycznych zimowych palt, do kożuchów, w których czułem się jak w namiocie; nawet zabawki, które mi kupował, były ogromne i niezniszczalne.

Miałem zresztą wszystko, czego dusza zapragnie, ściślej mówiąc, miałem wszystko, czego dusza zapragnie, prócz broni. Ojciec był histerycznym i ekspansywnym pacyfistą i nigdy nie zezwalał na posiadanie nawet pistoletu na wodę, o czymś tak groźnym jak korkowiec nie wspominając. Był to ewidentny uraz z czasów wojny, nigdy zresztą ani o swojej służbie w Wehrmachcie, ani o ruskiej niewoli nie opowiadał. Jakieś epizody, jakiś upadek z przejeż- dżającego przez most transportu do rzeki (- Gdybym wtedy nie umiał pływać, nie żyłbym – mawiał do mnie znacząco, gdy trenowaliśmy żabkę na sucho), jakiś wojskowy marsz zagrany na organkach, i tyle. Nic więcej. – Wojna jest najstraszniejszą rzeczą na świecie – tym nie- chybnie słusznym aforyzmem ucinał wszelkie moje prośby i marzenia o posiadaniu jakiej- kolwiek imitacji broni palnej. Wszelako dla formy pierwotnej, dla archaicznej broni miotają- cej, takiej jak na przykład proca, łuk czy kusza miał wyrozumienie, i to wyrozumienie zdu- miewająco daleko idące. Kiedy w abonowanym dla mnie piśmie „Horyzonty Techniki dla Dzieci” trafił na historię Wilhelma Tella i towarzyszącą tej historii instrukcję zmajstrowania dziecinnej kuszy – zabawki, zapalił się do tego pomysłu z charakterystyczną dlań nadmierno- ścią. Zwielokrotnił wszystkie parametry i w warsztatach Akademii Górniczo-Hutniczej pole- cił wykonać kuszę o parę numerów za wielką i za masywną, taką, która służyłaby mi lata. I ja, co nie mogłem mieć nawet blaszanego pistoletu na kapiszony, chodziłem po Wiśle i uginałem się pod ciężarem broni, z której w każdej chwili mogłem kogoś zabić. Kusza miała dębowe łoże, bukowe łęczysko i mosiężny spust, wystrzelona z niej strzała niosła na prawie sto metrów, wystrzelona w powietrze na chwilę znikała z oczu. Nikt nie został zabity ani ciężko ran- ny, ponieważ jak w kogoś celowałem, chybiałem celu – miałem zeza i trzęsły mi się ręce. Przypadkiem też nic złego się nie stało, ponieważ miejscowi protestanci widząc zezowatego niedojdę dzierżącego w roztrzęsionych łapach śmiercionośną broń, pierzchali na mój widok, kryli się po domach, uciekali na odległe drzewa. Trzęsły mi się ręce, gdy strzelałem z kuszy, i trzęsły mi się ręce, gdy na największym nawet arkuszu papieru próbowałem postawić niena- wistne „s”. Do dziś zresztą – wszystko pisząc ręcznie – nie umiem z należytą kaligraficzną pieczołowitością nie tylko litery „s”, żadnej w ogóle litery nie umiem porządnie postawić.

Ach, oczywiście, moim trzęsącym się rękom daleko do rozlatanych jak stado gołębi rąk Jędrusia Parkieciarza, rzecz wszakże w tym, iż Jędrusiowi teraz, kiedy się poprawił, wydo- brzał, kiedy wyleczony wyszedł ze szpitala, żadna klepka nawet na milimetr nie drgnie w dłoni. A mnie, niestety, nawet jak ustąpi drżenie okolicznościowe, pozostaje prawie taki sam dygot immanentny. Toteż, bolejąc nieustannie nad moją bezpowrotnie utraconą leworęczno- ścią i zazdroszcząc (tym co go mają) pięknego charakteru pisma, nie przestaję się zastanawiać zarazem, o czym ja bym mianowicie moją lewą ręką i cudnym charakterem pisma pisał? Przecież nawet ten zręczny tytuł: Bezpowrotnie utracona leworęczność, musiałby być inny.

Szabla porucznika Czyża

Oficerskiej szabli dziadka szukaliśmy z ojcem w latach pięćdziesiątych, szukaliśmy jej za Gomułki, za Gierka, szukaliśmy jej w stanie wojennym i z coraz mniejszą wprawdzie wiarą i nadzieją szukaliśmy jej po odzyskaniu niepodległości. Niczym para wytrawnych rewidentów albo przeczesywaczy szliśmy od pomieszczenia do pomieszczenia i przetrząsaliśmy wszyst- ko. Istnienie szabli wydawało się prawdopodobne, a nawet niechybne, w domu i tak były eg- zemplarze wszystkich przedmiotów wymyślonych i stworzonych przez ludzkość – mogła zatem być i szabla.

W domu, który był zarazem przedwojenną masarnią, gospodarstwem, domem naczelnika poczty, wytrawnego myśliwego, filatelisty, zapalonego hodowcy norek, pensjonatem, biurem pisania podań, przechowalnią bagażu, noclegownią, łaźnią, szwalnią, magazynem przemytni- ków, gorzelnią, punktem usług telekomunikacyjnych, gastronomicznych i ogólnoludzkich, domem, w którym mieszkali pospołu: pastor, farmaceutka, inżynier górnik, weterynarz oraz monter trakcji wysokiego napięcia – otóż w tym domu było wszystko.

Zapragnąłeś – dajmy na to – bibularza – miałeś bibularz. Zapragnąłeś miniaturowej wagi aptekarskiej – miałeś miniaturową wagę aptekarską. Zachciało ci się topora rzeźnickiego – miałeś topór rzeźnicki. Zapragnąłeś traktatu teologicznego – w okamgnieniu obracały się przed tobą kruszejące karty z ściśle zapisanym wywodem o predestynacji.

A pianino? A żarna? A bursztynowe pudełka po lekach? Akordeon? Maszyna do szycia? Pieczęcie łąkowe? Osełki do kos? A dziurkacze, zszywacze, zakraplacze, przyciski i kolorat- ki? Stare aparaty telefoniczne, skrzypce i sieczkarnia. Finezyjne patyczki służące do wieńcze- nia końcówek w produkcji kiełbasy, zapasowe części wirówki do mleka, jelenie poroża, oka- zy wszystkich minerałów świata i prawdziwie marquezowski magnes z potworną siłą wyry- wający żelazo zakopane nawet metr pod ziemią. Poniemiecka lornetka i krasnoarmiejski ki- lim. Komplety cyrkli, krzywek i ekierek, suwak logarytmiczny, próbki kabli o wszelakim przekroju i specjalna, podręczna klatka służąca do subtelnej kaźni norek (tak aby, broń nas Panie Boże, nie naruszyć futra). Małe lampki górnicze, klasery, znaczki, kopiowe ołówki, zapomniane przez letników setki okularów słonecznych, krowie dzwonki, kołowrotek, baro- metr, klucze do wszystkich zegarów, wszystko, łącznie z elementariami, takimi jak rzadkie kamienie rzeczne, muszle morskie, gwoździe, mutry i metalowe kulki, wszystko, z wyjątkiem szabli.

Widzialna historia szabli kończyła się w roku 1939. – Po powrocie z Rumunii dałem ją matce i ona schowała – dziadek tak zawsze mówił o babci: „matka”. – Matka schowała szablę i jej trzeba pytać. – Ale babcia wzruszała ramionami, kręciła przecząco głową, machała ręką i nawet się nie wysilała na jakieś proste kłamstwa o niepamięci. Wiadomo było, że wie, ale nie powie. Choć z biegiem czasu w jej przeczących gestach jął się pojawiać cień niepewności, a może obawy, myśl, iż istotnie zapomniała, nawet nie przychodziła mi do głowy, co najwyżej szabla sama z siebie, wiedziona kinetyką latami pozornie nieruchomych przedmiotów, scho- wała się przed nią jeszcze lepiej.

Dziadek wyjmował z półki drugi tom przedwojennego wydania Słownika Ilustrowanego Języka Polskiego Arcta, otwierał na stosownej stronie i wskazującym palcem dotykał miniatu- rowej ryciny. – Tak samo wyglądała. Identycznie jak moja. Identycznie. Matka schowała i wiedziała, co robi. Najpierw Germania, potem Bolszewia…

Wpatrywaliśmy się z ojcem w ascetyczny biało-czarny rysunek, wpatrywaliśmy się weń intensywnie, tak jakbyśmy chcieli obraz szabli niezawodnie sobie utrwalić, by – gdy wreszcie się na nią natkniemy – nie mieć najmniejszych kłopotów z jej rozpoznaniem.

Szukaliśmy szabli całe moje dzieciństwo i całą moją młodość; zacząłem pisać, w jednym z pierwszych opowiadań dałem nawet zdanie o szabli dryfującej przez labirynt ścian. Nie było jej nigdzie, szliśmy z ojcem od pokoju do pokoju, od komórki do komórki, a kiedy zrewido- waliśmy cały dom, szukaliśmy w pralni, potem w wędzarni, w szlachtowni, w drewutni, w oborze, w spiżarni, w lodowni, pod szopą, na szopie, w magazynie, na strychu – kawaleryj- skiej broni siecznej z wygiętą klingą nie było nigdzie. Przestała istnieć, zapewne strawiona rdzą poszła w rozsypkę. Skończyła się udręka mojej młodości i rozpoczęły męczarnie wieku średniego, ojciec zachorował na serce i umarł, trzy lata wcześniej umarła babcia, dwanaście lat wcześniej umarł dziadek, opustoszały dom konał w całym majestacie wiotczejącej archi- tektury. Wilgotniały ściany, sypały się tynki, przedmioty pozostawione w pokojach traciły kształty, jakby rozpuszczały się w pustce, na piętrze zagnieździły się łasice, pozornie nieru- chome meble i sprzęty same z siebie zmieniały pozycje na bardziej chaotyczne.

Przyjeżdżałem z Krakowa do matki, miałem klucz, ale rzadko zachodziłem do tego miej- sca, w którym kiedyś było wszystko, teraz nawet jaśmin kwitnący przed frontową ścianą miał trupi zapach. Tego lata zaczęły się wielkie prace rozbiórkowe i remontowe, słychać było gwar młotów pneumatycznych, brama wjazdowa była cały czas szeroko otwarta, któregoś upalnego dnia wstąpiłem tam na chwilę, wszędzie kręcili się robotnicy, na podwórzu piętrzyły się sterty absolutnie niedorzecznych i nierozpoznawalnych przedmiotów, młoty pracowały nieustannie, runęła ściana, podniósł się obłok ceglanego pyłu, po chwili jeden z robotników wręczył mi owiniętą w juchtowy worek oficerską szablę dziadka. Wydobyłem ją na światło dzienne. Nietknięta rdzą, wyglądała istotnie identycznie jak tamta na rycinie w słowniku Arcta.

Potem szedłem z tą szablą przez Wisłę, przez most, w górę, w kierunku Partecznika, letni- cy oglądali się za mną, pokazywali palcami i w ogóle zachowywali się tak sensacyjnie, jakby człowieka z szablą w garści widzieli ostatnio nie wiadomo kiedy.

Kot, który trzyma mnie przy życiu

Budzę się o czarnej godzinie i czarne myśli idą mi przez głowę. Słyszę dzwony dzwoniące na kościelnej wieży, słyszę dochodzący z góry entuzjazm matki witającej się z psami – potem przychodzi głucha stepowa cisza i daleki stukot pociągu jadącego z Głębiec.

Najpierw jest piąta, potem szósta, potem siódma rano. Z rzednącego półmroku wyłania się moja na wskroś przypadkowa biblioteka, której widok mnie przygnębia.

Od czasu do czasu przywożę z Krakowa do Wisły jakieś quasi-zbyteczne książki, których w najbliższym czasie na pewno nie będę czytał, ale, być może, kiedyś je przeczytam, choć raczej nie. Powstaje w ten sposób księgozbiór absolutnie niepoczytalny, chorobliwy, krymi- nogenny. Jurgen Thorwald Godzina detektywów, Tilman Spengler Mózg Lenina, Immanuel Kant Religia w obrębie samego rozumu, Siergiej Dowłatow Jak pragnę wolności, ks. Tomasz Węcławski Gdzie jest Bóg?, Josef Skvorecky Lwiątko, Max Heindel Światopogląd różokrzy- żowców, Heimito von Doderer Każdy może być mordercą (oczywiście pierwsze wydanie z

1963), Susan Forward Toksyczni rodzice, Wolfram Eberhardt Symbole chińskie, Ernest Gell- ner Postmodernizm, rozum i religia (a to skąd się tu wzięło?), Rene Reouven Słownik zabój- ców, Andriej Tarkowski Czas utrwalony… Starczy, choć to zaledwie początek pierwszej pół- ki. Dalej jest jeszcze gorzej. Dalej idzie pokątna literatura erotyczna pomieszana ze starymi kalendarzami ewangelickimi. Jest lodowato, jest potwornie zimno, jest tak zimno, że grzbiety książek wydają mi się powleczone szronem. Akcydentalny księgozbiór ma tę dobrą stronę, że można, a nawet trzeba go unikać. Jak człowiek jest skazany na książki, z których każda świetnie nadaje się w zasadzie do czytania i zarazem żadna się w zasadzie nie da czytać – sięga po klasykę. W ten sposób przeczytałem po mniej więcej trzydziestu latach, a więc pierwszy raz z jakim takim zrozumieniem, Martwe dusze Gogola. Obecnie czytam – również, jak mi się zdaje, z większym niż dawniej zrozumieniem – Pana Tadeusza.

Szron pokrywa też stertę zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. Nic na to nie pora- dzę – mam wielką słabość do zeszytów w linię w wykwintnych okładkach. W ogóle mam słabość do galanterii papierniczej, do sklepów papierniczych, do hurtowni papieru. Zeszyty w linię (bez marginesu), w wykwintnych okładkach kupuję w złudnej nadziei ich zapisania. Nigdy wprawdzie, nigdy nie udało mi się zapisać zeszytu tak jak Pan Bóg przykazał, od deski do deski, ale niektóre z tych zamarzniętych na kość kajetów są jednak częściowo zaczernione. Kilka albo kilkanaście stron bezładnych notatek i furkot liniowanych stronic daremnie czeka- jących na ciągi dalsze. Kiedy czarne myśli zaczynają iść przez głowę, kiedy bezbarwne szpo- ny nicości biorą mnie w swoje posiadanie, sięgam po nowy zeszyt i zaczynam pisać cokol- wiek, daję terapeutyczną folgę psychofizycznemu nawykowi pisania. Jak powiedział Gro- chowiak, od którego wierszy wszystko się zaczęło: „Godziny przy piórze one leczą rany. / I śmierć jest daleka jak była w dzieciństwie”.

Idę na górę po drewnianych schodach (z trudem podnoszę przymarzające stopy), idę na gó- rę na śniadanie, słyszę rzężenie i charkot psich gardeł, siadam za stołem i sięgam po chleb, ser i miód. Psy, dwie żyjące w wiecznej nienawiści suki, uspokajają się i godnie zasiadają: jedna suka po lewicy matki, druga po prawicy. Patrzę na nie ciężkim wzrokiem, w którym matka mylnie dopatruje się fascynacji.

– Tak – mówi – bierz przykład z psów. Z psa bierz przykład – głos matki podnosi się nie- znacznie – z psa bierz przykład. Pies nie pije.

Kulę się w sobie, czuję żal wzbierający w sercu, w końcu rodzona matka powinna wie- dzieć, iż żywię głębokie przekonanie o wyższości kotów. Jedynym zwierzęciem, z którym byłem blisko, był kot o imieniu Głupielok. Było to w czasach, kiedy wszyscy jeszcze żyli,

„śmierć była daleko”, kot Głupielok jeździł pod sufitem w skonstruowanej przeze mnie kolej- ce linowej i pławił się w swym rozwiązłym lenistwie. Kot Głupielok był tak leniwy, że jemu się nie chciało nawet na cztery łapy spadać. Kiedy raz po raz konstrukcja szła w rozsypkę i sporządzony z pudełka po butach wagonik kolejki linowej spadał w przepaść, kot Głupielok, zamiast jak przystało lądować z kocią zręcznością, z całych sił walił bebechami o wybitą papą podłogę naszej ogromnej niczym hala fabryczna kuchni. Potem leżał półprzytomny i czekał na udzielenie pierwszej pomocy. Ten kot w ogóle przeważnie leżał, być może miał jakiś koci kompleks chodzenia, ponieważ jak chodził, to potwornie, jak na kota, tupał. Od czasu do cza- su bardzo sporadycznie budziły się w nim jakieś szczątki ambicji i ruszał na strych rzekomo na polowanie. Tak w każdym razie dawał do zrozumienia. Niestety harmider, jaki tam wszczynał, jego haniebne potknięcia, źle obliczone skoki, daremne warowanie nie tam gdzie trzeba, skazywały go na wiekuistą klęskę i upokorzenie. Wracał zawstydzony i z wyraźną ulgą kładł się na piecu. Dawno to wszystko było, być może było to wtedy, kiedy po raz pierwszy czytałem Martwe dusze, to samo zresztą wydanie co teraz (Książka i Wiedza 1949, przekład Władysław Broniewski, projekt okładki Leopold Buczkowski).

Najwyraźniej – jakby to powiedział jakiś klasyczny narrator – czas zakreślił koło. I nie tyl- ko o to idzie, że kruchy szkielet kota Głupieloka dawno spoczywa głęboko zakopany pod ja- śminem (gdzie jest jego dusza – nie wiem i nie spekuluję, Eklezjasta nie wyklucza wprawdzie posiadania duszy przez bydlęta, ale nie wchodzę w tego rodzaju rozważania, bo chcę uszano- wać pamięć Głupieloka, on i intelektualnie był leniwy, i za bardzo nie lubił metafizycznych dociekań), i nie tylko o to idzie, że znowu po latach czytam Przygody Czyczykowa albo Martwe dusze, idzie przede wszystkim o to, że jak wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują

– znów po latach będę miał kota. Hanula ma w czerwcu przywieźć kota z Francji.

Kiedy Janek Nowicki sprowadzał sobie psa z Rzymu (a do Rzymu pies Nowickiego został sprowadzony z Londynu, bo to jest bardzo rzadki pies), to ja się z niego podśmiewałem w duchu, że niby fanaberie, że kto to widział – pies z własnym biletem samolotem lata, że niby mało to naszych psów u nas… Podśmiewałem się w duchu z Janka Nowickiego, że psa sobie z Włoch sprowadza, a tu masz, niemalże wychodzi na to, że sam sobie kota sprowadzam z Francji. Wyjaśniam zatem różnicę. (Dalej siedzę z matką i jej dwiema żyjącymi w wiecznej nienawiści sukami przy śniadaniu i wyjaśniam różnicę). Otóż ja sobie żadnego kota z Francji nie sprowadzam, to Hanula dostanie, tak jest postanowione, kota w prezencie od swej przyja- ciółki Małgosi. Prezent – wiadomo – rzecz święta. Żaden ekscentryczny kaprys, żaden wy- bryk, żadna fanaberia, a jedynie konieczność wyższa.

A bardzo rzadki sprowadzony z Rzymu pies Nowickiego to jednak była fanaberia, tyle że

– przynajmniej dla mnie – zrozumiała. W końcu co ma robić aktor, który już wszystko zagrał i który wie w dodatku, że jeszcze wszystko może zagrać? Bo może. Zechcecie, żeby Janek zagrał wam zbrodniarza wojennego – zagra zbrodniarza wojennego, zechcecie, żeby zagrał japońską księżniczkę – zagra japońską księżniczkę, zechcecie, żeby zagrał płytkę PCV – za- gra płytkę PCV (choć płytkę PCV zagra raczej niechętnie, bo to trochę za mało demoniczna jak na niego rola). Co ma taki głęboko nieszczęśliwy człowiek robić? Nic. Toteż nic nie robi. Chodzi po Rynku i daje folgę szaleństwu. A to psa z Rzymu sprowadzi, a to sobie jakiś rzadki rower sprawi, a to raz na rok stroniczkę enigmatycznej prozy machnie. Albo – co już zupełnie nie daj Bóg – jakiś monolog pełen doniosłych mądrości życiowych wygłosi. I tyle. Ach, oczywiście, pracuje, gra, gra bardzo dużo w filmie, w teatrze, w telewizji. Wiele ma zajęć. Tyle że przez własną omnipotencję zepsuty, zbrzydzony jest do aktorstwa. Zapału aktorskiego nie ma w nim już praktycznie żadnego.

Jeszcze jaki taki zapał się w nim pojawia, jak ma odegrać (najlepiej na Rynku Głównym) scenę powitania. Jeśli zdarzy się wam go spotkać, niechybnie da wam gratis mistrzowską etiudę powitalną.

Unosi się kurtyna. Na Rynku Głównym zapalają się światła. Nadchodzi Jan Nowicki. – Je- rzy!!?? (uśmiech pełen radosnego zaskoczenia, ciało zesztywniałe i nieruchome, Janek gra człowieka, co stanął jak wryty). – Jerzy!!! (intonacja radosnego zdziwienia mistrzowsko przeistacza się w intonację pełnego triumfu, ciało rozluźnione, powolny półkrok wykonany do przodu, Nowicki jest teraz gotów rzucić się do powitania jak bokser do walki). – Jerzy, to naprawdę ty!!! (nieoczekiwany zwód: dwa pełne, nader taneczne kroki do tyłu – muszę ci się lepiej przyjrzeć, powiadają te kroki). – Nooo!!! (serdeczne rozchylenie ramion) – Nooo!!! Jerzy!!! (jeszcze serdeczniejsze i szersze rozchylenie ramion, radosny marsz sprężystym kro- kiem do przodu). – Jerzy!!! Świetnie wyglądasz (pierwsze uściski, pierwsze pocałunki). -Je- rzy!!! Jak ja Cię strasznie długo nie widziałem!!! (Janek teraz maksymalnie rozjaśnia spojrze- nie i dyskretnie wygasza uśmiech). – Myślałem o tobie, Jerzy. Co się z tobą działo? Jak zdro- wie? Powiedz (rysy Janka nabierają powagi, zdawać by się mogło, iż prawdziwa ciemna chmura troski przechodzi przez jego oblicze) – no przecież widzę, że lepiej! (powrót tonacji triumfalnej).

– Chodź, Jerzy, przysiądźmy gdzieś na sekundę (tonacja rzeczowa, Nowicki rozgląda się, imituje namysł nad wyborem miejsca, który to wybór dawno jest rozstrzygnięty). – Jestem w pośpiechu, bo wreszcie zabrałem się do pisania, ale na chwilę usiądźmy… Może w „Zwisie”?

(Janek z wirtuozerią gra człowieka nagle olśnionego całkowicie nieoczekiwaną myślą). – Chodź, siądźmy na sekundę, jest tyle spraw do obgadania. (Dalej tonacja rzeczowa, scena powitania jest w zasadzie zakończona. Światła gasną. Kurtyna).

Po śniadaniu trzeba zejść na dół po gazety, zajrzeć na pocztę i zajrzeć do księgarni. Jest minus dziesięć stopni. Pełen najczarniejszych myśli wychodzę z lodowatego domu na świat jeszcze bardziej lodowaty. Złe przeczucia mnie nie zawodzą: wszędzie jest pełno narciarzy w barwnych kombinezonach. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach niezwykle mnie przygnębia. Widok narciarzy w barwnych kombinezonach przygnębia mnie jeszcze bardziej niż widok mojej przypadkowej biblioteki. Toteż szybciej niż nakazuje zdrowy rozsądek scho- dzę do centrum Wisły, biorę z teczki gazety, zaglądam do księgarni (kupuję Most San Luis Rey Thorntona Wildera), zaglądam na pocztę (nie ma żadnej poczty) i pośpiesznie, drogą przez park, nad rzeką koło basenu (spotyka się tam stosunkowo niewielu narciarzy w barw- nych kombinezonach) wracam na górę, do domu. Matka siedzi za stołem i rozwiązuje krzy- żówkę w piśmie „Gospodyni”, dwie żyjące w wiecznej nienawiści suki gryzą się ospale.

– I co tam nowego na dole? – pyta matka.

– Nic nowego – odpowiadam.

– Ludzi dużo?

– Dużo.

Spotkałeś kogoś?

– Nikogo nie spotkałem – mówię z rosnącą przykrością, bo czuję, że znów sprawiam jej zawód.

– A na farze? – resztki nadziei wzbierają w głosie matki. – A może na farze jest jakaś klep- sydra?

– Nie, nie ma żadnej klepsydry na farze. Nikt nie umarł – mówię z rosnącym poczuciem winy i schodzę do siebie. Omijam wzrokiem książki, ale sterty zeszytów ominąć się nie da, ze stertą zeszytów w linię w wykwintnych okładkach muszę się wreszcie zmierzyć duchowo. One, prawdę powiedziawszy, wyglądają prowokująco, one wyglądają tak, jakby czekały na godzinę wielkiego natchnienia, kiedy to ogarnięty niepoczytalnym szałem twórczym zapiszę je wszystkie na raz od deski do deski. Rzecz wszakże w tym, iż ja w ogóle niczego rzeczywi- stego nie piszę w zeszytach (normalnie wszystko piszę na normalnym papierze biurowym A4). W zeszytach jedynie najczarniejsze godziny zapisuję, przypadkowe notatki, daję intym- ne spowiedzi, zaczynam i nie kończę. W nieskończoność zatem kupuję kolejne zeszyty w linie w wykwintnych okładkach, bo wiem, że w nieskończoność trwać będzie czas czarnych godzin, przypadkowych notatek i do połowy doprowadzonej szczerości. Odrywam wzrok od fatalnych zeszytów i patrzę przez okno. Nad mglistym zarysem Kozińców przebija się blask, robi się cieplej. W czerwcu nadejdzie kot z Francji – przypominam sobie. – Kot w czerwcu – myślę i szepcę. – Kot nadejdzie w czerwcu – to zawsze w końcu jest jakieś rozwiązanie.

Romans i koniec romansu

Kiedy autobus z Mogilan zjeżdża na dół, Kraków się pojawia w mglistej perspektywie, z prawej strony widać Hutę, a z lewej Mydlniki, w środku pod baldachimem pyłu Śródmieście ciemne i zawiłe niczym ogromny rozłupany orzech. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi. Sentymentalny dreszcz mnie przechodzi z tysiąca powodów, choćby i z tego powodu, iż za- znaję emocji, jakich teraz, pod koniec stulecia i pod koniec tysiąclecia, nikt już nie zaznaje. Dawno żyjący i dawno pomarli albo dawno opisani ludzie takie miewali przeżycia – po długiej wędrówce wstępowali znużeni na kolejne wzgórze i wreszcie, wreszcie obejmowali wzrokiem całe leżące u ich stóp miasto, które było celem ich podróży. Spoglądali na mury, na dachy, na dym idący z kominów, na światła i ogniska, słyszeli skowyt syren, łoskot fabryk i turkot powozów, nagły lęk ich ogarniał nie wiadomo przed czym, za ich plecami biegła biała wapienna droga, rozciągały się pola. Tak było, zanim zgęstniała architektura, zanim przestano na noc zamykać warowne bramy, zanim betonowe forpoczty przedmieść zajęły wszystkie miejsca, bo przecież w trakcie jakiejkolwiek wędrówki nie sposób nie zauważyć, iż teraz każ- de miejsce stało się przedmieściem. Takie bywały dawniejsze podróże, przyjazdy, tak do dziś wygląda wjazd do Krakowa, w każdym razie tak on wygląda dla kogoś, kto od strony gór pekaesem jedzie Zakopianką. Jak mówi poeta: „Przede mną Kraków w szarej kotlinie (…) / Przede mną lśniąca trawa, otwarte / scyzoryki, szpaki jak skauci, horyzont / inne miasta, gra- nice, balkony / myśli / podwójne znaczenia. Mgły się podnoszą / mgły opadają. Wielkie ciała kościołów / jak balony na uwięzi i kołyszą się / powoli”. Siedzę w pekaesie, ale przecież jak- bym miał skrzydła lecę przez Mateczny, przez most Dębnicki, lecę Alejami i ponad Klepa- rzem, powrót do Krakowa uskrzydla mnie sam w sobie, ale tym razem (połowa lutego, desz- cze i upały), tym razem także uskrzydlony jestem myślą o nie dokończonej opowieści, co czeka na dokończenie w mojej dziesięciopiętrowej wieży z betonu na Francesco Nullo. (Z

balkonu widzę ciemne wieże kościołów).

Jest to opowieść o Stali i Fiałkowskim i ich zgubnej miłości do jednej kobiety. „Pamiętam pewien skandal”, taką apostroficzną frazę parę tygodni temu zapisałem w jednym z moich wykwintnych zeszytów w linię i nie był to trafny początek, bo choć w tej z życia wziętej hi- storii skandali było co niemiara, ona sama skandalem nie była, ona była romansem, fantasma- gorycznym i upajającym romansem. „Pamiętam pewien romans”, tak powinienem był zacząć i tak też zaczynam.

Kochali się w niej obaj: Fiałkowski i Stala, ona zaś, ponieważ ich obu bardzo, ale to bar- dzo lubiła, nie mogła się zdecydować, być może zresztą nigdy żadnej decyzji ostatecznej nie brała pod uwagę. Studiowała teatrologię, potem filmoznawstwo, czytała mnóstwo książek i, oczywiście, chciała napisać pracę magisterską, jakiej nikt przedtem nigdy nie napisał, ani nikt potem nigdy nie napisze. Magistra Stalę mijała na pogrążonych w półmroku schodach i ko- rytarzach Gołębnika (wieczny listopad panuje w Instytucie Filologii Polskiej) i niezawodnie, grubo ponadintuicyjnie czuła, iż pierwszym elementem i pierwszą emocją, która ich łączy, jest strach nie wiadomo przed czym. Przed czym? Mówię wyraźnie i dobitnie: strach nie wiadomo przed czym i tak to trzeba zostawić, i nie należy szlachetnej kategorii strachu nie wia- domo przed czym rozmieniać na drobne, nie trzeba czarnej nici rozdzielać na czworo. W koń- cu postanowiła pisać o motywie wody w twórczości Bergmana, choć oczywiście brała też pod uwagę motyw ognia, motyw powietrza albo motyw diabła, albo w ogóle temat demonizmu w twórczości Bergmana. Włożyła swą jedyną czarną spódnicę do połowy łydki i czółenka na płaskim obcasie i dręczona strachem nie wiadomo przed czym udała się na dyżur do magistra Stali. (Środa, pomiędzy jedenastą a dwunastą trzydzieści w pokojach asystenckich).

– Ale ja się na tym kompletnie nie znam, nie mam zielonego pojęcia, nie chodzę do kina – powiedział łamiącym się głosem magister Stala, gdy ona głosem z kolei całkowicie opanowa- nym, a nawet z lekka lodowatym zadała pytanie, w którym. szło o wszystko, z wyjątkiem odpowiedzi:

– Wiem, że pan się na tym nie zna, ale pan budzi zaufanie – odparła Małgorzata (takie dla niepoznaki przypisuję jej imię).

I potem w pokojach asystenckich zapadła niesłychana cisza, zrobiło się tam tak cicho jak na stepie akermańskim, było całkiem cicho, ponieważ magister Stala nie wiedział, co ma od- powiedzieć. Jego milczenie z dzisiejszej perspektywy całkowicie niezrozumiałe, wtedy, w tamtych czasach, w tamtej epoce było jednak trochę, częściowo zrozumiałe. Marian Stala już wtedy wiedział mianowicie, że będzie się zajmował literaturą modernistyczną, ale dręczyły go wyrzuty sumienia, że nie zna całej literatury modernistycznej. On jeszcze wtedy wszystkich książek wydanych na kuli ziemskiej pomiędzy rokiem 1891 (ukazuje się I seria Poezyj Kazi- mierza Przerwy – Tetmajera i następuje początek Młodej Polski) a rokiem 1918 (rozpoczyna się międzywojnie i następuje koniec Młodej Polski), otóż on jeszcze wtedy wszystkich ksią- żek napisanych i wydanych przez ludzkość pomiędzy tymi datami nie miał przeczytanych i to go niepokoiło.

Niepokój jego, który głos mu odebrał, nie przesłonił wszakże widoku wężowego ruchu, ja- kim ona (w spódnicy do połowy łydki) podniosła się z krzesła i z lekka chybotliwym krokiem opuściła pokoje asystenckie. Widok wychodzącej Małgorzaty, pomimo iż był pozornie koją- cym widokiem (oto znika kolejna przeszkoda, co mogłaby przeszkadzać w czytaniu), niestety nie przyniósł ukojenia, więcej nawet, był to widok osobliwie bolesny. Ich pierwsza rozmowa była zarazem ich przedostatnią rozmową. Gdy po kilku miesiącach Małgorzata (tym razem w dżinsach i butach na wysokim obcasie) zaszła na dyżur do magistra Stali, on w całkowicie dla siebie niepojętym porywie desperacji zgodził się pójść z nią na kawę. Umówili się w każdym razie. Umawiali się w środę i w środę umówili się na piątek, co jemu było nawet na rękę, bo miał wyliczone, że do czwartku powinien skończyć czytać Kasprowicza, więc po skończeniu Kasprowicza, a przed przystąpieniem do czytania Tetmajera, mógł się ewentualnie spotkać z tą gidią, nie stroniącą od wysokich obcasów w dodatku. Małgorzata, co może nie ma, a może ma znaczenie, mierzyła równo sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i istotnie nie stro- niła od wysokich obcasów, co wzmagało przyrodzoną chybotliwość jej wiotkiej sylwetki.

Ale desperacja desperacją, trema tremą, nerwy nerwami. Umawiali się i nie mogli się umówić, czy umawiają się w „Mozaice”, czy też w „Kolorowej”, i tak się to skończyło, że w piątek o siedemnastej jedno siedziało w „Mozaice” (Marian S.), a drugie (Małgorzata – metr osiemdziesiąt pięć wzrostu) w „Kolorowej”. I tak siedzieli bardzo blisko siebie, dzieliła ich zaledwie wąska jak zamarznięty potok ulica Gołębia, siedzieli nieruchomo i choć każde z nich wiedziało, że tu wystarczy wstać i przejść na drugą stronę, ani ona, ani on nie ruszyli się z miejsca. A potem strach nie wiadomo przed czym nie pozwolił im wyjaśnić tego tragiczne- go nieporozumienia. Bez słowa mijali się na pogrążonych w mroku i tchnących dostojewsz- czyzną korytarzach i schodach Gołębnika, a w ich ukłonach nie było czułości. On bez reszty pogrążył się w nałogu lektury, ona zaczęła spotykać się z Fiałkowskim.

Bo Fiałkowski zdecydowanie był bardziej zdecydowany. Spotykał się z nią często, często rozmawiali, chodzili do kina, na przykład na filmie Kabaret widziano ich wręcz kilka, jeśli nie kilkanaście razy. Tak jest – Fiałkowski spotykał się z Małgorzatą niezbicie i nic w tym dziwnego, bo w końcu w tej parze – mam na myśli parę Fiałkowski i Stala – otóż w tej parze Fiałkowski zawsze był trochę ostrzejszy i grał pierwsze skrzypce. Weźmy na przykład tak wiele mówiącą scenę, jak rytualne wejście profesora Stali i lektora Fiałkowskiego do księgar- ni. Przecież ich wejście do księgarni (albo do antykwariatu) jest jak wejście pary krwawych rewolwerowców do saloonu. Gwar rozmów cichnie, pianista przestaje grać, barman nieru- chomieje za kontuarem, karty wypadają z rąk szulerów, w oczach ladacznic zapalają się żar- łoczne płomienie podziwu oraz pożądania. Kiedy Stala i Fiałkowski wchodzą do księgarni, cichnie nawet szelest obracanych stronic, przypadkowe tomy wypadają z rąk przypadkowych czytelników, księgarki poprawiają fryzury i mobilizują władze poznawcze, w oczach studen- tek polonistyki zapalają się czarne znicze śmierci. W absolutnej cmentarnej ciszy Fiałkowski zawsze idzie przodem i niczym wytrawny snajper pojedynczymi i nieomylnymi strzałami kładzie na stołach i regałach co ciekawsze albo co bardziej kuriozalne egzemplarze. A Stala idzie z tyłu niczym upadły pod względem moralnym szeryf, co utracił wiarę w bliźnich i ist- nienie dobra, z długiej broni prowadzi ogień ciągły, długimi pełnymi ironii spojrzeniami omiata stoły i regały, na wszystkim kładzie lagę, wszystko ma w pogardzie.

Tomek Fiałkowski poznał Małgosię metr osiemdziesiąt pięć wzrostu w ten sposób, że przyniosła ona do redakcji „Znaku” (on był tam ważnym redaktorem) recenzję z właśnie wówczas wydanej Gry na zwłokę Janusza Andermana. Recenzja została przyjęta do druku, ale tak się złożyło, że zaraz potem Polak został papieżem, wybuchła Solidarność; ogłoszono stan wojenny, zaczęły się strajki i obrady okrągłego stołu, Polska odzyskała niepodległość i w na- tłoku tych dziejowych wydarzeń nikt nie miał głowy do Małgosinej recenzji. W zakamarkach redakcji na ulicy Siennej, a być może zwłaszcza w czasie przeprowadzki do Dworku Łowczego, gdzieś przepadła ona. Małgosia zresztą również gdzieś przepadła. Obroniła pracę magisterską (Motyw domu w twórczości Bergmana) i bezpowrotnie wyjechała z miasta. Jej romans z Fiałkowskim, choć intensywny, krótki był w sumie i skończył się w gruncie rzeczy nie wiadomo czemu. Różni złośliwi różnie powiadają. Jedni złośliwi powiadają, że on jej – jak to ma w zwyczaju literalnie – opowiedział o jedną książkę albo o jeden film za dużo. Inni złośliwi zaś mówią, że ona do ryżu dodawała za dużo szafranu indyjskiego i wściekle żółty ryż, który mu podawała, przyprawiał Fiałkowskiego o głębokie depresje. Niektórzy, co teraz widują Stalę i Fiałkowskiego idących razem na obiad albo do księgarni, powiadają też, że tamten romans skończył się tak, jak kończą się wszystkie romanse, a wszystkie romanse, jak wiadomo, kończą się w ten sposób, że ich bohaterka w pewnym momencie ucieka z rosyjskim oficerem. Podobno (są świadkowie) bohaterka i tego romansu uciekła z rosyjskim oficerem. Wyjechała z nim tam, gdzie w tamtych czasach bohaterki tamtych romansów wyjeżdżały z rosyjskimi oficerami. Do Legnicy mianowicie.

Idę pomiędzy tonącymi w oślepiającym blasku albo w nieprzejrzanych ciemnościach, albo w zimowym deszczu zaułkami Starego Miasta i ilekroć w mglistej perspektywie widzę wyso- ką, szczupłą i długowłosą kobiecą sylwetkę, serce mi skacze, bo myślę, że ona wróciła. Ale serce, choć niezwykle często, zawsze mylnie mi skacze. Często – bo teraz jest na świecie nie- słychanie dużo niesłychanie wysokich, niesłychanie młodych i w dodatku całkiem mało chy- botliwych kobiet. Jest zupełnie tak, jakby ostatnie damskie pokolenie, co się pod koniec ostatniego zaboru urodziło, obdarzone zostało za sprawą jakiegoś Bożego kaprysu imponują- cą dorodnością i pewnością ruchów. W tamtych czasach wysokie, mierzące ponad metr osiemdziesiąt dziewczyny zdarzały się rzadko i nawet w czółenkach na płaskim obcasie czuły się niepewnie.

Turowicz nie z tej ziemi

Gdybym powiedział: najbardziej w Szefie ekscytuje mnie to, iż przez ponad pół wieku pa- lił on w znacznych ilościach papierosy extra mocne, byłaby to przesada, ale niewielka. Jest w końcu coś głęboko pocieszającego w fakcie, iż w makabrycznych czasach zdrowej żywności i wszechogarniającego faszyzmu sanitarnego zewsząd nękani palacze znaleźć mogą oparcie w autorytecie Jerzego Turowicza. Toteż na zebraniach redakcyjnych mam ten zwyczaj, że sia- dam ściśle naprzeciw Niego i przysłuchując się kolegom rytualnie wychwalającym kolejne numery „Tygodnika Powszechnego”, czekam, aż On – pogrążony w porządkowaniu swych notatek – zapali. Kiedy Szef zapala, zapalam i ja (niekiedy nawet przypalamy sobie nawza- jem) i w cieniu wydychanych przez niego kłębów inspirującego dymu palę sobie bezpiecznie, bo wiem, że nikt mi nie podskoczy. Nawet Ziuta Hennelowa. Niestety, z czasem Szef wie- dziony osobliwymi dziwactwami, których mu przecież jak każdemu wielkiemu człowiekowi nie brakuje, jął ograniczać, a nawet konspirować palenie.

Przeprowadzałem z nim swego czasu wywiad dla telewizji i kiedy powstała kwestia, czy w czasie rozmowy palimy, czy też nie palimy, Szef stanowczo odmówił, argumentując, iż żona, pani Anna, mogłaby jego palenie na ekranie zobaczyć i w domu znowu działyby się dantej- skie sceny. Przykro mi to mówić, ale ostatnio Szef, ogarnięty całkowicie już niepojętymi fa- naberiami, przestał uczęszczać na zebrania redakcyjne, w związku z czym i ja przestałem na nich bywać. Udział w najbardziej nawet budującym kolegium bez możliwości zapalenia pa- pierosa z Jerzym Turowiczem jest, niestety, dla mnie przykrością nie do przezwyciężenia, więcej nawet powiem, zebrania redakcyjne bez siedzącego z boku za swoim biurkiem Jerzego Turowicza, bez jego dawanych zawsze na końcu opinii, bez jego starannie w punktach spisa- nych redakcyjnych braków, zaległości i przypomnień, bez jego definitywnych i nie podlega- jących dyskusji rozstrzygnięć oraz bez jego rzadkich, ale malowniczych ataków furii, kiedy to doprowadzony do stanu bezbronności jałową gadaniną reaguje gwałtownie, otóż zebrania takie wydają mi się (moi przyjaciele z redakcji pojmują to dobrze) zbyteczne i absurdalne. Toteż niedawno skierowałem do Jerzego Turowicza – nie będę ukrywał – niezwykle surowy w tonacji monit z prośbą o natychmiastowy powrót do pracy, w końcu nie dość że sam nie przychodzi, to i mnie skazuje na outsiderstwo, i to outsiderstwo podwójne, ponieważ nie dość że ja na tych zebraniach z racji wrodzonej nieśmiałości w ogóle się nie odzywam, to jeszcze jak nie ma Turowicza, zakurzyć nie mogę. Jak na razie Szef najwyraźniej gra na zwłokę, zwleka z odpowiedzią, czemu się zresztą absolutnie nie dziwię, ponieważ rozmówcą byt on zawsze niesłychanie niespiesznym i trudnym.

Rozmowa przed kamerą, o której wspomniałem (w istocie mieliśmy dwie takie sposobno- ści), oraz zaszczyt przeprowadzenia z Szefem wywiadu do jubileuszowego numeru „Tygo- dnika” to były sytuacje naznaczone męką i gehenną. Otóż Jerzy Turowicz jest człowiekiem, który z natury swojej nie podejmuje żadnych gier konwersacyjnych, zwłaszcza zaś nie po- dejmuje – powiedzmy – beztroskich gier konwersacyjnych. Ten wielbiciel i wielki znawca poezji cechuje się zarazem absolutną niechęcią do wypowiedzi metaforycznych, On mówi tak, tak, nie, nie, pilnie przestrzega zasady wypowiedzi powściągliwej, by nie powiedzieć ascetycznej, w absolutnie kłopotliwy, by nie rzec paraliżujący, sposób trzyma się sedna rze- czy, nie podejmuje żadnych konwencji naznaczonych wieloznacznością, nie współpracuje z żadnymi niejasnościami, nie zajmuje go rozwiązywanie dialogowych rebusów czy zagadek. Jerzy Turowicz nie traktuje zadawanych mu pytań jako pretekstu do oratorskich wywodów

(czynią to, jak wiadomo, wszyscy). Jerzy Turowicz na zadawane mu pytania odpowiada. Pa- miętam, że do tego jubileuszowego wywiadu przygotowałem sobie cały zestaw, jak mi się zdawało, niesłychanie przebiegłych, metaforycznych, niezwykle wyrafinowanych i wręcz prowokacyjnych pytań. I rzecz jasna Turowicz bez mrugnięcia okiem nie podjął zabawy, bo zwyczajnie pewien typ zabawy nie jest w jego stylu. Zadałem mu na przykład niesłychanie daleko, głęboko drążące rzecz pytanie: Jakie mianowicie refleksje towarzyszą Panu Redakto- rowi, gdy spogląda przez okno swego gabinetu? (Z okna gabinetu Turowicza widać kurię). I On mi odpowiedział, że jak patrzy przez okno, to widzi kurię.

Ponieważ ojciec należał do tych mitycznych czytelników, co czytali „Tygodnik Powszech- ny” od pierwszego numeru, od zawsze, wiedziałem, kto to jest Jerzy Turowicz. Pierwszy raz wszakże zobaczyłem Redaktora z bliska (powiedzmy, miałem sposobność dobrze się mu przyjrzeć) na początku lat osiemdziesiątych w ekspresie Warszawa – Kraków, kiedy to przy- padkiem zdarzyło mi się podróżować w tym samym co i On przedziale. Byłem już wtedy na tyle dużym chłopcem, koło trzydziestki, że mniej więcej wiedziałem, co chciałbym robić, kiedy dorosnę. Marzyło mi się mianowicie, że kiedy dorosnę, to chciałbym pisać prozę oraz felietony w jakimś dobrym piśmie, najlepiej w „Tygodniku Powszechnym”. Coś tam już na- wet próbowałem robić, pisywałem tu i ówdzie, drukowałem, niestety, wszystko to podszyte było jednym, ale za to dosyć kłopotliwym defektem, ja wtedy mianowicie praktycznie na ża- den temat nic nie miałem do powiedzenia. Obecność Jerzego Turowicza w tym samym prze- dziale, rzecz jasna, podnieciła mnie wściekle, był bardzo blisko i niesłychanie zarazem dale- ko, chciałem coś zrobić, ale nie wiedziałem co, usiłowałem rysami twarzy dać do zrozumie- nia, że wiem, z kim mam do czynienia, że znam historię tego pisma i czytuję „Tygodnik”, że chciałbym tam pisać, że tatuś też czyta, i to od pierwszego numeru, że Kisiel, że Stalin, że jedyna gazeta, która mówi prawdę… słowem, siedziałem jak na przysłowiowych szpilkach i byłem o krok od infantylnie niepoczytalnej, pełnej żenady reakcji. Być może przed jakimś wstydliwym wybrykiem powstrzymał mnie fakt, iż Jerzy Turowicz zachowywał się tak, jak zwykle w takich sytuacjach zachowują się ludzie, którym przypisuje się z lekka ponadludzkie i nieziemskie cechy: Jerzy Turowicz zdjął mianowicie z głowy beret i położył go na półce. Następnie Jerzy Turowicz zdjął z ramion płaszcz i powiesił go na wieszaku. Następnie Jerzy Turowicz z wyjątkowo wyświechtanej, ohydnej plastykowej aktówki wyjął powieść Ray- monda Chandlera pt. Żegnaj laleczko i zająwszy miejsce, jął z niezwykłą uwagą czytać tę książkę. Czas mijał, współpasażerowie drzemali, Turowicz czytał, w mojej głowie kłębiły się myśli godne nastolatka, pociąg jechał z Warszawy do Krakowa, upadek komunizmu zbliżał się wielkimi krokami.

Tak się historycznie złożyło, że w tym właśnie roku, w roku Upadku i Przemiany, w Roku Pańskim 1989 zacząłem pracować i regularnie pisywać w „Tygodniku Powszechnym”. Z po- wszechnie znanych i wielokrotnie opisywanych powodów był to dla pisma, paradoksalnie, trudny czas, wszakże mało kto zwrócił uwagę, iż, być może, dla Szefa równie trudny psy- chologicznie – jak na przykład utrata przez gazetę monopolu na niezależność – był fakt, że sama redakcja uległa zmianie, mam tu na myśli nie tylko groźne zmiany personalne (nadej- ście tzw. młodych i dzikich), ale i zmiany ściśle przestrzenne. Do dziś mi się serce kraje, gdy widzę, jak Szef bezradnie kroczy przez nową część redakcji, przez labirynt naszych kuriozal- nych boksów i usiłuje kogoś znaleźć. Ach, oczywiście nie idzie o to, że On się w tym, mało zresztą wyszukanym, labiryncie gubi czy nie orientuje, idzie o to, iż On tam przeważnie niko- go nie może znaleźć, ponieważ tam przeważnie nikogo nie ma. Otóż ten nowoczesny obyczaj permanentnej nieobecności redaktorów gazety w pracy (nie będę ukrywał: jestem tego oby- czaju absolutnym i niekwestionowanym liderem) zdaje się niekiedy budzić niejakie zdumie- nie Szefa. Człowiek ten, który widział zapewne w życiu wszystko, który nie zwykł dziwić się niczemu, a już z całą pewnością nie zwykł zdziwienia okazywać, bywa, zdaje się, niekiedy tym nowoczesnym stylem działania z lekka zaskoczony.

Jedną z najważniejszych, jeśli po prostu nie najważniejszą przygodę mojego życia, przy- godę grania w drużynie Jerzego Turowicza przeżywam już od dobrych paru lat i muszę po- wiedzieć, że na pewien sposób Szef jest dalej i przez cały czas taki sam, jak wtedy w ekspre- sie Warszawa – Kraków. Jest niezmiernie bliski i zarazem daleki. Być może jest to jeden z sekretów jego niesłychanej charyzmy. Bo my w „Tygodniku” doskonale wiemy, że do Szefa można pójść zawsze w każdej, najbardziej nawet osobistej i zarazem duperelnej sprawie, i wiemy zarazem, że chodzi się do Niego tylko w sprawach najważniejszych. To swoiste połą- czenie intymności z pewnego rodzaju posągowością jest, moim zdaniem, jedną z tajemnic Naczelnego.

Dociskam pedał patosu do dechy i wzruszony wyznaję, iż ja, Pilch, w kierowanym przez Jerzego Turowicza piśmie doświadczyłem samych dobrych rzeczy, niekiedy mam poczucie, że dopiero tu się w sensie intelektualnym narodziłem, że tu spełniły się niektóre dość podsta- wowe moje zamiary, niemałe, jeśli nie największe, znaczenie ma fakt, że ze strony Szefa i kolegów doznałem nieraz wyrozumienia i to wręcz w sensie mannowskim: „prawdziwie ludzkiego wyrozumienia”.

Nie będę też grzeszył uskarżaniem się na mój ciężki los felietonisty. Pisanie felietonów bywa oczywiście zajęciem nikczemnym, ale w końcu z własnego wyboru człowiek skazuje się niekiedy na obcowanie z nikczemnymi płodami myśli ludzkiej, nie mam zatem co narze- kać, że finały bywają przykre. Satysfakcji zresztą doznałem niechybnie więcej niż przykrości, bo w końcu, jak bolało tych, których miało boleć tak, że dziecinnieli z bólu, to też była satys- fakcja. Ale największą, wyznam z całą pychą, z moich satysfakcji była ta, że gdy pewnego razu zdarzyło mi się napisać stosunkowo jadowity tekst, Jerzy Turowicz przeczytawszy ma- szynopis i znalazłszy w nim jakieś nie zauważone przez korektę literówki (nie tylko w tej dziedzinie bywa on sprawniejszy od ludzi, co mogliby być jego prawnukami), otóż Turowicz przyniósł mi ten felieton, położył na biurku, pokazał poprawione przez siebie błędy, w oczach pojawiły mu się osobliwe błyski, spojrzał jeszcze na pierwszą stronę i powiedział radośnie: – Będzie samobójstwo, zachichotał z lekka diabolicznie i obrócił się, i poszedł sobie koryta- rzem pomiędzy naszymi boksami.

Cud czasu ujemnego

Niedziela, a zwłaszcza niedzielne przedpołudnie to był czas cudów, w niedzielne przed- południe Morze Czerwone rozstępowało się przed ludem Izraela, Królewna Śnieżka budziła się ze śmiertelnego snu, z grobu podnosił się Łazarz, rozstępowało się zbocze góry i widać było złotą łunę sezamu. Cuda następowały z zawrotną prędkością, jeden po drugim.

Szkółka niedzielna kończyła się o pół do jedenastej i o tej samej godzinie zaczynał się po- ranek filmowy. Gnaliśmy na złamanie karku, rozwijaliśmy kosmiczne prędkości niczym dzie- siątki lat później Jerzy Jarzębski w swoim sławnym trabancie. Dom Zborowy od kina „Ma- rzenie” dzieliło może dwieście, może trzysta kroków i z Jerzykiem Cieślarem osiągaliśmy na tej trasie czasy ujemne, całkiem jak Jarzębski na trasie Gołębnik – Jagiellonka. Wiem, co mówię, jechałem raz z tym znawcą prozy współczesnej z Gołębnika do Jagiellonki. Marian Stala może potwierdzić, bo on też jechał. On też na początku lat osiemdziesiątych nierozważ- nie wsiadł do złowieszczego trabanta. Nie powinniśmy byli tego czynić, nie powinniśmy wsiadać do auta Pogromcy Przestrzeni. Space-Killer – taki właśnie angielski, czerwonymi literami uczyniony napis widniał na czarnej masce samochodu młodego uczonego i choćby to powinno być dla nas ostrzeżeniem. Twarz Jarzębskiego, zwykle niezwykle nieruchoma, była wtedy, kiedy proponował nam przejażdżkę, jeszcze bardziej niż zwykle nieruchoma, i to też powinno nam było dać do myślenia, ale nie dało. Dziś już zresztą wszystko jedno, wsiedliśmy i ryknęły motory, i architektura Krakowa eksplodowała za nieludzko brudnymi szybami. Wsiedliśmy i przeżyliśmy, wsiedliśmy pod Gołębnikiem za pięć piąta i już za siedem piąta byliśmy pod Jagiellonką. Myśmy ledwo żyli, a Jarzębski, jak to Jarzębski, miał cały czas twarz niezwykle nieruchomą i sprawiał wrażenie, które zawsze i które do dziś sprawia, spra- wiał mianowicie wrażenie odklejonego wynalazcy, co nie zauważył, że właśnie udało mu się przełamać prawa fizyki.

Cud ponadświetlnej prędkości, cud czasu ujemnego, to był zaledwie wstęp do cudów, po- wietrzna bieżnia, nadprzyrodzone przęsło łączące Biblię z kinem. Nieraz zresztą obywało się bez panicznego lotu na złamanie karku. Zależało, który ksiądz miał kazanie. Zasady bowiem były takie, że szkółka niedzielna powinna była się kończyć równo z nabożeństwem rannym. Jeśli Słowo Boże głosił ksiądz pastor Fiszkal, to się sprawdzało co do minuty, jeśli na ambonę wstępował ksiądz pastor Frank – bywało trudniej, ponieważ był to duszpasterz o wysoce nie- spiesznej artykulacji i z silną skłonnością do świeckich dygresji. Staliśmy wtedy za zamknię- tymi od środka przez Katechetkę Marteczkę drzwiami Domu Zborowego, przez grube, żółte i nieczytelne szkło spoglądaliśmy w kierunku ciemnej bryły kościoła i z wolna traciliśmy wia- rę. Na ogół jednak, nim resztki chrześcijańskiego wyrozumienia i nauk naszego reformatora Doktora Marcina Lutra zdołały nienawistnie wyparować z naszych duszyczek, w kościele rozlegała się triumfalna i finalna pieśń, w Kancjonale Heczki numer 8l6: „Pobłogosław Panie, Okaż zmiłowanie, Ku nam zwróć oblicze swe, Niech nam świeci światło Twe”.

Zborownicy zawsze z osobliwym entuzjazmem śpiewali końcowy psalm, do dziś sam ży- wię do tej starej pieśni wielki sentyment, ze stanem wielkiej ulgi kojarzy mi się jej prawie skoczna melodia. Wiem, co mówię, nie tylko na szkółce niedzielnej bywałem w głębokim dzieciństwie, bywałem i na nabożeństwach w ich pełnym – by tak rzec – wymiarze. Światłych ewangelików, co miewali jasność, że zmuszanie dziecka do udziału w nabożeństwie prote- stanckim to jest zbrodnia przeciwko ludzkości, zawsze było mało, a pośród moich czcigod- nych krewnych i przodków nie było ich w ogóle. Dziś już zresztą wszystko jedno, rozlegała się końcowa pieśń, Marteczka Katechetka, co jak nikt umiała opowiadać o stworzeniu świata, otwierała drzwi Domu Zborowego i gnaliśmy z Jerzykiem na złamanie karku do kina. „Udziel nam pokoju / W te dni pełne znoju – darliśmy się jak opętani – Duchu Święty oświeć nas, / Drogę do Jezusa wskaż!” – śpiewaliśmy na całe gardła i biegnąc jak szybkobiegacze, ostroż- nie nieśliśmy zarazem w sercach kruchą jak płomień nadzieję, iż stary Pilch, bileter i operator w jednej osobie, znów będzie w sztok pijany i zamiast bajek puści coś dla dorosłych.

Bajki, owszem, były w porządku, ale w porównaniu z cudami biblijnymi opowiadanymi przez Marteczkę wypadały blado. Z jednej strony pomiędzy – powiedzmy – wskrzeszeniem córki Jaira albo wskrzeszeniem Łazarza a zmartwychwstaniem Królewny Śnieżki zachodziła prosta korespondencja fabularna. Z drugiej wszak obraz wychodzącego po czterech dniach z grobu, cuchnącego i spowitego w chusty brata Marii i Marty z Betanii, zmarłego w dodatku jakby na paradoksalne życzenie Pana Jezusa, który zwleka z uzdrowieniem chorego (ta cho- roba nie jest na śmierć – powiada do ponaglających go uczniów – i dopiero po dwu dniach spieszy, by dać pełen splendor swych boskich umiejętności, by już nie chorego do zdrowia, lecz zmarłego do życia przywrócić), otóż taki obraz, taka sekwencja obrazów, choć niewi- doczna na ekranie – a może przez to – była nieskończenie bardziej dramatyczna. Co innego świadomy swej wszechmocy i grający na tworzącą niebywałe napięcie zwłokę Pan Jezus, co innego rozkładające się, z pozoru nie do ocalenia zwłoki w grobowej pieczarze, co innego animowana śpiąca piękność w przypominającej kryształową wannę hollywoodzkiej trumnie. Byliśmy z Jerzykiem pomimo szczenięcego wieku żądni prawdziwie męskich przeżyć, cu- dów z krwi i kości. Gdy pijany w trupa operator Pilch (do samobójstwa pozostają mu trzy lata) puszczał w alkoholowym widzie pełnometrażowe fabuły, gdy na ekranie pojawiali się z krwi i kości ludzie – biblijne opowieści ze szkółki niedzielnej nabierały życia. Ach, nie o to idzie, że wyobrażaliśmy sobie na przykład Adama i Ewę w nęcących cielesnościach Burta Lancastera i Giny Lollobrigidy. To znaczy, rzecz jasna, że tak właśnie wyobrażaliśmy ich sobie, osobiście zresztą miałem rozmaite etapy tych wyobrażeń, zwłaszcza pramatka Ewa mi się zmieniała, wpierw była istotnie podobna do Giny Lollobrigidy (Fanfan Tulipan), potem do Claudii Cardinale (Cartouche zbójca), aż w końcu stanęło na Evie Bartok (Karmazynowy

pirat - zapewne nie bez znaczenia była zgodność imion).

Nie o obraz wszakże szło, lecz o duszę. Nie tylko biegli w piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju (przy tym przykładzie zostaję, bo, jak mówię, Katechetka Marteczka była szczególnie mocna w opowieściach o stworzeniu świata i w ogóle w Starym Testamencie, sceny z Ewangelii, owszem, też szły nieźle, ale – jak się zdaje – wielka żarliwość wiary para- liżowała wówczas jej umiejętności narracyjne. Prawdziwie epicki dystans osiągała w opowia- daniu o Księgach Mojżeszowych). Otóż nie tylko biegli w Piśmie ewangelicy wiedzą, że w Księdze Rodzaju o miłości pomiędzy Adamem i Ewą nie ma ani słowa. Oni oczywiście nie mieli specjalnego wyboru, a miłość, co nie ma wyboru, przeważnie jest trudna, ale nawet o tej ewentualnie trudnej miłości nie ma w Biblii mowy. Najpierw był On, Adam, potem była Ona

(w raju bezimienna), potem byli razem w niewinności, potem skosztowali zakazanego owocu, stracili niewinność, ale utrata niewinności nie oznaczała zdobycia wiedzy miłosnej (przeciw- nie, zaczęli się wstydzić, kochankowie się nie wstydzą), potem zostali wygnani z raju, potem, jak jest powiedziane w rozdziale IV Księgi Rodzaju, „Adam poznał Ewę”, i tyle. Zero uczuć w sumie. Uczucia wzajemnej skłonności spływały na karty Biblii z ekranu kina „Marzenie”, omyłkowo oświetlonego przez starego Pilcha jakąś zakazaną historią. Bo skoro Adam i Ewa stawali się w naszych głowach podobni na przykład do Burta Lancastera i Giny Lollobrigidy, musieli się też oni, podobnie jak ich na wskroś przypadkowe i być może nawet karygodne aktorskie wcielenia, tak samo mieć ku sobie.

Nawet jeśli stary Pilch puszczał jakąś ruską ramotę wojenną albo powojenną (np. Odzy- skane szczęście Pudowkina), to i tam przeważnie bywały jakieś wątki romansowe, i chociaż Wasyl i Masza to nie było to, co Burt i Giną, jednak i ta socrealistyczna para też miała w so- bie coś z Adama i Ewy, też coś od prarodziców brała i też im coś dawała. Co? Myśmy z Je- rzykiem Cieślarem tego nie wiedzieli, myśmy nie wiedzieli nawet, że nasz szaleńczy bieg z Domu Zborowego do kina „Marzenie” był też w pewnym sensie biegiem od miłosnego abs- traktu do miłosnego konkretu, od biblijnej Agape do kinematograficznego Erosa. Niby skąd mieliśmy o tym wiedzieć? W księgach biblijnych, cośmy je wtedy w niedzielne przedpołu- dnia przerabiali, nie było o tym mowy i Katechetka Marteczka tym bardziej na ten temat nie puszczała pary. Listy apostoła Pawła mieliśmy dopiero za ładnych parę lat, na nauce konfir- macyjnej studiować.

Drugie, wiecznie zamknięte drzwi

Ojciec zawsze twierdził, że wszystko, co Biskup Wantuła mówi przy stole, należałoby in extenso spisywać i potem ogłaszać na podobieństwo Luthers Tischreden – Mów Stołowych Marcina Lutra.

Brałem więc ołówek i zeszyt i w sieni, pod drugimi wiecznie zamkniętymi drzwiami wio- dącymi do wielkiej izby, czyhałem na każde słowo. „I nieraz tak ukazywał się na ambonie” – mówił Biskup, ja zaś bestialsko zmuszaną do pisania prawą ręką notowałem w pośpiechu: „i nieraz tak ukazywał się”, i rzecz jasna, niczego więcej niezdarnymi, ale za to chwalebnie praworęcznymi kulfonami nie byłem w stanie zaprotokołować.

Jakże dalekosiężna była toksyczność mojej babki. Gdyby nie unicestwiała mojej leworęcz- ności, gdyby pozwalała mi pisać tak, jak chciałem, kto wie, może nie tylko moje życie nie byłoby wypełnione udręką, może istniałby też choć jeden, choć szesnastokartkowy zeszyt Mów stołowych Andrzeja Wantuły. A jest tylko ledwo czytelny na drzewnym papierze kośla- wy ścieg kopiowego ołówka marki Victoria Cop. Fragment dziecięcego manuskryptu. Zga- szony wers płomiennej opowieści.

O kim on wtedy opowiadał? O kim on wtedy, kiedy siedział na tym co zawsze fotelu i palił te co zawsze papierosy – mówił? O którym z wielebnych księży pastorów dawał niewesołe, a może przeciwnie – bardzo wesołe podobieństwo? Bo że była to opowieść o jakimś pastorze, to jasne, to łatwo wydedukować i z treści praworęcznego autografu, i w ogóle Wantuła lubił opowieści o księżach. Był poniekąd koneserem i wytrawnym praktykiem heroikomicznej epi- ki duszpasterskiej. Miał też cechę, którą w prawdziwie wielkich ludziach lubię specjalnie – głupotę ludzką zwykł mianowicie nazywać po imieniu, nie spowijał się przy takich sposobno- ściach w woale rzekomej wyrozumiałości i pozornie dobrych manier. Daleko nie szukając: Jerzy Turowicz ma to samo. Nie wiem, czy ktoś zauważył, a jak zauważył, czy odnotował, że jednym z ulubionych i nadzwyczaj fakultatywnie używanych słów – kluczy w słowniku Na- czelnego jest słowo: bałwan. Wantuła takiego słowa – klucza nie miał, natomiast jego szla- chetne, naznaczone wyrazistymi krzaczastymi brwiami oblicze nabierało w pewnych sytu- acjach (w trakcie pewnych opowieści) wyrazu niesłychanego obrzydzenia. Rzec by można: fetor głupstwa wykrzywiał mu rysy w ohydnym grymasie.

Ale chyba tamta opowieść nie była jadowitą opowieścią. To mogła być raczej jedna z kla- sycznych i do dziś chętnie przez lud ewangelicki słuchanych i opowiadanych humoresek ka- płańskich. Fraza: „tak ukazał się na ambonie” jak ulał pasuje np. do sławnego wiślańskiego występu śp. księdza Szurmana, który, cytując w trakcie kazania słowa Ewangelii Jana, gdzie w rozdziale 16. Pan Jezus powiada do uczniów swoich: „maluczko a nie ujrzycie mnie i zasię maluczko a ujrzycie mnie”, otóż ksiądz pastor Szurman w homiletycznym zapale wsparł wówczas słowo Boże wyrazistym ludzkim gestem i wykrzyknąwszy gromko: „maluczko a nie ujrzycie mnie!”, kucnął znienacka w głębi kazalnicy i prawdziwie stracił się z oczu oniemia- łych zborowników i trwał w swym zniknięciu dobrych kilka sekund. „Maluczko a ujrzycie mnie!” – ryknął po chwili w kierunku budzących się z pierwszego i natychmiast popadających w kolejne, głębsze osłupienie wiernych i wyskoczył w górę, i zasię ujrzeli go, prawie frunął i jego atletyczna postura zdawała się eksplodować pod rozdętą niby czasza czarnego spadochronu togą o nieznanym wtedy rozmiarze XXL.

Albo ksiądz pastor Lasota z Jaworza. Ksiądz Lasota mógł być z pewnością bohaterem i tamtej, i tysiąca innych opowieści, ponieważ ksiądz Lasota był ulubionym bohaterem opo- wieści Biskupa Wantuły. Kapłan ten był w ogóle kimś w rodzaju Franza Fiszera albo barona Munchhausena, albo pana Zagłoby polskiego duszpasterstwa ewangelickiego. Specjalizował się on zwłaszcza w malowniczych i niekonwencjonalnych mowach pogrzebowych („O śmier- ci okrutna! Czemuś ten dom nawiedziła? Czemuś nie poszła do sąsiada?”) i też one mowy pogrzebowe dały mu sławę największą. Jedną z najbardziej znanych, będącą zarazem bardzo osobistym i przejmującym pożegnaniem zmarłego nad grobem, zakończył Lasota nieoczeki- wanie z głębi serca płynącym: „Bądź zdrów!” I odstąpił od mogiły, i uniósł głowę, i powiódł wzrokiem po zgromadzonych, i zorientowawszy się, iż dzieło jest niepełne, brakuje końco- wego akordu, powrócił, pochylił się nad spoczywającą w głębi trumną i dodał: „W niebie”. Do dzisiaj słyszę i opowieść, i śmiech Wantuły.

Tak. Mógł to być ksiądz Szurman, mógł to być ksiądz Lasota. Mógł to też być, na przy- kład, równie jak Lasota sławny i równie facecjogenny ksiądz Eman Tiołka. Ale mógł też wówczas Biskup opowiadać, i mogły to być zgoła nie rozrywkowe, ale bardzo budujące, pa- tetyczne, a może i tragiczne opowieści o innych księżach, może o Szerudzie albo o którymś z Michejdów, może mówił o Nikodemie, może o Buzku albo Kuliszu. A ponieważ nikt nigdy się tego nie dowie i co więcej, nikt nigdy poza mną o to nie zapyta, mój domysł, moje przy- puszczenie i moja pewność, że on mówił wtedy o Juliuszu Bursche jest silna, trwała i nie bez podstaw.

Przeczytałem akurat wydaną nakładem Towarzystwa Miłośników Wisły książkę o dziejach willi „Zacisze” [3], którą zbudował i w której przemieszkiwał biskup Juliusz Bursche, i tak mi się właśnie, wedle praw koniecznej dowolności, złożył mechanizm tej historii. (Skądinąd bar- dzo widoczne i bardzo oczywiste istnieją pomiędzy Burschem i Wantułą związki, obaj byli biskupami Kościoła ewangelickiego, drugi dzieło pierwszego w pewnym sensie kontynuował, obaj byli w niemieckich obozach, Bursche tam zginął, Wantuła stamtąd wyszedł).

Położona na stromym stoku nad rzeką, blisko mostu na Pile, willa „Zacisze” znajdowała się już poza terytoriami mojego dzieciństwa. Począwszy bowiem mniej więcej od wysokości mostu przy basenie, tamtymi dzikimi rewirami władali groźni bracia Kubieniowie, i my, lu- dzie z Centrum, nie zapuszczaliśmy się tam raczej. Jak się okazuje, unikanie pewnych stron może być naznaczone pokoleniowością. Moja dalekosiężnie toksyczna matka opowiada mi, że jej dalekosiężnie toksyczna matka (czyli moja dalekosiężnie toksyczna babka) nie zezwa- lała nawet zbliżać się do okolic willi „Zacisze”. Powodem nie byli wszakże nie urodzeni jesz- cze bracia Kubieniowie. Powodem było to, iż wtedy, przed wojną, biskup Bursche zwykł każdego letniego ranka kąpać się w rzece całkiem bez ubrania. Ilekroć myślę o popłochu po- znawczym, w jaki naturystyczne kąpiele biskupa Burschego musiały wprawiać i mitycznie do dziś wprawiają miejscowych ewangelików, błogo i osobliwie lekko na sercu mi się robi.

W gruncie rzeczy pierwszy raz z tak ściśle przestrzennie zorientowaną świadomością, pierwszy raz w Wiśle w charakterze niemalże zwiedzającego idę w tamte strony. Pod stro- mym zboczem nic się nie dzieje. Bracia Kubieniowie nie spadają z góry i nie krzyczą prze- raźliwie: Nothing! Nothing! Nothing! Biskup Bursche odziany w szlafrok kąpielowy nie schodzi kulejąc po drewnianych schodkach. Wojna, na której został zabity, skończyła się dawno. Ciemna woda znaczy na brzegu profil innej śmierci. Sypie lekki śnieg, robotnicy miejscy tną gałęzie spalinową piłą.

Z dziejów willi „Zacisze” dowiaduję się, że dom ten wedle starej numeracji opatrzony był numerem 568. To jest nadzwyczaj ciekawe i bardzo zastanawiające, bo u nas stary numer domu był 569. Potem następny u Chmiela 472, potem Cieślar – Oglądacz 637, wcześniej

„Wojnar” (dom towarowy) 78, gospoda „Piast” 77, fara 76, stara szkoła 75, ale już następny Dom Zborowy brawurowo kontrapunktował lekko tu zarysowany zarys liczbowego ładu i nosił numer 1006. Numeracja domów była chronologiczna po prostu, co zresztą w połączeniu z brakiem nazw ulic oraz w połączeniu z powtarzalnością kilku miejscowych nazwisk jeszcze w latach siedemdziesiątych stanowiło źródło niewyczerpanej zabawy, gdy widziało się zzia- janych jak psy i objuczonych jak dromadery letników usiłujących gdzieś trafić, znaleźć które- goś z niezliczonych tutejszych Cieślarów, Pilchów albo Czyżów. Myśmy z zapałem zaryki- wali się z tych niedojdów, choć sami, gdzie jest jaki numer i w której kto dolinie mieszka, nie mieliśmy pojęcia. To była przysługująca starszyźnie wiedza tajemna.

Babcia, Dziadek, Ojciec, Biskup i Biskupina, kiedy siedzieli w wielkiej izbie na tych co zawsze krzesłach i na tych co zawsze fotelach, kiedy rozmawiali o miejscowych ewangeli- kach, zawsze nazwisko uzupełniali odpowiednim numerem domu. Cieślar – numer taki a taki. Czyż – numer taki a taki. Pilch – numer taki a taki – mówili. Ja byłem w sieni pod drugimi wiecznie zamkniętymi drzwiami i miałem wtedy to samo co dzisiaj: zeszyt i ołówek. Dalej tam jestem, dalej słyszę niewyraźne głosy i dalej marne jest pismo moje. Nie znam liczb ani imion, mam czekać cierpliwie. Dopiero za wiele lat usłyszę wyraźniej, zacznę domyślać się kolejności rzeczy, ustalę nikomu niepotrzebną datę postawienia domu, dowiem się, gdzie kto mieszkał i co kiedy zostało powiedziane, i zapiszę to prawą ręką w fatalnym zeszycie. Po- znam przelotne satysfakcje rękodzielnika mozolnie oddzielającego śnieg od wody…

Futbol funebre

Czasem mi się zdaje, że piłka nożna umarła, sczezła, przestała istnieć. Wydaje mi się, że zlikwidowano i zamknięto wszystkie stadiony świata, zaorano boiska (oracz przez pole karne za pługiem idzie, skowronek nad nim dzwoni), rozwiązano wszystkie ligi, buty zawieszono na kołkach. Ludzkość nagle, z dnia na dzień, jakby rażona jakimś antyfutbolowym gromem albo jakby zarażona jakimś uodporniającym na futbol bakcylem, przestała grać i przestała intere- sować się piłką nożną. Biała azjatycka trawa zarosła bramki i trybuny honorowe.

Sny też miewam koszmarne, często krzyczę w nocy, śni mi się, że siedzę na ławce rezer- wowych, jestem już gotowy, jestem już rozgrzany, jestem już ubrany, mam na sobie koszulkę w biało-czerwone pasy i czarne szarawary, i ochraniacze na goleniach i kolanach, i zaraz mam wejść na boisko i zgodnie ze swymi umiejętnościami rozstrzygnąć losy meczu, trener o twarzy Krzysztofa Kozłowskiego pochyla się nade mną i mówi: – Jerzy, teraz ty. – I ja pod- noszę się z ławki rezerwowych i gotów jestem jak wściekłe zwierzę wtargnąć na murawę, ale nie mogę, nogi mam jak z waty, nogi mam spętane. I boisko nagle, ni stąd, ni zowąd, faluje niczym wzburzone morze, prowadzę piłkę pomiędzy ruinami skrytymi w trawie, składam się do strzału i – całkiem jak na jawie – nic mi nie wychodzi.

Gazety podają wyniki meczów, drukują tabele, na ekranie telewizora widać płynną akcję, piłka nadlatuje z głębi pola, przejmuje ją fałszywy skrzydłowy, centruje i zawodnik środka, prawie niewidocznym ruchem głowy, zdobywa prowadzenie. Ale tabele, wyniki i płynne ak- cje pochodzą nie z tego świata, należą do fantomowej rzeczywistości, co nie jest pewne, czy jest na pewno. Piłka nożna umarła i wcale nie jest pewne, czy Cracovia dalej broni się przed spadkiem z drugiej ligi, bo nie jest pewne, czy druga albo trzecia liga jest jeszcze na świecie. Kiedyś, niedawno, wczoraj, we śnie, trzydzieści albo czterdzieści lat temu, jak się szło na Błonia, to co się widziało? Od Rudawy aż do samych Alej wszyscy grali w piłkę. Dziesiątki boisk nie ograniczonych żadną boczną linią, słupki uczynione z ubrań i grało się trzech na trzech, czterech na czterech albo nawet siedmiu na siedmiu. Grało się na puste bramki albo z bramkarzami. Grało się, w czym kto mógł, w półbutach, w gatkach, w spodniach od garnitu- ru, w przedwojennych kąpielówkach, w szortach uszytych z alianckich spadochronów albo ze stalinowskich szturmówek, boso, w pionierkach. Dziesiątki, setki ludzi wstępowały na soczy- stą murawę Błoń niczym na brzeg Copacabany i zaczynała się wielka brazyliada. Na ekranie telewizora marki Belweder jedenastki Realu i Benfiki w pięknym jak Maria Felix układzie strategicznym MW stawały naprzeciwko siebie i chociaż do dziś tamten finał (5:3 dla Benfi- ki) jest najbardziej mitycznym, fantasmagorycznym, narkotycznym meczem w dziejach ludz- kości, to już wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, nikt nie miał wątpliwości, że te ze snu miasta, Madryt i Lizbona, istnieją niezbicie. Były niedostępne, ich stadiony otaczały masywne i wielce oniryczne obwarowania, były poza zasięgiem zmysłów i finansów – istniały bardziej. Teraz, kiedy w gruncie rzeczy można w każdej chwili pojechać na mecz do Madrytu albo do Lizbony, księżycowe te miejsca weszły w porządek istnienia powszechnego – istnieją mniej. Już nie są jak ciało niebieskie, jak anioł, jak jednorożec. Już nie są kruche i nieuchwytne jak gomułkowska trawa na Błoniach. Niczego, niczego, niczego za Gomułki nie było. A ponie- waż niczego nie było, nic też nie istniało. Nie istniały korki i nie istniały adidasy, nie istniały piłkarskie koszulki z numerami, nie istniały bramkarskie bluzy ani bramkarskie rękawice z mikrogumą, nie istniały nakolanniki ani ochraniacze, na dobrą, a raczej na złą sprawę nie ist- niały bramki i nie istniały siatki na bramki. Nie było piłek, a jeśli były, to były albo nie do zdobycia węgierskie futbolówki za trzysta czternaście złotych, albo tanie (niecałe sto złotych) wiązane na rzemień „piłki uniwersalne”. Mniejsze od futbolówek, większe od pitek do szczy- piorniaka, cięższe od piłek do siatkówki, lżejsze od piłek do kosza. Piłki poczwarne. Piłki hybrydy. Piłki pozbawione tożsamości. Piłki spaczone przez ideologię. Piłki zniewolone. Pił- ki bez właściwości. Piłki moskiewskie. Piłki marksistowskie. Piłki azjatyckie. Piłki od sied- miu boleści. Na wskroś totalitarne „piłki uniwersalne”, którymi od biedy można było grać we wszystko i które w zasadzie nie nadawały się do niczego. Jak tamte bez rozmiarów garnitury, płaszcze i koszule, co na nikogo nie pasowały i co je od biedy każdy i na każdą okazję mógł przyodziać. Piłki nijakie, wyroby piłkopodobne pozostające w głębokiej i ciemnej łączności z innymi przedmiotami tamtej epoki, z tekturowym obuwiem, z dżemem jabłkowym o smaku brzoskwiniowym, z aluminiowymi sztućcami, z napojem Herbavit, z wiecznym piórem „Ze- nith”, z kiełbaskami leszczyńskimi, z klejonymi książkami, ze wszystkim.

Niczego, niczego, niczego za Gomułki nie było, ale trawa była i trawa istniała. Inaczej i bardziej swojsko to powiem: jak za tego Gomułki było, tak było, ale mówcie, co chcecie, tra- wa na krakowskich Błoniach była jak się patrzy. Gdyby ją w kwadraty uczesać i przystrzyc, na Błoniach byłoby jak na Wembley albo na San Siro, albo nawet jak na Maracanie. W nędz- nych gomułkowskich trampkach wstępowaliśmy na intensywną i sprężystą murawę i nasze niepodległe strzały i dryblingi, i piłkę uniwersalną ocalały przed czeluścią nicości. A jeśli grał z nami pewien starszy pan w moim wieku, popularnie zwany Dziadkiem, to jego prawdziwie brazylijskie kunszta ocalały przed nicością wszystko: i wyszarzały peerelowski podkoszulek, i podwinięte do kolan spodnie w pepitkę z elanobawełny, i tekturowe półbuty, które ostrożnie, by ich na uszczerbek nie narazić, ustawiał za bramką (Dziadek grał boso jak Leonidas albo jak Garincha).

Jeśli wszakże tamta trawa, na której myśmy grali, na której Dziadek swą grą przysparzał piękna byle jakim sprzętom, otóż jeśli tamta trawa też była niepodległa, to należy postawić – być może fałszywe i okrutne – pytanie, dlaczego dziś jej nie ma? Patrzę na Błonia zarosłe siecią zdrewniałych kłączy, bezbarwnych ziół ostrych jak blacha, patrzę na Błonia, co są dziś jak powierzchnia psiej gwiazdy (udręczone dusze dawnych futbolistów polatują nad nią), i sam się sobie nie dziwię, że śmierć piłki nożnej przychodzi mi do głowy. Na wszelki wypa- dek podkreślam też z mocą, że ja nie umieram i śmierci własnej i stygnących zmysłów piłce nożnej nie wmawiam ani nie narzucam. Nie. We mnie jest dalej wola dopingu, wola podziwu, a nawet wola gry. Ale piłka nożna umarła i Błonia zarosły białą azjatycką trawą. Na ekranie telewizora sony Niemcy nieustępliwie walczą z Brazylijczykami o każdą piłkę. Zawsze je- stem za Niemcami, ale jak grają z Brazylią, jestem za Brazylią. W dwudziestej szóstej minu- cie po miękkim dośrodkowaniu z rzutu rożnego Cesar Sampaio zdobywa bramkę niepoczy- talnym uderzeniem głowy. Jest piłka nożna. Ale jest ona już nie z tego, nie z mojego świata.

Ewa Chudoba, Bronisław Maj i ja

Idą święta, jadę do Wisły, pora pedał szczerości docisnąć do dechy. To, co się od pewnego czasu dzieje w mym znękanym mózgu, najprościej nazwać wiekuistą walką felietonu z prozą. Proza wedle moich nadziei i założeń winna zwyciężać w tym boju. Felieton bowiem (daję teraz wnikliwą uwagę autotematyczną) może być naznaczony prozą, felieton może być samą prozą, proza zaś w żadnym wypadku nie może być naznaczona felietonem, a tego, by była samym felietonem, nie ma nawet co rozważać. Powieść felietonowa byłby to gatunek zapew- ne nikczemny, ale felieton powieściowy jest kreacją wartą trudu i namysłu.

Zamierzyłem Bezpowrotnie utraconą leworęczność jako rodzaj dziennika, memuarów, prozy silnie autobiograficznej. Ale miał też w tym być wyrazisty rys felietonowej doraźności, zapis godnych odnotowania bieżących wydarzeń, cykl inspirowanych, choćby na wskroś przypadkowymi spotkaniami na krakowskim Rynku, kąśliwych portretów moich bliźnich. W ostatnim wypadku rysuje się zresztą możliwość frapującej gry z rzeczywistością.

Oto południową albo wczesnopopołudniową porą ruszam do redakcji „Tygodnika Po- wszechnego” i mile jestem podniecony nieuniknioną perspektywą przypadkowego spotkania, a może nawet perspektywą całej serii przypadkowych spotkań. Bo jak się w południe albo we wczesne popołudnie idzie przez Kraków, tak jak ja idę, to znaczy, jak się wysiada z tramwaju pod Pocztą Główną i potem idzie się Sienną, na ukos przez Rynek aż do rogu Wiślnej i potem samą Wiślną, albo jak się idzie dla urozmaicenia jeszcze Bracką i Gołębią, albo jak się z po- wodu rozmaitych kaprysów wysiada przystanek wcześniej na rogu Dietla i Starowiślnej i idzie się jeszcze spory szmat drogi Starowiślną, otóż jak się tak idzie i jak się tak chodzi, to nie sposób kogoś mniej lub bardziej znajomego, mniej lub bardziej chcianego, nie spotkać. To znaczy, opisując rzecz doszczętnie i do imentu, jak się tak idzie i jak się tak chodzi, to spoty- ka się tych co zawsze rozpoznawalnych, i tych co zawsze nierozpoznawalnych, przypadko- wych przechodniów, tych co zawsze starych kumpli, przelotnych przyjaciół, znajomych zna- jomych, te co zawsze zdezaktualizowane narzeczone. I dzień w dzień widuję tych samych strażników moich niezmiennych wędrówek, tych samych pasażerów na przystankach, te same sprzedawczynie w głębinach szklanych witryn, tych samych kloszardów i tych samych ulicz- nych muzykantów. Ci sami alkoholicy pozdrawiają mnie roztrzęsionymi rękami zza zady- mionych kontuarów, ci sami wariaci zachodzą mi drogę katatonicznym krokiem, ci sami kio- skarze, ci sami preclarze, te same gołębie, te same, nisko nad Sukiennicami obłoki, ciemne i złowróżbne. A jeszcze w najserdeczniejszym geście otwiera na mój widok ramiona jeden z niezliczonych, nie zrealizowanych talentów, co ćwierć wieku temu wydał tomik hermetycz- nych liryków, i od tego czasu daremnie czeka na recydywę natchnienia. Nie Zrealizowany Talent wita się ze mną owacyjnie, ale w gruncie rzeczy spięty jest jak agrafka, wzrok mu na bok ucieka. Co słychać? – zagaduję go niekonwencjonalnie. On zaś plącze się trochę i nie wie, jak wyrazić równie jak moje powitanie niekonwencjonalną prawdę, iż owszem, stanął na nogi i jeździ czteroletnim fordem i wszystko jest okay, ale chciałby też bardzo znów ujrzeć swe nazwisko w druku. Kończy coś nowego, a jak skończy, to podrzuci mi parę kawałków do redakcji. Chętnie, mówię, bardzo chętnie, podrzuć, mówię, będę czekał, mówię i mówię to z czystym sumieniem, bo dobrze wiem, że psuję mu tylko jeden, tylko dzisiejszy wieczór, a i to niecały. Jakiś kwadrans, góra pół godziny posiedzi nad otwartym jak mogiła zeszytem i ry- chło doszedłszy do wniosku, iż skoro godzina powrotu do literatury jeszcze nie wybiła, to z całą pewnością wybiła godzina powrotu do telewizora, znów jak co wieczór zacznie sobie przyjemnie pilotem pykać po kanałach. I Nie Zrealizowany Talent żegna się i odstępuje ode mnie, i znika w głębi pogrążonej w oślepiającym blasku Szewskiej albo w głębi tonącej w nieprzewidywalnych ciemnościach Sławkowskiej. Idę dalej i po kilku krokach wielki zreali- zowany talent w osobie samego Bronka Maja napotykam. Ściskamy się czule, ściskamy się jak możemy, robimy, co możemy, żeby się ściskać według najlepszych wzorców, staramy się ściskać tak, jak się wielcy klasycy ściskali. Ściskamy się i naściskać się nie możemy, bo z jednej strony nie jesteśmy pewni, czy dobrze się ściskamy, a z drugiej przecież ściskać się spontanicznie chcemy.

Ach, Bronio, Bronio Maj! Tysiąc więzi mnie z tym drobnym blondynkiem o figlarnym spojrzeniu łączy. Łączą nas wspólne zainteresowania, wspólne światy przedstawione, wspól- ne historie uniwersyteckie, wspólna dola felietonistyczna, wspólny paniczny strach przed przyjazdami Ola Jurewicza, wspólne daremne i na wskroś utopijne nadzieje, nadzieje na za- robienie na pisaniu gigantycznego szmalu, wspólna słodka pewność, że do końca życia żyć będziemy – jak to Bronio mówi – na zapleczu sracza… I drugi tysiąc jeszcze innych wspól- nych albo pospołu zaznawanych spraw i udręk. Jeśli idzie o wspólny świat przedstawiony, to łączy nas najsilniej spore upodobanie do dawania niekonwencjonalnych opisów profesora Stali. Każdy z nas, rzecz jasna, czyni to inaczej i każdy ma niezbitą artystyczną pewność, że czyni to lepiej, co nie zmienia faktu: czynimy to obaj. Profesor Stala pod piórem Bronisława Maja przeistacza się zazwyczaj w złowieszczy i demoniczny, i swawolny emblemat, mnie bliższa jest w tym względzie tradycja realistyczna. Ale konieczność cotygodniowej młócki felietonowej nie zostawia wiele czasu do namysłu, do wyboru strategii czy nawet wyboru tematu. Maj tłucze co najmniej dwa felietony tygodniowo i ja dobrze wiem i rozumiem, do jakich desperacji taka sytuacja może przywodzić. A ponieważ wiem też wiele rzeczy, mogę wybaczyć, mogę wybaczyć dobrotliwą zacność, mogę wybaczyć pokazowy humanizm, mogę wybaczyć nawet chytre wielosłowie niektórych tekstów Bronia. Ale jak Bronio w absolutnej desperacji niektóre swoje wybitne wiersze przerabia na felietony i potem drukuje w krakow- skim dodatku „Gazety Wyborczej”, to ja mu tego wybaczać nie mogę.

Głęboko pojmując integralność osobowości pisarskiej i zdając sobie sprawę, że Bronio tą samą co wiersze ręką i swoje felietony pisze, zaznaczyć muszę nie bez pewnej goryczy, iż ja mimo wszystko nie czekam na dawny wiersz przerobiony na aktualny i przy okazji na wskroś uniwersalny felieton. Ja czekam na nowy wiersz Bronisława Maja, a ściśle mówiąc, czekam na nowy tom wierszy tego poety o niepojęcie rzadkiej czystości tonu. Nie bardzo potrafię powiedzieć (jak zawsze przy lekturze wielkiej poezji), jaki jest zasadniczy jej sekret, co decy- duje o jej ciągle zaskakującym istnieniu, o jej spokojnym, niemalże epickim oddechu, nie umiem nawet powiedzieć, co mnie osobiście jest tu najbliższe, co sprawia, że wciąż wracam do Zmęczenia czy do Albumu rodzinnego. Może intensywna, narkotyczna wizja miasta, które umarło i które jest wszędzie, może wszystko druzgocząca wrażliwość na przemijanie „twój czas minął – już jesteś”, może istotność szczegółu, detalu, konkretu: nie wiem. Nie wiem. Czekam. „Przecinam na ukos Rynek, na Szpitalnej / osowiali, pijani od rana robotnicy / leni- wie burzą starą kamienicę, jeszcze / z czasów Polski, ceglany pył wsiąka w błoto (…)”.

Bronio Maj w zielonej kurtczynie stoi przede mną i obaj rzewnie na los się uskarżamy. Ja, mówi Bronio, chciałem sobie kupić marynarkę dżinsową, ale mi brakło. A ja, mówię, ja chciałem kupić czarne lewisy, ale mi brakło. I tak dwaj dojrzali mężczyźni, co, jakby nie by- ło, piąty krzyżyk dźwigają, pogrążamy się w tęsknocie za światem dżinsów, które dalej są niedostępne, jak były w dzieciństwie.

A potem ze znawstwem przechodzimy do wspólnych zainteresowań, do pism ilustrowa- nych („ważnym dodatkiem” – jak powiada Zbigniew Herbert – „w życiu pana Cogito były dodatki ilustrowane”), do pism ilustrowanych, na które całe pensje wydajemy oraz do kon- kursów piękności. Komu i co dziś mówią imiona dawnych laureatek wyborów Miss Polski albo Miss Polonia? Kto pamięta Renatę Fatlę, Joannę Niedorezo albo Agnieszkę Pachałko? My pamiętamy, nam z Broniem te imiona mówią wszystko. A Ewa Chudoba z Nowego Tar- gu, finalistka jednego z turniejów? Jakaż nas ekscytacja ogarnęła, gdyśmy tę długowłosą piękność w jakiś miesiąc po konkursie i po transmisji telewizyjnej ujrzeli wśród kandydatek zdających egzamin wstępny na studia polonistyczne. Z początku przebrana w białą bluzkę i ciemną spódnicę wydała nam się łudząco podobną siostrą tamtej, co tanecznym krokiem de- filowała po podium. Ale nie! To ona, Ewa Chudoba, finalistka była! Pracowaliśmy wtedy obaj jeszcze na uczelni (Bronio trwa tam dalej) i pedagogiczna ambicja, by na jesień mieć możność wprowadzenia chętnej nauki finalistki w arkana literackie, zagrała nam w żyłach. Bardzo chcieliśmy jakoś pomóc najwyraźniej stremowanej kandydatce, niestety, było to nie- możliwe. W końcu w desperacji i w zasadzie łamiąc wszelkie przepisy i narażając na szwank dobre imię zwróciliśmy się z przyjacielską prośbą do profesora Stanisława Balbusa, by na egzaminie ustnym pozwolił rozwinąć przystojnej góralce pełnię swych możliwości. Było to nieco ryzykowne, ponieważ egzamin pisemny góralka przykładnie spruła, co kładło niejaki cień na jej możliwości, ale też innej szansy nie było. Profesor Balbus wysłuchał naszej wsty- dliwej prośby z kamienną twarzą i – zapewne nie zmieniając na egzaminie ustnym wyrazu – ze szczętem oblał Ewę Chudobę, finalistkę. Niestety byliśmy zmuszeni na dobrych parę lat zerwać z profesorem stosunki. On ją zapytał o Chłopów Reymonta i kiedy ona powiedziała, że chłopi Reymonta masowo szli walczyć w powstaniu, to on z dociekliwością, o którą żeśmy go przecież nie prosili, zapytał jeszcze, w jakim powstaniu. W listopadowym – powiedziała ona i on ją z powodu takiego drobiazgu, jak mówię, oblał. Mnie złość na profesorską mało- duszność jakoś po latach minęła, ale Bronio do dziś, jak widzi Staszka Balbusa, mroczny jest. Przecinam na ukos Rynek, spotykam Bronia Maja i myślę, że chętnie bym go spotkał. Bo prawda jest taka, że idę prędko, nie rozglądam się na boki i mało kogo spotykam i mało co widzę. Mam ciągłe poczucie wielkiego odpływu rzeczywistości. Odpływu rozmów, odpływu widoków, odpływu świata. W wiekuistej walce felietonu z prozą, proza – tak jak chcę – zwy- cięża. Nawet spotkania ze starymi przyjaciółmi są fantazmatami. Fantazmatyczność nie jest wyznacznikiem prozy, tak samo zresztą jak wyznanie autobiograficzne nie jest gwarancją braku fantazmatyczności. Człowiek obraca się ku autobiograficznej przeszłości wtedy, gdy życie bieżące jest zamknięte i nieprzetwarzalne. Ponieważ niczego nie mogę powiedzieć o sobie, udaję, że mówię wszystko, wspieram się na dokładkę immanentną ułomnością literatu- ry co daremnie ściga rzeczywistość, i sam się gubię, nie wiem, co jest fantazmatem, i nie je- stem pewien, czy była Ewa Chudoba, czy ją wymyśliłem. Niezbity pozostaje felietonowy, cotygodniowy rytm, bo w takim rytmie Leworęczność piszę. Kończę w niedzielę i biorę ręko- pis, i wysiadam z tramwaju pod pocztą albo na rogu Dietla i Starowiślnej, i na ukos przez Rynek idę do redakcji, i Terenia Skoczyńska, z którą pisarski los mnie na zawsze połączył, przepisuje, i Tomek Fiałkowski przecinki i akapity daje, i ja czytam, co o Ewie Chudobie i Bronku Maju napisałem, i myślę, że nieskończona droga wiedzie do niezbadanej złożoności natury ludzkiej. Bo przecież ja mniej więcej chcę, posługując się przykładem mego przyja- ciela, powiedzieć, że felietony można pisać pod warunkiem, że one nie tylko w czymś waż- niejszym nie przeszkadzają, ale nawet to ważniejsze współtworzą. Chcę wyrazić nadzieję, że cotygodniowe podwójne haracze dziennikarskie nie rozgrzebują Majowi – poecie kruchych konstrukcji natchnienia poetyckiego. To chcę powiedzieć. Chcę powiedzieć: oby Maj – felie-

tonista nie zmarnował Maja – poety.

To chcę powiedzieć, to z uporem godnym lepszej sprawy mówię, tak jakbym nie wiedział, że Bronek Maj zostając poetą, też się zmarnował. Bronek Maj, zostając poetą, zmarnował się mianowicie jako aktor. Kto go widział na scenie, w rzadkich niestety rolach filmowych albo chociaż w trakcie jakiejś towarzyskiej improwizacji recytatorskiej, ten wie, że mając tak nie- przeciętny talent aktorski, Bronek Maj gdyby aktorem został był, miałby dzisiaj szmalu po pachy oryginalnej marynarki Lee. Czy pedał szczerości docisnąłem w tym kawałku do dechy, nie wiem, i szczerze powiem – wątpię. Ale święta idą niezbicie i ja niezbicie jadę do Wisły.

Marsz wiosenny

Na publiczne spotkanie z posłem SLD Antonim Kobieluszem udałem się do restauracji

„Ogrodowa”, ponieważ lubię ten lokal. Była wigilia święta pracy, żółtawą duchotę raz po raz rozcinały ciemne ulewy; nie bez nostalgii konstatowałem, że przedświąteczna aura jest zgoła niewyczuwalna. Dawniej, w epoce ludu pracującego miast i wsi, aura ta – owszem – była wyczuwalna. Rok w rok, od ciemnego kwietniowego wieczoru do świetlistego majowego poranka przez centrum Wisły kroczyła dęta kapela pod dyrekcją starego Nogowczyka. Muzy- kanci szli od domu do domu (ściślej mówiąc, od wybranego domu do wybranego domu), szli i, jak to się tu mówi, „wygrywali”. Wygrywali księdzu Wantule, wygrywali Poloczkowi z Placówki (Tak. W tym domu pan Bolesław Prus mieszkał i tworzył), wygrywali Jankowi z Wymowy, wygrywali Czyżom z Bazaru, wygrywali staremu Kubicy, wygrywali Krallowi – Kralliczkowi, wygrywali nawet Magnuskowi, który, choć katolik, ale przecież strażak.

Na wyłożone polnymi kamieniami podwórze przed domem pana Naczelnika wchodzili przeważnie u schyłku nocy. Jeszcze w zupełnych ciemnościach albo w całkiem niejasnych początkach dnia, grali Muzyki, muzyki albo Fruhlingmarsch. Potem siedzieli za ogromnym, przykrytym błękitną ceratą stołem w naszej kuchni i pokrzepiali się przed dalszą wędrówką. Niechybnie patetyczny obraz pełnych powagi mężczyzn, pijących o piątej nad ranem gorzałkę i równocześnie oddających się najwyższej ze sztuk – muzyce – już wtedy na dobre utkwił w mojej świadomości. Ponieważ z natury rzeczy stronię od tego rodzaju efektów, nie mówię, iż nigdy później nie widziałem piękniejszego obrazu, ani też nie twierdzę, że nigdy później nie słyszałem doskonalszej muzyki. Ale orkiestra starego Nogowczyka to była wielka orkiestra. Kiedy akurat grali w niej (i byli w formie) wszyscy czterej bracia Krzocy, ze swobodą wie- deńskich filharmoników wykonywali Alle Kameraden albo Marsz Radetzky'ego.

Siedzieli za stołem i w tej wielkiej, jakby przypadkiem wyposażonej w piec kuchenny sali koncertowej wygrywali panu Naczelnikowi jego ulubione kawałki: Kolinie, Kolinie, Ojcowski dom, Tam, gdzie Czantoria. Potem wznosili pożegnalny toast i już na podwórzu zawsze o jedno, a może i o cztery tempa za szybko (pośpiech był zresztą uzasadniony – defilada pierw- szomajowa, w której mieli brać udział, zbliżała się wielkimi krokami), w każdym razie w swobodnej, na wskroś marszowej aranżacji, wykonywali Kto się w opiekę odda Panu swemu. I szli dalej.

Z biegiem lat kolejne generacje wiślańskich muzykantów słabły. (Rosnąca słabość jest – jak powszechnie wiadomo – kanoniczną cechą kolejnych generacji). Słabły im ręce, ledwo podtrzymujące złociste konchy instrumentów, słabły im oddechy, ledwo dmące w biblijne puzony, słabły im głowy. Słabły im też nogi i idąca w ordynku i wedle ściśle przyjętego planu kapela starego Nogowczyka z wolna przeistaczała się w latach siedemdziesiątych (stary No- gowczyk dawno już nie żył) w gromadę zabłąkanych w ciemnościach grajków. Aktualne, choć zawsze mało prawdopodobne miejsce ich pobytu dawało się teraz rozpoznać nie po dźwiękach muzyki, ale po absolutnie niepoczytalnej akustyce, którą produkowały ich – rzekł- byś – całkowicie już od nich niezależne instrumenty. Niekiedy ciała artystów mdłe były do tego stopnia, iż w ogóle nie ruszali się z miejsca i zarówno całą wigilię święta pracy, jak i samo święto pracy przesiadywali tu, gdzie ja teraz siedzę, słuchając rozumnych wywodów posła Kobielusza z SLD: w restauracji „Ogrodowa”, dawniej „Piast”.

Poseł Kobielusz z SLD mówi rozumnie i sensownie, z prawdziwie proletariacką troską po- chyla się nad palącymi problemami, mówi rozumnie i sensownie, ale przecież zaraz powie

(musi powiedzieć) coś nierozumnego i coś nonsensownego, a wtedy ja wstanę – podtrzymuję w sobie gasnącego ducha walki – wtedy wstanę i zwyzywam go od komuchów. Ty komuchu

– mu powiem. – Ty komuchu zatracony. Nie jest to wszakże pewne, bo poza wszystkim owładnięty jestem duchem łagodności tego miejsca. Patrzę na zakazane mordy miejscowych orłów, na braci ewangelików, jak zwykle zgubnie zatopionych w żywiole lewicowości, patrzę na nich i – nic na to nie poradzę – ogarnia mnie łagodność wyzwolona przez klasycznie współczującą postawę narracyjną. Jest mi błogo w tej, oddalonej o sto kroków od mojego domu rodzinnego, mitycznej knajpie, ponieważ czuję obecność dalej fruwających tu w po- wietrzu duchów starych wiślańskich ochlaptusów. Nie ma już pomalowanych niebieską farbą olejną ścian (są boazerie), nie ma już brudnobiałych obrusów (są nieskazitelnie karminowe serwety), nie ma gwaru debatujących o życiu i śmierci biesiadników (w ciszy zupełnej sły- chać wyważony głos posła Kobielusza z SLD), nie ma już żadnej z tamtych rzeczy, ale prze- cież w sentymentalnym natchnieniu widzę i słyszę tamte historie.

Ta knajpa spełniała we wszelkich swych atrybutach wymogi klasycznego knajpianego corpus hermeticum, wchodzący tu przybysz czuł się, jakby wkroczył do czyjegoś domu, on jeden był jedynym obcym na sali, stał w drzwiach i przez dobrych kilka chwil poddawany był inicjacyjnemu rytuałowi nagłej ciszy i badawczych spojrzeń. Każdy jego gest mógł być użyty przeciwko niemu, rzecz jasna wyłącznie w intelektualno-polemicznym sensie, nic krwawego nigdy się tu nie działo. W najgorszym wypadku presja idących zza stolików spojrzeń była figurą wojny religijnej. To do tej knajpy dzień w dzień, w morderczym pośpiechu, w drodze z urzędu pocztowego wpadał pan Naczelnik i gnany panicznym strachem przed panią Naczel- nikową wychylał na stojąco dwie setki. (Zarówno rodzaj strachu, jak i sposób jego zażegny- wania okażą się w następnych pokoleniach cechami nadzwyczaj dziedzicznymi). To w tej knajpie tragicznie zakończyły się niewesołe koleje życia jego najmłodszego syna. To w tej knajpie wydarzyło się tysiąc przygód i opowiedzianych zostało tysiące opowieści.

– Idźcie zatem, bracia, i bądźcie pełni pokory – słyszę głos posła Kobielusza z SLD. – Idź- cie i nakłaniajcie – mówi poseł głosem dobrego i rozumnego pastora – idźcie w pokorze, per- swadujcie, nakłaniajcie i nie ustępujcie.

Ocknąwszy się całkowicie, przyglądam mu się jeszcze raz w rozpaczliwej nadziei, że przynajmniej uda mi się jego wygląd zewnętrzny zakwestionować. Ale gdzie tam. Ten ko- much wygląda tak, jak teraz wyglądają wszystkie komuchy. Ten komuch wygląda jak Euro- pejczyk. Ma dobry garnitur, dobrą koszulę, dobrze dobrany krawat i nawet ostrzyżony jest dobrze. Jak tu udowodnić, że jest przebrany – myślę gorączkowo – przecież nie rzucę się na niego, nie rozerwę mu tej niebieskiej koszuli od Freemansa, żeby pokazać, że ma na piersiach sierp i młot siną farbą wykłute. I macham na to wszystko ręką – w końcu są rzeczy na świecie ważniejsze, perswaduję sobie, na przykład miłość, przecież miłość jest w życiu najważniejsza, miłość jest ważniejsza nawet od reformy administracyjnej – mówię sobie i znienacka ucie- szony tą myślą, restaurację „Ogrodową” (dawniej „Piast”) opuszczam.

Ale w progu chyba jeszcze jeden głos przeszłości mnie dochodzi. Staję i ucho wytężam ciekawie. Tak jest. Dęta kapela starego Nogowczyka gra Fruhlingmarsch. Właścicielka lo- dziarni, pani Furtokowa (tak jest – żona bramkostrzelnego Jana Furtoka), szczodrze sypie banknotami i kapela rusza dalej. Heroicznie podtrzymujący tradycję muzykanci naradzają się chwilę, czy wpierw iść pod hurtownię, czy pod supermarket. Znikają za rogiem. Po chwili słyszę mocne i nawet nieźle zagrane takty Marsza zwycięstwa (Victoria Marsch). Grają pod hurtownią.

Stary Kubica i ciemność

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Był ojcem mojego ojca, był moim drugim, a w zasadzie pierwszym dziadkiem, po nim wziąłem nazwi- sko [4], zapalczywy charakter, skłonność do nałogów, bydlęcą siłę fizyczną i parę innych jesz- cze cech, o których na razie niezręcznie mi mówić. Stary Kubica był na przykład zajadłym mizoginem, co brzmi nieco tautologicznie, bo przecież w tamtych czasach, w pierwszej poło- wie dwudziestego wieku, w tamtych stronach, w znanej z rozpusty dolinie Wisły – Jawornika, mizoginizm był elementarną zasadą, kobiety jak przed wiekami żyły tam w udręce, w pogro- mie i w poniżeniu. Ale Starego Kubicę niewypowiedzianie drażniły nawet te udręczone, gro- mione i poniżone niewiasty; może upokarzało go ich upokorzenie? To bardzo możliwe. Stary Kubica dotknięty był manią wielkości, a wielkość, nawet urojona, nie znosi małości, a upoko- rzenie jest małością.

Opętany demonem świętej racji zdejmował ze ściany dubeltówkę i chybotliwie ruszał tro- pem kryjących się po obejściu ciotek, córek i starek. Jego rytualne polowania na baby prze- kraczały wszakże granice myślistwa, ergo przestawały być szlachetną męską rozrywką; był to raczej posępny krok w kierunku ostatecznego rozwiązania kwestii kobiecej. Jeśli był w tym graniczącym ze zbrodnią szaleństwie jakiś rys dość i tak kłopotliwej szlachetności, to polegał on na tym, iż totalną eliminację pierwiastka kobiecego Stary Kubica zamierzał rozpocząć skromnie od własnej rodziny i najbliższych sąsiadek. Wielcy eksterminatorzy naszego stule- cia tej skromności nie mieli. Mroczna, po części darwinowska i na wskroś antyfeministyczna idea Starego Kubicy podzieliła wszakże los innych idei, których ucieleśnieniem miał być czyn. I tu brakło czynu, czyn był nieudany, chybiony, niedołężny. Krok był niepewny, ruchy nieobliczalne, tragikomiczne dzieło poronionych egzekucji spowijał mleczny opar alkoholo- wej psychozy. Wedle opowieści ojca, który jako kilkuletni adiutant kroczył u boku Starego Kubicy i płonącą żagwią rozświecał ciemności, gdzie tchórzliwie kryły się przeznaczone do odstrzału przedstawicielki płci pięknej, otóż wedle opowieści ojca, podczas tych polowań padł tylko jeden jedyny strzał. Któraś z ciotek, w typowo zresztą kobiecy sposób wyprana z resztek instynktu samozachowawczego, w samym środku nagonki wychynęła zza węgła.

– Maryna, broń się! – ryknął, nie bardzo wierząc w rozkosz rychłego spełnienia, Stary Ku- bica i zerwał z ramienia flintę, i wypalił. Ciotka Maryna padła jak ścięta i poczęła tarzać się i miotać, i wyć nieludzkim głosem, które to zachowanie przysporzyło Staremu Kubicy jeszcze jednego argumentu o niższości gatunkowej kobiet. W końcu pierwszy strzał zgodnie z dżen- telmeńskimi zasadami oddał on był na postrach i dobrze wiedział, że pocisk przeszedł co najmniej metr od tępej Maryninej głowy.

Czas polowań na baby to był już wszakże czas schyłku i czas niepojętego bólu. W życiu

Starego Kubicy czas wzlotu i harmonii nie był zbyt długi. W jednej z krakowskich galerii kilka lat temu prezentowano zbiór archiwalnych fotografii z dwudziestolecia międzywojenne- go. Na dwu, a może na trzech zdjęciach dokumentujących pobyt najświatlejszych polskich górali – rolników w Szwajcarii rozpoznałem profil i charakterystyczny powściągliwy uśmiech Dziadka Kubicy. Był w latach dwudziestych stypendystą ministerstwa rolnictwa, zwiedzał i bystro podpatrywał organizację szwajcarskich gospodarstw i wkrótce po powrocie do Jawor- nika osiągnął poziom technologiczny (legendarne samopoidła! przed wojną! w Wiśle – Ja- worniku!) i ekonomiczny do dziś w tamtych stronach nieznany i nieosiągalny. Ale, jak mó- wię, wyprzedzanie epoki i życiowa hossa trwały krótko. Przyszła jakaś niefortunna transak- cja, komuś coś podżyrował, podpisał czyjeś weksle, tamten był niewypłacalny, Kubica stracił wszystko. Przeszło dwudziestohektarowe gospodarstwo pozostało, ale cały dochód szedł teraz na spłatę długu. Stary Kubica, fanatyk idei nadludzkiej pracy w nieludzkich warunkach, autor porzekadła, że człowiek ma robić nie tyle, ile może, ale tyle, ile trzeba („nie tela wiela lza, ale tela wiela trza”), miał doświadczyć wtajemniczenia w arkana prawdziwie nieludzkiej pracy, pracy bez sensu, antypracy, pracy nietwórczej, pracy niewolniczej.

Jeśli w prawdziwej pracy jest pierwiastek miłosnego uniesienia (a jest, nie pierwiastek, lecz zasada), jeśli tedy pracę z miłością porównać, to da się powiedzieć, że praca bez satys- fakcji i bez zapłaty jest jak miłość płatna, technologicznie robi się to samo, a przecież jest to daremne. Od wielkich romantyków wiecznie wielkiej miłości spragnionych to wiemy, z ich pism niezbicie wyczytaliśmy, jak daremną i beznadziejną jest ułuda kojenia prawdziwie miło- snego głodu w pokątnych zamtuzach.

Nie pamiętam też kto: pisarz, analityk społeczny, intelektualista, bystry człowiek władają- cy piórem, nie pamiętam, kto w swych autobiograficznych refleksjach obozowych dał przeni- kliwą uwagę, iż z natury leniwym było, paradoksalnie, łatwiej przeżyć obóz pracy niż z natu- ry pracowitym. Leniwemu zawsze jest trochę wszystko jedno, do jakiej pracy jest przymusza- ny, miłośnik pracy przymuszany do pracy absurdalnej zawsze jest w gehennie. Dla człowieka piszącego nie ma większej męki niż pisanie rzeczy zbytecznych. Franz Kafka na przykład był człowiekiem pióra i jego praca w kancelarii zakładu ubezpieczeń nie na czym innym, ale na posługiwaniu się piórem polegała, i była dlań ta pozorna tożsamość pisania twórczego i pisa- nia mechanicznego źródłem udręk prawdziwie kafkowskich.

Stary Kubica był, jak mówię, fanatycznym miłośnikiem pracy, był wytrawnym koneserem sztuki agrarnej i daremność sztuki agrarnej, z której pozostała sama mechanika, sama tech- nologia, była dlań nie do zniesienia.

Gorzałka, zawsze obecna w jego życiu, wzięła go teraz w swe całkowite posiadanie. Za- czął spoglądać na świat przez półprzejrzystą, jak tafla młodego wina w dymionie, zasłonę. Zaczęło się poranne uspokajanie dygocącego ciała. Zaczął się czas bólu niepojętego. Co ro- bić? Co robić, kiedy każde poranne przebudzenie jest jak przychodzenie do siebie w ołowia- nej narkozie, w szpitalu, po ciężkiej operacji? Co robić, jak nawet tak tego nazwać nie można, co robić, jak nawet język nie niesie opisowej albo metaforycznej ulgi, no bo niby skąd, prze- cież Stary Kubica nigdy nie miał żadnej operacji i nigdy nie był w szpitalu. Co robić? W Panu Bogu można szukać pomocy i otuchy, i czynił to Stary Kubica, i pilnie chodził do kościoła. I Bóg chyba dawał mu wtedy ulgę, bo ten udręczony człowiek często zasypiał w czasie nabo- żeństwa. Zapadał w spokojną, przecież nie deliryczną, a na wskroś bogobojną drzemkę. I po- dobała się jego drzemka Bogu, ale niestety nie podobała się ona mojej babce (a jego, Kubicy, powinowatej). Miał bowiem Stary Kubica tego pecha, że jego ławka w kościele była tuż przed naszą ławką i babka z całą niezmienną surowością przywracała go do przytomności i do bólu, a on obracał się ku niej i po jego przerażonych oczach łacno było poznać, że tak jak i my wszyscy jej boi się on bardziej niż Pana na wysokościach.

Co robić? Co robić, skoro znikąd ulgi ani pocieszenia? Jak człowiek nie potrafi wyzwolić się od wódki, nieporadnie próbuje żyć z wódką, a w niektórych wypadkach nawet żyć z wód- ki. Stary Kubica (pospołu z drugim moim dziadkiem) skonstruował w czasie okupacji przemysłową bimbrownię, co mówię – bimbrownię, gorzelnię oni zbudowali, istną gorzelnię. Niektóre elementy jej niedościgłego mechanizmu, mosiężne wężownice na przykład, prze- trwały do dziś. Ale i to wedle obliczeń nader wysokodochodowe przedsięwzięcie ledwo nadą- żało z produkcją surowca do potrzeb własnych, inna rzecz, że potrzeby własne obu konstruk- torów były znaczne. Ból świata nie mijał, ból świata się wzmagał. Stary Kubica należał do tej zdecydowanej większości alkoholików, co własny alkoholizm neguje. Wiedział, że gorzałka daje jakie takie ukojenie, ale nie jest jasne, czy zdawał sobie sprawę, że brak gorzałki jest źródłem męki. Ta prosta koniunkcja bywa trudna do opanowania, większości uzależnionego bractwa wydaje się wszakże, że cierpi ono nie z braku narkotyku, lecz z powodu obiektywnej nieprzychylności świata i gorzałka jest na tę nieprzychylność lekiem, od tego, że ona sama nieprzychylność świata i tworzy, i wzmaga, abstrahuje się skwapliwie.

Stary Kubica był trochę jak niedźwiedź grizzly z wiersza Miłosza, co całe życie bolały go zęby, ale był to dlań ból niepojęty, bo niby skąd niedźwiedź ma wiedzieć, że bolą go zęby. Stary Kubica był pijakiem, ale wydawało mu się, że cierpi z innego powodu. Z tego powodu, na przykład, że bez powodu straciło się życie, zniknęło jak potok po suszy. Od biedy da się jeszcze zrozumieć, że minęły świetne czasy służby w austriackim wojsku, minęła w końcu młodość. Ale gdzie się podział wiek męski, gdzie są tamte prace, wesela, przemówienia na weselach, kto jak nie Stary Kubica jest teraz Starostą, kto zmawia modlitwy przy stole (mo- dlitwy Starego Kubicy z racji jego mniej więcej znanego natręctwa językowego były praw- dziwie nieśmiertelne, bo też fraza: „Chleba naszego powszedniego, mniej więcej i tamtego racz nam dać Panie” jest nieśmiertelną frazą). Kto jak nie Stary Kubica czyta teraz książki i gazety, kto jest Komendantem Ochotniczej Straży Pożarnej, kto przewodzi Rolniczemu Kół- ku, kto dyryguje chórem podczas wizyty pana prezydenta Mościckiego? Nie wiadomo kto. Ja, nie ja, on, nie on. Na razie w każdym razie nie on. Nie Stary Kubica. Stary Kubica jest chwi- lowo nieobecny, jest w wielkiej podróży, trwa jego piekielna jazda, z której może wróci, choć nie wiadomo, jakim sposobem. Wtedy sposobów powrotu było mniej. Inna rzecz, że gdyby nawet były w tamtych czasach wszystkie nasze sposoby, środki i techniki, terapie indywidu- alne i zbiorowe, środki uspokajające, oddziały detoksykacyjne, psychiatrie, psychologie, hip- nozy, grupy wsparcia i grupy AA, gdyby nawet to wszystko było, i tak Stary Kubica odrzu- ciłby to niechybnie i być może odrzuciłby to z furią, sięgając po flintę wiszącą na gwoździu. I nie z pychy by tak uczynił, a z godności, z przeświadczenia, że jak w innym wierszu mówi już raz przywołany Miłosz: „Nie wolno pobłażać sobie, pozwalać na nic nie – robienie, roz- myślać o swoim bólu, nie wolno szukać pomocy w szpitalu i u psychiatry”. Nie wolno też mówić ani tym bardziej ekscytować się swoim upadkiem. Jestem człowiekiem upadłym fi- zycznie i moralnie” – powiedział Stary Kubica do swego niegdysiejszego adiutanta na krótko przed śmiercią i bezbronność tego wyznania dowodnie świadczyła o rychłym końcu.

Stary Kubica, gdyby jeszcze żył, miałby sto pięć lat, czyli i tak już by nie żył. Nie żyje od czterdziestu lat. Nie żyje prawie całe moje życie, choć pamiętam go dobrze, pamiętam po- grzeb, pamiętam go leżącego w trumnie, w brązowych pantoflach, kondukt w ciepły dzień idący z Jawornika do kościoła w centrum i potem na cmentarz. Piszę o jego bólu, choć w gruncie rzeczy nic o jego bólu nie wiem. Obcy ból, inny ból zawsze jest fantomem. Piszę o chybionym życiu Starego Kubicy, bo od pewnego czasu prześladuje mnie i dręczy obraz człowieka idącego przez ciemność. Może to jest ten obraz, a może całkiem inny. Tak czy tak konieczne będą rozliczne poprawki, zmiany i kolejne wersje.

Stary Kubica idzie przez ciemność, przed nim stąpa dziecko z płonącą gałęzią, gdzieś zaś niedaleko, przybrawszy kobiecą postać (jak każe mityczne myślenie) – czai się samo zło.

Porywająca suchotnica

Jest czwartek, dzień diabła, przestały padać deszcze, co od dłuższego czasu padały wyuz- danie. Dobrze spałem, śniły mi się nowe szachy w pudełku za całe 500 złotych, chciałem je kupić pod Sukiennicami, szczupła handlarka w czarnej sukni chora była na suchoty, pieniądze miałem w specjalnej taszce sekretnym sposobem umocowanej pod koszulą, zanim je wszakże stamtąd wysupłałem, sen się zmienił, teraz śniła mi się Urszula Kozioł w kosztownej pelisie, siedziała za białym, śnieżnym biurkiem i kwalifikowała do druku moje wiersze w miesięczni- ku „Odra”, błogo było w ogólności, ale zaraz błogość pierzchła, już nie było przy mnie ani porywającej suchotnicy, ani Urszuli Kozioł, nie byłem poetą, była piąta rano u schyłku ty- siąclecia.

Nie spałem, leżałem w pościeli, trzepała mną poranna furia i resztkami rozumu namyśla- łem się, przeciwko komu obrócić mą poranną furię. Nad kim by się myślowo popastwić, żeby jaka taka ulga przyszła? Najlepiej nad kimś niewinnym i już udręczonym, nad własną żoną, dzieckiem, nad dalekosiężnie toksyczną matką, nad kotem, co go jeszcze nie ma, nad jakimś bliskim krewnym albo przyjacielem, nad moim ulubionym wujem pastorem, co od dawna daremnie w głębi duszy tęskni za urokami celibatu, nad jakimś państwowym dostojnikiem, nad rozwielmożnionym grafomanem albo nad zastraszonym lirykiem. Pod sam koniec snu ktoś był jeszcze przy mnie, ktoś mnie przestraszył i rozwścieczył, chciałem go zranić, a może i zabić. To był ktoś właściwy, widmo obleśne i ohydne, godny przeciwnik mej porannej furii, ktoś, kogo jeszcze teraz chętnie bym splugawił, ale, niestety, kto to był – nie pamiętam. Nie obudziłem się w porę i nie zapisałem ani imienia, ani wyglądu, ani telefonu, niczego nie zapi- sałem w eleganckim zeszycie w linie, co zawsze jest na takie okazje naszykowany u mego wezgłowia.

Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą snu. Nie pamiętam, bo niepamięć jest zasadą lite- ratury. Nie pamiętam, bo literatura to jest zbiór zapisanych snów, biblioteka to jest wielki sennik, największa powieść realistyczna to jest także ściśle zapisany i bardzo wyrazisty sen.

„Co jest nie wymówione (nie zapisane) zmierza do nieistnienia”. Ale co jest przeczytane, tak- że tam zmierza, bo i pisanie, i czytanie wiele ze snu, wiele z zapomnienia i wiele z niepamięci w sobie mają.

Kiedy Patrick Suskind w swym sprytnym tekście o całkowitej utracie pamięci literackiej Amnezja in litteris [5] opisuje, jak to sięga na chybił trafił po książkę (po którą już sięgał, ale nie pamięta), jak to zaczyna ją czytać (czytał ją już, ale nie pamięta), jak to ogarnia go absolutny zachwyt (był już w tym zachwycie, ale zapomniał), to nie o czym innym, ale o pogrążaniu się w lekturze – śnie pisze. „Trzymam w ręku znakomitą książkę, każde zdanie to czysty zysk, czytając docieram do fotela, czytając siadam, czytając zapominam, dlaczego w ogóle czytam, koncentruję się bez reszty na pochłanianiu całkiem nowych dla mnie smakowitości, które przynosi każda kolejna stronica”.

Okazuje się, rzecz jasna (narracyjna niespodzianka jest tu kiepska, łatwo ją przewidzieć), że te całkiem nowe smakowitości nie są całkiem nowe, zostały po prostu całkiem zapomnia- ne. Ale teraz można sobie to – bez zbytecznego dramatyzowania i bez zbytecznego ekscyto- wania się własną, w znacznym stopniu zresztą wykreowaną, sklerozą literacką – teraz można sobie to przypomnieć. Po to jest biblioteka, po to ma się książki w domu, by móc w każdej chwili odnowić zapomniany sen. Zapewne Suskind ma świętą rację, kiedy pisze na przykład o stojących w jego bibliotece trzech biografiach Aleksandra Wielkiego. „Wszystkie kiedyś przeczytałem. Co wiem o Aleksandrze Wielkim? Nic. U końca następnego rzędu stoją jedno przy drugim tomiszcza o wojnie trzydziestoletniej, w tym pięćset stron Veroniki Wedgwood i tysiąc stron Wallensteina Golo Manna. Wszystko to dzielnie przeczytałem. Co wiem o wojnie trzydziestoletniej? Nic. Półka pod spodem zapchana jest książkami o Ludwiku II Bawarskim i jego czasach. Wszystko to nie tylko czytałem, ale studiowałem, przez rok z okładem, a na- stępnie napisałem trzy scenariusze na ten temat, byłem niemal swego rodzaju ekspertem od Ludwika II. Co wiem dziś o Ludwiku II i jego czasach? Nic. Absolutnie nic. Dobra, myślę sobie, w przypadku Ludwika II można tę amnezję jeszcze przeboleć. Ale co z książkami, któ- re stoją tam, przy biurku, w szlachetniejszym dziale literackim? Co pozostało mi w pamięci z piętnastotomowego kompletu Anderscha? Nic. Co z Bolla, Walsera i Koeppena? Nic. Z dzie- sięciu tomów Handkego? Mniej niż nic. Co pamiętam jeszcze z Tristrama Shandy, Wyznań Rousseau, Spaceru Seumego? Nic, nic, nic. Ale zaraz! Komedie Szekspira! Dopiero zeszłego roku w całości przeczytane. Coś chyba musiało z tego zostać, jakieś niejasne wrażenie, jakiś tytuł, choćby jeden tytuł choć jednej komedii Szekspira! Nic. Ale, na miłość boską, przy- najmniej Goethe, o, tu na przykład, ten biały tomik: Powinowactwa z wyboru, czytałem to co najmniej trzy razy – i co z tego? Wszystko jakby kto wymazał. To jak, nie ma już na świecie żadnej książki, którą bym zapamiętał? Te dwa czerwone tomy, grube, z czerwonymi wstą- żeczkami do zakładania – muszę je przecież znać, wydają się znajome jak stare swojskie sprzęty, czytałem je, przeżywałem, całymi tygodniami, wcale nie tak dawno temu – co to ta- kiego, jak to się nazywa? Biesy. Aha. Interesujące. A autor? F. M. Dostojewski. Hm. Taak. Wydaje mi się, że coś sobie niejasno przypominam: rzecz dzieje się chyba w XIX wieku, a w drugim tomie ktoś zabija się strzałem z pistoletu. Więcej nie umiałbym powiedzieć”.

Jeśli pamiętam trochę więcej z Biesów, to niewiele więcej. Z Braci Karamazow pamiętam bardzo wiele, wiem mianowicie, kto zabił, czyli nic nie pamiętam. Czarodziejską górę czytam co dwa, co trzy lata – znam mniej więcej nazwiska bohaterów. Z prozy Faulknera, Płatonowa, Babla, Schulza, Melville'a, Karki, Kundery, Musila, Brocha, Iwaszkiewicza nie pamiętam nic. Wszystkich tych pisarzy bardzo pilnie i nieraz po wielokroć przeczytałem i pamiętam bardzo mało. Ale, prawdę powiedziawszy, gdybym ich dobrze pamiętał, byłbym uboższy, byłbym nieszczęśliwy, byłbym bliższy końca, byłbym już martwy w jakiejś mej duchowej części. No bo przecież gdybym ja miał rzetelną pewność, że dobrze znam i pamiętam dajmy na to Dok- tora Faustusa Tomasza Manna, to miałbym też dotkliwe poczucie śmierci tej książki, pew- ność, że nigdy już nie będę jej czytał, kto wie, może nawet usunąłbym ten tom z biblioteki, no bo po co trzymać coś, co się zna na wylot i do czego nigdy się nie wróci? W swych – raz jeszcze podkreślam – nieco fałszywie wykreowanych wątpliwościach Suskind idzie funda- mentalnie dalej: „Więc po co czytać, po co raz jeszcze czytać na przykład tę książkę, skoro wiem, że wkrótce nie pozostanie mi po niej nawet cień wspomnienia? Po co w ogóle jeszcze coś robić, skoro wszystko obraca się wniwecz? Po co żyć, skoro i tak trzeba umrzeć?”

Możliwość dopisania dalszego ciągu tej refleksji jest w swej komiczności dość trywialna. Po co kochać, jak już się kochało? Po co jeść, jak już się jadło? Po co jechać do Wisły, jak już się tam było? Po co iść do kina, jak już się było w kinie? Z takiego mianowicie powodu, że życie jest jednorazowe i w swej jednorazowości produkuje silny, mityczny i nieubłagany głód powtarzalności. Książek nie czyta się po to, aby je pamiętać. Książki czyta się po to, aby je zapominać, zapomina się je zaś po to, by móc znów je czytać. Biblioteka jest zbiorem snów zapomnianych, ale utrwalonych, jest szansą nieustannego powrotu, a każdy powrót może tu na powrót stać się pierwszym przyjściem. Całkiem zwyczajnie mówiąc poza tym, cała ta amnezja in litteris jest dosyć cudzysłowowym zjawiskiem, to czego się nie pamięta powierz- chownie, pamięta się głębinowo. Z najbardziej nawet zapomnianych tekstów odkładają się w labiryntach podświadomości fragmenty obrazów, tonacji, fabuł.,,Jak można zapomnieć? A jednak można zapomnieć / Zostają (wszakże) szczegóły, logika popiołu”. W czytaniu zapo- minanie jest równie ważne jak pamięć, powtórna, kolejna lektura to nie jest żadne proste

„przeżyjmy to jeszcze raz”, to ponowne uruchomienie snu, a sen choć już kiedyś śniony, zaw- sze jest nieprzewidywalny. Po co zasypiać, jak człowiek i tak się obudzi, i po co się budzić, jak człowiek i tak uśnie?

Obraz literatury jako snu, biblioteki – sennika, zbioru zapisanych snów ma starą, ogromną i wieloraką tradycję, całkiem nie onirycznym przypadkiem tysiące książek mają na początku scenę przebudzenia albo scenę zasypiania. Bohater Prousta kładzie się spać wcześnie, Gregor Samsa po przebudzeniu stwierdza, co stwierdza, Ilja Iljicz Obłomow leży rankiem w łóżku. Literatura jest wiekuistym wychodzeniem ze snu i wchodzeniem w sen. Człowiek piszący jest zawsze na krawędzi, zawsze u progu tych światów, nawet w głębi pisania jest się zawsze u brzegu pisania.

Budzisz się z niespokojnych snów i obojętnie, czy budzisz się w lodowatym domu w gó- rach, czy w rozgrzanym jak piec martenowski wieżowcu na Francesco Nullo i tak dygoczesz w niepojętej furii, zbytecznie rozwijasz swe retoryczne możliwości i udajesz, że nie wiesz, przeciw komu masz swą udrękę i furie obrócić, udajesz, że nie widzisz ani nie zapisanych, eleganckich zeszytów w linię, ani ryzy luksusowego i dziewiczo nietkniętego atramentem papieru na biurku. I po co udajesz, po co udajesz, jak i tak niczego innego nie potrafisz? Ach, oczywiście, udajesz, ponieważ dalej myślisz o tej porywającej suchotnicy, co ci we śnie sza- chy sprzedawała, a ty w takich sytuacjach, obojętnie, we śnie, czy na jawie, zawsze coś uda- jesz. Myślisz o porywającej suchotnicy i widzisz ją dokładnie, widzisz jej suknię z czarnej tafty, usta pociągnięte szminką Bourjois, srebrny łańcuszek na kruchym przegubie, widzisz ją dokładnie i to jest dobre. Literatura jest sen, ale sen dokładny, pełnofabularny i ze szczegóła- mi.

Seans z wielbicielką

Piotrowi Mucharskiemu

Z filmu Woody Allena pt. Przejrzeć Harry'ego pamiętam niewiele, ponieważ byłem w ki- nie z wielbicielką mojej twórczości. Wielbicielka mojej twórczości siedziała obok, zarykiwała się ze śmiechu, z niesłychanym entuzjazmem grzmociła mnie pięścią w bok i raz po raz zna- cząco spoglądała to na mnie, to na ekran. Ja siedziałem z kamienną twarzą, z niesmakiem śledziłem wątłą zresztą akcję filmu, nic mnie nie śmieszyło, nie rozumiałem spontanicznych i radosnych reakcji wielbicielki mojej twórczości, byłem zły.

Nie byłem pewien, czy wielbicielkę mojej twórczości śmieszą mizerne analogie pomiędzy światem mojej osoby a światem przedstawionym filmu, czy przeciwnie (nietaktownie), śmie- szy ją przepaść, jaka jest pomiędzy mną a Woody Allenem. Owszem, pomiędzy mną a Wo- ody Allenem jest przepaść, ale to nie musi być powodem niewybrednych szyderstw. Będę brutalny: pomiędzy wielbicielką mojej twórczości a Elizabeth Shue (kreującą w filmie rolę Fay, wielbicielki twórczości pisarza Blocka, kreowanego przez Allena) jest także przepaść, ale ja elegancko nie naigrawam się z tego powodu z nieszczęsnej Elizabeth – Fay. Naigrawa- nie się za moim pośrednictwem z Woody Allena jest zresztą piętrowo nietaktowne, trąci mia- nowicie protestanckim antysemityzmem. Wielbicielka mojej twórczości, słysząc często gęsto padające z ekranu dowcipy żydowskie i antyżydowskie, wprost boki zrywała ze śmiechu, powiedzmy, że miała do tego uprawnienia – wielbicielka mojej twórczości co najmniej z dwóch powodów uważa się za Żydówkę: powód pierwszy jest taki, że jedna z prababek wiel- bicielki mojej twórczości była Singerówna z domu; powód drugi nazwać można solidarno- ściowym – wielbicielka mojej twórczości jest rocznik 1968. Proszę bardzo: śmiej się, po- chopna Sulamitko, z antysemickich dowcipów, mnie posępnego i znającego mroki nietoleran- cji protestanta takie, pożal się Boże, brawurowe wice nie śmieszą.

Powiem wprost: główny bohater filmu Harry Block jest pisarzem i ja także pisaniem zara- biam na bułę z masłem i na tym wszelkie analogie pomiędzy nami się kończą. Reszta to są zasadnicze różnice, ewentualnie analogie fałszywe i pozorne, których fałsz i pozór zaraz wy- punktuję i obnażę. Uczynię to nie tylko celem oświecenia wielbicielki mojej twórczości, uczynię to nie tylko celem publicznego uwypuklenia różnic pomiędzy twórcą sarmackim a twórcą amerykańskim, uczynię to przede wszystkim celem wzmożenia własnej tożsamości i co za tym idzie, rozjaśnienia ciemnych myśli, co okresowo zasnuwają moją głowę. A zatem obnażam i punktuję:

Block-Allen pisze po angielsku -ja piszę po polsku. On pisze na maszynie – ja piszę ręcz- nie. Block-Allen notorycznie wchodzi z najbliższym otoczeniem (a to ze szwagierką, a to z pacjentką żony, a to z wielbicielką jego twórczości) w intensywne więzi erotyczne, które to więzi z kolei dokumentnie (pobieżnie zmieniając realia) opisuje w swoich książkach. Ja – nic podobnego. Ani nie wchodzę w więzi, ani ich nie opisuję, a jak zmieniam realia, to gruntow- nie i nie do rozpoznania. W ogóle mam graniczącą z nałogiem zasadę zmieniania realiów, na przykład piszę: „buła z masłem”, choć w rzeczywistości nie jadam masła, buły, owszem, ja- dam (ale bez masła), w rzeczywistości absolutyzuję buły, neguję masło, w literaturze zaś zmieniam realia, daję bułę z masłem i obiektywizuję tym samym świat przedstawiony. Piszę np.: „moja toksyczna matka”, choć w rzeczywistości moja matka to jest święta kobieta

(świętość nie wyklucza toksyczności, kto wie, może nawet jest jej warunkiem); w literaturze neguję wszakże jej świętość, zmieniam realia i eksponuję jej toksyczność, bo akurat toksycz- ność matki jest „temu ja”, co pisze, niezbędnie konieczna dla należytej kompozycji dzieła sztuki. Piszę np. że zupełnie nie pamiętam przeczytanych książek, jest to wywołana podję- ciem autoszyderczej tonacji Patricka Suskinda zmiana realiów, w rzeczywistości pamiętam więcej, a o rzeczach, które pamiętam świetnie, w ogóle nie piszę, ponieważ ciekawi mnie akurat rozważenie pogrążonej w wiecznym cieniu strony niepamięci. Nie ma zatem czegoś takiego jak kosmetyczna zmiana niektórych realiów, ponieważ nie ma nieistotnych realiów. Zarówno buła z masłem, jak i noszona pod czaszką widmowa biblioteka to są elementy kon- strukcji, a nie sposoby pseudonimowania.

Inna rzecz – erotyka. Jak piszę o erotyce, to w ogóle nie odczuwam konieczności formu- łowania żadnych zastrzeżeń tyczących głębinowych związków, jakie są pomiędzy zmianą realiów a zmianą istoty, w ogóle nie mam tej konieczności, bo ja całą erotykę biorę z wy- obraźni. (A w każdym razie nie biorę jej z najbliższego otoczenia), w przeciwieństwie do pi- sarza Harry'ego Blocka, który twierdzi wprawdzie, iż ma tylko swoją wyobraźnię (choć aku- rat jej nie ma), ale ma też np. zgoła nie z wyobraźni, ale z krwi i kości swoją szwagierkę. Przykład szwagierki to jest dobry przykład, by kontynuować wykazywanie różnic pomiędzy mną i Blockiem, ponieważ i ja mam szwagierkę. Tak jest, mam szwagierkę, otaczam wszakże jej istnienie należytą dyskrecją, nie piszę o niej w ogóle, a już myśl, by posłużyć się Basią jako prototypem jakiejś perypetii erotycznej, nawet nie przemknie mi przez głowę. I rzecz nie w tym, że np. moja szwagierka nie ma kwalifikacji (tu każdy ma kwalifikacje, Basia, jakby nie było, poważna dama w średnim wieku ma wybitne kwalifikacje, nie trzeba by nawet ko- rygować realiów), rzecz w tym, że moja wyobraźnia erotyczna i w ogóle moja koncepcja erotyki jest inna. Erotyka Harry'ego Blocka jest dośrodkowa, moja erotyka jest odśrodkowa. On lubi zatrudniać nie tylko w wyobraźni własną szwagierkę, ja wolałbym widzieć w analo- gicznej funkcji np. Amy Irving kreującą w filmie rolę szwagierki.

Film Allena zaczyna się sceną z powieści Blocka. Trwa weekendowa sielanka, bliżsi i dal- si krewni zgromadzeni w ogrodzie gawędzą sobie, dzieci uroczo dokazują, szwagier w debil- nej kucharskiej czapie grilluje. Główny bohater Ken (alter ego reżysera, a także alter ego pisa- rza) uruchamia swą dośrodkowa erotykę (jego nie tyle pozbawiona hamulców, co w ogóle nie znająca wynalazku hamulca erotyka bierze go w swoje posiadanie) i w trakcie tego grillowa- nia wchodzi w intensywną zażyłość ze szwagierka, który to związek i która to (brawurowa) scena całą weekendowo-rodzinną sielankę wysadza w powietrze. To jest dobre, liczni zwo- lennicy grillowania jako najwyższej formy życia powinni bez wątpienia zostać wszelkimi

(także erotycznymi) sposobami wysadzeni w powietrze, to jest dobre, doceniam to, a nawet podziwiam, tyle że z niejakim chłodem. Moja odśrodkowość sprawia, że zwyczajnie za żadną cenę nikt by mnie na udział w żadnym grillowaniu nie namówił. Nie poszedłbym tam, choćby przy ognisku grzały się nie wiem jakie szwagierki. Jak ktoś się godzi na udział w grillowaniu i zarazem wykasowaną ma do zera powściągliwość płciową, to nic dziwnego, że jego perype- tie – powiedzmy uczuciowe – mają charakter kłopotliwie wewnątrzrodzinny i permanentnie dośrodkowy. – Dlaczego byłeś z moją pacjentką? – pyta Blocka pisarza jego zdesperowana żona psychoterapeutka. – Ponieważ nigdzie nie bywamy – odpowiada on i komizm tej odpo- wiedzi polega na zawartej w niej racji. Należy bywać, wtedy perypetie nie znikają wprawdzie, ale tracą się w przestrzeni, a to jest zawsze i dla wszystkich jakaś ulga.

Wielbicielka mojej twórczości w specjalną euforię wpadała i wręcz kwiczała z podniece- nia, gdy na ekranie pokazywały się córy Koryntu: Chinka i Murzynka. Towarzyszący ich obecności wywód Allena – Blocka o walorach miłości płatnej (przychodzą, odchodzą, nie trzeba z nimi rozmawiać o Prouście) wydał mi się przekonywający, acz nie pozbawiony pew- nego cynizmu. Jeśli mam i tę fałszywą analogię obalić, czynię to nie bez oporów. Tak jest

(nie będę ukrywał), znam osobiście w Krakowie kilka upadłych dziewcząt, tak jest (nie będę spowijał się woalem fałszywej skromności), prowadzę wśród nich działalność misyjną. Ale przecież nie ma, na Boga Ojca, wśród tych Ukrainek ani jednej Chinki, a o Murzynce nie da się nawet marzyć! I tyle. Na tym wszelkie mechaniczne, lipne i pozorne związki pomiędzy mną a Blockiem, pomiędzy mną a Woody Allenem kończą się niezbicie. Reszta to są niezbite różnice. Block ma syna. Ja mam córkę. Była żona Blocka pracuje z pacjentami, moja aktualna żona pracuje ze studentami. On ma siostrę, ja jestem jedynakiem. On w swej twórczości do- kuczliwie eksploruje wątki żydowskie, ja protestanckie. On cierpi na niemoc twórczą, ja się z tym nie zgadzam. Bo ja w ogóle z licznymi wypowiadanymi przezeń kwestiami ani się nie zgadzam, ani w nie nie wierzę. Na przykład ta rzekoma niemoc. Block jest pisarzem w zapa- ści twórczej, ale jak tu wierzyć w zapaść, skoro sam cały czas wręcz się krztusi coraz to no- wymi pomysłami, jak tu wierzyć w niemoc twórczą, skoro autorem wizji niemocy jest reżyser od z górą ćwierć wieku tłukący jeden albo i dwa filmy rocznie? On mówi, że ma tylko wy- obraźnię i że jego wyobraźnia sucha jest jak wiór. Jak może wyschnąć wyobraźnia karmiąca się codziennością, skoro jak na razie codzienność nie przestała istnieć?

Bo co to jest wyobraźnia? Wyobraźnia to jest umiejętność widzenia suchej buły jako buły z masłem, i tyle, nic więcej. I jak wierzyć komuś, kto powiada, że może wyłącznie funkcjo- nować w sztuce, nie może zaś funkcjonować w życiu, jak w to wierzyć, skoro mówi to ktoś, kto tak dobrze funkcjonuje w sztuce, że życie go może całkiem nie zajmować? Jak w ogóle zajmować się takimi kwestiami, co mają wagę błyskotliwych kwestii, wypowiadanych w trakcie grillowania, jak się jeszcze z tą biedną Mią Farrow było.

Mia Farrow – myślę, Mia Farrow to mogłoby być jakieś rozwiązanie, Mia Farrow mogłaby być osobą, co w sposób realny, choć dalekosiężny, uczyniłaby prawdziwą łączność pomiędzy mną a Woody Allenem. Otóż ta głęboko zraniona uwiedzeniem przez Woody'ego wychowa- nicy osoba, ta specjalistka od ról osób obdarzonych wyrazistym patologicznym rysem, ta z zamiłowania i z powołania Matka, adoptująca dziesiątki różnych biednych, kolorowych i czę- sto niepełnosprawnych dzieci, mogłaby nie ustawać w swym adopcyjnym szale i mogłaby od biedy i mnie adoptować. Razem z innymi biednymi dziećmi mieszkałbym na farmie, też bym nie rozumiał, co się do mnie mówi, byłbym dyslektyczny, ale miałbym przecież niebawem własne klocki lego, własną piaskownicę, własną huśtawkę i własny domek na drzewie. W każde dopołudnie właziłbym na drzewo i pisałbym sobie w moim domku na drzewie. Nie funkcjonując w życiu, funkcjonowałbym w sztuce.

Dwie pary skarpet i jeden but

Znów jak w tamtych czasach, kiedy Jaś Polkowski był rzecznikiem rządu, jestem u teściów w Łapanowie. Chodzę dookoła jeziora i harmonię sfer całkiem wyraźnie odczuwam. Herbert pisał o pejzażach pewnego sławnego Holendra, że stosunek ogromnego nieba do lądu jest na nich jak jeden do czterech. Chodzę dookoła, głowę zadzieram i opuszczam, mierzę i liczę, i wychodzi mi, że tu jest dokładnie tak samo. Proporcja pomiędzy ziemią a niebem wynosi jeden do czterech. Nad sam brzeg schodzę i przez trawę idę. Jedynie duchy żab pod wodą, duchy kaczeńców, duchy trzcin i żywego ducha. Niczym młody poeta wsłuchuję się w siebie i z ulgą słyszę, że pod wpływem przyrody dygoty i szkaradzieństwa, co we mnie buszowały, cichną. W trawie gęstej jak ocean doczesne szczątki przedmiotów: szczątki butelki po wodzie mineralnej, szczątki zapałek, szczątki pudełka po papierosach, drut, puszka, nitka. Słychać dalekie uderzenia młotka, szczekanie psów, warkot autobusu do Limanowej.

Nad samą wodą, dokładnie w tym miejscu, dwie pary całkiem porządnych skarpet. Skar- pety – jak mawiała moja matka o zrzutowej odzieży w czasach niewoli – skarpety prawie no- we. Jedne białe, drugie szare z niebieskim paskiem. Białe skarpety to jest oczywiście este- tyczny skandal, ale jaki to jest, Panie Boże, skandal, że ten, co je nosił, utopił się tu w zeszły piątek? Bo to jest historia o jednym synku spod Limanowej, co się w Łapanowie utopił. To jest notatka, której tytuł może być wzięty z gazet w kanikule: Znów nierozwaga przyczyną śmierci albo Lekkomyślność nad wodą może skończyć się tragicznie, albo Funkcjonariusze WOPR ostrzegają, albo Kolejna ofiara zakrapianego plażowania. To jest piosenka o śmierci niechybnej i pożartej natychmiast przez pozbawione właściwości bestie statystyki i publicy- styki, a więc o śmierci bez znaczenia.

Trzech ich było i spod Limanowej przyjechali. Bo w tej historii bierze jeszcze udział trze- cia para skarpet, nie wiem jakiego koloru, ten, co je nosił, był widać na tyle z natury skrupu- latny (może to ewangelik był), że po wszystkim skarpetki jednak machinalnie włożył albo, na przykład, był w adidasach na gołe nogi. Nie wiem. W zeszły piątek nie było mnie tu jeszcze. W każdym razie jeden tu stracił życie, drugi parę skarpet, trzeci nic nie stracił. Przyjechali i wpierw poszli do drink – baru „Olaf”. Siedzieli, pili piwo i rozprawiali o niedostępności ko- biet i pieniędzy. Drink-bar „Olaf” to jest lokal jak trzeba cienisty, ktoś może rzec nawet, że mroczny, ale upał był tego dnia jak złoto. Być może zresztą nie sam upał (ciężki jak kamień) ich wywiódł z drink – baru „Olaf”, ale elementarna potrzeba wzmożenia doznań. Wkroczenia na szlak, na którym zdarzy się coś jedynego. I weszli na taki szlak, ale nie wiedzieli, że to jest aż taki szlak. Żadnych znaków, przestróg, spazmu strachu, który każe skręcić w lewo, nie w prawo. Skręcili w prawo i poszli nad zalew, co jest najsławniejszą tutejszą atrakcją, miejscem ognisk kupalnych, całonocnych biesiad, poszli tam, gdzie jak jest taki upał, istotnie liczne rzesze chętnych wzmożenia doznań przybywają, poszli tam, gdzie widuje się nawet czasem – nie uwierzycie – prawdziwie sylwestrowe stroje kąpielowe. Nie tylko z tego powodu mam do tego miejsca silny sentyment, choć trzeba powiedzieć: sylwestrowy kostium od Paco Rabanne na plaży w Łapanowie to jest mocna rzecz.

Znam tę wodę dobrze, znam jej błotny smak, kleisty dotyk podwodnych szuwarów, mięk- kie zapadnie mulistego dna; widzę, którędy płynie szczur wodny. W końcu, kiedy mniej wię- cej po trzydziestu latach ojciec położył na mnie lagę i przestał uczyć pływania na sucho, tu, a nie gdzie indziej, Hanula mnie przywiozła i nauczyła pływać. Woda, w której człowiek na- uczył się pływać, ma elementarną siłę pierwszego miejsca, jest jak pierwsza zapisana kartka, pierwsze boisko, pierwsze prześcieradło. A poza tym jest tu tajemnica, przez spokojną toń idzie prąd tropikalnej groźby, na dnie spoczywa fabuła.

Może ze dwa, może ze trzy lata temu przyjechał nad zalew w Łapanowie gruby gość z nie- dużym krokodylem pod pachą. (Brawurowy sztych zadany widzialnej rzeczywistości). Akurat środek lata był, zlecieli się letnicy, statecznym krokiem nadeszli miejscowi i wpierw z punktu chcieli temu grubemu z krokodylem sprawić łomot, ale jakoś nie sprawili, uznali, że mały krokodyl sam w sobie nie jest obraźliwy. Humanizm zwyciężył. A tamten z krokodylem jak gdyby nigdy nic ustawił się w kolejce do wypożyczalni, wypożyczył kajak i popłynął. I nie muszę mówić. Na samym środku krokodyl łeb z obroży wyjął (bo miał obrożę, na smyczy był), więc jak mówię, łeb z obroży wyjął i hop do wody. Teraz to dopiero było cięcie zadane rzeczywistości, wydarzenie, strach, śmiech. Zaczęli szukać, nurkować, sondować i nic. Gość w rozpaczy, bo stracił majątek, ten krokodyl to było wszystko, co miał. Potem wodę nawet spuścili i też krokodyla nie było. Oczywiście – mówią – on natychmiast w ciemnych i lodo- watych głębinach zginął, zapadł się w muł, szczury wodne go zeżarły, sczezł. Ale zawsze przecież jest cień niepewności. Może gdzieś przywarował, może nie szczury jego, ale on szczury zjadł (faktycznie ostatnio ich nie ma), może się adaptował do nowych warunków, może urósł, może on gdzieś tam płynie koło dna, może nocą na brzeg wychodzi… Może jest? Ale tamci trzej chyba w ogóle nie znali historii o grubym gościu z krokodylem pod pachą, a może ją znali, w końcu gminny przekaz oralny o takiej sprawie powinien dotrzeć i pod Li- manową. Znali czy nie znali – wszystko jedno. Stoją nad wodą i upaja ich to, co i mnie teraz upaja: harmonia sfer, i że proporcja pomiędzy niebem a ziemią jest tu jak jeden do czterech. Dygoty i szkaradzieństwa nie buszują w nich, na razie buszuje w nich euforia, która dygoty i szkaradzieństwa poprzedza. Może w upale i w pijanym widzie majaczy im się środek lata, ale raczej nie, tu nie następuje żadne umysłowe przesunięcie czasu, oni w ogóle nie myślą za sze- roko, myślą wąsko, myśli ich idą w jednym kierunku: trzeba zrobić kolejny krok na szlaku niecodziennych wydarzeń. Kąpiel to jest coś. Kąpiel. Ciuchy. Do wyspy i z powrotem. Skok. I koniec. Potem, jak dwaj wypłynęli, a trzeciego nie ma, już mniej więcej było jasne, co się stało. To znaczy bardzo, nie mniej więcej, było jasne, to było bardzo jasne, ale oni półprzy- tomni, poparzeni lodowatą wodą nie bardzo się na to godzili. – Gdzieś się skrył? Gdzieś się skrył? Stali na brzegu i wołali. Mieli jeszcze nadzieję, że kolejnym punktem na szlaku sensa- cyjnych wydarzeń będzie teraz wielka zabawa w chowanego. I nie ma się co dziwić, przecież trudno pomyśleć, trudno sobie wyobrazić, że ten, z którym jeszcze dwadzieścia minut temu

piło się piwo w drink – barze „Olaf”, skrył się już na tamtym świecie.

Ktoś ich wreszcie usłyszał, ktoś zadzwonił, przyjechali, otworzyli wypożyczalnię, popły- nęli kajakiem, znaleźli i wydobyli. Ale ile to trwało? Łapanów to jest cicha miejscowość na uboczu, kapitalizm dociera tu żółwim krokiem, do przedwojennych telefonów na korbkę nie dotarł jeszcze socjalizm. To są obiektywnie bardzo sielankowe cechy, ale komuś, kto leży pięć metrów pod wodą, nie sprzyjają one. Wydobyli go po czterdziestu minutach, jeszcze sztuczne oddychanie, jeszcze masaż serca, elektrowstrząsy. Straszny krzyk matki nad ciałem siedemnastolatka.

Patrzę na dwie pary prawie nowych skarpet leżących na brzegu. Patrzę na te pozostawione skarpety i myślę, że w moich stronach byłoby to jednak nie do pomyślenia. Bez względu na rozmiar tragedii. Patrzę na te skarpety i przypomina mi się but. But stryja Adama leżący na dachu strzelnicy. Adam też umarł przemierzając szlak, na którym zdarzają się same jedyne zdarzenia. Kiedy to było? Dawno to było, a do dziś śni mi się czasem zwierzęcy krzyk babci nad jego w jeden tylko but obutym trupem. On umarł, a potem leżał całą noc na parkowej ławce, jakiś figlarz but mu wtedy zezuł i cisnął na dach pobliskiej strzelnicy sportowej. Ale skąd myśmy mieli o tym wiedzieć? Straszna śmierć stryja nas paraliżowała, a brak buta para- liżował jeszcze więcej. Ale moja toksyczna babka wiedziała, że brakujący but ma się znaleźć i zaczęła szukać, i szukała, i znalazła but na dachu strzelnicy sportowej w ogrodzie koło re- stauracji „Piast”.

Co tu się zdarzyło? Tu się porządki przemieszały. Jego udręczone martwe ciało krajali w kostnicy w Cieszynie, a jego matka zaciekle daremnego buta poszukiwała. Co tu się zdarzyło? Tu został podtrzymany porządek rzeczy. Bo śmierć ma być na miejscu śmierci, rozpacz na miejscu rozpaczy, a but na miejscu buta. Ale to jest raczej niemożliwe, porządek rzeczy nie mógł zostać podtrzymany, bo go raczej nie ma. A poza tym, przepraszam bardzo, dlaczego niby konsekwencje podtrzymywania porządku rzeczy zawsze mam ponosić ja. Bo to w końcu ja musiałem na oczach publiki w dziwnym pomieszaniu grozy i wstydu włazić na dach tej strzelnicy, i ja musiałem okropny strach kiełznać (bo przecież bałem się tego buta jak widma), i ja musiałem desperacko sięgać po ten but.

Patrzę na dwie pary skarpet porzucone w trawie i wiem, że wolność moja jest złudna, pa- trzę na skarpety topielca i przeklęty atawizm szepce we mnie, że przecież to są prawie nowe skarpety, że trzeba lęk pokonać i trzeba by je wziąć i uprać… Dwie pary skarpet w trawie, but na dachu strzelnicy – rzeczy ostateczne.

„I to jesteś ty”

Był nikłego wzrostu, miał co najmniej trzy talenty i z wielką pomyślnością grał na akor- deonie. Zasypiałem, a z góry, z małej izby na strychu, płynęła muzyka. Potem austriacki akordeon zniknął, najpewniej stał się przedmiotem handlu wymiennego: instrument za butel- kę, spirytus za melodię, zatrata za sztukę. Nie dożył czterdziestki, a jego talenty umarły wcze- śniej.

Inna rzecz, że wszystkie trzy (talent matematyczny, talent szachowy i talent odwagi) jął zdradzać w nadzwyczaj głębokim dzieciństwie. Jako kilkuletni chłopak liczył prędzej niż sprzedawczynie w sklepie wielobranżowym, ze wszystkimi, nawet z panem zegarmistrzem Brodą wygrywał w szachy i nie bał się niczego. Czy gdyby los ułożył się harmonijnie, został- by szachowym mistrzem świata, Europy, Polski? Nie wiem. W szachy grał świetnie, prawie w ogóle nie patrzył na szachownicę, widział więcej i w ogóle nie dbał o to, że widzi więcej. My- śmy ślęczeli nad drewnianymi figurami, ruchy były powolne i nieznaczne, stateczny spokój panował na polu walki. W jego głowie zaś sunęła szybka i powietrzna bitwa, partia szła za partią, tajfun geometrii, jego szachy były grą szybszą od hokeja, laufer biegł, wieża przecinała pole, dama atakowała. Mat, mat za każdym razem, mat, zanim człowiek się zdążył połapać.

Czy gdyby wszystko ułożyło się jak trzeba, zostałby uczonym, matematykiem, profesorem matematyki? Na pewno nie, ale już jako małolat w dodawaniu wielkich kolumn liczb był lep- szy od kasjerek, a i potem w gimnazjum, jak zaczęły się fanaberie i trzeba było to i owo nad- rabiać, spokojnie, bez wysiłku i bez troski przerabiał w dwa tygodnie roczny kurs matematy- ki. Odwaga była wszakże największym jego darem, w odwadze się spełnił, profesorem i mi- strzem odwagi został już za młodu. To że nie bał się pływać i nurkować w największych głę- biach, wirach – to nic. To że jako dwunastolatek skakał na półdziecięcych nartach na dużej skoczni w Malince – to nic. To że z dziesięciometrowej wieży na basenie rzucał się do wody z taką desperacją, jakby chciał jak najdotkliwiej runąć stamtąd – to nic. To że dziesiątki, setki podobnych wyczynów, skoków, piruetów nad otchłanią – to nic. Ale on się nie bał nawet Reksa fotografa Wisełki.

Reks fotografa Wisełki był to ociężały bernardyn wielkości konia pociągowego. Zwierzę potulne, łagodne i dobrotliwe na granicy demencji. Pies – pierdoła. Z anielską cierpliwością znosił całe pokolenia potworów (kilkuletnich chłopczyków) i bestii (kilkuletnich dziewczy- nek). Potwory i bestie dosiadały go, ciągnęły za sierść i za uszy, darły się wniebogłosy, tatu- siowie potworów i bestii darli się jeszcze bardziej, drogą natychmiastowej chłosty zmuszali potwory i bestie do przykładnego pozowania, mamusie potworów i bestii stawały w ich obro- nie, dostawały spazmów – Sodoma i Gomora. Pies cierpliwie świadkował tym codziennym upadkom ludzkości, dawał z sobą robić wszystko, bez skargi pozwalał się upokarzać, gdy przymierzano mu okulary słoneczne albo plażowe kapelusze, bez oporu pozwalał się zaprzę- gać i posępnie ciągnął po parkowych alejkach kuriozalną kolaskę powożoną przez rozanielo- nego potwora albo przez rozchichotaną bestię. Codziennie wstawał, codziennie szedł do pra- cy, codziennie wracał, codziennie jadł, codziennie zasypiał.

Co pewien czas wszakże przykrzyła mu się dławiąca monotonia, co pewien czas, co kwartał, co kilka miesięcy wpadał w desperację, coś w nim pękało, ogarniał go szał. Reks fotografa Wisełki uwalniał się wtedy z najściślejszych uwięzi, przesadzał najwyższe ogrodze- nia i niczym złe i krwawe widmo krążył po okolicy. Z jego gardła wydobywał się zwiastujący śmierć charkot, ślepia świeciły niczym cmentarne halogeny, czarna piana oblepiała pysk. Nikt, nawet fotograf Wisełka, nie śmiał się wówczas doń zbliżyć, nikomu to zresztą nie przy- chodziło do głowy, pierzchano na jego widok, zatrzaskiwały się drzwi i bramy. Zwierzę, gna- ne niepojętą rozpaczą, wściekle atakowało świat, wszczynało wielką rewoltę, której finałem miała być zmiana istniejącego ładu. Życie przecież nie może minąć na pozowaniu do infan- tylnych fotografii, życie może być prawdziwe. Pies wyłuskiwał głowę z obroży codzienności i spotykało go to, co spotyka każdego, kto próbuje wyjąć głowę z obroży codzienności, ogar- niała go płomienista pętla szaleństwa. Biegł bez celu, wpadał na opustoszałe podwórza, prze- padał w leśnych gęstwinach, przeraźliwie wył pod kościelną wieżą.

W czasie tych piekielnych rejterad Reks niezmiennie i nieraz wielokrotnie trafiał na nasze podwórze. Zapach przedwojennej rzeźni był tu wyczuwalny jeszcze w latach sześćdziesią- tych. Zza uchylonych zasłon, zza podwójnych kuchennych okien patrzyliśmy, jak węszy, myszkuje, jak przepada na długie minuty w starej wędzarni albo szlachtowni. Wtedy też po- jawiała się szansa jego poskromienia. Gdy Reks właził, dajmy na to, do wędzarni, ktoś musiał błyskawicznie oblecieć dom, bezszelestnie przesadzić żelazną bramę wjazdową (wprost wyjść na podwórze się nie dało, on słyszał każde naciśnięcie klamki, najlżejszy skrzyp zawiasów), a więc przesadzić bramę, przebiec na palcach wyłożone polnymi kamieniami podwórze i ryzy- kując, że ujrzy tuż przed sobą rozdziawioną jak grób paszczę, dojść do uchylonych drzwi, dojść, dobiec, dolecieć na niewidzialnych skrzydłach do tych drzwi i błyskawicznie je za- mknąć i jeszcze, kurczowo dzierżąc klamkę, przetrzymać straszny szturm od środka, łomot, wycie, nie drzwi, ale i ściana zaraz runie, to wszystko przetrzymać i jeszcze roztrzęsionymi rękoma założyć skobel.

Jemu wszakże nie trzęsły się ręce, nawet jak mu się już ręce trzęsły, to wtedy, gdy biegł przez podwórze, gdy lada chwila mógł się we własnego trupa przeistoczyć, wszelkie dygoty ustawały. Czarny lukier przerażenia oblepiał mi gardło, patrzyłem, jak nie biegnie, ale non- szalancko idzie przez podwórze, zamyka psa (któremu do rana miną fanaberie, bunt się usta- tecznia), patrzyłem, jak igra z niebezpieczeństwem i jak za grosz nie ma świadomości daru, daru braku instynktu samozachowawczego, daru braku wyobraźni (suma tych dwu braków daje dar odwagi). Ale mniejsza o to, w końcu nawet jeśli nie umiał cenić swej niepoczytalnej brawury, to i tak czynił z niej najwyższy użytek. W latach sześćdziesiątych w Polsce nie było czynu odważniejszego nad poskromienie Reksa fotografa Wisełki z Wisły – Uzdrowiska. Mniejsza o to, bo on z pozostałych swych darów, uzdolnień, żadnego nie czynił użytku, w nim w ogóle nie było przywiązania do jakiejkolwiek sprawy. Ani do szachów, ani do mate- matyki, ani do lektury, ani do sportu, ani do uprawy roli. Ani do majsterkowania, ani do Pana Boga, ani do muzyki. Gnał przez świat (niczym oszalały pies fotografa) i nie było miejsca, w którym mógłby się zatrzymać, i nie było rzeczy, która mogłaby go zająć. „Ziemia podsyca jakieś drganie / tu w sercu. I to jesteś ty” – powiada autor Umarłych ze Spoon River. W nim ani ziemia, ani niebo żadnych drgań nie podsycały, serce nieczułe.

To że ja nie wiem, kim był – pół biedy. Ale on sam nie wiedział, kim jest. Wszystko było pospieszne, byle jakie, prowizoryczne, szalone, ale szaleństwo jego niechlujne było. Wszyst- ko jedno, co się będzie robić, wszystko jedno, jak się będzie żyć, w małej izdebce na strychu, w byle jak postawionym domu, z akordeonem, a może bez akordeonu. Wszystko jedno, kim będę, jak dorosnę. Nawet nikczemny wzrost, który tak często bywa napędem ogromnych am- bicji, nie zagrzewał go do żadnego czynu. Był mały i wisiało mu, że jest mały. Obojętność w funkcji przeczucia śmierci przedwczesnej? A może obojętność jako pierwsza przyczyna śmierci przedwczesnej? Z całą pewnością obojętność jako najkrótsza droga do odbycia po maturze dwuletniej zasadniczej służby wojskowej. Chętnie bym napisał, że jeśli było w nim jeszcze coś nieobojętnego, to i to wypalone zostało w peerelowskich koszarach. Ale nie, nik- czemna służba jego ściśle zalutowanej duszy nie tknęła chyba, wzmocnił się tam co najwyżej w obojętności swojej. Kobiety? Kobiety też nie. Chodził z nami co prawda podglądać czeskie striptizerki, chodził, ale nie brał udziału w kornych seansach zachwytu. Staliśmy pod niedo- kładnie zasłoniętymi oknami Domu Zdrojowego i doznawaliśmy najwyższych wzlotów i uniesień ducha. Czysty zachwyt nas ogarniał i w absolutną podniosłość wpadaliśmy. W na- szych lękliwych spojrzeniach nie było nawet cienia dwuznaczności, nic rozpustnego, żadnego plugastwa. Myśmy w dialogach i myślach uwznioślali pochopne Czeszki, podziwialiśmy na wskroś platonicznie ich piękno, szanowaliśmy ich odwagę, a serca nasze radowały się z po- wodu ich przychylności. Niezgrabnie podrygujące na parkiecie tancerki stanowiły naoczny dowód, iż Pan Bóg stworzył także kobiety łaskawe. Jeśli całe życie słowem i czynem głoszę pochwałę kobiet, głoszę ich nieskończoną wyższość, pławię się w zachwycie, jeśli nadzwy- czaj powściągliwy jestem w obrazowym pisaniu o erotyce i bliższe mi są tonacje epifaniczne i platoniczne, to moja edukacja sentymentalna pod niedokładnie zasłoniętymi oknami Domu Zdrojowego ma tu jedno ze znaczeń fundamentalnych.

On chodził z nami, ale zawsze zostawał trochę z boku, nigdy nic nie mówił ani nie uwznioślał, ani nie trywializował, nie dzielił z nami strzelistego zachwytu, nie doznawał upojenia ani oczyszczenia, chyba w ogóle nie patrzył w kierunku podestu tonącego w namięt- nym półmroku i dławiącej muzyce. Był tu, bo wszyscyśmy tu byli, stał, bo wszyscy tu stali i chyba nie doznawał tego (najwyższych uniesień ducha), co wszyscy doznawali.

Z wódką było tak samo. Popijał, bo wszyscy popijali, ale nawet w samych początkach popijania alkohol nie przynosił mu żadnych euforii ani ukojeń, jedynie trochę bardziej wytrzeszczone oczy, bardziej bełkotliwą mowę, bardziej chybotliwy krok. Jeśli się prowadzi życie czysto biologiczne, to gorzałka z duchem w ogóle nie ma do czynienia, działa w trybie wyłącznie chemicznym.

Zdawać by się też mogło, że jak ktoś z wielkim trudem pojawia się na świecie, ledwo ży- wy jest jako osesek i jednak, jednak cudem w samym zaraniu pokonuje śmierć, to potem żył będzie długo i szczęśliwie. Ale i takiej reguły tu nie było, bo też takiej reguły obiektywnie nie ma. Dziadek powrócił z kampanii wrześniowej, babcia definitywnie schowała oficerską sza- blę i choćby z tego powodu, że ani on jeszcze nie był dziadkiem, ani ona babcią (a jeszcze tęsknota, a jeszcze długi okupacyjny wieczór, a jeszcze miłość, czcigodni przodkowie), wza- jemna skłonność wzięła ich w swoje posiadanie i zaczęło się życie najmłodszego syna. Po urodzeniu strasznie mało ważył, prawie był bez skóry i właściwie wszyscy czekali, aż umrze, i gdyby nie babcia, umarłby na pewno. Ale ona miała niespożyte siły, znała sposoby, trzymała go jak kota w rozgrzanym owsie i udało się, nie wystygł, życie, co, zdawało się, lada chwila pierzchnie przez błonkę, którą był pokryty, nie pierzchło.

Potem rósł zdrowo, choć specjalnie nie wyrósł. Dobrze mu szły rachunki, ogrywał wszyst- kich w szachy i lubił straceńcze zabawy. Szkoła powszechna, gimnazjum, matura, dwa lata wojska i chwalebna praca montera trakcji wysokiego napięcia. (Jest bardzo możliwe, że taka praca wymaga straceńczej odwagi i szachowej precyzji). Nieudane małżeństwo. (Jeśli kogoś ciekawią kobiety, zdarzać mu się mogą w małżeństwie rozmaite perypetie. Ale ktoś kogo w ogóle nie ciekawią kobiety, skazany jest na małżeńskie fiasko). Nieudane małżeństwo. Byle jaki dom. Picie. Picie muliste, posępne i bez polotu. Któregoś wieczoru w knajpie zakrztusił się kawałkiem kiełbasy zwyczajnej na gorąco. Wstał zza stolika, pokasłując wyszedł na ze- wnątrz, wpierw usiadł, a potem legł na parkowej ławce. Kawałek kiełbasy zwyczajnej na do- bre utkwił mu w krtani. Umarł. Do rana wystygł i zesztywniał. Kiedyśmy go znaleźli, jeden but miał tylko na prawej nodze, drugiego nie było. Zawsze mnie raziła pewna tandetność wszelkich symbolicznych przesłań. Bo niezbicie wyglądało, jakby ten niewidzialny, co mu nocą but ściągnął, wiedział, że stryj Adam całe życie co najwyżej jedną stopą dotykał ziemi. A i to nie bardzo.

Obłoki nad Czantorią

Z okien hotelu widzę dachy Genewy, od zawsze znam to miasto, bo przecież od zawsze Biskup Wantuła posyłał stąd kartki. O szóstej dzwonią katedralne dzwony, ciemnieje przed burzą, duchota niepojęta. Z jakich czasów, z jakich wcieleń i z jakich powodów jest we mnie strach przed podróżowaniem? Czemu już w ekspresie InterCity Kraków – Warszawa nacho- dzą mnie mdłości według Jeana Paula Sartre'a i czemu potem w samolocie lecącym nad Eu- ropą stygnę i obojętnieję jak skazaniec w celi? Alpy wyłaniają się z mglistego powietrza i mało, że ja na ten niesłychany widok żadnego nie doznaję uniesienia, mało, że żadnych ma- rzeń, wzruszeń, epifanii, mało tego. Mój istotny stosunek do Alp wyłaniających się z mgliste- go powietrza jest w zasadzie wrogi.

Jestem gotów do zasadniczej polemiki z tym masywem skalnym, jestem gotów przypuścić nań frontalny atak, jestem gotów obalić jego zasadnicze tezy. Zaznaczam na wszelki wypa- dek, że mój zapał do sporu nie ma żadnych genetycznych związków z trywialnymi odruchami psychologicznymi. Nie bierze się on, na przykład, ze strachu przed lataniem. Lecieć jest przyjemnie, nie lubię podróżować, ale lot sam w sobie jest stanem zawieszenia wszystkiego: zawieszenia przedmiotów, zawieszenia wolnej woli i zawieszenia śmiałych decyzji. Lecisz i absolutnie nic od ciebie nie zależy i to jest byt błogi. Docelowość lotu czyniąca zeń podróż mierzi, ale lot sam w sobie koi, a nawet upaja. Alpy widoczne w dole porządek i tożsamość lotu naruszają w sposób żenujący i zgoła bezwstydny. A potem jeszcze, jak się wyląduje, Le- man – woda sama w sobie o wiele słabsza od wiersza Mickiewicza. Przyroda tu daje zwodni- czą zapowiedź znaku i niejeden dał się nabrać, niejeden uległ mylnej inspiracji. Bo też pokusa jest silna.

Kiedy osiem lat temu mieszkałem przez tydzień w Lozannie u Franka Rosseta i codzien- nie, i po parę razy dziennie z wysokiego balkonu na wodę spoglądałem, za każdym razem światło było inne, obłoki niżej, obłoki wyżej, kształt fal znaczący jak pismo. Teraz patrzę i widzę: nic się nie zmieniło. Jak mawiali dawni globtroterzy: bywają na ziemi miejsca, w któ- rych natura od wieków milcząca – zdawać by się mogło – zaraz się odezwie. Da znak. Wody i otchłanie, elementy i pierwiastki, obłoki i wierzchołki drzew lada chwila utworzą melodyjną partyturę, czytelny alfabet, tak jest nad Lemanem, tak jest nad Missisipi, tak jest nad Czanto- rią, jak się patrzy od strony Wisły. W Innym abecadle Miłosz daje pół strony o nigdy nie spełnionej przez naturę obietnicy jasnej wypowiedzi; przypadkiem wziąłem ze sobą tę książ- kę, ślepym trafem w podróży na tej stronie otwarłem, literatura daje znak.

Czyli strach przed podróżowaniem może być strachem przed ujrzeniem znaku, usłysze- niem głosu. Podróżuje się wszakże (jeśli podróż jest podróżą bezinteresowną, podróżą samą w sobie) do miejsc intensywnych, do miejsc silnie sugerujących istnienie ukrytego ładu, pod- ziemnego języka, gotowości artykulacyjnej, trawy, skały, chmury. Stąd mdłości egzystencjal- ne. Leci się nad Alpami, stoi się nad Lemanem i pewne jest, że gdyby góry przemówiły albo gdyby woda wywiesiła jakiś wymowny transparent, pewne jest, że wówczas człowiekowi zrobi się niedobrze.

Można też mechanikę strachu przed podróżowaniem rozłożyć na prostsze części, można dać prostszą egzegezę. Wielkodusznie pomijam miniony system i preferowane przezeń za- mknięcie przestrzeni. Towarzysze preferowali bezruch. Nieruchomość i niezmienność były zasadami. Człowiek w podróży, czyli w ruchu, nawet jak nie miał złych zamiarów, był przez sam ruch niejako narażony na większe obywatelskie nieposłuszeństwo od tego, co nie ruszał się z miejsca. Toteż idea podróży, idea dalekiej podróży, była sprzeczna z ideą realnego so- cjalizmu. Idea realnego socjalizmu była ideą permanentnego dalszego doskonalenia wszyst- kiego (jedyne dopuszczalne widmo ruchu), idea podróży zawierała całe sekwencje gróźb: groźbę zmiany, groźbę obserwacji, groźbę porównywania jednego z drugim, groźbę tęsknoty za czym innym, nie mówiąc o groźbie niepowrotu. Paszport nie był uchwytnym dokumentem z widoczną fotografią, paszport był ideą, bytem nieuchwytnym, cieniem na ścianie jaskini.

Jeśli nieruchomość systemu wpłynęła i na moją nieruchawość, zostawiam to na boku, nie uskarżam się i nie dociekam, spokojnie mogę zabrać do grobu ewentualnie uczynione mi przez reżim podróżnicze szkody i przestrzenne straty. Moja niechęć do podróżowania jest trwalsza od komunizmu i starsza od rewolucji październikowej. Toteż spiesznie idę do was, czcigodni przodkowie, ciemne atawizmy, nieubłagane geny. Spieszę do was i mówię: moja święta Babcia Maria z Chmielów Czyżowa najdalszą podróż odbyła do Krakowa z Wisły. Była też w Katowicach, w Tatrach, znała Bielsko i ani razu w ciągu blisko dziewięćdziesię- cioletniego życia nie była w Warszawie, nigdy nie widziała morza. Bolała nad tym, trapiło ją to. – Nigdzie człowiek nie był – powtarzała często. – Nigdzie człowiek nie był. Przez ostatnie lata, a nawet przez ostatnie dziesięciolecia życia czytała w koło wyłącznie dwie książki: Bi- blię i Geograficzny Atlas Świata. Studiowała Ewangelię i hieroglify map, miała pamięć total- ną, śladu obronnego instynktu selektywności. Kiedy zdawałem maturę, moja gimnazjalna wiedza z zakresu geografii w porównaniu z jej wiedzą była niczym. Co tam zresztą moja wie- dza, ona – jestem pewien – na przykład mapę Gwatemali znała lepiej niż Andrzej Bobkowski. Podróże fantasmagoryczne były jak prawdziwe fantasmagorie – nieskończone. Podróże realne były zazwyczaj do Ustronia, do Wantułów na Goje. Przed wojną konnym zaprzęgiem, po wojnie autobusem.

Lecę boeingiem nad Alpami, w kieszeni mam paszport namacalny i banalny jak karta ro- werowa, z okien hotelu „Savoy” patrzę na dachy Genewy, komunizm upadł, zanim zdążyłem się zestarzeć. Gładko oswoiłem się z myślą, że ani w paszporcie w kieszeni, ani w upadku komunizmu, ani w dachach Genewy nie ma nic sensacyjnego. Kiedy wszakże pomyślę, że wystarczą dwa pokolenia, co mówię – dwa, jedno pokolenie wystarczy do tyłu i otwiera się epoka, w której konny zaprzęg był jedynym środkiem lokomocji, ogarnia mnie niejaki scep- tycyzm. Zapewne jest to ten sam sceptycyzm, który odczuwała moja babka na widok pierw- szych wehikułów spalinowych. Kiedy na początku wieku przez centrum Wisły przejechał człowiek na motocyklu, miejscowi protestanci w oczekiwaniu dalszego ciągu apokalipsy po- chowali się w domach, nie ulegało wątpliwości, że natura od wieków milcząca wreszcie przemówiła, runęły niebiosa, przez Wisłę przeleciał diabeł, i w dodatku, jak mówili co by- strzejsi, ci co spostrzegli pracę rury wydechowej: „z rzyci mu się kurzyło”. Babcia przez całe życie zachowała pewien dystans w stosunku do pociągów, aut, autobusów, nie ufała im do końca i zarazem w niektórych sytuacjach próbowała te pojazdy oswoić, żeby były jak koń zaprzęgnięty do kolasy – posłuszne i cierpliwe. Wybieraliśmy się do Wantułów na Goje, a ona nigdy nie mogła zdążyć. Nawet rzadkie i krótkie podróże, nawet sporadyczne na kilka godzin zostawienie domu przychodziło jej ciężko, mimowolnie zwlekała, wiadomo było, że autobus odjedzie. – Leć – wołała w desperacji do dziadka. – Leć i powiedz, żeby chwilę za- czekali. – I dziadek bez słowa, tłamsząc w sobie furię, ile sił w nogach gnał na dworzec PKS- u i właśnie zapalającemu silnik kierowcy uprzejmie i stanowczo, wykwintną polszczyzną (nie mówił gwarą) perswadował, by był łaskaw jedną małą chwileczkę, dosłownie sekundę, mał- żonka niezwłocznie nadejdzie, sprawy nie cierpiące zwłoki, dosłownie nóż na gardle, nadzwyczajnie pilny wyjazd. I kierowca zawsze gasił silnik i zapadała cisza, i wszyscy znani i nieznani pasażerowie czekali, aż odświętnie i niezmiennie na czarno ubrana pani Czyżowa pojawi się na dworcu i w drzwiach autobusu. I jechaliśmy do Ustronia, i miedzami szliśmy na Goje, i byliśmy na Gojach. Wszyscy jeszcze żyli. Z porcelanowej wazy parował rosół z maka- ronem, ktoś mi pokazywał na karcie tytułowej podpis Bolesława Prusa. Zapach jabłek. Za- pach starych książek. Biskup opowiadał o podróżach po świecie.

Teraz, kiedy patrzę na jezioro, na genewską fontannę albo na kwietny zegar, wydaje mi się, że patrzę na negatywy przysyłanych przezeń widokówek. Co mówię – widokówek. To były strzeliste akty najśmielszej wyobraźni, obrazy nie z tej ziemi, esencje świateł nad ogro- dami, skamieniałe oceany, jeziora gęste jak oliwa. Widokówki nieskończenie doskonalsze od oryginalnych widoków oglądanych czterdzieści lat później.

Widzę dźwigi i Alpy nad dachami Genewy, jest duszno, w pokoju huczy klimatyzacja. Moja babcia Maria z Chmielów Czyżowa nie lubiła podróżować. Nie była w Warszawie, nie widziała morza. Bywała za granicą, bo granice same, a to czeska, a to niemiecka, a to au- striacka, raz po raz w tym stuleciu przechodziły przez próg albo tuż za progiem domu. Moja babcia Czyżowa czytała Biblię i atlas geograficzny. Pilnie oglądała wizerunki obcych miast, które Andrzej Wantuła przysyłał z całej ziemi.

Podnoszę słuchawkę, wybieram kierunkowy, wystukuję tamten stary numer: 27 – 56. Mu- szę jej powiedzieć, że tu jestem. Muszę jej powiedzieć, że widziałem wszystko, co było na pocztówkach: zegar, fontannę i Mur Reformatorów. Muszę dać jej znak.

Ulica Filarecka

Jestem kronikarzem upału, jestem narratorem skwaru, jestem rybą płynącą przez żółty ocean kanikuły. Nic tak nie rozjaśnia umysłu jak brak tchu, odrętwienie ciała, piaszczyste powietrze. (Wapienne miasto duchoty nad dachami Krakowa). Piszę Historię upału, mono- grafię spiekoty, rozdział o Moskwie, na którą przez siedem miesięcy nie spadła kropla desz- czu, rozdział o pożarze San Francisco (figura pożaru innych metropolii), rozdział o zbrod- niach w samo południe (godzina Antychrysta). Studiuję opasłe tomy Dziejów meteorologii, obracam wilgotne karty dziewiętnastowiecznych Protokółów prognostyków pogody. W Bi- bliotece Jagiellońskiej, w czytelni głównej, notuję na fiszkach przykłady wpływu upałów na ludzkość. Kanikuła i wojna. Kanikuła i sztuki piękne. Kanikuła i obyczaje. Ontologia i epi- stemologia kanikuły. Sezony upalne – systemy totalne. Z upodobaniem analizuję subtelny związek pomiędzy gwiazdozbiorem Psa a kostiumem bikini. Daję odpowiedź na pytanie, jaki jest wpływ stroju kąpielowego na poznanie, i funduję kategorię „tekstu plażowego”.

Człowiek w kanikule na ogół zrzuca z siebie przyodziewek, zbliża się przez to do natury, ergo: oddala od kultury. W slipach niepodobna wszakże nawet podejść do regału, na którym stoją klasycy filozofii. Uzasadniony przez czterdzieści stopni w cieniu odwrót od kultury po- zwala w taki czas sięgać wyłącznie po teksty na pewien sposób analogiczne do golizny, po teksty, które formalnie są tworami kultury, ale istotowo należą do świata natury (dzienniki intymne, pisma kobiece, archetypiczne romanse). Można – rzecz jasna – zabrać ze sobą na basen Świat jako wolę i przedstawienie, ale gest ten zdradza skłonność do perwersji bynajm- niej nie intelektualnej, lecz elementarnej (Artur Schopenhauer smaruje ramiona masłem kaka- owym).

Początkiem moich upałów albo upałem mojego początku była kanikuła pogrążonej w wiecznych półciemnościach ulicy Filareckiej. Przez pierwszych sześć, a może przez pierw- szych osiem lat życia upałów nie było. W latach pięćdziesiątych szły deszcze, śniegi, nad Wi- słą sunęły chłodne tafle niebios, upałów nie było wcale, nie to, że były, a ja nie pamiętam, nie to, że były, a ja nie zauważyłem, obiektywnie ich nie było, dobrze pamiętam, dobrze pamię- tam całoroczne karpackie mżawki, w ogóle wszystko z tamtego czasu pamiętam. Pamiętam gazetową fotografię leżącego w otwartej trumnie Bolesława Bieruta, pamiętam śmierć Stali- na, pamiętam siwe ściany izby porodowej, mam pamięć filogenetyczną, pamiętam, o czym myślał mój dziadek, kiedy szedł na wojnę. Pamiętam – w głębokim dzieciństwie upałów nie było.

Dopiero podróż do Krakowa to była wyprawa do centrum tropiku. Pociąg osobowy stojący na peronie w Wiśle wypełniało obce, podróżne powietrze. Siedzieliśmy w przedziale, czekali- śmy na odjazd, ale już brały nas w swoje posiadanie widma nieznanych miast za oknami

(Czechowice, Chybie, Chrzanów), jeszcze pachniały perfumy tajemniczej letniczki, kurz się unosił z obitych przedwojennym pluszem foteli pierwszej klasy. Potem było tak, jak być musi w czasie żeglugi do równika: coraz goręcej i coraz ciemniej, światła na dalekich brzegach, głosy syren, łoskot kół, fala uderzająca o wysoki mur, rozlewiska torów, Zabierzów, Mydlni- ki, Mydlniki – Wapiennik, Kraków Główny.

Powietrze gęste jak tran, taksówka jadąca pomiędzy ceglanymi ścianami, opowieść tak- sówkarza o całodziennej spiekocie (pierwsza zasłyszana kanikularna narracja), huk stygnące- go miasta, półciemność ulicy Filareckiej. Ojciec wynajmował pokój u pani Lipcowej, wdowy po przedwojennym oficerze. Kraków, ulica Filarecka 10, mieszkania l, parter, pierwsze drzwi po prawej. Tapczan, półki z książkami, wielka mapa Polski na ścianie, przeszklone szafy, kilim, stół śniadaniowy i wielki stół do pracy z niepoczytalną ilością niesłychanych przed- miotów w szufladach (suwaki logarytmiczne, magnesy, pióra, ołówki, mechanizmy przed- wojennych zegarków, stalówki, pieczęcie, scyzoryki, kątomierze, komplety cyrkli, próbki minerałów, miniaturowe lampki górnicze, przedwojenne pióro „Pelikan”).

Przedwojenność była zasadą ulicy Filareckiej, panował tu wiekuisty przedwojenny upał. Przedwojenna była brama pod numerem 10, przedwojenne były granatowe kafle na ścianach sieni, przedwojenny był obity blachą stół w kuchni u pani Lipcowej, przedwojenne były jej nicowane palta, przedwojenne były jej sznurowane trzewiki, przedwojenne były jej filiżanki i sztućce. Nie bez oporu przyjmuję do wiadomości, iż dla tamtych mieszkańców ulicy Filarec- kiej pamięć o czasach przedwojennych była wyrazista jak moja pamięć o schyłku PRL – u. Dwadzieścia lat temu był upalny sierpień tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego. Dwa- dzieścia lat temu cukier był na kartki. Biuro Polityczne obradowało nieprzerwanie nad kwe- stią nierytmicznych dostaw, za ołowianymi szybami Domu Partii zmieniały się pory roku. Potem (przeszło trzydzieści, czterdzieści, tysiąc lat temu), kiedy już chodziłem w Krakowie do szkoły, przez długi czas trenowano mnie we wdzięczności dla Armii Czerwonej, której genialny manewr ocalił Kraków, ocalił kościół Mariacki, ocalił mieszkanie pani Lipcowej, jej zastawę stołową i wieczne pióro ojca. Wpajanie doktryny wdzięczności było dość skuteczne, do dziś jest we mnie jakaś złowieszcza fascynacja bojową paradoksalnością krasnoarmiejców, którzy rabowali domy, gwałcili kobiety, ale zabytki klasy zero zostawili nietknięte. W każ- dym razie Ruscy przeszli przez miasto niczym prekursorzy broni neutronowej, ocalała archi- tektura, ocalała ulica Filarecka, ocalał plac Na Stawach i boisko Cracovii. Bo ulica Filarecka z jednej strony wychodzi na przedwojenny plac Na Stawach, z drugiej strony na przedwojenne boisko Cracovii. Ojciec każdego ranka na placu Na Stawach kupował gazety w przedwojen- nej budce pana Kazia. Pan Kaziu wychylał się z miniaturowego okienka, jego niesymetryczne rysy wykrzywiała niewiarygodna furia, ręka, którą podawał ojcu gazetę, dygotała apoplek- tycznie.

– Niech pan czyta, panie inżynierze! Niech pan czyta! Wie pan, co zrobili? Wie pan, co zrobili? Pieska, panie inżynierze, pieska wystrzelili w kosmos!

Uchylały się drzwiczki i pan Kaziu wychodził ze swojej budki, która była jak postawiona na sztorc jednoosobowa łódź podwodna.

– Panie inżynierze! Mało było Gułag, mało było Katyń – głos pana Kazia niósł się po ca- łym placu Na Stawach, ojciec gorączkowo szukał drobnych – mało było wszystkiego, panie inżynierze, to jeszcze teraz bezbronnego pieska… Przecież zwierzę nie ma najmniejszych szans na przeżycie. Przebrała się miarka, panie inżynierze, oni za życie Łajki zapłacą najwyż- szą cenę, ja to panu mówię, panie inżynierze.

Oddalaliśmy się, szliśmy spiesznym krokiem z powrotem w głąb ulicy Filareckiej. – Pie- ska wystrzelili w kosmos, jakby Mongołów było mało – dochodził nas ciągle wibrujący naj- świętszym oburzeniem głos pana Kazia.

Potem w wynajmowanym pokoju ojciec czytał gazety, za ścianą Zuzanna, córka pani Lip- cowej, grała na skrzypcach Schuberta, pani Lipcowa w kuchni opiekała bułki nad przedwo- jennym palnikiem gazowym, ulicą Filarecka szli na mecz kibice, na wysokościach pies konał w stanie nieważkości. Kilkanaście lat temu skończyła się wojna. Ci, którzy przeżyli, mają przed sobą jeszcze trochę wszystkiego. W szafie wisi przedwojenny gabardynowy garnitur nieboszczyka. Pani Lipcowa pije letnią herbatę w upalne popołudnie. W meczu pomiędzy tym a tamtym światem wciąż się utrzymuje wynik remisowy, niestety, w ostatnim kwadransie tym, co są, przeważnie brakuje kondycji. Przedwojenne przedmioty nieubłaganie idą w roz- sypkę, niepodobna pisać tamtym „Pelikanem”, pani Lipcowa umarła ze starości, Zuzanna umarła na raka.

Pan Kaziu latami odmawiał zamiany swego przedwojennego okrąglaka na rozległy i widny kiosk Ruchu. Na placu Na Stawach pojawiały się komisje, on je przeganiał nieraz grubym słowem. W każdym z urzędników widział cień odpowiedzialności za tamtą męczeńską śmierć psa. W końcu przestano mu dostarczać towar, zamknął swoją wieżyczkę, zniknął, przepadł, od lat byłem pewien, że nie żyje. W zeszłym roku, jak były powodzie, przyjechałem z Wisły autobusem, wysiadłem na moście Dębnickim, stałem w tłumie i patrzyłem na wodę. Pan Ka- ziu, nic a nic nie zmieniony, nadchodził z głębi mostu żwawym krokiem. Ukłoniłem się, przypomniałem co i jak, przywitaliśmy się serdecznie, zaczął od razu opowiadać powikłane i tragiczne losy swoje, swoich braci, dzieci, stryjów, co pomarli, nic nie pamiętam, bo mówił o ludziach, których na oczy nie widziałem, pod nami sunęła gigantyczna woda, dygotały przę- sła, tłum był w radosnym nastroju jak przed apokalipsą.

– Pan inżynier nie żyje? – pan Kaziu nie tyle pytał, co oczekiwał niezbitego potwierdzenia, było w jego głosie znużenie, śmiertelne znużenie blisko dziewięćdziesięcioletniego człowie- ka, nieustannie zasypywanego monotonią umierania. I faktycznie zaraz powiedział, że od lat wszyscy wkoło niego umierają i to jest potwornie nudne. Zamyślił się, potem machnął ręką i powiedział jeszcze – Wie pan, wszystko jedno, czy się ma przed sobą sto lat, rok czy tydzień, zawsze się ma przed sobą wszystko. – Potem szedł żwawym krokiem przez most, oddalał się, miał przed sobą wszystko. Było to rok temu. Wody opadły, przeszły pory roku. Przedwojenny upał znów wypełnia ulicę Filarecką. Co się zdarzy za rok? Wszystko. Albo chociaż trochę wszystkiego. Kilka fiszek, kilka linijek, kilka stron zapisanych wiedzą o wpływie kanikuły na wszystko.

Otwieranie i zamykanie furtki

Współbracia moi nie palili papierosów, ciężko pracowali i żyli w doskonałości. Pismo po- wiada: „Bądźcie doskonałymi jako i Pan wasz w niebiesiech doskonały jest” i w naszych stronach werset ten, jak i wszystkie pozostałe wersety Pisma, traktowany był ze śmiertelną powagą. Nie było miejsca na żadne subtelne egzegezy, na marginesy niepewności, żadnej kazuistyki, żadnej scholastyki. Żadnych spekulacji, że doskonałość jest nieosiągalnym celem, do którego wszakże należy z całych sit dążyć, dążyć z tym większym zapałem, im głębsza jest świadomość daremności dążenia. Żadnych luzów, żadnego kombinowania, żadnej częściowo- ści, żadnej połowicznej doskonałości – pełna doskonałość i szlus. Pismo mówi, że trzeba być doskonałym, co znaczy, że trzeba być doskonałym.

I nie czego innego tyczy ta dyrektywa, a życia doczesnego. W życiu doczesnym trzeba osiągnąć doskonałość, i to im wcześniej, tym lepiej. I zaprawdę powiadam wam, liczni moi krewni i przodkowie do pełnej doskonałości – tak jest – dochodzili. Doskonałość osiągnęła moja babka Czyżowa, doskonałość osiągnął Stary Kubica, w pełnej doskonałości żył przez lata całe ojciec, matce dar doskonałości dany jest od dziecka, a może nawet trochę wcześniej, doskonały w sensie.ścisłym jest wuj Andrzej ze Skoczowa, doskonała była ciotka z Cienko- wego, doskonali byli obaj pradziadkowie, reszty nie wyliczam, choć cała reszta też była do- skonała.

Wspólna obecność kilku porażonych doskonałością osób, kilku porażonych doskonałością pokoleń pod jednym dachem na ogół prowadzi do zbrodni (doskonałej). U nas się na szczę- ście bez tego obyło, nie obyło się wszakże bez pewnych – powiedzmy – napięć. Babcia Czy- żowa bolała nad niedoskonałością dziadka, ale to było pół biedy, bo dziadek, choć też w za- sadzie doskonały, nie miał świadomości swej doskonałości i był przez to doskonały trochę mniej. Doskonałości musi towarzyszyć świadomość doskonałości, nie można być w pełni doskonałym, nie zdając sobie z tego sprawy, nie włada się wówczas należycie darem swej doskonałości, nie czyni z niej należytego użytku. Jeśli jest tu pycha, to wynika ona z samo- wiedzy. W końcu nie wystarczy mieć umiejętności, trzeba też je znać. Nie sposób być kom- pozytorem, nie wiedząc, że się słyszy muzykę. Nie da się pisać, nie wiedząc, że się umie pi- sać.

Doskonałości ojca i matki często ścierały się ze sobą. Ojciec byt świadom tego, że jest do- skonalszy od całego świata, ale zdarzało się mu grzeszyć, co zresztą nie było aż tak wielką sprawą. Człowiek grzeszy, bo z natury jest grzeszny, rzecz wszakże w tym, że matka nie grzeszyła w ogóle. Matka nie grzeszyła do tego stopnia, że chwilami zdawała się jej nie obejmować nawet skaza grzechu pierworodnego. Ojciec, zwłaszcza gdy dotykała go ilumina- cja szału, wyczuwał jej absolutną bezgrzeszność, desperacko wyczuwał wyższość jej dosko- nałości, bo demolując dom i obracając wszystko w perzynę, darł się na całe gardło: – Wan- dziu, Wandziu! Ty jesteś jak Jezus Chrystus! – Nie bluźnij, bluźnierco jeden – odpowiadała matka bez przekonania, była blada jak papier, on patrzył na nią wzrokiem rzymskiego opraw- cy, cień Golgoty spowijał osobliwe małżeństwo moich starych.

Doskonałość Starego Kubicy może budzić niejakie wątpliwości, można by powiedzieć, iż jego doskonałość była majakiem strawionej przez gorzałkę duszy albo że działał tu prosty psychologiczny mechanizm obronny człowieka, im bardziej upadłego, tym bardziej prze- świadczonego o swej wyższości. Można by tak powiedzieć, ale byłaby to zaledwie niedosko- nała część prawdy. Otóż ze stromej ścieżki wiodącej do doskonałości Stary Kubica nie zbo- czył nigdy. Pił, palił, ale pracował. Kurzył i pił, ale robił. Bo sama praca była i drogą do do- skonałości, i doskonałością samą. Praca była jedyną racją ziemskiego pobytu, praca była owocem wiary, utwierdzeniem w łasce. Praca od świtu do nocy, nadludzka praca w nieludz- kich warunkach, praca bez spoczynku, życie bez daremnych rozrywek, nieustanny odwrót od niefrasobliwości, bezczynności i lenistwa.

Teologia protestancka nie hierarchizuje ani nie kategoryzuje grzechów. Jest, rzecz jasna, dekalog (skomentowany w Katechizmach przez Marcina Lutra), ale nie ma żadnych podzia- łów, na przykład na grzechy śmiertelne i zwykłe, nie ma ekscytującej saligii – siedmiu grze- chów głównych, grzech jest grzech, a nawet grzech nie jest grzech, bo twój grzech nie jest osobnym aktem czy osobnym dziełem, jest symptomem i przejawem stanu wiecznego potę- pienia, w którym żeś jest. Grzeszysz, boś jest ze swej grzesznej natury grzeszny. Przed Panem się ze swych grzechów spowiadasz i Pan rozstrzyga, czyś bardziej zgrzeszył paląc papierosy, czy pożądając żony bliźniego swego, ale rozstrzygnięć Pańskich i tak nie poznasz, boś na to za mały i nawet to, że ośmielasz się przypisywać Najwyższemu wolę rozstrzygania, wolę zajmowania się ziemskimi przejawami twego potępienia, też dowodzi grzechu twej pychy luterskiej. Grzech jest pijaństwo, obżarstwo, nieczystość, pycha, gniew, wróżbiarstwo, wiara w horoskopy, grzech jest palenie tytoniu, grzech jest prawie wszystko. Gdyby wszakże ist- niała jakaś hierarchizacja, gdyby trzeba było wskazać sprawę najgorszą, gdyby istniał prote- stancki grzech śmiertelny, byłaby to bez wątpienia acedia – lenistwo.

Nicnierobienie było najgroźniejszym występkiem, bezczynność była.obwarowana abso- lutnym społecznym potępieniem, nieróbstwo znaczyło utratę łaski i ogień piekielny. (Nie je- stem pewien, ale chyba w niektórych, zwłaszcza purytańskich, odmianach protestantyzmu jest to kanonicznie zapisane: lenistwo jako stan, który może być powodem utraty łaski). Toteż praca była tym istotniejszą wartością, że będąc wartością najwyższą, była zarazem przeci- wieństwem stanu najniższego, bez wartości – lenistwa. Za wszelką cenę trzeba było coś robić, nawet jak nie było co robić. Mówi o tym przypowieść o ciotce z Cienkowego, którą teraz wam powiem. Gdy mianowicie ciotka z Cienkowego (jedna z moich licznych doskonałych ciotek) któregoś dnia odkryła, iż mąż jej zagrożony jest pustką bezczynności, gdy ze zgrozą pojęła, że wszystko, co miał on tego dnia wykonać, jest już wykonane i wszystko zrobione i teraz ten nieludzko zmordowany nieszczęśnik siedzi próżniaczo za stołem, otóż ciotka z Cienkowego, kiedy spostrzegła ten dramatyczny obrót spraw i nic absolutnie nie przychodziło jej do głowy, rozwiązała piekielne zagrożenie w ten sposób, że kazała ledwo ze zmęczenia trzymającemu się na nogach wujowi pójść do ogrodu i tam otwierać i zamykać furtkę. I wuj z Cienkowego stanął przy furtce i na przemian otwierał i zamykał furtkę. I Bóg wszechmogący patrzył na wuja z Cienkowego cierpliwie i pilnie całe popołudnie otwierającego i zamykają- cego furtkę, i wszechmogący Pan Bóg wiedział, że nie ma powodu, by temu pracowitemu człowiekowi cofnąć dar łaski.

Pogrążony w nałogu Stary Kubica grzeszył, ale pracował, i łaska chyba też nie została mu cofnięta. Chyba że palenie przeważyło na nie, chyba że położony na szali dym wypalonych przezeń papierosów zaważył. Bo palenie w pewnym sensie – że pozwolę sobie na dalszą sa- mowolną hierarchizację złych uczynków – palenie było gorsze od picia. Wódka czyniła duszę grzesznie niefrasobliwą – papieros nie wiadomo co czynił. Był w swej bezinteresowności bezbożny. Pan Bóg być może niekiedy przy specjalnych okazjach mógł nawet i chcieć, aby człowiek wychylił kielicha. Na przykład jak przyjeżdżał Biskup Wantuła, to wychylony wówczas kieliszek matczynej nalewki mógł mieć Boże poparcie. Ale nie papieros. Za papie- rosem nigdy nie mógł stać żaden boski powód. Chyba żeby był to jakiś papieros ratujący ży- cie. A poza tym palenie likwiduje pracę. Po kielichu, a nawet i po trzech kielichach, możesz od biedy pójść i narąbać drzewa. Z papierosem w garści nic nie zrobisz. Jak palisz, to nie pra- cujesz.

Tak. Stary Kubica był pijakiem, ale nie był leniem. Stare wiślańskie porzekadło mówi: lep- szy ożralec niż leniwiec (lepszy pijus niż leń), i choć jest w tej prawdzie pewien odcień libe- ralnego przyzwolenia dla pijaństwa, tym radykalniejsze jest tu potępienie lenistwa. Pijaństwo okropną było przypadłością, ale ten, co pił i pracował, próbował chociaż pracować, mógł li- czyć na jakiś cień ludzkiej wyrozumiałości (o ludziach teraz mówię). Ten, co pił i nie praco- wał, był stracony. A już ten, co nie pracował i w dodatku jeszcze nie pił, był stracony, potę- piony i przeklęty. Picie zawsze w końcu jest jakąś formą negatywnej wprawdzie, ale aktyw- ności. Ktoś kto wyzuty był z aktywności jakiejkolwiek, wyzuty był też z człowieczeństwa.

„Kto nie pracuje, niech nie je” – powiada apostoł Paweł. Kto nie pracuje i w dodatku nie pije, skazany jest na śmierć rychłą i niechybną – zdawali się mówić moi współbracia, którzy nie palili papierosów, ciężko pracowali i żyli w doskonałości. Pracowali w dni powszednie i święcili dzień święty. Ich lektury były pożyteczne i strzegli się, by nie korzystać z radości życia w sposób niefrasobliwy.

Unikali biesiad, festynów i kina. Moja doskonała babcia Czyżowa, która nigdy w życiu nie była w Warszawie, nigdy też w życiu nie była w teatrze, a kiedy raz w życiu złamała zasady i poszła do kina, została za swą niefrasobliwość surowo ukarana. W długie zimowe wieczory czytała powieść pt. Chata wuja Toma i kiedy przeczytała, i kiedy niedługo potem w kinie

„Marzenie” w Wiśle operator Pilch wyświetlał filmową adaptację tej książki, postanowiła pójść i zobaczyć. I ubrała się jak zawsze na czarno i poszła, i kupiła bilet, i zajęła miejsce. Zaczął się seans i ona zdjęta niepojętą grozą wyszła po pół godzinie. Dotychczas, owszem, wiedziała, że kino jako rozrywka tandetna i plugawa jest źródłem zła. Teraz wszakże przeko- nała się niezbicie, że kino jest samym złem, że zbytecznie na ekranie kina „Marzenie” w Wi- śle mnoży się i tak nieskończone zło świata. A przecież zamiast świadkować złu, zamiast się dręczyć ułudą zła, można uczynić coś pożytecznego. Wróciła do domu i wróciła do swoich lektur: do Biblii i do Atlasu Geograficznego. Jak przyjeżdżał Biskup Wantuła, z zapartym tchem słuchała jego opowieści o szerokim świecie.

Siedzieliśmy za stołem, siedzieliśmy bezczynnie od obiadu. Wazy i półmiski dawno były wyniesione, matka nalewała kawę do bawarskich filiżanek i ziołową nalewkę do kryształo- wych kieliszków, zapadała noc, Biskup Wantuła zapalał papierosa. Ojciec pospiesznym szeptem tłumaczył mi, że Wantuła pali papierosy nie dlatego, że jest biskupem i już wszystko może, ale dlatego, że był w czasie wojny w obozie koncentracyjnym i żeby nie umrzeć z gło- du, nauczył się palić. Łakomie wdychałem kłęby dymu z palonych przez Wantułę silesii i marzyłem, że niedługo, jak dorosnę, wybuchnie wielka wojna i pójdę na wojnę, i trafię do obozu koncentracyjnego, i wyjdę z obozu, i wrócę do domu, i zanim zacznę opowiadać o tym, jak papierosy uratowały mi życie – z czystym sumieniem zapalę sobie.

Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem efektowny zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. Od dwudziestu pięciu lat układam nekrologi i wspomnienia po- śmiertne, przyjmuję też zamówienia na niekonwencjonalne napisy nagrobne, rymowane epita- fia, przejmujące mowy pogrzebowe; w ogólności firma moja świadczy wszelakie pisarskie usługi funebralne.

Zaczynałem skromnie, zaznałem niemało nędzy, głodu, upokorzeń, ale teraz moje „Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych” prosperuje należycie. Przeszło rok temu za- trudniłem panią Ilonę i panią Iwonę, dwie biegle władające piórem absolwentki filmoznaw- stwa, pół roku temu zmieniłem siedzibę i szyld. Obskurna klitka w wieżowcu na Woli Du- chackiej zastąpiona została przez widne biuro w Śródmieściu. Zamiast wiszącej na zardze- wiałym drucie płyty pilśniowej z topornym, uczynionym własnoręcznie za pomocą niezmy- walnego flamastra napisem, jest teraz wmurowana w ścianę mosiężna tablica z eleganckim, rytym, lekko stylizowanym na gotyk liternictwem.

Stylizacja na gotyk jest wprawdzie absurdalna, ale daje efekt dostojeństwa, dostojeństwo zaś jest zasadą. Kiedy przekraczam próg firmy, przywdziewam maskę dostojeństwa, kiedy wydaję polecenia pani Ilonie i pani Iwonie, jestem niezwykle dostojny (obie podobają mi się wściekle i im wścieklej mi się podobają, z tym wynioślejszym chłodem wydaję im polecenia), kiedy przy dźwiękach Wariacji Goldbergowskich w wykonaniu Glenna Goulda przyjmuję klientów, jestem samym dostojeństwem, jestem personifikacją dostojeństwa, jestem bogiem dostojeństwa.

Dostojeństwo jest maską, za którą skrywam nieustanne zdumienie. Zdumiewam się każde- go ranka. W moim życiu poranki to nie był czas zdumień. Przez ponad pół wieku każdy po- czątek światła dziennego był początkiem mojej rozpaczy. Mam za sobą kilkanaście tysięcy beznadziejnych przebudzeń, kilkanaście tysięcy zórz porannych oświetlało mój dygot, moją niemoc i moją niewiarę. Byłem pewien, że moje marne życie nie ulegnie zmianie i umrę w marności.

Ale teraz przeistoczyłem się, czy też raczej zostałem przeistoczony. Zaznałem przeistocze- nia jak Szaweł, jak Marcin Luter, jak Borys Jelcyn. Dostąpiłem przemiany jak bohater Kafki, ale ponieważ metamorfoza moja jest budująca, dyskwalifikuje mnie to jako bohatera literac- kiego. „Gdy Gregor Samsa obudził się pewnego rana z niespokojnych snów, stwierdził, iż zmienił się w łóżku w dynamicznego menadżera”. Fraza ta jest absolutnie nie do przyjęcia, operująca tradycyjnymi środkami literatura na razie nie nazwie mego fenomenu, na razie sły- chać ćwiczone głosy politruków zawodzących o transformacjach ustrojowych, co otwierają pole dla drobnej przedsiębiorczości kapitalistycznej, na razie obowiązuje pierwotny język pokątnych senników odpustowych: Na giełdzie grać – szczęście w miłości. Kapitał mnożyć – daleka podróż. Firmę zakładać – niesnaski w małżeństwie. Inwestować – śmierć nagła i nie- chybna.

Jak mógłby powiedzieć poeta: to co nie nazwane, daje prawo do zdumienia. Tak jest: mam prawo do zdumienia i obficie z tego prawa czerpię. Kiedy patrzę w głąb amfilady widnych izb, w których jeszcze niedawno mieściła się redakcja upadłego tygodnika społeczno – kultu- ralnego, kiedy patrzę na szczupłe, pochylone nad komputerami plecy pani Iwony i pani Ilony, kiedy patrzę na ich włosy umyte szamponem koloryzującym Poly Country Colors i fryzury wzmocnione odżywką Laboratoires Garnier Paris, kiedy opuszkami palców muskam aksamit- ną powierzchnię kosztownego weluru na moim biurku, nie przestaję się zdumiewać. Zdumie- wam się i nie chce mi się wierzyć, że jeszcze parę, paręnaście lat temu, sam jeden, własno- ręcznie na rozklekotanej maszynie „Everest” wystukiwałem zamawiane przez wydziały pro- pagandy mowy pogrzebowe i wspomnienia pośmiertne chwalące zasługi i czczące pamięć zmarłych sekretarzy partyjnych średniego szczebla.

Nie była to ciężka praca, dało się nawet z tego jako tako wyżyć, ale była to praca mono- tonna, nikczemna i wyjaławiająca intelektualnie. W komitetach powiatowych, wojewódzkich, a nawet w komitecie centralnym partii zyskałem markę autora nadzwyczaj poruszających i oryginalnych mów pogrzebowych i wspomnień pośmiertnych, i tak istotnie było, ale orygi- nalność i uczuciowość moich tekstów obywała się bez mojej zasługi, moje ówczesne mowy pogrzebowe były po prostu ordynarnymi plagiatami. W antykwariacie przy ulicy Sławkow- skiej (obecnie skład materiałów dekoracyjnych) nabyłem swego czasu dość rzadką książkę: tom Mów żałobnych Arcybiskupa Floriana Okszy Stablewskiego, Poznań 1912, i najzwyczaj- niej w świecie, jedno po drugim, wszystkie te pogrzebowe kazania, odpowiednio, rzecz jasna, zmieniając realia i imiona, żywcem przepisywałem i słałem do komitetów. Towarzyszom mowy arcybiskupa podobały się nadzwyczajnie. Bo też działał tu podstawowy dla wszelkich sztuk efekt kontrastu. Byłem na kilku partyjnych pogrzebach, nie będę ukrywał – próżność mnie tam gnała, pragnąłem posłuchać prawykonań rzekomo moich utworów, byłem, i wysłu- chałem, i nie żałuję. Nie twierdzę, że proponując zaprzedanym Moskwie dygnitarzom pla- giaty mów arcybiskupa Stablewskiego prowadziłem działalność opozycyjną, tego nie twier- dzę, ale też niczego nie żałuję.

Stałem w gęstym tłumie pogrzebników, pozbawione krzyży groby działaczy partyjnych sprawiały niezwykle starożytne wrażenie, zdawało mi się zawsze, że aleja zasłużonych jest odkrytym w czasie niedawnych wykopalisk nienaruszonym rzymskim cmentarzyskiem sprzed naszej ery, pod marmurowymi płytami spoczywały szkielety namiestników Cezara, lodowate obłoki szły w górze, czerwone sztandary furkotały w listopadowym wietrze. Zakładowa or- kiestra MPK grała Międzynarodówkę, odziany w niezniszczalny stalinowski prochowiec działacz stawał nad otwartą mogiłą i wyjmował zza pazuchy mowę żałobną, która była kiedyś mową żałobną na pogrzebie z hr. Bnińskich Florentyny Zarembiny w Gułtowie albo mową żałobną na pogrzebie Apolinarego Drwęskiego, gimnazyalisty, albo mową na pogrzebie Aleksandra barona Graevego w Borku. „Gdy gromem strzaskany padnie dąb, pod którego zielenią niedawno szukaliśmy chłodu, gdy z ojczystego domu, świadka dziecięcych naszych radości, jedna noc okopcone tylko pozostawi zgliszcza, gdy niebo, co nad nami przed chwilą w słońca południu się złociło, nagle czarnym się zaciągnie całunem i w złowrogiej nas pogrą- ża nocy – milknie wesele i cisza smutku lub trwogi się roztacza”.

Kwiecistość stylu arcybiskupa Stablewskiego wzrusza mnie do dziś i budzi wspomnienia, ale nie mam cienia wątpliwości, rynkowo jest już ona nieprzydatna. Dzisiejsze potrzeby i oczekiwania znacznie przekraczają gusta dawnych towarzyszy. Ludziom, rzecz jasna, po sta- remu nie chce się umierać, być może nawet niektórym (mnie na przykład) chce się teraz żyć bardziej i dlatego właśnie żywi pragną nadawać pogrzebom specjalny splendor, pragną czynić z pochówków intensywną formę życia, pragną otwarcie i kunsztownie rozprawiać o śmierci, pragną wygłaszać niezapomniane (a więc wieczne) mowy pogrzebowe, pragną opatrywać nagrobki swych najbliższych słowami pełnymi poetyckiego kunsztu. W ludziach odrodziła się wiara w moc słowa, także, a może nawet przede wszystkim, w moc słowa ostatniego.

Ileż ja się w ostatnich czasach napisałem pożegnalnych listów, co potem były umieszczane w trumnach, w kieszeniach śmiertelnych marynarek, ostatnich pożegnań, ostatnich lamentów. Ćwierć wieku uprawiam niełatwe rzemiosło opiewania zmarłych, a przecież nie zdawałem sobie sprawy, jak silna jest potrzeba korespondencji z tamtym światem, pisania listów do nie- boszczyków, wpisywania się zmarłym do sztambucha, posyłania wierszy ukochanej, zabitej w wypadku. I towarzyszy temu wszystkiemu pieczołowita troska o doskonałość formalną, bo przecież ci, co są już po tamtej stronie, poznali wszelkie tajemnice, w tym także tajemnicę kunsztu wersyfikacji i układu strof, i jeśli oktawa ma być na nagrobku, to ma być oktawa co się zowie, bo na tamtym świecie każde dziecko wie, co to jest oktawa. Zmarli nie tylko za- chowali umiejętność czytania, oni posiedli także sekrety pisarskie. Dział nekrologów w prasie miejskiej zawsze był nader poczytną rubryką, ale teraz jest w nim także piękno, kunszt for- malny. Niedawno widziałem w księgarni rozprawę teoretyczną analizującą treść i formę dzi- siejszych nekrologów. A pamflety pośmiertne? A pośmiertne wymierzanie sprawiedliwości na piśmie? A nienagannie sformułowane litanie przekleństw?

Z tego typu kwestiami tyczącymi „formy złowrogiej” zjawiają się sporadycznie sędziwi panowie w znoszonych, ale z niezłych materiałów szytych garniturach, rysy twarzy szlachet- ne, spojrzenia dramatyczne. Mają spisane na wyrwanych z zeszytu kartkach litanie swych nieszczęść, kserokopie fałszywych wyroków, kilkustronicowe opisy przesłuchań i więzien- nych pobytów. Zwracają się z uprzejmą prośbą, by te rzeczy uporządkować, nadać kolejność i formę, dopisać na końcu sekretną formułę straszliwej klątwy i jeśli firma ma takie możliwo- ści, oprawić w folię. Nigdy nie pytam, co zamierzają z tym zrobić, nie pytam, jaki będzie los tych mrocznych pakietów, nie pytam, ponieważ obowiązuje mnie dyskrecja, nie pytam, po- nieważ wiem.

Pani Ilona i pani Iwona nagabnęły mnie kiedyś w swej infantylnej prostolinijności, czy to prawda, że nocą, ciemną nocą (rzecz jasna, nocą, w dzień – w żadnym wypadku) rozlega się ostrożne stąpanie, słychać chrzęst żwiru i oprawny w folię zapis męki zakopany zostaje w grobie oprawcy. Nie muszę dodawać, że zbyłem to nagabnięcie wyjątkowo wyniosłym chło- dem. Nazajutrz z jeszcze wynioślejszym chłodem poprosiłem panią Ilonę i panią Iwonę, by zamiast dżinsów i luźnych podkoszulków zechciały wkładać do pracy białe bluzki i czarne spódnice. Nie przewidziałem, że tak odziane (w białe bluzki i czarne spódnice) będą jeszcze silniej destabilizować moją koncentrację. Był to niestety pochopny ruch, wycofać się wszakże teraz, nawet stosując lodowatą wyniosłość – nie mogę.

Formy złowieszcze trafiają się jednak rzadko, przeważają – jeśli to nie brzmi niezręcznie – zamówienia na formy lekkie. Rymowane wiersze uchodzą powszechnie za najstosowniejszy wyraz opiewania zmarłych i zwracania się do zmarłych. (I słusznie, w rymowanych wierszach jest i kunszt formalny, i dostojeństwo). A zatem rymowane nekrologi, nagrobki, napisy na szarfach, epitafia, treny, elegie, a nawet teksty pożegnalnych piosenek, które zostaną zaśpie- wane nad grobem. Prawdę powiedziawszy, odkąd otwarto w mieście cmentarz dla zwierząt domowych, liczba poetyckich zamówień wzrosła niepomiernie. Wpierw wzdragałem się, ale zaraz przypomniał mi się Eklezjasta, który powiada, iż „przypadek synów ludzkich i przypa- dek bydła jest przypadek jednaki i ducha jednakiego wszyscy mają i któż wie, że duch synów ludzkich wstępuje w górę, a duch bydlęcy że zstępuje pod ziemię?”

Przypomniał mi się cytat, który nieraz w życiu przytaczałem, przypomniały mi się słowa Eklezjasty i przestałem się wzdragać. Rymowane czterowiersze poświęcone zdechłym psom i kotom tłukę taśmowo. Zamówień jest tyle, że zwijam się jak w ukropie i w efekcie, kiedy zdarzają się prawdziwie interesujące i naznaczone metafizyczną głębią i ludzkim tragizmem zamówienia, nie mam sił ani czasu. Sytuacja wręcz zmusiła mnie do nawiązania dyskretnej współpracy z pewnym, dość już znanym, poetą młodego pokolenia. Kiedy trafia się enigma- tyczna forma, z którą pomimo ochoty wiem, że nie poradzę sobie, podnoszę słuchawkę i dzwonię do pana Marcina.

Nie dalej jak w zeszłym tygodniu pojawiła się w biurze pewna ekscytująca wdowa. Zapra- szam ją do siebie, przywdziewam maskę dostojeństwa, kątem oka rejestruję nieprzychylny wyraz twarzy pani Ilony i pani Iwony, w duchu jestem rad, ale nie omieszkam przy sposobno- ści zwrócić im uwagi. Podsuwam ekscytującej wdowie krzesło, naciskam klawisz, rozlegają się Wariacje Goldbergowskie, sam siadam. Dawniej, na samym początku, puszczałem moim klientom Requiem Mozarta, ale zauważyłem z czasem, iż wszechogarniająca muzyka Mozarta deprymuje, przygnębia, skłania do powściągliwości, ergo sknerstwa. Jan Sebastian Bach na- tomiast, zwłaszcza Bach w wykonaniu Glenna Goulda, czyni ludzi śmielszymi, ergo szczo- drobliwszymi.

Uważnie przyglądam się siedzącej po drugiej stronie biurka wdowie. Jej staranną żałobę kontrapunktuje śmiały dekolt, ale dekolt jest zaledwie jednym z elementów jej magnetyczno- ści. Jest jeszcze zapach L'eau par Kenzo i powściągliwość ruchów, i niski, wibrujący głos. Zamieniam się w słuch.

Nietypowa sprawa, z którą przychodzi, polega na tym, że niedawno śnił się jej mąż nie- boszczyk. Sen był piękny i bolesny. Była w tym śnie razem ze zmarłym mężem w wielkiej poczekalni, może był to wielki port, może dworzec, może lotnisko. Mieli razem gdzieś je- chać, nie dźwigali wprawdzie żadnych bagaży, ale oboje mieli bilety. Wokół tłumy ludzi i niezwykłe, gęstniejące światło, jakby zmierzch zapamiętany z dzieciństwa. Wszyscy gdzieś szli, kontrolerzy w kuloodpornych kamizelkach sprawdzali bilety i mąż przeszedł na drugą stronę i oddalał się coraz bardziej, i machał do niej, a ona w tłumie w coraz większych ciem- nościach nie mogła się do niego dostać, choć jak najwyżej unosiła rękę z biletem. I on pole- ciał, a może popłynął bez niej, i obudziła się w płaczu, w rozpaczy, ale też w poczuciu nie- zwykłego piękna. – Mój sen był piękny jak wiersz – powiedziała – i chcę, żeby o moim śnie został napisany wiersz.

Spoglądałem na nią, wdychałem zapach jej perfum i bolałem nad tym, że sam nie potrafię wiersza o jej śnie napisać. Dziwię się nieustannie, ale nie ma się co dziwić. W końcu jak ktoś układa nekrologi i wspomnienia pośmiertne niczym, nie przymierzając, gazetowe felietony, niechaj się nie dziwi, iż nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom ekscytujących wdów. Pod- niosłem słuchawkę i zadzwoniłem do pana Marcina. Dość już znanego – zwróciłem się do wdowy – poety młodego pokolenia. Jak zwykle kręcił nosem, narzekał, że niby skąd ma wziąć rym do biletów, do poczekalni albo do kontrolerów w kamizelkach kuloodpornych. Narzekał, ale, rzecz jasna, zgodził się. Mam graniczące z pewnością wrażenie, że pieniądze, które mu płacę, są fundamentem jego dochodów. Wiersz o wdowim śnie ma być gotów w przyszłym tygodniu. Czekam na wiersz, czekam na ekscytującą wdowę i żal mi własnej nie- mocy.

Z powodu sentymentalnych skłonności wybrałem zawód autora nekrologów i wspomnień pośmiertnych. W sentymentalnych skłonnościach mieści się wiele mych duchowych braków. Na przykład brak pewnego fundamentalnego lęku. Boję się śmierci i boję się, że zostanę kie- dyś zakopany. Ale nigdy, ani w najgłębszym dzieciństwie, ani nigdy później nie bałem się cmentarzy. I nigdy by mi nie przyszło do głowy, że brak strachu przed cmentarzem to może być za mało.

Konkordia

Niekiedy powietrze było gęste jak szkło powiększające. Stałem w wielkiej izbie przy oknie i ludzi na moście widziałem jak na dłoni. Dwie florecistki w czerwonych dresach szły w kie- runku boiska, były po drugiej stronie wielkich mas upalnego powietrza, dotykały balustrady, ta z dłuższymi włosami unosiła w górę dłoń. Za nimi jaśniała droga do Partecznika, zza od- dalonego o kilometr zakrętu wyłaniały się dwa końskie łby. – Konkordia już jedzie – mówiła Babcia, stała przy drugim oknie i mówiła – Oho, Konkordia już jedzie. Na piaszczyste roz- staje wjeżdżała czarna kareta, odświętnie ubrany Wymowian siedział na koźle, wypucowane konie szły lekkim kłusem, czarny wóz ryzykownie kolebał się na wybojach. Florecistki w czerwonych dresach skręciły do ośrodka sportowego, postanowiłem, że ożenię się z krócej ostrzyżoną. Babcia Czyżowa raptownie odwracała się i biegła do kuchni, na kościelnej wieży rozlegały się dzwony.

Śmierć zawsze, codziennie, powiedzmy raz w tygodniu, przechadzała się po górach, ale te- raz jej znaki były nieubłagane. Teraz było definitywnie wiadomo, że ktoś leżący jeszcze w domu, w otwartej trumnie, już nie zostanie z woli Pańskiej wskrzeszony. Babcia wracała do swych gospodarskich zajęć, by za długo nie patrzeć na czarny wóz, by nie słuchać dzwonów, by uciec od niewskazanej nadmiernej kontemplacji. Jedynie jej przyspieszone kroki i ruchy zdradzały silniejszą niż zwykle desperacką zgodę na nieunikniony koniec wszystkiego.

Konie jechały wprost na mnie, pusta Konkordia sprawiała wrażenie wehikułu prowizo- rycznego i byle jakiego. Wymowian ulegał przyrodzonej skłonności do szybkiej jazdy i ostro poganiał; elementarna sprzeczność pomiędzy brawurowym pędem a naturą wozu pogrzebo- wego była nie z tego świata.

Nad powodami, z których karawan określany był w moich stronach łacińskim słowem concordia, prowadziłem studia wnikliwe, ale ostrożne. Ostrożność brała się stąd, że gdy jako młody prowincjonalny, kacerski barbarzyńca przestąpiłem progi Uniwersytetu w Krakowie, jeden z tamtejszych uczonych, któremu gotów byłem czapkować i bić pokłony, odbył ze mną rozmowę na temat kulturowej otchłanności ziem, z których pochodzę. W pewnym momencie, między wierszami rzucił on erudycyjnie, iż „jest też w tamtych stronach góra Kirkawica, któ- rej nazwa niechybnie pochodzi od imienia mitologicznej Kirke, co jest, rzecz jasna, niezmier- nie ciekawym problemem” – spuentował i rysy jego przybrały wyraz intensywnego śród- ziemnomorskiego namysłu.

Mój paniczny strach przed światem wielkiej nauki i przed wielkim światem w ogóle wzmógł się. Wyszło, że nie wiem niczego, że nie wiem nawet tego, co wydawało mi się, że wiem niezbicie. Kirkawica, którą prawie widzę z okien, jest górą o grzbiecie rozczochranym, zboczach zmierzwionych, górą jakby figlarnie wytarmoszoną przez króla wiatrów Boreasza. A słowo „kirkać” w moim, w tamtym narzeczu, znaczy właśnie: mierzwić, czochrać, tarmo- sić. Tu zaś okazuje się, że nie jest to nazwa, co pochodzi prosto od kształtu, ale jest to nazwa, co ją greccy bogowie nadawali. Toteż w badaniu mechanizmów asymilacji słowa concordia w świadomość ludu miejscowego byłem powściągliwy. Oglądałem słowniki, pytałem znawców, sondowałem miejscowych historyków sprzętu pogrzebowego i w końcu wyszło na to, że najpewniej określenie Konkordia jest od nazwy przedwojennego zakładu pogrzebowego w Cieszynie. W Wiśle do tamtych czasów z usług tego zakładu korzystano sporadycznie, jeśli w ogóle, trumny z najodleglejszych nawet przysiółków noszono na ramionach. Musiały być zawsze co najmniej dwie zmiany pogrzebowych tragarzy, ośmiu mocnych mężczyzn. W ko- nieczności tej było znaczne napięcie epickie, opowieści o pełnych znojnego trudu wyprawach, wysokogórskich ostatnich drogach, śnieżne zbocza, wertepy, przeprawy przez rozkolebane kładki nad spienionymi potokami, trumny sunące niczym sanie i płynące jak łodzie. Znaczną część nieuniknionych perypetii oddaje miejscowy eufemizm: „jak dźwigali, to byli zmęczeni, i trzeba było im coś dać”.

Stary kościelny opowiadał, jak układała się geografia składek na wiślańską Konkordię, kiedy męczeńsko obchodził w tym celu doliny. Jarzębianie, na przykład, nie kwapili się do wyłożenia na wóz pogrzebowy, w końcu mieli dwa kroki do cmentarza i, rzecz jasna, nie szło tu o żadne zbyteczne wydatki, przeciwnie, bliskość cmentarza czyniła ich pogrzeby krótkimi i ubogimi. Mieszkańcy tej przycmentarnej góry mieli poczucie outsiderstwa swych pochów- ków, a tu wozem miało być jeszcze prędzej, jeszcze krócej.

Kiedy po południu pogrzeby przechodziły pod naszymi oknami, powietrze było już chłod- niejsze i nie miało mocy teleskopu, nie było widać, kto jest na moście, ale widziałem twarze pogrzebników, z przodu szedł nieżyciowo poważny synek z krzyżem, potem ksiądz Wantuła albo ksiądz Fiszkał, albo ksiądz Frank. Śpiewał chór. Wymowian statecznie ściskał lejce, my- ślał o tym, że na drodze z cmentarza znów puści konie ostrym kłusem, a może i galopem. Pogrzebnicy śpiewali, ale w przerwach pomiędzy pieśniami mówili do siebie, ich żałoba i stateczność zdawała się pierzchać. Zbliżał się cmentarz, najmniej straszna część pogrzebu. Zbliżało się prawdziwe i naznaczone harmonią ukojenie.

Nigdy nie bałem się cmentarzy. Nawet w najgłębszym dzieciństwie. Kiedy czytałem dzie- siątki rozmaitych młodzieżowych powieści, w których kluczowe, najstraszniejsze rzeczy działy się na cmentarzach, groza tych scen nie imała się mojej, skądinąd lękliwej, duszy. Z cmentarnego epizodu w Tomku Sawyerze, owszem, zapamiętałem to i owo, na przykład, zda- nie: „Potem obrabował zwłoki, wcisnął zdradziecki nóż w prawą dłoń Pottera i usiadł na roz- bitej trumnie”, ale zapamiętałem to chyba raczej z powodu pewnej (do dziś zresztą aktualnej) komiczności niż z powodu strachu.

Prawdziwy strach to było widmo śmierci chodzącej po górach, prawdziwy strach to byli starzy ewangelicy w otwartych trumnach, prawdziwy strach to było nacieranie twarzy zmar- łego spirytusem. Babcia Czyżowa była biegła w tych czynnościach: w ubieraniu, w szykowa- niu zmarłych do ostatniej drogi. I pamiętam ją po gospodarsku krzątającą się nad otwartymi trumnami. Otwarte trumny pradziadków. Otwarta trumna Starego Kubicy. Otwarta trumna ciotki z Malinki. Otwarta trumna ciotki Hanki. Otwarta trumna operatora Pilcha. Otwarta trumna babci Czyżowej. Otwarta trumna Biskupa Wantuły. Otwarta trumna księdza Franka. Otwarta trumna doktora Gaździcy. Otwarta trumna Wymowiana. Otwarta trumna dyrektora Pustówki. Otwarta trumna księdza Fiszkala. Otwarta trumna stryja Adama. Otwarta trumna naczelnika Czyża. Łąka otwartych trumien. Księża pastorzy w czarnych togach przemawiają- cy nad tymi trumnami. Otwarte trumny, które potem ci, co zostali do tego przeznaczeni, brali na ramiona i nieśli z domu do kościoła i potem z kościoła na cmentarz, czyniąc tragarskie zmiany „Pod brzegiem” albo „Na oazie”. Albo jak już stary kościelny zebrał pieniądze i wszyscy, nawet Jarzębianie, złożyli się na kupno Konkordii, to wtedy, tak jak wszędzie, naj- bliżsi zmarłego brali trumnę na ramiona i wynosili z domu, i umieszczali w powożonej przez Wymowiana Konkordii, potem zaś wyjmowali, kładli przy ołtarzu, wynosili z kościoła i znów umieszczali w Konkordii, i potem wspinali się po stromej, cmentarnej ścieżce.

Do dziś, jak zdarza mi się być na pogrzebie w Wiśle, gdy przychodzi moment podnoszenia trumny z ołtarza, widzę, jak niektórzy starzy ewangelicy zrywają się z miejsc, i widzę, z ja- kim niedowierzaniem przyjmują, że to co przez lata czyniły całe pokolenia, robią teraz spece w białych rękawiczkach. Robią to elegancko i wprawnie, ale w twarzach starych ewangeli- ków jest rys mówiący, iż powstanie zakładów pogrzebowych również świadczy o upadku naszych czasów. Proste porównanie auta – karawanu z pleśniejącą w szopie starą Konkordią, na drewnie której litery alfa i omega są już ledwo czytelne, zostawiam na boku.

Staliśmy pod oknami w wielkiej izbie i patrzyliśmy na przechodzące pogrzeby. Na wieży kościelny pociągał za sznury dzwonów. Wymowian powoził, a sztywna noga, którą z trudem umieszczał na koźle, dodawała mu dostojeństwa. Kondukt przechodził i znikał, a kiedy dzwony przestawały dzwonić, znaczyło to, że pogrzebnicy są już na cmentarzu. Nie było się czego bać.

Kocia muzyka

Z niejakim opóźnieniem zauważyłem, że Hanula w końcu przywiozła kota z Francji. Samo nadejście kota, sam moment jego przyjścia, umknął mej uwadze – słaby byłem wtedy i w upadku.

Spoczywałem w bólu i cichości i podziwiałem umiar oczekiwań, jakie w stosunku do mnie żywią moi bliźni. Leżałem spowity czarną kołdrą udręki i podziwiałem skromność stawia- nych mi wymagań. Ciężka powinności, wzdychałem czysto retorycznie, ciężka powinności, święty obowiązku, pojękiwałem spektakularnie, przecież ja wiem: moja żona, dajmy na to, oczekuje ode mnie niewiele: żebym jej czasem okazał odrobinę serca, moja matka oczekuje zaledwie, żebym do niej choć raz na pół roku zajechał, moje dziecko oczekuje, żebym mu przy ludziach wstydu nie przynosił. W „Tygodniku Powszechnym” oczekują, bym choć raz w tygodniu jako tako sklecony tekst przyniósł, Marian Stala oczekuje z niesmakiem, żebym się na jakiś ogólny temat wypowiedział, Kasia Morstin w redakcyjnym sekretariacie czeka, żeby jej dać francuskiego papierosa, bracia protestanci oczekują, żebym im dał święty spokój, bliź- ni moi, krótko mówiąc, prawie niczego ode mnie nie chcą.

Gdyby nie to, że jestem całkiem wewnętrznie wypalony i straciłem czucie, byłoby to wręcz upokarzające, inni w końcu inaczej, inni tak, innym nie tylko stawia się wymagania, od innych nie tylko oczekuje się tego i owego, ale inni wręcz realizują oczekiwania i spełniają pokładane w nich nadzieje. Oczekuje się od nich, dajmy na to, że będą kierować dużymi ze- społami ludzkimi i oni czynią to: kierują dużymi zespołami ludzkimi, oczekuje się od nich, że będą wznosić skomplikowane konstrukcje i oni wznoszą skomplikowane konstrukcje, ocze- kuje się od nich, że zreperują telewizor i oni reperują telewizor. Ode mnie oczekuje się odro- binę czegokolwiek i ofiarowanie komukolwiek odrobiny czegokolwiek – nie bardzo mi wy- chodzi. Nawet kota powitać mi się nie udało. Wiem, że nie ma co popadać w infantylny zapał antropomorfizacyjny, wiem, że kot nie oczekiwał chleba i soli, bram triumfalnych, komitetów powitalnych, wiem to wszystko, mam dojrzałą, ontologiczną świadomość, że kot to jest kot, ale przecież świadomość nie daje pocieszenia, przeciwnie, poczucie klęski pogłębia, bo żeby tak całkiem przyjścia kota nie zauważyć…

Markotno mi było i wstyd. I dopiero gdy mgły się podniosły, gdy kot się całkiem z tumanu mojej rozpaczy wyłonił, wyrzuty sumienia mi przeszły jak ręką odjął. Dobrzem uczynił, żem tego kota od razu nie zauważył, zaoszczędzonych mi zostało choć kilka dni potwornego wstrząsu, chyba instynkt albo i Pan Bóg mnie prowadził. Co za kocia morda! Co za pysk! Ile fałszu! Jakie zwyrodnienie! Quel monstre! Podnoszę się, wracam do świata, a tu nade mną kolebie się koci łeb jak fałszywa latarnia. Kolebie się i uśmiecha obłudnie.

Koty – jak powszechnie wiadomo – są z natury fałszywe i mordy kocie pełne są, bez wy- jątku, fałszywego wyrazu. I ten to ma, pysk mu powleka grymas obłudy. Ale coś w nim jest jeszcze w dodatkowym stopniu zdegenerowanego, jakiś dodatkowy cynizm, jakaś zbrodni- czość znaczniejsza od przeciętnej kociej zbrodniczości. Łasi się serwilistycznie, przeciąga, ziewa i z tym ziewnięciem dolatuje mnie mdły obłok klasycznego zapachu. Chryste Panie, przecież od tego bydlaka Chanelem zajeżdża! Włosy mi dęba stanęły, ręce na nowo trząść się zaczęły i gdyby nie to, że to nie kot, a kotka, to bym tego kota grubym słowem do mniejszo- ści erotycznej zaliczył. Przecież ja cię, bestio – pomyślałem sobie – ja cię, bestio, w „Tygo- dniku Powszechnym” obsmaruję, ja zaraz jadowity tekst pt. Kot na równi pochyłej napiszę i suchego miejsca na tobie nie zostawię! Powstrzymałem się przed tą jedyną znaną mi formą ludzkiej aktywności, powstrzymałem się, ale już wiedziałem, już byłem w domu.

Wszak ten kot to Francuz, uświadomiłem sobie z całą mocą, ten kot z Francji przyjechał i oprócz naturalnego, kociego zbójectwa jest w nim jeszcze dodatkowe francuskie zwyrodnie- nie. Patrzyłem na tego fircyka, patrzyłem na tę paryską kreaturę, patrzyłem na to biedne zwie- rzę z racji samej swej geograficznej proweniencji upadłe, spoglądałem nań uporczywie, jakby samą jego występnością urzeczony, spoglądałem i z wolna, z wolna ohyda jęła się przeradzać w fascynację.

Widziałem w jego oczach otchłań czarną jak Noc św. Bartłomieja, z jego iskrzącej sierści wyskakiwały płomienie stosu Joanny d'Arc, a może stosu Wielkiego Mistrza Templariuszy, miauczał, i słychać było łoskot Wielkiej Rewolucji, pręgi na jego grzbiecie były radykalne jak terror jakobinów, stąpał z nadmierną ostrożnością, krok jego był krokiem kolaborantów z Vichy, krył się w zakamarkach mieszkania jakby wciąż zawstydzony aferą Dreyfusa, na fi- rankę wspinał się z determinacją kata prowadzącego na szafot Bogu ducha winnego monar- chę, wypowiadał przedmiotom wojnę i natychmiast kapitulował jak marszałek Petain w tysiąc dziewięćset czterdziestym. Nie mogłem pohamować tej wizji, ale też widziałem: widziałem, jak w kocich wnętrznościach obracają się najczarniejsze karty dziejów jego ojczyzny. Zrozu- miałem, że kot naznaczony jest Francją, tak jak my, Polacy, Polską, i gotowość do czynu wstąpiła w serce moje.

Sezon dawania sprawozdań z własnego nieudacznictwa minął bezpowrotnie, dalej wpraw- dzie nikt niczego ode mnie nie oczekiwał, ale pojawił się upadły francuski kot i mogłem tro- chę sentymentalnie i trochę dziecinnie pomyśleć, że ten kot jako pierwszy czegoś istotniej- szego po mnie się spodziewa. To by się nawet logicznie zgadzało, bo przecież i moje oczeki- wania w stosunku do tego kota były znaczne, gdybym powiedział, że czekałem na niego jak na zbawienie, przesadziłbym istotnie, ale istotnie czekałem, liczyłem, że to domowe zwierzę ukoi moją rozpacz, trwało lato mojej rozpaczy, tonący w deszczu Kraków, miasto mojej roz- paczy, był jak gipsowy odlew miasta na dnie oceanu.

I łaknąc ukojenia, zapragnąłem i kotu dać ukojenie, i milczałem bezradnie, stałem na kru- chej jak linia Maginota granicy niedorzeczności. Bo przecież niedorzecznością absolutną by- łoby tłumaczenie temu, nawet tak tragicznie naznaczonemu historią, kotu, że przybył do Pol- ski, niedorzecznością byłoby opowiadanie mu o Polsce, niedorzecznością byłoby kojenie go Polską. Kotu nie Polska jest potrzebna, a whiskas. Kocie, przybyłeś do Polski – gdybym tak przemówił – kocie, przybyłeś do kraju reform, do kraju, co się wyzwolił z moskiewskiego jarzma, widzisz, mon cher chat, jesteś na ziemiach, na których zrodził się najpiękniejszy ruch społeczny od czasów Spartakusa; gdybym tak przemówił, to nawet gdybym w tak zbudowa- nym monologu istotnej prawdy dotknął, ja, kocie, wiem, że tobie nie niepodległa Polska jest potrzebna, tylko whiskas, ale jednak nie mogę nie zauważyć, że whiskas jest dostępny w skle- pach dzięki niepodległości Polski, nawet gdybym ten ciekawy paradoks zauważył (whiskas niepodległy a whiskas zachodni) i nawet gdyby udało mi się w całej wypowiedzi stylistyczną równowagę utrzymać, to przecież zbłaźniłbym się i ośmieszył. Kot jako postać literacka – jak najbardziej, ale kot jako medium, jako słuchacz metafor publicystycznych – złe rozwiązanie, fałszywy kierunek, artystyczne fiasko.

I wtedy pojąłem, że niczego nie trzeba kotu mówić, on i tak swoje słyszy. Siedzi w swej niebywałej kształtności na środku pokoju i wytęża uszy aksamitne jak obicia foteli w Wersa- lu. Siedzi i słucha. Każdy szmer słyszy, krople deszczu stukające w parapet, skrzyp drzwi, kroki na schodach, łoskot tramwaju jadącego z Dąbia, czyjś głos za ścianą. Słucha i jest w nim dobrze mi znana paniczność słuchu, co każe zerwać się na równe nogi na odgłos nagle ruszającej windy, co każe zdrętwieć na terkot nie zapowiedzianego dzwonka. Kot słucha po- koju, słucha domu i słucha miasta. Deszcz przestał padać, słychać szmer opon obracających się na mokrym asfalcie, kot słyszy łopot składanych parasoli, słyszy rozmowę dwóch pielę- gniarek idących ulicą Kopernika, słyszy dzwony bijące na Anioł Pański, słyszy muzyków rozkładających nuty na Sławkowskiej, słyszy szmer wody lecącej przez zamurowane wodo- ciągi. Miasto paruje jak góra Ararat. Kot słyszy muzykę, tak jakby siedział na moim ramieniu. Ulice są teraz jak wielkie sale koncertowe, idę na przełaj przez pola muzyki. Na Siennej fil- harmonicy petersburscy grają uwerturę do Wilhelma Tella, u wylotu Grodzkiej trio w ortalio- nowych kurtkach w składzie: klarnet, altówka, akordeon gra Kegelstatt Mozarta, kot słyszy dochodzące z Wiślnej Adagio z koncertu na obój Albinoniego, filharmonicy lwowscy, a może tylko para nauczycieli muzyki z Kijowa w składzie: flet i akordeon grają na Szpitalnej Sonatę na flet i klawesyn g-moll Jana Sebastiana Bacha, a skąd dochodzi Ariodante Haendla? A kto gra teraz Lacatellego, Corellego, Zelenkę? Kot wie. Idę przez wypełniony cudzoziemskimi muzykami Kraków, cudzoziemski kot ich słucha, flet, obój, skrzypce, klarnet, wiolonczela, wszystkie instrumenty uliczne grają. Idę i podziwiam nikłość oczekiwań stawianych mi przez muzykę doskonałą jak kocia czaszka.

Szczegółowy opis jednego doznania

W połowie lat sześćdziesiątych na placu Kossaka w Krakowie ujrzałem pierwszą kobietę w spódniczce mini. Tuż obok szła druga w identycznie radykalnie skróconej matczynej spód- nicy – inicjacja miała charakter dubeltowy. Myślę, że była to, ściśle rzecz ujmując, wiosna

1965. Wszystkie odkrycia świata zachodniego docierały do nas zawsze z kilku -, z kilkuna- stomiesięcznym, z rocznym opóźnieniem; odkrycia mini świat zachodni dokonał latem 1964 i jest mało prawdopodobne, żeby aż tak rewolucyjny wynalazek zdołał się w ciągu tygodni przebić przez żelazną kurtynę i objąć swym zasięgiem Układ Warszawski. Ewentualnie i od wielkiej biedy mogła to być jesień 64, ale raczej to była wiosna Roku Pańskiego następnego. Przez plac Kossaka szły dwie piękności w minispódniczkach. Myśmy z Bronkiem Cia- siem, Markiem Albrechtem i Michałem Bursą wracali ze szkoły; od dawna byliśmy pod każ- dym względem dojrzałymi mężczyznami, nasze bezwiedne biografie polityczne też nie były byle jakie, w końcu już za naszego pozornie krótkiego życia umarł Stalin, odbył się XX zjazd KPZR, umarł Bierut, miały miejsce wypadki poznańskie, Gomułka objął władzę, Sołżenicyn opublikował Jeden dzień Iwana Denisowicza, Marilyn Monroe popełniła samobójstwo, zginął w zamachu prezydent Kennedy i wiele jeszcze innych rzeczy się zdarzyło, które – wiedzieli- śmy o tym czy też nie – odcisnęły na nas swe mroczne piętno. Kąciki ust z wolna sunęły w dół w grymasie goryczy, cienie zmarszczek pokrywały czoła, siwieć żeśmy wprawdzie jesz- cze nie siwieli, ale wszechogarniający męski sceptycyzm przenikał nas na wskroś. Dla świę- tego spokoju i przede wszystkim dla niepoznaki dźwigaliśmy na plecach tornistry i dzierżyli- śmy w garściach worki z pantoflami. Odziani byliśmy w granatowe chałaty z tarczami na rę- kawach, i to też było dobre – szkolne mundurki odwracały uwagę od naszych głów, w których

kłębiły się myśli potworne.

Stanęliśmy oniemiali. Dwie pionierki długości do połowy uda szły przez plac Kossaka, szły chybotliwie, ich nadzwyczajnie obnażone nogi niepewnie stąpały, chybotliwość, nie- śmiałość i desperacko przezwyciężane zawstydzenie przydawały im nieznanego uroku. Wy- dawało nam się wtedy, że już wiemy o kobietach wszystko, a jednak wiedzieliśmy mało. Na przykład o subtelnych związkach, jakie zachodzą pomiędzy nieskromnym przemodelowaniem damskiej garderoby a debiutancką paniką niepowściągliwie okrytego ciała, nie mieliśmy zie- lonego pojęcia.

One szły, myśmy stali. One szły coraz pewniej i coraz sprawniej, myśmy stali coraz nie- pewniej i coraz bezradniej. One, zanim przeszły przez plac Kossaka, z debiutantek przeisto- czyły się w wirtuozki długości do połowy uda, myśmy się całkiem pogubili, myśmy nie wie- dzieli nawet, jak ulegać własnemu zachwytowi, bośmy w ogóle nie wiedzieli, że zachwyt jest po to, aby mu ulegać. W bezczuciu, w niemocie i w pustce nasze nadgarstki jęły się mimo- wolnie ruszać, nasze z klotu szyte worki na pantofle jęły się obracać, a potem wirować i tym obracaniem, tym wirowaniem, tymi naszymi workami na pantofle kręcącymi się jak sukienne śmigła, oddawaliśmy cześć Śmiałości, Urodzie, a także – jak po latach myślę – Ciągłości Dziejowej.

Tak myślę, a raczej tak liczę. Bo przecież te dwudziestoparoletnie dziewczyny, co w poło- wie lat sześćdziesiątych szły przez plac Kossaka, urodzić się musiały w połowie albo na po- czątku lat czterdziestych. Ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych dawały im do skró- cenia całkiem porządne spódnice, ich matki, które w połowie lat sześćdziesiątych były inten- sywnymi damami po czterdziestce, urodzić się musiały w połowie albo na początku lat dwu- dziestych. Swoją drogą ciekawość, jak one to robiły, że były intensywne? Przecież troska o piękno i Władysław Gomułka to jest krwawa sprzeczność, przecież moda, kosmetyki kobiece i środki pielęgnacji ciała w epoce Gomułki to jest sekwencja wyrażeń oksymoronicznych. Skąd wtedy krem? Skąd wtedy kredka? Skąd cienie do powiek? Skąd szampon? Skąd mydło pachnące? Skąd materiał na bluzkę? Skąd one to brały i jak to robiły?

Życie na niby, jak powszechnie wiadomo, jest życiem bardzo intensywnym, jest życiem pełnym niespodzianek, w każdej chwili może się zdarzyć coś wspaniałego. Ktoś może z za- granicy przeszmuglować kawałek mydła Palmolive, który się potem będzie na specjalne oka- zje trzymać na dnie szafy, grosz może spaść z nieba, za który kupi się w komisie francuską szminkę, wuj z Ameryki dolara przyśle i z tym dolarem pójdzie się do sklepu dolarowego w jakimś wielkim mieście. A poza tym włosy na przykład można umyć żółtkiem, piwem, wy- warem z pokrzywy, rozjaśnić rumiankiem albo rozcieńczoną wodą utlenioną, można staro- dawny płaszczyk z delikatnego tweedu zręcznie przerobić na sukienkę modną, nie noszoną chyba od samej wojny spódnicę z gabardyny można skrócić. Zwężanie i zwłaszcza skracanie grubo nad kolana jest nieodwracalne, a przecież nie wiadomo, czy tak się da chodzić? Czy się w czymś tak krótkim choć przez plac Kossaka przejdzie? Czy w te pędy trzeba będzie wracać do domu na Filarecką? Toteż rzeczniczki awangardowego stroju sięgały do lamusa i skracały przedwojenne matczyne spódnice, szyły mini z archaicznej ojcowskiej marynarki, panama albo tropik z lat trzydziestych były nie do zdarcia.

Staliśmy na placu Kossaka, jak diabelski młyn obracały się nasze worki na pantofle, ugi- naliśmy się pod ciężarem mądrości, ale historiozoficzno – odzieżowa refleksja, że pierwsze minispódnice, na które patrzymy, uczynione są z przedwojennych materiałów, nie przycho- dziła nam do głowy.

„Mężczyźni mojego pokolenia – powiada Bellow w Darze Humboldta – nigdy nie zdo- łali się przyzwyczaić do siły, długości i piękna kobiecych nóg, dawniej całkowicie zakry- tych”. Mężczyźni mojego pokolenia zapewne przyzwyczaili się do siły, długości i piękna nóg kobiecych na krótko dawniej zakrytych i potem odkrytych permanentnie. Ja w każdym razie przyzwyczaiłem się całkiem bezboleśnie. Nie mogę wszakże odzwyczaić się od myśli, iż pierwsza odkrywająca kobiece nogi minispódniczka, jaką ujrzałem w życiu, uszyta była z przedwrześniowych tkanin. Jest to myśl nieobsesyjna (obsesyjnie myślę o czym innym), ale jest ona wyraźna.

„Pokój temu domowi”

Jaskra wyżerała oczy, niebezpiecznie wzrastało ciśnienie wewnątrzgałkowe, malało pole widzenia, cukrzyca trawiła silne ciało Pana Naczelnika, skaleczenia nie chciały się goić, ma- lała krzepliwość, naczynia kruszały, przyszła miażdżyca, po wylewie był na pół sparaliżowa- ny, zdawało się, że to już koniec, ale doszedł do siebie, wrócił do sprawności, choć była to sprawność człowieka zanurzonego w gęstych ciemnościach, na długo przed wylewem był już całkowicie niewidomy.

Ośrodek zdrowia w Wiśle, prywatny gabinet w Ustroniu, szpital na Zawodziu, szpital w Cieszynie, szpital w Krakowie, niewiarygodne ilości insuliny, tona rozmaitych pastylek, cy- sterna kropel do oczu, operacja, zastrzyki i to co najgorsze – dieta.

Dziadek Czyż był człowiekiem dobrym, chyba w ogóle nie pamiętam jego gniewu, był człowiekiem wielkiego serca i z pogodą ducha znosił przeciwności losu. Ściśle, jak jest to w Piśmie powiedziane, czynił dobro i zło dobrem zwyciężał. Kiedy bez mała wszystkie jego pomysły na poprawę życia brały w łeb, kiedy wszystkie jego fantazyjne przedsięwzięcia koń- czyły się fiaskiem, zachowywał spokój i pogodę ducha. Kiedy jako uczeń cieszyńskiego gim- nazjum zakochał się bez pamięci w Marysi Chmielównie, co chodziła do sióstr boromeuszek na kurs kroju, szycia, gotowania, wytrwale znosił miłosne udręki.

W gimnazjum polskiego uczył dziadka Przyboś, uczniów było bez mała trzydziestu, sami prawie mężczyźni, dwie tylko gimnazjalistki do tej samej klasy co dziadek chodziły: Anna Bobkówna i Marzena Skotnicówna. Skotnicównę dziadek pamiętał świetnie, była podobno niebywale piękna, a poza tym nie dało się jej przecież zapomnieć z powodu tragedii, na krót- ko przed maturą zginęła w czasie wspinaczki na Zamarłą Turnię. Kiedy prawie pół wieku później mówiłem dziadkowi, że Julian Przyboś o niej i o jej śmierci napisał wiersz pt. Z Tatr, że jest to bardzo sławny wiersz, drukują go w szkolnych podręcznikach, na przykładzie tego wiersza kolejne pokolenia maturzystów wgłębiają się w tajniki poezji awangardowej, kiedy uświadamiałem dziadkowi, jak sensacyjnie blisko (na wyciągnięcie ręki ku siedzącej tuż przed nim Marzenie S.) był istotnych epizodów literatury współczesnej – dziadek zachowy- wał daleko idący sceptycyzm. Najwyraźniej Przyboś jako polonista nie był podziwiany, o tym że jest poetą, też raczej nie było wiadomo, dorobku pisarskiego swego dawnego nauczyciela dziadek nie był wcale ciekaw. Nie wykluczam, że w jakimś grafomańskim porywie chciałem mu wiersz poświęcony Skotnicównie przeczytać, ale opamiętałem się. Choć byłem wtedy młodym poetą, gotowym łamać wszelkie konwencje i naruszać tabu, mores jednak widać jaki taki miałem, bo mniej lub bardziej świadomie musiałem zdawać sobie sprawę, że czytanie poezji Przybosia człowiekowi ciężko przez los doświadczonemu, to jest nieprzyzwoitość gru- ba. Wystarczy, że dopytywałem się nadmiernie o tego czołowego przedstawiciela krakow- skiej Awangardy, dziadek mnie zbywał, machał ironicznie ręką i w końcu wycedził: „napu- szony karzeł”, i serdecznym wybuchnął śmiechem, jakby śmiechem chciał unieważnić jado- witą celność frazy.

Była ciemna sala oddziału matematyczno – przyrodniczego, koledzy gimnazjaliści zerkali w stronę przystojnej koleżanki, włożyła dziś bluzkę w niepokojącym kolorze szałwi, bardzo w niej powabnie koleżanka wyglądała, za parę tygodni pod jej stopami miała otworzyć się otchłań, pod ich stopami zresztą też powoli inna otwierała się czeluść. Siedzący pod oknem kolega Hławiczka, na przykład, zda maturę, skończy studia, pójdzie na wojnę i strzałem w tył głowy zabity zostanie w lesie pod Katyniem, kolega Probst tak samo, kolega Radliński zosta- nie ministrem chemii za rządów Gomułki, kolega Knoppek jako żołnierz niemiecki zginie na froncie wschodnim, kolega Czyż będzie po wojnie naczelnikiem poczty… Można wyliczać nazwisko za nazwiskiem, bez mała trzydzieści dwudziestowiecznych życiorysów, jedna matu- ralna klasa, cieszyńskie gimnazjum jak biały kamyk leżący u podnóża Karpat. Jeszcze są ra- zem, jeszcze ich stopy dotykają podłogi wyszorowanej przez tercjana Haratyka, napuszony Awangardzista krąży między nimi i choć w końcu mógłby mieć coś do powiedzenia, nie ma nic do powiedzenia, nikogo nie zaraża miłością do poezji.

Dziadek się kocha w Marysi Chmielównie i nawet mu do głowy nie przychodzi, że można by dla niej wiersz napisać albo jakiś już napisany przez kogo innego przepisać, wysłać pocztą, wpisać do sztambucha. Miłość dziadka jest tak silna, że obywa się bez literatury. Miłość dziadka musi być silna i trwała, bo kiedy Marysia wychodzi za mąż za zamożnego wiślań- skiego rzeźnika, życie uczuciowe dziadka nie ulega zmianie, nie jest wykluczone, że miłość zabarwiona tragicznością wzmaga się nawet, tragiczność wzmaga egzystencję. Dajcie spokój. Okropna, straszna, trwała, silna i bez podstaw była jego miłość; wiara jego była mocna jak kamień na Równicy, jego gorące modlitwy, by zamożny rzeźnik z centrum Wisły jak najprę- dzej doznał wiecznej szczęśliwości niebiańskiego żywota, zostały wysłuchane, w niecałe dwa lata po ślubie rzeźnik – tak mu widocznie było pisane – zabił się na motorze.

Zwyciężyła miłość, a także zwyciężyła dobroć. Bo przecież jak człowiek bierze sobie o dwa lata starszą wdowę z dzieckiem, jak przy okazji bierze na kark zadłużoną – jak się oka- zuje – masarnię, nie tylko spełnia się w miłości, spełnia też dobry uczynek. Dobrocią dziadek osiągał albo tracił wszystko. Dobrocią, powiedzmy dokładniej, cierpliwą dobrotliwością pró- bował się nawet komunie przeciwstawić. Kiedy w latach sześćdziesiątych któryś z towarzy- szy w powiecie, wykrzesawszy z siebie resztki rewolucyjnej czujności, zauważył, iż piastują- cy kluczowe stanowisko naczelnika UPT Wisła – Uzdrowisko obywatel Czyż Jerzy nie jest towarzyszem, wśród towarzyszy nastąpiło znaczne ożywienie, ruszyła ofensywa ideologiczna, zaczęły się obracać niewidzialne tryby, jęły się mnożyć fałszywe ataki, nicość pracowała. Dziadek podjął walkę, pisał podania, pisma wyjaśniające, cierpliwie odpierał wyimaginowane zarzuty, obalał księżycowe zastrzeżenia, wygrywał jedna za drugą topornie inscenizowane rozprawy dyscyplinarne i choć odparł atak i w sumie wygrał, to w ogóle przegrał, bo przecież w dwie różne gry obie strony grały. Towarzysze wszak wiedzieli, że nie o fałszywe oskarże- nia idzie, a o brak jednoznacznego poparcia ideologicznego, a przez to o nieposłuszeństwo ideologiczne, czyli o prawdziwy i poważny zarzut idzie. Klasyczny tu działał zestaw dialek- tycznych mechanizmów systemowych, w innym miejscu i z innej strony próbowałem pełniej opisać tę historię.

Krótko i obrazowo mówiąc, naczelnik Czyż to był taki człowiek, że jak, dajmy na to, pod- chodził do niego budzący mieszane uczucia kloszard i prosił o wsparcie, otrzymywał wspar- cie i dobre słowo do tego. Na Śląsku Cieszyńskim kloszardzi to zawsze była rzadkość, nawet teraz, w epoce wielkich wędrówek kloszardów, prawie ich tu nie ma, jeśli wszakże za Gierka albo za Gomułki znalazł się jakiś prekursor bezrobocia i jeśli stał on w pieniężnej potrzebie, dajmy na to, na dworcu autobusowym w Cieszynie, i jeśli wahał się, kogo wybrać i do kogo podejść, to niechybnie po namyśle i w wyniku intuicyjnego podszeptu wybierał czekającego na autobus do Wisły naczelnika Czyża. I podchodził doń, i nieśmiało formułował prośbę, i dziadek wyciągał z portmonetki słynną monetę z wizerunkiem rybaka, i wręczał ją kloszar- dowi, i mówił: – Masz, idź i żyj w pokoju. – Lubił mówić wyszukaną biblijną frazą, a ewangeliczny „pokój” był w jego języku słowem – kluczem. – Pokój temu domowi – to była na co dzień przezeń używana formuła powitalno – pożegnalna. Z wielką wesołością i zarazem z wielkim namaszczeniem powtarzał: – Pokój temu domowi.

Jednym z najbardziej klęskowych jego pomysłów była hodowla norek. Przysposobione zo- stały pomieszczenia starej rzeźni, skonstruowane zostały specjalne klatki, zaabonowany został

„Hodowca drobnego inwentarza” i wysokodochodowe przedsięwzięcie ruszyło. Plany były na początku skromne, wpierw produkcja miała niejako iść na potrzeby własne, na najbliższą zi- mę wszyscy domownicy mieli zostać zaopatrzeni w ciepłe futra i kosztowne czapki z norek, dopiero w następnych latach miała przyjść gotówka i inwestycje. Niestety, dziadek Czyż już wtedy bardzo słabo widział. Kiedy co miesiąc przychodziły kolejne zeszyty „Hodowcy drob- nego inwentarza”, siadaliśmy za pokrytym niebieską ceratą stołem w naszej wielkiej kuchni i czytałem mu na głos od deski do deski cały dział zatytułowany Zwierzęta futerkowe. A. Abrahamowicz, Jak nasze nutrie kocą się i zimują. K. Pietruszewski, Kopulacja lisów polar- nych – niebieskich. Z. Woliński, Hodowla nutrii za oceanem. J. Gedymin, U progu sezonu kopulacyjnego. B.K. Daszkiewicz, Przed godami norek. Z. Wojtatowicz, Uwagi o hodowli norek w Czechosłowacji – czytałem jak leci artykuł za artykułem, dziadek słuchał z wytężoną uwagą, wybite grubą czcionką tytuły jeszcze widział, zwykłego druku już nie. Same norki znacznie były większe od liter i widział je dobrze, ale, niestety, nie były one jak litery – nie- ruchome. Prawie zawsze jak je karmił albo jak z gamoniowatą niezręcznością krótkowidza czyścił im klatki, któreś z tych niebywale zwinnych stworzeń wymykało się na wolność. Jakie potem były obławy! Jakie nagonki! Jakie łowy! Całkiem osobne historie są w tym miejscu do napisania, inne zalety bytu do wyeksponowania. W każdym razie zbiegła norka, zanim ją gdzieś w okolicy ujęto, na ogół zdążyła u bliższych, a niekiedy i dalszych, sąsiadów, wszelki drób wydusić, norka jest to bowiem niepokaźne, ale bardzo wampiryczne zwierzę.

Rzecz jasna, perypetie te komplikowały (ale też i upraszczały) bilans ekonomiczny. Cały dochód z hodowli szedł mianowicie na wyrównywanie strat czynionych przez hodowlę. Mat- ka zamiast futra uszyła sobie elegancki toczek na głowę, babcia by i tak futra za nic nie wło- żyła, a ja oddychałem z ulgą, widmo potwornej futrzanej czapki, której chyba nie dałoby się ukryć w tornistrze, sczezło samo z siebie.

Jedyną nieoczekiwanie i dalekosiężnie pożyteczną rzeczą w całym przedsięwzięciu oka- zały się pokrzywy. Pokrzywy były niezbędnym składnikiem karmy norek i dziadek to kąśliwe ziele zrywał gołymi rękami. Kosić się nie dało, a praca w rękawiczkach nie wchodziła w grę z powodów fundamentalnych. Dojrzały mężczyzna wykonujący jakąkolwiek pracę w ręka- wiczkach to nawet nie było wyrażenie oksymoroniczne, takiego bytu, a nawet takiego obrazu nie było, bo być nie mogło – chimera poza wszelkimi kategoriami. Dziadek zatem cierpliwie i w pogodzie ducha dotykał pokrzyw gołymi rękami, po pewnym czasie całkiem się uodpornił na ich jadowitość, a kiedy zaczął słabnąć i kiedy zaczęły nękać go choroby, miał przynajm- niej z reumatyzmem spokój. Reumatyzm w ogóle go nie trapił, bo obcowanie z pokrzywami definitywnie uodparnia i leczy z reumatyzmu.

Ze spokojem i pogodą ducha znosił ślepotę, choroby, komunę. Ze spokojem i pogodą du- cha ścigał zbiegłe norki, z wyrozumiałością przyjmował fiasko własnych planów, był rad, że nie ma reumatyzmu. Był człowiekiem dobrym, a wizerunek kogoś, kto szczodrze daje jał- mużny i gołą dłonią dotyka pokrzywy, jest jak epizod wyjęty z hagiografii. Ale on nie był święty, nienawiść mieszkała w sercu jego. Dziadek Czyż mianowicie z całego serca nienawi- dził powściągliwości w jedzeniu i wszelakiej diety. Kaloryczne ograniczenia, cukrzycowe zakazy, płonne szpitalne jedzenie przyprawiało go o furię. Twarz mu ciemniała nad półmi- skiem gotowanych warzyw, zapach pieczonego i surowo zabronionego serowca doprowadzał go do szału albo do depresji prawie samobójczej. Z kielicha gorzałki, co przecież też wielbił, rezygnował bezboleśnie, pudełko pralinek było pokusą nie do odparcia. Pod żadnym pozorem nie było mu wolno, ale tajnie kupował, jakimś cudem zdobywał słodycze, łakocie, na oślep je potem melinował po różnych kieszeniach i ukradkiem zjadał. Nie widział już wtedy całkiem

(czasem coś majaczyło w długich cukrzycowych snach), nic nie widział i zawsze gdzieś zo- stawił strzęp staniolu po maladze, po kasztance albo po ptasim mleczku. Prawdziwie wielo- głosowe sceny wtedy się działy w naszej rozległej jak scena operowa kuchni. Przeszło pół- wieczne życie u boku ukochanej Marysi Chmielówny wymagało bowiem również: dobroci, pokoju i pogody ducha.

Cudze pisanie

Człowiek pióra zostawał sam, żadna z potencjalnych kobiet jego życia nie była kobietą je- go życia, odchodziły jedna po drugiej, zabierały swe kunsztowne rękopisy i pachnące perfu- mami wydruki komputerowe, przepadały bez wieści.

Wszystkie kobiety człowieka pióra również pisały. Było to potworne. Człowiek pióra czuł się zawsze zagrożony przez cudze pisanie, ale zagrożenie, jakie w człowieku pióra wzbudzali inni ludzie pióra, należało do porządku świata. Trzeba uważać na cudze książki, tak jak trzeba uważać na palniki gazowe, tak jak trzeba uważać na ruchliwych skrzyżowaniach, przy wsia- daniu do windy i przy płaceniu rachunku. Cudze pisanie może wyrządzić znaczne szkody, może spowodować duchową kraksę, może wymknąć się spod kontroli, może wypełnić nie- wypełnione. Może eksplodować.

Człowiek pióra unikał cudzego pisania, nie czytał książek innych ludzi pióra, nie czytał książek swoich rówieśników, w zasadzie poza żyjącymi Noblistami w ogóle nie czytał ksią- żek żyjących ludzi pióra. Dobry pisarz to jest martwy pisarz – szeptał do siebie nienawistnie i sycąc się jadowitością swego skłonnego do ciemnych paradoksów mózgu, sięgał po klasykę. Unikał współczesnych książek niczym zbiegowisk ulicznych, bał się, że jakikolwiek elemen- tarny odruch, odruch zwykłej ciekawości, odruch złowieszczej fascynacji, odruch magnetycz- nej grozy wciągnie go do tętniącego podniesionymi głosami i wulgarnymi światłami wnętrza. Unikał bieżącej twórczości i aktualnych tekstów, wydawało mu się, że jest to arystokratyczna powściągliwość, gwarantująca najwyższe wtajemniczenia ducha. Niestety, próba przemierze- nia labiryntu współczesności wyłącznie z Sofoklesem pod pachą, kończyła się kłopotliwym fiaskiem.

Człowiek pióra w poszukiwaniu kobiety swego życia zawierał liczne znajomości z poten- cjalnymi kobietami swego życia i tak się rozpaczliwie i nieubłaganie składało, że wszystkie potencjalne kobiety życia człowieka pióra również pisały. Twierdziły wprawdzie z całkowitą, choć niezależną od siebie zgodnością, iż pisały od dawna, iż pisały już grubo wcześniej, iż przelewały swe myśli na papier na długo przed zawarciem znajomości z człowiekiem pióra, ale on w to raczej nie wierzył. Był pewien, że osobiście natchnął je weną. W jego pewności była pycha, ale był też wstręt. Kiedy patrzył na zaczernione przez nie kartki, wydawało mu się, że papier pokryty jest ślepymi znakami ospy. Tekstów pisanych przez potencjalne kobiety życia niepodobna było uniknąć. Przysyłały je listami poleconymi, zostawiały za framugą drzwi, cichcem wtykały do kieszeni marynarki, szczegółowo sprawdzały znajomość rękopi- sów, domagały się wnikliwych i pochlebnych omówień, osobiście czytały obszerne fragmenty na głos, czytały przez telefon, czytały w kawiarni i czytały w łóżku. Nad ciemnymi dachami miasta przetaczała się wichura szczurzej sierści, wapiennego piachu i damskich manuskryp- tów.

Ostatnia potencjalna kobieta życia człowieka pióra pisała nowele opiewające świat bez- powrotnie utraconego dzieciństwa. Bezbrzeżny smutek tych opowiadań potęgowała umiesz- czona w bez mała każdym z nich, mniej lub bardziej zawoalowana refleksja, iż bezpowrotnie utracone dzieciństwo było w dodatku puste, ponieważ ostatnia potencjalna kobieta nie znała wówczas człowieka pióra, nie był on, niestety, towarzyszem jej dziecięcych zabaw.

Przedostatnia prowadziła dziennik i literalnie dzień po dniu opisywała wszystko, co było do opisania. Zapisywała, co się jej śniło, jaki robiła sobie makijaż, jakiej używała kredki, ja- kiego kremu, jakich cieni do powiek, kto telefonował, z kim się widziała, jaką przymierzała spódnicę, jaką prasowała bluzkę i na jakich obcasach szła przez Karmelicką.

Trzecia od końca potencjalna kobieta życia człowieka pióra pisała doń wielostronicowe li- sty, w których dokonywała morderczo – drobiazgowej wiwisekcji ich związku. Lektura tych dusznych traktatów wpędzała człowieka pióra w makabryczne depresje, aby zażegnać ból świata, sięgał on wówczas po kieliszek. Czwarta od końca pisała kompletnie niezrozumiałe cykle próz poetyckich.

Piąta od końca, w masywnym jak tom dzieł zebranych kalendarzu, relacjonowała swe buj- ne życie towarzyskie, przyjęcia, bankiety, imprezy, kto z kim przyszedł i kto z kim wyszedł, kto się upił i jakie miały miejsce skandale, zapisywała nazwy knajp i jakie trunki, i jakie drin- ki sama popijała, a raczyła się zdrowo – prawdę powiedziawszy, jak na kruchą, eteryczną blondynkę, chlała jak zwierzę. Wiele zapisów w masywnym kalendarzu uczynionych było chybotliwym pismem, były tam niejasne refleksje euforycznie idące przez głowę po kilku popołudniowych, dyskretnych, ale bardzo tęgich łykach, były tam też często litanijne zdania ściśle wyszczególniające poranne koszmary.

Szósta od końca potencjalna kobieta człowieka pióra też coś pisała, niechybnie musiała coś pisać, dziś już wszakże nie wiadomo, jaki ściśle uprawiała gatunek literacki, pisarstwo jej uległo całkowitemu zapomnieniu.

Był koniec tysiąclecia, człowiek pióra zostawał sam, kobiety opuszczały go jedna po dru- giej. Jeszcze na tydzień przed rozstaniem z podobnym, choć niezależnym od siebie nostal- gicznym entuzjazmem wyznawały człowiekowi pióra, iż marzą o wspólnej podróży do We- necji, parę dni zaś później odchodziły bez słowa.

Ostatnia, pulchna rozwódka w średnim wieku, która w porach lunchu z niesłychanym za- pałem oddawała mu gasnące blaski swego epickiego ciała, nagle jakby na powrót tknięta grotem fanatycznej pasji zawodowo – zarobkowej powróciła do swego pozazmysłowego ży- cia, od rana do wieczora wypełnionego zajadłą działalnością gospodarczą. Spędzali z sobą trzy pory lunchu w tygodniu: w poniedziałek, czwartek i piątek i teraz nagle przestali się wi- dywać w ogóle. Człowiekowi pióra wydawało się, że uczynili to za obopólną zgodą i ku obo- pólnej uldze, on w każdym razie odczuwał ulgę, odczuwał ulgę, ponieważ nie będzie więcej musiał czytać opowiadań opiewających przepadłe dzieciństwo, odczuwał ulgę, ponieważ wy- dawało mu się, że znów będzie mógł całymi dniami pisać. We wtorki, środy i soboty starał się wprawdzie pisać ze zdwojonym natchnieniem, zaś w poniedziałki, czwartki i piątki wstawał trochę wcześniej, aby zdążyć wykonać przed porą lunchu dopołudniowe pensum, ale było to męczące i burzyło harmonię życia codziennego. Jak zanotował w jednym ze swych zeszytów:

„Seks w porze lunchu z uprawiającą działalność gospodarczą rozwódką w średnim wieku wiedzie do chaosu”.

Przedostatnia potencjalna kobieta życia człowieka pióra, prowadząca drobiazgowy dzien- nik długonoga reporterka miejskiej popołudniówki, otrzymała ofertę atrakcyjnej pracy na Wybrzeżu i wyjechała – zdaniem człowieka pióra – z osobliwym i nieco nadmiernym pośpie- chem. Przypuszczał, że natychmiast po jej wyjeździe zasypią go stosy miłosnej koresponden- cji, był pewien codziennych, pełnych żarliwej tęsknoty telefonów, ale skończyło się na jednej zdawkowej widokówce. W duszy człowieka pióra anioł ulgi potykał się z demonem rozcza- rowania.

Trzecia od końca, pisząca zabójcze listy studentka filmoznawstwa o nieco rozmazanych od ciągłego wgapiania się w ekran pięknych granatowych źrenicach, przestała spotykać się z człowiekiem pióra, ponieważ w ogóle przestała się spotykać z kimkolwiek. Swymi pięknymi i lekko przyślepłymi oczami jęła wypatrywać prawdziwej miłości. Rychło zresztą znalazła prawdziwą miłość, zaręczyła się i całkowicie pogrążyła w regularnym i dynamicznym zrywa- niu i odnawianiu zaręczyn.

Czwarta od końca, urzędniczka krakowskiej filii Banku Anglo – Amerykańskiego, mak- symalnie uporządkowała swe życie i jej czas wypełniony teraz pływaniem, joggingiem, ćwi- czeniami na siłowni, nauką języków obcych, starannie dobieranymi rozrywkami kulturalnymi i metodycznym konsumowaniem zdrowej żywności – skurczył się. W jej nowym, nieubłaga- nym jak betonowa architektura życiu nie było już miejsca na niejasne jak proza poetycka i pełne wszelkiego nieokiełznania randki. Człowiek pióra przez pewien czas tęsknił za nią. Pod wpływem tęsknoty zanotował kilka zdań w jednym ze swych wykwintnych zeszytów w linie.

„Dążyliśmy do doskonałości – pisał człowiek pióra – dążyliśmy do absolutu, pomimo iż jeśli idzie o spełnienie wzajemnej skłonności, trudno znaleźć miejsce mniej romantyczne od opu- stoszałych kantorów krakowskiej filii Banku Anglo – Amerykańskiego. Gdy jednak opierała pełne ramiona na hebanowym blacie swego biurka, krew nasza płonęła i byliśmy jako bogo- wie doskonali. A gdy nasza doskonałość przebierała miarę, gdy ogarniająca nas harmonia przechodziła wszelkie pojęcie, rozstępował się wybity korkiem sufit Banku Anglo – Amery- kańskiego, zjeżdżała z czeluści fosforyzująca drabina sznurowa, sunęły po niej postacie i rozlegały się głosy: – Oto ja wystąpię przeciwko tobie, człowieku pióra – mówił Pan Zastę- pów. Słyszałem go, ale nie widziałem jego oblicza, bo był obrócony do mnie niczym do Moj- żesza – tyłem. – Dążcie do doskonałości na prowizorycznych posłaniach, piszcie na nieznisz- czalnych stołach – mówił Pan Zastępów i wstępował po fosforyzującej drabinie. Sufit Banku Anglo – Amerykańskiego zamykał się i przez chwilę słychać było jeszcze wyciszoną od na- szej strony korkiem – muzykę sfer”.

Człowiek pióra był rad z artystycznej jakości zapisanej wizji, nigdy wszakże nie włączył jej do żadnej ze swych książek. Bał się, iż urzędniczka krakowskiej filii Banku Anglo – Ame- rykańskiego, kartkująca w księgarni jakiś jego utwór, natknie się na tę scenę, rozpozna samą siebie i wzruszona jego uwieczniającą w druku miłosną pasją, postanowi wrócić. On zaś prze- cież, napisawszy kilka zdań pod wpływem tęsknoty, po ich napisaniu natychmiast przestał tęsknić.

Piąta od końca potencjalna kobieta życia człowieka pióra definitywnie rzuciła alkohol i zo- stała abstynentką. Ponieważ on ani definitywnie, ani fragmentarycznie nie rzucił alkoholu, przeciwnie, popijał coraz radykalniej, makabryczne depresje, pod pretekstem których sięgał po kieliszek, powtarzały się coraz częściej, rozstali się w sposób naturalny i prawie niezauwa- żalny. Było to wyskokowe zauroczenie, miłość pijacka. Człowiek pióra uświadamiał sobie, iż na dobrą sprawę dokładnie nawet nie wie, jak wyglądała jego piąta od końca potencjalna ko- bieta, widywał ją zawsze w wódczanej malignie. Nie pamiętał, kiedy ujrzał ją po raz pierw- szy, nie pamiętał, kiedy ją poznał; nie mógł pamiętać, był wtedy studziennie pijany. Stał, opierał się o barowy stolik, brunatny, deliryczny pot spływał z jego oblicza, równie studzien- nie pijany krytyk teatralny i nieco przytomniejszy zasłużony scenograf służyli mu chusteczką i słowem pociechy, on zaś nieporadnie wycierał swoje oblicze z cuchnącego gorzką żołądko- wą potu i resztkami pijackiego oczopląsu widział stojące obok wysokie i dorodne damskie widmo. Widział je ostatkami poplątanego spojrzenia, ale nie miał zielonego pojęcia, że to ponętne widmo położy się pijanym cieniem i pijanym ciężarem na najbliższych tygodniach jego życia, że lada chwila ich pijane dusze, pijane mózgi i pijane języki zaczną zawierać har- monijne porozumienia, że ich pijane ciała będą ślepo dążyć ku sobie, że ich pijane ramiona, pijane włosy i pijane palce będą splatać się ze sobą. Gdy po kilku tygodniach, a może po kilku miesiącach ocknął się, dalej niczego nie wiedział, niczego nie był pewien. Nie wiedział, czy był z piątą od końca potencjalną kobietą swego życia, czy też ona była pijackim snem, pijacką zjawą. Po pijanemu był pewien, że ją kocha, ale na trzeźwo nie był pewien, czy ona istnieje. Ułożył wtedy kunsztowne porównanie homeryckie porównujące pijaństwo z miłością. „Obudziłem się i pojąłem – człowiek pióra układał słowo po słowie – że jestem pijany z miłości. Kompozycja starożytnej metafory dotkliwie dawała mi się we znaki, bo tak jak pijak po śnie pijackim budzi się, podnosi powiekę i ze zwodniczą ulgą stwierdza, iż i on sam jest w nie- złym samopoczuciu i świat wokół w jakim takim porządku, tak i ja, otarłszy oczy, stwierdzi- łem, iż wszystko w zasadzie gra, ciało moje oddychało, czuło i widziało, przedmioty były na swoich miejscach. Ale też tak samo jak pijak, który podniósłszy się wyżej, westchnąwszy głębiej, spojrzawszy uważniej, stwierdza z nagłą rozpaczą, iż nic nie jest na miejscu i nic nie jest w porządku, tak i ja poczułem raptowne falowanie świata, moje wnętrzności były w cał- kowitym rozgardiaszu, krew płynęła jak chciała, a myśli galopowały panicznie jedna za dru- gą. Byłem pijany. Byłem pijany z miłości”.

Człowiek pióra zawsze gdy sięgał po kieliszek, myślał o piątej od końca potencjalnej ko- biecie swojego życia, chciał jej odczytać ułożone przez siebie słowo po słowie porównanie porównujące pijaństwo z miłością, chciał być z nią, chciał pijaną dłonią dotykać jej pijanej dłoni, chciał na nowo powtórzyć to, co do niej mówił, choć nie pamiętał, co mówił, chciał jeszcze raz ujrzeć stojące obok wysokie i dorodne damskie widmo, ale piąta od końca poten- cjalna kobieta życia człowieka pióra nie pokazywała się ani na jawie, ani w delirycznych snach. Szóstej od końca nie pamiętał.

Był sam i nie ruszał się z miejsca. Pisał, wydawało mu się, że wreszcie wie, jak pisać, przestał przybierać pozy, przestał spowijać się w trupio udrapowane woale, zrzucał maski, choć nie pisał o sobie, nie pisał ani o swych aktualnych, ani o potencjalnych kobietach, nie ekscytował się swymi nałogami. Pisał i prawie nigdzie nie wychodził. Nie odwiedzał nawet swych ulubionych i pełnych teraz – kiedy kraj wyzwolił się z moskiewskiego jarzma – wsze- lakiego dobra sklepów papierniczych. Jeszcze nie tak dawno, przynajmniej raz w miesiącu, kupował herbaciany papier, elegancki notatnik albo wykwintny zeszyt w linie. Teraz, kiedy skończyły mu się herbaciane arkusze, wyjął z dna szafy ryzę bolszewickiego papieru pośled- niej jakości, przechowywaną tam jeszcze od czasów stanu wojennego. Nie przeszkadzała mu ani chropawa powierzchnia, ani szarobrunatne przebarwienia. Niekiedy wydawało mu się, że zapisuje stare, spełzłe i wypłowiałe mapy konturowe i gdy bez reszty ulegał temu złudzeniu, pisało mu się biegle.

Przeczuwał nadchodzącą starość i bał się cielesnego nieposłuszeństwa, ale na razie ciało jego budziło się chętnie, głowa ulegała myślom, nogi człowieka pióra chciały go jeszcze nosić po świecie. Najwyraźniej nie był to jeszcze kres wędrówek, a poza tym, prawdą a Bogiem, jakież to dotąd były wędrówki? Gdzież to najdalej człowiek pióra zaszedł na własnych no- gach? Do Kocmyrzowa? Do Swoszowic? Do Tyńca? Komunikacją miejską na Wolę Duchac- ką? Pekaesem do Wisły? Koleją z powrotem do Krakowa? Dajcie spokój. Niekiedy przypo- minał sobie, iż wszystkie potencjalne kobiety jego życia, i ostatnia, i przedostatnia, i trzecia od końca, i czwarta, i piąta, i nawet szósta, której wcale nie pamiętał, chciały z nim pojechać do Wenecji. Wieczorami, kiedy wstawał zza biurka, kiedy otwierał okno, kiedy słyszał głosy stygnącego miasta, coraz intensywniej i coraz praktyczniej myślał o dalekiej, samotnej podróży.

Elegia na wożenie odpadów pokonsumpcyjnych

Kiedy pani Oglądaczowa przyniosła hiobową wiadomość, że w Domu Zdrojowym każde- go wieczora wszeteczne kobiety rozbierają się do naga i tańczą na stołach, dla wszystkich stało się jasne, że to co jest zapowiedziane w Objawieniu Świętego Jana, spełni się lada dzień. Znaki zapowiadające koniec wszystkich rzeczy zawsze były liczne, bluźniercy i szydercy krążyli po Wiśle, zanikała wiara, wzrastało bezprawie, fałszywi prorocy wynajęli dom w Dziechcince i nakłaniali wyznawców do codziennych kąpieli, rakiety kosmiczne bezkarnie dziurawiły niebo, umarli natarczywiej niż zwykle stukali do okien, bezbożnicy pytali o pokoje na lato, na Ochodzitej zatrzęsła się ziemia, szła zaraza, szła powódź, pokazywały się znaki na niebie, kometa nad Czantorią sunęła powoli jak rozżarzony spychacz.

Jechaliśmy do Domu Zdrojowego po odpady pokonsumpcyjne, konie biegły kłusem, księ- życ był w pełni i na jasnej tarczy widać było cienie astronautów.

Spieszyliśmy się bardzo, banie na wozie dźwięczały jak ostatni dzwonek, spieszyliśmy się, żeby zdążyć przed apokalipsą i żeby zobaczyć gołe wszetecznice.

Jechaliśmy razem, ale nasze doznania nie były jednolite, ja miałem ujrzeć jedne z pierw- szych, a Dzidek Dziadek chyba jedne z ostatnich wszetecznic w życiu, chyba jedne z ostat- nich, choć kto wie. Ja gorączkowo poganiałem konia, on majestatycznie zadzierał głowę i gapił się niespiesznie w pustkę po niebiosach.

W teorii, jeśli jest teoria, winno być na odwrót, ten co ma czegoś zaznać po raz pierwszy, nie musi się spieszyć, bo będzie pewnie jeszcze niejeden raz zaznawał, winien się spieszyć ten, co ma na końcu, ostatni raz zaznać, ten winien się spieszyć, bo jak nie zdąży, to fertig, nie będzie ostatniego razu. Tak mówi teoria, której raczej nie ma, pośpiech jest zasadą początku żywota, pierwsze widoki jak błyskawice trzaskają w nieopierzonej głowie, nikomu nie spieszno do badania, jaka jest zasada końca, nikomu nie spieszno do końcowego widoku, choćby nawet tym widokiem miała być czeska striptizerka. Ujrzeć czeską cycatkę i umrzeć – tak się tylko mówi.

Żadne zresztą teorie nie miały dostępu do moich przodków i domowników, żadne poza Pi- smem, a Pismo nie było teorią. Teorii nie było w ogóle, była tylko rzeczywistość, zawiła nie- kiedy i niespójna jak teoria snu. Teoretycznie miałem na przykład na imię Jurek, a on mówił do mnie: Kuba, on był moim Dziadkiem, a ja zwracałem się doń: Dzidku, i w studziennym absurdzie tych domowych ksyw mieściła się cała natura łączącego nas związku.

Matka była za młoda, ojciec był daleki, babcia Maria miała dom i gospodarstwo na głowie, a on był oficerem rozgromionej armii, jego przedwojenna szabla płynęła przez labirynt ścian. On był Kuratorem zboru, Naczelnikiem poczty, on w mowie i piśmie władał literackim pol- skim językiem, wtedy dla mnie prawie całkiem obcym. Do niego przychodzili zdesperowani ewangelicy, wyłuszczali życiowe problemy i on im tłumaczył, co należy czynić, i od ręki na papierze kancelaryjnym pisał podania do gminy, do banku, do sądu w Cieszynie. Za pokry- tym niebieską ceratą stołem w naszej wielkiej jak urząd wojewódzki kuchni siadali gospoda- rze, co chcieli kupić konia albo krowę, zwaśnione pary, co chciały się rozwieść, rodziny niesłusznie zamkniętych w kryminale, ważni dyrektorzy, co chcieli mieć willę w ładnym miejscu w Wiśle, nieślubne dzieci szukające ojców, ojcowie wygnani z domu przez okrutne dzieci, ci, co się starali o pozwolenie na budowę domu, wykopanie rowu, przetkanie komina, ci co się starali o wyjazd do Niemiec, o choinkę na święta; ktokolwiek co się o cokolwiek starał.

Dzidek Dziadek był godzien najwyższego podziwu i na nim skupiałem cały mój podziw. Jemu pod oknami zawsze grali muzykanci, on się tajemniczo do swych myśli potrafił uśmie- chać, on pilnie pielęgnował chwalebny obyczaj duchowej izolacji, zawsze w drodze powrot- nej z poczty do domu w „Piaście” (później „Ogrodowa”) wypijał duszkiem dwieście gramów czystej i gdy w parę chwil później szedł przez podwórze i wchodził do kuchni, był całkowicie gotów do starcia z psychopatologią życia codziennego.

– Jak matka? – pytał i kładł teczkę na stole i powoli rozwiązywał modry pocztowy krawat

– Jak dziś matka?

– Poszła do Partecznika, zła jest jak osa – odpowiadaliśmy rytualnie – wściekła jest strasz- nie, chyba diabeł ją dziś opętał.

– Diabeł ją dziś opętał? Ciekawe, że akurat w czwartek? – zasępiał się dziadek i nierucho- miał z chabrową pętlą w garści.

Trzeba dochowywać wierności własnym demonom. Pytanie: dlaczego diabeł przyszedł w czwartek? jest dla mnie jednym z możliwych początków literatury, jednym z powodów pisa- nia, jednym z pierwszych impulsów – jakby Mariana Stalę sparafrazował Heidegger – litera- turoodczucia, literaturoodczucia świata. Na pytanie, dlaczego diabeł przyszedł w czwartek, raczej nie ma dobrej odpowiedzi i można tu jedynie jedyną rzecz uczynić, można zapisać to pytanie. Można, rzecz jasna, daremnie dociekać, jaki to był czwartek (umowny, a więc nieist- niejący dzień pomiędzy środą a piątkiem, zupa pomidorowa była w ten czwartek na obiad), jaki to był diabeł (tu akurat był diabeł Marcina Lutra, diabeł z krwi i kości, z krwi ciemnej, z kości smolistej, z ofajdanych kopyt, z cuchnącego chwostu, z chitynowych rogów, z pazurów przerośniętych gnojem, śpiew diabła słychać było nad Partecznikiem), można podziwiać es- tetyczną siłę tej frazy, piękne napięcie, jakie tu jest pomiędzy codziennością a demonicznymi zaświatami, można wszystko, ale, jak mówi apostoł Paweł, wszystko można, ale nie wszystko jest pożyteczne. Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jedyną rzeczą, jaką możecie uczynić dla przedmiotów, głosów, świateł i dla ciemnych zagadek świata, jedyną rzeczą jest zapisać przedmioty, głosy, światła i zagadki. Zapisać i boleć, iż zapisane nie są sobą, a jedynie zapi- sanymi widmami, boleć nad tym, ale boleć w rozsądnych – że tak powiem – granicach.

Czesław Miłosz ma oczywiście absolutną rację, kiedy w swoim nieśmiertelnym wierszu o panience przelotnie widzianej w paryskim metrze (Esse) boleje nad niepoznawalnością istnie- nia, nad niepełnością poznania, nad widmowością literatury daremnie ścigającej byt niedości- gły. „Wysiadła na Raspail. Zostałem z ogromem rzeczy istniejących. Gąbka która cierpi bo nie może napełnić się wodą, rzeka która cierpi bo odbicia obłoków i drzew nie są obłokami i drzewami”. To jest w istotności swojej bardzo wielki fragment. Doceńmy wszakże czytelni- cze upodobania tego, kto siedzi na brzegu i oddaje się kunsztowi subtelnej kontemplacji świata odbitego w wodzie. On siedzi nad rzeką (imię rzeki: Miłosz) i nie chce samych w sobie strasznych obłoków i nie chce samych w sobie drzew niepojętych, z widmami mu znośniej. Być może, losem rzeki jest cierpienie, ale, być może, cierpi ona po to, by tym na brzegu było raźniej. Widzę zamazane, ciemne, jakby odbite w rzece płynącej pod ewangelickim cmentarzem cienie moich nieboszczyków i przeganiam z serca wulgarną nadzieję, i przeganiam z głowy tandetną, sentymentalną i bezbożną myśl o sztuce wskrzeszającej zmarłych. Być może, literatura jest zaklinaniem widm, być mo- że, pomiędzy zaklinaniem widm a wskrzeszaniem zmarłych granica jest niejasna, ale widma niech wy- starczą. Trzeba przeganiać demony, ale trzeba im w pamięci dochowywać wierności. Pamięć

jest substancją tego rzemiosła.

Nie zachowuję rękopisów. Wpierw z wrodzonej zapobiegliwości zapisuję papier obustron- nie (z jednej strony rękopis, z drugiej maszynopis), następnie z wrodzonej skrzętności wiozę zapisany papier do punktu skupu makulatury, gdzie dokonuję korzystnej transakcji, uzyskane zaś w ten sposób pieniądze składam sobie, moim marzeniem jest bowiem kupno w przyszło- ści zacisznej kawalerki. Ponieważ nie zachowuję rękopisów, nie mogę sprawdzić, ale przecież pamiętam dobrze, kiedy zaczynałem pisać, narratorowi i zarazem bohaterowi moich pierw- szych opowiadań zawsze towarzyszyło widmo Dziadka. Nawet pierwsze literackie kroki sta- wiałem w jego wszechwiedzącym towarzystwie. Pisałem opowiadanie o epoce handlu wy- miennego, jaka nagle nastała na ziemi, i Dziadek wraz ze mną ulegał symbolicznej gorączce nieustannej wymiany przedmiotu za przedmiot; pisałem o ucieczce z domu rodzinnego w świat szeroki i Dziadek był w tym opowiadaniu jak Tołstoj porzucający Jasną Polanę, pisałem o indyku Beltsville, co wyfrunął na wierzchołek drzewa, i w ogrodzie wśród zdesperowanych i próbujących rozmaitymi technikami ściągnąć ptaka na ziemię domowników był, rzecz jasna, i Dziadek.

Nawet wtedy, gdy żył jeszcze, dobrze się czułem w towarzystwie jego widma; tak jak i te- raz jest mi znośnie, gdy przez ciemny park, nadrzecznym wałem, za kościołem i za szkołą jedziemy do Domu Zdrojowego po odpady pokonsumpcyjne. Księżyc jest w pełni i cienie kładą się na wodzie. Darzyłem go podziwem, podziwiałem jego klęski, podziwiałem fiaska kolejnych przedsięwzięć, jakże piękne było, że fortuny przechodziły mu przez palce, a on nigdy z tego nie miał ani grosza. Ale teraz jest już koniec, teraz się rozkręca ostatni nieudany interes. Wielkie i ciężkie jak woda księgi rachunkowe przedwojennej rzeźni (księgarnia Feit- zingera w Cieszynie) zastąpione zostały przez szkolne zeszyty (fabryka papieru w Kluczach), w których zapisujemy tonaż pobieranych odpadów. Jeszcze i w tej ostatniej przed zagładą operacji miał – tak jest – przebłysk zwodniczego geniuszu ekonomicznego. Do umowy o od- biór odpadów z Wojewódzkim Przedsiębiorstwem Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, wprowadził mianowicie przebiegły punkt 3b, który mówił, iż „należność za odpady pokonsumpcyjne odbiorca zobowiązuje się płacić w naturze żywca nierogacizny wg cen obowiązujących w punktach skupu”, i to było dobre, bo rzecz była pomyślana tak, że my bę- dziemy pobierać odpady pokonsumpcyjne, tymi odpadami będziemy karmić tucznika, który – wykarmiony pysznymi i obfitymi resztkami z Domu Zdrojowego – będzie jak trzeba pokaźny, ciężki i drogi, droższy w każdym razie od pobieranych w cenie 20 groszy od kilograma odpa- dów i rozliczenie będzie zawsze na naszą korzyść, będziemy pobierać odpady i w dodatku jeszcze Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, będzie nam płacić, jak dobrze pójdzie, krociowe kwoty. Ale ta prosta i pewna jak prawo Ar- chimedesa kalkulacja zawodziła, wykarmiony tucznik zawsze był tańszy od karmy, którą ze- żarł. Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Przemysłu Gastronomicznego, oddział w Ustroniu, za- miast przysyłać pieniądze, przysyłało wezwania do uiszczenia sum, jakie wynikały z różnicy rozliczenia tucznika i rozliczenia odpadów; różnica zawsze była na niekorzyść tucznika prze- klętego. Trochę się to wyrównywało za sprawą zastawy stołowej, bo w pełnych wszelakiego dobra baniach i kubłach znajdowaliśmy raz po raz noże, widelce, łyżki, łyżeczki, widelczyki, a nawet talerze i filiżanki i wkrótce dom był zaopatrzony w całe komplety sztućców i czę- ściowo tylko wybrakowane zastawy z kunsztownymi napisami: Gastronomia Śląska; nie- znacznie to poprawiało bilans, ale nie zmieniało faktu, że był on w najlepszym razie – zero- wy. Cóż było robić, trzeba było żyć, trzeba było jeździć do Domu Zdrojowego po odpady pokonsumpcyjne i karmić nimi tucznika ascetę i siebie karmić nadzieją, iż wreszcie kolejny, któryś z rzędu tucznik swą gigantyczną wagą rozbije bank i spłynie na nas rzeka szmalu.

I dźwigaliśmy banie pełne dobrego bydlęcego jadła, resztki rosołów, krupników, eskalo- pek, bigosów, sałatek, surówek, rumsztyków zamieniały się w mannę o niezapomnianym za- pachu. Piwnice Domu Zdrojowego pachniały jak wnętrze schronu zaopatrzonego we wszyst- ko na lata, a gdy dancingowa muzyka na górze cichła i gdy po chwili rozlegały się rozpustne, przyciszone takty, nie starając się choćby dla pozoru kiełznać panicznego pośpiechu, jak oszalali lecieliśmy po schodach. Staliśmy potem w wypełnionych tłustym blaskiem drzwiach wiodących na zaplecze (Dzidek Dziadek już wtedy miał bardzo ograniczone pole widzenia, obracał się jak słonecznik ku temu, na co spoglądał, mówił, że jest tak, jakby patrzył przez dwie rury wodociągowe, i kto wie, czy wtedy, w zadymionej, ciemnej sali, jego punktowe dobrze nastawione spojrzenie nie było raz jeden przywilejem), staliśmy w tłumie kucharek, kucharzy, podkuchennych, kelnerek, kelnerów, wszyscy z napięciem patrzyli na odległe po- dium, gdzie w kącie podrygiwała spłoszona tancerka, skóra na jej ramionach lśniła umiarko- wanym bohemistycznym blaskiem. I faktycznie, jak podaje Pismo, miała na sobie szkarłat i purpurę i może była nawet uzłocona złotem, ale gdzież jej tam biduli do wielkiej wszeteczni- cy, gdzież jej tam było do wszeteczeństwa jakiegokolwiek, do wszeteczeństwa najmniejszego nawet. I choć, doprawdy, niczego złego nie zapowiadał taniec stremowanej Czeszki, to i pani Oglądaczowa także miała rację, bo zagłada swoją drogą przyszła. Zagłada naturalna jak od- dech i nieubłagana jak brak oddechu. Zagłada przyszła jak fala rzeczna, bo zagłada jak fala rzeczna trwała.

Niewysuszona cnota porządku

Gdybym nie miał pewności, że czynię to ostatni raz w życiu, odstąpiłbym i niczego nie czynił, ale ponieważ mam pewność, podjąłem zbożne dzieło i uporządkowałem bibliotekę.

Miałem pewien plan nowego ładu książkowego, ale ponieważ wszelka praca fizyczna de- graduje mnie umysłowo, realizacja planu nie była ścisła. Zdejmowanie z półek, odkurzanie wstępne, następnie odkurzanie szczegółowe, następnie odkurzanie obsesyjne oraz odkurzanie maniakalne za pomocą specjalnie do odkurzania maniakalnego przeznaczonej zmiotki, dalej selekcjonowanie, pakowanie do kartonów, po zmianie decyzji wypakowywanie z kartonów i ponowne pakowanie, czego innego wszakże, likwidowanie drugich martwych szeregów, dźwiganie stert piętrzących się na podłodze, burzenie misternych konstrukcji wzniesionych przed laty w każdym kącie, znajdowanie przemyślnych skrytek z bibułą, z listami, z fotogra- fiami zapomnianych narzeczonych, co dawno pomarły ze starości, rozpruwanie murów zbu- dowanych z kalendarzy ewangelickich, odsłanianie fundamentów uczynionych z dzieł Herce- na, zrywanie szalunku z serii wydawniczych i na końcu rozstrzyganie, co zostawić w Krako- wie, co wywieźć do Wisły, co wydać na pożarcie wiecznie głodnym lektury kolegom z „Ty- godnika Powszechnego”, wszystko to było ponad siłę, ponad siłę mego ducha, rzecz jasna, bo dzięki odziedziczonej po Starym Kubicy bydlęcej krzepie, fizycznie byłem w stanie mojemu skromnemu księgozbiorowi sprostać. Tym niemniej końcowe, popołudniowe i wieczorne czę- ści trudu wykonywałem w absolutnej malignie, ciemna łuna kurzu spowijała całe moje stuki- lowe ciało, quasi – bytowy pył wżerał się w mózg. Com wszakże uczynił, tom oczadziały uczynił i teraz po krótkiej, choć intensywnej rekonwalescenci dociekliwie analizuję rezultaty. Najbardziej rzucającą się w oczy zmianą w mojej bibliotece jest, by tak rzec, wzrost zna- czenia poezji. Tomiki wierszy, dawniej jak w bydlęcym wagonie opresyjnie upchane na nie- osiągalnych dechach pod powałą, teraz okazale zajmują pięć centralnych półek, mam je na wysokości oczu i w zasięgu ręki. Negatywna selekcja poezji nie objęła wcale, jedynie trzy tomiki trzech żyjących polskich autorów zostały z księgozbioru wycofane, prawdę powie- dziawszy, one zostały wycofane nie tylko z księgozbioru, one zostały wycofane definitywnie. Poza tym wręcz przeciwnie, wszelka twórczość poetycka, co panoszyła się na niedostępnych

peryferiach i niewidocznych tylnych rzędach, została szlachetnie wyeksponowana.

Swoją drogą wątpię, by znaczyło to coś więcej, niż znaczy schludne uporządkowanie przedmiotów, to że poezja została w mojej bibliotece szumnie wyjęta na wierzch, nie znaczy, że teraz będę pilnie czytał poezję, ponieważ poezję pilnie czytam od zawsze, więcej powiem, ja się na poezji znam dość dobrze, ostatnio nawet samego Mariana Stalę przyłapałem na ab- negackiej nieznajomości szczegółów pewnego wiersza Miłosza. Stala sam wiersz, owszem, nie można powiedzieć, znał, ale nie znał szczegółów, przyłapany przeze mnie na niechluj- stwie odczuwał przykrość i celem ukojenia jego przykrości ogłaszam to wydarzenie drukiem. Druk nobilituje, nobilitacja zaś koi.

Ale o poezji jeszcze więcej chcę powiedzieć. Otóż dla mnie osobiście poezja zawsze była ważniejsza od prozy, zwłaszcza tradycja poezji polskiej istotniejsza jest od tradycji prozatorskiej, której zresztą raczej nie ma, a jak jest, to niezrozumiała. Zapewne z powodu powszech- nie znanej wyjątkowości naszego narodu było u nas na odwrót, niż jest to przyjęte: poeci pi- sali jasno, a prozaicy ciemno, poeci opanowali sztukę układania zdania, prozaicy w ogóle. Przecież do dziś, nawet najmocniejsi w prozie starzy Polacy: Pasek albo Skarga, wymagają sporej koncentracji czytelniczej, pilnie trzeba uważać, gdzie jest choćby początek, a gdzie koniec frazy. Czesław Miłosz – to jednak zastanawiające, że Stala nie znał szczegółów pew- nego jego kluczowego wiersza – otóż Czesław Miłosz wielokrotnie w różnych miejscach pi- sał o braku ustawienia głosu u staropolskich pisarzy.

Niemniej jak na półkę z prozą polską patrzę, to widzę, że nie tylko wszyscy starzy Polacy łącznie z Marią Wirtemberską stoją na niej jak stali, ale że ksiądz Skarga wręcz na prawie pierwszego tu pisarza z racji zajmowanego miejsca wychodzi. Biorąc pod uwagę ciekawe poglądy księdza na protestantyzm, może to sprawiać wrażenie nieco paradoksalne, ale nic na to nie poradzę, bo lubię, lubię od czasu do czasu jakiś kawałek Żywotów albo Kazań Sejmo- wych na głos sobie przeczytać, a kazanie czwarte O trzeciej chorobie Rzeczypospolitej, która jest naruszenie religiej katolickiej przez zarazę heretycką lubię specjalnie. Żadnej infantylnej perwersji w tym upodobaniu nie ma, ale niezbite przeświadczenie, że z punktu widzenia lite- rackiej przydatności męczeństwo jest wyrazistsze od tolerancji, pamflet ciekawszy od lauda- cji. Całe estetyczne szczęście, że Skarga nie był żadnym prekursorem ekumenii, czytać by się go przecież teraz wcale nie dało. A tak człowiek trafia na linijkę o „heretyckiej nauce cnoty suszącej i korzeń ich podcinającej”, trafia człowiek na taki passus i podniecająco w słabiznę dotknięty się czuje.

Starzy Polacy stoją na półkach niewzruszeni jak stali, bo przecież nawet do nadwerężonej głowy myśl nie przyjdzie, by ich ruszać, tak jak nie ruszyłem Gombrowicza, Schulza czy Witkacego. Im bardziej jednak klasyków nie ruszyłem, tym większego ruchu młódź literacka zaznała. Jeśli idzie o młódź nieżyjącą, to – jak teraz widzę – działałem mniej więcej tak, że całą młódź nieżyjącą, np. Hłaskę, Bursę, Iredyńskiego, Stachurę, Brychta, wysłałem do Wi- sły, z młodzieży żyjącej zostawiłem tylko Huellego, resztę zaś żyjącej młodzieży, np. Ander- mana, Stasiuka, Komolkę, Jurewicza, Musiała, Tokarczuk, Bitnera, Filipiak, Gretkowską, Słyka, Kirscha, Tulli, Sołtysika, podzieliłem na dwie grupy, mianowicie na grupę piszących chłopców i na grupę piszących dziewcząt; młodzież podzieliłem, pierwszą grupę wysłałem do Wisły, drugą zaniosłem do „Tygodnika Powszechnego”.

Jeśli idzie o dorosłych, to było tak: Iwaszkiewicz zostaje na półce, Kuśniewicz jedzie do Wisły, Terlecki idzie do „Tygodnika Powszechnego”. Newerly (późny) zostaje, Konwicki do Wisły, Wojciechowski do „Tygodnika Powszechnego”. Głowacki zostaje, Nowakowski do Wisły, Bocheński do „Tygodnika Powszechnego”. Haupt zostaje, Bobkowski do Wisły, Orłoś do „Tygodnika Powszechnego”. Białoszewski zostaje, Buczkowski do Wisły, Zawieyski do

„Tygodnika Powszechnego”. Mrożek zostaje, Gołubiew do Wisły, Żylińska do „Tygodnika Powszechnego”. Herling zostaje, Stryjkowski do Wisły, Kisiel do „Tygodnika Powszechne- go”. Filipowicz zostaje, Hen do Wisły, Breza do „Tygodnika Powszechnego”… I tak dalej. And so on. Und so weiter. Teraz to się opowiada płynnie, teraz cała operacja wygląda jak ze- staw symetrycznych ruchów, a przecież to krwawa jatka i ciemna szamotanina była, ileż roz- terek, ileż wahań, ileż niepewności. Zaglądanie do środka, czytanie przypadkowych frag- mentów, sprawdzanie jakości pierwszego zdania. Neurotyczne zastyganie na całe godziny z jakąś książką w garści, bo człowiek nie wie co zrobić.

Andrzejewski na przykład. Nad dorobkiem pisarskim Jerzego Andrzejewskiego z pół dnia w nieruchomym namyśle tkwiłem, Andrzejewskiego – myślałem – ja przecież już w życiu czytał nie będę, nie będę czytał ani Bram raju, ani Miazgi, ani zwłaszcza Popiołu i diamentu. Do czytania Andrzejewski nie jest mi już potrzebny, ale kto wie, może do jakiego pisania się przyda, może coś będę pisał o starej Polsce albo o peerelowskich lekturach szkolnych, albo o garniturach powojennych dygnitarzy partyjnych, kto wie, w końcu kiedyś to był ważny dla mnie pisarz, więc jak będę coś o sobie samym pisał, to może dobrze byłoby nawet i ten nie- szczęsny Popiół i diament mieć pod ręką, kto wie, kombinowałem, i czując, że w rozgardia- szu kombinacji tonę, uświadamiałem sobie jasno, że do pisania nie tylko Andrzejewski, do pisania w ogóle wszystko może się przydać, jakbym chciał się trzymać kryterium pisarskiej przydatności, to niczego w tej nie bibliotece, a w tym zapuszczonym składzie makulatury nie powinienem ruszać, ani jednego świstka, niczego. Do pisania najnikczemniejsze rzeczy mogą być przydatne: stare rachunki telefoniczne i Popiół i diament, i wycięte z gazety zdjęcie Izol- dy Izwickiej – radzieckiej Marilyn Monroe.

Całe tony literatury nikczemnej u mnie były i nie wysłałem tego do Wisły, ani nie zanio- słem do „Tygodnika Powszechnego”, a na śmietnik, tak jest, na śmietnik wszystko w szale wywaliłem, a przecież były tam pisarsko przydatne roczniki „Nowych Dróg”, stylistycznie atrakcyjne pisma Józefa Stalina i edytorsko ponętne Podstawy ideologiczne PZPR pióra B. Bieruta i J. Cyrankiewicza. Ponieważ, jak mówię, kryterium pisarskiej przydatności udarem- nia jakąkolwiek selekcję, odrzucałem to kryterium, pozostawałem przy kryterium czytelni- czym, ergo ponieważ wiedziałem, że Andrzejewskiego może już w ogóle w życiu, a z całą pewnością w najbliższym czasie czytał nie będę, stałem nad stertą pism tego pisarza niemo i debatowałem w duchu, czy wysłać go do Wisły, czy zanieść do „Tygodnika Powszechnego”. I tak długo się wahałem, tak długo się namyślałem, tak długo wszystkie za i przeciw rozwa- żałem, że w końcu wszystkie książki Jerzego Andrzejewskiego łącznie z Popiołem i diamen- tem zostawiłem na półce. Andrzejewski zostaje. A to jest jeden tylko przykład, jeden pobież- nie opowiedziany przypadek, jedna z setek paradoksalnych przygód, jakie w tych dniach przy układaniu książek przeżyłem.

A co powiedzieć o literaturze powszechnej? O klasykach filozofii? (Schopenhauer zostaje? Arystoteles do Wisły? Kant do „Tygodnika Powszechnego”? a może na odwrót?). O eseisty- ce? O krytyce literackie)? Co z książkami o szachach? Co z tomami rosyjskich klasyków w oryginale? (Czechów zostaje? Gogol do Wisły? Gonczarow do „Tygodnika Powszechnego”? a może na odwrót?) Jeśli idzie o literaturę powszechną, to, rozwścieczony do granic, docisną- łem pedał selekcji do dechy i szczerze powiem, mało co mi zostało. Chyba trochę przesadziłem, bo teraz półka z literaturą zagraniczną wygląda jak biblioteczka ambitnego maturzysty, co interesuje się literaturą. Jest Dostojewski, Faulkner, Kafka, Nabokov, Mann, Marquez i prawie nic więcej

(Kafka zostaje, Roth do Wisły, Heller do „Tygodnika Powszechnego”, Flaubert zostaje, Stendhal do Wisły, Bernanos do „Tygodnika Powszechnego”), tak to właśnie i jeszcze radykalniej szło i myślę, że pewnie faktycznie z jednej strony przesadziłem w eliminacji, ale z drugiej strony nazbyt byłem w eliminacji powściągliwy, bo przecież dałoby się tu jeszcze to i owo wyczyścić.

Weźmy choćby tego całego Kafkę. Kafka zostaje i bardzo dobrze, ale kiedy teraz wzro- kiem roznamiętnionym selekcją po Kafce wodzę, to widzę, że chyba Kafki za dużo zostało, że mogłem zostawić tylko Przemianę i Listy do Felicji, Proces i Zamek do Wisły, a miniatury i zwłaszcza rozmowy z Janouchem do „Tygodnika Powszechnego”. Z Marquezem tak samo: Miłość w czasach zarazy zostaje, Sto lat samotności do Wisły, a Generał w labiryncie do Ty- godnika Powszechnego”. I Manna, i Tołstoja, i Dostojewskiego (Idiota zostaje, Zbrodnia i kara do Wisły, Dzienniki do „Tygodnika Powszechnego”) i Kunderę, i Hrabala, i Skvoreckie- go, i Balzaca, i Joyce'a można jeszcze raz dokładnie przebrać, jeszcze, widzę, sporo roboty mnie czeka, zwłaszcza że nowe książki już zaczynają przybywać i zajmować miejsce. Nie dalej jak wczoraj kupiłem Vademecum barmana, Dolinę trwogi Arthura Conan Doyle'a oraz tom rozmów Barbary Łopieńskiej z rozmaitymi ciekawymi ludźmi o ich bibliotekach, i na razie mam to u wezgłowia, ale z czasem trzeba będzie tomy plasować na półkach. A na pół- kach książki mają być ułożone „równo, równiusieńko” – mówi Łopieńskiej profesor Janusz Tazbir i na obecnym etapie mojej sprzecznej z naturą bibliotecznej schludności bardzo mi ta zasada sprzyja. Uniwersalnie zresztą też mi ta zasada sprzyja, bo jeśli nawet ksiądz Skarga ma rację i „heretyctwo cnoty suszy”, to cnotę porządku suszy ono na końcu.

Żółtodziobe serce

Staliśmy nad otwartą trumną Biskupa i śpiewaliśmy najpiękniejsze pieśni pogrzebowe. Wpierw śpiewaliśmy Pan zawołał sługę swego w kancjonale Heczki numer 747, potem śpie- waliśmy numer 777 Dziś jeszcze żyję, lecz jutro może lub przed wieczorem śmierć przyjdzie, Boże, potem numer 789 Pobożnych dusze żyją, u Boga wieczny dzień, grobowce tylko kryją żywota ziemski cień, potem numer 783 już się wykonało, serce przecierpiało, potem jeszcze numer 770 Wiemć ja, że w niebie jest miejsce krasne, a na samym końcu, przed modlitwą i przed przyłożeniem wieka, zaśpiewaliśmy porywającą i rozdzierającą niczym ukraińska dum- ka pieśń numer 825 Jam stęskniony, jam stęskniony.

Uwielbiałem ten pogrzebowy przebój i śpiewałem z całej duszy, gdy przychodziła czwarta, pełna hermetycznej poezji zwrotka, dreszcz przenikał moje żółtodziobe serce. Miałem dwa- dzieścia cztery lata, kończyłem studia, pisałem pracę magisterską o estetycznych koncepcjach

„Sztuki i Narodu”, wszystko było przede mną i wszystko wiedziałem. Przyglądałem się światu z pełną politowania wyższością, mózg mój spowijała całkowita ciemność. Mówiąc po ludzku, byłem wtedy kompletnym debilem i chyba tylko dzięki nieubłaganym procesom bio- logicznym, co we mnie, jak we wszystkich, zachodziły, pamiętam słowa i obrazy. Moje zmy- sły, moje trzewia, moja wiecznie złakniona świata skóra, niespokojne nerwy były przy ołta- rzu, przy płonących gromnicach, przy otwartej trumnie Biskupa Wantuły.

Moja głowa była wtedy gdzie indziej, bo w młodzieńczej pysze sądziłem, że gdzie indziej jest istota rzeczy, gdzie indziej prawdziwe życie, gdzie indziej prawdziwa sztuka. Gdzie mia- nowicie, tego jeszcze ściśle nie wiedziałem, gdzieś na bardzo wysokich parcelach, na wysu- blimowanych terytoriach, z całą pewnością nie tu, pomiędzy farą, domem a gospodą, nie w starym kancjonale Heczki, nie w pochopnych spojrzeniach przedwcześnie rozbudzonych kon- firmantek. A przecież bezwiednie wykute na blachę na szkółce niedzielnej słowa starych ewangelickich pieśni miały mnie ocalić, a przecież pomiędzy farą, domem a gospodą „Piast”

(później „Ogrodowa”) miały się dokonać żywoty, rozegrać dramaty, a przecież nigdy nie spełnione łaknienie dotyku luterskiej skóry powściągliwych wpółwyznawczyń miało mnie uwznioślić, a przecież domowy kult Biskupa Andrzeja Wantuły miał mi dać warowne opar- cie.

Nawet gdybym chciał w tym miejscu powściągać nieokiełznaną skłonność do patosu, nie bardzo potrafię, nie bardzo jest jak. Być może, faktycznie trochę przesadzam, na przykład z ocalającą mocą ewangelickich – jak się w moich stronach mówi – pieśniczek, ale zaprawdę powiadam wam, nie jest złą rzeczą pamięciowa znajomość ewangelickich pieśniczek, zwłasz- cza zaś jak komuś osobliwym zrządzeniem losu przypada w udziale poślednia rola kronikarza zamętu -biegła orientacja w zakresie pieśniarstwa protestanckiego poszerza wówczas kroni- karską perspektywę. Albo jak się jest – jeszcze osobliwszym zrządzeniem losu – piewcą du- szy skacowanej, to w takiej sytuacji gruntowna znajomość na przykład kancjonału księdza Heczki stanowi nie byle jakie zaplecze intelektualne. O jakimkolwiek zaś miarkowaniu patosu w opowiadaniu o Andrzeju Wantule mowy być nie może z powodów rzeczowych, tu jest interesujące właśnie całkowite rozpasanie patosu.

Kult Wantuły był w naszym domu absolutny, nieumiarkowany i posłusznie podlegali mu wszyscy. Moi krewni i moi przodkowie byli nieomylni, żyli w doskonałości i sprawowali absolutną wszechwładzę nad światem, i sam fakt istnienia kogoś, kogo ta zgraja pyszałków była skłonna kornie słuchać, kogo chciała nieustannie gościć i z czyim zdaniem się nabożnie liczyła, był tak zachwycający, że aż niewiarygodny.

Jakiemuż niewiarygodnemu przeistoczeniu ulegał w obecności Biskupa mój patriarchalny ojciec, jak zmieniała się moja wszechmogąca babka, a o mojej toksycznej matce niezręcznie opowiadać nawet, matka kochała się w Biskupie bezwstydną miłością nastolatki. Jemu zresz- tą, jak się zdaje, sprzyjała ta adoracja, na szczęście miał on też pewną cechę, która w przy- padku wybitnych i niekonwencjonalnych księży nie zawsze jest oczywista, Wantuła miano- wicie wierzył w Pana Boga i co za tym idzie, pilnie przestrzegał wszystkich dziesięciu przy- kazań. Na religijności Biskupa opieram przeświadczenie, że do niczego nie doszło, do matki pod tym względem nie można, niestety, mieć żadnego zaufania. Kult wyklucza wszelką po- ufałość (z wyjątkiem poufałości miłosnej), toteż jak ksiądz Wantuła został biskupem wszyscy nawet w myślach przyjęliśmy to jego nowe miano. Jeden dziadek Czyż nie wypadał z formy i twardo mówił do Biskupa: Andrzeju, ale powiedzmy, że był to potwierdzający regułę wyją- tek. Samo słowo biskup tak się w języku domowym zabsolutyzowało, tak zrosło z Wantułą, stało się nie tyle synonimem jego osoby, co stało się jego osobą po prostu, że do dzisiaj wszelkie inne zastosowania słowa biskup wydają mi się w pierwszej chwili błędem języko- wym. Jaki Biskup? Biskup to był Wantuła. Biskup leciał do Genewy. Biskup był na Kongre- sie Światowej Federacji Luterańskiej. Biskup przysłał widokówkę z Nairobi. Biskup i Bisku- pina spędzali święta na Gojach. Biskup miał ogromny księgozbiór. Biskup opowiadał o pisa- rzach, z którymi przyjaźnił się stary Wantuła. Biskup młode pastorowe wprawiał w dzikie podniecenie (wiara zwyciężyła). Biskup tłumaczył Biblię. Biskup palił silesie. Biskup znał się na literaturze.

Ojciec kupował książki, kupował Faulknera, Kafkę, Brocha, na punkcie Tomasza Manna miał całkowitego bzika, wkoło czytał Doktora Faustusa, cytował do znudzenia zacne mądro- ści Serenusa Zeitbloma, pod koniec życia całkowicie stracił do tego tekstu dystans. Osobliwą wszakże historię lektur mojego ojca trzeba by zacząć od pewnego czerwcowego dnia 1959 roku, kiedy to Biskup Wantuła wręczył mu w prezencie Czarodziejską górę. Do dziś mam ten właśnie egzemplarz, niezmiennie go mniej więcej co dwa lata czytam, niezmiennie stoi w mojej ostatnio histerycznie uporządkowanej bibliotece. Tom pierwszy jest trochę uszkodzony, tom pierwszy jest z lekka nadwerężony, ponieważ swojego czasu Stary dowiedziawszy się, że zamierzam podjąć studia polonistyczne, wyrżnął nim o ścianę. Wszedłem do pokoju i powie- działem, że ewentualnie wybrałbym filologię polską, ponieważ pragnę w przyszłości zajmo- wać się literaturą i ojciec, usłyszawszy nowinę, złapał leżącą akurat pod ręką Czarodziejską górę i wyrżnął nią o ścianę. Potem złapał stojący na stole radziecki budzik i wyrżnął nim o ścianę. Budzik rozsypał się w proch, Czarodziejskiej górze prawie nic się nie stało. Czas prze- stał istnieć, literatura ocalała.

Wantuła moim zamiarom literackim przyglądał się z wyrozumieniem, którego skalę wła- ściwie dopiero dziś jestem w stanie docenić, podobnie zresztą jak dopiero dziś jestem w stanie docenić wagę ofiarowywanych mi przezeń książek. Przeszło ćwierć wieku temu wydawało mi się, że np. O kunszcie i istocie poezji lirycznej Szumana, Komizm Bystronia czy nawet Pisma Konińskiego to są starocie, przyjmowałem je z uprzejmego serca, powiedzmy, że dziś mój sentyment do staroci wzrósł na tyle, że doceniam też serce mniej uprzejme, dalej żółtodziobe. Pisałem nieszczęsną pracę magisterską (utwór z dzisiejszej perspektywy całkowicie nie- zrozumiały); w Krakowie nie było kompletów „Sztuki i Narodu”, jeździłem do Warszawy, w Bibliotece Narodowej wertowałem pisma konspiracyjne, nocowałem w zborowych pokojach gościnnych na Miodowej. Była lodowata wiosna 1976 roku, Biskup umierał. Biskupina z peł- nym zakłopotania uśmiechem tłumaczyła, że niestety oni teraz rano śpią trochę dłużej i ze śniadaniami muszę sobie radzić, natomiast serdecznie każdego wieczora zaprasza na kolację. I faktycznie, kiedy rano wychodziłem z pokojów gościnnych, piętro niżej, pod drzwiami Wantułów stało jeszcze mleko, leżało „Życie Warszawy”, cicho, ponad snem domowników zbiegałem ze schodów, cicho przechodziłem obok dziwnej ciszy, trolejbusem przez Krakow- skie Przedmieście i Nowy Świat dojeżdżałem do wielkiego skrzyżowania, w barze mlecznym naprzeciw Domu Partii jadłem buły z żółtym serem i potem do roboty, do roboty, obskurnym, zatłoczonym tramwajem docierałem do archiwaliów Biblioteki Narodowej. Silny był mój zapał badawczy i znaczne pobudzenie koncepcyjne, w ciągu jednego dnia byłem w stanie poronionymi kombinacjami myślowymi zaczernić dobrych kilka, kilkanaście stron formatu A4.

Wieczorem Wantuła pytał, jak minął dzień, i kiedy mówiłem, że napisałem dziesięć stron, widać w nim było tęsknotę za samą choćby mechaniką pracy intelektualnej. Tęsknił za zapi- sanymi stronami, chyba chciał zacząć, jak sił przybędzie, jak się ociepli, pisanie wspomnień. A sił było mało, rankami dalej trzymały przymrozki, był wychudzony nie do poznania, odzia- ny w szlafrok, siedział w wielkim, jeszcze z Goj, fotelu, albo polegiwał u siebie w gabinecie. Jadłem kolację, oglądaliśmy „Dziennik” i Biskup Andrzej Wantuła w miarę sił wiele bardzo różnych rzeczy w te wieczory mówił. Partnerem do rozmów byłem, rzecz jasna, żadnym, ale widać sama moja obecność uruchamiała chęć mówienia. Niekiedy wydaje mi się, że pamię- tam każde słowo, każdy gest, każdą anegdotę, niekiedy przychodzi absolutna ciemność.

W ciekawości śmierci jest pewien rys pornograficzny, który każe tym, co jeszcze nie po- marli, dociekać, jak dalece ci, co pomarli, wiedzieli, że umierają? Jak wielką w swej rychłej wędrówce na tamten świat mieli już orientację w tamtym świecie? Jakie widzieli znaki i jak je czytali? Ile w nich było rezygnacji, buntu, ile desperacji, niezgody, ile wiedzy, ile nieświado- mości? Co naprawdę myślał i jak głęboko wychylał się poza ziemski pobyt Andrzej Wantuła, kiedy na przykład opowiadał o pogrzebie swojego ojca, o tym, że akurat wtedy zrobiła się piękna pogoda, a Stary Wantuła bardzo chciał przed śmiercią, żeby na jego pogrzebie była piękna pogoda, i zdawało się, że to się nie spełni, bo cały czas strasznie padało, ale jednak, jednak na sam pogrzeb pięknie się wypogodziło, żaden cud oczywiście – Biskup niemal po- gardliwie machał ręką – po prostu spełniło się życzenie starego Wantuły.

Pamiętam czy nie pamiętam przedśmiertne monologi księdza Biskupa, a jeśli pamiętam, czy mi wolno i czy chcę je spisać? Wracał do swoich kazań, akurat ukazały się Okruchy ze stołu Pańskiego, postylla jego pióra, bardzo się z tej książki cieszył, któregoś wieczoru zadał mi lekturę kazania napisanego na niedzielę Trójcy Świętej, przeczytałem bez zrozumienia, prosta myśl, że kazanie to może być istotny gatunek literacki, była jednak wtedy dla mnie – wysoko wykształconego rzeczoznawcy – za trudna, nazajutrz coś mówiłem, na szczęście nie pamiętam co. Ponieważ Wantuła wygłaszał to kazanie w 1954 roku w Wiśle i ja jako osesek mogłem być wtedy w kościele, rozmowa chyba zeszła na wątpliwy sens obecności małych dziecek na nabożeństwach. Wantuła mówił, że kto wie, może jest jednak w tym jakiś sens, bo przeważnie małe lutry tak drą pyski w świątyni, jakby istotnie bezwiednie wchłaniane Słowo Boże wyganiało z nich diabła.

Po tygodniu przeczytałem wszystkie numery „Sztuki i Narodu”, sporządziłem setki fiszek i pojechałem do domu. Po trzech miesiącach rak całkiem strawił płuca i Wantuła umarł. Chciał być pochowany w Wiśle i w przeddzień pogrzebu czekaliśmy, aż go przywiozą z Warszawy. Było już bardzo ciepło, ostatnia podróż na Śląsk przedłużała się i kiedy wreszcie przyjechał, kiedy wnosiliśmy trumnę do kościoła, była już upalna czerwcowa noc. Biskupina i Gojanie, którzy z nim jechali, trochę się bali, czy nic złego nie stało się po drodze, ale Biskup w otwartej trumnie wyglądał jak we śnie. Babcia, Dziadek, Stryj Adam, Ojciec, wszyscyśmy jeszcze żyli, staliśmy nad nim i śpiewaliśmy mu najpiękniejsze pieśni.

Piszę o nim, bo zawsze, nawet w czasach nieświadomości, wiedziałem, że o nim będę pisał i wiem też, że na razie powiedziałem mało. Postanowiłem dać te parę stron, bo przy porząd- kowaniu książek wpadły mi teraz (we wrześniu Roku Pańskiego 1998), wpadły mi w ręce Okruchy ze stołu Pańskiego. Otworzyłem postyllę, znalazłem kazanie napisane na niedzielę Trójcy Świętej i, rzecz jasna, ujrzałem przytoczoną w tekście czwartą zwrotkę rozdzierającej i porywającej niczym ukraińska dumka pieśni żałobnej Jam stęskniony, jam stęskniony w kan- cjonale Heczki, numer 825 O radości, o radości, w Salem pielgrzym gdy zagości, W złotym grodzie o mój Panie, Tego pojąć jam nie wstanie.

Zacytowanie pieśni było dobrze uzasadnione, kazanie mówiło bowiem o niemożliwości pełnego poznania Boga.

Romantyczna skłonność do zwierzeń

Jest niedobrze. Z tysiąca rozlicznych powodów jest bardzo niedobrze. Kota, na przykład, nie mogłem zabrać ze sobą do Wisły, bo przecież dwa matczyne psy, dwie żyjące tu w wiecz- nej nienawiści suki, mogłyby go skrzywdzić. Kto wie, może nawet te dwa zapasione pinczery, uświadomiwszy sobie w konfrontacji z kotem własną nędzę umysłową, mogłyby (powodo- wane charakterystycznymi dla niższych istot prymitywnymi odruchami) uciec się do przemo- cy.

Obserwuję bacznie matczyne psy i nie mam cienia wątpliwości: w znaczeniu ewolucyjnym pies w stosunku do kota jest dobrych kilka miliardów lat do tyłu. Kiedy starożytne koty re- fleksyjnie wygrzewały się na murach Akropolu i Koloseum, psy w najlepszym wypadku mieszkały w platońskich pieczarach. (Najwybitniejsze psie jednostki, być może w poszuki- waniu bursztynu, grzebały w piachu nad Bałtykiem).

Kotu o coś uniwersalnego – poza żarciem – w życiu chodzi. Psu chodzi wyłącznie o żarcie. Kot nieustannie poznaje i studiuje rzeczywistość, pies ją oszczekuje tępo. Kot ma własną wi- zję świata, pies takiej wizji nie ma. Kot jest panem, pies jest niewolnikiem. Kot jest nadbu- dowa, pies jest baza. Kot ma pysk wredny, ale inteligentny, pies ma mordę poczciwą, ale de- bilną. Kot jest wymagającym partnerem człowieka, pies jest jego ślepym i podatnym na upo- karzające tresury lokajem. Pies nie ma tożsamości, ponieważ pies nie tylko chce być z czło- wiekiem, pies po prostu chce być człowiekiem, pies chce być ściśle jak człowiek. Kotu tego rodzaju upokarzająca i utopijna metamorfoza nawet do głowy nie przyjdzie. Kot chce być kotem. Kot ma wyraziście rozwinięte poczucie tożsamości, ma on też – w przeciwieństwie do psa – godność swej tożsamości. Kot jest królewskim przykładem istnienia spełnionego, pies jest wiecznym niespełnieniem, ucieleśnieniem odwiecznej, trywialnej skargi, iż nigdy nie jest się tym, kim by się chciało być.

Skuteczna tresura, w rezultacie której pies zaczyna wykonywać paraludzkie czynności, powinna być obwarowana zakazami prawnymi i religijnymi. Jest to przykład złowieszczej uzurpacji człowieka próbującego bezbożnie kształtować przyrodę na swoje podobieństwo i czerpiącego z tej uzurpacji dwuznaczne rozkosze. Jeśli człowiek jest panem stworzenia, to przysposabianie psa do człowieczeństwa i czynienie z niego przez to quasi – pana stworzenia jest aktem bluźnierczym. Posiadać zwierzę i zachwycać się tym, że to zwierzę się uczłowie- cza, że się, nie daj Panie Boże, upodabnia do nas, to jest przecież przejaw zwykłego zwyrod- nienia. Gdybym miał psa i gdyby ten pies (co w przypadku psa jest nieuniknione) upodabniał się do mnie, miałbym silne poczucie, że zwierzęciu dzieje się nieodwracalna krzywda. Z całą pewnością nie odczuwałbym cienia satysfakcji, cienia przyjemności. Może ktoś mi powie, bo sam nie wiem, może ktoś mi powie, jaka to byłaby przyjemność oglądać od samego rana zio- nące spirytualiami, wiecznie skacowane bydlę o roztrzęsionych łapach? Jaka to jest satysfak- cja mieć koło siebie stworzenie skłonne do studziennych depresji, swoimi sprawami wyłącz- nie zajęte i pod pretekstem, że magnez wypłukany, wyżerające całą czekoladę z kredensu? A na jaką jasną cholerę byłby mi zramolały kundel z nadwagą samczący się obleśnie na widok każdej wyczesanej i zadbanej suczki?

Niepodległy niczemu kot nie przejmie naszych przypadłości, nie upodobni się, zachowa tożsamość, a zachwyt dla jego doskonałości będzie jak katharsis.

Po paru latach, jakie od dnia stworzenia przeszły, dziś już jasno widać, że Panu Bogu poza kotami nic się do końca nie udało. Koty są stworzeniami skończonymi, reszta świata, łącznie z psami, jest wadliwa. Taki jest obiektywny stan rzeczy i daremnie jest, i nie należy nań się uskarżać. Nie należy też z tego, co piszę, wyciągać pochopnego wniosku, jakobym miał jakieś osobiste kynologiczne urazy, bo ich nie mam.

Trzymam się obiektywizmu oraz dzielę obserwacjami czynionymi na przykładzie pary matczynych, żyjących w wiecznej nienawiści suk. Psy te, jak sądzę, w towarzystwie mojej toksycznej matki czują się świetnie, ponieważ same są toksyczne i bliskie im są obosieczne zasady: bezwzględnej podległości, ślepego posłuszeństwa i całkowitego uzależnienia. Kot nie czułby się tu dobrze, kot nie chciałby tu sprawować władzy, bo kot żyje wedle zasad niepod- ległości, niezależności i wolności.

Pies preferuje system represyjny, kot demokrację. Pies to jest ustrój totalitarny, kot to jest seks partnerski. Kot jest synonimem, symbolem i ucieleśnieniem Niezależności. Nie jest przypadkiem, bo nie może być przypadkiem, że jeden z najbardziej niezależnych ludzi XX wieku, a może jeden z najbardziej niezależnych ludzi wszystkich czasów – Jerzy Giedroyc mianowicie – jest wielbicielem kotów. (Tak jak nie jest przypadkiem, że Jerzy Ulg, na przy- kład, jest sympatykiem psów). Czytam właśnie frapującą korespondencję Giedroycia z Je- rzym Stempowskim, czytam, co o tych listach pisze w „Tygodniku” Tomek Fiałkowski (dla przyjaciół Fifi), który trafnie pisze, że obaj korespondenci, zajęci bieżącymi dziejami, spra- wami publicznymi, codzienną walką, „niemal wcale nie piszą o sobie”. To prawda, że o sobie oni nie piszą, dla siebie nie mają czasu, ale jednak o kotach piszą, dla kotów czas mają. Ściśle mówiąc, ma czas dla swych kotów Jerzy Giedroyc, który list z 4 czerwca 1960 (poruszywszy wpierw sprawę pogrzebu Pasternaka, planów wydawniczych „Kultury” i rychłej podróży do USA) kończy następująco: „Mam w tej chwili masę przykrości. Dla odmiany z kotami. Naj- pierw kot został w jakichś turniejach miłosnych straszliwie zmasakrowany i dostał anginy i zapalenia płuc. Na szczęście już z tego wyszedł. Gorzej, że anginy dostała kotka, która jest przy tym w poważnym stanie. Mimo weterynarza i zastrzyków jej stan jest ciągle groźny. Nic nie je od paru dni i naprawdę nie wiem, co robić. To bardzo niebezpieczna rzecz, przywiązy- wać się do kogoś i czuć się w takich momentach całkowicie bezradnym”.

Jest to fragment kluczowy dla całej, blisko tysiąc stron liczącej korespondencji, prawdę powiedziawszy, jest to fragment kluczowy w ogóle. W gruncie rzeczy dziwię się, że Fiałkow- ski fragmentu tego nie tyle nie zauważył, bo zauważyć z pewnością zauważył, nie ma takich fragmentów, których Fifi by nie zauważył. Jeśli w jakiejś książce jest fragment, którego nie zauważył, to znaczy, że jest to fragment nie napisany, a i to nieprawda, bo nie napisane frag- menty on też zna. Monotonne jest pisanie kolejny raz o apokaliptycznej biegłości czytelniczej redaktora Fifi, ale w tej akurat chwili niepodobna tego cokolwiek spetryfikowanego refrenu nie powtórzyć. Toteż jak mówię, nie dziwię się, że mieszkający w Fifim patologicznie skru- pulatny czytelnik Giedroyciowej strofy o kotach nie zauważył, bo zauważył, dziwię się nato- miast, że mieszkający w Fifim namiętny koneser kotów strofy tej nie wyeksponował.

Bo co mówi i jakie kluczowe znaczenie ma ten fragment? Powiada on mianowicie, iż kto by miał dalekowzroczność polityczną, a przywiązania do stworzeń by nie miał, byłby „jako miedź brząkająca albo cymbał brzmiący”. Być może ryzykownie parafrazuję apostoła Pawła, ale w jego sławnym Liście do Koryntian miłość do kotów umniejszona nigdzie nie jest, mi- łość ta mieści się w obrębie wielkiej miłości, której jakbyś nie miał, niceś nie jest. Bez miło- ści najzacniejsze dary Boże (np. dar niezależności, dar odwagi, dar walki) nie są pożyteczne. Nie stawiam kuriozalnej tezy, że gdyby nie koty, Jerzy Giedroyc niczego by dla Polski nie zrobił, zauważam jedynie, że obecność kotów jest w życiu Jerzego Giedroycia znacząca, a wielcy ludzie obdarzeni darem jakiejś słabości są przez to tym więksi. Bez kotów Redaktor

„Kultury” zrobiłby dla Polski może i więcej, miałby dla Polski trochę więcej czasu, ale bez kotów wielki Giedroyc nie byłby aż tak istotnie, tak realnie wielki.

Rzecz jasna o słabości, a już zwłaszcza o kłopotliwej słabości do bydlęcia domowego, trudno jest rozlegle perorować i przypuszczam, że redaktor Fifi, który przecież do dziś nosi pod powiekami widmo swego niebywałego rudego kocura, co umarł parę lat temu, z tego właśnie powodu kwestię kocią pomija. Wierna pamięć o Filemonie jest powodem jego inte- lektualnego uniku i powściągliwego milczenia. Milczenie to podobałoby się Jerzemu Stem- powskiemu, który piętnował u autorów romantyczną skłonność do zwierzeń i brak powścią- gającej tę skłonność szkoły klasycyzmu. (Stempowski, nawiasem mówiąc, losem kotów mieszkających w Maisons-Laffitte zajął się w sposób niezadowalający, prawdę powiedziaw- szy, w ogóle się ich losem nie zaciekawił).

W tych tu wyznaniach mańkuta ja daję radykalną folgę romantycznej skłonności do zwie- rzeń, czynię nawet intymne zwierzenia w imieniu pełnego dyskrecji Fifi. Inna rzecz, że zgoła do niczego drogą bezpośredniej narracji i prywatnych wyznań nie doszedłem, do niczego nie zbliżyłem się nawet, życie moich bliźnich, żywych i umarłych, a nawet moje zmarnowane życie dalej wydaje mi się nie do opisania. Rzeczywistość, co jest w zasięgu ręki i pamięci, jest w istocie jak niedościgły Lewiatan, przecinający ciemne i gęste oceany.

Jest zatem niedobrze. Z tysiąca rozlicznych powodów jest niedobrze. Matka z czołem przytkniętym do szyby stoi całymi godzinami przy oknie i patrzy w męce, jak nowi sąsiedzi swawolnie pustoszą stary ogród pana Kossobudzkiego. Schodzę do centrum, sprawdzam, czy na farze nie ma klepsydry, zaglądam do księgarni, na pocztę, na targ. Jest pełnia lata i nie ma narciarzy w barwnych kombinezonach, co przysparzali mi zgryzoty, ale letnicy w papuzich bermudach nie lepsi, a może i gorsi. Na budynku szkoły, w której czterdzieści lat temu pani Mazur, wpatrując się niemo w stawiane moją prawą ręką litery, trzebiła ze mnie resztki anal- fabetyzmu, wisi żółty transparent z napisem: „Najbardziej jadowite węże świata w centrum Wisły”. Dziesięciu mężczyzn w góralskich strojach śpiewa na rynku starą piosenkę o wolno- ści. Obłoki płyną nad Czantorią. Gdzieś w Polsce spadają ulewy, przychodzą powodzie. – Dopust Boży niechaj uczy pokory – z zawieszonego nad muszlą koncertową głośnika słychać głos proroka Jeremiasza. – Dopóki zło nie przestanie zwyciężać, dopóki nie połączą się roz- dzieleni kochankowie, dopóki nie ockną się śpiący rycerze – nie ustaną kataklizmy… – Głos proroka Jeremiasza okazuje się głosem zastępcy kierownika sztabu przeciwpowodziowego. Kamień spada mi z serca, ale i tak mam wrażenie, że w wypowiedzi zastępcy kierownika jest jakaś niejasność.

Wracam do domu i raz jeszcze kartkuję listy Stempowskiego i Giedroycia, i uprzytamniam sobie, że zarzut romantycznej skłonności do zwierzeń stawia Stempowski Gombrowiczowi. Jest bardzo niedobrze. Z tysiąca powodów jest bardzo niedobrze. Ogród pustoszeje, pełzną jadowite węże, podnoszą się wody, kota brakuje, tęsknota człowieka dławi jak rzemień i jesz- cze na domiar wszystkiego Stempowski myli się co do Gombrowicza.

[1] Zaczęte w Święto Reformacji ostatniego października 1997.

(обратно)

[2] Parafraza literacka. W oryginale, w opowiadaniu Mrożka „Z ciemności”, na piszącego patrzy „ryj świński”.

(обратно)

[3] Stanisława Valis Schyleny, Zachowane w pamięci. Ludzie wiślańskiego „żacisza”, przedmowa Jan Kropp, Wisła 1998.

(обратно)

[4] Pod tym mianem, mianem Starego Kubicy, był powszechnie znany. Wtajemniczeni wiedzieli, że jego prawdziwe imię jest Pilch Paweł.

(обратно)

[5] Amnezja in litteris umieszczona jest w najsłabszej książce Patricka Suskinda Trzy historie i jedno rozważa- nie, Wydawnictwo Znak, Kraków 1998. Boski, jak zwykle, przekład Małgorzaty Łukasiewicz. Sam pisałem, że lubię i wzruszają mnie słabsze książki świetnych autorów, nadaje im ta słabość jakiś ludzki rys. Gdzie i kiedy taką uwagę dałem nie pamiętam. Jeśli cudze tekst pamięta się wybiórczo, swoich nie pamięta się wcale. I to też jest dobre. „Trzeba to zapisać i przestać o tym myśleć”, jak powiedział (nie mam ochoty udawać, że nie pamię- tam) Artur Międzyrzecki.

(обратно)

Оглавление

  • Z duszą na ramieniu
  • Rękopis znaleziony na korytarzu szpitalnym
  • Kawałek o trzęsących się rękach
  • Szabla porucznika Czyża
  • Kot, który trzyma mnie przy życiu
  • Romans i koniec romansu
  • Turowicz nie z tej ziemi
  • Cud czasu ujemnego
  • Drugie, wiecznie zamknięte drzwi
  • Futbol funebre
  • Ewa Chudoba, Bronisław Maj i ja
  • Marsz wiosenny
  • Stary Kubica i ciemność
  • Porywająca suchotnica
  • Seans z wielbicielką
  • Dwie pary skarpet i jeden but
  • „I to jesteś ty”
  • Obłoki nad Czantorią
  • Ulica Filarecka
  • Otwieranie i zamykanie furtki
  • Biuro pisania nekrologów i wspomnień pośmiertnych
  • Konkordia
  • Kocia muzyka
  • Szczegółowy opis jednego doznania
  • „Pokój temu domowi”
  • Cudze pisanie
  • Elegia na wożenie odpadów pokonsumpcyjnych
  • Niewysuszona cnota porządku
  • Żółtodziobe serce
  • Romantyczna skłonność do zwierzeń
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Bezpowrotnie Utracona Leworęczność», Ежи Пильх

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства