«Migotliwa wstęga. Tom 1: Pościg»

1197

Описание

Główny bohater książki, zawodowy morderca Tanner Mirabel przybywa do Chasm City, aby zabić swego wroga Reivicha. Obu łączy mroczny sekret i okryta tajemnicą przeszłość. Rozpoczyna się niebezpieczna gra, która zakończy się śmiercią jednego z nich i odsłoni przerażającą prawdę o wydarzeniach, które miały miejsce 15 lat wcześniej, doprowadzając do straszliwego kataklizmu.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Alastair Reynolds Migotliwa wstęga

Tom 1: Pościg

Drogi Przybyszu!

Witamy w układzie Epsilon Eridani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni. Dzięki ich doświadczeniu stworzyliśmy ten dokument tak, by pomóc Ci złagodzić szok wywołany dostosowaniem kulturowym. Przekonaliśmy się, że koloryzowanie lub umniejszanie prawdy o tym, co się stało — co nadal się dzieje — jest wysoce szkodliwe, najlepiej zaś — a opieramy to na statystycznym badaniu sytuacji podobnych do Twojej — przedstawić fakty otwarcie i uczciwie.

Przewidujemy Twoją reakcję: najpierw niedowierzanie, potem wściekłość, wreszcie zaprzeczenie.

Należy zdawać sobie sprawę z tego, że to reakcja normalna. Równie ważne jest, byś sobie uświadomił — nawet w tym wczesnym stadium — że kiedyś dostosujesz się i pogodzisz z prawdą. Do tego czasu mogą upłynąć dni, może nawet tygodnie lub miesiące, ale — poza odosobnionymi przypadkami — chwila ta zawsze nadchodzi. Gdy spojrzysz na to z perspektywy, pożałujesz, że nie zmusiłeś się do skrócenia okresu dojścia do akceptacji. Zrozumiesz, że dopiero po zakończeniu tego procesu stało się możliwe osiągnięcie czegoś w rodzaju szczęścia.

Zacznijmy zatem proces dostosowania.

Z powodu fizycznego ograniczenia prędkości komunikacji w zakresie skolonizowanej przestrzeni — które nie może przekroczyć prędkości światła — wszelkie wiadomości z innych układów słonecznych są naturalnie przestarzałe — często o co najmniej całe dziesięciolecia. Twój sposób postrzegania głównej planety naszego układu, Yellowstone, jest zapewne oparty na nieaktualnych informacjach.

Od ponad dwóch wieków — w zasadzie aż do ostatnich czasów — Yellowstone przeżywała Belle Epoque — tak to określała większość współczesnych obserwatorów. Był to niesłychany złoty okres w sferze rozwoju społecznego i technicznego; nasz wzorzec ideologiczny, wszyscy postrzegali to jako niemal doskonały system rządów.

Yellowstone zrodziła wiele owocnych przedsięwzięć — w tym założenie kolejnych kolonii w innych układach słonecznych oraz ambitne wyprawy naukowe do krańców znanego człowiekowi kosmosu. Na planecie i w Migotliwej Wstędze przeprowadzono wizjonerskie eksperymenty społeczne, w tym kontrowersyjne, choć pionierskie dzieło Calvina Sylveste'a i jego uczniów. W cieplarnianej atmosferze innowacji bujnie rozkwitali wielcy artyści, filozofowie i uczeni. Odważnie stosowano techniki wzmacniania neuralnego. Inne kultury ludzkie podejrzliwie traktowały Hybrydowców, ale my, Demarchiści, bez obaw przyjąwszy pozytywne aspekty metod podnoszenia sprawności umysłu, ustanowiliśmy zasady współpracy z Hybrydowcami, które umożliwiły nam wykorzystanie ich technologii. Dzięki ich napędom statków kosmicznych zasiedliliśmy znacznie więcej układów, niż zrobiły to te cywilizacje, które wdrożyły gorsze modele społeczne.

To były rzeczywiście wspaniałe czasy. I prawdopodobnie taki stan rzeczy spodziewaliście się tu zastać.

Niestety, rzeczywistość jest inna.

Przed siedmioma laty coś się stało z naszym układem. Nawet obecnie nie znamy dokładnie jej pochodzenia i mechanizmu rozprzestrzeniania, ale najprawdopodobniej zaraza przybyła na pokładzie jakiegoś statku, przypuszczalnie w formie uśpionej i bez wiedzy załogi. Mogła nawet przybyć wiele lat wcześniej. Jest raczej mało prawdopodobne, byśmy kiedyś odkryli prawdę — zbyt wiele informacji uległo zniszczeniu. Zaraza wymazała lub uszkodziła cyfrowe archiwa naszej planety. W wielu wypadkach możemy korzystać jedynie z ludzkiej pamięci, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Parchowa Zaraza zaatakowała samą istotę naszego społeczeństwa.

Nie był to ani wirus wyłącznie biologiczny, ani wyłącznie softwareowy, lecz dziwna, zmienna chimera obu typów. Nigdy nie wyizolowano czystej postaci szczepu, ale w owej formie musiał przypominać jakiś nanomechanizm, analogiczny do molekularnych zestawów stosowanych przez nas w technologii medmaszyn. Bez wątpienia miał obce pochodzenie. Nasze interwencje przeciw zarazie potrafiły ją co najwyżej spowolnić, a najczęściej pogarszały stan rzeczy. Zaraza adaptuje się do naszych środków, potrafi je diametralnie zmienić i zwrócić przeciwko nam, jakby prowadzona jakąś ukrytą inteligencją. Nie wiemy, czy została skierowana specjalnie przeciw ludzkości, czy tylko po prostu mieliśmy strasznego pecha.

Na podstawie wcześniejszych doświadczeń można założyć, że najprawdopodobniej dochodzisz teraz do wniosku, że ten dokument to mistyfikacja. Z doświadczenia wiemy również, że zaprzeczanie przyśpieszy proces dostosowania o mały, lecz statystycznie istotny czynnik.

Ten dokument to nie mistyfikacja.

Parchowa Zaraza rzeczywiście zaatakowała, a skutki są znacznie poważniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Gdy się objawiła, nasze społeczeństwo nasycały tryliony maleńkich maszyn. Były naszymi sługami, którzy nie myśleli, nie narzekali, a dawali życie i kształtowali materię. Mimo to prawie nie poświęcaliśmy im uwagi. Niezmordowane, roiły się w naszym krwiobiegu; nieustannie trudziły się w naszych komórkach, skupiały w mózgach, podłączając nas do demarchistowskiej sieci natychmiastowego podejmowania decyzji. Poruszaliśmy się w wirtualnych środowiskach, utkanych przez bezpośrednią manipulację naszym mechanizmem zmysłowym, albo skanowaliśmy i ładowaliśmy nasze umysły do systemów komputerowych pracujących z szybkością błyskawicy. Wykuwaliśmy i rzeźbiliśmy materię w skali gór; z materii komponowaliśmy symfonie; sprawialiśmy, że tańczyła w rytm naszych kaprysów niczym ujarzmiony ogień. Tylko Hybrydowcy bardziej zbliżyli się do Bóstwa… a niektórzy twierdzą, że nie byliśmy za nimi zbyt daleko.

Z surowych skał i lodu maszyny stworzyły dla nas orbitujące miasta-państwa, potem dostosowały bezwładną materię, by służyła życiu w stworzonych biomach. Maszyny myślące zarządzały miastami-państwami, nadzorowały dziesięć tysięcy habitatów Migotliwej Wstęgi, krążących wokół Yellowstone. To dzięki maszynom amorficzna architektura Chasm City zyskała bajeczne, fantastyczne piękno.

Tego wszystkiego już nie ma.

Było gorzej, niż myślisz. Gdyby zaraza zabiła tylko nasze maszyny, wprawdzie umarłyby miliony, ale taką katastrofę dałoby się opanować, potrafilibyśmy się z niej wydobyć. Zaraza jednak nie ograniczyła się wyłącznie do destrukcji. Weszła w sferę sztuki — sztuki perwersyjnej i sadystycznej. Spowodowała, że nasze maszyny zaczęły ewoluować w sposób niekontrolowany — niekontrolowany przez nas — i zaczęły tworzyć nowe dziwaczne układy symbiotyczne. Budynki, zmienione w gotyckie koszmary, zamknęły nas w pułapce i nie mogliśmy uciec przed ich śmiercionośną transfiguracją. Maszyny w naszych komórkach, we krwi, w naszych głowach zrywały pęta i rozmazywały się w nas, niszcząc żywą tkankę. Zmienialiśmy się w oślizły larwi zlepek ciała i maszyn. Pogrzebani zmarli nadal się rozrastali, łączyli i rozprzestrzeniali, zlewali z miejską architekturą.

Czasy grozy.

Jeszcze się nie skończyły.

Jednak nasz pasożyt — jak każda efektywna zaraza — dba o to, by nie dobić całkowicie populacji swego żywiciela. Umarły dziesiątki milionów, ale dziesiątki milionów ukryły się w swoistych sanktuariach — hermetycznie zamkniętych enklawach w mieście lub na orbicie. Ich medmaszyny otrzymały awaryjny rozkaz destrukcji i rozsypały się w proch, który bez szkody został usunięty z ciała. Chirurdzy pracowali pełną parą, by z głów wymontować implanty, nim zaraza je zaatakuje. Inni ludzie, tak związani ze swymi maszynami, że nie mogli z nich zrezygnować, szukali ratunku w zimnym śnie. Wybrali pochówek w zapieczętowanych wspólnych kriokryptach… albo całkowicie opuścili układ. Tymczasem nowe dziesiątki milionów napłynęły do Chasm City z orbity, uciekając przed zagładą Migotliwej Wstęgi. Niektóre z tych osób należały do elity bogaczy w układzie, ale stały się równie biedne jak większość uchodźców w historii. To, co zastały w Chasm City, na pewno ich nie pocieszyło…

Wyjątki z dokumentu dla nowo przybyłych, rozpowszechnionego bezpłatnie w kosmosie wokół Yellowstone, rok 2517.

JEDEN

Zapadał zmrok, gdy Dieterling i ja przybyliśmy do podstawy mostu.

— Musisz coś wiedzieć o Czerwonorękim Vasquezie — powiedział Dieterling. — Nigdy go tak przy nim nie nazywaj.

— Dlaczego?

— Bo to go wkurza.

— No i co z tego? — Zatrzymałem kołowiec i zaparkowałem go wśród zbieraniny pojazdów, stojących rządkiem po jednej stronie ulicy. Puściłem stabilizatory; przegrzany silnik pachniał jak gorąca lufa karabinu. — Nie mamy zwyczaju przejmować się odczuciami hołoty — odparłem.

— No tak, ale tym razem trzeba wykazać nadmiar ostrożności. Vasquez nie jest wprawdzie najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji kryminalistów, ale ma przyjaciół, a za sobą serię nadzwyczaj sadystycznych czynów. Więc zachowuj się jak najlepiej.

— Wstrzelę się w tę rolę najlepiej jak umiem.

— Tak… ale nie zostaw za dużo krwi na podłodze.

Wysiedliśmy z kołowca. Wyciągałem szyję, by objąć wzrokiem most. Widziałem go po raz pierwszy — to była moja pierwsza wyprawa nie tylko do Strefy Zdemilitaryzowanej, ale i do Nueva Valparaiso; most wydawał się absurdalnie olbrzymi, nawet gdy patrzyło się na niego z odległości piętnastu, dwudziestu kilometrów. Łabędź — rozdęty i czerwony, z gorącą jaśniejszą plamką w centrum — chował się już za horyzont, ale nawet w tym świetle było widać nitki mostu i od czasu do czasu małe koraliki wind zjeżdżających lub wznoszących się w kosmos. Zastanawiałem się, czy nie przybyliśmy za późno. Może Reivich zdążył już wsiąść do windy? Vasquez zapewnił nas jednak, że człowiek, na którego polujemy, nadal jest w mieście, upraszcza sieć swoich aktywów na Skraju Nieba i przenosi fundusze na rachunki długoterminowe.

Dieterling poszedł na tył kołowca — z zachodzącymi na siebie segmentami opancerzenia jednokołowy samochód przypominał pancernika — i z trzaskiem otworzył mały bagażnik.

— Cholera, brachu, omal nie zapomniałem płaszczy.

— Prawdę mówiąc, miałem nadzieję, że zapomnisz.

— Wkładaj i nie narzekaj! — Rzucił mi płaszcz.

Włożyłem płaszcz na warstwy odzieży, które miałem na sobie. Jego brzeg omiatał powierzchnię ulicznych kałuży z błotnistą deszczówką; arystokraci lubili się tak nosić, jakby prowokując, by przydeptywano im poły szat. Dieterling też zarzucił płaszcz na ramiona i zaczął przebierać w opcjach doboru wzorów umieszczonych na rękawie. Krzywił się z niesmakiem na kolejne krawieckie propozycje.

— Nie. Nie… Na litość Boską, nie. Też nie. To też się nie nadaje. Wyciągnąłem rękę i położyłem palec na jednej z jego naszywek.

— Masz. Wyglądasz zabójczo. Teraz się zamknij i podaj mi pistolet.

Przedtem wybrałem na swoim płaszczu barwę perłową — na takim tle pistolet nie powinien się odcinać. Dieterling wyjął z kieszeni marynarki małą broń i podał mi ją po prostu jak pudełko papierosów.

Pod gładką plastikową półprzezroczystą powierzchnią pistoletu widniał labirynt części wewnętrznych.

Był to pistolet nakręcany, wykonany całkowicie z węgla — głównie diamentu, ale zastosowano też fullereny do smarowania i magazynowania energii. Nie miał żadnych części metalowych, żadnych materiałów wybuchowych czy obwodów elektrycznych. Tylko skomplikowany układ dźwigni i zapadek, smarowanych kulkami fullerenu. Z pistoletu strzelało się diamentowymi strzałkami stabilizowanymi obrotowo, napędzanymi dzięki relaksacji fullerenowych spirali zwiniętych niemal do granicy zerwania. Nakręcało się go kluczem, jak zabawkę. Broń nie posiadała urządzeń celowniczych, systemów stabilizujących ani lokatorów celu.

I tak nie miało to znaczenia.

Wsunąłem pistolet do kieszeni płaszcza, pewien, że nikt z przechodniów nie zauważył przekazania broni.

— Obiecałem, że wybiorę ci cacko — rzekł Dieterling.

— Ujdzie.

— Tylko tyle? Tanner, jestem rozczarowany. Ten przedmiot ma w sobie niesamowite niecne piękno. Sądzę nawet, że otwiera wyraźne możliwości łowieckie.

Cały Miguel Dieterling, cały on, pomyślałem. Na wszystko patrzy z punktu widzenia myśliwego. Usiłowałem się uśmiechnąć.

— Zwrócę ci to w jednym kawałku. A gdyby się nie udało, wiem, jaki prezent dać ci na gwiazdkę.

Ruszyliśmy w stronę mostu. Żaden z nas nie był przedtem w Nueva Valparaiso; no i co z tego. Jak większość sporych miast na tej planecie, również i to miało w swym założeniu coś z gruntu znajomego; nawet nazwy ulic brzmiały znajomo. Plany większości naszych osad oparto na deltoidalnej strukturze ulic z trzema głównymi arteriami biegnącymi z wierzchołka centralnego trójkąta o boku jakichś stu metrów. Wokół tego ośrodka tworzono zwykle coraz większe trójkąty, wreszcie struktura geometryczna psuła się, tworząc plątaninę rozrzuconych przedmieść i nowo zabudowywanych stref. Miasto decydowało, jak wykorzystać centralny trójkąt, i zwykle zależało to od tego, ile razy miasto było okupowane i bombardowane podczas wojny. Tylko w nielicznych wypadkach pozostawał jakiś ślad po deltokształtnym promie, wokół którego wyrosło osiedle.

Nueva Valparaiso też powstało w ten sposób. Ulicom nadano zwykłe nazwy: Omdurman, Norquinco, Armesto i tak dalej, ale centralny trójkąt został pogrzebany pod konstrukcją mostu, który okazał się na tyle istotny dla obu wojujących stron, że przetrwał bez uszczerbku. Wyrastał błyszczący i czarny, trzema ścianami, każda o długości trzystu metrów. Przypominał kadłub statku, ale jego dolne poziomy obrosły w hotele, restauracje, kasyna i burdele. Nawet gdyby most tu nie sterczał, już sam wygląd ulicy świadczył o tym, że znajdujemy się w starej dzielnicy blisko miejsca lądowania. Niektóre budynki powstały ze spiętrzonych gondoli towarowych, w których wykuto okna i drzwi, a potem w ciągu dwóch i pół wieku przyozdobiono architektonicznymi detalami.

— Hej tam! — usłyszałem czyjś głos. — Tanner Pieprzony Mirabel.

W zacienionym portyku stał oparty o mur mężczyzna. Sprawiał wrażenie, że nie ma nic do roboty poza oglądaniem pełzających owadów. Dotychczas miałem z nim do czynienia tylko za pośrednictwem wideo albo telefonu, i zawsze krótko z nim rozmawiałem. Spodziewałem się zobaczyć kogoś znacznie wyższego i o mniej szczurowatym wyglądzie. Czerwonawe zęby spiłował na ostro, pociągłą twarz porastała nierówna szczecina, długie czarne włosy sczesał z bardzo niskiego czoła do tyłu. Jego płaszcz, ciężki jak mój, wyglądał tak, jakby za chwilę miał mu się zsunąć z ramion. W lewej ręce trzymał papierosa — wkładał go co chwila do ust — a prawa dłoń zniknęła w kieszeni płaszcza i jakoś nie chciała się wynurzyć.

Nie okazałem zdziwienia, że nas śledził.

— Vasquez — powiedziałem — zakładam, że wziąłeś naszego człowieka pod nadzór?

— Teee, Mirabel, bez obaw, facet się nie wysiusia bez mojej wiedzy.

— Ciągle porządkuje swoje sprawy?

— No wiesz, jakie są te bogate dzieciaki. Muszą dbać o interesy. Jeśli o mnie chodzi, wjechałbym po moście jak gówno na kółkach. — Wskazał papierosem Dieterlinga. — To facet od wężów?

— Jeśli tak to określisz… — Dieterling wzruszył ramionami.

— Nielicha robota polować na węże. — Ręką z papierosem wy konał gest, jakby celował i strzelał z pistoletu, zapewne w wyimaginowaną hamadriadę. — Moglibyście mnie wcisnąć do swojej następnej wyprawy?

— Nie wiem — odparł Dieterling. — Raczej nie używamy żywej przynęty. Ale porozmawiam z szefem i zobaczę, co się da zrobić.

Czerwonoręki Vasquez błysnął zaostrzonymi zębami.

— Zgrywus jesteś. Podobasz mi się, Wężu. Ale z drugiej strony, pracujesz dla Cahuelli i musisz mi się podobać. A tak przy okazji, jak mu się wiedzie? Słyszałem, że Cahuella oberwał tak samo paskudnie jak ty, Mirabel. Więcej, doszły mnie plotki, że się nie wylizał.

— Zrobiłem dla niego, co mogłem — powiedziałem. Vasquez kiwał powoli głową, jakby właśnie potwierdziły się jego najświętsze przekonania.

Nie zamierzaliśmy teraz informować o śmierci Cahuelli, dopóki nie przemyślimy wszystkich konsekwencji, ale najwyraźniej złe wiadomości dotarły do Nueva Valparaiso przed nami.

— Tak słyszałem. — Położył mi na ramieniu lewą dłoń, trzymając papierosa jak najdalej od perłowej tkaniny płaszcza. — Mówiono, że z urwaną nogą jechałeś przez pół planety, żeby przywieźć do domu Cahuellę i jego dziwkę. Człowieku, to kawał gównianego bohaterstwa, nawet jak na białookiego. Opowiesz mi wszystko przy pisco, a Wąż zapisze mnie na swoją następną wyprawę. Zgoda, Wężu?

Szliśmy w stronę mostu.

— Teraz nie czas na takie rzeczy — powiedziałem. — To znaczy na drinki.

— Mówiłem już: nie przejmuj się. — Vasques kroczył przed nami, jedną rękę ciągle trzymając w kieszeni. — Nie rozumiem was. Wystarczy jedno słowo, a sprawa Reivicha znika, zostaje po nim plama na podłodze. Moja propozycja nadal jest aktualna, Mirabel. Muszę go wykończyć osobiście.

— Taa, słyszałem — odparł Vasquez. — Coś w rodzaju wendety. Coś tam miałeś z dziwką Cahuelli, nie?

— Subtelność nie należy do twoich mocnych stron, Czerwony.

Zobaczyłem, że Dieterling się krzywi. W milczeniu zrobiliśmy jeszcze parę kroków, po czym Vasquez odwrócił się i spojrzał na mnie.

— Co powiedziałeś?

— Słyszałem, że za plecami nazywają cię Vasquez Czerwonoręki.

— A jeśli nawet, to nie twój zasrany interes.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie wiem. A z drugiej strony, jaki interes masz w tym, co tam było między mną a Gittą? Dobrze już, Mirabel. — Zaciągnął się papierosem dłużej niż zwykle. — Chyba się rozumiemy. Nie lubię, jak ludzie mnie o niektóre sprawy wypytują, a ty nie lubisz, jak ludzie ciebie o niektóre rzeczy wypytują. Ja tam nie wiem, człowieku, może rżnąłeś Gittę. — Patrzył, jak się najeżam. — Ale, jak powiedziałeś, nie mój interes. Więcej nie zapytam. Nawet o tym nie pomyślę. A ty wyświadcz mi przysługę, dobrze? Nie nazywaj mnie Czerwonorękim. Wiem, że Reivich zrobił ci coś paskudnego w tej dżungli. Gadali, że było to bardzo nieprzyjemne i omal nie umarłeś. Ale zrozum jedno: mamy tu przewagę liczebną. Moi ludzie cały czas was obserwują. Więc lepiej, żebyś mnie nie obrażał. A jeśli mnie wkurzysz, to tak ci dam popalić, że to, co ci zrobił Reivich, uznasz za koci-łapci.

— Moim zdaniem — odezwał się Dieterling — powinniśmy wierzyć temu dżentelmenowi. Zgadzasz się, Tanner?

— Powiedzmy, że obaj dotknęliśmy swoich czułych punktów — odparłem po dłuższym milczeniu.

— Taa — potwierdził Vasquez. — To mi się podoba. Ja i Mirabel jesteśmy gwałtownikami i musimy mieć nieco wzajemnego szacunku dla swoich wrażliwości. Zgoda. Pójdźmy na pisco i czekajmy, aż Reivich zrobi ruch.

— Nie chcę zbytnio oddalać się od mostu.

— Da się zrobić.

Vasquez przecierał nam drogę, rozpychając się niefrasobliwie w tłumie wieczornych spacerowiczów. Z najniższego poziomu spiętrzonych gondoli dobiegało zawodzenie akordeonu, powolne i uroczyste jak pieśń żałobna. Spacerujący parami po ulicach młodzi wyglądali raczej na miejscowych niż arystokratów. Ubrani tak, jak im na to pozwalały środki, autentycznie swobodni, przystojni ludzie o roześmianych twarzach, szukali miejsca, gdzie mogliby coś zjeść, w coś pograć lub posłuchać muzyki. Wojna prawdopodobnie wywarła jakiś wpływ na ich życie: może stracili przyjaciół lub kogoś bliskiego, ale Nueva Valparaiso znajdowało się na tyle daleko od frontów, że wojna nie zajmowała w myślach młodzieży ważnego miejsca. Trudno im było nie zazdrościć. Jakże bym chciał wejść z Dieterlingiem do baru i upić się na umór, zapomnieć o mechanicznym pistolecie, o Reivichu, zapomnieć, po co przyszedłem pod ten most.

Oczywiście spacerowali tu również inni. Żołnierze na przepustce po cywilnemu, choć rozpoznawalni po drastycznie ostrzyżonych włosach, galwanicznie stymulowanych muskułach ze zmiennobarwnymi kameleoflażowymi tatuażami na ramionach, po dziwnie asymetrycznej opaleniźnie na twarzach: jedno oko znajdowało się w obwódce bladego ciała, w miejscu gdzie zwykle opuszczali przymocowany do hełmu monokl celowniczy. Żołnierze ze wszystkich stron konfliktu dość swobodnie się ze sobą mieszali, unikali zatargów ze spacerującą milicją strefy zdemilitaryzowanej. Tylko milicjanci mogli nosić broń w tej strefie; otwarcie trzymali pistolety w sztywnych białych rękawicach. Nie zamierzali niepokoić Vasqueza, a nas — mnie i Dieterlinga — też by nie zaczepili, nawet gdybyśmy z nim nie szli. Może i wyglądaliśmy na goryli wepchniętych w garnitury, ale trudno by było nas wziąć za czynnych żołnierzy. Przede wszystkim obaj wyglądaliśmy za staro, dobiegaliśmy wieku średniego. Na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej to samo co w całej człowieczej historii: cztery do sześciu krzyżyków.

Niewiele jak na połowę ludzkiego życia.

Dieterling i ja trzymaliśmy formę, ale nie wyglądaliśmy na żołnierzy w służbie czynnej. Przede wszystkim żołnierska muskulatura nigdy nie wyglądała dokładnie tak jak ludzka, ale od czasów, gdy byłem białookim przybrało to formy ekstremalne. Dawniej mogłeś jakoś uzasadniać, że do noszenia broni są ci potrzebne szprycowane mięśnie. Od tamtego czasu rynsztunek znacznie ulepszono, ale żołnierze, tutaj na ulicy, mieli ciała jakby stworzone przez absurdalnie przesadnego rysownika komiksów. Na polu walki wrażenie wzmacniał jeszcze kontrast z małogabarytową, modną teraz bronią, którą mogłoby utrzymać małe dziecko.

— Tutaj — powiedział Vasquez.

Jego mieszkanie było jednym z konstruktów pasożytniczo narosłych wokół podstawy mostu. Poprowadził nas w krótką ciemną uliczkę, potem przez nieoznaczone drzwi otoczone hologramami węży. Pomieszczenie okazało się kuchnią, wielką jak kuchnia fabryczna, wypełnioną kłębami pary. Mrużyłem oczy i ścierałem pot z twarzy, schylając się pod groźnymi kuchennymi przyrządami. Zastanawiałem się, czy Vasquez użył ich już kiedyś w swej działalności pozakuchennej.

— Dlaczego on jest taki przewrażliwiony na punkcie Czerwonorękiego? — spytałem szeptem Dieterlinga.

— To długa historia — odparł. — I nie chodzi tylko o rękę.

Od czasu do czasu z pary wyłaniał się nagi do pasa kucharz, którego po coś posłano; twarz miał częściowo schowaną za plastikową maską do oddychania. Vasquez rozmawiał z dwoma kucharzami, a tymczasem Dieterling zanurzył palce w garnku z wrzątkiem i coś wyłowił, a potem spróbował.

— To Tanner Mirabel, mój znajomy — powiedział Vasquez do starszego kucharza. — Facet był białookim, więc z nim nie zadzieraj. Zatrzymamy się tu na trochę. Przynieś nam coś do picia. Pisco. Mirabel, jesteś głodny?

— Niezbyt. Miguel już się chyba częstuje.

— Dobrze. Ale według mnie, Wężu, szczur dziś czymś zalatuje.

Dieterling wzruszył ramionami.

— Jadałem gorsze rzeczy, możesz mi wierzyć. — Włożył do ust kawałek. — Mniam, niezły szczurek. Norweski, tak?

Vasquez zaprowadził nas do pustej sali kasyna za kuchnią. Początkowo wydawało mi się, że tylko my tu jesteśmy. W dyskretnie oświetlonym pomieszczeniu, przepysznie obitym zielonym pluszem, na postumentach, umieszczonych w strategicznych miejscach, stały pykające nargile. Ściany były pokryte obrazami w tonacji brązu, ale gdy przyjrzałem im się bliżej, zobaczyłem, że to nie malowidła, lecz mozaiki stworzone z kawałków różnych gatunków drewna, starannie przyciętych i posklejanych. Niektóre kawałki drewna, lekko migotliwe, pochodziły zapewne z kory drzewa hamadriadowego. Wszystkie obrazy miały jeden wspólny temat: przedstawiały sceny z życia Skya Haussmanna. Flotylla pięciu statków pokonuje przestrzeń między układem Ziemi a naszym; Tytus Haussmann z pochodnią w dłoni znajduje swego syna samotnego i w ciemności po wielkim zaciemnieniu; Sky odwiedza swego ojca w ambulatorium na statku, przed śmiercią Tytusa z ran odniesionych podczas obrony „Santiago” przed sabotażystą. Widziałem również kunsztowne przedstawienie zbrodni i chwały Skya Haussmanna, tego co zrobił, by „Santiago” tu dotarł przed innymi statkami Flotylli — moduły spalne odpadają od statku jak nasionka dmuchawca. A ostatni obraz przedstawiał karę, jaką ludzie wymierzyli Skyowi: ukrzyżowanie.

Mgliście sobie przypomniałem, że wydarzyło się to gdzieś w pobliżu. Jednak sala pełniła nie tylko rolę kaplicy Haussmanna. We wnękach na obrzeżach znajdowały się tradycyjne maszyny do gry, stało tu też kilka stołów, przy których później z pewnością zasiądą hazardziści, choć teraz nikt tu nie grał. Z mroku dobiegało mnie tylko szuranie szczurów.

Centrum pokoju miało kształt idealnie czarnej kopuły, o średnicy przynajmniej pięciu metrów; na jej obwodzie umieszczono miękkie krzesła na skomplikowanych teleskopowych wspornikach, wznoszące się trzy metry nad podłogą. W jeden podłokietnik każdego fotela wbudowano kontrolki do gry, w drugi wmontowano zestaw urządzeń podłączonych do naczyń krwionośnych. Połowa krzeseł była zajęta, ale siedzące osoby tkwiły w nich w zupełnym bezruchu, jak martwe. Gdy wszedłem do pokoju, nawet ich nie zauważyłem. Mieli w sobie tę trudną do zdefiniowania arystokratyczność, roztaczali aurę bogactwa i nietykalności.

— Co się stało? — spytałem. — Zapomniałeś ich wyrzucić rano, gdy zamykałeś lokal?

— Skądże. Niemal tu wrośli — odparł Vasquez. — Grają przez parę miesięcy, obstawiają długofalowy wynik kampanii lądowej. Teraz z powodu deszczów panuje cisza. Jakby wojny w ogóle nie było. Ale żebyś widział, co się tu dzieje, kiedy robi się gorąco.

Coś mi się w tej sali nie podobało. Nie chodziło nawet o galerię dziejów Skya Haussmanna, choć ona z pewnością grała istotną rolę.

— Powinniśmy się chyba stąd wynosić — powiedziałem.

— A wasze drinki?

Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy wszedł szef kuchni, głośno dysząc przez plastikową maskę. Pchał mały wózek z napojami. Wzruszyłem ramionami i poczęstowałem się kwaśnym pisco.

— Sky Haussmann jest tu strasznie ważny. — Wskazałem na dekoracje.

— Człowieku, nawet sobie nie zdajesz sprawy jak. — Vasquez pstryknął i idealnie dotąd czarna kopuła ożywiła się i wypełniła bardzo szczegółowym obrazem połówki Skraju Nieba; od podłogi wznosił się skraj czerni, jak błona mrużna jaszczurki. Nueva Valparaiso — mrugające iskierki na widocznym przez dziury w chmurach zachodnim wybrzeżu Półwyspu. — Tak?

— Rozumiesz, ludzie są tu dość religijni. Łatwo można urazić ich uczucia, jeśli jest się nieostrożnym. Człowieku, musisz to uszanować.

— Słyszałem, że wokół Haussmanna powstał ruch religijny. Tyle wiem. — Znów wskazałem głową dekoracje. Po raz pierwszy zauważyłem przymocowany do ściany element przypominający czaszkę delfina, dziwnie skrzywiony i pofałdowany. — Co się stało? Kupiłeś ten przybytek od jakiegoś Haussmannowskiego świra?

— Nie, to nie to.

Dieterling chrząknął, ale mówiłem dalej:

— Więc co? Masz w tym udziały?

Vasquez zgasił papierosa i zaczął się szczypać w grzbiet nosa, marszcząc przy tym niskie czoło.

— Co jest, Mirabel? Chcesz mnie zdenerwować czy po prostu jesteś ciemnym palantem?

— Skądże, usiłowałem tylko nawiązać uprzejmą rozmowę.

— Akurat. A wcześniej nazwałeś mnie Czerwonym. Wymsknęło ci się, co?

— Sądziłem, że już to załatwiliśmy. — Upiłem łyk pisco. — Nie zamierzałem cię irytować, Vasquez, ale dziwię się, że jesteś tak przewrażliwiony.

Wykonał ręką ledwo zauważalny gest, jakby pstryknięcie palcami.

Moje oczy nie zdołały zarejestrować tego, co stało się potem — jakiś podprogowy ruch metalu i delikatny wietrzyk, sunący wokół sali. Po fakcie doszedłem do wniosku, że w ścianach, podłodze i suficie musiało się otworzyć kilkanaście przesłon, z których wysunęły się maszyny.

Były to automatycznie uruchomione drony-wartownicy; dryfujące w powietrzu czarne kule, które rozwierały się na równiku, a każda demonstrowała po trzy, cztery lufy pistoletów, skierowane na mnie i na Dieterlinga. Wojownicze drony krążyły powoli wokół nas, brzęcząc jak pszczoły.

Przez długą chwile obaj wstrzymaliśmy oddech, wreszcie Dieterling przemówił:

— Chyba padniemy trupem, jak się naprawdę wkurzysz, co Vasquez?

— Nie mylisz się, Wężu, niewiele do tego brakuje. — Podniósł głos. — Włączyć tryb zabezpieczeń. — Jak przedtem, pstryknął palcami. — Widzisz, chłopie, może ci się wydawać, że to ten sam gest co poprzednio. Ale sala odbiera to inaczej. Gdybym nie wyłączył systemu, zinterpretowałaby go jako rozkaz zabicia wszystkich z wyjątkiem mnie i tych bogatych dupków w fotelach.

— Cieszę się, że to wcześniej trenowałeś.

— Tak, Mirabel, śmiej się, śmiej. — Znów wykonał ten sam gest. — Wyglądał tak samo, co? Ale to też była zupełnie inna komenda. Drony zrozumiałyby to jako rozkaz odstrzelenia ci rąk kolejno, po jednej. Pokój jest tak zaprogramowany, że rozumie kilkanaście gestów i, zapewniam cię, po niektórych jestem przerażony rachunkiem za sprzątanie. — Wzruszył ramionami. — Wyraziłem się jasno?

— Owszem.

— Dobrze. Wyłączyć tryb zabezpieczeń. Wartownicy, wycofać się.

Jak poprzednio: plama ruchu, wietrzyk. Jakby maszyny w okamgnieniu przestały istnieć.

— Zrobiło to na tobie wrażenie? — spytał Vasquez.

— Niespecjalne — odparłem. Czułem na czole szczypanie potu. — Przy odpowiednim ustawieniu zabezpieczeń już przed tą salą przesiejesz wszystkich. Choć przypuszczam, że to przełamuje lody na przyjęciach.

— Właśnie. — Vasquez spojrzał na mnie z rozbawieniem, wyraźnie zadowolony, że osiągnął zamierzony efekt.

— A poza tym to również prowokuje pytanie, dlaczego jesteś taki przewrażliwiony.

— Na moim miejscu byłbyś znacznie bardziej przewrażliwiony. — W tym momencie zrobił coś zaskakującego: powoli wyjął dłoń z kieszeni i mogłem zobaczyć, że nie trzyma broni. — Popatrz, Mirabel.

Nie wiem właściwie, czego oczekiwałem, ale zaciśnięta pięść wyglądała zupełnie normalnie, nie była ani trochę zdeformowana. Nic szczególnie krwawego.

— Ręka jak ręka, Vasquez.

Jeszcze mocniej zacisnął dłoń i wtedy nastąpiło coś dziwnego: z pięści zaczęła się sączyć krew, najpierw powoli, potem ciekła coraz silniejszym strumieniem. Patrzyłem, jak czerwień kapie na zieloną podłogę.

— Stąd moje przezwisko. Bo krwawię z prawej ręki. Zajebiście oryginalnie, co? — Rozwarł pięść, odsłaniając krwawe źródło pośrodku dłoni. — Taka sprawa. To stygmat, jak ślad Chrystusa. — Zdrową rękę włożył do kieszeni, wyciągnął chusteczkę, zwinął ją w kłąb i przycisnął do rany, by zatamować krwotok. — Czasami mogę to zrobić niemal samą siłą woli.

— Dopadli cię wyznawcy kultu Haussmanna, co? — powiedział Dieterling. — Oni ukrzyżowali też Skya. Wbili mu gwóźdź w prawą dłoń.

— Nie rozumiem — odparłem.

— Mam mu powiedzieć?

— Bardzo proszę, Wężu. Facet potrzebuje edukacji.

Dieterling zwrócił się do mnie:

— W ciągu ostatniego stulecia wyznawcy Haussmanna podzielili się na kilka sekt. Niektórzy przejęli idee od zakonów pokutnych, usiłując narzucić sobie cierpienia, jakie przeszedł Sky. Zamykają się w ciemnicach, aż izolacja omal nie prowadzi ich do obłędu albo wywołuje wizje. Niektórzy odcinają sobie lewe ręce, inni dobrowolnie zawisają na krzyżu. Te praktyki czasami prowadzą do śmierci. — Zamilkł i spojrzał na Vasqueza, jakby prosząc o pozwolenie na kontynuowanie opowieści. — Istnieje jednak sekta, która robi jeszcze bardziej skrajne rzeczy. I na tym nie poprzestaje. Rozpowszechnia swe przesłanie, ale nie słowem, lecz za pomocą wirusa indoktrynacyjnego.

— I co dalej?

— Ktoś musiał go dla nich wykreować, najprawdopodobniej Ultrasi, a może któryś z nich wybrał się nawet w tym celu do Żonglerów, a oni manipulowali jego neurochemią. Nieważne. Najistotniejsze, że wirus jest zakaźny, przenosi się przez powietrze i zaraża prawie każdego.

— Zmienia go w wyznawcę kultu?

— Nie — przemówił Vasquez. Wziął sobie nowego papierosa. — Dopierdala ci, ale nie zmienia cię w sekciarza, rozumiesz? Masz wizje, sny, czasami czujesz potrzebę czegoś… — Skinął głową na delfina wystającego ze ściany. — Widzisz tę rybią czaszkę? Kosztowała mnie rękę i nogę. Należała kiedyś do Obłego, jednego z tych ze statku. Gdy mam tutaj takie gówienko, czuję pociechę, przestaję się trząść. Ale, niestety, ustaje tylko to.

— A ręka?

— Niektóre wirusy wywołują fizyczne zmiany — wyjaśnił Vasquez. — W pewnym sensie miałem nawet szczęście. Jest wirus powodujący ślepotę. Inny sprawia, że boisz się ciemności. Od jeszcze innego ręka ci usycha i odpada. Eee, co tam parę kropli krwi od czasu do czasu. Początkowo, gdy niewielu ludzi wiedziało o wirusach, było to nawet fajne. Mogłem ludzi straszyć. Wkraczałem na rozmowy i nagle oblewałem faceta krwią. Ale ludzie szybko się dowiedzieli, co to takiego. Że sekciarze mnie zainfekowali.

— Zastanawiali się, czy jesteś taki cięty, jak gadają — powiedział Dieterling.

— Noo. — Vasquez spojrzał na niego podejrzliwie. — Budowa takiej reputacji jak moja zajmuje sporo czasu.

— Nie wątpię — przyznał Dieterling.

— Noo. I, chłopie, taki drobiazg może naprawdę ją popsuć.

— Czy potrafią wypłukać wirusa? — spytałem. Nie chciałem, by Dieterling przeciągnął strunę.

— Noo. Na orbicie mają takie gówienko, co potrafi to zrobić. Ale wiesz, Mirabel, aktualnie nie mam orbity na liście bezpiecznych dla mnie miejsc.

— Więc z tym żyjesz. Czy to jest nadal zaraźliwe?

— Nie, jest bezpieczne. Wszyscy są bezpieczni. Ja już prawie w ogóle nie zarażam. — Palił i nieco się uspokajał. Krwawienie ustało, mógł z powrotem włożyć dłoń do kieszeni. Pociągnął pisco. — Czasami żałuję, że to już nie zaraża albo że nie zachowałem swojej krwi z czasów, gdy zostałem zarażony. Miałbym miły prezencik na odchodne: zastrzyk komuś w żyłę.

— Tylko że wtedy robiłbyś to, co sekciarze chcieli: rozpowszechniałbyś ich wiarę — powiedział Dieterling.

— Noo, a powinienem rozpowszechniać wiarę, że jeśli kiedyś dorwę tego skurwysyna, który mi to zrobił, to… — urwał, czymś zaciekawiony. Milczał ze wzrokiem wbitym przed siebie, jak człowiek dotknięty nagle paraliżem. — Nie — rzekł po chwili. — Nic z tego. Nie wierzę.

— Co takiego? — spytałem.

Vasquez subwokalizował teraz; nie słyszałem go, ale widziałem, jak porusza mięśniami karku. Musiał mieć zaimplantowany sprzęt do łączności z którymś ze swoich ludzi.

— To Reivich — powiedział w końcu.

— A o co chodzi?

— Sukinsyn mnie przechytrzył.

DWA

Z firmy Czerwonorękiego, przez czarną ścianę konstrukcji do wnętrza terminalu mostowego, prowadził ciemny zatęchły labirynt. Vasquez szedł przodem z latarką, kopiąc po drodze przebiegające szczury.

— Przynęta — stwierdził refleksyjnie. — Nigdy nie sądziłem, że zastawi przynętę. Oczywiście śledziłem sukinsyna od wielu dni. — Powiedział to tak, jakby chodziło przynajmniej o całe miesiące, wymagało nadludzkiego daru przewidywania i długich przygotowań.

— Niektórzy to dopiero potrafią zadać sobie trud! — powiedziałem.

— No, spokój, Mirabel. To ty nie zgodziłeś się, żeby załatwić faceta, gdy go namierzyliśmy. Wtedy byłoby to łatwe. — Przepychał się przez drzwi do następnego korytarza.

— Ale to i tak mógł nie być Reivich.

— Sprawdzilibyśmy ciało i jeśli to nie byłby Reivich, trzeba byłoby zacząć się rozglądać za prawdziwym.

— On ma rację. Przyznaję to, choć z bólem — stwierdził Dieterling.

— Jestem ci winien kolejkę, Wężu.

— Niech ci to tylko nie zawróci w głowie. Vasquez odkopnął w mrok kolejnego szczura.

— Więc co się takiego stało, że tak strasznie chcesz wejść w to gówno i się zemścić?

— Chyba już jesteś dość dobrze poinformowany? — powiedziałem.

— Ludzie gadają i tyle. Zwłaszcza gdy taki Cahuella kopnie w kalendarz. Mówią o próżni we władzy… W każdym razie jestem zdziwiony, że wam dwóm udało się ujść żywcem. Słyszałem, że tamta zasadzka skończyła się strasznym gównem.

— Nie odniosłem poważnych ran — odparł Dieterling. — Tannerowi dostało się znacznie bardziej. Stracił stopę.

— Nie było tak źle — rzekłem. — Broń promieniowa przypiekła ranę i zatamowała krwotok.

— No tak, zwykła powierzchowna rana — powiedział Vasquez. — Nie mogę się nacieszyć waszym towarzystwem, chłopcy.

— Możemy zmienić temat?

Po pierwsze, nie miałem ochoty omawiać wypadku z Czerwonorękim Vasquezem, a po drugie, nie pamiętałem jasno szczegółów. Może pamiętałem wcześniej, nim poddano mnie śpiączce rekonwalescencyjnej, podczas której odrosła mi stopa, ale teraz miałem wrażenie, że wypadek wydarzył się w bardzo odległej przeszłości, a nie przed paru tygodniami.

Szczerze wtedy wierzyłem, że Cahuella się wyliże. Początkowo wydawało się, że ma z nas najwięcej szczęścia — puls laserowy przeszył go na wylot, nie uszkodził żadnych ważnych organów, jakby jego trajektoria została wcześniej wyznaczona przez doświadczonego chirurga klatki piersiowej. Nastąpiły jednak powikłania i Cahuella, nie mając szans dotarcia na orbitę — zostałby aresztowany i stracony zaraz po opuszczeniu atmosfery — był zmuszony do zadowolenia się czamorynkową medycyną, najlepszą, na jaką mógł sobie pozwolić. Wystarczyłaby do naprawienia mojej nogi — tego rodzaju rany powszechnie spotykało się na wojnie — natomiast skomplikowane obrażenia organów wewnętrznych wymagały bardziej zaawansowanych środków, niedostępnych na czarnym rynku.

Więc umarł.

I teraz ja gonię zabójcę Cahuelli i jego żony, z zamiarem powalenia go pojedynczą diamentową strzałką z nakręcanego pistoletu.

Nim zostałem specem od bezpieczeństwa, zatrudnionym przez Cahuellę, w czasach gdy nadal byłem żołnierzem, uważano mnie za bardzo wytrawnego snajpera, który potrafi wpakować komuś nabój w głowę, precyzyjnie wybierając obszar mózgu. To lekka przesada. Ale zawsze byłem dobry i rzeczywiście lubiłem robotę czystą, szybką, chirurgiczną.

Miałem szczerą nadzieję, że Reivich mnie nie zawiedzie.

* * *

Nie spodziewałem się, że tajne przejście sięga do samego centrum terminalu kotwiczącego i kończy się w zacienionej części głównej hali. Spojrzałem do tyłu na bariery zabezpieczające, których uniknęliśmy: widziałem, jak strażnicy skanują ludzi w poszukiwaniu ukrytej broni, sprawdzają ich tożsamość, żeby jakiś przestępca wojenny nie wydostał się z planety. Nakręcanego pistoletu w kieszeni skanery by nie wykryły, dlatego właśnie taką broń wybrałem. Poczułem lekką irytację, że moje staranne przygotowania okazały się częściowo niepotrzebne.

— Panowie, dalej nie idę — oznajmił Vasquez, zatrzymując się na progu.

— Myślałem, że to twoje podwórko — powiedział Dieterling, rozglądając się. — Co się stało? Boisz się, że nigdy już nie zechcesz wyjechać ponownie?

— Coś w tym sensie, Wężu — odparł Vasquez i poklepał nas po plecach. — Dobrze, chłopcy, idźcie i zabijcie tę pośmiertną plamę gówna. Tylko nikomu nie mówcie, że was tu przyprowadziłem.

— Nie martw się — rzekł Dieterling. — Twoja rola nie zostanie nadmiernie uwypuklona.

— Super. I pamiętaj, Wężu… — Wykonał gest naśladujący strzelanie z pistoletu. — To polowanie, o którym mówiliśmy…

— Możesz uznać, że jesteś na wstępnej liście.

Wrócił do tunelu, a ja z Dieterlingiem zostaliśmy w terminalu. Przez kilka chwil obaj milczeliśmy, przytłoczeni dziwną atmosferą tego miejsca.

Byliśmy w hali na poziomie gruntu; pierścieniem otaczała komorę odjazdów i przyjazdów u podstawy nici. Sufit znajdował się wiele poziomów wyżej. W przestrzeni nad naszymi głowami krzyżowały się kładki i rury tranzytowe, a w zewnętrznej ścianie tkwiły pomieszczenia luksusowych niegdyś sklepów i restauracji, teraz przerobionych przeważnie na kapliczki lub kioski z materiałami religijnymi. Ludzi było mało, prawie nikt nie przybywał z orbity i zaledwie garstka zmierzała do wind. W hali panowała szarówka — projektant nie przewidział, że będzie tu aż tak ciemno — i sufit nikł gdzieś w mroku, a całość przypominała wnętrze katedry, w której odbywała się jakaś niewidoczna choć wyczuwalna święta ceremonia; atmosfera nie skłaniała do pośpiechu ani do głośnego zachowania. Tło stanowił ledwie słyszalny stały szum, jakby spowodowany przez pracujące w dole generatory. Lub — pomyślałem — jakby chór mnichów intonował jednostajną pogrzebową pieśń.

— Zawsze tak to wyglądało? — spytałem.

— Nie. Choć zawsze było to zadupie, strasznie się zmieniło od czasu, jak tu ostatnio byłem. Nawet miesiąc temu musiało wyglądać inaczej, panował duży ruch, większość pasażerów przechodziła na statek przez ten terminal.

Przybycie statku w okolicach Skraju Nieba zawsze stanowiło wydarzenie. Jako planeta biedna i umiarkowanie zacofana w porównaniu z innymi zamieszkanymi światami nie należeliśmy do głównych graczy zmiennego spektrum handlu międzygwiezdnego. Niewiele eksportowaliśmy: doświadczenie wojenne i kilka nieciekawych bioproduktów pozyskiwanych w dżungli. Chętnie kupilibyśmy od Demarchistów wszelkie egzotyczne zaawansowane produkty i usługi, ale tylko najbogatsi ze Skraju Nieba mogli sobie na nie pozwolić. Gdy zawijały do nas statki, spekulowano, że zostały wypchnięte z bardziej dochodowych rynków — z tras Yellowstone-Sol albo Fand-Yellowstone-Grand Teton — albo że i tak musiały się tu zatrzymać do remontu. Przydarzało się to przeciętnie raz na dziesięć standardowych lat i zawsze nas wtedy kiwano.

— Czy tu właśnie umarł Haussmann? — spytałem.

— Gdzieś w pobliżu — odparł Dieterling. Odgłos naszych kroków niósł się echem, gdy szliśmy przez wielką halę. — Nigdy się nie dowiedzą, gdzie dokładnie, bo nie było wtedy dokładnych map. Ale musiało to być parę kilometrów stąd. Na pewno w granicach Nueva Valparaiso. Początkowo zamierzali spalić ciało, ale potem postanowili je zabalsamować, by go zachować jako przykład dla innych.

— Ale kult nie powstał od razu?

— Nie. Sky Haussmann miał paru zwariowanych sympatyków, ale trudno to uznać za Kościół. To przyszło potem. „Santiago” był głównie świecki, ale z ludzkiej psychiki nie tak łatwo wykorzenić religię. Czyny Skya stopili wybiórczo z tym, co zapamiętali z domu, jedno zachowali, drugie odrzucili, jak im pasowało. Kilka pokoleń trwało wypracowanie szczegółów, a potem nie dało się już tego ruchu powstrzymać.

— A potem, gdy zbudowano most?

— Do tego czasu jedna z Haussmannowskich sekt stała się posiadaczem ciała. Nadali sobie nazwę Kościół Skya. Dla wygody, jeśli nie z innych powodów, doszli do wniosku, że Haussmann musiał umrzeć nie w pobliżu mostu, ale dokładnie pod nim. I że most to nie winda kosmiczna — a nawet gdyby był windą, to stanowiłoby to jego zewnętrzną funkcję — ale w istocie znak Boga: gotowe sanktuarium poświęcone zbrodni i chwale Skya Haussmanna.

— Ale to przecież ludzie skonstruowali i zbudowali ten most.

— Z woli Boskiej. Nie rozumiesz, Tanner? Nie można tego kwestionować. Poddaj się od razu.

Minęliśmy sekciarzy — dwóch mężczyzn i kobietę — idących w przeciwną stronę. Miałem przemożne wrażenie czegoś znajomego, nie pamiętałem jednak, czy już przedtem ich widziałem. Byli ubrani w popielate bluzy, nosili długie włosy. Jeden z mężczyzn miał umocowany przy czaszce mechaniczny diadem — może to urządzenie zadające ból? Lewy rękaw drugiego wyznawcy zwisał płasko przypięty do boku. Na czole kobiety widniał mały znak w kształcie delfina. Przypomniałem sobie, że Sky Haussmann zaprzyjaźnił się z delfinami na pokładzie „Santiago” i spędzał czas z tymi istotami, których unikali inni członkowie załogi.

Dziwne wydało mi się wspomnienie tego faktu. Chyba ktoś mi kiedyś o tym mówił.

— Przygotowałeś pistolet? — spytał Dieterling. — Na wszelki wypadek. Możemy za rogiem wpaść na tego drania, kiedy będzie sobie akurat zawiązywał sznurowadła.

Poklepałem pistolet, upewniając się, że jest na miejscu.

— Dziś raczej nie będziemy mieli szczęścia — powiedziałem do Miguela.

Przeszliśmy przez drzwi w wewnętrznej ścianie hali. Mnisi zaśpiew miał teraz bez wątpienia ludzkie brzmienie; ton był niemal doskonały, ale czegoś w nim brakowało.

Po raz pierwszy od wejścia do terminalu zobaczyliśmy nić. Obszar odjazdów, gdzie wkroczyliśmy, był olbrzymim owalnym pomieszczeniem otoczonym galerią; na niej staliśmy. Główny poziom znajdował się setki metrów poniżej i nić nurkowała z góry, wynurzała się z sufitu przez drzwi źrenicowe, potem biegła w dół do miejsca, gdzie była rzeczywiście zakotwiczona i gdzie czyhały urządzenia serwisowe, remontujące i konserwujące dźwigi. To stamtąd dochodziła żałobna pieśń; niosła się wyżej dzięki osobliwej akustyce tego pomieszczenia.

Most — pojedyncza cienka nić z hiperdiamentu, biegnąca z powierzchni na orbitę synchroniczną — na całej niemal długości miał tylko pięć metrów średnicy, a większość z tego była pusta i tylko na ostatnim kilometrze, przed terminalem, liczył trzydzieści metrów szerokości; zwężał się stopniowo wraz z wysokością. Ta dodatkowa szerokość miała znaczenie czysto psychologiczne: wielu pasażerów rezygnowało z podróży na orbitę, gdy zobaczyli, jak wąska jest nić, na której mieli jechać. Wobec tego właściciele mostu poszerzyli jego widoczną część bardziej, niż było to konieczne.

Wagoniki windy przyjeżdżały i odjeżdżały co parę minut, wznosząc się i opadając po przeciwnych stronach kolumny. Przyczepione magnetycznie, miały kształt smukłego walca, wyprofilowanego tak, by obejmował prawie połowę nici. Były wielopiętrowe, z osobnymi poziomami przeznaczonymi na jadalnie, sale rekreacyjne, miejsca do spania. Zsuwały się i wjeżdżały przeważnie puste, z ciemnymi przedziałami pasażerskimi. Tylko w co piątym lub co szóstym podróżowała garstka osób. Puste wagoniki świadczyły o ekonomicznej mizerii mostu, ale samo w sobie nie stanowiło to wielkiego problemu. Koszty utrzymania ruchu były małe w porównaniu z kosztem mostu i puste wagony nie wpływały na rozkład jazdy wagonów pełnych. Z daleka miało się złudzenie, że są zapełnione i panuje dobra koniunktura, na co właściciele mostu już dawno stracili nadzieję, odkąd przejął go Kościół. Pora monsunowa mogła dawać iluzję, że na wojnie panuje zastój, ale już planowano nowe kampanie: stratedzy symulowali na komputerach ofensywy i inwazje na wraże tereny.

Z galerii wysuwał się zawrotny szklany jęzor niczym nie pod trzymywany, docierał prawie do nici, zostawiając tylko miejsce na ruch wagonika. Niektórzy podróżni z bagażem już czekali na języku; wśród nich grupa dobrze ubranych arystokratów. Nie było jednak Reivicha ani osób przypominających jego kompanów. Rozmawiali lub obserwowali wiadomości na ekranach, które unosiły się wokół pomieszczenia niczym prostokątne, wąskie tropikalne ryby; migotały na nich sprawozdania finansowe i wywiady ze znanymi osobami.

Przy podstawie języka stała budka, w której kobieta o znudzonej minie sprzedawała bilety.

— Poczekaj tu — poprosiłem Dieterlinga.

Kobieta spojrzała na mnie, gdy podszedłem do kasy. Miała na sobie pognieciony mundur Zarządu Mostu, a pod oczami sine półksiężyce, nabiegłe krwią i spuchnięte.

— Słucham?

— Jestem znajomym Argenta Reivicha. Muszę się z nim natychmiast skontaktować.

— Niestety, to niemożliwe.

— Tego się spodziewałem. Kiedy wyjechał?

— Przykro mi, ale nie mogę udzielić informacji — odparła kobieta nosowym głosem, połykając spółgłoski.

Skinąłem głową ze zrozumieniem.

— Jednak nie zaprzecza pani, że przeszedł przez terminal?

— Przykro mi, ale…

— Niech pani da spokój. — Łagodziłem swoją odzywkę pojednawczym uśmiechem. — Przepraszam, nie chcę być niegrzeczny, ale mam do przyjaciela bardzo pilną sprawę. Muszę mu coś przekazać, widzi pani, cenny składnik dziedzictwa Reivichów. Czy mogę się z nim jakoś porozumieć wtedy, gdy wjeżdża, czy muszę czekać, aż się dostanie na orbitę?

Kobieta się wahała. Przepisy zabraniały jej przekazywania mi formacji, o jakie prosiłem, ale musiałem jej się wydać szczerze zatroskany. A poza tym najwyraźniej bogaty.

Spojrzała na displej.

— Może pan zostawić wiadomość, żeby się z panem skontaktował, gdy dotrze do terminalu na orbicie.

Czyli jeszcze tam nie dotarł i nadal wjeżdża po nici.

— Chyba będzie lepiej, jeśli ruszę za nim — oznajmiłem. — W ten sposób zminimalizuję czas dotarcia do niego. Przekażę mu ten przedmiot i wrócę.

— Tak, to rozsądne. — Przyjrzała mi się, wyczuwając być może coś podejrzanego w moim zachowaniu, ale nie zaufała swej intuicji na tyle, by mnie zatrzymać. — Musi się pan pośpieszyć. Najbliższy wagonik zaraz zacznie przyjmowanie pasażerów.

Spojrzałem tam, gdzie jęzor wysuwał się do nici, i zobaczyłem pustą windę wyjeżdżającą z obszaru serwisowego.

— Proszę więc o bilet.

— Rozumiem, że potrzebny panu powrotny? — Kobieta przetarła oczy. — Pięćset pięćdziesiąt australi.

Wyjąłem z portfela banknoty Południowców.

— To zdzierstwo — powiedziałem. — Energia potrzebna do wyniesienia mnie na orbitę kosztuje jedną dziesiątą tego, ale przypuszczam, że część zabiera Kościół Skya.

— Nie twierdzę, że nie, ale akurat tutaj nie powinien pan źle się wyrażać o Kościele.

— Tak słyszałem. Pani chyba do nich nie należy? Nie — odparła, wręczając mi resztę w niskich banknotach. — Ja tu tylko pracuję.

Sekciarze zawładnęli mostem jakieś dziesięć lat temu, gdy doszli do przekonania, że w tym miejscu został ukrzyżowany Sky Haussmann. Pewnej nocy, nim ktokolwiek zdążył się zorientować, opanowali most. Ogłosili, że rozłożyli gęsto kanistry-pułapki z wirusem, i zagrozili, że go uwolnią, gdyby próbowano ich wyrzucić. Wirus — jeśli był w znacznym stężeniu — mógłby się roznieść z wiatrem bardzo daleko, zarażając połowę Półwyspu. Może blefowali, ale nikt nie chciał ryzykować dobra przypadkowych milionów ludzi. Sekta się utrzymała, pozwoliła Zarządowi Mostu nadal zarządzać mostem, choć załoga musiała być stale uodporniana przeciw skażeniu. Terapia antywirusowa dawała efekty uboczne, więc praca w terminalu nie cieszyła się popularnością. No i jeszcze te niekończące się mnisie śpiewy.

Kobieta wręczyła mi bilet.

— Mam nadzieję, że dotrę na czas na orbitę — powiedziałem.

— Poprzednia winda wyruszyła godzinę temu. Jeśli pański przyjaciel w niej był… — Przerwała, a ja wiedziałem, że nie ma „Jeśli”. — Jest spora szansa, że gdy pan tam dotrze, zastanie go pan w terminalu orbitalnym.

— Miejmy nadzieję, że powita mnie z wdzięcznością. Chciała się uśmiechnąć, ale zrezygnowała. Mimo wszystko wymagało to wiele wysiłku.

— J estem pewna, że padnie z wrażenia.

Schowałem bilet, podziękowałem kasjerce — współczułem kobiecinie, że musiała tu pracować — i poszedłem do Dieterlinga. Oparty o niską szklaną ścianę otaczającą jęzor, z nieobecnym spokojnym wyrazem twarzy, spoglądał w dół na członków sekty. Przypomniało mi się, jak kiedyś w dżungli uratował mi życie podczas ataku hamadriad. Wtedy też widziałem u niego tę samą obojętną minę szachisty grającego z przeciwnikiem znacznie niższej klasy.

— No i co? — spytał, gdy podszedłem.

— Już wsiadł do windy.

— Kiedy?

— Godzinę temu. Kupiłem sobie bilet. Ty też kup dla siebie, ale w żaden sposób nie zdradź, że podróżujemy razem.

— Może nie powinienem z tobą jechać, brachu?

— Będziesz bezpieczny. — Ściszyłem głos. — Stąd aż do wyjścia w terminalu orbitalnym nie ma żadnych kontroli granicznych. Możesz swobodnie wjechać i zjechać, nikt cię nie aresztuje.

— Łatwo ci mówić, Tanner.

— Nie masz się czego bać, zapewniam cię. Potrząsnął głową.

— Nie ma sensu, żebyśmy podróżowali razem, nawet tylko tą samą windą. Reivich mógł tu zorganizować bardzo skuteczny monitoring.

Już chciałem zaprzeczyć, ale wiedziałem, że on chyba ma rację. Podobnie jak Cahuella, Dieterling, opuszczając Skraj Nieba, narażał się na areszt pod zarzutem przestępstw wojennych. Obaj byli w ogólnoukładowej bazie danych i za ich głowy wyznaczono znaczną nagrodę, choć Cahuella już nie żył.

— Dobrze — powiedziałem. — Jest jeszcze dodatkowy powód, żebyś tu został. Przynajmniej trzy dni będę z dala od Gadziarni. Ktoś kompetentny musi doglądać domu.

— Jesteś pewien, że sam potrafisz się uporać z Reivichem? Wzruszyłem ramionami.

— Potrzebny jest tylko jeden strzał.

— I ty go oddasz — powiedział z wyraźną ulgą. — W takim razie dziś w nocy wracam do Gadziarni. Z żywym zainteresowaniem będę słuchał wiadomości.

— Zrobię wszystko, żeby cię nie zawieść. Życz mi powodzenia. Dieterling uścisnął mi dłoń.

— Uważaj na siebie, Tanner. Nie wyznaczono za ciebie nagrody, ale i tak nie uda ci się stąd odejść bez wyjaśnień. Sam musisz wymyślić sposób, jak pozbyć się pistoletu.

Skinąłem głową.

— Strasznie ci go brakuje. Kupię ci taki na urodziny.

Przez chwilę mi się przyglądał, jakby coś jeszcze chciał dodać, po czym odwrócił się i odszedł. Obserwowałem, jak wychodzi z pomieszczenia i znika w ciemnej hali. Po drodze dobierał odpowiedni kolor płaszcza — oddalająca się postać o szerokich plecach migotała.

Stanąłem przy windzie, czekając na swój wagonik. Włożyłem dłoń do kieszeni — wyczułem zimny, twardy jak diament pistolet.

TRZY

— Proszę pana? Za piętnaście minut podadzą kolację na dolnym pokładzie. Czy zechce pan dołączyć do reszty pasażerów?

Drgnąłem — nie słyszałem przedtem kroków na schodach prowadzących na pokład widokowy. Myślałem, że jestem zupełnie sam. Pasażerowie od razu schowali się w kabinach — podróż miała trochę potrwać i warto było rozpakować bagaże — ja natomiast wszedłem na pokład widokowy, by obserwować odjazd. Dostałem kabinę, ale nie musiałem niczego rozpakowywać.

Wznoszenie zaczęło się niesamowicie łagodnie. Początkowo w ogóle nie słyszało się żadnego dźwięku, nie odczuwało wznoszenia ani wibracji, tylko gładki ślizg, niezauważalnie powolny, lecz ze stale rosnącą szybkością. Spojrzałem w dół, usiłując dostrzec sekciarzy, ale widok miałem pod takim kątem, że widziałem tylko paru maruderów, choć poniżej musiała być masa ludzi. Właśnie jechaliśmy przez źrenicę sufitu, gdy zaskoczył mnie tamten głos.

Odwróciłem się. Mówił do mnie serwitor, nie człowiek. Miał wyciągalne ramiona i bardzo wystylizowaną głowę, ale brakowało mu nóg czy kół; jego tors zwężał się jak tułów osy. Robot poruszał się na szynie zamontowanej w suficie, do której był przymocowany zakrzywionym wysięgnikiem wystającym mu z pleców.

— Proszę pana? — zaczął ponownie, tym razem w norte. — Kolacja zostanie podana…

— Już mówiłeś i zrozumiałem. — Pomyślałem, że zawieranie znajomości z arystokratami jest ryzykowne, ale potem doszedłem do wniosku, że bardziej ryzykowne byłoby podejrzane trzymanie się z dala. Zasiądę z nimi do stołu i przedstawię im jakieś fikcyjne domysły. Odpowiedziałem w norte; potrzebowałem praktyki w tym języku. — Przyjdę za kwadrans. Jeszcze przez chwilę chciałbym poobserwować widoki.

— Dobrze, proszę pana. Przygotuję dla pana miejsce przy stole.

Robot obrócił się i bezgłośnie wysunął z pokładu, a ja wróciłem do podziwiania widoku. Trudno powiedzieć, czego się wtedy spodziewałem, ale z pewnością zobaczyłem rzeczy zaskakujące. Minęliśmy sklepienie holu stacji, jednak terminal był znacznie wyższy niż hol i ciągle się wznosiliśmy w górnych rejonach budynku. Przekonałem się, że tu właśnie obsesja na punkcie Skya Haussmanna osiągnęła swój szczyt. Po ukrzyżowaniu Haussmanna sekciarze zabalsamowali jego ciało, opakowali w dziwną materię o zielonkawoszarym ołowianym połysku, wywindowali go aż tutaj na wielki wysunięty dziób, który wystawał z wewnętrznej ściany i niemal dotykał samej nici. Ciało Haussmanna przypominało statkową figurę rozciągniętą pod bukszprytem wielkiego żaglowca.

Rozebrali go do pasa, rozpostarli szeroko jego ramiona i przymocowali do masztu w kształcie krzyża. Nogi miał związane, a prawy nadgarstek przebity gwoździem (nadgarstek, nie dłoń — wirus wywołujący stygmat pomylił ten szczegół), a znacznie większy kawał metalu wpakowano mu w górną część zmasakrowanej lewej ręki. Zarówno te szczegóły, jak i wyraz otępiałego cierpienia na twarzy, zostały miłosiernie zamazane w procesie pakowania. Nie dało się odczytać rysów twarzy, ale wszystkie niuanse męki zostały wpisane w wygięty łuk karku, w szczęki zaciśnięte jakby w spazmie po porażeniu prądem. Powinni porazić go prądem, pomyślałem. To byłoby bardziej litościwe, bez względu na to, jakie popełnił zbrodnie.

Byłoby to jednak za proste. Dokonali egzekucji na człowieku, który dopuścił się rzeczy przerażających, ale równocześnie gloryfikowali tego, który obdarował ich całym światem. Ukrzyżowaniem wyrażali zarówno uwielbienie, jak i nienawiść.

I tak już pozostało.

Winda sunęła parę metrów od Skya; kuliłem się, chciałem, by jak najszybciej stąd odjechała. Miałem wrażenie, że wielka przestrzeń jest komorą pogłosów, z echem nieskończonego bólu.

Zaswędziała mnie ręka. Potarłem nią o barierkę. Zamknąłem oczy, aż wyjechaliśmy z terminalu, wznosząc się w noc.

* * *

— Napije się pan jeszcze wina, panie Mirabel? — spytała lisia żona arystokraty siedzącego naprzeciwko mnie.

— Nie, dziękuję — odparłem. Osuszyłem usta serwetką. — Pozwoli pani, że się oddalę. Chciałbym poobserwować widoki.

— Szkoda. — Kobieta z rozczarowaniem wydęła usta.

— Będzie nam brakowało pańskich opowieści, panie Tanner — stwierdził mężczyzna.

Uśmiechnąłem się. Podczas obiadu udało mi się przecierpieć godzinę sztywnej rozmowy. Dorzucałem od czasu do czasu jakąś anegdotę, by przerwać niezręczną ciszę, jaka zapadała przy stole, gdy któryś z gości poczynił uwagę uznaną za niezręczną w ramach krępującej, acz niesprecyzowanej etykiety arystokratów. Parę razy musiałem rozsądzić spory między północną a południową frakcją — chcąc nie chcąc, stawałem się wówczas adwokatem jednej ze stron. Moje przebranie nie było chyba całkowicie przekonujące, gdyż nawet Północni zdawali sobie sprawę, że nie mam bezpośredniego związku z Południowcami.

Nie miało to większego znaczenia. Dzięki przebraniu kasjerka, przekonana, że jestem arystokratą, udzieliła mi informacji, których normalnie by mi odmówiła. Strój umożliwił mi przebywanie tu z arystokracją, ale i tak wcześniej czy później się go pozbędę. Nie byłem człowiekiem poszukiwanym — zaledwie osobnikiem o mętnej przeszłości i mętnych powiązaniach. Również moje nazwisko, Tanner Mirabel, było znacznie bezpieczniejsze niż jakaś naprędce wymyślona linia arystokratyczna. Na szczęście nazwisko brzmiało neutralnie, nie niosło skojarzeń ani z arystokracją, ani żadnych innych. W odróżnieniu od towarzystwa przy stole nie mogłem wywieść swej linii genealogicznej od czasów przybycia Flotylli; osoba o nazwisku Mirabel najprawdopodobniej dotarła na Skraj Nieba pół wieku po tym wydarzeniu. W oczach arystokracji byłem parweniuszem i kmieciem, ale nikt — z wrodzonego taktu — o tym głośno nie napomknął. Wszyscy byli długowieczni, wywodzili swe linie genealogiczne nie tylko od Flotylli, ale ze spisu pasażerów, od którego dzieliła ich zaledwie jedna lub dwie generacje. Naturalnie zakładano, że tak jak oni mam wspomagane geny i dostęp do takich samych technologii terapeutycznych.

Ale o ile Mirabelowie prawdopodobnie przybyli na Skraj Nieba po Flotylli, nie przynieśli ze sobą żadnej dziedzicznej korekcji długowieczności. Może pierwsza generacja żyła dłużej, niż trwa przeciętne ludzkie życie, ale ta cecha nie została przekazana następnym pokoleniom.

Ja natomiast nie miałem dość pieniędzy, by nabyć ją na rynku. Cahuella płacił mi sowicie, ale to nie wystarczało, by aż tak dać się złupić Ultrasom. I prawie nie miało to znaczenia. Tylko jedna dwudziesta populacji planety posiadała tę korekcję. Reszta z nas babrała się w wojnie albo ledwo wiązała koniec z końcem w krótkich okresach międzywojnia. Najważniejszym problemem było to, jak przeżyć przez następny miesiąc, a nie przez następny wiek.

Gdy więc tylko poruszono temat technik długowieczności, rozmowa przy stole stała się zdecydowanie niezręczna. Starałem się zrelaksować… a słowa niech sobie płyną obok mnie. Jednak gdy dochodziło do sporów, wyznaczano mi rolę rozjemcy.

— Tanner będzie to wiedział. — Zwracano się do mnie, bym zaproponował wyjście z impasu.

— To skomplikowane zagadnienie — stwierdzałem.

Albo: „Widocznie wchodzą tu w grę głębsze sprawy”. Albo: „Uważam, że z mojej strony nieetyczne byłoby wypowiadanie się na ten temat… Rozumieją państwo, chodzi o dochowanie tajemnicy”.

Po godzinie takiej rozmowy zapragnąłem samotności.

Wstałem od stołu, poprosiłem o wybaczenie i wszedłem kręconymi schodami, prowadzącymi na pokład widokowy nad poziomem kabin i jadalnią. Perspektywa zrzucenia arystokraciej skóry spodobała mi się i po raz pierwszy od wielu godzin czułem lekką zawodową satysfakcję. Wszystko było pod kontrolą. Gdy dotarłem na górę, mój serwitor kabinowy przygotował dla mnie guindado. Nawet sposób, w jaki drink zamglił mi zwykłą jasność myśli, nie był przykry. Mam dużo czasu, by wytrzeźwieć — co najmniej siedem godzin, nim ponownie będzie mi potrzebna ostrość zmysłów zabójcy.

Teraz wznosiliśmy się szybko; po wyjeździe z terminalu win da przyśpieszyła do pięciuset kilometrów na godzinę, ale nawet z tą prędkością dotarcie do terminalu orbitalnego — tysiące kilometrów nad nami — zajmie czterdzieści godzin. Winda poczwórnie zwiększyła prędkość, gdy opuściła atmosferę, co zapewne nastąpiło podczas pierwszego dania.

Miałem cały pokład widokowy dla siebie.

Inni pasażerowie rozproszą się po kolacji w pięciu salach nad jadalnią. Winda z powodzeniem mieściła pięćdziesiąt osób i nie wydawała się przy tym zatłoczona, ale dziś było nas zaledwie siedmioro, wliczając mnie. Cała podróż zajmowała dziesięć godzin. Obroty stacji wokół Skraju Nieba były zsynchronizowane z dobowym obrotem planety, więc stacja zawsze wisiała dokładnie nad Nueva Valparaiso, nieruchomo nad równikiem. Wiedziałem, że na Ziemi istnieją kosmiczne mosty osiągające wysokość trzydziestu sześciu tysięcy kilometrów, ale ponieważ Skraj Nieba obracał się nieco szybciej i oddziaływał z nieco słabszym przyciąganiem grawitacyjnym, orbity synchroniczne były szesnaście tysięcy kilometrów niższe. Nić miała jednak długość dwudziestu tysięcy kilometrów, a to znaczyło, że jej ostatni, górny kilometr doznawał niesamowitego naprężenia ze strony dziewiętnastu tysięcy kilometrów odcinka poniżej. Nić była pusta, jej ściany stanowiła krata piezoelektrycznie wzmocnionego hiperdiamentu, ale całkowity ciężar, jak słyszałem, wynosił prawie dwadzieścia milionów ton. Za każdym razem, gdy opuszczałem stopę na podłogę pokładu, byłem świadom tego maleńkiego nacisku, jaki wywieram dodatkowo na nić. Sącząc guindado, zastanawiałem się, jaką tolerancję dla punktu zerwania uwzględnili konstruktorzy nici. Potem już bardziej racjonalnie pomyślałem, że nić niesie zaledwie małą część ruchu, jaką byłaby w stanie obsłużyć. Od tej chwili przy oknie widokowym stąpałem pewniej.

Zastanawiałem się, czy Reivich jest na tyle spokojny, by raczyć się teraz drinkiem.

Widok powinien być spektakularny, ale nawet w rejonach, gdzie jeszcze nie zapadła noc, Półwysep zakrywała warstwa chmur monsunowych. Ponieważ planeta krążyła po orbicie bliskiej Łabędziowi, pora monsunów następowała mniej więcej co sto dni i trwała niecałe dziesięć, piętnaście dni w każdym krótkim roku. Ponad ostro zakrzywionym horyzontem niebo zmieniało barwę przez odcienie niebieskiego do ciemnogranatowego. Widziałem teraz jasne gwiazdy, a tuż nad głową tkwiła pojedyncza stała gwiazda stacji orbitalnej na dalekim końcu nici, i nadal odległa. Zastanawiałem się, czy nie pójść spać. Lata żołnierki nauczyły mnie niemal zwierzęcej zdolności czuwania podczas snu. Zabełtałem w kieliszku resztkę drinka i pociągnąłem łyk. Teraz, gdy powziąłem decyzję, poczułem, że zmęczenie ruszyło na mnie jak woda z przerwanej zapory. Czyhało, wyczekując oznak osłabienia mej czujności.

— Proszę pana?

Znów drgnąłem, ale tym razem słabiej, gdyż poznałem głos serwitora.

— Proszę pana — mówiła maszyna — jest do pana rozmowa z planety. Mam przełączyć do kabiny czy chce pan oglądać tutaj?

Zastanawiałem się, czy nie wrócić do siebie, ale szkoda byłoby tracić widoki.

— Daj tutaj — powiedziałem — ale jeśli ktoś zacznie wchodzić na górę, przerwij połączenie.

— Dobrze, proszę pana.

To na pewno Dieterling. Nie zdążył wrócić do Gadziarni, choć według mojej oceny powinien pokonać dwie trzecie drogi. Jak na niego, to trochę za wcześnie, by się ze mną kontaktować. Nie oczekiwałem rozmowy z nikim innym i nie miałem powodów do niepokoju.

A jednak. Głowa i ramiona, które wyłoniły się w oknie windy należały do Czerwonorękiego Vasqueza. Kamera gdzieś w pomieszczeniu musiała mnie namierzyć i przesunąć mój obraz — teraz wydawało się, że stoimy twarzą w twarz, bo Vasquez patrzył mi prosto w oczy.

— Tanner, słuchaj mnie, chłopie.

— Słucham cię, Czerwony — odparłem. Ciekawe, czy dostrzegł irytację w moim głosie. — Co się tak ważnego wydarzyło, że aż tu dzwonisz?

— Spadaj, Mirabel. Za pół minuty nie będzie ci do śmiechu. — Powiedział to takim tonem, że odebrałem jego słowa nie jako groźbę, lecz ostrzeżenie, bym przygotował się na złe wieści.

— O co chodzi? Reivich znów wyciął nam jakiś numer?

— Nie wiem. Moi chłopcy powęszyli i jestem cholernie przekonany, że on jest w tej nici, tak jak przypuszczasz, jeden lub dwa wagony przed tobą.

— Więc na pewno nie z tego powodu dzwonisz.

— Nie. Dzwonię, bo ktoś zabił Węża.

— Dieterlinga? — spytałem odruchowo. Jakby mogło chodzić o kogoś innego. Vasquez skinął głową.

— Jeden z moich chłopców znalazł go godzinę temu, ale nie wiedział, z kim ma do czynienia, więc trochę to potrwało, nim wiadomość do mnie dotarła.

Budowałem zdania, mając wrażenie, że ich treść nie pochodzi z mojego umysłu:

— Gdzie był? Co się stało?

— Był w twoim samochodzie, w kołowcu, nadal zaparkowanym na Norquinco. Z ulicy w ogóle nie było widać, że ktoś jest w środku. Mój człowiek sprawdzał samochód, specjalnie zajrzał do środka i zobaczył, że Dietreling zsunął się z fotela. Jeszcze oddychał.

— Co się stało?

— Ktoś do niego strzelił. Na pewno się kręcił w pobliżu kołowca i czekał, aż Dieterling wróci z mostu. Dieterling musiał właśnie wsiąść i przygotowywać się do odjazdu.

— Jak go zastrzelono?

— Stary, nie wiem, przecież nie robię tu u siebie sekcji zwłok. — Vasquez przygryzł wargi. — Chyba jakimś promieniem. Z bliska, prosto w pierś.

Spojrzałem na kieliszek guindando. To absurdalne tak stać z drinkiem w dłoni i w zwykłej towarzyskiej pogaduszce mówić o śmierci przyjaciela. Ale nie miałem gdzie odstawić kieliszka.

Pociągnąłem łyk i odparłem z chłodem, który mnie samego zdziwił.

— Sam wolę bronie promieniowe, ale wybrałbym co innego, gdybym chciał zabić, nie robiąc zbytniego zamieszania. Bronie promieniowe dają większy błysk niż pociskowe.

— Chyba że się strzela z bardzo małej odległości, jak cios nożem. Słuchaj, chłopie, bardzo mi przykro, ale chyba to się tak właśnie stało. Lufę przystawiono do ubrania. Bez światła, bez hałasu, a jeśli nawet, to wszystko zakrył kołowiec. W tamtej okolicy wieczorem było wesoło. Ktoś rozpalił ognisko koło mostu i ludziom to wystarczyło, żeby poszaleć. Nikt raczej nie zauważył strzału promieniem.

— Dieterling nie należał do osób, które siedzą biernie i dają się zabić.

— Może nie zdążył się na czas zorientować. Zastanowiłem się przez chwilę. Docierał do mnie sam fakt śmierci, ale ogarnąć wszystkie jej konsekwencje — nie mówiąc o szoku emocjonalnym… — to musiało potrwać. Zmusiłem się do zadania sensownego pytania:

— Jeśli się nie zorientował, to albo nie zwracał uwagi, albo morderstwa dokonał ktoś, kogo Dieterling znał. Mówisz, że gdy go znaleźli, jeszcze oddychał?

— Tak, ale był nieprzytomny. Raczej nic dla niego nie mogliśmy zrobić.

— Jesteś pewien, że nic nie powiedział?

— Nic nie powiedział ani mnie, ani facetowi, który go znalazł.

— Facet… ten człowiek, który go znalazł… czy widzieliśmy go dziś wieczorem?

— Nie. To jeden z ludzi, którym kazałem cały dzień śledzić Reivicha.

I tak to miało wyglądać: Vasquez nie zamierzał udzielić więcej informacji, dopóki sam z niego wszystkiego nie wyciągnę.

— A jak długo ten człowiek dla ciebie pracuje? Czy Dieterling widział go kiedyś przedtem?

Trwało to długo, ale zrozumiał, do czego zmierzam.

— No, nie ma mowy, Tanner. Przysięgam ci, że mój człowiek nie ma z tym nic wspólnego.

— Jest jednak podejrzany. To samo dotyczy każdego, z kim się dziś wieczór spotkaliśmy. Włączając ciebie, Czerwony.

— Ja bym go nigdy nie zabił. Chciałem, żeby mnie wziął na polowanie na węże.

Odpowiedź tak żałośnie samolubna, że równie dobrze mogła być prawdziwa.

— To chyba straciłeś okazje.

— Nie mam z tym nic wspólnego, Tanner.

— Ale to się stało na twoim terenie?

Już miał odpowiedzieć, a ja zamierzałem go zapytać, co zrobił z ciałem, gdy obraz rozmył się w zakłóceniach. W tym samym momencie nastąpił silny błysk, jakby natarł równocześnie ze wszystkich stron, i oblał wszystko mdłą białą jasnością.

Trwało to ułamek sekundy.

I wystarczyło. W tym twardym wybuchu bezbarwnego blasku rozpoznałem coś niezapomnianego. Już wcześniej to widziałem. A może nawet więcej niż raz? Zastanawiałem się przez chwilę i wspominałem goździki białego światła rozkwitające na tle gwiezdnej czerni.

Wybuch jądrowy.

Oświetlenie windy przygasło na kilka sekund, poczułem, jak ciężar mojego ciała maleje, po czym wszystko wróciło do normy.

Ktoś zrzucił bombę atomową.

Omiótł nas impuls elektromagnetyczny, interferując przez chwilę z windą. Od dzieciństwa nie widziałem rozbłysku nuklearnego. Jedna ze zdroworozsądkowych teorii głosiła, że wojnę trzeba toczyć przy użyciu środków konwencjonalnych. Nie potrafiłem ocenić mocy ładunku, nie wiedząc, z jak daleka pochodzi błysk, ale brak chmury w kształcie grzyba świadczył o tym, że eksplozja miała miejsce wysoko ponad powierzchnią planety. To nie miało większego sensu: zrzucenie pocisku atomowego mogło oznaczać tylko wstęp do ataku konwencjonalnego, a obecna pora temu nie sprzyjała. Wybuchy na dużej wysokości też nie miały sensu — wojskowe sieci łączności zostały uodpornione na ataki impulsami elektromagnetycznymi.

Może to był wypadek?

Myślałem o tym przez kilka sekund. Potem usłyszałem szybkie kroki na kręconych schodach między kabinami rozmieszczonymi pionowo w windzie. Zobaczyłem jednego z arystokratów, z którym jadłem kolację. Nie zapamiętałem jego nazwiska, ale lewantyńska budowa ciała i złocistobrązowa skóra prawie na pewno wskazywały na osobę z północy. Był ubrany strojnie, w płaszcz do kolan kapiący cieniami szmaragdu i akwamaryny. I był wzburzony. Za nim lisia żona przystanęła na ostatnim stopniu schodów, patrząc na nas.

— Widział pan to? — spytał mężczyzna. — Weszliśmy tu, żeby mieć lepszy widok, pan miał stąd najlepszy. Wyglądało to na coś dużego. Prawie jak…

— Bomba atomowa? Chyba tak. — W moim polu widzenia skakały duchy siatkówkowe, różowe kształty.

— Dzięki Bogu, że to gdzieś dalej.

— Ciekawe, co nadaje sieć publiczna — powiedziała kobieta, spoglądając na displej w kształcie bransolety. Był zapewne podłączony do znacznie mniej wrażliwej sieci danych niż ta, z której korzystał Vasquez, bo kobieta uzyskała natychmiastowe połączenie. Obrazy i tekst wylały się na ekranik urządzenia.

— I co? Podają jakieś wyjaśnienie? — spytał mężczyzna.

— Nie wiem, ale… — Uniosła wzrok i zmarszczyła czoło. — Nie, to nie może być prawda. To nie do wiary.

— Co? Co mówią?

Spojrzała na męża, potem na mnie.

— Mówią, że zaatakowano most. Że eksplozja odcięła nić.

* * *

W pozbawionych realizmu chwilach, jakie nastąpiły potem, winda nadal gładko się wznosiła.

— Nie — powiedział mężczyzna. Usiłował zachować spokój, ale nie całkiem mu się to udawało. — Na pewno się mylą. Muszą się mylić.

— Boże, mam nadzieję, że się mylą — powiedziała kobieta łamiącym się głosem. — Ostatnie skanowanie neuronowe przeszłam sześć miesięcy temu…

— A tam, sześć miesięcy! — krzyknął mąż. — Ja nie miałem skanowania od dziesięciu lat!

Kobieta ciężko westchnęła.

— Z pewnością muszą się mylić. Przecież my tu ciągle sobie rozmawiamy. Nie spadamy z wrzaskiem na dół. — Znów z niepokojem spojrzała na bransoletę.

— Co się dzieje? — spytał mężczyzna.

— Powtarzają to samo, co przed chwilą.

— To jakieś nieporozumienie albo wierutne kłamstwo.

Co warto im ujawnić? — zastanawiałem się. Byłem przecież nie tylko ochroniarzem. Podczas służby u Cahuelli dowiedziałem się o tej planecie prawie wszystkiego, choć zdobywane informacje wiązały się zwykle z zastosowaniami militarnymi. Mało wiedziałem o moście, ale znałem przynajmniej własności hiperdiamentu, sztucznego alotropu węgla, z którego utkano most.

— Uważam, że mogą mieć rację — oznajmiłem.

— Ale przecież nic się nie zmieniło! — zawołała kobieta.

— Nie musiało — odparłem. Narzucałem sobie spokój, przestawiłem umysł w tryb zarządzania kryzysem — umiejętność nabyta podczas lat żołnierki. Gdzieś w tyle głowy słyszałem swój osobisty wrzask przerażenia, ale w tej chwili lepiej go było zignorować. — Załóżmy, że most został przerwany. Jak państwo sądzą, na jakiej wysokości poniżej nas nastąpił błysk? Przypuszczam, że przynajmniej trzy tysiące kilometrów.

— Co to ma wspólnego z nami?

— Mnóstwo — odparłem z wisielczym uśmiechem. — Proszę sobie wyobrazić most jako linę zwisającą z orbity, wyciągniętą pod wpływem swego własnego ciężaru.

— Tak to sobie właśnie wyobrażam.

— Znakomicie. Teraz proszę sobie wyobrazić, że przecięto linę w połowie. Część powyżej cięcia nadal zwisa z terminalu orbitalnego, ale odcinek poniżej zaczyna spadać na planetę.

— A więc jesteśmy całkowicie bezpieczni? — spytał mężczyzna. — Znajdujemy się z pewnością powyżej zerwania. — Spojrzał w górę. — Nić jest nienaruszona aż do terminalu orbitalnego. To znaczy, że jeśli ciągle będziemy się wznosić, dotrzemy tam, dzięki Bogu.

— Nie dziękowałbym Mu zbyt pośpiesznie.

Spojrzał na mnie z boleściwą miną, jakbym zbytecznymi obiekcjami psuł jakąś zawiłą grę salonową.

— Co pan ma na myśli?

— To nie znaczy, że jesteśmy bezpieczni. Gdy przetnie się długą linę wiszącą pod własnym ciężarem, część ponad nacięciem zacznie odskakiwać.

— No tak. — Spojrzał na mnie gniewnie, jakby to, co mówię, dyktowała zwykła złośliwość. — Rozumiem. Ale to nie odnosi się do naszej sytuacji, ponieważ nic takiego się nie stało.

— Nie twierdziłem, że relaksacja nastąpi natychmiast na całej nici. Jeśli nić została przerwana pod nami, fala relaksacyjna potrzebuje trochę czasu, by do nas dotrzeć.

Teraz padło pełne obaw pytanie:

— Jak długo?

Nie znałem dokładnej odpowiedzi.

— Nie wiem. Prędkość dźwięku w hiperdiamencie jest zbliżona do tej w zwykłym diamencie. Mniej więcej piętnaście kilometrów na sekundę. Jeśli zerwanie nastąpiło trzy tysiące kilometrów pod nami, fala dźwiękowa powinna dotrzeć… jakieś dwieście sekund po błysku atomowym. Fala relaksacyjna powinna poruszać się jednak wolniej, sądzę… ale i tak nas dosięgnie, nim dotrzemy na szczyt.

Wpasowałem się idealnie: gdy skończyłem mówić, impuls dźwiękowy nadszedł w postaci twardego wstrząsu, jakby winda — jadąca z prędkością dwóch tysięcy kilometrów na godzinę — najechała na jakieś wybrzuszenie.

— Grozi nam coś? — spytała kobieta głosem bliskim histerii. — Jeśli przerwanie nastąpiło poniżej nas… Boże, szkoda, że nie archiwizowaliśmy się częściej.

Mąż spojrzał na nią złowróżbnie.

— Moja droga, twierdziłaś, że loty do kliniki skanowania są za drogie, by robić to regularnie.

— Nie musiałeś tego tak dosłownie traktować. Podniosłem głos, by ich uciszyć.

— Niestety, grozi nam spore niebezpieczeństwo. Jeśli fala relaksacyjna przybrała postać kompresji wzdłużnej, jest szansa, że bezpiecznie na niej pojedziemy. Ale jeśli w nici pojawią się ruchy boczne, jak ruchy bicza…

— Kimże pan jest? Inżynierem? — spytał mężczyzna.

— Nie. Specjalistą od czegoś zupełnie innego.

Na schodach usłyszeliśmy odgłos kroków, gdy reszta grupy wchodziła na górę. Szarpnięcie musiało ich przekonać, że sytuacja jest poważna.

— Co się dzieje? — spytał jeden z Południowców, potężny, wyższy od wszystkich o dobre trzydzieści centymetrów.

— Jedziemy na przeciętej nici — wyjaśniłem. — Na pokładzie windy powinny być skafandry kosmiczne. Sugeruję, byśmy jak najszybciej je włożyli.

Spojrzał na mnie, jakbym był niespełna rozumu.

— Ale przecież się nadal wznosimy! Cóż mnie obchodzi, co się tam stało pod nami! U nas jest w porządku. Most tak skonstruowano, żeby wytrzymał mnóstwo najgorszego gówna.

— Nie aż tyle.

Teraz przybył również serwitor podwieszony na prowadnicy do sufitu. Poprosiłem go, by poprowadził nas do skafandrów — tym razem należało go wyraźnie prosić, gdyż obecna sytuacja do tego stopnia przekraczała jego doświadczenie, że nie potrafił rozpoznać zagrożenia dla ludzi. Zastanawiałem się, czy informacja o uszkodzeniu nici dotarła do stacji orbitalnej. Zapewne. I z całą pewnością nie mogli wpłynąć na los wagonów w ruchu.

A jednak lepiej było znajdować się w górnej części nici niż poniżej punktu zerwania. Wyobraziłem sobie ten tysiąckilometrowy odcięty kawałek. Jego górna część dopiero po kilku minutach spadnie na planetę — w rzeczywistości przez długą chwilę będzie się wydawało, że utrzymuje się w jakiś tajemniczy sposób jak lina zaczarowana melodią fujarki fakira. A przecież będzie opadać i nic jej nie powstrzyma. Atmosferę przecina milion ton nici z wagonikami; w niektórych są pasażerowie. Śmierć powolna i straszna.

Kto mógł to zrobić?

Trudno zaprzeczyć, że miało to związek z moją jazdą w górę. Reivich przechytrzył nas w Nueva Valparaiso i gdyby nie atak na most, ciągle deliberowałbym na temat śmierci Miguela Dieterlinga. Nie przypuszczałem, by Czerwonoręki Vasquez miał coś wspólnego z tą eksplozją, choć nie wykluczyłem go z osób podejrzanych o morderstwo mego przyjaciela. Vasquez nie miał dość wyobraźni, by dokonać takiego czynu, nie mówiąc o potrzebnych do tego środkach. Ponadto jego sekciarska indoktrynacja bardzo by mu utrudniała planowanie uszkodzenia mostu. A jednak ktoś próbował mnie zabić. Może zdetonował bombę w windzie jadącej poniżej, sądząc, że jestem w środku lub podróżuję w którejś z wind poniżej miejsca zerwania? Może wystrzelono pocisk, źle wymierzając? Tego mógł dokonać Reivich, ale tylko formalnie. Miał odpowiednich wpływowych znajomych. Nigdy go nie podejrzewałem o czyn tak bezwzględny: wysłać na tamten świat kilkuset niewinnych ludzi, by uśmiercić jednego człowieka.

Może Reivich się uczy?

Poszliśmy za serwitorem do szafek ze skafandrami ratunkowymi. W każdej z nich znajdował się jeden skafander próżniowy przestarzałej konstrukcji — w podróżach kosmicznych już się takich nie stosowało. Te skafandry nie owijały użytkowników automatycznie i ludzie sami musieli do nich wejść. Wszystkie wydawały się o jeden numer za małe, jednak dość szybko i sprawnie wsunąłem się w swój, tak jak przywdziewałem ekwipunek bojowy. Do jednej z pojemnych kieszeni skafandra, przeznaczonych na flary sygnalizacyjne, schowałem swój nakręcany pistolet.

Nikt go nie zauważył.

— To nie jest konieczne! — krzyczał arystokrata Południowiec. — Nie musimy wkładać tych cholernych…

— Niech pan posłucha — rzekłem — gdy dotrze do nas fala kompresji… a to się może stać lada sekunda… uderzy w nas tak, że połamie nam wszystkie kości. Dlatego potrzebujemy skafandrów. Dają pewną ochronę.

Może niedostateczną, pomyślałem.

Szóstka osób majstrowała przy swoich skafandrach z rozmaitą wprawą. Pomogłem im i po minucie wszyscy byli gotowi, tylko zwalisty arystokrata narzekał, że mu za ciasno, jakby akurat teraz nie miał innych zmartwień. Zaczął oglądać pozostałe skafandry w szafie, sprawdzając, czy rzeczywiście nie znajdzie większych rozmiarów.

— Nie ma czasu! Niech pan teraz uszczelni skafander, a o siniaki i zadrapania zatroszczy się później.

Wyobraziłem sobie, jak od dołu, połykając kilometry, pędzi ku nam groźne wygięcie nici. W tej chwili musiała już minąć niżej jadące windy. Zastanawiałem się, czy uderzy z siłą wystarczającą do oderwania wagonika od nici.

Nie zdążyłem skończyć myśli, gdy nastąpiło uderzenie.

Potężniejsze niż się spodziewałem. Winda odskoczyła w jedną stronę, nasza siódemka została rzucona na ścianę. Ktoś doznał złamania kości i zaczął krzyczeć. W jednej chwili cisnęło nas w przeciwną stronę, na przejrzysty łuk okna widokowego. Serwitor odpadł od szyny w suficie i poleciał obok nas. Stalowym ciałem uderzył w szybę, ale choć powstała na niej biała siatka pęknięć, nie przebił okna. Ciążenie spadło, gdy winda hamowała na nici — jakaś część silnika indukcyjnego została uszkodzona przez smagającą falę.

Głowa Południowca zmieniła się w okropną czerwoną pulpę — przejrzały owoc. Gdy wygasły oscylacje, jego ciało turlało się bezwładnie po kabinie. Ktoś krzyczał. Wszyscy byli w podłym stanie. Nawet ja mogłem doznać urazów, ale na razie adrenalina tłumiła jakikolwiek ból.

Fala kompresji przeszła. Wiedziałem, że gdy po pewnym czasie dotrze do góry, ulegnie odbiciu i ponownie ruszy w dół; po godzinach znów zaatakuje. Oddziaływanie będzie słabsze, bo energia przekształci się częściowo w ciepło.

Przez chwilę nawet myślałem, że niebezpieczeństwo minęło. Potem przypomniałem sobie o windach poniżej nas. One również mogły zwolnić albo zostały całkowicie wyrzucone z nici. Może uruchomiły się automatyczne systemy bezpieczeństwa — o tym jednak nie mogliśmy się przekonać. A jeśli wagonik poniżej nadal wjeżdżał z normalną prędkością, wkrótce na nas wpadnie.

Zastanowiłem się chwilę, po czym, podnosząc głos ponad jęki rannych, oznajmiłem:

— Przepraszam, chciałbym coś…

Nie było czasu na wyjaśnienia: albo za mną ruszą, albo poniosą skutki pozostania w windzie. Nie wystarczyło czasu nawet na zejście do śluzy ewakuacyjnej — co najmniej minutę zajęłoby przejście siedmiu — czy teraz już tylko sześciu — osób, każdej przez pełny cykl śluzy. Ponadto, im dalej znajdziemy się od nici, tym mniejsze dla nas niebezpieczeństwo, gdyby doszło do kolizji wind.

Pozostawało naprawdę jedyne wyjście.

Wyjąłem mechaniczną broń ze schowka skafandra i niezręcznie ująłem ją w rękawicę. Nie mogłem precyzyjnie wymierzyć, ale na szczęście nikt tego nie wymagał. Wycelowałem mniej więcej w stronę pęknięć w szybie.

Ktoś próbował mnie powstrzymać — nie rozumiał, że usiłuję ratować życie pasażerów — byłem jednak silniejszy. Nacisnąłem spust. W pistolecie rozwinęła się nanoskalowa sprężyna, uwalniając potężny impuls zakumulowanej w cząsteczkach energii. Z lufy wystrzeliła mgiełka strzałek, rozbiła okno, tworząc rozszerzającą się pajęczynę pęknięć. Okno wybrzuszyło się na zewnątrz, naprężyło i rozleciało na miliardy okruchów. Powietrzna burza rzuciła nas wszystkich przez dziurę w otwarty kosmos.

Trzymałem się pistoletu, jakby to była jedyna solidna rzecz we wszechświecie. Gorączkowo rozglądałem się wokół, próbując ustalić swą pozycję w stosunku do innych. Wiatr wypchnął ludzi w różnych kierunkach, byli jakby częściami racy, ale choć poruszaliśmy się po różnych trajektoriach, to wszyscy spadaliśmy.

Poniżej była tylko planeta.

Mój skafander obracał się powoli — znów widziałem naszą windę, ciągle przyczepioną do nici, wznosiła się, gdy ja opadałem, z każdą sekundą coraz mniejsza. Nagle dojrzałem podprogowo błysk ruchu — to dolna winda wznosiła się ze swą normalną prędkością — a chwilę później eksplozję jasną i szybką, niemal jak wcześniejszy wybuch bomby.

Gdy rozbłysk przeminął, wszystko zniknęło, nawet nić.

CZTERY

Sky Haussmann miał trzy lata, gdy zobaczył światło.

Później, jako dorosły, zaliczy to do swych pierwszych wyraźnych wspomnień, coś do czego może się jasno odwołać — w czasie i miejscu — i wiedzieć, że pochodzi to z rzeczywistego świata, a nie jest fantazmem, który przekroczył mglistą granicę między rzeczywistością dziecka a jego snami.

Rodzice posłali go do przedszkola. Wbrew ich zakazom odwiedzał delfinarium — ciemne, wilgotne, zapomniane miejsce w brzuchu wielkiego statku „Santiago”. W istocie to Constanza sprowadziła go na manowce, powiodła w plątaninę tunelów kolejki, przejść, ramp, schodów i pokazała miejsce, gdzie hodowano delfiny. Constanza była od niego tylko dwa lub trzy lata starsza, ale jemu wydawało się, że jest dorosła i nadzwyczaj mądra, jak ludzie starsi. Wszyscy uznawali ją za genialną; twierdzili, że pewnego dnia — być może wówczas, gdy Flotylla zbliży się do końca swego długiego powolnego rejsu — Constanza zostanie kapitanem. Mówiono to półżartem, ale częściowo też serio. Sky zastanawiał się, czy Constanza mianuje go wówczas swoim zastępcą — siedzieliby we dwoje w pokoju dowodzenia, którego Sky jeszcze nigdy nie widział. To nie był znów taki niepoważny pomysł — dorośli również jemu mówili, że jest nadzwyczaj inteligentnym dzieckiem. Nawet Constanza z zaskoczeniem przyjmowała niektóre jego pomysły. Potem jednak Sky wspominał, że mimo swej całej przemyślności Constanza nie była nieomylna. Wiedziała, jak dotrzeć do delfinarium, by nikt ich nie zobaczył, ale niezbyt się orientowała, jak mają wrócić niezauważeni.

Wyprawa była warta zachodu.

— Dorośli ich nie lubią — powiedziała Constanza, gdy dotarli do ściany zbiornika, gdzie trzymano zwierzęta. — Woleliby, żeby delfiny w ogóle nie istniały.

Stali na kratach śliskich od przelewającej się z basenów wody. Wysoki szklany zbiornik, oświetlony mdławym niebieskim światłem, ciągnął się dziesiątki metrów w głąb ładowni. Sky wpatrywał się w mrok. Widział delfiny jako poruszające się celowo szare kształty w turkusowej dali, ich sylwetki łamały się i przekształcały w płynnej grze światła. Opływowe i nie całkiem realne, wyglądały bardziej jak przedmioty wyrzeźbione z mydła niż zwierzęta.

Sky przycisnął dłoń do szyby.

— Dlaczego ich nie lubią?

— Coś z nimi nie jest w porządku — wyjaśniła Constanza z rezerwą. — To nie są te same delfiny, które były na statku, gdy opuścił Merkurego. To wnuki tamtych lub wnuki wnuków, nawet nie wiem. Nigdy nie znały innego środowiska poza tym zbiornikiem. Tak jak ich rodzice.

— Ja też znam tylko ten statek.

— Ale nie jesteś delfinem. Nie oczekujesz, że będziesz pływał w oceanach.

Constanza zamilkła, gdyż jedno zwierzę płynęło w ich stronę. Opuściło swych towarzyszy w dalekim końcu zbiornika, gdzie stłoczyli się przy czymś, co wyglądało jak zestaw ekranów telewizyjnych pokazujących rozmaite obrazy. Teraz, gdy delfin pojawił się tuż przy szybie w całej okazałości, jawił się jako wielka, potencjalnie niebezpieczna istota z krwi i kości, a nie przedmiot niemal przezroczysty. Sky widział zdjęcia delfinów w przedszkolu — u tej istoty nie wszystko wydało mu się normalne: jej czaszkę pokrywała sieć cienkich linii, jakby zarysowanych skalpelem, a wokół oczu miał regularne wypukłości i krawędzie — najwyraźniej tuż pod skórą umieszczono metalowe i ceramiczne obiekty.

— Cześć! — powiedział Sky, stukając w szybę.

— Wydaje mi się, że to Obły — wyjaśniła Constanza. — Jeden z najstarszych.

Delfin spoglądał na Skya. Gładka linia szczęki sprawiała, że to przyglądanie się było zarówno dobrotliwe, jak i szalone. Potem zwierzę gwałtownie się odwróciło — teraz patrzyło mu prosto w twarz i Sky poczuł wibrowanie szyby. W wodzie przed delfinem powstały nieregularne łuki banieczek. Początkowo tworzyły chaotyczne linie — jak pierwsze pociągnięcia pędzla artysty — potem ujawniła się w nich pewna struktura i zamiar; Obły energicznie ruszał głową, jakby szarpany elektrowstrząsami. Trwało to zaledwie parę sekund, ale obiekt, który delfin wyrzeźbił, przedstawiał bez wątpienia ludzką twarz w trzech wymiarach. Brakowało jej dopracowanych szczegółów, ale Sky zrozumiał, że to nie tylko podświadoma sugestia każe mu widzieć twór geometryczny w przypadkowych śladach banieczek. Ich układ był na to zbyt symetryczny i proporcjonalny. Dostrzegł w nim również emocje, choć z pewnością chodziło o strach i przerażenie.

Po wykonaniu swego zadania Obły odpłynął, pogardliwie ruszając ogonem.

— One nas również nienawidzą — stwierdziła Constanza. — Ale czy można je za to winić?

— Po co Obły to zrobił? I jak?

— W ciele tłuszczowym ma zamontowane maszyny — to ten wzgórek nad oczami. Implantujemy je delfinom w dzieciństwie. Za pomocą ciała tłuszczowego wytwarzają normalnie dźwięki, ale urządzenia pomagają im precyzyjniej skoncentrować dźwięk, dzięki temu delfiny mogą za pomocą bąbelków coś narysować. A w wodzie żyją małe stworzenia, mikroorganizmy, które się rozświetlają, gdy uderza w nie dźwięk. Ludzie to wymyślili, bo chcieli znaleźć sposób komunikacji z delfinami.

— Można by sądzić, że delfiny będą za to wdzięczne.

— Może byłyby, gdyby nie musiały ciągle poddawać się operacjom i gdyby mogły pływać gdzie indziej, a nie tylko w tym okropnym zbiorniku.

— Tak, ale gdy dotrzemy do Kresu Podróży… Constanza spojrzała na Skya smutnymi oczyma.

— Będzie za późno. Przynajmniej dla tych delfinów. Nie będą już wtedy żyły. Nawet my dorośniemy, a nasi rodzice staną się starcami albo w ogóle ich nie będzie.

Obły wrócił z innym, nieco mniejszym towarzyszem, i obaj zaczęli coś kreślić w wodzie. Linie tworzyły obraz człowieka rozrywanego przez rekiny, ale Sky odwrócił wzrok, nim nabrał co do tego pewności.

— Za bardzo odeszły od normalności — ciągnęła Constanza. Sky znów spojrzał na zbiornik.

— Lubię je. Są piękne. Nawet Obły.

— Są złe. Psychotyczne… tak to określa mój tata — powiedziała bez przekonania, jakby nieco zawstydzona własną wymownością.

— To co z tego. Ja tu wrócę, żeby je znów zobaczyć. — Postu-kał w szybę i powiedział znacznie głośniej: — Wrócę, Obły. Lubię cię.

Constanza, choć tylko nieco wyższa od Skya, poklepała go macierzyńskim gestem po ramieniu.

— To i tak nie będzie miało znaczenia.

— A jednak przyjdę.

* * *

Obietnicę, złożoną sobie i Constanzy, traktował bardzo poważnie. Chciał poznać delfiny, porozumieć się z nimi i w jakiś sposób ulżyć ich doli. Oczami wyobraźni widział jasne, rozległe oceany Kresu Podróży — Klaun, przyjaciel z przedszkola, mówił, że tam będą oceany — i delfiny uwolnione z tego ciemnego, ponurego miejsca; pływają z ludźmi, tworzą w wodzie wesołe dźwiękoobrazy, a pamięć o pobycie na pokładzie „Santiago” znika jak klaustrofobiczny sen.

— Chodźmy już — nalegała Constanza.

— Przyprowadzisz mnie tu jeszcze kiedyś?

— Oczywiście. Jeśli chcesz.

Opuścili delfinarium i wyruszyli w skomplikowaną drogę powrotną przez czeluście statku — dzieci usiłujące znaleźć drogę w zaczarowanym lesie. Parę razy minęli dorosłych, ale Constanza zachowywała się z taką pewnością siebie, że nikt ich o nic nie wypytywał, i dopiero gdy znaleźli się w części statku, którą Sky uważał za znajome terytorium, spotkali ojca Skya.

Tytus Haussmann, uważany na „Santiago” za osobę oschłą, lecz łagodną, cieszył się szacunkiem, ale ludzie się go nie bali. Gdy nagle stanął nad dziećmi, Sky nie wyczuł u niego złości, raczej ulgę.

— Mama strasznie się o ciebie niepokoiła — powiedział ojciec. — Constanzo, bardzo mnie rozczarowałaś. Zawsze uważałem cię za osobę rozsądną.

— Sky chciał tylko zobaczyć delfiny.

— Ach, więc chodziło o delfiny? — spytał ojciec, zdziwiony, jakby nie takiej odpowiedzi oczekiwał. — A ja myślałem, że interesowali cię umarli, nasi drodzy motnios.

To prawda, pomyślał Sky… ale nie wszystko naraz.

— A teraz jest ci przykro — ciągnął ojciec — ponieważ delfiny okazały się nie takie, jak się spodziewałeś, prawda? Mnie też jest przykro. Obły i pozostałe zwierzęta są chore na głowę. Najlepiej byłoby dla nich, gdybyśmy je uśpili; ale pozwolono im wychować młode i każde pokolenie jest coraz bardziej…

— Psychotyczne — dokończył Sky.

— Właśnie. — Ojciec spojrzał na niego jakoś dziwnie. — Widzę, że twoje słownictwo się wzbogaciło. Szkoda byłoby to zmarnować i warto to dalej rozwijać, nie sądzisz? — Potargał synowi czuprynę. — Mam na myśli przedszkole, młody człowieku. Pójdziesz do niego na pewien czas, a tam nic ci już nie będzie grozić.

Nie można powiedzieć, żeby Sky nienawidził przedszkola czy jakoś szczególnie go nie lubił, ale gdy go tam zamykano, traktował to jako karę.

— Chcę się zobaczyć z mamą.

— Sky, twoja mama jest poza statkiem, więc teraz nie ma sensu zasięganie jej opinii. Poza tym wiesz, że gdybyś ją zapytał, powiedziałaby to samo. Byłeś nieposłuszny i musisz dostać nauczkę. — Zwrócił się do Constanzy, kręcąc głową: — Ty zaś, młoda damo, przez pewien czas nie powinnaś się bawić ze Skyem.

— My się nie bawimy — odparła Constanza, naburmuszona. — Rozmawiamy i eksplorujemy.

— Właśnie. — Ojciec westchnął. — I zapuszczacie się w zabronione rejony statku. To nie może wam ujść na sucho. — Głos mu teraz zmiękł, jak zawsze, gdy zamierzał omówić bardzo ważne sprawy. — Statek jest naszym domem. Naszym jedynym rzeczywistym domem. I musimy czuć się tak, jakbyśmy tu mieszkali. To znaczy czuć się bezpiecznie tam, gdzie należy się czuć bezpiecznie, wiedząc równocześnie, gdzie niebezpiecznie jest się zapuszczać. Nie dlatego, że są tam potwory czy inne takie bzdury, ale dlatego, że czyhają tam niebezpieczeństwa… dorosłe niebezpieczeństwa. Maszyneria i układy zasilania. Roboty i głębokie szyby. Uwierzcie, widziałem, co się dzieje z ludźmi, którzy chodzą tam, gdzie nie powinni. A są to zwykle wypadki bardzo nieprzyjemne.

Sky nie wątpił w słowa ojca. Tytus Haussmann, szef bezpieczeństwa na statku — gdzie generalnie panowała polityczna i społeczna harmonia — wykonywał zadania związane z wypadkami i sporadycznie z samobójstwami. Ojciec zawsze oszczędzał Skyowi szczegółowych wyjaśnień, w jaki sposób można zginąć na pokładzie statku takiego jak „Santiago”, ale Sky nadrabiał to wyobraźnią.

— Bardzo mi przykro — powiedziała Constanza.

— Tak, jestem pewien, że jest ci przykro, ale to nie zmienia faktu, że zaprowadziłaś mojego syna w zakazane rejony. Porozmawiam z twoimi rodzicami i jestem przekonany, że nie będą zachwyceni. Teraz zmykaj do domu, a za tydzień lub dwa zobaczymy, jak przedstawia się sytuacja. Dobrze?

Skinęła głową i w milczeniu oddaliła się zakrzywionym korytarzem, odchodzącym od skrzyżowania, gdzie nakrył ich Tytus. Do rodzinnego domu miała stąd niedaleko — w istocie wszystkie części mieszkalne „Santiago” znajdowały się blisko siebie, ale konstruktorzy tak to sprytnie zaprojektowali, by żadna z dróg nie przechodziła w linii prostej, z wyjątkiem tuneli ewakuacyjnych i linii kolejki biegnącej w osi statku. Wijące się korytarze publiczne dawały złudzenie, że statek jest znacznie większy, niż był w rzeczywistości; dwie rodziny mogły mieszkać obok siebie, ale miały wrażenie, że żyją w zupełnie innych rejonach.

Tytus odprowadził syna do ich kwatery. Sky żałował, że mama jest na zewnątrz, gdyż wbrew temu, co twierdził ojciec, matczyne kary były zwykle nieco łagodniejsze niż ojcowskie. Sky miał nadzieję, że mama ukończyła przed czasem prace przy kadłubie i powróciła wcześniej ze swojej zmiany, że już jest na pokładzie i powita ich, gdy dotrą do przedszkola. Nigdzie jednak nie było po niej ani śladu.

— Wejdź — polecił Tytus. — Klaun się tobą zajmie. Za dwie, trzy godziny wrócę, by cię wypuścić.

— Nie chcę tam wchodzić.

— Wiem. Gdybyś chciał, to nie byłaby kara.

Drzwi przedszkola się otworzyły, Tytus popchnął lekko syna do środka, sam nie przekraczając progu.

— Cześć, Sky — powiedział Klaun, który na niego czekał.

* * *

W przedszkolu było wiele zabawek, niektóre potrafiły prowadzić rozmowę w ograniczonym zakresie, a nawet przelotnie sprawiały wrażenie, że są naprawdę inteligentne. Sky czuł, że zabawki skonstruowano z myślą o tym, by mogły prowadzić interakcję z dziećmi o typowym spojrzeniu trzylatka na świat. Skończywszy dwa lata, doszedł do wniosku, że są na ogół prymitywne i głupie. Ale Klaun to co innego. W istocie nie był zabawką, ale też nie pełną osobą. Klaun towarzyszył Skyowi, od kiedy Sky pamiętał, zamknięty w przedszkolu, ale nie zawsze obecny. Klaun nie mógł dotykać przedmiotów i nie pozwalał, by Sky go dotykał, a gdy Klaun mówił, jego słowa dochodziły nie z tego miejsca, gdzie wydawało się, że stoi.

To wcale nie oznaczało, że Klaun pochodził tylko z jego wyobraźni, bez zewnętrznego wpływu. Klaun widział wszystko, co dzieje się w przedszkolu, i sumiennie opowiadał rodzicom Skya, gdy ten zrobił coś wymagającego nagany. To Klaun doniósł rodzicom, że Sky popsuł konia na biegunach, że to nie była wina żadnej innej sprytnej zabawki — co Sky usiłował rodzicom sugerować. Za tę zdradę go znienawidził, ale nie na długo. Nawet Sky rozumiał, że Klaun jest — poza Constanzą — jego jedynym prawdziwym przyjacielem i że Klaun rozumie wiele spraw, które są nawet poza zasięgiem Constanzy.

— Cześć — powiedział Sky żałośnie.

— Widzę, że zostałeś tu zesłany za wizytę u delfinów. — Klaun stał sam w pustym białym pokoju. Inne zabawki zostały starannie schowane. — Sky, tego nie należało robić. Przecież mogłem ci pokazać delfiny.

— Ale nie te same. Nie rzeczywiste. Już mi je przedtem pokazywałeś.

— Ale nie w ten sposób. Popatrz!

Nagle obaj znaleźli się w łodzi na morzu pod niebieskim niebem; delfiny pruły fale, w słońcu ich mokre grzbiety lśniły jak kamyki. Wrażenie, że jest się na morzu, psuły tylko wąskie czarne okna na jednej ze ścian pokoju.

W książce z opowiadaniami Sky znalazł kiedyś rysunek osoby podobnej do Klauna: ubrana w bufiaste pasiaste szaty z wielkimi białymi guzikami, miała komiczną, stale uśmiechniętą twarz w otoczce natapirowanych pomarańczowych włosów, z nasadzonym na głowę, opadającym pasiastym kapeluszem. Gdy dotknął obrazka, książkowy klaun wykonywał te same ruchy i sztuczki, jakie pokazywał Klaun przedszkolny. Sky pamiętał mgliście, że kiedyś śmiechem i oklaskami reagował na triki Klauna, jakby najlepszym, co mógł dostarczyć wszechświat, były te klaunowskie popisy.

Teraz nawet Klaun zaczynał go lekko nudzić. Dostosowywał się do Klauna, ale ich wzajemne stosunki diametralnie się zmieniły i nie dało się już tego odwrócić. Dla Skya Klaun stał się czymś, co należało zrozumieć i zanalizować. Rozpoznał, że Klaun jest czymś w rodzaju bąbelkowego rysunku delfinów, projekcją wytworzoną nie z dźwięków, lecz ze światła. W zasadzie nie stali teraz w łodzi. Pod stopami czuł podłogę tak samo twardą i płaską, jak wówczas, gdy ojciec pchnął go do środka. Sky nie rozumiał dokładnie, jak tworzono iluzję, ale była niezwykle realistyczna i nigdzie nie zauważało się ścian przedszkola.

— Czy Obły i inne delfiny w zbiorniku mają w sobie maszyny? — spytał Sky. Skoro jest więźniem, równie dobrze może się czegoś nauczyć. — Dlaczego?

— Pomagają delfinom skoncentrować ich sonary.

— Nie chodzi mi o to, po co są te maszyny, ale przede wszystkim, kto wpadł na pomysł, żeby je delfinom zamontować.

— Aha. To na pewno Chimerycy.

— Kim oni są? Jadą z nami?

— Odpowiedź na ostanie pytanie brzmi: nie. Ale bardzo chcieli z nami pojechać. — Głos Klauna był trochę za wysoki i drżący, niemal kobiecy, ale zawsze cierpliwy. — Pamiętasz, Sky, gdy Flotylla opuszczała układ Ziemi — gdy opuściła orbitę Merkurego i poleciała w przestrzeń międzygwiezdną — wylatywała z układu, który formalnie był zaangażowany w wojnę. W tamtym czasie większość wrogich działań ustała, ale nie uzgodniono ostatecznie warunków przerwania ognia i wszyscy nadal byli na stopie wojennej, w każdej chwili gotowi wrócić do walki. Wiele środowisk uznało, że ostatnie rozdziały wojny to ich ostatnia szansa, by coś zmienić. Niektóre środowiska były w tym czasie zaledwie dobrze zorganizowanymi grupami bandytów. Z pewnością tacy byli Chimerycy, a dokładniej mówiąc, ta frakcja Chimeryków, która stworzyła delfiny. W ogóle Chimerycy posunęli cyborgizację ku nowym rubieżom: łączyli siebie i swoje zwierzęta z maszynami. Ta frakcja jeszcze dalej przesunęła granice, tak że nawet potępili to Chimerycy głównego nurtu.

Sky słuchał i rozumiał. Klaun dobrze oceniał możliwości poznawcze Skya, przedstawiał wszystko jasno, a równocześnie zmuszał chłopca do skupienia uwagi na każdym słowie. Sky miał świadomość, że nie każdy trzylatek zrozumiałby opowieść Klauna, ale to go wcale nie obchodziło.

— A delfiny?

— Zostały przez nich skonstruowane. W jakim celu, tego się nawet nie domyślamy. Może do służby w wodnej piechocie pod czas jakiejś planowanej inwazji na ziemskie oceany? Albo były eksperymentem, którego nigdy nie ukończono, zaniechano u schyłku wojny. W każdym razie jedna z rodzin delfinów została przejęta od Chimeryków przez agentów Confederacion Sudamericana. Sky wiedział, że ta organizacja zainicjowała budowę Flotylli. Confederacion celowo pozostawała neutralna przez większą część wojny, koncentrując się na realizacji celów szerszych, poza wąskim horyzontem układu słonecznego. Zebrali garstkę sprzymierzeńców i zrealizowali pierwszy w dziejach ludzkości poważny plan pokonania przestrzeni międzygwiezdnej.

— Zabraliśmy ze sobą Obłego i inne delfiny?

— Tak, sądząc, że okażą się przydatne na Końcu Podróży. Ale znacznie trudniejsze, niż się pozornie wydawało, było usunięcie wbudowanych przez Chimeryków urządzeń wspomagających. Okazało się w końcu, że łatwiej je zostawić na miejscu. Potem, gdy urodziło się następne pokolenie delfinów, stwierdzono, że bez wspomagania nie potrafią się komunikować z dorosłymi osobnikami. Więc skopiowaliśmy te urządzenia i implantowaliśmy młodym.

— Ale one przypłaciły to psychozą.

Klaun okazał lekkie zdziwienie i nie od razu udzielił odpowiedzi. Później Sky się dowiedział, że w takich chwilach zamrożenia Klaun zasięgał rady u rodziców Skya lub u innych dorosłych.

— Tak — odparł Klaun wreszcie. — Ale to nie była całkowicie nasza wina.

— Jak to? Nie nasza wina, że trzymamy je w niewoli w paru metrach sześciennych wody?

— Zapewniam cię, że ich obecne warunki życia są znacznie lepsze niż w laboratoriach doświadczalnych Chimeryków.

— Ale te delfiny chyba tego nie pamiętają?

— Zapewniam cię, że są szczęśliwsze.

— Skąd wiesz?

— Bo jestem Klaunem. — Maska jego zawsze uśmiechniętej twarzy rozciągnęła się do jeszcze bardziej wyszczerzonego uśmiechu. — Klauny zawsze wiedzą.

Sky już chciał go zapytać, co dokładnie ma na myśli, gdy zobaczył rozbłysk. Jasny i nieoczekiwany; zupełnie cichy. Światło biło z pasa okien w ścianie. Gdy Sky mrugnął, nadal widział na siatkówce powidok okna — ostro zarysowany różowy prostokąt.

— Co się stało? — spytał, mrugając.

Coś niedobrego działo się z Klaunem, a w zasadzie z całym widokiem. W chwili błysku Klaun został rozciągnięty i zdeformowany we wszystkich kierunkach, rozmazany po ścianach, a wyraz twarzy mu zamarł. Łódź, w której stali — tak się przynajmniej wydawało — zakrzywiła się w dziwacznie zniekształconej perspektywie. Było tak, jakby cała scena została namalowana gęstą mokrą farbą, którą ktoś przedtem zamieszał patykiem.

Klaun nigdy przedtem do czegoś podobnego nie dopuścił.

Źródło oświetlenia pokoju — jarzące się obrazy na ścianach — pociemniały i zgasły. Nie było żadnego światła, z wyjątkiem słabej mlecznej poświaty z wysoko umieszczonego okna. Ale po chwili nawet to zgasło i Sky został sam w całkowitych ciemnościach.

— Klaunie?! — zawołał najpierw spokojnie, potem bardziej natarczywie.

Odpowiedź nie nadeszła. Sky poczuł coś dziwnego i niemiłego. Wrażenie dochodziło z wnętrza jego samego — wzbierający strach, typowy dla reakcji trzylatka na podobną sytuację, a nie dla powierzchownej dorosłości i elokwencji, dystansującej Skya od innych dzieci w jego wieku. Nagłe stał się malcem opuszczonym w ciemnościach; nie rozumiał, co się stało.

Znów zawołał Klauna, z desperacją w głosie, mając świadomość, że Klaun dawno by odpowiedział, gdyby to było możliwe. Nie — Klaun zniknął. Jasne przedszkole stało się teraz ciemne i — właśnie! — zimne. Sky nie słyszał żadnych dźwięków, nawet zwykłych odgłosów „Santiago”.

Zaczął pełznąć, aż dotarł do ściany; potem ruszył wokół pokoju, usiłując znaleźć drzwi. Ale drzwi, gdy były szczelnie zamknięte, tworzyły ze ścianą jednolitą powierzchnię i dziecko nie potrafiło wyczuć nawet tej cienkiej jak włos szczeliny, która mogłaby zdradzić ich położenie. Nie było wewnętrznej rączki ani sterownika, gdyż — o ile Skya nie karano zamknięciem — normalnie to Klaun otwierał drzwi na jego prośbę.

Sky usiłował odpowiednio zareagować, ale wbrew woli zaczął płakać, czego nie robił od czasu, gdy był znacznie młodszy.

Płakał i płakał, tarł powieki i wreszcie zabrakło mu łez. Oczy go piekły.

Znów przywołał Klauna, potem uważnie nasłuchiwał. I nic. Próbował krzyczeć, ale i to na nic się nie zdało. Po pewnym czasie rozbolało go gardło i ochrypł.

Prawdopodobnie pozostawał sam zaledwie przez dwadzieścia minut, ale czas mu się wydłużył do godziny, potem do dwóch, wreszcie do wielogodzinnej tortury. W każdym razie wydawało mu się, że trwa to niesłychanie długo, a ponieważ nie rozumiał przyczyn swego żałosnego położenia — zastanawiał się, czy może ojciec bez uprzedzenia nałożył na niego poważniejszą karę — miał wrażenie, że wieczność. Potem nawet podejrzenie, że Tytus specjalnie nasłał to na niego, wydało mu się nieprawdopodobne. Cały drżał, a jego umysł podążał przerażającymi ścieżkami: Sky wyobraził sobie, że przedszkole zostało odłączone od statku i teraz oddala się od „Santiago” — nawet od całej Flotylli — i zanim ktokolwiek się zorientuje, będzie za późno, by cokolwiek zrobić; albo że potwory napadły na statek i po cichu wykończyły wszystkich, a on jest jedyną osobą, której jeszcze nie znalazły, ale to tylko kwestia czasu…

Od jednej ze ścian pokoju dobiegło go skrobanie.

To byli dorośli. Chwilę pracowali przy drzwiach, nim skłonili je do otwarcia. Wtedy do pomieszczenia wdarł się snop bursztynowego światła. Ojciec Skya wszedł pierwszy, za nim czterech czy pięciu dorosłych, których nazwisk Sky nie znał. Wysokie, ciemne i pochylone postacie z latarkami. W ich świetle twarze ludzi wydawały się szare, posępne, jak oblicza królów z bajek dla dzieci. Do pokoju wdarło się powietrze — chłodniejsze niż zwykle. Sky zadrżał. Oddechy mężczyzn przybierały kształt smoków.

— Nic mu nie jest — powiedział ojciec do jednego z ludzi.

— Dobrze, Tytusie — odparł tamten. — Zaprowadźmy go w bezpieczne miejsce. Potem będziemy dalej przeszukiwać statek.

— Schuyler, chodź do mnie! — Ojciec przyklęknął, rozwarł ramiona. — Choć, synku. Nic ci nie grozi. Nie masz się czego bać. Płakałeś?

— Klaun zniknął. — Skyowi udało się wykrztusić te dwa słowa.

— Klaun? — spytał jeden z mężczyzn. Ojciec odwrócił się do niego.

— To tylko podstawowy program edukacyjny przedszkola. Nieistotny dla systemu, więc został zakończony jako pierwszy.

— Spraw, żeby Klaun wrócił, proszę — błagał Sky.

— Później — odparł ojciec. — Klaun… odpoczywa. Wróci szybko. A ty, synku, chciałbyś na pewno coś zjeść i napić się.

— Gdzie mama?

— Jest… — ojciec zawahał się — teraz nie może tu przyjść, Schuyler, ale przesyła ci ucałowania.

Sky zobaczył, jak jeden z mężczyzn położył ojcu rękę na ramieniu.

— Będzie najbezpieczniejszy z innymi dziećmi w głównym żłobku.

— On nie jest taki jak inne dzieci — odparł ojciec.

Teraz powiedli go w chłód. Cały korytarz za przedszkolem tonął w ciemnościach, poza małymi krążkami światła latarek.

— Co się stało? — spytał Sky. Po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że to nie tylko jego mały mikrokosmos się popsuł. To, co się stało, dotknęło również świata dorosłych. Nigdy wcześniej nie widział statku w takim stanie.

— Coś bardzo, bardzo złego — oznajmił ojciec.

PIĘĆ

Wygrzebywałem się z wysiłkiem ze snu o Skyu Haussmannie i przez chwilę zdawało mi się, że nadal jestem w innym śnie, w którym dominowało przerażające poczucie straty i dezorientacji. Potem uświadomiłem sobie, że to wcale nie sen.

Byłem zupełnie rozbudzony, ale część mojego umysłu głęboko spała; ta część, która przechowywała pamięć i tożsamość, i pocieszającą świadomość, jak to się stało, że się właśnie tu znalazłem; przechowywała wszelkie połączenia z przeszłością. Jaką przeszłością? Oczekiwałem, że spojrzę wstecz i w jakimś momencie zobaczę wyraźne szczegóły — nazwisko, wskazówkę, kim jestem — ale to było jak próba skupienia wzroku w gęstej mgle.

Potrafiłem jednak nazwać niektóre rzeczy — nie straciłem mowy. Leżałem na twardym łóżku pod cienkim brązowym kocem z dzianiny. Czułem się rześki i wypoczęty, a równocześnie zupełnie bezradny. Rozejrzałem się — nie dostrzegłem nic znajomego; nic mi tu nie pasowało. Uniosłem rękę, przyjrzałem się liniom żył na wierzchu dłoni — widok odrobinę mniej obcy.

Dość dobrze pamiętałem zadziwiająco wyraziste szczegóły snu. Nie był to sen jak inne sny — niespójne, ze zmienną perspektywą i niekonsekwentną logiką — a raczej fragment liniowo przedstawionego dokumentu. Tak jakbym towarzyszył Skyowi Haussmannowi i nie to, że widział wydarzenia z jego punktu widzenia, lecz szedł za nim jak obsesyjny duch.

Coś mnie zmusiło do odwrócenia ręki.

Pośrodku dłoni widniała regularna rdzawa plama krwi. Obejrzałem prześcieradło: na nim również dostrzegłem plamki zaschniętej krwi. Musiałem je pobrudzić podczas snu.

We mgle coś się skrystalizowało: wspomnienie prawie się określiło.

Nagi wstałem z łóżka. Znajdowałem się w pomieszczeniu o nierównych ścianach — nie było wykute w skale, lecz raczej uformowane z wysuszonej gliny i pomalowane olśniewająco białą farbą. Przy łóżku stał stołek i mała szafka; oba meble z drewna, którego gatunku nie rozpoznałem. Jedyną ozdobę pokoju stanowił mały brązowy wazon w niszy w ścianie.

Patrzyłem na wazon.

Coś mnie w nim przerażało i choć wiedziałem, że jest to uczucie irracjonalne, nic na to nie mogłem poradzić. Może mam uszkodzony system nerwowy? — usłyszałem jak sam sobie zadaję to pytanie. Nadal władasz językiem, ale jest coś zasadniczo pochrzanionego w twoim układzie limbicznym, czy jak się tam nazywa część mózgu odpowiedzialna za stary ssaczy wynalazek zwany strachem. Ale gdy znalazłem centrum swego strachu, zrozumiałem, że wcale nie o wazę chodzi.

Lecz o wnękę.

Coś się w niej ukrywa, coś strasznego. Uświadomiłem to sobie i ogarnęła mnie histeria. Serce mi zaczęło walić. Musiałem wydostać się z pokoju. Uciec od tej rzeczy, która — jak wiedziałem — nie miała sensu, ale mroziła mi krew. W jednej ze ścian pokoju znajdowały się otwarte drzwi, prowadzące „na zewnątrz” — cokolwiek to znaczyło.

Przekroczyłem je.

Stopą dotknąłem trawy. Stałem na małym, wilgotnym, równo przyciętym trawniku, otoczonym z dwóch stron krzakami i skałami. Chata, w której się obudziłem, była teraz za mną, osadzona w skalistym wzgórzu z bujnymi krzakami, które groziły tym, że na nią spadną. Ale skała stale się wznosiła, stawała coraz bardziej stroma — wreszcie pionowa, a potem znów się zakrzywiała zielonym łukiem, więc zieleń przypominała chiński szpinak przyklejony do ścianek misy. Trudno było ocenić odległość, ale sklepienie tego świata musiało być około kilometra nad moją głową. Z czwartej strony grunt nieco opadał, po czym podejmował wspinaczkę po drugiej stronie tej miniaturowej doliny. Stale się wznosił, aż spotykał się z terenem, który miałem za plecami.

Po lewej i prawej, za roślinnością i skalą, widziałem odległe krańce końca świata, rozmyte i niebieskawe z powodu warstwy powietrza. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to habitat w kształcie bardzo długiego walca, ale nie: boki spotykały się na obu krańcach, co sugerowało, że konstrukcja ma kształt wrzeciona — dwa stożki złączone podstawami — a moja chata stoi gdzieś w pobliżu największej szerokości.

Przeczesałem pamięć w poszukiwaniu informacji dotyczących projektowania habitatów, ale uzyskałem jedynie dręczące wrażenie, że w tej konstrukcji jest coś niezwykłego.

Wzdłuż habitatu biegło gorące biało-niebieskie włókno, rodzaj zamkniętej plazmowej rury, która mogła przygasać i ciemnieć, symulując zachody słońca i mrok. Soczystą zieleń kontrapunktowały małe wodospady i skalne urwiska, wkomponowane artystycznie jak elementy japońskiej akwareli. Na dalekim końcu świata zobaczyłem macierz pikseli: ozdobne piętrowe ogrody, mozaikę różnorodnych upraw. Tu i tam rozrzucono białe kamyki innych chat; gdzieniegdzie stały większe domy i siedziby. Wzdłuż obrzeża doliny wiły się kamienne drogi, łączące chaty i skupiska domów. W pobliżu wierzchołków dwóch stożków, przy osi obrotu habitatu, wrażenie ciążenia musiało być słabsze. Sądziłem, że to właśnie potrzeba takiego zjawiska wpłynęła decydująco na projekt habitatu.

Gdzie ja jestem? — zastanawiałem się. Nagle z poszycia wypełzła jakaś istota i ruszyła w stronę polany na skomplikowanym zestawie wielosegmentowych metalowych nóg. Dłoń sama zacisnęła mi się na nieistniejącym pistolecie, jakby mięśnie spodziewały się, że go tam znajdą.

Maszyna się zatrzymała, tykając. Na pajęczych nogach był osadzony zielony owalny gładki tułów; miał tylko rysunek świecącej niebieskiej śnieżynki.

Cofnąłem się.

— Tanner Mirabel?

Głos pochodził z maszyny, ale przypuszczałem, że nie należy do robota, gdyż brzmiał ludzko, po kobiecemu i niezbyt pewnie.

— Nie wiem.

— Rety, mój castellano nie jest… — to ostatnie powiedziała w norte, ale zaraz przeszła na język, jakim ja mówiłem. Jej słowa brzmiały jeszcze bardziej niepewnie niż przedtem. — Mam nadzieję, że mnie rozumiesz. Nie mam wielkiej praktyki w castellano. Jestem… mam nadzieję, że rozpoznajesz swoje imię, Tanner. Tanner Mirabel, to znaczy pan Mirabel. Rozumiesz?

— Tak — odparłem. — Ale możemy rozmawiać w norte, jeśli ci tak wygodniej. Jeśli zniesiesz chropowatość moich zdań.

— Mówisz bardzo dobrze w obu językach. Nie masz nic przeciwko temu, że będę cię nazywać Tanner?

— Obawiam się, że mogłabyś mnie nazywać dowolnym imieniem.

— Ach, więc występują objawy amnezji. Mam rację?

— Przyznam, że nawet spore. Usłyszałem westchnienie.

— Cóż, po to tu jesteśmy. Właśnie po to. Oczywiście nie życzymy tego naszym klientom, ale jeśli, Boże broń, przydarzy im się coś takiego, to są w najbardziej odpowiednim miejscu. Oczywiście i tak nie mają wielkiego wyboru… Rety, jak zawsze odbiegam od tematu. Na pewno jesteś i tak zdezorientowany bez mojej gadaniny. Nie przypuszczaliśmy, że się tak szybko obudzisz. I dlatego, rozumiesz, nikt cię tu nie przywitał. — Westchnienie, tym razem bardziej rzeczowe, jakby miała przystąpić do pracy. — A więc nie grozi ci niebezpieczeństwo, ale lepiej będzie, Tanner, gdy na razie zostaniesz w domu, aż ktoś do ciebie przyjdzie.

— Dlaczego? Co mi dolega?

— Przede wszystkim jesteś zupełnie nagi. Przyznałem jej rację.

— A ty nie jesteś robotem, prawda? Wybacz, na ogół tak nie postępuję.

— Nie musisz się usprawiedliwiać, naprawdę. Masz prawo być zdezorientowany. Przecież przez długi czas spałeś. Mogło to nie wywołać żadnych negatywnych fizycznych skutków… nawet widzę, że nie wywołało… — Zamilkła. Potem jakby wyrwana z marzeń, w których się zatopiła, kontynuowała: — Ale umysłowo, no cóż… należy się spodziewać przejściowego zaniku pamięci, który występuje znacznie częściej, niż oni nam wmawiają.

— Cieszę się, że użyłaś określenia „przejściowy”. No… zwykle.

Uśmiechnąłem się. Czy to z jej strony poczucie humoru, czy po prostu fakt statystyczny?

— A skoro już o tym mówimy: jacy „oni”?

— Ci, co cię tu przywieźli. Ultrasi.

Dotknąłem trawy. Zgniotłem w palcach liść; na kciuku po wstała zielona miazga. Powąchałem ją. Jeśli to symulacja, to jest nadzwyczaj szczegółowa. Nawet taktycy wojenni byliby pod wrażeniem.

— Ultrasi?

— Przybyłeś tu na ich statku. Na czas podróży zostałeś zamrożony. Teraz masz amnezję rozmrożeniową.

To określenie spowodowało, że część mojej przeszłości zaskoczyła w niewyważony sposób na miejsce. Ktoś mi już kiedyś mówił o amnezji rozmrożeniowej — zupełnie niedawno albo bardzo dawno temu. Wydawało się, że obie te wersje są prawdziwe. Mówił mi o niej scyborgizowany załogant statku.

Usiłowałem sobie przypomnieć jego słowa, ale miałem wrażenie, że znów wędruję po omacku w szarej mgle, choć tym razem wyczuwam w niej jakieś obiekty, postrzępione fragmenty pamięci, łuskowate skamieniałe drzewa, wyciągające sztywne gałęzie, by znaleźć połączenie z teraźniejszością. Wcześniej czy później natknę się na większy gąszcz.

Teraz pamiętałem tylko zapewnienia, że cokolwiek ze mną zrobią, nie doznam żadnych nieprzyjemnych urazów. Amnezja rozmrożeniową to jak współczesna bajka o żelaznym wilku; występuje znacznie rzadziej, niż się powszechnie uważa. Ale przecież prawda — że szczątkowa amnezja jest zjawiskiem niemal normalnym — nie sprzyjałaby interesom.

— Raczej się tego nie spodziewałem — stwierdziłem.

— To może dziwne, ale prawie nikt się tego nigdy nie spodziewa. Trudne przypadki to te, gdy ktoś nawet nie pamięta, że kiedykolwiek miał do czynienia z Ultrasami. U ciebie nie jest chyba aż tak źle?

— Nie — przyznałem. — I dzięki temu czuję się znacznie lepiej.

— Dzięki czemu?

— Dzięki świadomości, że jakiś biedny drań ma gorzej ode mnie.

— Hmmm — mruknęła z dezaprobatą. — Nie jestem pewna, Tanner, czy to odpowiednie nastawienie. Z drugiej strony, niedługo będziesz zdrów jak ryba. Wkrótce. A teraz może byś wrócił do domu? Znajdziesz tam jakieś pasujące ubranie. Nie to, żebyśmy tu w hospicjum byli pruderyjni, ale w takim stroju zamarzniesz na śmierć.

— Wierz mi, nie zrobiłem tego umyślnie. Zastanawiałem się, jak oceniłaby moje szanse wyleczenia, gdybym jej powiedział, że z domu wygnało mnie przerażenie na widok detalu architektonicznego.

— Oczywiście — odparła. — Ale włóż ubranie, a jeśli ci się nie spodoba, zawsze możemy dać ci coś innego. Wrócę niedługo, żeby zobaczyć, jak się czujesz.

— Dziękuję. A kim ty jesteś?

— Ja? Och, nikim szczególnym. Malutkim trybikiem w niezwykle wielkiej maszynie, tak bym to określiła. Jestem siostra Amelia.

Więc się nie przesłyszałem, gdy powiedziała „hospicjum”.

— A gdzie my właściwie jesteśmy, siostro Amelio?

— To jasne. Jesteś w Hospicjum Idlewild, pod opieką Święte go Zakonu Lodowych Żebraków. Niektórzy ludzie nazywają to Hotelem Amnezja.

* * *

Nic mi to nie mówiło. Nigdy nie słyszałem nazwy Hotel Amnezja ani bardziej formalnego określenia tego przybytku, nie mówiąc już o Świętym Zakonie Lodowych Żebraków.

Wróciłem do chaty; robot szedł za mną w uprzejmej odległości. Podchodząc do drzwi, przystanąłem. To głupie, ale choć poza domem mogłem się pozbyć obaw, wracały z równą siłą, gdy tylko się tu zbliżyłem. Patrząc na niszę, widziałem, jak emanuje z niej utajone zło, jakby coś się tam zwinęło i czyhało, obserwując mnie wrogo.

— Włóż ubranie i zabieraj się stąd — powiedziałem do siebie głośno w castellano. — Gdy wróci Amelia, powiesz jej, że są ci potrzebne badania neurologiczne. Zrozumie. Takie rzeczy muszą się tu ciągle zdarzać.

W szafie czekało na mnie ubranie. Obejrzałem je: żadnej sztuki nie rozpoznawałem. Proste, nic wyrafinowanego, czuło się, że to ręczna robota. Czarny sweter z wycięciem w serek; workowate spodnie bez kieszeni; para miękkich butów, odpowiednich najwyżej do człapania po polance. Ubrania pasowały na mnie doskonale, ale nawet w tym było coś nieprawidłowego, jakby te ubrania bardzo się różniły od tego, w czym zwykle chodziłem.

Pogrzebałem głębiej w szafie, z nadzieją, że odkryję coś osobistego, ale poza ubraniami nic nie znalazłem. Zdezorientowany, usiadłem na łóżku i zacząłem się ponuro wpatrywać w ścianę, aż moje spojrzenie ześlizgnęło się na małą wnękę. Po latach przebywania w stanie zamrożonym chemia mojego umysłu wracała prawdopodobnie do jakiejś równowagi, a tymczasem dostałem próbkę tego, jak wygląda psychotyczny strach. Najbardziej pragnąłem zwinąć się, odciąć świat od swych zmysłów. Od zupełnego szaleństwa powstrzymywało mnie wewnętrzne przekonanie, że spotkałem się już z gorszymi sytuacjami — niebezpieczeństwami równie przerażającymi jak to, co mój psychotyczny umysł widział w pustej wnęce — i że je przeżyłem. Cóż, że w tej chwili nie potrafiłem przywołać w umyśle żadnego konkretnego zdarzenia. Wystarczyła wiedza, że się to wydarzyło i że jeśli teraz zawiodę, sprzeniewierzę się tej nieodsłoniętej części mojej osobowości, która pozostawała zupełnie zdrowa i być może wszystko pamiętała.

Na Amelię nie czekałem długo.

Zaczerwieniona, nie mogła złapać tchu, jakby odbyła szybką wspinaczkę z dna doliny lub z wąwozu, który widziałem po przebudzeniu. Gdy wchodziła do chaty, uśmiechała się jednak, jakby ten wysiłek fizyczny sprawił jej radość. Miała na sobie czarny habit z barbetem, na szyi na łańcuchu zwisał płatek śniegu. Spod habitu wyglądały zakurzone buty.

— Jak ci odpowiada ubranie? — spytała, kładąc dłoń na owalnej głowie robota. Może chciała się o coś oprzeć, a może okazać mu przywiązanie.

— Bardzo dobrze pasuje. Dziękuję.

— Jesteś tego pewien? Możemy zmienić, to żaden kłopot. Musisz je tylko zrzucić i… w mgnieniu oka je zmienimy. — Uśmiechnęła się.

— Pasuje — odparłem, przyglądając się jej uważnie. Była bardzo blada, tak bladej osoby jeszcze nie widziałem. Oczom prawie brakowało pigmentu, brwi były tak cienkie, jakby narysował je doświadczony kaligraf.

— To dobrze — odparła, chyba nie całkiem przekonana. — Czy coś jeszcze sobie przypominasz?

— Wydaje mi się, że pamiętam, skąd pochodzę. To na początek, jak sądzę.

— Nie próbuj poganiać tego procesu. Duscha — nasza specjalistka neurolog — twierdzi, że wkrótce zaczniesz sobie przypominać, ale nie powinieneś się martwić, jeśli to trochę potrwa.

Amelia usiadła na krańcu łóżka, gdzie jeszcze przed kilkoma minutami spałem. Odwróciłem koc, by ukryć plamki krwi z mojej dłoni. Z jakiegoś powodu wstydziłem się tego, co się stało, i usiłowałem ukryć przed Amelią ranę dłoni.

— Szczerze mówiąc, sądzę, że to może potrwać dość długo.

— Ale pamiętasz, że to Ultrasi cię tu przywieźli? Mówiłam już, że wiele osób nawet tego nie jest w stanie sobie przypomnieć. A pamiętasz, skąd pochodzisz?

— Wydaje mi się, że ze Skraju Nieba.

— Tak. 61 w układzie Cygnus A. Skinąłem głową.

— Ale my zawsze nazywaliśmy nasze słońce Łabędziem. Bardziej swojsko.

— Tak, też słyszałam, jak inni w ten sposób mówią. Powinnam pamiętać takie szczegóły, ale mamy tu ludzi ze wszystkich stron. Czasami dostaję kręćka, usiłując prześledzić, gdzie co jest i co jest czym.

— Zgadzam się z tobą, ale nadal nie wiem, gdzie jestem. Nie będę miał pewności, dopóki nie wróci mi pamięć. Chyba nigdy nie słyszałem tej nazwy, którą wymieniłaś…

— Lodowi Żebracy?

— Nie wywołuje u mnie żadnych skojarzeń.

— To zrozumiałe. Nie sądzę, żeby zakon pojawiał się w układzie Skraju Nieba. Przebywamy tylko w układach, które są większymi ośrodkami wymiany z innymi układami.

Chciałem zapytać, jaki układ ma na myśli, ale zakładałem, że wróci do tego w odpowiednim czasie.

— Sądzę, Amelio, że musisz mi coś więcej powiedzieć.

— Dobrze. Wybacz tylko, że zabrzmi to jak gotowy wykład. Nie jesteś pierwszą osobą, której to wyjaśniam, i obawiam się, że nie ostatnią.

Jako zakon Żebracy istnieli około stu pięćdziesięciu lat — początki sięgają połowy dwudziestego czwartego wieku. Mniej więcej w tym samym czasie loty międzygwiezdne wyrwały się spod wyłącznej kontroli rządów i wielkich mocarstw i stały zjawiskiem niemal powszechnym. W tym czasie Ultrasi zaczęli tworzyć odrębną grupę ludzką — nie tylko obsługiwali statki, lecz również spędzali na pokładzie całe życie, dzięki dylatacji czasu rozciągnięte poza granice trwania normalnego ludzkiego pokolenia. Za opłatą rozwozili pasażerów między układami gwiezdnymi, ale niekiedy szli na łatwiznę, jeśli chodzi o jakość usług: obiecywali dowieźć ludzi do konkretnego miejsca, a lądowali w zupełnie innym układzie, pozostawiając podróżnych lata świetlne od zamierzonego celu. Niekiedy ich urządzenia chłodnego snu były tak stare i źle konserwowane, że po przylocie na miejsce pasażerowie budzili się bardzo postarzali lub z umysłami całkowicie wymazanymi.

W niszę rynkową weszli Lodowi Żebracy — założyli swoje filie w kilkudziesięciu układach, oferując pomoc uśpionym, których ożywienie nie przebiegło całkiem gładko. Zajęli się nie tylko pasażerami statków kosmicznych. Duża część zleceń dotyczyła ludzi, którzy, uśpieni na dziesięciolecia w kriokryptach, przeskoczyli okresy recesji ekonomicznej czy niepokojów politycznych. Często po obudzeniu okazywało się, że ich oszczędności stopniały, majątki skonfiskowano, a pamięć uszkodzono.

— Teraz na pewno mi powiesz, gdzie tu jest haczyk.

— Jedno musisz zrozumieć od początku — odparła Amelia. — Nie ma haczyka. Zaopiekujemy się tobą, aż na tyle wydobrzejesz, by stąd wyjść. Jeśli zechcesz odejść wcześniej, nie będziemy cię zatrzymywać, a jeśli postanowisz zostać dłużej, zawsze przyda się w polu para rąk. Gdy opuścisz Hospicjum, nic nam nie będziesz dłużny i nie będziemy się z tobą kontaktować bez twojej woli.

— Jak wam się to wszystko opłaca?

— Jakoś dajemy sobie radę. Wielu naszych pacjentów po wyleczeniu czyni dobrowolne donacje, ale z góry tego nie oczekujemy. Koszty naszej działalności są nadzwyczaj niskie i nigdy nie mieliśmy długów za budowę Idlewild.

— Taki habitat nie mógł być tani.

Wszystko przecież kosztuje, nawet materia ukształtowana przez zastępy nierozumnych, powielających się robotów.

— Znacznie tańszy, niż przypuszczasz, choć musieliśmy iść na kompromisy co do podstawowej konstrukcji.

— Chodzi o ten dziwny wrzecionowaty kształt?

— Pokażę ci, kiedy się lepiej poczujesz. Wtedy zrozumiesz. — Kazała robotowi nalać wody do szklaneczki. — Wypij. Na pewno jesteś spragniony. Przypuszczam, że chciałbyś się czegoś więcej o sobie dowiedzieć. Na przykład, jak się tu dostałeś i gdzie jest to miejsce.

Z wdzięcznością wypiłem wodę. Miała dziwny obcy smak, ale nie był nieprzyjemny.

— Najwyraźniej nie jestem w układzie Skraju Nieba. A to miejsce musi być w pobliżu jednego z ośrodków ruchu statków, bo nie umieścilibyśmy go tutaj.

— Tak. Jesteśmy w układzie Yellowstone, wokół Epsilon Eridani. — Obserwowała, jak zareaguję. — Nie jesteś zbyt zdziwiony.

— Czegoś takiego się spodziewałem. Nie pamiętam tylko, co mnie tu przywiodło.

— Pamięć wróci. W pewnym sensie masz szczęście. Niektórzy z naszych klientów czują się doskonale, ale są zbyt biedni, by pozwolić sobie na emigrację do właściwego układu. Umożliwiamy im zarobienie tu niedużych pieniędzy, by w końcu mogli pokryć koszty transportu do Pasa Złomu. Albo załatwiamy im staż w jakiejś innej organizacji; to szybszy sposób, choć zwykle znacznie mniej przyjemny. Ty nie musisz robić ani tego, ani tego. Mam wrażenie, że jesteś osobą zamożną, sądząc po funduszach, jakie przywiozłeś. Oraz tajemniczą. Może to dla ciebie nie ma znaczenia, ale opuściłeś Skraj Nieba jako bohater.

— Ja?

— Tak. Był wypadek, a ty przyczyniłeś się do uratowania sporej grupy ludzi.

— Nic nie pamiętam.

— A Nueva Valparaiso? Tam się to wydarzyło.

Nazwa coś mi mgliście przypominała, jak ledwo znany odnośnik do książki przeczytanej wiele lat temu. Ale oba jej główne elementy, zarówno przebieg akcji, jak i główni bohaterowie — nie mówiąc o zakończeniu — wydawały mu się dość enigmatyczne. Wpatrywałem się w mgłę.

— Żałuję, ale nadal nic nie pamiętam. Powiedz mi, jak tu się dostałem. Jak się nazywał statek?

— „Orvieto”. Wyleciał z twojego układu około piętnastu lat temu.

— Musiałem mieć jakieś ważne powody, by się na nim znaleźć. Podróżowałem sam?

— O ile wiemy, tak. Nadal obrabiamy cargo statku. Na pokładzie było dwadzieścia tysięcy uśpionych. Dotychczas ogrzano zaledwie jedną czwartą. Nie ma pośpiechu. Jeśli ktoś zamierzał spędzić piętnaście lat w podróży kosmicznej, to kilka tygodni opóźnienia z początku czy na końcu nie ma wielkiego znaczenia.

To dziwne, ale choć nie potrafiłem tego sprecyzować, czułem, że jest coś, co należy pilnie zrobić. Jakbym budził się ze snu, którego szczegółów nie pamiętałem, ale przez który byłem potem wiele godzin podenerwowany.

— Powiedz, co wiesz o Tannerze Mirabelu.

— Mniej, niż byśmy chcieli. Ale to nie powinno cię niepokoić. Twój świat wojuje, Tanner. Już od stuleci. Załączona dokumentacja jest równie niedokładna, jak nasza własna, a Ultrasi niezbyt interesują się tym, kogo wiozą, byle dostali za to pieniądze.

Nazwisko wydało się znajome, jak stara rękawiczka. Dobre połączenie z imieniem. Tanner to imię robotnika, ostre i rzeczowe, imię kogoś, kto kończy robotę. Mirabel — przeciwnie — pobrzmiewało lekkimi pretensjami do arystokratyczności.

Z takim nazwiskiem mogłem iść przez życie.

— Dlaczego wasze własne zapisy są niejasne? Nie powiesz, że tu też mieliście wojnę.

— Nie — odparła Amelia ostrożnie. — Nie. Było w tym coś naprawdę innego.

— Dlaczego?

— Przez chwilę mówiłeś tak, jakbyś był z tego zadowolony.

— Może kiedyś byłem żołnierzem — odparłem.

— Uciekłeś od okropności wojny po dokonaniu jakiegoś niewyobrażalnego okrucieństwa?

— Czy ja wyglądam na kogoś zdolnego do okrucieństw? Uśmiechnęła się, ale na jej twarzy nie widziałem wesołości.

— Nie uwierzyłbyś, Tanner, ale przewijają się tu ludzie wszelkiej maści. Różni, przeróżni. A wygląd nie ma nic do rzeczy… Zaraz, zaraz, w twoim domu nie ma lustra? Nie widziałeś się jeszcze po przebudzeniu?

Pokręciłem głową.

— W takim razie chodź ze mną. Mały spacer dobrze ci zrobi.

* * *

Z chaty poszliśmy dróżką do doliny. Robot Amelii popędził przed nami jak podekscytowany szczeniak. Dziewczyna obchodziła się swobodnie z maszyną, ale mnie robot wprawiał w zakłopotanie. Tak bym się czuł, gdyby spacerowała z jadowitym wężem. Pamiętam swoją reakcję, gdy po raz pierwszy mi się ukazał i odruchowo sięgnąłem po broń. Nie był to gest teatralny, ale wyuczone działanie. Prawie czułem ciężar nieistniejącego pistoletu, dokładny kształt kolby w dłoni. Tuż pod powierzchnią świadomości skrywała się podpierająca struktura sprawności strzeleckiej.

Znałem pistolety — i nie lubiłem robotów.

— Opowiedz mi coś więcej o moim przybyciu.

— Jak wspomniałam, przywiózł cię tu „Orvieto” — wyjaśniła Amelia. — Jest w układzie, bo nadal go rozładowujemy. Pokażę ci go, jeśli chcesz.

— Myślałem, że zamierzasz pokazać mi lustro.

— Dwa wróble za jednym strzałem, Tanner.

Ścieżka schodziła głębiej, wijąc się w ciemnym, ocienionym wąwozie z baldachimem splątanej zieleni. To musiała być ta mała dolina, którą widziałem poniżej domku.

Amelia miała rację. Całe lata zajęło mi dotarcie tutaj, więc kilka dni poświęconych odzyskiwaniu pamięci to nieistotny dodatek. Jednak na pewno nie miałem cierpliwości. Od chwili, gdy się obudziłem, coś mnie poganiało — wrażenie, że coś muszę zrobić, coś tak pilnego, że nawet teraz kilka godzin różnicy mogło decydować o sukcesie czy porażce.

— Dokąd idziemy? — spytałem.

— W miejsce sekretne. W zasadzie nie powinnam cię tam zabierać, ale nie mogę się oprzeć. Tylko nikomu nie mów.

— Teraz mnie zaintrygowałaś.

Ocieniony wąwóz zaprowadził nas w dół doliny, do punktu maksymalnie odległego od osi Hotelu Amnezja. Znajdowaliśmy się na szwie, gdzie schodziły się dwie podstawy stożków. W tym miejscu grawitacja była największa i przemieszczanie się wymagało dodatkowego wysiłku.

Robot przystanął, zwrócił ku nam owalną twarz.

— Co mu jest?

— Nie pójdzie dalej. Program na to nie pozwala. — Maszyna zagradzała nam drogę, więc Amelia zeszła ze ścieżki i brodziła teraz w wysokiej do kolan trawie. — Nie chce nas przepuścić dla naszego bezpieczeństwa, ale nas czynnie nie zatrzyma, gdy go obejdziemy. Chodź, chłopcze.

Ostrożnie przeszedłem obok robota.

— Powiedziałaś, że byłem bohaterem.

— Uratowałeś życie pięciu osobom, gdy zawalił się most w Nueva Valparaiso. O tej katastrofie mówiono we wszystkich sieciach informacyjnych, nawet tu.

Jakby ktoś mi już o tym kiedyś mówił! Teraz tylko mały krok dzielił mnie od przypomnienia sobie wszystkiego. Wybuch nuklearny uszkodził most na pewnej wysokości; część poniżej przecięcia spadła, a odcinek górny smagał. Oficjalne wyjaśnienie brzmiało: winę ponosi zabłąkany pocisk. Jakaś pretendująca do władzy frakcja militarna przeprowadzała test, który się nie udał, i pocisk przemknął przez ochronny ekran antypocisków wokół mostu. Miałem jednak silne wrażenie — choć nie potrafiłem tego łatwo wyjaśnić — że moja obecność na moście w tym samym czasie nie była wyłącznie nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

— Co się dokładnie stało?

— Wagon, którym jechałeś, znalazł się ponad cięciem. Zatrzymał się na nici i byłby bezpieczny, gdyby z dołu nie pędził na niego inny wagon. Zdając sobie z tego sprawę, przekonałeś ludzi, że jedyna szansa przeżycia to skok w przestrzeń.

— Ryzykowne wyjście, nawet w skafandrach.

— Owszem, ale wiedziałeś, że nadal będą mieli pewne szanse przeżycia. Znajdowaliście się dość wysoko ponad atmosferą. Mieliście ponad jedenaście minut spadania do powierzchni planety.

— Wspaniale. Co daje jedenaście minut, gdy i tak się zaraz umrze.

— To dodatkowe jedenaście minut podarowane przez Boga. I okazało się, że to wystarczy, by statki ratownicze was podjęły. Musiały wlecieć w atmosferę, by was wszystkich wyłowić, ale w końcu im się udało, nawet wzięły tego mężczyznę, który już nie żył.

Wzruszyłem ramionami.

— Prawdopodobnie myślałem wyłącznie o własnej skórze.

— Może… ale tylko prawdziwy bohater jest gotów się przyznać, że tak myślał. Dlatego właśnie uważam, że jesteś prawdziwym Tannerem Mirabelem.

— I tak musiały zginąć setki ludzi — stwierdziłem. — Jak na czyn bohaterski, to kiepski wynik.

— Zrobiłeś, co mogłeś.

Przez kilka minut szliśmy w milczeniu, ścieżka była coraz bardziej zarośnięta i niewyraźna; potem teren opadał, nawet poniżej poziomu doliny. Dodatkowa energia konieczna do poruszania się drenowała mnie z sił.

Teraz ja prowadziłem, a Amelia nieco odstała, jakby kogoś oczekiwała. Potem mnie dogoniła i przesunęła się naprzód. Nad nami roślinność tworzyła łuk, stopniowo zamykający się w zielony tunel. Posuwaliśmy się w mroku, Amelia z większą pewnością niż ja. Gdy ciemności zgęstniały, Amelia włączyła małą latarkę i cienkim promieniem dźgała czerń przed sobą, ale przypuszczałem, że światło jest raczej przeznaczone dla mnie, a nie dla niej. Domyślałem się, że zapuszcza się tu dość często i zna każdą szczelinę w podłożu oraz wie, jak ją ominąć. W końcu latarka okazała się zbyteczna, bo przed nami pojawiło się mleczne światło, które co minuta przygasało i znów wracało.

— Co to za miejsce? — spytałem.

— Stary tunel konstrukcyjny, z czasów gdy budowano Idlewild. Większość z nich wypełniono, ale o tym chyba zapomniano. Często tu przychodzę, sama, gdy muszę pomyśleć.

— Więc okazujesz mi wiele zaufania, przyprowadzając mnie tutaj.

Spojrzała na mnie.

— Nie tylko ciebie tu przyprowadzam. Ale rzeczywiście, Tanner, ufam ci. To dziwne. I nie ma to nic wspólnego z tym, że jesteś bohaterem. Wyglądasz mi na człowieka łagodnego. Roztaczasz aurę spokoju.

— To samo mówią o psychopatach.

— Dzięki za tę perłę mądrości.

— Przepraszam, już milczę.

Przez kilka minut szliśmy, nic nie mówiąc. Za chwilę tunel się rozszerzył w komnatę w kształcie jaskini o sztucznie płaskiej podłodze. Ostrożnie wkroczyłem na błyszczącą powierzchnię i spojrzałem w dół. Podłoga była ze szkła, a pod nią wszystko się obracało.

Gwiazdy. Planety.

W każdym cyklu pokazywała się piękna żółtobrązowa planeta, w towarzystwie znacznie mniejszego czerwonawego księżyca. Więc stąd pochodziło to periodyczne światło.

— To Yellowstone — rzekła Amelia, wskazując większe z ciał. — A ten księżyc z wielkim łańcuchem kraterów? To Oko Marka, nazwany na cześć Marca Ferrisa, który odkrył rozpadlinę na Yellowstone.

Wiedziony impulsem przyklęknąłem, by lepiej widzieć.

— Jesteśmy więc dość blisko Yellowstone.

— Tak. Znajdujemy się we wleczonym punkcie Lagrangea księżyca i planety. To punkt równowagi sił ciążenia sześćdziesiąt stopni za Okiem Marka na jego orbicie. Tu przeważnie parkują większe statki. — Zamilkła na chwilę. — Spójrz, teraz je widać.

Wielkie zgromadzenie statków weszło w pole widzenia — smukłe, usiane klejnotami jak ceremonialne sztylety. Każdy statek — w pochwie z diamentu i lodu — był wielkości miasteczka, miał trzy, cztery kilometry długości — ale z powodu odległości wszystkie wydawały się malutkie. Było ich mnóstwo, przez co przypominały ławicę jaskrawych ryb tropikalnych. Skupiały się wokół innego habitatu, mniejsze statki przycumowano wokół jego brzegu, tak że habitat wyglądał jak kolczasty jeż morski. Cały zespół musiał być oddalony jakieś dwieście do trzystu kilometrów. Już znikał, gdy karuzela się obracała, ale Amelia zdążyła pokazać mi statek, który mnie przywiózł.

— Tam, na skraju parkującego roju, to chyba „Orvieto”.

Wyobraziłem sobie, jak przez piętnaście lat tłucze się w międzygwiezdnej pustce, z szybkością odrobinę mniejszą niż świetlna, i przez chwilę całym ciałem czułem ogrom kosmosu, który przemierzyłem ze Skraju Nieba, skompresowany w subiektywną chwilę snu pozbawionego marzeń sennych.

— Teraz nie ma już powrotu — stwierdziłem. — Nawet gdyby któryś z tych statków wracał na Skraj Nieba, a ja miałbym środki na podróż, nie wrócę do domu. Byłbym bohaterem sprzed trzydziestu lat, prawdopodobnie dawno zapomnianym. Ktoś młodszy mógłby mnie sklasyfikować jako przestępcę wojennego i nakazać egzekucję, gdy tylko się obudzę.

Amelia powoli skinęła głową.

— To prawda, że ludzie przeważnie nie wracają do domów. Nawet jeśli nie trwa wojna, zbyt wiele się zdążyło zmienić. Ale większość ludzi już się z tym pogodziła.

— Powiedziałaś, że ja się nie pogodziłem.

— Nie wiem. Ty, Tanner, wydajesz się zupełnie inny. — Nagle ton jej głosu się zmienił. — O, tam jest jedna z wylinek.

— Co takiego?

Powędrowałem wzrokiem za jej spojrzeniem: zobaczyłem pusty stożkowaty kadłub, tak duży jak zaparkowane statki, choć trudno to było dokładnie ocenić.

— Nie znam się zbytnio na tych statkach, ale wiem, że pod pewnymi względami są jak istoty żywe. Potrafią się zmieniać, modyfikować, więc nigdy nie są przestarzałe. Czasami zmiany dotyczą tylko wnętrza, ale niekiedy wpływa to na cały kształt; na przykład statek się powiększa. Albo smukleje, by osiągać prędkości bliższe świetlnym. Zwykle taniej jest wtedy, gdy statek zrzuci starą diamentową powłokę, niż miałby ją zdejmować i odbudowywać kawałek po kawałku. Nazywają to linieniem — jak u jaszczurki, gdy zrzuca skórę.

— Jak się domyślam, gotowi są to sprzedać bardzo tanio.

— Nawet nie sprzedają. Zostawiają ten szczątek na orbicie i czekają, aż w coś walnie. Przechwyciliśmy go, wytłumiliśmy obroty i obłożyliśmy skałami przyholowanymi z Oka Marka. Długo musieliśmy czekać na drugi pasujący fragment, ale w końcu mieliśmy dwie skorupy, które po złączeniu stworzyły Idlewild.

— Niedrogo wyszło.

— Było przy tym dużo pracy. Ale konstrukcja dość dobrze się sprawdza. Po pierwsze, potrzeba znacznie mniej powietrza do wypełnienia takiego habitatu, niż cylindrycznego o tej samej długości. A gdy z wiekiem stajemy się słabsi i coraz mniej nam się chce pracować w pobliżu złącza dwóch skorup, więcej czasu spędzamy w niskograwitacyjnych wzgórzach, stopniowo zbliżając się do punktu końcowego — bliżej nieba, jak mawiamy.

— Mam nadzieję, że nie za blisko.

— Och, nie jest tam aż tak źle. — Amelia uśmiechnęła się. — Nasi drodzy nieobecni mogą przecież patrzeć na nas z góry.

Z tyłu dobiegły nas odgłosy cichych kroków. Zesztywniałem, ręka odruchowo się zacisnęła, jakby na broni. Do jaskini wkradła się ledwo widoczna postać. Dostrzegłem u Amelii napięcie. Przez chwilę postać zamarła, jedynym dźwiękiem był szmer jej oddechu. Nie odezwałem się; czekałem, aż świat się znów obróci i na tę osobę padnie nieco światła.

— Amelio — przemówiła postać — wiesz, że nie powinnaś tu przychodzić. To zabronione.

— Bracie Aleksy, wiedz, że nie jestem sama — odparła. Echo jego śmiechu — fałsz i histeria — odbiło się od ścian jaskini.

— A to dobre. Wiem, że jesteś sama, Amelio. Szedłem za tobą. Widziałem, że nie ma z tobą nikogo.

— Ale ze mną ktoś jest. Musiałeś go widzieć, gdy zostałam z tyłu. Podejrzewałam, że nas śledzisz, ale nie byłam pewna.

Nadal milczałem.

— Nigdy nie umiałaś kłamać, Amelio.

— Może, ale w tej chwili mówię prawdę… Tanner?

Odezwałem się w chwili, gdy powróciło światło i zobaczyłem mężczyznę. Po sposobie, w jaki Amelia go przywitała, zorientowałem się już, że to jeden z Żebraków, ale był ubrany inaczej niż ona; prosty czarny habit z kapturem, na piersiach wyszyty motyw płatka śniegu. Ramiona skrzyżował swobodnie poniżej haftu, na twarzy miał wyraz nie tyle spokoju, co głodu. Był bardzo wychudzony, trupio blady, kości policzkowe i szczęka rysowały się cieniami.

— To prawda — powiedziałem. Zrobił krok w moją stronę.

— Niech ci się lepiej przyjrzę, sorbetowy szczeniaku. — Głęboko osadzonymi, świecącymi oczyma patrzył na mnie z ciemności. — Dawno się obudziłeś?

— Parę godzin temu. — Stałem, pozwalając, by zobaczył, z czego jestem zrobiony. Był ode mnie wyższy, ale prawdopodobnie ważyliśmy tyle samo. — Niedawno, ale na tyle dawno, by wiedzieć, że nie lubię, jak ktoś nazywa mnie sorbetowym szczeniakiem. Co to takiego? Slang Lodowych Żebraków? Nie jesteście tak święci, jak utrzymujecie, co?

Aleksy uśmiechnął się pogardliwie.

— Co ty powiesz?

Zrobiłem krok ku niemu, mocno stawiając stopy w trawie. W dole wirowały gwiazdy. Teraz mi się wydawało, że mam pełny obraz.

— Lubisz niepokoić Amelię? Podnieca cię, gdy ją śledzisz? A co byś zrobił, gdybyś ją zastał samą?

— Coś boskiego — odparł Aleksy.

Teraz zrozumiałem jej ociąganie podczas marszu: pozwoliła, by Aleksy ją szpiegował i zobaczył, że nie jest sama. Teraz, mając moje towarzystwo, na pewno chciała, by za nią szedł. Jak długo ją prześladował i jak długo musiała czekać, aż ożyje tu ktoś, komu będzie mogła zaufać?

— Uważaj! — ostrzegła Amelia. — Ten człowiek to bohater Nueva Valparaiso. Ocalił ludziom życie. To nie jakiś turysta-mięczak.

— Kim więc jest?

— Nie wiem — odparłem i zaraz pokonałem dwumetrową odległość, dzieląca mnie od Aleksego, po czym mocno go przyparłem do ściany jaskini, wsadziłem mu dłoń pod brodę, na tyle silnie, by myślał, że go duszę. Ruchy te wykonałem płynnie, bez wysiłku, jakbym ziewał.

— Przestań… — powiedział. — Proszę. To boli.

Coś wypadło mu z dłoni. Zobaczyłem ostre narzędzie ogrodnicze i je odkopnąłem.

— Głupi chłopiec. Jeśli chcesz się uzbroić, Aleksy, nie odrzucaj broni.

— Dusisz mnie!

— Gdybym cię dusił, nie mógłbyś mówić. Już byś był nieprzytomny. — Jednak zwolniłem nacisk i pchnąłem Aleksego w stronę tunelu. Potknął się i ciężko padł na ziemię. Teraz coś wypadło mu z kieszeni — jak przypuszczałem, jakaś inna zaimprowizowana broń.

— Proszę…

— Posłuchaj, Aleksy, to tylko ostrzeżenie. Następnym razem, jak mi wejdziesz w drogę, wyjdziesz z tego ze złamaną ręką. Zrozumiałeś? Nie chcę cię tu więcej widzieć. — Podniosłem narzędzie i cisnąłem w jego stronę. — Idź do kopania ogródka, duży chłopcze.

Patrzyliśmy, jak wstaje i coś mamrocze pod nosem, a potem zmyka w ciemnościach.

— Jak długo to się ciągnie?

— Kilka miesięcy — odparła spokojnie. — Obserwowaliśmy Yellowstone i stado zaparkowanych statków: weszły teraz w nasze pole widzenia. — To co powiedział… co sugerował… do tego nigdy nie doszło. Najwyżej mnie przestraszył. Ale za każdym razem posuwa się o krok dalej. Boję się go, Tanner. Cieszę się, że byłeś ze mną.

— Specjalnie to zaaranżowałaś? Spodziewałaś się, że dziś czegoś spróbuje.

— Ale potem bałam się, że mógłbyś go zabić. Gdybyś chciał, mógłbyś to zrobić, prawda?

Po tych słowach ja również musiałem sobie zadać to pytanie. Zrozumiałem, że zabicie Aleksego byłoby dla mnie bardzo łatwe: wystarczyło technicznie zmodyfikować ucisk, który zastosowałem. Nie wymagałoby to dodatkowego wysiłku. I zupełnie nie zniszczyłoby spokoju, jaki czułem podczas całego zdarzenia.

— Szkoda dla niego sił — powiedziałem, podnosząc przedmiot, który mu się wysunął z kieszeni. Nie była to broń, a przynajmniej ja takiej broni nie znałem.

Przypominała strzykawkę wypełnioną czarną cieczą… nie, raczej ciemnoczerwoną.

— Co to takiego?

— Nie powinien mieć tego na Idlewind. Daj mi to, proszę. Zniszczę ją.

Podałem strzykawkę — dla mnie była bezużyteczna. Amelia schowała ją z odrazą do kieszeni.

— Tanner — powiedziała — on tu wróci, gdy ty odjedziesz.

— Potem się będziemy o to martwić. Przecież nigdzie się nie śpieszę. Zwłaszcza z taką pamięcią. — Usiłując poprawić nastrój, dodałem: — Wcześniej obiecałaś pokazać mi moją twarz.

— No właśnie — odparła z wahaniem. Wyjęła z kieszeni małą jak długopis latarkę, kazała mi przyklęknąć i spojrzeć w szybę. Gdy Yellowstone i jej księżyc zniknęły, a w jaskini znów zapanowała ciemność, oświetliła moją twarz latarką. Spojrzałem na swe odbicie w szybie.

Nie doznałem szoku na widok czegoś nieznajomego. Przecież wielokrotnie po obudzeniu przesuwałem palcami po swej twarzy. Czułem, że będzie dość przystojna. Rzeczywiście. Była to twarz umiarkowanie popularnego aktora lub polityka o niezbyt czystych rękach. Ciemnowłosy, czterdziestoletni. Choć nie wiedziałem dokładnie, na czym się opieram, to jednak miałem świadomość, że na Skraju Nieba znaczyło to mniej więcej właśnie to, że nie jestem znacznie starszy niż osoba, na jaką wyglądam, gdyż nasze techniki długowieczności odstawały o całe wieki od osiągnięć reszty ludzkości.

Zaskoczył kolejny element pamięci.

— Dziękuję — powiedziałem, gdy dość się napatrzyłem. — To mi pomogło. Sądzę, że moja amnezja nie będzie trwać wiecznie.

— Prawie nigdy tyle nie trwa.

— Właśnie, wykazuję lekkomyślność. Twierdzisz, że u niektórych ludzi wspomnienia nigdy nie wracają?

— Tak. — Powiedziała to z widocznym smutkiem. — Wtedy nie funkcjonują na tyle dobrze, by stąd wyjechać.

— Co się z nimi wtedy dzieje?

— Zostają tu. Pomagają nam uprawiać trasy. Czasami wstępują do Zakonu.

— Biedne dusze.

Amelia wstała i skinęła, bym za nią szedł.

— Ach, nie jest to najgorsze, co może się zdarzyć w życiu. Dobrze o tym wiem.

SZEŚĆ

Dziesięciolatek szedł z ojcem po zakrzywionej, błyszczącej podłodze: buty skrzypiały na wypolerowanej powierzchni, ojciec i syn, zawieszeni nad własnymi odbiciami, jakby się wspinali po coraz większej stromiźnie, którą zawsze czuli jako idealnie poziomą.

— Wychodzimy na zewnątrz? — spytał Sky.

— Dlaczego tak sądzisz? — Tytus spojrzał na syna.

— W innym wypadku byś mnie tu nie zabrał.

Tytus nie odpowiedział, ale argumentom chłopca nie dało się zaprzeczyć. Sky nigdy jeszcze nie był w komorze ładunkowej, nawet podczas wypraw z Constanzą w zabronione rejony statku. Sky pamiętał, jak zabrała go do delfinów. Pamiętał karę, jaką wówczas dostał, i późniejsze, znacznie dotkliwsze doświadczenia: brak światła i chwile spędzone samotnie w ciemności. To było dawno temu, ale nadal nie rozumiał wszystkich zdarzeń tamtego dnia. Nigdy nie udało mu się namówić ojca, by mu o tym opowiedział. Nie dlatego, że ojciec był uparty, i nie chodziło tylko o rozpacz po śmierci matki Skya. Ta milcząca cenzura — coś subtelniejszego niż tylko odmowa dyskusji na ten temat — dotyczyła wszystkich dorosłych, do których Sky się zwrócił. Nikt nie chciał mówić o tamtym dniu, gdy na całym statku zapanowały ciemności i chłód, ale pamięć Skya zachowała jasny obraz wydarzeń.

Po wielu dniach — i teraz Sky uważał, iż rzeczywiście musiały wtedy upłynąć dni — dorośli naprawili oświetlenie. Sky zauważył moment, gdy znów zaczął działać obieg powietrza — cecha otoczenia w tle, której się nie dostrzega, nim nie zostanie wyłączona. Przez ten cały czas oddychali powietrzem nieoczyszczanym; stawało się coraz bardziej zatęchłe, gdy sto pięćdziesiąt czuwających osób wydychało cały czas dwutlenek węgla. Jeszcze kilka dni i problem stałby się naprawdę poważny. Teraz jednak powietrze było świeższe i temperatura podniosła się na tyle, że można było chodzić korytarzami, nie drżąc z zimna.

Rozmaite urządzenia drugorzędne, unieruchomione podczas zaciemnienia, stopniowo wracały do życia. Znów ruszyły wagoniki, rozwożące sprzęt i techników wzdłuż osi statku; z powrotem można było korzystać z sieci informacyjnych. Jedzenie się poprawiło, choć Sky prawie nie zauważył, że podczas zaciemnienia dawano mu żelazne porcje.

Jednak żaden z dorosłych nie chciał o tym rozmawiać.

W końcu, gdy wróciło normalne statkowe życie, Skyowi udało się wkraść do przedszkola. W oświetlonym wnętrzu ku swemu zdziwieniu zastał wszystko tak, jak wtedy zostawił: Klauna zastygłego w dziwnej pozie, jaką przyjął po błysku. Sky podszedł bliżej, by przyjrzeć się zdeformowanej postaci przyjaciela. Teraz się przekonał, że Klaun był zawsze tylko wzorem na maleńkich barwnych kwadracikach, pokrywających ściany, podłogę i sufit przedszkola. Klaun obrazował rodzaj filmu i tylko z punktu widzenia Skya wyglądał na istotę żywą. Wydawało się, że Klaun jest fizycznie obecny w pokoju — nie tylko narysowany na ścianie — ponieważ jego stopy i nogi namalowano również na podłodze, lecz ze skrzywioną perspektywą, tak że z miejsca, gdzie stał Sky, wszystko wyglądało idealnie naturalnie. Pokój odwzorowywał Skya i kierunek, w którym patrzył. Gdyby Sky potrafił dość szybko przesunąć swój punkt widzenia, szybciej niż pokój potrafił przeprogramować obraz Klauna, dostrzegłby trik perspektywy. Ale Klaun był zawsze znacznie szybszy od chłopca. Przez trzy lata Sky nigdy nie wątpił, że Klaun jest żywy, choć nigdy Skya nie dotykał i Klauna też nie można było dotknąć.

Matka i ojciec Skya przekazali iluzji swą rodzicielską odpowiedzialność.

Teraz jednak — gotów przebaczyć — otrząsnął się z tych myśli, zafascynowany perspektywą wyjścia na zewnątrz i widokiem wielkiej ładowni, która wydawała się naprawdę olbrzymia, gdyż byli tam tylko oni dwaj w kałuży poruszających się świateł. Wyglądu ciemnej części pomieszczenia można się było tylko domyślać, jej rozmiary ocenić na podstawie gabarytów ciemnych, piętrzących się kontenerów towarowych i obsługujących je maszyn, znikających zakrzywionymi liniami w czerni.

Gdzieniegdzie parkowały statki: jednoosobowe holowniki lub „kije od miotły” przeznaczone do latania tuż przy kadłubie na zewnątrz statku, albo hermetyczne taksówki do przelotów na inne statki Flotylli. W razie konieczności taksówki mogły wejść do atmosfery, ale nie były dostosowane do drogi powrotnej w kosmos. Deltoskrzydłe ładowniki, które potrafiły odbyć wielokrotne wyprawy na powierzchnię Kresu Podróży, były za duże; trzymano je przyczepione na zewnątrz „Santiago”. Można je było zobaczyć tylko wówczas, gdy pracowało się w jednej z zewnętrznych grup, jak matka Skya w dniu śmierci. Tytus zatrzymał się przy małym promie.

— Tak, wychodzimy na zewnątrz — przyznał. — Sądzę, że nadszedł czas, byś zobaczył, jak się sprawy rzeczywiście przedstawiają.

— Jakie sprawy?

Zamiast udzielić odpowiedzi, ojciec uniósł mankiet munduru i powiedział cicho do bransolety:

— Przygotować wehikuł wycieczkowy 15.

Taksówka zareagowała natychmiast, bez wahania, bez pytania o uprawnienia. Na masce o kształcie litery V zapaliły się światła, drzwi kokpitu uniosły się na gładkich teleskopach, paleta, na której pojazd był zamontowany, obróciła się i ustawiła go na szynach wylotowych, a drzwi znalazły się w dogodnym miejscu. Z dysz rozmieszczonych wzdłuż boków zaczęła uchodzić para, rozległ się jęk turbin z głębi powłoki maszyny. Jeszcze parę sekund temu była tylko smukłym kawałkiem martwego metalu — teraz dysponowała niesamowitymi energiami. Ledwo trzymanymi w ryzach.

Zawahał się przy drzwiach, ale ojciec skinął mu, żeby wsiadał.

— Ty pierwszy, Sky. Zajmij miejsce po lewej panelu przyrządów. I niczego tam nie dotykaj.

Sky wskoczył do pojazdu, czując pod stopami drgania podłogi. Taksówka była w środku mniej przestronna, niż się spodziewał (kadłub na zewnątrz był grubo zbrojony) i Sky musiał się schylać, by dostać się na tylne siedzenie. Głową zawadził o ścięgnopodobną plątaninę rur. Na fotelu przez chwilę zmagał się ze stalowoniebieską sprzączką, nim zapiął się mocno wokół piersi. Przed sobą zobaczył chłodny turkusowy displej, na nim stale zmieniające się liczby i skomplikowane wykresy, poniżej zakrzywione, mieniące się złotem okienko. Po lewej miał panel sterujący z równymi rzędami dźwigni i przełączników, oraz jednym czarnym dżojstikiem.

Ojciec usiadł w fotelu najdalszym po prawej. Drzwi się zamknęły i zapanowała cisza; było słychać tylko stały szum cyrkulującego powietrza. Ojciec dotknął palcem displeju — wskazania zmieniły się i Tytus, skoncentrowany, odczytywał je, mrużąc oczy.

— Dobra rada: nigdy nie ufaj temu żelastwu, gdy ci mówi, że wszystko jest w porządku. Sam wszystko sprawdzaj, Sky.

— Nie ufasz informacjom maszyn?

— Kiedyś ufałem. — Ojciec pchnął naprzód dżojstik i taksówka zaczęła wyjeżdżać po torze, mijając zaparkowane rzędy innych pojazdów. — Ale maszyny nie są niezawodne. Oszukiwaliśmy się, że są, bo tylko w ten sposób można pozostać przy zdrowych zmysłach w miejscu takim jak to, gdzie każdy nasz oddech zależy od ich działania. Niestety, to była nieprawda.

— Co takiego się stało, że zmieniłeś zdanie?

— Wkrótce się dowiesz.

Sky przemówił do swojej bransolety — która miała podzbiór możliwości bransolety ojca — i poprosił statek, by połączył go z Constanzą.

— Nigdy nie zgadniesz, skąd dzwonię — powiedział, gdy pojawiła się mała, jasna twarz koleżanki.

— Wychodzę na zewnątrz.

— Z Tytusem?

— Tak, jest ze mną ojciec.

Constanza miała trzynaście lat i — tak jak Skya — często brano ją za osobę starszą. Nie chodziło o wygląd zewnętrzny. O ile Constanza nie wyglądała na starszą, niżby wskazywał jej prawdziwy wiek, to Sky wyglądał znacznie młodziej niż jego rówieśnicy. Był mały i blady i trudno było sobie wyobrazić, że w najbliższej przyszłości stanie się już młodzieńcem. Oboje byli jednak intelektualnie nad wiek dojrzali. Constanza pracowała w zasadzie na pełnym etacie w organizacji bezpieczeństwa pod dowództwem Tytusa. Na statku z tak nieliczną załogą obowiązki dziewczynki nie miały oczywiście wiele wspólnego z wymuszaniem przestrzegania zasad, a znacznie więcej z nadzorowaniem skomplikowanych procedur bezpieczeństwa oraz badaniem i symulacją scenariuszy operacyjnych. Praca wymagała umiejętności, gdyż „Santiago” był nadzwyczaj skomplikowaną jednostką, ale z całą pewnością nie wymagała wychodzenia na zewnątrz. Gdy Constanza zaczęła współpracować z Tytusem, jej przyjaźń ze Skyem osłabła — dziewczynka podjęła już prawdziwe obowiązki i przeszła do świata dorosłych. Teraz jednak Sky miał zrobić coś, co musi wywrzeć na niej wrażenie i podnieść jego prestiż w jej oczach.

Czekał na odpowiedź — nadeszła, choć nie takiej się spodziewał.

— Współczuję ci, Sky. Wiem, że to nie będzie dla ciebie łatwe, ale sądzę, że musisz to zobaczyć.

— Co masz na myśli?

— To co Tytus zamierza ci pokazać. — Zamilkła. — Zawsze o tym wiedziałam, od kiedy to się stało, już tamtego dnia, gdy wróciliśmy od delfinów. Ale nigdy omawianie tego nie wydawało mi się właściwe. Gdy wrócisz, porozmawiamy na ten temat, jeśli tylko zechcesz.

Syknął rozdrażniony. Mówiła jak nie jego koleżanka, lecz zarozumiała starsza siostra. A teraz jeszcze ojciec pogorszył sytuację, kładąc mu w geście pocieszenia rękę na ramieniu.

— Ma rację, Sky. Zastanawiałem się, czy powinienem cię uprzedzić, ale doszedłem do wniosku, że nie należy tego robić. Constanza mówi prawdę. To nie będzie przyjemne, lecz prawda rzadko jest miła. Uważam jednak, że jesteś na to gotów.

— Na co gotów? — spytał i uświadomił sobie, że połączenie z Constanza nadal jest aktywne. Zwrócił się do niej: — Już wcześniej wiedziałaś, że planowana jest ta wyprawa?

— Przeczuwała, że zabieram cię na zewnątrz — wyjaśnił ojciec, nim Constanza zdążyła powiedzieć coś na swoją obronę. — To wszystko. Nie możesz jej za to winić. To jest lot na zewnątrz i wszyscy z bezpieczeństwa muszą o nim wiedzieć. A ponieważ nie udajemy się na inny statek, muszą znać powód.

— Jaki to powód?

— Zobaczysz, co się stało z twoją matką.

Cały czas się przesuwali — dotarli już do metalowej ściany ładowni. Owalne drzwi otworzyły się z wizgiem, by ich przepuścić, taksówka wyślizgnęła się ze swej palety w długą, oświetloną czerwono komorę nie szerszą niż sam pojazd. Czekali tam przez minutę, aż powietrze komory zostanie wyssane, po czym taksówka gwałtownie ruszyła, zapadając się w szyb. Ojciec skorzystał z okazji, pochylił się i poprawił synowi pasy — teraz znaleźli się na zewnątrz statku: poniżej mieli czerń, nad głowami łagodnie zakrzywiony kadłub. Sky odczuwał dość silne zawroty głowy, choć na dole nie było niczego takiego, co sugerowałoby wysokość.

Opadali. Przez krótką chwilę, ale i tak wywoływało to mdłości. Sky miał podobne uczucie, gdy parę razy znalazł się w pobliżu środka statku, gdzie grawitacja spadała niemal do zera. Silniki taksówki szarpnęły i coś w rodzaju ciężaru powróciło. Ojciec wprawnie skierował pojazd od szarej masy olbrzymiego statku, korygując kurs uderzeniami w ster. Jego palce operowały na przełącznikach delikatnie jak ręce pianisty.

— Niedobrze mi — powiedział Sky.

— Zamknij oczy. Zaraz ci przejdzie.

Ta wyprawa miała coś wspólnego ze śmiercią matki i Sky był niespokojny, ale mimo to nie mógł stłumić dreszczyku emocji — znajdował się przecież na zewnątrz. Odpiął pasy bezpieczeństwa i zaczął wspinać się w kabinie w poszukiwaniu najlepszego miejsca widokowego. Ojciec zbeształ go łagodnie i kazał wracać na fotel, choć powiedział to bez przekonania. Potem obrócił taksówkę i uśmiechnął się, gdy ukazał im się ogromny statek, który właśnie opuścili.

— Oto on. Twój dom przez ostatnie dziesięć lat i jedyny, jaki kiedykolwiek miałem. Wiem, nie musisz skrywać prawdziwych uczuć. Nie jest zbyt piękny, prawda?

— Ale wielki.

— I dobrze. Ten statek to wszystko, co mamy. Ty, oczywiście, masz więcej szczęścia ode mnie. Zobaczysz przynajmniej Kres Podróży.

Sky skinął głową, ale pewność, z jaką ojciec stwierdzał, że nie dożyje tego momentu, napawała go smutkiem.

Spojrzał znowu na statek.

„Santiago” miał dwa kilometry długości — był dłuższy niż jakikolwiek obiekt pływający po ziemskich oceanach. Mógł się równać z największymi statkami przemierzającymi Układ Słoneczny w czasach poprzedzających wylot Flotylli. Jego szkielet pochodził w istocie ze starego frachtowca napędzanego silnikiem nuklearnym i był dostosowany do podróży w przestrzeni międzygwiezdnej. Inne statki Flotylli zbudowano — z niewielkimi modyfikacjami — w oparciu o tę samą konstrukcję.

Tu, daleko od wszelkich gwiazd, na statek nie padało żadne światło i byłby niewidoczny, gdyby nie poświata z maleńkich okienek rozmieszczonych po bokach. Na samym przedzie znajdowała się wielka, otoczona światłami kula — sekcja dowodzenia z mostkiem, gdzie załoga pełniąca służbę spędzała większość czasu. Tam przechowywano przyrządy nawigacyjne i naukowe, wycelowane w gwiazdę przeznaczenia. Nazwano ją Łabędź, ale Sky wiedział, że nosiła znacznie mniej poetyczne miano: 61 Cygnus A. Czerwona, chłodna połówka układu podwójnego, położonego w nieregularnej pstrzynie gwiazd, którą w starożytności nazwano Cygnus. Dopiero pod koniec podróży statek odwróci się, rufą skieruje ku Łabędziowi i wyhamuje odrzutem silników.

Za sferą sterowni widniał walec tej samej średnicy — tam była ładownia, z której właśnie wyjechali. Dalej ciągnęła się długa cienka oś, z regularnie nabitymi, jak ćwieki, modułami kosmicznymi niczym kręgosłup olbrzymiego dinozaura. Na samym końcu osi znajdował się układ napędowy — silniki skomplikowane i niesamowite, odpalone kiedyś, by przyśpieszyć statek do obecnej prędkości lotu; znowu zostaną włączone pewnego bardzo odległego dnia, gdy Sky będzie już całkiem dorosły.

Sky znał konstrukcję statku; wielokrotnie widział jego modele i hologramy, ale czymś zupełnie innym było ujrzenie go na własne oczy, z zewnątrz. Powoli, lecz z uporczywym majestatem cały statek obracał się wokół długiej osi — w jego zakrzywionych dokach dawało to wrażenie grawitacji. Sky obserwował tę rotację: światła pojawiały się w polu widzenia i po dziesięciu sekundach znikały; widział niewielkie rozwarcie w cylindrze cargo, skąd wyleciała taksówka. Wydawało się bardzo maleńkie, ale nie tak małe, jak powinno się wydawać, zważywszy na to, że statek będzie zawsze całym jego światem. Prawie zawsze. Teraz Sky był młody i pozwolono mu zapoznać się z niewielką częścią „Santiago”, ale z pewnością wkrótce pozna go dokładnie.

Zauważył też jeszcze coś, czego nie oddawały modele i holografy. Gdy statek się obracał, z jednej strony kadłub był ciemniejszy niż w pozostałych miejscach.

Co to mogło znaczyć?

Ta mała nieregularność ledwo go zaniepokoiła, a już o niej zapomniał, zachwycony samym ogromem statku; szczegóły rysowały się wyraziście, mimo że oddzielone kilometrami próżni. Usiłował zlokalizować swoje ulubione miejsca na statku w tej nowej perspektywie. Nigdy nie zapuścił się zbyt daleko w osi, to pewne, a i to tylko w towarzystwie Constanzy, gdy oboje podjęli śmiałą wyprawę, nim przyłapali ich dorośli. Nikt go jednak za to nie winił, za tę naturalną ciekawość i chęć, by zobaczyć umarłych, gdy już wiedziało się o ich istnieniu.

Oczywiście nie byli w rzeczywistości umarli, lecz zamrożeni.

Oś miała kilometr, połowę całkowitej długości statku. W przekroju poprzecznym była sześciokątem i miała sześć długich wąskich ścian. Wzdłuż każdej z nich rozmieszczono szesnaście modułów-spalni, każdy w kształcie dysku przymocowanego do osi pępowinami. Razem dziewięćdziesiąt sześć dysków, w każdym dziesięć trójkątnych przedziałów, a każdy przechowywał jednego momio, śpiącego, i potężne urządzenia obsługujące. Razem dziewięciuset sześćdziesięciu zamrożonych pasażerów. Prawie tysiąc osób pogrążonych w lodowatym śnie, który miał trwać przez całą podróż do Łabędzia. Nie trzeba dodawać, że uśpieni stanowili najcenniejszy ładunek statku — jego jedyny powód istnienia. Stu pięćdziesięciu żywych załogantów było tu tylko po to, by zapewnić dobre warunki zamrożonym i utrzymać statek na kursie. Sky znowu skonfrontował swoją znajomość statku z tym, co — jak mógł oczekiwać — stanie się, gdy osiągnie dorosłość. Obecnie znał tylko kilkoro ludzi, ale tylko dlatego, że podczas procesu wychowawczego celowo go izolowano. Niedługo pozna wielu innych. Ojciec powiedział, że tych stu pięćdziesięciu ciepłych na statku to magiczna liczba w sensie socjologicznym, rozmiar populacji, do jakiej dążą społeczności wiejskie, a jest to związane z wewnętrzną harmonią i pomyślnością wspólnoty. Jest ona na tyle duża, że poszczególne osoby — jeśli tego chcą — mogą żyć w nieco odmiennych grupach, ale na tyle mała, że nie zagraża jej powstanie niebezpiecznych frakcji. W takim sensie Starzec Balcazar był wodzem plemiennym, a Tytus Haussmann, ze swoją głęboką wiedzą tajemną i stałą troską o bezpieczeństwo populacji, był głównym szamanem lub może naczelnym myśliwym. W związku z tym Sky był synem osoby o znacznej władzy — takiego człowieka dorośli zwą czasem caudillio, czyli wielki człowiek — a to dobrze wróżyło jego własnej przyszłości. Rodzice Skya i inni dorośli otwarcie mówili, że kapitan Balcazar jest już starym człowiekiem. Starzec Balcazar i ojciec byli zawodowo blisko związani: kapitan zawsze wysłuchiwał Tytusa i rutynowo zasięgał jego rady. Wyprawa na zewnątrz musiała być uzgodniona z Balcazarem — nie należało rozrzutnie korzystać z pojazdów „Santiago”, ponieważ były nie do zastąpienia.

Sky poczuł, jak taksówka zwalnia i sztuczna grawitacja znów nieco spada.

— Dobrze się przyjrzyj — powiedział ojciec.

Mijali silniki — wielką niesamowitą plątaninę zbiorników, rur i rozszerzających się dysz przypominających wyloty trąb.

— Antymateria — wyjaśnił Tytus, wymawiając to słowo jak ciche przekleństwo. — Substancja samego diabła. Nawet w tym małym promie mamy jej tyle, by zainicjować reakcję syntezy, choć i to przyprawia o palpitację serca. Ale włosy stają mi dęba, gdy pomyślę, ile tego jest na „Santiago”.

Tytus wskazał dwie butle magnetycznego przechowywania na rufie statku: wielkie zbiorniki mieszczące mikroskopijne ilości czystego antylitu. Większy z tych zbiorników był teraz pusty — paliwo zostało całkowicie zużyte w początkowej fazie przyśpieszania do prędkości lotu międzygwiezdnego. Choć nie było żadnych zewnętrznych oznak, druga butla nadal zawierała całkowity ładunek antymaterii, delikatnie unoszącej się w próżni nieco bardziej doskonałej od tej, w której obecnie leciał wielki statek. W małej butli było mniej antymaterii, gdyż masa statku podczas hamowania będzie mniejsza od masy podczas przyśpieszania, ale nawet ta ilość wystarczyła, by wywoływać u ludzi koszmary.

Sky nigdy nie słyszał, by ktokolwiek opowiadał dowcipy na temat antymaterii.

— Dobrze, teraz wracaj na fotel i zapnij pasy — polecił ojciec.

Gdy syn siedział bezpiecznie, Tytus zwiększył ciąg taksówki do maksimum. „Santiago” zmalał do szarej drzazgi, w końcu można go było dostrzec tylko po dokładnym przejrzeniu nieba. Gdy widziało się go na tle pozornie nieruchomych gwiazd, aż trudno było uwierzyć, że statek w ogóle leci. Leciał — z prędkością ośmiu procent prędkości światła — i choć żaden statek z załogą nigdy przedtem tak szybko się nie poruszał, była to prędkość znikoma, jeśli uwzględnić olbrzymie odległości międzygwiezdne.

Zamrożono więc ludzi, by przespali całą podróż, a tymczasem trzy pokolenia załogantów prawie całe życie poświęcały na opiekę nad nimi. Pasażerów owiniętych i umieszczonych w kriogenicznych komorach nazywano wśród załogi mumiami lub momios w nadal używanym potocznie castellano.

Sky Haussmann należał do załogi. A także wszyscy, których znał.

— Widzisz już pozostałe statki? — spytał ojciec.

Sky dłuższą chwilę przeszukiwał wzrokiem niebo przed sobą, aż dostrzegł jeden ze statków. Trudno było go zobaczyć, ale oczy Skya podczas tej wycieczki najwyraźniej przywykły do ciemności. A może tylko sobie wyobrażał ten statek? Nie, jest. Malutka konstelacja.

— Widzę jeden — powiedział Sky. Ojciec skinął głową.

— To chyba „Brazylia”. „Palestyna” i „Bagdad” też tam lecą, ale znacznie dalej.

— Widzisz je?

— Z małą pomocą. — Ojciec poruszył rękoma w ciemności na panelu sterującym taksówki i wymalował nakładkę kolorowych linii na oknie — jasne linie na ciemnym tle, jakby ślady kredy na tablicy. „Brazylia” i dwa dalsze statki zostały obrysowane, ale Sky dostrzegł drzazgi pozostałych statków dopiero, gdy „Brazylia” stała się wielka. Wyglądała podobnie do rodzinnego statku Skya, nawet dyski nabite na oś były identyczne.

Przejrzał całe okno taksówki, szukając przecięcia barwnych linii, które miałyby wskazywać pozycje czwartego statku, ale nic takiego nie dostrzegł.

— Czy „Islamabad” jest za nami? — spytał.

— Nie — odparł ojciec cicho. — Nie ma go za nami.

Ton jego głosu zaniepokoił Skya, ale w mroku taksówki wyraz twarzy ojca był nieczytelny. Może specjalnie?

— Więc gdzie jest?

— Teraz go nie ma — odparł Tytus powoli. — Już od pewnego czasu go nie ma. Zostały tylko cztery statki. Siedem lat temu z „Islamabadem” coś się stało.

W taksówce zapanowała cisza i dopiero po dłuższej chwili Sky zapytał:

— Co takiego?

— Wybuch. Wybuch, jaki trudno sobie wyobrazić. — Ojciec zamilkł na chwilę. — Jakby przez ułamek sekundy rozbłysło milion słońc — ciągnął. — Mrugnięcie okiem… i tysiąc ludzi zamienia się w proch.

Sky zapamiętał błysk w przedszkolu, ale potem silniejszym przeżyciem było dla niego zepsucie się Klauna i choć samego błysku Sky nigdy nie zapomniał, znacznie dotkliwiej odczuł zdradę przyjaciela, który okazał się tylko mirażem migających pikseli na ścianie. Czy krótki jasny rozbłysk mógł mieć większe znaczenie?

— Czy ktoś to spowodował?

— Nie, raczej nie. Przynajmniej nie umyślnie. Chociaż może eksperymentowali.

— Z napędem?

— Czasami właśnie tak to sobie interpretuję. — Ojciec mówił teraz niemal konspiracyjnym głosem. Nasze statki są bardzo stare. Ja urodziłem się na statku, tak jak ty. Mój ojciec był młodym człowiekiem, ledwie dorosłym, gdy opuścił orbitę Merkurego wraz z załogą pierwszej generacji. Sto lat temu.

— Ale statek się nie zużywa — stwierdził Sky.

— Nie. — Tytus energicznie pokręcił głową. — Nasze statki są w równie dobrym stanie jak wówczas, gdy zostały wybudowane. Ale problem polega na tym, że nie są ulepszane. Na Ziemi wspierali nas ludzie, chcieli nam pomóc w wyprawie. Przez lata zastanawiali się nad konstrukcją statku, usiłowali znaleźć różne sposoby polepszenia naszego życia. Przekazywali nam swoje wnioski, na przykład na temat modyfikacji systemu podtrzymywania życia czy usprawnień komór uśpionych. Podczas pierwszych kilkudziesięciu lat podróży straciliśmy wielu zamrożonych, ale dzięki innowacjom sytuację udało się ustabilizować.

Sky nie wiedział dotychczas, że w ogóle zmarli jacyś śpiący, i trudno mu było się z tym pogodzić. Przecież zamrożenie to w pewnym sensie rodzaj śmierci. Jednak ojciec wyjaśnił mu teraz, że zamrożonym mogą się przydarzyć różne rzeczy, które uniemożliwią potem właściwe ich odmrożenie.

— Ale za twego życia sytuacja się znacznie polepszyła. W ciągu ostatnich dziesięciu lata zmarły tylko dwie osoby. — Sky zadawał sobie pytanie, co zrobiono ze zmarłymi. Czy nadal są transportowani na statku? Dorośli bardzo troszczyli się o momios, jakby należeli do sekty religijnej, zobowiązanej do opieki nad bajecznymi rzadkimi i delikatnymi ikonami.

— Były też inne usprawnienia — kontynuował ojciec.

— W silnikach?

— Tak — potwierdził Tytus z dumą w głosie. — Teraz nie używamy silników i dopiero gdy dotrzemy do celu, będą nam potrzebne. Ale gdyby można było polepszyć ich pracę, moglibyśmy szybciej hamować w pobliżu Kresu Podróży. W tym stanie rzeczy musimy rozpocząć hamowanie całe lata przed Łabędziem, ale z lepszymi silnikami moglibyśmy pozostać dłużej w trybie podróży. Nawet niewielki zysk, choćby kilka lat z całej misji, byłby wart zachodu, zwłaszcza gdybyśmy znów zaczęli tracić śpiących.

— Zaczniemy ich tracić?

— Nie dowiemy się przez najbliższe lata. Ale za pięćdziesiąt lat będziemy blisko celu, a urządzenia chłodni bardzo się zestarzeją. To układy zbyt złożone i niebezpiecznie jest je reperować i modyfikować. Zawsze jednak warto skrócić czas podróży. Przypomnisz sobie moje słowa: za pięćdziesiąt lat będziesz chciał skracać czas podróży choćby o miesiące.

— Czy ludzie na Ziemi wymyślili jakieś usprawnienia napędu?

— Tak. — Ojciec ucieszył się, że Sky na to wpadł. — Wszystkie statki Flotylli otrzymały oczywiście przekaz i byliśmy w stanie wprowadzić zaproponowane modyfikacje. Początkowo wszyscy się wahali. Zorganizowano naradę kapitanów Flotylli. Balcazar i trzej pozostali uznali, że to zbyt niebezpieczne. Wzywali do ostrożności, wskazywali, że mamy czterdzieści lub pięćdziesiąt lat na dokładne przestudiowanie propozycji, nim podejmiemy decyzje. A jeśli na Ziemi odkryją usterki w projekcie? Wiadomość o tym będzie w drodze do nas, pilny komunikat „Stop”, albo jeszcze dwa lata później wymyślą coś lepszego, czego obecnie nie da się wprowadzić. Może zastosowanie pierwszego usprawnienia wykluczy wprowadzenie następnego, jeszcze lepszego.

Sky znowu pomyślał o rozbłysku.

— Więc co się stało z „Islamabadem”?

— Jak już powiedziałem, nigdy się tego nie dowiemy z całą pewnością. Na naradzie kapitanowie zgodzili się niczego nie ruszać bez dodatkowych informacji. Minął rok, nadal rozważaliśmy ten problem, kapitan Khan też… i wtedy to się stało.

— Może jednak to był wypadek?

— Może — odparł ojciec z powątpiewaniem. — W końcu… na szczęście eksplozja nie wyrządziła żadnych poważnych szkód. Ani nam, ani innym. Początkowo wydawało się, że jest fatalnie. Impuls elektromagnetyczny zniszczył połowę naszych układów i nawet część tych najważniejszych nie zregenerowała się natychmiast. Zniknęło zasilanie, pozostał tylko system wspomagający obsługi chłodni i naszą własną butlę magazynowania magnetycznego. Ale w przedniej części statku nie mieliśmy żadnego zasilania. Nawet do pracy wymienników powietrza. To mogło doprowadzić do naszej śmierci, ale na szczęście w korytarzach wystarczyło powietrza na parę dni i udało nam się prowizorycznie uruchomić drogi remontowe i wstawić części zamienne. Stopniowo wszystko znowu zaczęło działać. Oczywiście zostaliśmy obrzuceni szczątkami — statek nie uległ całkowitemu zniszczeniu podczas eksplozji i część odłamków trafiła w nas z połową prędkości światła. Błysk dość poważnie przypiekł osłonę kadłuba, dlatego nasz statek jest z jednej strony ciemniejszy. — Przez chwilę ojciec milczał, ale Sky się domyślał, że coś jeszcze zamierza oznajmić. — Tak zginęła twoja matka. Lucretia znajdowała się na zewnątrz statku, gdy nastąpił wybuch. Wraz z zespołem technicznym sprawdzali stan kadłuba.

Sky wiedział, że matka umarła tamtego dnia, wiedział nawet, że była na zewnątrz, ale nigdy mu nie powiedziano, w jaki sposób to się stało.

— Czy dlatego mnie tu przyprowadziłeś?

— Głównie dlatego.

Taksówka zakręciła i szerokim łukiem zawróciła w stronę „Santiago”. Sky wyobrażał sobie przez chwilę, że podczas tej wyprawy dotrą do innych statków, ale takie wycieczki należały do rzadkości. Zastanawiał się, czy usłyszawszy historię śmierci matki, nie powinien uronić łzy. Czekał cierpliwie, aż obraz rodzinnego statku się powiększy, wyłoni z ciemności niczym przyjazny brzeg podczas nocnej burzy.

— Musisz zrozumieć jeszcze coś — powiedział wreszcie ojciec. — „Islamabad” przepadł, ale to nie oznacza, że misja nie zakończy się sukcesem. Zostały cztery statki, około czterech tysięcy osadników na Kresie Podróży i nawet jeśli tylko jeden statek dotrze bezpiecznie, możemy założyć kolonię.

— Chcesz powiedzieć, że moglibyśmy być jedynym statkiem, który osiągnie cel?

— Nie. Chcę powiedzieć, że możemy być jednym z tych, którym nie uda się dotrzeć. Zrozum, Sky, że każdy pojedynczy statek można poświęcić, a wtedy pojmiesz, co motywuje Flotyllę. Jakie decyzje może trzeba będzie podjąć za pięćdziesiąt lat, jeśli zdarzy się najgorsze. Wystarczy, że jeden statek dotrze na miejsce.

— Ale jeśli któryś ze statków wybuchnie…

— Masz rację, prawdopodobnie nie poniesiemy uszczerbku. Po eksplozji „Islamabadu” znacznie bardziej odsunęliśmy statki. Tak jest bezpieczniej, choć trudniej między nimi podróżować. W perspektywie może się to okazać nie najlepszym rozwiązaniem. Rozproszenie wywołuje podejrzliwość; wtedy łatwiej uznać, że ci inni to wrogowie i nie są właściwie istotami ludzkimi. Znacznie łatwiej podjąć decyzję zabójstwa. — Tytus powiedział to chłodno i spokojnie, niemal jak ktoś obcy. — Zapamiętaj, Sky — dodał już łagodniej — we Flotylli jesteśmy wszyscy razem, bez względu na to, jak trudno będzie w przyszłości.

— Myślisz, że będzie trudno?

— Nie wiem, ale z pewnością sytuacja nie stanie się łatwiejsza. A gdy to zacznie mieć znaczenie, gdy zbliżymy się do końca drogi, będziesz w moim wieku, będziesz zajmował wysokie odpowiedzialne stanowisko, nawet jeśli nie zostaniesz kapitanem statku.

— Myślisz, że mógłbym nim zostać?

— Byłbym tego pewien w stu procentach — odparł Tytus z uśmiechem — gdybym nie znał pewnej utalentowanej młodej damy o imieniu Constanza.

„Santiago” stawał się coraz większy. Teraz zbliżali się do niego z innej niż przedtem strony; sferyczna sekcja dowodzenia wyłaniała się jak miniaturowy szary księżyc, w którym misternie powycinano linie paneli i na którym narosły pudełkowate moduły sensoryczne. Sky zastanawiał się, czy mimo wszystko jego wyprawa nie wywrze na Constanzy wrażenia. Choć nie było to dla niej zaskoczenie, to jednak on już odbył podróż na zewnątrz. A to, co zobaczył i co usłyszał, nie okazało się aż tak przykre.

Ale Tytus jeszcze nie powiedział wszystkiego.

— Dobrze się przyjrzyj. — Ojciec wskazał pociemniałą część sfery ukazującą się ich oczom. — Tu pracował zespół twojej mamy. Przyczepieni magnetyczną uprzężą do kadłuba, pracowali blisko powierzchni. Statek się oczywiście obracał, tak jak teraz, i gdyby mieli szczęście, znaleźliby się po drugiej stronie podczas wybuchu „Islamabadu”. Ale obrót ustawił ich dokładnie na linii tamtej eksplozji. Otrzymali pełne uderzenia, a mieli wówczas na sobie lekkie skafandry.

Sky zrozumiał teraz, dlaczego ojciec go tu przywiózł. Nie chodziło o samą informację, w jaki sposób zginęła matka, ani o przerażającą informację, że jedna piąta flotylli została zlikwidowana. Najważniejszy przekaz znajdował się tu, na kadłubie statku.

Wszystko inne stanowiło tylko przygotowanie.

Gdy błysk do nich dotarł, ich ciała przez chwilę osłaniały kadłub przed najgorszą dawką promieniowania. Szybko spłonęli — prawdopodobnie bez bólu, jak się Sky potem dowiedział — ale w chwili śmierci zostawili negatyw swych własnych cieni — jaśniejsze plamy na tle przypieczonego kadłuba. Siedem ludzkich kształtów zastygłych w pozycji męki — tak to wyglądało — ale prawdopodobnie w takich właśnie pozycjach wykonywali swe zadania, gdy zaskoczył ich błysk. Wszystkie wyglądały identycznie i nie sposób było stwierdzić, który należał do matki Skya.

— Wiesz, ojcze, który to jest? — spytał.

— Tak — odparł Tytus. — To nie ja ją znalazłem, znalazł ją ktoś inny, ale wiem, który należy do twojej mamy.

Sky znowu przyjrzał się cieniom — ich kształty utrwalały się w jego mózgu. Wiedział, że nie wystarczy mu odwagi, by ponownie to obejrzeć. Potem dowiedział się, że nie podjęto wysiłku, by usunąć te cienie — zostawiono je jako pomnik nie tylko dla uczczenia siedmiu załogantów, lecz również tysiąca tych, którzy umarli w rozdzierającym błysku. Statek nosił je na sobie jak bliznę.

— Więc chcesz się dowiedzieć? — spytał Tytus z nutką zniecierpliwienia.

— Nie — odparł Sky. — Nigdy.

SIEDEM

Następnego dnia Amelia przyniosła moje osobiste rzeczy do chaty. Zostawiła mnie samego, bym mógł je przejrzeć. Byłem ciekaw, co znajdę, ale nie potrafiłem się skupić. Niepokoił mnie fakt, że znowu śniłem o Skyu Haussmannie i mimowolnie obserwowałem kolejne zdarzenia z jego życia. Pierwszy wyraźny sen o Skyu musiał mnie nawiedzić wówczas, gdy mnie ożywiano. Drugi sen dotyczył znacznie późniejszego okresu życia Skya, ale wydarzenia — jak odcinki serialu — wystąpiły w porządku chronologicznym.

Dłoń mi znów krwawiła; rana pokryła się twardą skorupą zaschniętej krwi. Czerwone plamy pobrudziły prześcieradło.

Z łatwością połączyłem oba te sny. Pamiętałem — choć nie wiem skąd — że Haussmann został ukrzyżowany; że stygmaty na mojej dłoni to znaki jego egzekucji i że spotkałem człowieka, mającego podobne rany — spotkałem go w niedawnej, a jednocześnie w nieskończenie dawnej przeszłości. Jakoś pamiętałem, że tego człowieka prześladowały podobne sny i że on również nie witał ich z ochotą.

Może moje osobiste rzeczy wyjaśnią te sny. Wszystko, co miałem — poza ewentualnym mieniem w pobliżu Łabędzia — leżało w skromnej walizce, która przybyła ze mną na „Orvieto”.

Zobaczyłem trochę waluty Skraju Nieba w dużych banknotach Południa: około pół miliona australi. Amelia powiedziała mi, że to znaczna fortuna na Skraju Nieba — przynajmniej wedle jej wiedzy — ale tu w układzie Yellowstone miały niewielką wartość. Dlaczego więc przywiozłem je ze sobą? Odpowiedź wydawała się dość oczywista. Nawet po uwzględnieniu inflacji pieniądze Skraju Nieba nadal posiadałyby pewną wartość, trzydzieści lat po moim wyjeździe, choć przypuszczalnie wystarczyłyby na jedną noc w hotelu. Wziąłem ze sobą pieniądze, więc planowałem kiedyś wrócić do domu.

Zatem nie przybyłem tu jako emigrant, lecz w interesach.

Żeby coś zrobić.

Przywiozłem również eksperientale: pałeczki — mniej więcej wielkości ołówka — z danymi, z upchanymi zapisami wspomnień. Zapewne zamierzałem to sprzedać po ożywieniu. To jedyny sposób, by bogaty człowiek zachował część swego bogactwa przy przekraczaniu przestrzeni międzygwiezdnej, chyba że był Ultrasem specjalizującym się w handlu ezoterycznymi wysokimi technologiami. Zawsze istniał rynek na eksperientale, bez względu na to, jak zaawansowany czy prymitywny był nabywca, oczywiście, o ile dysponował podstawową technologią, by je wykorzystać. Pod tym względem nie powinno być problemu na Yellowstone, który przez ostatnie dwa stulecia uchodził za źródło techniki i postępu społecznego ludzkości.

Eksperientale były szczelnie zamknięte w przezroczystym plastiku. Bez sprzętu odgrywającego nie mogłem stwierdzić, co zawierały.

Co jeszcze?

Jakieś pieniądze — nie rozpoznawałem ich: banknoty o dziwnej fakturze z wizerunkiem obcych twarzy i surrealistycznymi, chaotycznymi wartościami.

Zapytałem wcześniej Amelię, co to takiego.

— To pieniądze lokalne. Z Chasm City. — Wskazała na podobiznę mężczyzny po jednej stronie banknotu. — To chyba Lorean Sylveste albo Marco Ferris. W każdym razie jakaś postać z zamierzchłych czasów.

— Pieniądze musiały przebyć drogę z Yellowstone do Skraju Nieba i z powrotem. Mają co najmniej trzydzieści lat. Są teraz coś warte?

— Trochę. Nie znam się na tym, ale chyba wystarczy na podróż do Chasm City. Choć nie na wiele więcej.

— Jak się tam można dostać?

— Bez trudności. Nawet teraz. Powolny prom obsługuje trasę do New Vancouver, na orbicie wokół Yellowstone. Stamtąd musisz kupić bilet na behemota, by dostać się na powierzchnię. Te pieniądze powinny ci wystarczyć, jeśli zrezygnujesz z luksusów.

— Na przykład jakich?

— Przede wszystkim chodzi o gwarancje bezpiecznego przylotu na miejsce.

Uśmiechnąłem się.

— Muszę się zdać na łut szczęścia.

— Ale nie zamierzasz natychmiast wyjechać?

— Nie, jeszcze nie teraz — odparłem.

W walizce znalazłem ponadto ciemną płaską kopertę i drugą, grubszą. Wysypałem na łóżko ubogą zawartość pierwszej — żadnych wyjaśnień na temat mojej przeszłości. Przeciwnie, widok tych przedmiotów dodatkowo mnie zdezorientował. Kilkanaście moich paszportów i laminowanych dowodów tożsamości — wszystkie były ważne, gdy wchodziłem na statek, i miały zastosowanie w rozmaitych rejonach Skraju Nieba i otaczającego go kosmosu. Niektóre po prostu wydrukowano, inne zawierały systemy komputerowe.

Przypuszczałem, że zwykli ludzie obyliby się jednym lub dwoma takimi dokumentami, godząc się z tym, że w pewne rejony nie mogliby się legalnie dostać. Na dokumentach małym drukiem napisano, że w miarę swobodnie mogę podróżować do stref militarnych i państw kontrolowanych przez milicję, w strefy neutralne i do niskoorbitowej przestrzeni wokół planety. Takie dokumenty należały do osoby, która musiała poruszać się bez przeszkód. Zauważyłem jednak drobne nieścisłości w danych osobistych, jak miejsce urodzenia czy lista rejonów, które odwiedziłem. W niektórych dokumentach wymieniano mnie jako członka Milicji Południa, w innych jako taktycznego specjalistę Koalicji Północnej. W jeszcze innych w ogóle nie wspominano o mojej żołnierskiej przeszłości — widniałem jako konsultant do spraw bezpieczeństwa osobistego lub agent firmy eksportowo-importowej.

Nagle dostrzegłem w tych dokumentach pewną logikę — ujrzałem, kim byłem: człowiekiem, który musiał gładko jak duch przesmykiwać się przez granice, osobą o wielu twarzach, w większości prawdopodobnie fikcyjnych. Zrozumiałem, że prowadziłem niebezpieczne życie i zapewne przysparzałem sobie wrogów, tak jak inni zyskują znajomych. I chyba niezbyt się tym przejmowałem. Byłem człowiekiem, który, nie mrugnąwszy okiem, mógłby myśleć o zabiciu zdeprawowanego mnicha, a potem z tego zrezygnować, gdyż uznał, że mnich niewart jest nawet drobnego wydatku energii.

W kopercie znalazłem jeszcze trzy obiekty; wetknięte głębiej, nie wypadły z niej same. Wyciągnąłem je ostrożnie, palcami wyczuwając śliską powierzchnię fotografii.

Pierwsze zdjęcie ukazywało ciemnowłosą kobietę niezwykłej urody; uśmiechała się nerwowo. W tle widziałem polanę w dżungli. Zdjęcie zrobiono nocą. Patrząc pod kątem, na tło, dostrzegłem plecy mężczyzny sprawdzającego pistolet. To mógłbym być ja — ale kto zrobił zdjęcie i dlaczego miałem je ze sobą?

— Gitta — powiedziałem. Łatwo przypomniałem sobie imię. — Masz na imię Gitta, prawda?

Drugie zdjęcie ukazywało mężczyznę na wyboistym gościńcu — kiedyś musiała to być porządna droga — biegnącym przez dżunglę. Ubrany w koszulę, przepasany bandolierem, szedł w stronę osoby robiącej zdjęcie; niósł na ramieniu wielki czarny karabin. Był w moim wieku i mojej budowy, ale twarz miał nieco inną. Za mężczyzną leżało powalone drzewo zagradzające drogę, tyle że drzewo kończyło się krwawiącym kikutem, a prawie całą drogę pokrywała gruba warstwa juchy.

— Dieterling — powiedziałem. Nazwisko przypomniało mi się nagle. — Miguel Dieterling.

I wiedziałem, że był moim dobrym przyjacielem, który już nie żyje.

Spojrzałem na trzecią fotkę. Brakowało jej intymności pierwszego zdjęcia czy wątpliwego triumfu drugiej fotografii. Tutaj mężczyzna nie zdawał sobie chyba sprawy z tego, że jest fotografowany. Obraz był płaski, zrobiony długim obiektywem. Mężczyzna szedł szybko przez centrum handlowe, z powodu długiej ekspozycji neony sklepów rozmywały się w smugi. Sama postać mężczyzny też była rozmyta, choć na tyle ostra, że rozpoznawalna. Wystarczająco ostra, żeby można go było „zdjąć”.

Jego nazwisko również pamiętałem.

Wziąłem drugą, cięższą kopertę i wysypałem na łóżko jej zawartość. Wypadły części o pozałamywanych ostrych krawędziach, prowokując, by je poskładać. Czułem ten przedmiot w zaciśniętej dłoni, gotowy do użytku. Trudno byłoby go zobaczyć — miał perłową barwę, jak nieprzezroczyste szkło.

Lub diament.

* * *

— To blok — wyjaśniłem Amelii. — Teraz mnie unieruchomiłaś. Jestem wyższy i silniejszy od ciebie, ale w tej chwili nie mogę wykonać żadnego ruchu, bo odczuję straszny ból.

Spojrzała na mnie wyczekująco.

— Teraz weź ode mnie broń. — Wskazałem małą motykę, której używaliśmy jako zastępczej broni. Swobodną ręką wyjęła mi trzonek z dłoni, potem odrzuciła motykę, jakby była zatruta.

— Za łatwo ją puściłeś.

— Nie — odparłem. — Nacisnęłaś na nerw i musiałem ją wypuścić. Prosta biomechanika, Amelio. Myślę, że z Aleksym pójdzie ci znacznie łatwiej.

Staliśmy na polanie przed chatą; pora dnia w Idlewild naśladowała późne popołudnie. Centralna lampa słońca zmieniała barwę z białej na przyćmiony pomarańczowy. Popołudnia były dziwne: światło zawsze padało z góry, nie występował ani ten planetarny efekt świecenia prosto w twarz, ani planetarne zachody słońca. Zresztą i tak nie zwracaliśmy na to specjalnej uwagi. Dwie godziny demonstrowałem Amelii podstawowe techniki samoobrony. Przez pierwszą godzinę próbowała mnie zaatakować, czyli trafić moje ciało ostrzem motyki. Nie udało się to ani razu, choć dawałem jej szanse sforsowania swojej obrony. Zaciskałem zęby i obiecywałem sobie, że tym razem pozwolę jej zwyciężyć — nic z tego, ale przynajmniej zdołałem udowodnić, że odpowiednia technika potrafi dać odpór niewprawnemu napastnikowi. Amelia była coraz bliższa sukcesu, a sytuacja się poprawiła, gdy podczas drugiej godziny treningu odwróciliśmy role. Teraz mogłem przynajmniej się powstrzymywać, nacierałem na tyle wolno, by w różnych sytuacjach Amelia poznała odpowiednie techniki blokowania. Była bardzo dobrą uczennicą w godzinę pojęła to, co normalnie zajęłoby dwa dni. Jej ruchy nie nabrały jeszcze wdzięku, nie zostały również zapamiętane i przez mięśnie. Ponadto Amelia sygnalizowała swe zamiary, ale wobec amatora takiego jak brat Aleksy nie miało to znaczenia.

— Mógłbyś mi też pokazać, jak go zabić? — spytała, gdy odpoczywaliśmy przez chwilę na trawniku. W zasadzie to ona nabierała tchu, ja czekałem.

— Zależy ci na tym?

— Oczywiście, że nie. Chcę go tylko powstrzymać. Powiodłem wzrokiem po krzywiźnie Idlewild, obserwując maleńkie postacie pracowicie uprawiające tarasy, by zdążyć przed nastaniem ciemności.

— Przypuszczam, że już nie wróci — odparłem. — Zwłaszcza po tym, co stało się w jaskini. Ale gdyby wrócił, będziesz miała nad nim przewagę i jestem pewien, że już się to nie powtórzy. Znam ten typ człowieka, Amelio. Zwróci się ku łatwiejszemu celowi.

Zastanawiała się przez chwilę, zapewne współczując osobie, którą czekają podobne co ją przeżycia.

— Wiem, że nie powinnam tego mówić, ale ja go nienawidzę. Czy moglibyśmy jeszcze jutro powtórzyć trening?

— Oczywiście. Co więcej, zalecałbym to. Nadal jesteś słaba, choć zrobiłaś duże postępy.

— Dziękuję, Tanner. Pozwól zapytać: skąd znasz te techniki? Pomyślałem o dokumentach, które znalazłem w kopercie.

— Byłem doradcą do spraw bezpieczeństwa osobistego.

— I?

Uśmiechnąłem się smętnie. Ciekawe, czy Amelia znała zawartość kopert.

— Robiłem też inne rzeczy.

— Powiedziano mi, że byłeś żołnierzem.

— Tak, chyba byłem żołnierzem. Ale wtedy na Skraju Nieba prawie wszyscy żywi mieli coś wspólnego z wojną. Trudno się było z nią nie zetknąć. Takie czasy: albo stanowiłeś część rozwiązania, albo część problemu. Jeśli nie opowiedziałeś się po jednej stronie, zakładano, że popierasz drugą. — Oczywiście, tak to wyglądało dla przeciętnego obywatela Półwyspu, natomiast bogaty arystokrata mógł kupić sobie neutralność jak nowe ubranie w sklepie.

— Chyba teraz już dobrze wszystko pamiętasz.

— Tak, pamięć zaczyna mi wracać. Bardzo mi pomogło przejrzenie rzeczy osobistych.

Skinęła głową, a ja miałem wyrzuty sumienia, że ją oszukuję. Fotografie skutecznie pobudziły moją pamięć — miały też na mnie inny wpływ — ale na razie wolałem udawać częściową amnezję. Miałem tylko nadzieję, że Amelia nie jest na tyle sprytna, by przejrzeć mój podstęp; musiałem zachować ostrożność i w perspektywie baczyć na przebiegłych Lodowych Żebraków.

Rzeczywiście, byłem żołnierzem. Te wszystkie paszporty i dowody osobiste z koperty wskazywały, że żołnierka to nie koniec moich talentów, lecz tylko jądro, wokół którego krążyły inne umiejętności. Nie wszystko pamiętałem wyraźnie, ale dziś wiedziałem znacznie więcej niż wczoraj.

Pochodzę z rodziny zajmującej miejsce na końcu skali arystokratycznego bogactwa. Nie zmagała się z biedą, lecz świadomie usiłowała zachować fasadę dobrobytu. Mieszkaliśmy na południowo-wschodnim wybrzeżu Półwyspu w Nueva Iquique, miejscowości pustoszejącej, osłoniętej przed wojną przez zdradliwe góry, sennej i obojętnej nawet w ponurych czasach wojny. Północniacy często żeglowali wzdłuż wybrzeża na południe i zawijali do Nueva Iquique, nie obawiając się napaści, choć teoretycznie byliśmy wrogami. Również małżeństwa między członkami różnych rodów Flotylli nie były czymś wyjątkowym. Nauczyłem się hybrydowego języka wroga niemal tak biegle jak naszego rodzimego. Wydawało mi się dziwne, że nasi przywódcy podsycali w nas nienawiść do tych ludzi. Nawet książki historyczne przyznawały, że wszyscy byliśmy zjednoczeni, gdy statki opuszczały Merkurego.

Ale od tego czasu wiele się wydarzyło.

Dorastając, zaczynałem rozumieć, że choć nie miałem nic, ani przeciwko genom, ani wierzeniom ludzi sprzymierzonych w ramach Koalicji Północnej, to jednak byli to nasi wrogowie. Popełniali okrucieństwa, tak jak my. Choć nie czułem pogardy dla wrogów, miałem moralny obowiązek pomóc naszym i przyczynić się do jak najszybszego zwycięskiego rozstrzygnięcia wojny. W wieku dwudziestu dwóch lat zaciągnąłem się więc do Milicji Południa. Nie byłem urodzonym żołnierzem, ale szybko się uczyłem. Musiałem, bo gdy dano mi pierwszy pistolet, zaraz za parę tygodni rzucono mnie na pole walki. Zostałem wytrawnym snajperem. Po odpowiednim treningu stałem się wybitnym, a nadzwyczaj sprzyjające okoliczności sprawiły, że mój oddział potrzebował snajpera.

Pamiętam pierwsze swoje zabójstwo — wielokrotne, jak się później okazało.

Stacjonowaliśmy wysoko na porośniętych dżunglą wzgórzach i obserwowaliśmy polanę, gdzie oddziały Koalicji Północnej wyładowywały zaopatrzenie z poduszkowca. Z bezwzględnym spokojem wymierzyłem, patrząc w celownik i lokując poszczególnych żołnierzy na przecięciu nitek celownika. Karabin był naładowany mikroamunicją subsoniczną, bezgłośną, z zaprogramowanym piętnastosekundowym opóźnieniem detonacji — wystarczyło czasu, by umieścić ładunek wielkości komara w każdym mężczyźnie i obserwować, jak wszyscy leniwie drapią się w kark, jakby poczuli ukłucie owada. Gdy ósmy, ostami z mężczyzn zauważył, że coś jest nie w porządku, było dla nich za późno na reakcję.

Oddział padł na ziemię synchronicznie. Potem zeszliśmy ze wzgórz i omijając ciała, groteskowo rozdęte przez wewnętrzne wybuchy, zarekwirowaliśmy zaopatrzenie.

Tak poznałem smak śmierci, jakby we śnie.

Czasami zastanawiałem się, co by było, gdyby opóźnienie wynosiło mniej niż piętnaście sekund i gdyby pierwszy mężczyzna padł na ziemię, nim bym skończył umieszczanie ładunków na pozostałych. Czy wystarczyłoby mi zimnej krwi i snajperskiej chłodnej woli, czy też dotarłby do mnie brutalny szok i z obrzydzeniem cisnąłbym broń? Zawsze sobie powtarzałem, że gdybanie nie ma sensu. Wiem jedno: po tej pierwszej seryjnej nierealnej egzekucji zabijanie nie stanowiło dla mnie już nigdy problemu.

Prawie nigdy.

Taka już jest natura snajperskiej roboty, że niemal zawsze postrzega się wroga jako nieosobową tarczę celowniczą. Jest zwykle zbyt daleko, by odróżnić szczegóły twarzy czy dostrzec wyraz bólu, gdy nabój dotrze do celu. Prawie nigdy nie musiałem strzelać dwukrotnie. Przez pewien czas wydawało mi się, że znalazłem sobie bezpieczną niszę, gdzie mogę się odgrodzić od tego najgorszego, co niesie wojna. W moim oddziale ceniono mnie i strzeżono jak talizman. Choć nigdy nie dokonałem heroicznego czynu, dzięki snajperskim umiejętnościom stałem się bohaterem. W porządku, skoro takie rzeczy były możliwe w każdej bitwie. Wiedziałem, że to możliwe. Widywałem mężczyzn i kobiety, których wojna — jak złośliwy i kapryśny kochanek — zawsze raniła, ale, którzy obici i wygłodniali, nieuchronnie do niej wracali. Największe kłamstwo: wojna to dla wszystkich nieszczęście i jeśli mielibyśmy wybór, na zawsze uwolnilibyśmy się od wojen. Gdyby tak było rzeczywiście, może kondycja człowieka stałaby się szlachetniejsza, ale czyż wojna nie posiada dziwnego, mrocznego uroku i dlatego niechętnie zamieniamy ją na pokój? Nie chodziło o coś tak zwykłego jak przyzwyczajenie do normalności wojny. Znałem ludzi, którzy chwalili się, że po zabiciu wroga doznawali seksualnego podniecenia, uzależnieni od erotycznej mocy takiego czynu.

Moje szczęście było jednak prostsze: oto zdałem sobie sprawę, że znalazłem dla siebie najfartowniejszą z ról. Robiłem to, co — jak sobie racjonalizowałem — było moralnie słuszne, a jednocześnie unikałem prawdziwego ryzyka śmierci, nieodłącznie towarzyszącego walkom na pierwszej linii. Zakładałem, że tak to się potoczy: odznaczą mnie i albo do końca wojny będę snajperem, albo armia, zbyt wysoko ceniąc moje umiejętności, nie zechce mnie trzymać na froncie. Niewykluczone, że awansuję do tajnego oddziału zabójców — z pewnością bardziej niebezpiecznego, ale jak się zdołałem zorientować, całe jego zadanie polegało na treningu w jednym z obozów — po czym przejdę na wczesną emeryturę, z poczuciem, że pomogłem w rozstrzygnięciu wojny. Choćby w takim rozstrzygnięciu.

Sprawy potoczyły się zupełnie inaczej.

Pewnej nocy nasz oddział wpadł w zasadzkę. Zostaliśmy odcięci przez partyzantkę Głębokiego Zwiadu Koalicji Północnej i szybko zrozumiałem, co to znaczy walka z bliska, jak to eufemistycznie określano. Żadnego celowania z broni promieniowej, strzelania z nanopocisków z opóźnieniem. Znaczenie walki z bliska znał każdy żołnierz sprzed tysiąca lat: wściekłe wrzaski ludzi tak stłoczonych, że jedynym sposobem zabicia było zadanie ciosu ostrą metalową bronią — bagnetem lub sztyletem — albo zaciśnięcie dłoni na gardle, albo wpakowanie palców w oczy.

Jedynym sposobem przeżycia było wyłączenie wyższych funkcji mózgu i cofniecie umysłu do stanu zwierzęcego.

Tak też zrobiłem. I wtedy poznałem głębszą prawdę o wojnie. Karała tych, co z nią flirtowali — przerabiała ich na swe podobieństwo. Gdy otworzyłeś drzwi, by wpuścić zwierza, nie mogłeś ich potem zamknąć.

Nie przestałem być wytrawnym strzelcem, gdy sytuacja tego wymagała, ale nigdy już nie byłem snajperem. Udawałem, że straciłem czucie i że podczas wykonywania szczególnie ważnych zadań mógłbym zawieść. Dość wiarygodne kłamstwo — snajperzy byli obsesyjnie przesądni i wielu doznawało psychosomatycznej blokady. Przewinąłem się przez wiele oddziałów; domagałem się służbowego przeniesienia, zawsze coraz bliżej frontu. Stałem się ekspertem — nie tylko strzelcem wyborowym — od wszelkich broni; nabyłem wprawy, jaką mają nadzwyczaj utalentowani muzycy, którzy każdy instrument potrafią skłonić do śpiewu. Zgłaszałem się na ochotnika do misji na tyłach wroga, gdy przez całe tygodnie żywiłem się starannie odmierzanymi racjami. Biosfera Skraju Nieba pozornie przypominała ziemską, ale na poziomie biochemii komórek występowały zasadnicze różnice i tamtejsze rośliny nie nadawały się do jedzenia — albo w ogóle nie dostarczały substancji odżywczych, albo powodowały śmiertelny w skutkach wstrząs anafilaktyczny. Podczas tych długich okresów samotności pozwoliłem, by zwierzę znów się ujawniło — stan zdziczałego umysłu o nieograniczonej cierpliwości i tolerancji na brak wygód.

Stałem się samotnym rewolwerowcem, który nie otrzymuje rozkazów zwykłymi kanałami, ale dostaje je z tajemniczych, nie dających się ustalić źródeł w strukturze milicji. Moje zadania stawały się coraz dziwniejsze, cele coraz mniej jasne. Moimi ofiarami przestali być średniej rangi oficerowie Koalicji Północnej, a stały się — jak mi się wydawało — osoby przypadkowe. Nigdy jednak nie wątpiłem, że zlecenia tworzą pewien logiczny schemat, że zabójstwa stanowią część jakiegoś niejasnego, lecz starannego planu. Nie raz kazano mi wpakować kulę człowiekowi ubranemu w taki sam mundur, jaki ja nosiłem. Zakładałem, że to szpieg lub potencjalny zdrajca, albo — wyjaśnienie najtrudniejsze do przełknięcia — ktoś może lojalny, czyje życie pozostawało w konflikcie z realizacją nieodgadnionego planu.

Już mnie nie obchodziło, czy moje czyny służą jakiemuś ogólnemu dobru. W końcu przestałem przyjmować rozkazy, a zacząłem o nie zabiegać. Zerwałem powiązania z hierarchią i przyjmowałem zlecenia od tego, kto mi płacił. Przestałem być żołnierzem — zostałem najemnikiem.

Wtedy po raz pierwszy spotkałem Cahuellę.

* * *

— Jestem siostra Duscha — rzekła starsza z dwóch zakonnic, kobieta chuda, o poważnej twarzy. — Może o mnie słyszałeś: jestem neurologiem w Hospicjum. Obawiam się, Tanner Mirabel, że z twoim umysłem jest coś poważnie nie w porządku.

Duscha i Amelia stały w drzwiach chaty. Półtorej godziny wcześniej oznajmiłem Amelii, że najpóźniej jutro zamierzam opuścić Idlewild. Amelia patrzyła na mnie skruszona.

— Wybacz, Tanner, ale musiałam jej powiedzieć.

— Nie ma za co przepraszać, siostro. — Duscha przeszła władczo obok podwładnej. — Zrobiłaś, co należało, czy mu się to podoba, czy nie. A teraz, Tanner, od czego zaczniemy?

— Od czego chcesz. I tak wyjeżdżam.

Zza pleców Duschy wyszedł jajogłowy robot, stukając nogami o podłogę. Chciałem zejść z łóżka, ale Duscha położyła rękę na moim udzie.

— Nie, dość tych bzdur. Na razie nigdzie nie pójdziesz. Spojrzałem na Amelię.

— Mówiłaś, że w każdej chwili mogę wyjechać.

— Tak, możesz wyjechać, Tanner, ale… — powiedziała Amelia bez przekonania.

— Ale zrezygnujesz, gdy poznasz fakty — wtrąciła Duscha, pochylając się nad łóżkiem. — Pozwól, że ci wyjaśnię. Gdy zostałeś ogrzany, przeprowadziliśmy dokładne badania, szczególnie mózgu. Podejrzewaliśmy, że możesz paść ofiarą amnezji, ile musieliśmy się upewnić, czy nie są uszkodzone podstawowe części mózgu albo czy nie należałoby usunąć jakichś implantów.

— Nie mam żadnych implantów.

— Nie masz, ale niestety znaleźliśmy pewnego rodzaju uszkodzenia…

Pstryknęła palcami na robota, który zbliżył się do łóżka. Teraz na łóżku nic nie było, ale przed chwilą składałem nakręcany pistolet, metodą prób i błędów usiłując dopasować poszczególne części — połowę broni zdołałem złożyć. Gdy zauważyłem, że kobiety zbliżają się do chaty, wepchnąłem pistolet pod poduszkę. Trudno byłoby go pomylić z innym przedmiotem. Gdy przeglądali mój bagaż, mogli się zastanawiać, do czego służą te kawałki diamentu o dziwnych kształach, ale teraz wszelkie wątpliwości by zniknęły.

— Jakie uszkodzenia, siostro? — spytałem.

— Pokażę ci.

Z jajowatej głowy robota wyskoczył ekran, na którym wirował liliowy obraz czaszki napakowanej cieniami zawiłych kształtów, jakby wykonanych mlecznym atramentem. Oczywiście nie rozpoznałem wnętrza własnego mózgu, ale wiedziałem, że pokazują mi moją głowę.

Duscha przesunęła palcami po obracającym się obrazie.

— Kłopot jest z tymi jasnymi palmami. Nim się obudziłeś, wstrzyknęliśmy ci bromodezoksyurydynę. To chemiczny analog tymidyny, jednego z kwasów nukleinowych DNA. Związek chemiczny zastępuje tymidynę w nowych komórkach mózgowych, działa jako marker podczas neurogenezy, podświetla nowe komórki nerwowe. Jasne plamy to akumulacja markera — oznaczają miejsce ostatniego przyrostu komórek.

— Nie wiedziałem, że w mózgu mogą rosnąć nowe komórki.

— Pięćset lat temu włożyliśmy to między bajki, ale w pewnym sensie masz rację. To dość rzadkie zjawisko u wyższych ssaków. Ten obraz pokazuje jednak coś znacznie bardziej żywotnego: skoncentrowane, wyspecjalizowane obszary ostatniej i nadal trwającej neurogenezy. Są to funkcjonalne neurony zorganizowane w zawiłe struktury, połączone z istniejącymi już u ciebie neuronami. Wszystko bardzo celowe. Zauważ, w jaki sposób jasne plamy są rozmieszczone w pobliżu centrów postrzegania. To symptomatyczne, Tanner, choć już wcześniej to zrozumieliśmy, widząc twoją rękę.

— Moją rękę?

— Masz ranę na dłoni. Charakterystyczną dla infekcji jednym z Haussmannowych wirusów indoktrynacyjnych. Wiedzieliśmy, czego szukać, i wyizolowaliśmy tego wirusa z twojej krwi. Wirus wmontowuje się w twoje DNA i tworzy nowe struktury neuronowe.

Blefowanie nie miało sensu.

— Jestem zaskoczony, że udało się wam to zdiagnozować.

— Przez te lata często się z nim stykaliśmy — odparła Duscha. — Jest nim zainfekowana mała część każdej partii sorbetu… każdej grupy uśpionych, jaka dociera do nas ze Skraju Nieba. Oczywiście, początkowo przyjęliśmy to ze zdziwieniem. Wiedzieliśmy coś o kultach Haussmanna — nie muszę dodawać, że nie aprobujemy sposobu, w jaki anektowali ikonografię naszej wiary — ale po dłuższym czasie zrozumieliśmy, że są oparte na mechanizmie infekcji wirusowej i że mamy do czynienia raczej z ofiarami choroby niż z wyznawcami kultu.

— Diabelne utrapienie — rzekła Amelia. — Ale potrafimy ci pomóc, Tanner. Przypuszczam, że śniłeś o Skyu Haussmannie?

Skinąłem głową.

— Możemy wypłukać wirusa — stwierdziła Duscha. — To słaby szczep i z czasem ulegnie redukcji, ale jeśli chcesz, możemy ten proces przyśpieszyć.

— Jeśli chcę? Dziwi mnie, że jeszcze go nie wypłukaliście.

— Boże broń! Nigdy byśmy tego nie zrobili. Przecież mogłeś dobrowolnie wybrać infekcję, a wtedy nie mamy prawa go usuwać. — Duscha poklepała robota; ten schował ekran i klikając, odszedł. Poruszał się jak delikatny metalowy krab. — Jeśli jednak chcesz, możemy natychmiast rozpocząć terapię usuwania.

— Ile to potrwa?

— Pięć do sześciu dni. Naturalnie, chcemy monitorować cały proces — czasami będzie wymagał małego dostrojenia.

— No to będzie musiał ustąpić sam.

— Niech to więc spadnie na twoją głowę — odparła Duscha, zniecierpliwiona. Wstała i ze złością wyszła. Robot ruszył za nią posłusznie.

— Ja… — zaczęła Amelia.

— Wybacz, ale nie chcę o tym rozmawiać.

— Musiałam jej powiedzieć.

— Wiem i nie mam pretensji. Nie próbuj mnie tylko odwieść od wyjazdu.

Nic nie odrzekła, ale zrozumiała.

Potem niemal w milczeniu ćwiczyliśmy przez pół godziny; w tym czasie rozmyślałem o tym, co pokazała mi Duscha. Przypomniałem sobie Czerwonorękiego Vasqueza — zapewniał mnie, że już przestał zarażać. Najprawdopodobniej to on stanowił źródło wirusa, ale nie mogłem również wykluczyć przypadkowego zarażenia, gdy byłem na moście w pobliżu tylu wyznawców kultu Haussmanna.

Duscha powiedziała jednak, że to słaby szczep. Może ma rację? Na razie jedynym dowodem był stygmat na dłoni i dwa sny w nocy. Nie widywałem Skya Haussmanna w świetle dnia ani w fazie budzenia się. Nie miałem na jego punkcie obsesji, nie chciałem otaczać się pamiątkami po nim, na myśl o nim nie odczuwałem nabożnej czci. Był dla mnie tym, czym był zawsze: postacią historyczną, człowiekiem, który zrobił rzecz straszną i został strasznie ukarany, ale nie można o nim zapomnieć, ponieważ dał nam świat w darze. Istniały również starsze postacie historyczne o niejednoznacznej reputacji; ich czyny odmalowywano w równie niejasnych odcieniach szarości. Nie zamierzałem czcić Haussmanna tylko dlatego, że wydarzenia z jego życia pojawiają się w moich snach. Byłem od tego silniejszy.

— Nie rozumiem, dlaczego tak ci spieszno — powiedziała Amelia, gdy zrobiliśmy sobie przerwę. Odgarnęła z czoła wilgotne pasmo włosów. — Piętnaście lat zajęło ci dotarcie tutaj, więc jakie znaczenie ma jeszcze parę tygodni…

— Chyba po prostu nie należę do osób cierpliwych, Amelio. — Spojrzała sceptycznie. — Dla mnie tych piętnastu lat jakby nie było — wyjaśniłem. — Wydaje mi się, że zaledwie wczoraj czekałem na wejście na statek.

— No to co? Opóźnienie o tydzień czy dwa nie ma specjalnego znaczenia.

A jednak, pomyślałem. Ma to kolosalne znaczenie. Ale Amelia nie może poznać całej prawdy.

— W zasadzie… — zacząłem obojętnym głosem — mam powody, by wyjechać jak najszybciej. To nie ujawni się w waszych zapiskach, ale pamiętam, że podróżowałem z jednym facetem, który już musiał zostać ożywiony.

— Niewykluczone, jeśli ten mężczyzna został umieszczony na statku wcześniej od ciebie.

— O to mi właśnie chodzi. On mógł w ogóle nie przejść przez Hospicjum, jeśli nie wystąpiły komplikacje. Nazywa się Reivich.

Okazała zdziwienie, ale bez podejrzliwości.

— Pamiętam mężczyznę o takim nazwisku. Mieliśmy go tutaj. Argent Reivich, prawda?

Uśmiechnąłem się.

— Tak, to on.

OSIEM

Argent Reivich.

Trudno mi w to teraz uwierzyć, ale chyba kiedyś to nazwisko nic dla mnie nie znaczyło. Zbyt długo ten człowiek — jego ciągłe istnienie — był determinantem mojego świata. Jednak dobrze pamiętałem moment, gdy po raz pierwszy o nim usłyszałem. Było to w Gadziarni, gdy pewnej nocy uczyłem Gittę posługiwania się pistoletem — podczas treningu z Amelią wróciłem wspomnieniem do tamtego dnia.

Pałac Cahuelli na Skraju Nieba — długi, niski H-kształtny budynek — stał w dżungli. Z dachu wyrastała nieco mniejsza H-kształtna nadbudówka, ze wszystkich stron otaczał ją płaski, obwiedziony murkiem taras. Dookoła Gadziarni oczyszczono w dżungli krąg terenu o średnicy stu metrów. Jednak z tarasu nie było widać tej polany, chyba żeby weszło się na murek i spojrzało w dół. Dlatego miało się wrażenie, że dżungla wlewa się na taras niczym ciemnozielony przypływ. Dżungla nocą, czarna, wyprana z barw, rozbrzmiewała obcymi dźwiękami tysiąca gatunków miejscowych zwierząt. W promieniu setek kilometrów nie istniała tam żadna ludzka siedziba.

Powietrze było wyjątkowo przejrzyste, niebo od czubków drzew do zenitu upstrzone gwiazdami. Skraj Nieba nie miał większych księżyców, a kilka jasnych habitatów, orbitujących wokół planety, znajdowało się poniżej horyzontu, taras jednak oświetlało mnóstwo pochodni zatkniętych w wargi złotych posągów hamadriad, stojących na kamiennych postumentach wzdłuż balustrady. Cahuella namiętnie polował. Miał ambicję złowienia niemal dorosłej hamadriady i nie zadowalała go pojedyncza, niedojrzała sztuka schwytana przez niego w ubiegłym roku, która teraz żyła głęboko pod Gadziarnią.

Podczas tamtej wyprawy łowieckiej byłem świeżo zatrudniony u Cahuelli i wtedy po raz pierwszy widziałem jego żonę. Raz czy dwa posługiwała się strzelbami męża, ale nie było oznak, że w ogóle używała broni kiedyś wcześniej. Cahuella poprosił mnie, bym dał jej kilka zaimprowizowanych lekcji strzelania w terenie. Gitta zrobiła postępy, choć widziałem, że nigdy nie zostanie wytrawnym strzelcem. Zupełnie nie interesowały ją polowania i wprawdzie ze stoickim spokojem znosiła trudy wyprawy, to jednak nie podzielała pierwotnego zapału Cahuelli do zabijania.

Cahuella szybko doszedł do wniosku, że traci czas, próbując zrobić z Gitty myśliwego, ale chciał, by przynajmniej umiała posługiwać się bronią — teraz już mniejszą — dla własnego bezpieczeństwa.

— Ale po co? — spytałem. — Przecież wynajmujesz kogoś takiego jak ja, by ktoś taki jak Gitta nie musiał się obawiać o swe bezpieczeństwo.

Byliśmy wtedy sami w jednym z pustych wiwariów na dole.

— Bo mamy wrogów. Jesteś dobry, Tanner, i twoi ludzie też są dobrzy, ale nie niezawodni. Pojedynczy zabójca mógłby się przedostać przez nasze systemy obronne.

— Owszem — przyznałem. — Ale ktoś tak sprawny potrafiłby również zabić ciebie lub żonę i nawet byście się nie zorientowali.

— Ktoś tak dobry jak ty?

Pomyślałem o całym systemie obrony, jaki zorganizowałem wokół i wewnątrz domu.

— Nie — odparłem. — Musiałby być znacznie, znacznie lepszy ode mnie.

— A tacy w ogóle istnieją?

— Zawsze istnieją lepsi od ciebie. Chodzi tylko o to, czy ktoś jest gotów zapłacić im za usługi.

Cahuella oparł rękę na pustej skrzyni po plażach.

— Więc tym bardziej Gitcie jest potrzebny trening. Lepiej mieć jakąkolwiek szansę samoobrony niż żadnej.

Dostrzegłem w tym pewną logikę.

— Jeśli nalegasz, pokażę jej…

— Dlaczego się tak opierasz?

— Pistolety są niebezpieczne.

Lampy w pustych skrzyniach oświetlały Cahuellę żółtawym niezdrowym światłem.

— Chyba właśnie o to chodzi. — Uśmiechnął się.

Zaraz zaczęliśmy z Gittą ćwiczenia. Kobieta okazała się bardzo chętną uczennicą, choć nie tak pojętną jak Amelia. Nie wiązało się to z jej inteligencją, ale z niedostatkami motoryki, z zasadniczym brakiem koordynacji psychoruchowej. Nigdy by się to nie ujawniło, gdyby nie te lekcje. Nie była beznadziejna, ale to, co Amelia potrafiła świetnie opanować w godzinę, Gitta trenowała mozolnie cały dzień, i to na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Gdyby ktoś taki należał do jednostki szkoleniowej za moich żołnierskich czasów, nigdy bym się nie zgodził na całą tę mordęgę. Takiej osobie należałoby przydzielić odpowiedniejsze zadanie, choćby wywiad wojskowy.

Ale Cahuella chciał, by Gitta umiała posługiwać się pistoletem.

Wypełniałem więc rozkazy. Bez problemu. Cahuella decydował, jak mnie wykorzystać. Ponadto spędzanie czasu z Gittą nie należało do zadań uciążliwych. Żona Cahuelli, nadzwyczaj piękna kobieta o wysoko zarysowanych kościach policzkowych, mająca przodków z Północy, była smukła, zgrabna, zbudowana jak tancerka. Dotychczas nigdy jej nie dotknąłem i nie miałem nawet okazji z nią rozmawiać, choć dość często na jej temat fantazjowałem.

Teraz, gdy musiałem korygować jej postawę, dotykając lekko ramion i pleców albo krzyża, odczuwałem śmieszne przyśpieszone bicie serca. Gdy się do niej zwracałem, usiłowałem mówić cicho i spokojnie, ale, słysząc samego siebie, wiedziałem, że mój głos zdradzał napięcie i sztubackie zakłopotanie. Jeśli nawet coś zauważyła w moim zachowaniu, nie okazała tego, całkowicie skupiona na treningu.

Wokół tej części tarasu zainstalowałem generator pola elektromagnetycznego o częstotliwościach radiowych, które kontaktowało się z procesorem w antyrozbłyskowych goglach Gitty. Było to standardowe wyposażenie treningowe, należało do bogatego arsenału, jaki Cahuella zdołał przez lata ukraść lub kupić na czarnym rynku. Duchy, odwzorowane w goglach Gitty, wchodziły w jej pole widzenia, dając wrażenie postaci skradających się po tarasie. Nie wszystkie były wrogie i Gitta w ułamku sekundy musiała sama decydować, kogo należy zastrzelić.

W zasadzie był to żart. Tylko bardzo wprawny zabójca potrafiłby dostać się do Gadziarni, a jeśli by mu się to udało, z pewnością nie zostawiłby Gitcie tych kilku cennych chwil na decyzję.

Gitta nieźle spisywała się do piątej lekcji. W dziewięćdziesięciu procentach potrafiła przynajmniej wymierzyć i strzelić we właściwy cel. Z takim marginesem błędu mogłem się pogodzić, mając nadzieję, że nigdy nie znajdę się wśród tych niewłaściwych dziesięciu procent.

Nadal jednak Gitta nie zabijała efektywnie. Używaliśmy prawdziwej amunicji wojskowej, gdyż bronie promieniowe, do jakich mieliśmy dostęp, były nieporęczne i ciężkie. Dla bezpieczeństwa mógłbym tak to wszystko ustawić, że broń strzelałaby tylko wówczas, gdy ani ja, ani Gitta nie znajdowaliśmy się na linii ognia — nie wspominając o cennych posągach hamadriad. Doszedłem jednak do wniosku, że chwile niefunkcjonowania broni odbierałyby treningowi autentyczność, czyniąc całe szkolenie nieprzydatnym. Załadowałem wobec tego inteligentną amunicję: w każdej kuli znajdował się procesor sprzężony z tym samym polem magnetycznym co gogle Gitty. Procesor sterował maleńkimi wytryskami gazu, które zmieniłyby trajektorię pocisku, gdyby się okazało, że jest nieodpowiednia. Jeśli zmiana kursu miałaby nastąpić pod zbyt ostrym kątem, kula ulegała samozniszczeniu — rozpylała się na pędzącą chmurę gorących par metalu, nie można powiedzieć, że nieszkodliwą, ale znacznie mniej niebezpieczną od naboju zmierzającego prosto w twarz.

— Jak mi idzie? — spytała Gitta w przerwie, gdy musieliśmy przeładować broń.

— Lepiej wybierasz cele, ale musisz niżej celować, w pierś, nie w głowę.

— Dlaczego w pierś? Mąż mi mówił, że ty potrafisz zabić człowieka jednym strzałem w głowę.

— Mam więcej doświadczenia od ciebie.

— Ale to prawda… to co o tobie mówią? Że gdy strzelasz do kogoś…

— Wybieram konkretny obszar mózgu — dokończyłem za nią. — Nie powinnaś wierzyć wszystkiemu, co ci mówią. Potrafię prawdopodobnie wpakować pocisk w wybraną półkulę, ale poza tym…

— A jednak dobrze jest żyć z taką reputacją.

— Przypuszczam, że tak. Ale to tylko reputacja.

— Gdyby takie pogłoski dotyczyły mojego męża, wydusiłby z tego, co się da. — Z niepokojem spojrzała na nadbudówkę domu. — Ale ty zawsze starasz się umniejszyć swoje umiejętności… przez to bardziej w nie wierzę.

— Umniejszam, bo nie chcę, byś uważała mnie za kogoś innego, niż jestem.

— Nie ma obaw, Tanner. — Spojrzała na mnie. — Wiem dokładnie, kim jesteś. Facetem o czystym sumieniu, pracującym dla człowieka, który nie zawsze spokojnie śpi.

— Uwierz, że moje sumienie nie jest dziewiczo czyste.

— Powinieneś zobaczyć sumienie Cahuelli. — Przez chwilę patrzyła mi prosto w oczy. Spuściłem wzrok i zająłem się pistoletem. — O wilku mowa — powiedziała Gitta, podnosząc głos.

— Znów o mnie rozmawialiście? — Cahuella zszedł na taras z nadbudówki, w dłoni trzymał pobłyskujący kieliszek pisco. Nie mogę mieć wam tego za złe. No więc, jak minął trening?

— Robimy sensowne postępy — odparłem.

— Nie wierz mu — powiedziała Gitta. — Jestem denna, a Tanner jest zbyt uprzejmy, by to potwierdzić.

— Rzeczy warte zachodu nigdy nie są łatwe — rzekłem. — Gitta potrafi strzelać i w większości przypadków odróżni swojego od wroga. Nie ma w tym nic magicznego: pracowała ciężko i zasługuje na pochwałę. Ale jeśli chcesz, byśmy osiągnęli więcej, nie będzie łatwo.

— Niech nadal trenuje. Jesteś przecież mistrzem. — Wskazał pistolet, w którym właśnie wymieniłem magazynek. — Pokaż jej swoją sztuczkę.

— Którą? — Usiłowałem się opanować. Zwykle Cahuella nie był taki głupi, by moje z trudem zdobyte umiejętności nazywać sztuczkami.

Cahuella pociągnął z kieliszka.

— Wiesz, o czym myślę.

— Doskonale. Spróbuję zgadnąć.

Przeprogramowałem pistolet — teraz kule nie zmienią toru, gdy znajdą się na ryzykownej trajektorii. Chciał sztuczki — będzie ją miał. A koszty to jego problem.

Normalnie, strzelając z małej broni, przyjmowałem klasyczną postawę snajpera: nogi lekko rozstawione, dla równowagi; kolba pistoletu w jednej dłoni, podpieranej od dołu drugą ręką; ramiona rozsunięte na poziomie oczu, usztywnione, by zamortyzować odrzut, jeśli broń strzelała kulami, a nie energią. Teraz miałem pistolet w jednej ręce na biodrze, jak kiedyś rewolwerowcy strzelający z colta. Dokładnie przećwiczyłem tę pozycję, więc wiedziałem, gdzie poleci kula.

Nacisnąłem spust i… wpakowałem pocisk w posąg hamadriady.

Podszedłem, by obejrzeć zniszczenia: pozłota posągu rozmazała się jak masło, w pięknej symetrii lotosu wokół wlotu kuli. A pocisk umieściłem z piękną symetrią: w matematycznym środku czoła węża, rzekłbym: między oczami, gdyby jego oczy nie tkwiły wewnątrz szczęki.

— Bardzo dobrze — powiedział Cahuella. — No, tak. Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje taki posąg?

— Mniej, niż płacisz mi za usługi — odparłem. Żeby nie zapomnieć, zaraz przeprogramowałem pistolet na tryb bezpieczny.

Cahuella przez chwilę przyglądał się hamadriadzie. Potrząsnął głową i zaśmiał się krótko.

— Chyba masz rację — stwierdził. — Widzę, Tanner, że nie straciłeś wprawy. — Pstryknął palcami na żonę. — Koniec lekcji, Gitta. Muszę z Tannerem coś omówić, po to tu zszedłem.

— Ale przecież dopiero zaczęliśmy.

— Potrenujecie kiedy indziej. Nie chcesz chyba od razu wszystkiego się nauczyć?

Nie, pomyślałem, mam nadzieję, że nigdy się te lekcje nie skończą, bo inaczej zniknie pretekst, bym się z nią spotykał. Niebezpieczne myśli: czy serio zamierzałem z nią zaczynać, gdy Cahuella był tuż obok w domu? Myśli szalone: dotychczas Gitta nie okazywała mi, że jestem dla niej atrakcyjny, ale niektóre jej słowa dały mi do myślenia. Może po prostu odczuwa samotność tu, na tym zadupiu, w sercu dżungli?

Zszedł Dieterling, który odprowadził Gittę do domu, a inny człowiek Cahuelli rozmontował generator pola. Podszedłem z Cahuellą do muru okalającego taras. W ciągu dnia w dżungli bywało nieznośnie wilgotno, nie to co w Nuevo Iquique — tam spędziłem dzieciństwo — gdzie panował rześki morski klimat. Wysoki, barczysty Cahuellą nosił czarne kimono z rysunkiem splecionych delfinów na plecach. Boso stąpał po ułożonych w jodełkę płytach. Twarz miał szeroką, usta — jak mi się zawsze wydawało — wyrażały lekkie poirytowanie. Miał wygląd człowieka, który nie akceptuje łatwo porażki. Gęste czarne, sczesane do tyłu włosy, w blasku pochodni hamadriad połyskiwały kutym złotem. Przesunął palcami po uszkodzonym posągu węża, potem pochylił się, by zebrać z ziemi złote łuski — cieniutkie listki folii; dawni iluminatorzy ozdabiali taką folią święte księgi. Roztarł je ze smutkiem między palcami i próbował nałożyć złoto na ranę driady. Owinięty wokół pnia wąż został przedstawiony w ostatniej fazie ruchu — za chwilę miał się stopić z drzewem.

— Przepraszam za szkody, ale prosiłeś o demonstrację — powiedziałem.

Cahuellą potrząsnął głową.

— Nic nie szkodzi. W piwnicy mam kilkadziesiąt sztuk. Może zostawić to jako ciekawostkę?

— Dla odstraszenia?

— Jest chyba tego warte? — Potem dodał ciszej: — Coś się wydarzyło. Musisz dziś ze mną pójść.

— Dziś wieczór? — Było już późno, ale Cahuella działał w dziwnych porach dnia. — Co planujesz? Nocne polowanie?

— Miałbym na to ochotę, ale to coś zupełnie innego. Mamy gości. Musimy ich powitać. Przy starej drodze, dwadzieścia klików stąd, jest polanka. Zawieź mnie tam.

Starannie to przemyślałem.

— Jacy goście? — spytałem.

Niemal z czułością pogłaskał przedziurawioną głowę hamadriady.

— Nie tacy jak zawsze.

* * *

Po półgodzinie wyruszyliśmy terenowcem z Gadziarni. Cahuella zdążył się przebrać w spodnie, koszulę khaki i skórzaną kurtkę myśliwską z mnóstwem kieszeni. Przeciskałem się pojazdem między otaczającymi dom, opuszczonymi budynkami, obrośniętymi gałęźmi pnączy. Wreszcie znalazłem dawny szlak, który właśnie znikał w dżungli. Za kilka miesięcy podróż w ogóle nie byłaby możliwa — las całkowicie zaleczyłby tę ranę i żeby odtworzyć drogę, trzeba by użyć miotaczy ognia.

Gadziarnia wraz z otoczeniem stanowiła kiedyś część ogrodu zoologicznego, stworzonego podczas jednego z okresów zawieszenia broni, które utrzymało się tylko dekadę, ale wówczas wydawało się, że istnieje szansa na trwały pokój i ludzie stworzyli coś tak zbędnego militarnie — a cywilnie pożytecznego — jak zoo. Zamierzano w nim umieścić ziemskie i miejscowe okazy, eksponując podobieństwa i różnice między Ziemią a Skrajem Nieba. Zoo nie zostało jednak nigdy ukończone, a teraz jedynym zachowanym budynkiem była Gadziarnia; tu Cahuella stworzył swoją prywatną rezydencję. Znakomitą, odizolowaną, łatwą do obrony. Wiwaria w piwnicy pragnął zapełnić własną kolekcją schwytanych zwierząt; najważniejsza byłaby niemal dorosła hamadriada, którą jeszcze musiał złowić. Dorosły zajmował już znaczną część pomieszczenia; potrzebowałby nowej piwnicy oraz fachowej opieki, koniecznej w przypadku istoty o biochemii całkowicie odmiennej od biochemii stworzenia w fazie młodej. W domu było pełno skór, zębów i kości zabitych zwierząt. Cahuella nie pałał miłością do istot żywych, a chciał mieć żywego osobnika tylko dla gości — wszyscy wiedzieli, że pochwycenie żywego osobnika wymagało więcej umiejętności niż zabicie go w dżungli.

Gałęzie i zwisające pnącza smagały karoserię pojazdu, wycie turbin zagłuszało dźwięki zwierząt w promieniu wielu mil.

— Co to za goście? — Mówiłem przez mikrofon na krtani, a Cahuella odbierał to w swoich słuchawkach nasadzonych na uszy.

— Wkrótce zobaczysz.

— Zaproponowali tę polankę na miejsce spotkania?

— Nie… to mój pomysł.

— Wiedzieli, o którą polanę chodzi?

— Nie musieli. — Głową wskazał niebo. Spojrzałem przelotnie na baldachim lasu i nad naszymi głowami, gdzie zieleń nieco się przerzedziła, zobaczyłem coś niezwykle jasnego w kształcie klina. — Podążają za nami od naszego wyjazdu z domu.

— To nie jest tutejszy samolot — stwierdziłem.

— To nie samolot, Tanner. To statek kosmiczny.

Po godzinie jazdy przez gęstniejącą dżunglę dotarliśmy do polany prawdopodobnie wypalonej parę lat temu przez jakiś zabłąkany pocisk — mógł być nawet przeznaczony dla Gadziarni, bo Cahuelli nie brakowało wrogów. Na szczęście większość z nich nie wiedziała, gdzie on mieszka. Polanka zarastała, ale teren, dość równy, nadawał się do lądowania.

Statek zawisł nad nami, deltokształtny, cichy jak nietoperz. Gdy się zniżył, zobaczyłem, że od spodu jest wyłożony tysiącem oślepiająco jasnych elementów grzewczych. Miał pięćdziesiąt metrów szerokości, a polana miała ze sto. Dotarło do mnie pierwsze uderzenie ciepła, a potem, na granicy słyszalności, wrażenie poddźwiękowego buczenia.

Dżungla ucichła.

Deltoid zniżał się, z jego końca wystawały trzy odwrócone półkule. Teraz był poniżej linii drzew. Pociłem się od żaru. Zasłoniłem dłonią oczy przed oślepiającym blaskiem.

Blask przygasł do matowej ceglastej czerwieni i statek opuścił się pod własnym ciężarem, osiadając na półkulach, które zamortyzowały uderzenie z gładkością mięśni. Przez kilka chwil panowała cisza, potem z przodu pojazdu jak język wysunęła się rampa. Otaczająca polanę dżungla stała się wyrazistą rzeźbą, oblana niebieskawobiałym światłem padającym z drzwi u szczytu rampy. Kątem oka dostrzegłem, że coś szybko umyka w cień.

Dwie długie wrzecionowate postacie wkroczyły w światło na szczycie rampy.

Cahuella ruszył w stronę rampy.

— Chcesz tam wejść?

— A żebyś wiedział. — Jego sylwetka rysowała się wyraźnie w świetle. — Ty pójdziesz ze mną.

— Nigdy nie miałem do czynienia z Ultrasami.

— Teraz nadarza ci się wspaniała okazja.

Zostawiłem terenowca i poszedłem za nim. W dłoni trzymałem pistolet, ale wydało mi się to niepoważne. Wsunąłem broń za pas i już jej potem nie wydobyłem. Dwaj Ultrasi czekali na rampie spokojnie, w lekko znudzonych pozach; jeden z nich opierał się o framugę drzwi. W pól drogi do statku Cahuella przyklęknął i palcami rozsunął niskie rośliny. Wydawało mi się, że dostrzegłem na ziemi lekko wypukłą warstwę zniszczonego metalu, ale nie zdążyłem się dokładniej przyjrzeć, bo Cahuella mnie ponaglił.

— Pośpiesz się. Oni nie słyną z nadmiernej cierpliwości.

— Nawet nie wiedziałem, że na orbicie jest jakiś statek Ultra-sów — rzekłem cicho.

— Prawie nikt nie wiedział. — Cahuella wchodził już po rampie. — Trzymają wszystko w sekrecie, bo chcą prowadzić interesy, które byłyby niemożliwe przy większym rozgłosie.

Ultrasi — mężczyzna i kobieta — byli bardzo szczupli. Ich szkieletalne postacie tkwiły w krosnach zewnętrznej maszynerii i protez. Oboje bladzi, o wysoko zarysowanych kościach policzkowych, usta i oczy mieli czarne, jakby obwiedzione węglem. Nadawało im to lalkowy, niemal trupi wygląd. Czarne sztywne loki tworzyły na głowie gniazda węży. Ramiona mężczyzny były zbudowane z dymnego szkła inkrustowanego świecącymi maszynami i pulsującymi liniami zasilania, a kobieta miała w brzuchu owalną dziurę na przestrzał.

— Niech cię nie zaszokuje ich wygląd — szepnął Cahuella. — Szokowanie ludzi to ich technika robienia interesów. Mogę się założyć, że kapitan wysłał dwóch najbardziej niesamowitych osobników, by nas zbić z tropu.

— No to mu się udało.

— Wierz mi: miałem do czynienia z Ultrasami. To kociaki. Wchodziliśmy powoli po rampie. Kobieta oparta o framugę wyprostowała się i obserwowała nas uważnie z obojętnie zaciśniętymi ustami.

— Ty jesteś Cahuella? — spytała.

— Tak. A to Tanner. Idzie ze mną i to nie podlega negocjacji. Spojrzała na mnie.

— Masz broń — stwierdziła.

— Tak. — Byłem odrobinę wytrącony z równowagi, gdyż kobieta przez warstwę ubrań dostrzegła u mnie pistolet. — A wy nie macie?

— Mamy swoje środki. Proszę na pokład.

— A pistolet?

Kobieta uśmiechnęła się pobłażliwie, po raz pierwszy okazując jakieś emocje.

— To drobiazg.

Gdy weszliśmy na pokład, wciągnęli rampę i zamknęli drzwi. Wnętrze statku przypominało ambulatorium — pastelowe barwy i błyszczące urządzenia. Dwaj inni Ultrasi na wpół leżeli w wielkich sterowniczych fotelach, niemal całkowicie schowani pod displejami i delikatnymi dźwigniami. Pilot i kopilot, obaj nadzy, mieli fioletową skórę i niezwykle sprawne palce oraz — jak tamta para — sztywne dredy, choć nieco gęstsze.

Kobieta z dziurą w brzuchu powiedziała:

— Pellegrino, wystartuj gładko i spokojnie. Niech nam goście nie zemdleją.

— Lecimy? — spytałem Cahuellę bezgłośnie. Skinął głową.

— Baw się dobrze, Tanner. Tak jak ja. Dotarły do mnie słuchy, że niedługo nie będę już mógł opuszczać powierzchni planety, nawet Ultrasi nie zechcą mieć ze mną do czynienia.

Wskazano nam dwie wolne kanapy. Gdy tylko zapięliśmy pasy, statek wzniósł się pionowo. Przez przezroczyste łaty rozmieszczone w ścianach widziałem, jak polana w dżungli maleje, staje się plamą wielkości stopy, skąpaną w smudze światła. Daleko na horyzoncie pojedyncza świetlna plama znaczyła Gadziarnię. Reszta dżungli tonęła w oceanie czerni.

— Dlaczego wybrałeś tę polanę na nasze spotkanie? — spytała kobieta.

— Statek zaparkowany na szczycie drzewa przedstawiałby dość głupi widok.

— Nie o to mi chodzi. Bez wysiłku moglibyśmy sporządzić własne lądowisko. Ale dla ciebie ważna była ta polana. — Kobieta mówiła takim tonem, jakby wyjaśnienie tej kwestii miało dla niej marginalne znaczenie. — Przeprowadziliśmy skanowanie. Odkryliśmy podziemną komorę o regularnych kształtach, pełną maszyn.

— Wszyscy mamy swoje drobne sekrety — odparł Cahuella.

Kobieta uważnie na niego spojrzała. Machnęła dłonią i zakończyła sprawę.

Statek wznosił się coraz wyżej, przyśpieszenie wdusiło mnie w fotel. Wrażenie było nieprzyjemne, ale stoicko nie okazywałem, że jest mi niewygodnie. Ultrasi, chłodni jak lód, cicho rozmawiali w technicznym żargonie: prędkość wzlotu, wektor wzlotu. Tych dwoje, którzy powitali nas przed statkiem, siedziało zatopionych w fotelach z grubymi srebrnymi pępowinami, które prawdopodobnie wspomagały oddychanie i krążenie. Opuściwszy atmosferę planety, nadal się wznosiliśmy. Byliśmy po stronie dziennej planety. Niebieskozielony Skraj Nieba wyglądał z pozoru tak spokojnie, jak musiał wyglądać wówczas, gdy „Santiago” dotarł tu na orbitę. Z góry nie widziało się żadnych śladów wojny i dopiero daleko na horyzoncie dostrzegłem smugi czarnego dymu — to płonęły pola naftowe.

Pierwszy raz w życiu oglądałem taki widok. Nigdy przedtem nie byłem w kosmosie.

— Podejście do lądowania na „Orvieto” — zameldował pilot Pellegrino.

Szybko zbliżał się ich główny statek: ciemny, wielki jak uśpiony wulkan. Wymodelowany stożek, długi na cztery kilometry. Światłowiec — tak Ultrasi nazywali swoje statki. Smukłe nocne lokomotywy, zdolne pruć przez kosmiczną pustkę z prędkością niewiele mniejszą od prędkości światła. To robiło wrażenie. Żadne urządzenie na Skraju Nieba nie było tak zaawansowane technicznie jak mechanizmy utrzymujące ten statek w ruchu. Nie byłem w stanie sobie wyobrazić czegoś równie wyrafinowanego.

Ultrasom planeta musiała się wydawać eksperymentem inżynierii społecznej, kapsułą czasu przechowującą przestarzałe techniki i ideologie sprzed trzystu, czterystu lat. Oczywiście nie wszystko było naszą winą. Gdy pod koniec dwudziestego pierwszego wieku statki Flotylli opuściły Merkurego, miały na pokładzie najnowsze rozwiązania techniczne. Dotarcie do układu Łabędzia zajęło im półtora wieku. W tym czasie w Układzie Słonecznym technika gwałtownie przyśpieszyła, a we Flotylli pozostawała w zawieszeniu.

Nim wylądowaliśmy, inne planety zdołały rozwinąć technikę podróży podświetlnych i cała nasza wyprawa nabrała cech żałosnego purytańskiego gestu samobiczowania.

W końcu na Skraj Nieba dotarły szybkie statki, przywiozły pamięci danych, pełne wzorców technicznych, dzięki którym moglibyśmy dokonać skoku cywilizacyjnego. Gdybyśmy chcieli.

Ale wtedy już toczyliśmy wojnę.

Wiedzieliśmy, co dałoby się osiągnąć, ale nie mieliśmy czasu ani środków, by powielić tamte zdobycze, ani też zasobów finansowych, by nabyć gotowe wyroby od odwiedzających nas handlarzy. Nowe technologie kupowaliśmy jedynie wówczas, gdy miały bezpośrednie zastosowanie militarne, a i to doprowadzało nas na skraj bankructwa. Przez całe wieki prowadzono więc wojny, wykorzystując piechotę, czołgi, myśliwce, bomby chemiczne, prymitywne bomby atomowe i tylko z rzadka stosowano fantastyczne środki, takie jak bronie cząsteczkowe czy cudeńka nanotechniki.

Nie dziwota, że Ultrasi traktowali nas ze źle skrywaną pogardą. W porównaniu z nimi byliśmy dzikusami i co gorsza, wiedzieliśmy, że to prawda.

Statek zadokował w „Orvieto”.

W środku wszystko przypominało większą wersję promu — skręcające pastelowe korytarze, cuchnące antyseptyczną higieną. Tutejsza grawitacja, wywołana rotacją wewnętrznych części statku w zewnętrznym kadłubie, była nieco większa niż na Skraju Nieba, ale wysiłek przy poruszaniu się nie był bardziej przykry niż chodzenie z ciężkim plecakiem. Światłowiec pełnił również rolę ramlinera: statku transportującego ludzi z tysiącami koi zimnego snu w ładowniach. Część ludzi przeniesiono już na pokład — nieuśpieni jeszcze arystokraci uskarżali się, że ich źle traktowano. Ultrasi się tym nie przejmowali. Arystokraci musieli słono zapłacić za przejażdżkę na „Orvieto”, ale dla Ultrasów i tak pozostawali dzikusami, tylko nieco bogatszymi i bardziej czystymi.

Zaprowadzono nas do kapitana.

Siedział na wielkim królewskim tronie, zawieszonym na długim bomie, umożliwiającym trójwymiarowe ruchy po wielkim mostku. Inni oficerowie mieli podobne fotele, ale gdy weszliśmy, przezornie odjechali na nich w stronę ściennych displejów wypełnionych skomplikowanymi diagramami. Stałem z Cahuellą na niskim wysuwalnym podeście, dochodzącym mniej więcej do środka kopuły mostku.

— Pan… Cahuella — odezwał się mężczyzna na tronie. — Witam na pokładzie. Jestem kapitan Orcagna.

Kapitan robił takie samo wrażenie jak jego statek. Ubrany od stóp do głów w błyszczącą czarną skórę, na nogach miał wysokie do kolan, czarne spiczaste buty. Dłonie w czarnych rękawiczkach złożył w piramidkę pod brodą. Z czarnego kołnierza tuniki wystawała głowa jak jajo. W przeciwieństwie do reszty załogantów czaszkę miał zupełnie łysą. Charakterystyczna twarz pozbawiona zmarszczek mogłaby należeć do dziecka… albo do trupa.

— A pan? — spytał wysokim, niemal kobiecym głosem, skinąwszy ku mnie.

— Tanner Mirabel — odparł Cahuella, nim zdążyłem otworzyć usta. — Mój osobisty spec od bezpieczeństwa. Idzie tam, gdzie ja. To nie…

— …podlega negocjacji. Tak, słyszałem. — Nieobecnym wzrokiem Orcagna wpatrywał się w jakiś tylko jemu widoczny obiekt zawieszony w powietrzu. — Tak, rozumiem… Tanner Mirabel. Były żołnierz, potem zatrudniony u Cahuelli. Powiedz mi, Mirabel: jesteś całkowicie pozbawiony moralności czy zupełnie nie wiesz, dla jakiego człowiek pracujesz?

Cahuella również teraz pośpieszył z odpowiedzią.

— Wyrzuty sumienia to nie jego sprawa.

— Ale czy miałby je, gdyby wiedział? — Orcagna znowu spojrzał na mnie, ale z jego twarzy nie dało się nic wyczytać. Tak jakbyśmy rozmawiali o kukiełce poruszanej przez niecielesną inteligencję działającą w statkowej sieci komputerowej.

— Powiedz mi, Mirabel, czy zdajesz sobie sprawę, że twój pracodawca jest uznany gdzieniegdzie za przestępcę wojennego?

— Tylko przez hipokrytów, chętnie kupujących od niego broń, o ile nie sprzedaje jej innym.

— Płaskie pole bitwy jest o wiele lepsze od każdego innego — przytoczył Cahuella swe ulubione powiedzonko.

— Ale ty nie tylko handlujesz bronią — stwierdził Orcagna. Znów oglądał niewidoczny dla innych obiekt. — Kradniesz i zabijasz. Są dowody na twój udział przynajmniej w trzydziestu morderstwach związanych z czarnym rynkiem broni. W trzech przypadkach byłeś odpowiedzialny za redystrybucję broni, która powinna być wycofana na mocy układów pokojowych. Można udowodnić, że pośrednio przyczyniłeś się do przedłużenia, a nawet do ponownego wzniecenia czterech lub pięciu konfliktów terytorialnych, bliskich wówczas ugody. Twoje działanie spowodowało śmierć dziesiątków tysięcy ludzi. — Cahuella chciał zaprotestować, ale Orcagna nie zwracał na to uwagi. — Dla ciebie liczy się tylko zysk. Jesteś zupełnie pozbawiony moralności i poczucia dobra i zła. Fascynują cię gady, bo może widzisz w nich własną osobowość, a w istocie jesteś bezgranicznie próżny. — Kapitan podrapał się po brodzie. — Krótko mówiąc — kontynuował z lekkim uśmieszkiem — jesteś bardzo do mnie podobny. Z kimś takim mogę chyba robić interesy. — Spojrzał na mnie. — Ale powiedz mi, Mirabel, dlaczego dla niego pracujesz. W waszych życiorysach nie dostrzegam żadnych wspólnych elementów.

— Płaci mi.

— To wszystko?

— Nigdy nie prosi mnie o coś, czego bym się nie zgodził zrobić. Jestem specjalistą od bezpieczeństwa. Ochraniam go wraz z jego otoczeniem. Własnym ciałem osłaniam przed kulami i uderzenia mi lasera. Czasami załatwiam sprawy i spotykam się z potencjalnymi dostawcami. Też niebezpieczna robota. A co się dzieje z karabinami, gdy zmienią właściciela, to mnie nie obchodzi.

— Hmm. — Orcagna dotknął małym palcem kącika ust. — Może powinno.

— Czy całe spotkanie ma jakiś konkretny cel? — spytałem Cahuellę.

— Jak zawsze — Orcagna. — Oczywiście idzie o handel, ty męczący człowieku. Po cóż bym ryzykował skażenie statku waszym planetarnym brudem?

A więc jednak interesy.

— Co sprzedajesz? — spytałem.

— Jak zwykle broń. Twój szef zawsze tego od nas chce. To normalna tutejsza postawa. Od czasu do czasu moi przedstawiciele proponują wam dostęp do technik długowieczności, powszechnych już na innych planetach, ale za każdym razem oferta jest odrzucana na korzyść brudnych militariów.

— Bo każecie sobie za to płacić tyle, że pół Półwyspu poszłoby z torbami — rzekł Cahuella. — A w moich zasobach też zrobiłoby to poważny uszczerbek.

— Nie taki jak śmierć — stwierdził filozoficznie Orcagna. — No cóż, w końcu to twój pogrzeb. Muszę ci coś powiedzieć: strzeż tego, co od nas dostaniesz. Byłoby to wielce niefortunne, gdyby to ponownie wpadło w niepowołane ręce.

Cahuella westchnął.

— Nie moja wina, że terroryści rabują moich klientów.

Aluzja do tego, co wydarzyło się przed miesiącem. Jeszcze teraz mówili o tym ci, co znali czarnorynkowe powiązania na Skraju Nieba. Zorganizowałem transakcję z legalną, przestrzegającą układów frakcją wojskową. Wymiany dokonano w łańcuszku podstawionych osób; Cahuella — dyskretnie ukryty — był na jego końcu. Dokonałem również samej wymiany broni — odbyło się to na polanie podobnej do tej, na której spotkaliśmy się z Ultrasami. Tam skończyła się moja rola. Ktoś jednak doniósł o wszystkim jakiejś mniej legalnej frakcji — ta zorganizowała zasadzkę i przechwyciła dostawę.

Cahuella nazwał ich terrorystami, ale nie było zbyt wielkiej różnicy między nimi a tamtą legalną grupą. Podczas wojny, w której co tydzień zmieniała się definicja przestępstwa, legalne od nielegalnego różniło się jedynie jakością fachowej porady prawnej. Koalicje się zmieniały, minione wydarzenia na nowo interpretowano, przedstawiając uczestników w nowym świetle. Istotnie, obecnie wielu obserwatorów uważało Cahuellę za przestępcę wojennego. Za sto lat mogą go czcić jako bohatera… a mnie uznać za jego prawą rękę.

Zdarzały się dziwniejsze rzeczy.

Jednak to, co wydarzyło się po odbiciu dostawy, trudno byłoby przedstawić pozytywnie: tydzień po zasadzce terroryści za pomocą kradzionej broni wymordowali większość członków pewnej arystokratycznej rodziny w Nueva Santiago.

— Nie pamiętam nazwiska.

— Reivich czy coś takiego — odparł Cahuella. — Zrozum, ci terroryści to zwierzęta, przyznaję. Gdybym mógł, wytapetowałbym ściany ich skórą, a z kości zrobił meble. Ale to nie znaczy, że pałam sympatią do klanu Reivicha. Byli na tyle bogaci, że mogli się wynieść. Ta planeta to kloaka. Jeśli chcą bezpiecznego miejsca, mają do dyspozycji całą galaktykę.

— Mamy pewne dane wywiadowcze, które mogą was zainteresować — powiedział Orcagna. — Argent Reivich, najmłodszy z synów, który przeżył, przysiągł zemstę na tobie.

— Przysiągł zemstę. Co to, sztuka umoralniająca? — Cahuella wyciągnął przed nim dłoń. — Zobacz, drżę ze strachu!

— To nic nie znaczy — stwierdziłem. — Gdybym uznał, że warto ci zawracać głowę, już byś o tym wiedział. Między innymi za to mi płacisz. Więc nie musisz się przejmować każdym świrem, który żywi do nas urazę.

— Według nas ten facet nie jest świrem. — Orcagna obejrzał swoje palce w czarnych rękawiczkach, zdejmując jedną po drugiej. — Z naszych danych wywiadowczych wynika, że ten dżentelmen zdobył broń u tych samych oddziałów, które wymordowały mu rodzinę. Broń ciężkocząsteczkowa, nadaje się do totalnego ataku na fortece. Przechwyciliśmy sygnatury tych urządzeń. Są w pełni sprawne. — Ultras zamilkł na chwilę. — Może cię zainteresuje wiadomość — kontynuował — że sygnatury przesuwają się na południe Półwyspu, w kierunku Gadziarni.

— Podaj mi pozycję — powiedziałem. — Wyjdę dzieciakowi na spotkanie i dowiem się, o co mu chodzi. Może chce wynegocjować więcej broni…? Mógł się nie zorientować, że jesteś dostawcą.

— Taaak, a ja jestem producentem wykwintnego szampana — powiedział Cahuella. — Daj spokój, Tanner. Myślisz, że potrzebny mi ktoś taki jak ty, żeby załatwić taką gnidę jak Reivich? Nie wysyła się zawodowca przeciwko amatorom. — Zwrócił się do kapitana: — Mówisz, że jak daleko zaszedł? Na jakim typie terenu?

— Oczywiście możemy dostarczyć te informacje.

— Cholerny krwiopijca. — Po chwili na obojętnej dotąd twarzy Cahuelli pojawił się uśmiech. — Ja cię naprawdę lubię. Jesteś pieprzoną pijawką. — Wskazał Orcagnę. — Podaj cenę. Nie muszę precyzyjnie wiedzieć, gdzie jest. Podaj mi pozycje z dokładnością do… paru kilometrów, bo inaczej nie będzie zabawy.

— Co sobie myślisz, do cholery? — spytałem, nim zdążyłem sam się ocenzurować. — Nawet jeśli Reivich jest niedoświadczony, to może być niebezpieczny. Zwłaszcza jeśli dysponuje taką bronią, jaką milicja zlikwidowała mu rodzinę.

— Więc będzie sport. Prawdziwe safari. Może przy okazji złowimy hamadriadę.

— Lubisz sporty — stwierdził Orcagna.

Wtedy zrozumiałem: Cahuella robił to tylko dlatego, że miał audytorium. W Gadziarni postąpiłby logicznie: kazałby mi lub któremuś z moich ludzi zabić Reivicha, bez ceregieli, jak spłukuje się toaletę. Tracić czas na takiego Reivicha to poniżej jego poziomu. Jednak przed Ultrasami musiał grać myśliwego.

Potem, gdy było po wszystkim, gdy nie udała się nasza zasadzka na Reivicha, Gitta i Cahuella zostali zamordowani, a ja i Dieterling odnieśliśmy rany, jedno stało się dla mnie jasne.

To była moja wina.

Przez głupotę dopuściłem do śmierci Gitty. Pozwoliłem, by równocześnie zginął Cahuella. Przerażające śmiertelne zaślubiny. A Reivich, z rękami umazanymi krwią żony człowieka, któremu poprzysiągł zemstę, odszedł cało i mężnie. Sądził chyba, że Cahuella przeżył, a jego rany wydawały się mniej niebezpieczne od moich. Gdyby Cahuella przeżył, długo by cierpiał, i dla Reivicha byłoby to niebanalne zwycięstwo. Zgodnie z jego planem Cahuella miał do końca życia boleśnie tęsknić za Gittą — jedyną istotą, którą był zdolny kochać.

Ale zamiast tego Reivich odebrał Gittę mnie.

Przypomniałem sobie, jak Cahuella śmiał się z zemsty Reivicha.

Między absurdem a rycerskością istnieje cienka granica. A co ja zrobiłem? Przysiągłem, że pomszczę Gittę i zabiję Reivicha. Gdyby ktoś mi powiedział, że pierwej umrę, uznałbym to za część targu.

W Nueva Valparaiso wymknął mi się. Wtedy musiałem podjąć najważniejszą decyzję: zrezygnować albo nadal gonić go poza układ. Patrząc z perspektywy, decyzja nie była trudna.

* * *

— Nie przypominam sobie specjalnych problemów z panem Reivichem — powiedziała Amelia. — Miał amnezję, ale nie tak ciężką jak ty. Trwała zaledwie parę godzin, potem się pozbierał. Duscha proponowała, by został, byśmy się zajęli jego implantami, ale się śpieszył.

— Naprawdę? — spytałem.

— Tak. Bóg jeden wie, czym go obraziliśmy.

— Jestem pewien, że niczym. — Zastanawiałem się, co takiego w jego implantach wymagało naprawy, ale to pytanie mogło poczekać. — Przypuszczam, że jest już na Yellowstone albo prawie tam dotarł. Nie chciałbym się spóźnić. Przecież nie może mieć całej zabawy tylko dla siebie.

Spojrzała na mnie przenikliwie.

— Jesteście przyjaciółmi?

— Tak to można określić.

— Razem podróżujecie?

— Do tego się to sprowadza.

— Rozumiem. — Nic po sobie nie pokazała, ale wyobrażałem sobie, co myśli: że Reivich nie wspominał o żadnym towarzyszu podróży i nasza przyjaźń musiała być bardzo jednostronna, o ile w ogóle istniała.

— W zasadzie miałem nadzieję, że na mnie poczeka.

— Chyba nie chciał obarczać kliniki swoją osobą, skoro nie wymagał dalszej opieki. Albo mimo wszystko miał amnezję. Oczywiście możemy się z nim skontaktować. To nie jest łatwe, ale zawsze się staramy mieć namiary osób, które ożywiamy. Na wypadek jakichś komplikacji.

A poza tym, pomyślałem, niektórzy mogą odwdzięczyć się za gościnę, gdy na Yellowstone będą bogaci i bezpieczni, i przy pomocy Lodowych Żebraków zechcą uzyskać wpływ na nowych przybyszy.

Powiedziałem tylko:

— To bardzo uprzejme z waszej strony, ale najlepiej, żebym spotkał się z nim osobiście. Patrzyła na mnie uważnie.

— Potrzebny ci więc jego adres na planecie.

— Sądzę, że trzeba wziąć pod uwagę kwestię poufności, ale…

— Będzie w Chasm City — powiedziała Amelia takim tonem, jakby sama nazwa miasta była herezją, jakby to miejsce było najbardziej obrzydliwą dziuplą degeneracji. — To nasze największe miasto. Najstarsze.

— Tak, słyszałem o Chasm City. Możesz mi nieco zawęzić obszar? Podać dzielnicę?

Nie bardzo ci mogę pomóc — odparła. — Nie powiedział nam, gdzie dokładnie zmierza. Najlepiej chyba zacznij od Baldachimu.

— Baldachimu?

— Nigdy tam nie byłam. Ale mówią, że tego nie da się przeoczyć.

* * *

Następnego dnia odmeldowałem się.

Wiedziałem, że nie jestem całkiem zdrów, ale bałem się, że w razie dalszej zwłoki nie uda mi się ponownie wpaść na trop Reivicha. Moja pamięć nie była jeszcze ostra, choć dało się z nią funkcjonować. Wystarczyła do wykonania zadania.

Poszedłem do chaty po swoje rzeczy: dokumenty, ubrania, które mi tu dali, oraz części diamentowej broni. Znowu moją uwagę zwróciła wnęka w ścianie, ta która tak mnie niepokoiła tuż po obudzeniu. W nocy miewałem w tej chacie niezbyt spokojne sny, nawiedzały mnie obrazy i myśli dotyczące Skya Haussmanna. Krew na prześcieradle dawała świadectwo. Gdy się budziłem, nadal coś mnie nieracjonalnie przerażało w widoku tej alkowy. Duscha wspominała o wirusie indoktrynacji. Czyżby infekcja powodowała bezpodstawne fobie? Może struktury wirusowe łączyły się z nieodpowiednimi ośrodkami mózgu? Z drugiej strony może te dwie sprawy w ogóle nie miały ze sobą związku.

Amelia odprowadziła mnie długim, meandrującym szlakiem do nieba. Wspinaliśmy się coraz wyżej ku wierzchołkowi stożka. Nachylenie było tak łagodne, że drogą szło się prawie bez wysiłku i odnosiło wrażenie euforycznej ulgi, gdy ciężar malał, a każdy krok pchał nas wyżej i dalej. Kilkanaście minut szliśmy w milczeniu.

— Czy to prawda, Amelio, że kiedyś byłaś jedną z nas? — spytałem wreszcie.

— Pasażerką? Tak, ale jeszcze jako dziecko. Prawie nie umiałam mówić. Statek, który nas tu przywiózł, został uszkodzony, utracono większość zapisów tożsamości śpiących ludzi. Zabierano podróżnych z kilku układów, więc nie dało się nawet określić, skąd pochodzę.

— Czyli nie wiesz, gdzie się urodziłaś?

— Mogę się domyślać, choć teraz mnie to nie interesuje. — Ścieżka stała się teraz stroma i Amelia nagle odepchnęła się ode mnie, by sforsować podejście. — To mój świat, Tanner. Strasznie mały, ale według mnie nie jest zły. Gdzie indziej zobaczyłabym wszystko, co ma do zaoferowania świat, w którym żyję?

— To chyba bardzo nudne?

— Wcale nie. Wszystko się zmienia. — Wskazała zakrzywienie habitatu. — Ten wodospad nie zawsze tu istniał. Tam była mała wioska, a teraz jest jezioro. I tak cały czas. Zmieniamy stale tę ścieżkę, by powstrzymać erozję. Każdego roku muszę na nowo uczyć się tych miejsc. Zdarzają się lata, gdy plony nie są zbyt dobre, ale miewamy również pory obfitości, dzięki Bogu. I zawsze jest coś nowego, przewijają się tu coraz to nowi ludzie, niektórzy z nich wstępują do zakonu. — Ściszyła głos. — Na szczęście nie wszyscy są tacy jak brat Aleksiej.

— Wszędzie zdarzają się czarne owce.

— Wiem. Nie powinnam tak mówić… ale po treningach z tobą, niemal mam nadzieję, że Aleksiej spróbuje mnie podejść.

Rozumiałem, co czuje.

— Raczej w to wątpię, ale nie chciałbym być na jego miejscu, gdyby zaatakował.

— Potraktuję go łagodnie.

Zapadło niezręczne milczenie. Wchodziliśmy po ostatnim odcinku drogi, prowadzącym ku wierzchołkowi stożka. Mój ciężar stanowił teraz jedną dziesiątą tego, jaki miałem w chacie, ale mogłem nadal iść; tylko wydawało mi się, że przy każdym kroku grunt usuwa mi się spod nóg. Przed nami, dyskretnie zasłonięte przez niesforny zagajnik rosnący w niskiej grawitacji, znajdowały się opancerzone drzwi wychodzące z tego świata.

— Naprawdę chcesz wyjechać? — spytała Amelia.

— Im szybciej dotrę do Chasm City, tym lepiej.

— Nie zaspokoi ono wszystkich twoich oczekiwań. Wolałabym, żebyś jeszcze został z nami i doszedł do pełnej formy… — przerwała, świadoma, że nie zdoła mnie przekonać.

— Nie martw się o mnie. Dogonię swą przeszłość. — Uśmiechnąłem się, czując niesmak, że muszę ją okłamywać, choć wiedziałem, że nie mam innego wyjścia. — Dziękuję, że okazałaś mi tyle dobroci, Amelio.

— Nie ma za co.

— Właśnie… — Rozejrzałem się, sprawdzając, czy nikt nas nie obserwuje. — Chciałbym, żebyś coś ode mnie przyjęła. — Wyjąłem z kieszeni spodni kompletnie złożony nakręcany pistolet. — Lepiej nie pytaj, po co to nosiłem, ale teraz już mi się raczej nie przyda.

— Chyba nie powinnam ci tego zabierać. Wetknąłem jej pistolet w dłoń.

— Więc mi go skonfiskuj.

— To powinnam zrobić. Tak sądzę. Działa? Skinąłem głową. Nie potrzeba szczegółów.

— Na pewno ci się przyda, gdy kiedyś znajdziesz się w prawdziwych tarapatach.

Schowała pistolet.

— Konfiskuję go, i tyle.

— Rozumiem. Podała mi rękę.

— Niech Bóg będzie z tobą, Tanner. Życzę ci, żebyś odnalazł przyjaciela.

Odwróciłem się, by nie zobaczyła mojej twarzy.

DZIEWIĘĆ

Wszedłem przez opancerzone drzwi.

Znalazłem się w korytarzu o ścianach z polerowanej stali, co zupełnie likwidowało ewentualne podejrzenia, że Idlewild to naturalne miejsce, a nie wirująca w próżni sztuczna konstrukcja. Zamiast odległego szumu miniaturowych wodospadów usłyszałem brzęczenie wentylatorów i generatorów energii. Powietrze nabrało szpitalnego zapachu, jakiego nie miało chwilę wcześniej.

— Pan Mirabel? Słyszeliśmy, że pan wyjeżdża. Tędy, proszę.

Czekali na mnie dwaj Lodowi Żebracy. Jeden z nich wskazał gestem, bym szedł za nim. Skokami pokonaliśmy korytarz, potem wsiedliśmy do windy, która przewiozła nas niedaleko w pionie do prawdziwej osi obrotu Idlewild; następnie znacznie dalej w poziomie do prawdziwego punktu końcowego kadłuba, tworzącego tę połówkę konstrukcji. Jechaliśmy windą w milczeniu, z czego byłem zadowolony. Wyobrażałem sobie, że Lodowi Żebracy dawno wyczerpali wszelkie możliwe tematy rozmowy z osobami ożywionymi i na pewno nie mógłbym im udzielić odpowiedzi, której by przedtem nie słyszeli przynajmniej ze sto razy. Ale co, gdyby zapytali, czym się zajmuję, i gdybym powiedział im prawdę?

„Moje zajęcie? Właśnie planuję zabójstwo”.

Ciekawe, jakie mieliby miny?

Prawdopodobnie uznaliby mnie za paranoika, który za wcześnie się wypisuje ze szpitala.

Winda sunęła w środku wyłożonej szkłem rury, biegnącej na zewnątrz Idlewild. Prawie nie było tu grawitacji, więc musieliśmy wpasować kończyny w miękko wyściełane zaczepy w ścianach windy. Żebrakom poszło to łatwo i z lekkim rozbawieniem obserwowali, jak się niezgrabnie usiłuję zakotwiczyć.

Natomiast widok ukazał się wspaniały.

Teraz wyraźnie widziałem parkującą gromadę, którą Amelia pokazała mi dwa dni temu — wielką ławicę statków. Każdy element stada, choć wyglądał jak maleńka kolczasta drzazga, był wielki jak Idlewild. Od czasu do czasu całą ławicę omiatało fioletowe światło, gdy jeden ze statków włączył silniki sterujące, by skorygować swą powolną orbitę wokół innego statku — kwestia etykiety, chytry manewr pozycjonujący albo nie cierpiący zwłoki ruch dla uniknięcia kolizji. Widok świateł tych odległych statków jest wzruszająco piękny, pomyślałem. Wspaniałe dokonania człowieka i ogrom kosmosu, na tle którego te osiągnięcia wydają się tak nikłe. Światła karaweli walczącej z falami na burzliwym morzu i pokryty diamentem statek, pokonujący przestrzeń międzygwiezdną, nasuwają bardzo podobne myśli.

Między ławicą a Idlewild dostrzegłem dwie jaśniejsze smugi — prawdopodobnie płomienie wydechowe kursujących promów, a może przybijał nowy statek. Bliżej widziałem kadłub Idlewild tępy koniec stożka — na nim plątaninę przypadkowo rozmieszczonych przystani, zatok serwisowych, obszarów medycznych i rejonów kwarantanny. Było to kilkanaście statków połączonych przeważnie pępowiną z Hospicjum, ale większość przypominała raczej małe łajby techniczne, jakich Żebracy używają do robót naprawczych na zewnątrz swego świata. Zobaczyłem tu tylko dwa większe statki, ale to płotki w porównaniu ze światłowcami w ławicy parkującej.

Pierwszy z nich był smukłym, rekinokształtnym statkiem, przeznaczonym do lotów atmosferycznych. Czarny, pochłaniający światło kadłub ze srebrnymi znakami Harpii i Nereid; natychmiast rozpoznałem w nim prom, który zabrał mnie z góry mostu w Nueva Valparaiso na „Orvieto”, gdy nas uratowano. Prom łączyła z Idlewild przezroczysta pępowina; perystaltycznymi ruchami przepuszczała teraz strumień kaset ze śpiącymi. Widok nieprzyjemny, jakby prom składał jaja.

— Nadal rozładowują? — spytałem.

— Opróżnimy jeszcze parę komór i koniec — poinformował pierwszy Żebrak.

— Mogę się założyć, że przygnębia was widok tylu szczeniaków w sorbecie.

— Wcale nie — odparł drugi obojętnym tonem. — Bóg decyduje o wszystkim, co się dzieje.

Drugi wielki statek, do którego zmierzała nasza winda, znacznie się różnił od promu. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak nieuporządkowany zwał dryfujących teraz razem rzecznych śmieci. Sprawiał wrażenie, że rozleciałby się, nawet gdyby pozostawał w bezruchu.

— Polecę na dół tym statkiem?

— Stary dobry „Strelnikov” — odparł pierwszy zakonnik. — Spokojnie, jest znacznie bezpieczniejszy, niż się wydaje.

— A może znacznie mniej bezpieczny, niż się wydaje? — spytał drugi brat. — Zawsze zapominam.

— Ja też. Muszę to sprawdzić.

Sięgnął do swej tuniki. Nie spodziewałem się, że wyciągnie drewnianą pałkę. Zrobiona z trzonka motyki, na wąskim końcu miała skórzany pasek, na drugim, grubszym, intrygujące zadrapania i plamy. Jeden z Żebraków przytrzymywał mnie od tyłu, a drugi zadał mi kilka ciosów, głównie w twarz. Nic nie mogłem zrobić: mieli nade mną przewagę w zerowej grawitacji, a zbudowani byli jak zapaśnicy, a nie mnisi. Pałka chyba nic mi nie złamała, ale moja twarz przypominała przejrzały owoc. Ledwo widziałem na jedno oko, usta miałem pełne krwi z drobinami potrzaskanej emalii.

— O co tu chodziło? — spytałem idiotycznie bełkotliwym głosem.

— Prezent na pożegnanie od brata Aleksego — powiedział pierwszy zakonnik. — To nic poważnego, panie Mirabel. Nauczka, by się pan więcej nie wtrącał do naszych spraw.

Wyplułem szkarłatną kulę krwi. Dryfując między ścianami windy, zachowywała swój owalny kształt.

— Nie otrzymacie ode mnie donacji — oznajmiłem.

* * *

Przez chwilę dyskutowali o tym, czy by mi jeszcze nie dołożyć, ale nie chcieli ryzykować uszkodzeń mózgu. Może trochę się bali siostry Duschy. Próbowałem im okazać nieco wdzięczności, ale jakoś mi to nie wyszło.

Z windy dobrze się przyjrzałem „Strelnikovowi”, ale wrażenie się nie poprawiło. Pojazd miał mniej więcej kształt cegły o długości dwustu metrów. Tworzyło go kilkanaście zestawionych modułów sterówki, mieszkalnych i napędu, wszystko upchane w trzewiach, z wijącymi się rurami zasilania i zbiornikami jak mielce. Gdzieniegdzie dostrzegłem ślady łatania kadłuba — płyty o poszarpanych brzegach, jak resztki skóry na ciele zżeranym przez robaki. Niektóre partie statku, pokryte połyskującą warstwą epoksydu, sprawiały wrażenie doklejonych; inne części nadal spawano od wnętrza powierzchni o niesprecyzowanym kształcie. Z sześciu czy siedmiu miejsc wydobywał się strumień gazów, ale chyba nikt się tym nie przejmował.

Powiedziałem sobie, że wygląd statku nie ma znaczenia. Transport na Migotliwą Wstęgę — zbiorowisko habitatów na niskiej orbicie wokół Yellowstone — to jak jazda wołami. Wokół Skraju Nieba działało kilkanaście podobnych firm przewozowych. Droga w żadnym momencie nie wymagała większego przyśpieszania, więc przy umiarkowanej konserwacji statek mógł kursować całe wieki wzdłuż studni grawitacyjnej, aż do poważniejszej awarii, która zamieni go w dryfujące kawałki makabrycznej kosmicznej rzeźby. Nie było to związane z istotnymi kosztami działalności i choć istniało paru przewoźników oferujących luksusowe promy na pożerających paliwo trajektoriach, zawsze więcej było gruchotów, których właściciele prześcigali się w cięciu kosztów. Na samym dole tej drabiny znajdowały się rakiety chemiczne lub barki z silnikami jonowymi, kursujące bardzo powoli między różnymi orbitami. Łajba, którą miałem lecieć, nie była aż tak podła, ale na pewno nie należała do luksusowych.

Dla mnie był to najszybszy sposób dostania się na Migotliwą Wstęgę. Promy o wysokim zużyciu paliwa podróżowały szybciej, ale żaden taki prom nie przelatywał w pobliżu Idlewild. Łatwo to wyjaśnić bez zaawansowanej ekonomii. Większość klientów Idlewild posiadała zasoby wystarczające najwyżej na pokrycie kosztów ożywienia, ale na pewno nie na opłacenie drogiego skrótu do Chasm City. Najpierw musiałbym się dostać do parkującej ławicy, potem zamówić sobie miejsce na szybkim promie bez gwarancji, że się coś dla mnie znajdzie — może na znacznie późniejszy lot. Amelia mi to odradzała, twierdziła, że teraz lata mniej szybkich promów niż przedtem — przed „czym”, nie zdążyła mi wyjaśnić — i mogę w ten sposób zaoszczędzić bardzo niewiele czasu w porównaniu z podróżą promem powolnym.

W końcu winda dotarła do pasażu łączącego ze „Strelnikovem” i moi przyjaciele żegnali się ze mną radośnie, jakby siniaki na mej twarzy były jeszcze jednym fizycznym objawem infekcji wirusem Haussmanna, a oni nie mieli z tym nic wspólnego.

— Powodzenia, panie Mirabel. — Zakonnik z pałką pomachał mi.

— Dziękuję. Wyślę pocztówkę. A może wrócę i dam wam znać, jak mi idzie.

— Będzie bardzo miło. Wyplułem ostatni skrzep krwi.

— Nie liczcie na to.

Obsługa wprowadziła przede mną na pokład paru innych imigrantów, bełkoczących coś sennie w nieznanym mi języku. W środku przepchano nas przez labirynt wąskich tuneli do pełzania; dotarliśmy do rdzenia gdzieś głęboko w trzewiach „Strelnikova”. Tam przydzielono nam kabinki mieszkalne na podróż do Migotliwej Wstęgi.

Gdy dotarłem do swojej kabiny, czułem się zmęczony i obolały jak zwierzę, które zajęło w walce drugie miejsce i doczołgało się do nory, by wylizać rany. Cieszyłem się, że jestem sam. W kabinie ani nie panowała sterylna czystość, ani też nie było brudu — po prostu żółtawe połączenie obu tych możliwości. „Strelnikov” nie wytwarzał sztucznej grawitacji. Przyjąłem to z wdzięcznością — niebezpieczna byłaby dla tego statku zbyt silna rotacja czy przyśpieszanie. Kabinę wyposażono w przystosowane do bezgrawitacji urządzenia do spożywania posiłków, sanitariaty i koję. Zamontowano tam konsolę sieciową, rodem z muzeum cybernetyki. Wszędzie znalazłem przyczepione wypłowiałe pouczenia, co można, a czego nie można robić na statku, i jak się z niego szybko wydostać w razie awarii. Regularnie, za pośrednictwem systemu Tannoy, ciężkawy głos podawał ogłoszenia o opóźnieniu startu, w końcu jednak oznajmił, że opuściliśmy Idlewild i zaczęliśmy podróż. Odjazd był tak łagodny, że nawet go nie zauważyłem.

Wydłubałem z ust kawałki zębów, obmacałem siniaki i guzy na twarzy i powoli zasnąłem.

DZIESIĘĆ

Gdy pasażer się obudził — od tego dnia wszystko się zmieniło — Sky i jego dwaj najbliżsi koledzy jechali pociągiem serwisowym wzdłuż kręgosłupa „Santiago”. Telepali się wąskimi tunelami technicznymi, biegnącymi przez cały statek od dziobu do rufy. Ślamazarny pociąg, sunący z prędkością kilku kilometrów na godzinę, zatrzymywał się od czasu do czasu, by załoganci wyładowali zaopatrzenie, lub czekał, aż inny pociąg zwolni tunel przed nimi. Koledzy Skya opowiadali różne historyjki i przechwalali się, a Sky grał rolę adwokata diabła — nieskory do żartów, chętnie psuł zabawę.

— Wczoraj usłyszałem coś od Vigliettiego. — Norquinco przekrzykiwał hałas wagonika. — On sam w to nie wierzy, ale jakoby inni ludzie wierzą. Chodzi o Flotyllę.

— A cóż takiego ciekawego? — spytał Sky.

— Proste pytanie: ile statków wystartowało?

— Oczywiście pięć — odparł Gomez.

— A jeśli nie? Jeśli początkowo było sześć? „Islamabad” wybuchł, wiemy o tym. A gdyby był jeszcze jeden?

— Przecież byśmy go widzieli.

— Nie, jeśli to martwy kadłub, który sunie za nami.

— Łatwe wyjaśnienie — stwierdził Sky. — A może przypadkiem ma jakąś nazwę?

— Właśnie…

— Wiedziałem!

— Mówią, że nazywa się „Caleuche”.

Sky westchnął: zapowiadała się jedna z „tych” podróży. Wiele lat temu statkowa kolejka dostarczała im rozrywki z elementami kontrolowanego ryzyka. Tu prowadzili niebezpieczne zabawy, fantazjowali, snuli bajdy o duchach; powtarzali opowieści o nieużywanych odgałęzieniach tunelu, prowadzących do ukrytych ładowni i tajemnych schowków z uśpionymi gapowiczami, których przemycił na pokład ktoś z rywalizującego państwa. Czasami wozili się na zewnątrz kolejki, szorując plecami po mknących ścianach tunelu. Teraz — starszy — wspominał tamte zabawy z ironicznym zdziwieniem, dumny ze swej brawury, choć również przerażony — przecież ocierali się o straszną śmierć.

Od tamtego czasu minęły całe wieki. Spoważnieli. Obecnie wykonywali przydzieloną im pracę. W nowych ciężkich czasach wszyscy musieli wziąć na siebie część ciężarów. Skya i jego kolegów często proszono o dostarczanie zaopatrzenia pracownikom w osi statku i w sekcji silnikowej. Wyładowywali towar i ręcznie pchali go na miejsce przeznaczenia tunelami do pełzania i szybami technicznymi. Sky zdobywał nowe otarcia i siniaki i rosły mu nowe mięśnie — nie spodziewał się, że je sobie kiedykolwiek wyrobi.

Tworzyli niesamowitą trójkę. Gomez próbował dostać się do pracy w sekcji silnikowej, do czczonego zakonu speców od układu napędowego. Od czasu do czasu jeździł pociągiem do końca trasy i rozmawiał z cichymi technikami, usiłując zrobić na nich wrażenie swą wiedzą na temat fizyki zabezpieczeń i teorii napędu antymaterią. Sky był niekiedy świadkiem tych rozmów i przekonał się, że spece poważnie traktują pytania Gomeza, a jego uwagi robią na nich niejakie wrażenie. Dawali do zrozumienia, że pewnego dnia Gomez zdoła otrzymać awans do ich cichego zakonu.

Norquinco był zupełnie inny. Potrafił całkowicie, obsesyjnie pogrążyć się w jakimś zagadnieniu, jeśli okazało się dostatecznie skomplikowane. Wytrwale przechowywał zestawienia, zakochany w numerach seryjnych i klasyfikacjach. Jego ulubioną dziedziną był bardzo skomplikowany układ nerwowy „Santiago” — sieci komputerowe oplatające cały statek, których konfigurację wielokrotnie zmieniano, a oprogramowanie wycierano i nadpisywano jak w palimpsecie. Ostatnio grzebano w nich po zaciemnieniu. Dorośli truchleli, usiłując choćby częściowo zrozumieć system, Norquinco natomiast perwersyjnie fascynowało to, co większość uznawała niemal za patologię.

Przerażał ludzi. Sieciowi spece łatali dziury, krocząc wydeptanymi ścieżkami, i nie potrzebowali, żeby ktoś im wskazywał inne sposoby, choćby nieco efektywniejsze. Żartowali, że Norquinco pozbawi ich pracy — w taki sposób chcieli go uprzejmie spławić. Teraz więc jeździł ze Skyem i Gomezem unieszkodliwiony.

— „Caleuche”… ta nazwa coś znaczy? — spytał Sky agresywnie.

— Właśnie — odparł Norquinco. Widział na twarzy przyjaciela wyraz głębokiej pogardy. — Na wyspie, z której pochodzą moi przodkowie, znano wiele opowieści o duchach. Jednym z nich był Caleuche — wyjaśniał Norquinco poważnie, bez zwykłej nerwowości.

— Mam nadzieję, że nas oświecisz.

— To był statek-widmo.

— Dziwne, nigdy bym się nie domyślił — ironizował Sky. Gomez dał mu kuksańca.

— Zamknij się, dobrze? Niech mówi.

— Ludzie nasłuchiwali; nocami po morzu niosła się muzyka akordeonu. Czasami statek zawijał do portu lub zabierał żeglarzy z innych statków. Trupy na pokładzie cały czas balowały. Załogę stanowili czarodzieje — brujos. Ukrywali statek w chmurze, która cały czas z nim płynęła. Nieraz ludzie go widzieli, ale nigdy nie udało im się do niego zbliżyć, bo statek krył się pod wodą lub zamieniał w skałę.

— Ach, więc ten statek, którego ludzie nigdy nie mogli dojrzeć wyraźnie, gdyż stale przykrywał go obłok, potrafił również zamieniać się w wiekową skałę — ironizował Sky. — Najlepszy dowód na istnienie magii, z jakim się zetknąłem.

— Nie twierdzę, że naprawdę istniał statek-widmo — odparł Norquinco z irytacją. — Wtedy nie, ale teraz… kto wie? Może legenda dotyczyła tego, co ma nadejść.

— To lepsza hipoteza, o wiele lepsza.

— Dajmy spokój „Caleuche” i temu pieprzonemu statkowi-widmu — rzekł Gomez. — Mógł przecież istnieć szósty statek, ale z czasem wiedza o nim się zatarła i zagubiła.

— Skoro tak twierdzisz. Ale równie dobrze może to być zlepek bujd stworzony przez śmiertelnie znudzoną załogę statku wielopokoleniowego, by nieco wzbogacić legendy swego świata. — Sky zamilkł na chwilę. Wagonik skręcił w odnogę tunelu, grzechocząc na indukcyjnych prowadnicach. Oddalili się od osi statku, więc grawitacja wzrosła.

— Wiem, co cię gryzie — rzekł Norquinco z lekkim uśmiechem. — Chodzi o twojego starego? Wątpisz w statek, bo nie chcesz dopuścić myśli, że on nie wie o czymś tak ważnym.

— A czy nie przyszło ci do głowy, że on wie?

— Więc przyznajesz, że statek może być rzeczywisty?

— No, nie…

Gomez, zagrzany do dyskusji, przerwał mu:

— Łatwo przyjąć, że kiedyś istniał szósty statek. Wystrzelili sześć statków zamiast pięciu. Nie wymagało to dodatkowego wysiłku. A gdy statki uzyskały prędkość podróżną, wydarzyła się tragiczna katastrofa, przypadkowa albo i nie, i szósty statek stał się martwy. Rozpędzony trup, cała załoga zabita, prawdopodobnie razem z momios. Zostało nieco resztkowej mocy do trzymania antymaterii w zaniknięciu, ale na to nie trzeba tej mocy tak wiele.

— I co, po prostu zapomnieliśmy o nim? — spytał Sky.

— Jeśli pozostałe statki uczestniczyły w zniszczeniu szóstego, to co za problem zmienić dane w całej Flotylli i usunąć wszelkie odniesienia do zbrodni. Nawet informacje, że statek w ogóle istniał. Tamto pokolenie przysięgło, że nie zdradzi tego następnemu pokoleniu — naszym rodzicom.

Gomez energicznie kiwał głową.

— Na razie mamy same pogłoski, częściowa prawda zmieszana z mitem.

— Właśnie — potwierdził Norquinco.

Sky pokręcił głową — dalsza dyskusja nie miała sensu.

* * *

Pociąg zatrzymał się w hangarze załadunkowym, który obsługiwał tę część osi. Wysiedli ostrożnie, czepne podeszwy butów chrzęściły na wykładzinie. Znajdowali się blisko osi obrotu, więc prawie nie czuli grawitacji. Przedmioty spadały wprawdzie na podłogę, ale jakoś opieszale; jednak jeśli ktoś kroczył zbyt energicznie, mógł sobie nabić guza o sufit.

Statek miał wiele takich hangarów, każdy służył innemu klastrowi momios. Tutaj wokół osi umieszczono sześć modułów spalni, w każdym dziesięć indywidualnych koi kriogenicznych. Pociąg nie podjeżdżał bliżej, dlatego całe wyposażenie należało transportować ręcznie po drabinach i pełzając w krętych wąskich tunelach. Wind towarowych i robotów przeważnie nie używano: roboty wymagały starannego oprogramowania i konserwacji i nawet najprostsze polecenia trzeba im było mozolnie wyjaśniać jak niedorozwiniętemu dziecku. Człowiek potrafił zrobić to szybciej. Dlatego pracowało tu tylu techników. Znudzeni, pochyleni nad paletami, palili skręty lub stukali pisakami w notatniki. Przybierali pozę ludzi zajętych, choć niewiele mieli do roboty. Ich niebieskie kombinezony z odblaskowymi znakami danej sekcji, przerobione lub rozdarte, odsłaniały prymitywne tatuaże. Sky znał tych ludzi z widzenia — na statku było przecież tylko stu pięćdziesięciu ciepłych — ale nie pamiętał ich imion i nic nie wiedział o ich życiu prywatnym. Po pracy technicy przebywali w osobnej części „Santiago” we własnym gronie. Nawet potomstwo płodzili w swej grupie zawodowej. Rozmawiali dialektem przesyconym tajemnym żargonem.

Teraz jednak w pomieszczeniu było tylko paru techników, wszyscy zdenerwowani, jakby czekali na sygnał alarmowy.

— Co się stało? — spytał Sky.

Zza stosu palet wyszedł ostrożnie mężczyzna — nie był technikiem — i przesunął dłonią po plecach pochylonego robota, jakby szukał oparcia. Na czoło wystąpiły mu krople potu.

— Tato? Co tu robisz? — spytał Sky.

— Mógłbym ci zadać to samo pytanie. Chyba że masz tutaj wyznaczoną pracę.

— Oczywiście. Przecież ci mówiłem, że od czasu do czasu rozwozimy zaopatrzenie.

— Tak, tak… zapomniałem — odparł Tytus zdezorientowany. — Sky, pomóż rozładować tamte palety, a potem się stąd zabierajcie.

Sky patrzył na ojca.

— Nie rozumiem…

— Zastosuj się i tyle. — Potem Tytus zwrócił się do brodatego technika, który stał obok, skrzyżowawszy na piersiach przesadnie muskularne ramiona. — Xavier, to samo dotyczy ciebie i twoich ludzi. Ci, którzy nie są tu potrzebni, niech pojadą aż na koniec osi. Nikogo ma nie być w oddziale silnikowym, gdy będziemy tam pracowali. — Odsunął rękaw i cicho wydał rozkazy do bransolety. To raczej zalecenia, pomyślał Sky, ale Stary Balcazar zawsze się stosuje do rad Tytusa Haussmanna.

— Co ci powiedziałem? — Ojciec patrzył na Skya. — To nie żarty.

Norquinco i Gomez wrócili do pociągu, by pomóc technikom. Otworzyli kontenery i zaczęli je opróżniać. Przekazywali sobie z rąk do rąk pudła, które potem miały być opuszczone niżej, do komór z kojami śpiących.

— Tato, o co chodzi? — spytał Sky.

— Oczekiwał bury od ojca, ale ten tylko pokręcił głową.

— Jeszcze nie wiem, ale coś jest nie w porządku z jednym pasażerem. To mnie trochę niepokoi.

— Co masz na myśli?

— Cholerny momio budzi się. — Ojciec wytarł czoło. — Do tego nie powinno dojść. Byłem tam na dole przy jego koi i niczego nie rozumiem. Niepokoję się. Dlatego kazałem ewakuować cały rejon.

To rzeczywiście niepojęte, pomyślał Sky. Dotychczas żaden z pasażerów się nie obudził, choć kilku zmarło. Ojciec był mocno zatroskany.

— Dlaczego to taki problem, tato?

— Bo nie przewidziano, żeby się budzili. Jeśli do tego doszło, to znaczy, że zaplanowano to od samego początku, nim wylecieliśmy z Układu Słonecznego.

— Ale dlaczego mamy opuścić ten rejon?

— Bo wiem coś, o czym kiedyś powiedział mi mój ojciec. Te raz zrób, co ci kazałem. Skończ rozładunek i zmykaj.

W tym momencie do hangaru wjechał drugi pociąg z przeciwnej strony i ustawił się nosem tuż przy pociągu Skya. Wyskoczyli z niego trzej mężczyźni i kobieta — ratownicy z grupy Tytusa — i zaczęli wkładać nieporęczne plastikowe zbroje. Ta czwórka tworzyła jedyny na statku oddział zbrojny — równocześnie siły policyjne i armię — choć poza tym miała inne zajęcia. Przeszli na przód składu i pobrali ze stojaka błyszczące pistolety, które trzymali z nerwową ostrożnością. Ojciec zapewniał kiedyś Skya, że na statku nie ma broni, choć mówił to bez przekonania.

Sky chciałby lepiej poznać system bezpieczeństwa statku. Był zafascynowany działaniem małej, zwartej, bardzo skutecznej grupy pod dowództwem Tytusa, ale nigdy nie pozwolono mu bliżej z nią współpracować. Ojciec podał przekonujące wyjaśnienie: nie mógłby twierdzić, że zachowuje bezstronność w stosunku do własnego syna, nawet gdyby ten okazał się nadzwyczaj zdolny. Sky przełknął odmowę jak gorzką pigułkę. Dostawał prace jak najdalsze od spraw bezpieczeństwa. Dopóki Tytus dowodził oddziałem, nic nie mogło się zmienić i obaj to rozumieli.

Sky i jego koledzy sprawnie uporali się z rozładunkiem, bez tradycyjnej celowej gry na zwłokę. Wyczuwali, że dzieje się tu coś niezwykłego, a Tytus Haussmann nie należał do osób, które udawały, że jest kryzys, gdy kryzysu nie było.

Sky zerkał na oddział bezpieczeństwa.

Ludzie do niego należący umieścili na wygolonych czaszkach miękkie nagłowniki komunikacyjne, przyczepili mikrofony i sprawdzali częstotliwości. Wyjęli z pociągu opancerzone hełmy i wepchnęli w nie głowy, poprawili opuszczane monokle. Od każdego hełmu biegła cienka czarna linka do celownika pistoletu, więc ratownik mógł wystrzelić, nie patrząc w stronę namierzonego obiektu. Prawdopodobnie mieli również nakładki podczerwienne i ultradźwiękowe, przydatne w mroku dolnych poziomów.

Podeszli do Tytusa, który szybko i spokojnie przekazał im niezbędne instrukcje. Sky widział twarz ojca, teraz całkowicie spokojną. Od czasu do czasu Tytus wykonywał precyzyjny gest ręką lub kręcił głową. Wyglądałby podobnie, gdyby recytował im dziecięce wierszyki. Nawet pot na jego czole zniknął.

Potem Tytus wrócił do pociągu i wziął swój pistolet, jak tamte biały i błyszczący. Nie włożył ani zbroi, ani hełmu. Pistolet miał sierpowaty magazynek i szkieletalną kolbę. Ojciec trzymał broń z szacunkiem, bez swobodnej zażyłości. Ktoś mógłby w ten sposób trzymać jadowitego węża, od którego właśnie pobrano jad.

I to wszystko z powodu jednego bezsennego pasażera?

— Tato… — Sky znów przerwał wyznaczoną pracę — o co tu naprawdę chodzi?

— Nic takiego, nie martw się — odparł ojciec.

Zabrał ze sobą trzy osoby, czwartej kazał czekać na warcie w hangarze. Reszta oddaliła się szybem technicznym wiodącym do komory z kojami. Cały czas dochodziły stamtąd odgłosy schodzącej grupy. Gdy Sky był pewien, że ojciec nie może go usłyszeć, podszedł do wartownika.

— Co się wydarzyło, Constanzo? Uniosła monokl.

— Sądzisz, że ode mnie się dowiesz, choć ojciec nie chciał ci powiedzieć?

— Liczyłem na szczęście. Może powiesz ze względu na dawną przyjaźń?

Gdy tylko pociąg przyjechał, Sky wiedział, że w grupie musi być Constanza.

— Wybacz, wszyscy jesteśmy trochę zdenerwowani — usprawiedliwiała się.

— Zrozumiałe. — Uważnie patrzył jej w twarz, piękną i srogą jak zawsze. Zastanawiał się, jakby to było, gdyby przesunął dłonią po jej brodzie. — Słyszałem, że jeden z pasażerów za wcześnie się zbudził. To prawda?

— Mniej więcej — wycedziła.

— I dlatego potrzebujecie takiej siły ognia? Nawet nie przypuszczałem, że na statku jest tyle broni.

— Twój ojciec decyduje, jak postąpić w konkretnych przypadkach.

— Ale musiał wam coś powiedzieć. O co chodzi z tym pasażerem?

— Nie wiem i tyle. Ale to nie powinno się zdarzyć. Momios nie powinni się budzić przed czasem. To niemożliwe, chyba że ktoś tak zaprogramował ich koje. A nikt by tego nie zrobił bez powodu.

— Nadal nie rozumiem, po co komu wczesne wstawanie.

— Oczywiście chodzi o sabotaż misji. — Mówiła cicho, nerwowo pstrykając paznokciami w pistolet. Pojedynczy śpiący umieszczony na pokładzie nie jako pasażer, lecz bomba zegarowa. Ochotnik-samobójca, na przykład przestępca lub ktoś, kto nie ma nic do stracenia. Tak wściekły, że chce nas wszystkich zabić. Zwróć uwagę, że niełatwo było zdobyć miejsce na statku, gdy Flotylla opuszczała Układ Słoneczny. Gdy Konfederacja budowała flotę, miała tyluż przyjaciół co wrogów. Znalazłaby się osoba gotowa umrzeć, gdyby jej pozwolono wymierzyć nam karę.

— To jednak byłoby trudne.

— Zapominasz o łapówkach.

— Słusznie. Mówiąc „bomba zegarowa”, nie traktujesz tego dosłownie?

— Nie… ale to nie jest tak absurdalny pomysł. A jeśli udało im się umieścić sabotażystę na każdym statku? Może ten na „Islamabadzie” obudził się pierwszy, bez uprzedzenia.

— Może w takich wypadkach uprzedzenie niewiele daje. Zacisnęła zęby.

— Wkrótce się dowiemy. A nuż to tylko awaria koi.

Wtem usłyszeli pierwsze strzały i przeraźliwe krzyki, dobiegające kilkadziesiąt metrów poniżej hangaru. Skyowi wydawało się, że słyszy głos ojca, jednak dźwięki miały metaliczny pogłos, a słowa się rozmywały.

— Cholera. — Constanza zamarła na chwilę, po czym ruszyła do szybu. Odwróciła się do Skya, błysnąwszy oczami. — Ty tu zostajesz.

— Idę z tobą. Na dole jest mój ojciec.

Strzały umilkły, ale nadal dochodziły odgłosy ciskanych przedmiotów i histeryczne wrzaski. Constanza sprawdziła swój pistolet i przewiesiła go przez ramię. Przygotowała się do zejścia po drabinie w głębinę szybu.

— Constanza…

Złapał za pistolet na plecach dziewczyny i nim zdążyła zareagować, miał go w dłoni. Odwróciła się wściekła, ale już się od niej odsunął i kierował broń nie dokładnie na nią, ale też niezbyt daleko od niej. Nie miał pojęcia, jak się posługiwać bronią, ale musiał wyglądać dość przekonująco. Constanza cofnęła się, zerkając na pistolet. Nadal był połączony z hełmem giętką czarną linką, teraz maksymalnie napiętą.

— Daj mi hełm — powiedział Sky.

— Dostaniesz za to porządnie w dupę.

— Co? Za to, że idę do ojca, gdy jest w niebezpieczeństwie? Nie sądzę. Najwyżej łagodną naganę. — Skinął ku niej głową. — Hełm, Constanzo!

Skrzywiła się i zdjęła hełm z głowy. Sky go włożył, zapomniawszy o miękkiej podkładce. Hełm był na niego trochę za mały, ale Sky nie miał czasu na poprawki. Opuścił monokl — teraz widział to, na co patrzył celownik pistoletu. Na obraz w odcieniach szarozielonych nakładała się siatka celownicza, numeryka szukacza celu i dane o statusie broni. Sky nie rozumiał tych wskaźników, ale gdy spojrzał na Constanzę, zobaczył jej nos jako białą plamę. To mu wystarczyło — zorientował się, że odbiera obraz w podczerwieni.

Zaczął schodzić szybem, wiedząc, że Constanza postępuje za nim w pewnej odległości.

Krzyki ustały, ale nadal dobiegały głosy — ciche, choć wcale nie spokojne. Sky słyszał teraz wyraźnie ojca, ale niepokoiło go coś w jego sposobie mówienia.

Dotarł do centrum łączącego koje w tym węźle — dziesięcioro drzwi na obwodzie, ale tylko jedne otwarte. Stamtąd dochodziły głosy. Sky wysunął pistolet przed siebie i ciemnym korytarzykiem ruszył w stronę koi. Teraz korytarz świecił trupim odcieniem szarawej zieleni. Sky zdał sobie sprawę, że się boi. Lęk zawsze mu towarzyszył, ale dopiero teraz, gdy Sky schodził z bronią, miał czas, by o nim pomyśleć. Poznał już to uczucie: pamiętał jego pierwszy smak, gdy w przedszkolu został samotny, oszukany. Obserwował swój własny cień, zostawiający fantomalne ślady na ścianie. Przez chwilę pragnął, by Klaun wsparł go teraz przyjazną radą. Tak bardzo chciał wrócić do przedszkola, gdzie nie mówiło się o statkach-widmach, sabotażach i prawdziwych trudnościach.

Korytarz ostro skręcał. Sky znalazł się tuż przed koją: wielką komorą z mnóstwem maszyn podtrzymywania życia śpiącego, kojarzącą się z kościelnym grobowcem, w którym wyczuwało się powiew starożytności i czci. Jeszcze przed chwilą pomieszczenie było zimne i w wizjerze Skya jawiło się jako oliwkowo-zielone lub czarne.

Z tyłu usłyszał Constanzę.

— Sky, oddaj mi broń, a nikt się nie dowie, że ją odebrałeś.

— Oddam ci, gdy minie niebezpieczeństwo.

— Nawet nie wiemy, na czym ono polega. Może czyjś pistolet wystrzelił przez przypadek.

— I równocześnie nastąpiła awaria koi? Wątpię. Gdy wszedł do komory, ujrzał następującą scenę: trzej ratownicy i ojciec — plamy w odcieniu jasnozielonym do białego.

— Constanza, miałaś osłaniać… — powiedział jeden z nich. — Cholera, to nie ty?

— Nie, to ja, Sky Haussmann. — Podniósł monokl. Zobaczył pomieszczenie ciemniejsze, niż widział je przed chwilą.

— A gdzie Constanza?

— Odebrałem jej hełm i pistolet, wbrew jej woli. — Obejrzał się za siebie. Miał nadzieję, że dziewczyna słyszy, jak próbuje uwolnić ją od winy. — Broniła się, naprawdę.

Koja była jedną z dziesięciu w pierścieniu, do każdej z nich dochodził indywidualny korytarz z węzła. Do tej komory wchodzono nie więcej niż dwa razy od startu statku. Systemy podtrzymania życia śpiących były urządzeniami równie delikatnymi i skomplikowanymi, jak silniki antymaterii, i równie łatwo mogły ulec awarii, jeśli majstrował przy nich dyletant. Spokoju śpiących — tak jak w przypadku faraonów — nic nie powinno zakłócić, dopóki nie osiągną pewnego rodzaju życia pozagrobowego — w tym wypadku chodziło o dotarcie w pobliże 61 Łabędzia A. Wchodząc tutaj, Sky czuł się nie w porządku.

Ale to nawet w połowie nie było tak straszne jak widok ojca.

Tytus Haussmann leżał na podłodze, podtrzymywał go jeden z ochroniarzy. Tors ojca pokrywał ciemny, wstrętny płyn — Sky wiedział, że to krew. Mundur był głęboko przecięty w kilku miejscach — w dziurach zbierała się krew, nieprzyjemnie gulgocząc przy każdym ciężkim oddechu.

— Tato…

— Wszystko w porządku — powiedział jeden z ratowników. — Zespół lekarski jest już w drodze.

Sky pomyślał, że zważywszy na poziom umiejętności medycznych na „Santiago”, równie dobrze mógłby powiedzieć, że przybywa ksiądz. Albo przedsiębiorcy pogrzebowi.

Spojrzał na kasetę spacza — długa kriotrumna z powtykanymi maszynami zajmowała większość pomieszczenia. Górna połowa ze śladami wielkich pęknięć, jakby rozbita od środka, była odsunięta. Na podłodze leżały rozrzucone kawałki szklanej mozaiki. Wyglądało to tak, jakby coś z trumny na siłę wydostało się na zewnątrz.

Sky dostrzegł coś w środku.

Pasażer nie żył lub prawie nie żył. Na pierwszy rzut oka wyglądał normalnie, gdyby nie rany postrzałowe. Naga istota ludzka zaatakowana przez przewody monitorujące, przetaczacze krwi i cewniki. Jest młodszy od większości członków załogi, pomyślał Sky, idealne mięso armatnie fanatyzmu. Śpiący miał łysą czaszkę i twarz jak maskę, bez wyrazu; nie różnił się od tysiąca pozostałych spaczy.

Ale odpadła mu ręka.

Leżała na podłodze jak rękawiczka o postrzępionych brzegach, jednak z końca nie wystawały ani kości, ani mięso, i ciekło bardzo mało krwi. Z kikutem też coś było nie w porządku. Skóra i kości zatrzymywały się kilka centymetrów poniżej łokcia, dalej zamontowano zwężającą się protezę — skomplikowaną, krwisto-pienistą, świecącą ohydę zakończoną nie stalowymi palcami lecz zestawem zabójczych ostrzy.

Sky wyobraził sobie, jak musiały przebiegać wydarzenia.

Mężczyzna obudził się w sarkofagu. Ustalony wcześniej plan — jeszcze przed startem Flotylli z orbity Merkurego — zakładał prawdopodobnie, że człowiek ma oprzytomnieć niezauważony, rozbić sarkofag, uwolnić się i skrycie dokonać zniszczeń na statku. Coś podobnego mogło zajść na „Islamabadzie”, jeśli hipoteza Constanzy była prawdziwa. Pojedynczy mężczyzna z pewnością mógł wyrządzić wiele szkód, o ile nie musiał się troszczyć o własne życie.

Jednak zauważono, że człowiek ożył — musiał się właśnie budzić, gdy milicja weszła do koi. Może Tytus pochylał się nad sarkofagiem, chcąc sprawdzić jego stan, gdy wtem śpiący rozwalił pokrywę i dźgnął Tytusa uzbrojoną ręką, choć równocześnie pozostali członkowie oddziału pakowali w pasażera swoje ładunki. Nafaszerowany środkami przeciwbólowymi, stosowanymi przy ożywianiu, prawie nie zauważał, że kąsają go kule.

Powstrzymali go, może nawet zabili, ale zdążył poważnie ranić Tytusa. Sky uklęknął przy ojcu, który nie potrafił skupić na nim wzroku.

— Tato, to ja, Sky. Wytrzymaj jeszcze. Zaraz tu będą medycy. Wyjdziesz z tego.

Jeden z ratowników dotknął ramienia Skya.

— Jest silny. Musiał iść pierwszy, już taki był.

— To znaczy… taki jest.

— Oczywiście. Wyliże się.

Sky formułował odpowiedź, ale nagle pasażer poruszył się, początkowo z senną gnuśnością, potem przerażająco szybko. Sky nie wierzył własnym oczom: przecież mężczyzna był poważnie ranny; jakże mógł się poruszać, do tego tak energicznie?

Pasażer, wykorzystując zwierzęce ruchy, wydostał się z sarkofagu. Teraz stał. Płynnym zamachem ręki przeciął gardło jednemu z ratowników — ten padł na kolana, chluszcząc krwią. Napastnik zatrzymał się na chwilę, trzymając przed Skyem rękę z zestawem noży, które obracały się, klikały i wysuwały po kolei, połyskując chirurgicznym błękitem. Pasażer przyglądał się temu z cichą fascynacją.

Zrobił krok w stronę Skya.

Sky miał ciągle pistolet Constanzy, ale ze strachu nie potrafił nawet zagrozić nożownikowi. Pasażer patrzył na niego. Mięśnie głowy pod skórą poruszały się dziwacznie, jak plutony zgranych robali pełznących po czaszce. Falowanie ustało i przez chwilę twarz pasażera przypominała twarz samego Skya. Potem mięśnie znów zaczęły falować, ale nowego oblicza Sky nie rozpoznawał.

Mężczyzna dźgnął z uśmiechem Skya nowym czystym ostrzem. To dziwne, ale Sky nie poczuł specjalnie bólu, miał wrażenie, jakby ktoś palcem pchnął go w żebra. Zatoczył się do tyłu, schodząc napastnikowi z drogi.

Za nim dwaj ratownicy złożyli się do strzału.

Sky osunął się, usiłując zaczerpnąć tchu. Ostry teraz ból wcale się nie zmniejszył po wdechu. Nóż na pewno przedziurawił płuco i złamał żebro, ale ominął serce, pomyślał Sky. Mógł ruszać nogami, więc ostrze chyba nie uszkodziło kręgosłupa. Minęła kolejna sekunda i Sky zastanowił się, dlaczego ratownicy nie strzelają. Widział przecież plecy pasażera, więc oni musieli mieć odsłonięty cel.

Oczywiście chodziło o Constanzę. Stała tuż za pasażerem, więc pociski na pewno by w nią trafiły. Mogła się wycofać, ale miała obok siebie szczelnie zamknięte drzwi do drugiej koi i jedyną realną drogą odwrotu byłaby drabina w górę szybu. A wówczas napastnik na pewno by się rzucił w pogoń. Miał tylko jedną rękę, co utrudniałoby wchodzenie, ale do niego nie stosowały się normalne reguły fizyczne.

— Sky — zawołała — masz lepszą od nich linię strzału. Strzelaj! Sky leżał na podłodze, dysząc. Ranne płuco bulgotało. Uniósł pistolet i wycelował w stronę napastnika, który przesuwał się ku Constanzy.

— Teraz, Sky!

— Nie mogę.

— Teraz. Od tego zależy bezpieczeństwo Flotylli.

— Nie mogę.

— Już!

Ręka mu drżała. Ledwo mógł utrzymać pistolet i nie było mowy o precyzyjnym celowaniu. Skierował lufę mniej więcej w plecy pasażera, zamknął oczy — walczył już teraz z falą mroku — i nacisnął spust.

Strzał był krótki i ostry, jak głośne beknięcie. Równocześnie rozbrzmiał metaliczny ryk — to uderzały kule nie w ciało, lecz w opancerzoną wykładzinę korytarza.

Pasażer zatrzymał się, jakby zamierzał wykonać obrót i wrócić po zapomniany przedmiot, i wtedy upadł na ziemię.

Constanza postąpiła naprzód i kopnęła pasażera, nie wywołując u niego żadnej widocznej reakcji. Broń wysunęła się Skyowi z ręki, ale dwaj ratownicy już do niego doskoczyli i mierzyli w pasażera.

Sky z trudem zaczerpnął tchu.

— Martwy? — zapytał.

— Nie wiem — powiedziała Constanza. — W każdym razie nie odejdzie stąd szybko. Jak się czujesz?

— Nie mogę oddychać. Skinęła głową.

— Powinieneś do niego strzelić, gdy ci poleciłam.

— Strzeliłem.

— Nie. Strzeliłeś na oślep i trafiłeś go rykoszetem. To fuks. Mogłeś nas wszystkich pozabijać.

— Ale nie zabiłem.

Pochyliła się i podniosła pistolet.

— To chyba mój.

Przybyli medycy i zeszli po drabinie. Nie było czasu, by za poznać ich z wydarzeniami i przez chwilę wahali się, komu najpierw udzielić pomocy: widzieli rannego wysokiego rangą członka załogi, dwóch innych, być może śmiertelnie rannych, załogantów oraz rannego pasażera, czyli członka najwyższej kasty, której poświęcali całe swoje życie. Medycy nie od razu zrozumieli, że momio jest kimś innym, niż się wydaje.

Jeden z lekarzy wstępnie zbadał Skya i przystawił mu maskę do oddychania. Czysty tlen zalał chory układ oddechowy i Sky poczuł, jak czarna fala nieco ustępuje.

— Pomóżcie Tytusowi. — Sky wskazał ojca. — Ale zróbcie co się da również dla pasażera.

— Jesteś pewien? — spytał medyk, który rozeznał się już w sytuacji.

Sky, nim odpowiedział, przycisnął maskę do twarzy; gorączkowo myślał, co może zrobić pasażerowi, kombinował, jak mógłby zadawać mu ból.

— Tak, jestem pewien.

JEDENAŚCIE

Obudziłem się rozdygotany. Wciąż mnie krępowały pęta Haussmannowego snu. Wyrazistość i trwałość wizji niepokoiła — nadal czułem, że jestem tam ze Skyem i patrzę, jak zabierają jego rannego ojca. W przyćmionym świetle obejrzałem dłonie sypialnej komórki — na prawej miałem krew lepką i czarną niczym smolna plama.

Siostra Duscha mówiła, że to łagodny szczep wirusa, ale najwidoczniej w ogóle nie byłem w stanie zrobić z nim porządku. Duscha sugerowała, bym przedłużył pobyt na Idlewild jeszcze o tydzień i pozwolił, by wirusa wypłukali mi profesjonaliści. Odmówiłem — nie mogłem zwlekać z pościgiem za Reivichem. Jednak teraz jej sposób wydawał mi się o niebo lepszy od konieczności samodzielnego pozbywania się tego paskudztwa. I chociaż w szerszej perspektywie mój szczep mógł wydawać się łagodny, nie miałem gwarancji, że nie pojawią się następne, bardziej przykre objawy.

W tej chwili dręczyło mnie znajome i nieprzyjemne uczucie — mdłości. Byłem zupełnie nieprzyzwyczajony do zerowego ciążenia, a Żebracy nie dali mi żadnych środków czyniących podróż nieco znośniejszą. Przez kilka minut myślałem o lekarstwach — rozważałem, czy wyjść po nie z komórki, czy też po prostu leżeć cicho i akceptować niewygodę, aż osiągniemy Migotliwą Wstęgę. W końcu żołądek zwyciężył i postanowiłem udać się do jadalni w rdzeniu statku. Tabliczka z instrukcjami w mojej kabinie informowała, że można tam kupić środek na najgorsze objawy niedyspozycji.

Wyprawa do jadalni dostarczyła więcej emocji, niż akurat teraz potrzebowałem. Obszerna, umeblowana i uszczelniona kula gdzieś w przodzie statku oferowała jedzenie, lekarstwa i rozrywki. Dotarcie tam wymagało jednak przepełznięcia labiryntu klaustrofobicznych jednokierunkowych przełazów, które wiły się wokół i wśród elementów napędowych. Napisy ostrzegały, by nie zwlekać z przepełzaniem przez niektóre części statku. Czytelnikowi zostawiano szansę wyciągnięcia własnych wniosków co do stanu osłon przeciwpromiennych w tamtych rejonach.

Po drodze rozmyślałem nad swym snem.

Coś mnie w nim niepokoiło. Czy zdarzenia w mojej wizji zgadzają się z tym, co wcześniej wiedziałem o Sky Haussmannie? Nie jestem ekspertem od jego życiorysu (nie byłem nim dotychczas), ale jeśli się wychowuje na Skraju Nieba, trudno nie znać pewnych podstawowych faktów z jego życia. Wszyscy wiedzieliśmy, jak po awarii oświetlenia na pokładzie „Santiago” Sky zaczął bać się ciemności. Wtedy to wybuchł tamten drugi statek. Wszyscy wiedzieliśmy również, że w tym samym wypadku zginęła jego matka. Lucretię — kobietę pod każdym względem godną szacunku — wszyscy w całej Flotylli bardzo kochali. Tytusa, ojca Skya, szanowali i liczyli się z nim, ale nie żywili nienawiści. Nazywali go caudillo — człowiek silnej ręki. Wszyscy przyznawali, że mimo iż wychowanie Skya było niezwykłe, nie można winić rodziców za zbrodnie, które popełnił później.

Wszyscy wiedzieliśmy, że Sky nie miał wielu przyjaciół, a jednak dotarły do nas imiona Norquinco i Gomeza. Pamiętamy, jak współuczestniczyli — lubo nie jako równorzędni partnerzy — w późniejszych wydarzeniach. I wszyscy wiemy, że Tytusa ciężko ranił sabotażysta ukryty wśród pasażerów. Tytus umarł kilka miesięcy później — kiedy odzyskiwał zdrowie w statkowym ambulatorium; trzymany w pobliżu sabotażysta wyrwał się z więzów i go zamordował.

Teraz jednak sen wkroczył na teren mi nieznany i to mnie intrygowało. Zupełnie nie pamiętałem, by ktoś kiedyś mówił o pogłoskach na temat jeszcze jednego statku, ponurego statku-widma, lecącego za Flotyllą, baśniowego „Caleuche”. Nawet nazwa „Caleuche” z niczym mi się nie kojarzyła. Co się ze mną dzieje? Może wirus indoktrynacyjny, wyposażony po prostu w dostatecznie szczegółową wiedzę o życiu Skya, teraz odkrywał przede mną fakty uprzednio mi nieznane? Czy też zarażono mnie nowym nieudokumentowanym szczepem, zawierającym, w odróżnieniu od innych szczepów, ukryte zawijasy całej historii? I czy te ozdóbki były rzeczywistymi (choć nieznanymi) faktami, czy czystą fikcją — suplementem dołączonym przez znudzonych sekciarzy, pragnących dodać swej religii nieco pieprzu?

Nie sposób teraz odpowiedzieć na te pytania. Wydawało się jednak, że będę zmuszony prześnić następne epizody życia Haussmanna, czy mi się to podoba, czy nie. Chociaż niezbyt lubiłem te sny — gdyż najwidoczniej tłumiły one moje sny naturalne — odczuwałem obecnie lekką ciekawość, w jaki sposób rozegra się akcja.

Pełzłem naprzód, starając się myśleć o miejscu, do którego zmierzał „Strelnikov”.

* * *

Migotliwa Wstęga.

Słyszałem o niej nawet na Skraju Nieba. Któż nie słyszał? To jedno z kilkudziesięciu miejsc tak słynnych, że wiedziano o nich w innych układach słonecznych, miejsc, które wydają się atrakcyjne nawet z odległości lat świetlnych. Na kilkudziesięciu zasiedlonych światach Migotliwa Wstęga była synonimem nieograniczonej obfitości, luksusu i wolności osobistej; wszystkim, co reprezentowało Chasm City, ale bez nieuniknionej, zgniatającej siły ciążenia. Jeśli ludzie żartowali, że zbiją fortunę lub wżenią się w ustosunkowaną rodzinę, zawsze dodawali, że udadzą się właśnie tam. W naszym układzie nie było nic aż tak wspaniałego. Wielu ludzi traktowało to miejsce jako mit — prawdopodobieństwo, że je kiedykolwiek odwiedzą, było praktycznie zerowe.

Jednak Migotliwa Wstęga istniała naprawdę.

Tworzył ją sznur dziesięciu tysięcy eleganckich, bogatych habitatów, które krążyły wokół Yellowstone — przepiękny zestaw arkologii, karuzel i cylindrycznych miast, rozrzuconych wokół świata niczym aureola gwiezdnego pyłu. Choć całe bogactwo układu gromadziło się ostatecznie w Chasm City, miasto — zakorzenione w swej trzechsetletniej historii, z ogromnym poczuciem własnej wartości — słynęło z konserwatyzmu. Migotliwą Wstęgę natomiast stale na nowo modelowano, montowano i budowano. Habitaty tworzyły formacje i burzyły je. Podkultury rozkwitały tysiącem kwiatów, po czym ich protagoniści próbowali czegoś nowego. Sztuka z Chasm City statecznie hołdowała tradycji, natomiast w Migotliwej Wstędze popierano niemal wszystkie jej formy. Arcydzieła jednego z artystów istniały tylko w ulotnych momentach, kiedy rzeźbił je z plazmy kwarkowo-gluonowej i mógł utrzymać w stabilności — o ich istnieniu świadczył jedynie łańcuch subtelnych wnioskowań. Inny twórca wykorzystywał kształtowane ładunki rozpadu jądrowego, by rzeźbić — na krótką chwilę — podobizny znanych osobistości. Przeprowadzano dziwaczne eksperymenty społeczne: dobrowolne tyranie, gdzie tysiące ludzi poddawało się ochotniczo władzy państw dyktatorskich, by uwolnić swe życie od wyborów moralnych. W całych habitatach ludzie kazali sobie wyłączyć wyższe funkcje mózgowe, tak że mogli pędzić życie owiec pod opieką maszyn. Albo też ludzie implantowali swe mózgi małpom lub delfinom, po czym zatracali się w kunsztownych drzewnych walkach o władzę lub w smutnych dźwiękowych fantazjach. Gdzieś indziej grupy uczonych o umysłach przekształconych przez Żonglerów Wzorców zgłębiały strukturę czasoprzestrzeni, projektując skomplikowane doświadczenia, majstrując w samych podstawach egzystencji. Mówiono, że pewnego dnia grupy te odkryją napęd nadświetlny i przekażą sekret sprzymierzeńcom, którzy z kolei zainstalują niezbędną maszynerię w ich habitatach. Niewtajemniczeni dowiedzą się o tym dopiero wtedy, gdy połowa Migotliwej Wstęgi ni stąd, ni zowąd, w mgnieniu oka zniknie.

Jednym słowem, Migotliwa Wstęga to miejsce, gdzie ciekawa istota ludzka mogła roztrwonić pół życia. Nie wydawało mi się jednak, by Reivich zatrzymał się tam na dłużej przed podróżą na dół, na powierzchnię Yellowstone. Zechce prawdopodobnie jak najszybciej zgubić się w Chasm City.

Bez względu na to, co zrobi, nie będę daleko za nim.

* * *

Walcząc z mdłościami, wpełzłem do jadalni i obrzuciłem wzrokiem kilkunastu współpasażerów. Choć każdy mógł się unosić pod wybranym kątem (w tej chwili silniki promu nie pracowały), wszyscy zakotwiczyli się, przyjmując ten sam kierunek. Znalazłem wolny pas ścienny, przepchnąłem przez niego łokieć i obserwowałem swoich bliźnich — sorbetowe chłystki — z wystudiowaną obojętnością. Rozmawiali cicho w grupkach dwu- i trzyosobowych. W powietrzu unosił się kulisty serwitor napędzany śmigiełkiem. Serwitor podlatywał od grupy do grupy, proponując usługi i przedmioty, które wydawał z luków na swoim ciele. Przypominał mi myśliwskiego dronę tropiącego, bezgłośnie wybierającego kolejny cel.

— Nie musisz robić takiej przestraszonej miny — odezwał się ktoś bełkotliwą ruszczyzną. — To tylko robot.

Straciłem czujność. Zupełnie nie zauważyłem, że ktoś się do mnie zbliżył. Powoli obróciłem się i spojrzałem na mówiącego: góra mięsa, zasłaniająca połowę jadalni; trójkątna twarz, różowa i brutalna, była połączona z torsem szyją grubszą od mego uda; czarne długie włosy zaczynały się zaledwie centymetr nad brwiami, były sczesane do tyłu i polakierowane na czaszce przypominającej głaz; nad szerokimi, wykrzywionymi w dół ustami czerniły się grube wąsy, a pod dolną wargą, wzdłuż niezwykle szerokiej szczęki ciągnęła się cienka linia bródki. Skrzyżował ramiona na piersiach jakby tańczył kozaka, a nadmiernie rozrośnięte muskuły wypychały długi watowany płaszcz, pokryty nieregularnymi łatami sztywnej połyskującej materii, która chwytała światło i je odbijała, rozszczepione na milion błysków widma. Patrzył raczej przeze mnie niż na mnie, jedno oko zdawało się skupiać na czymś innym niż drugie, jakby je wykonano ze szkła.

Kłopoty, pomyślałem.

— Nikt tu nie robi przestraszonej miny — oznajmiłem.

— Hej, rozmowny chłoptasiu. — Mężczyzna zakotwiczył się obok mnie przy ścianie. — Nawiązywałem tylko rozmowę, da?

— To dobrze. Teraz niech pan odejdzie i nawiąże ją gdzieś indziej.

— Coś taki nieprzyjemny? Nie lubisz Vadima, przyjacielu? — Nie chciałem mówić tego wprost — odpowiedziałem mu w norte, mimo że radzę sobie z rosyjskim. — Ale, jak się zastanowić… nie, nie sądzę, bym lubił. I póki lepiej się nie poznamy, nie jestem twoim przyjacielem. Teraz odejdź i daj mi pomyśleć.

— Pomyślę o tym.

Serwitor zawisł obok nas. Jego tępy procesor nie rozpoznał, że między nami narasta napięcie, i kontynuował rutynowe działania.

Zwrócił się do nas jak do pary towarzyszy podróży, spytał, czego sobie życzymy. Zanim olbrzym wyrzekł słowo, nim się poruszył, kazałem serwitorowi, by mi dostarczył zastrzyk ze skopolaminy z dekstrozą. Było to znane lekarstwo na mdłości, najstarsze i najtańsze. Jak wszyscy pasażerowie, założyłem na czas podróży pokładowe konto kredytowe, jednak nie miałem pewności, czy posiadam środki na ten zakup. Serwitor jednak posłuchał. Luk otworzył się nagle, odsłaniając jednorazową strzykawkę.

Wziąłem ją, podwinąłem rękaw i wbiłem igłę w żyłę, zupełnie jakbym gotował się do prawdopodobnego ataku biologicznego.

— Hej, robisz to jak spec. Żadnego wahania. — W słowach mężczyzny — teraz w powolnym, bełkotliwym norte — dźwięczał chyba szczery podziw. — Jesteś lekarzem?

Naciągnąłem rękaw na nabrzmiały ślad po igle.

— Niezupełnie. Ale pracuję z chorymi.

— Tak?

— Chętnie ci to zademonstruję.

— Nie jestem chory.

— Wierz mi, w przeszłości nigdy nie stanowiło to problemu.

Zastanawiałem się, czy już pojął, że nie jestem teraz dla niego idealnym partnerem do rozmowy. Wepchnąłem wykorzystaną strzykawkę do serwitora. Lekarstwo już zaczynało przemieniać moje mdłości w mgiełkę słabego niesmaku. Z pewnością istniały bardziej skuteczne lekarstwa na chorobę kosmiczną — przeciwagonisty — ale nawet jeśli były dostępne, wątpiłem, czy posiadam dostateczne fundusze.

— Twardziel. — Mężczyzna kiwnął głową, choć ta część jego ciała nie bardzo nadawała się do takich gestów. — Podoba mi się. Ale jak twardy jesteś naprawdę?

— To raczej nie twoja sprawa, ale proszę cię, sprawdź.

Serwitor po chwili podleciał do następnej grupki. Kilkoro ludzi właśnie wdryfowało do jadalni i rozglądało się znękanym wzrokiem. To paradoksalne, że po pokonaniu wielu lat świetlnych między gwiazdami podróż maleńkim promem dostarczała nam pierwszych świadomych doświadczeń podróży kosmicznych.

Mężczyzna zerkał na mnie. Prawie słyszałem, jak trybiki w jego głowie pracowicie się obracają. Niewątpliwie ludzi, z którymi miał do czynienia, na ogół było łatwiej przestraszyć niż mnie.

— Jak mówiłem, jestem Vadim. Wszyscy mnie tak nazywają. Po prostu Vadim. Jestem tu dość znany, stanowię część lokalnego kolorytu. A ty?

— Tanner. Tanner Mirabel.

Kiwnął głową, powoli, ze zrozumieniem, jakby moje nazwisko coś mu mówiło.

— To prawdziwe nazwisko? — Tak.

To było moje prawdziwe nazwisko, jednak, wymieniając je, nic nie ryzykowałem. Reivich nie mógł jeszcze go znać, nawet jeśli nie miał wątpliwości, że ktoś go tropi. Cahuella bardzo szczelnie krył całą operację i chronił tożsamość swych pracowników. W najgorszym wypadku Reivich wycyganił od Żebraków listę wszystkich pasażerów „Orvieto”, ale i tak by nie wiedział, kto chce go zabić.

Vadim spróbował okrasić swój głos nutą zainteresowania.

— Skąd przybyłeś, Meera-Bell?

— Nie twój interes — odpowiedziałem. — I proszę cię, Vadimie, mówiłem serio. Nie mam ochoty z tobą rozmawiać, nawet jeśli stanowisz element lokalnego kolorytu.

— Ale chcę ci zaproponować biznes, Meera-Bell. Powinieneś mnie wysłuchać.

Nadal obserwował mnie jednym okiem. Drugie w nieokreślony sposób patrzyło gdzieś za moje ramię.

— Biznes mnie nie interesuje, Vadimie.

— A powinien. — Mówił teraz ściszonym głosem. — Miejsce, gdzie się udajemy, jest niebezpieczne, Meera-Bell. Zwłaszcza dla nowo przybyłych.

— Cóż jest tak niebezpiecznego w Migotliwej Wstędze? Uśmiechnął się, ale po chwili spoważniał.

— Migotliwa Wstęga… Tak. To naprawdę dość interesujące. Jestem przekonany, że spełni twoje… oczekiwania. — Przerwał i pogładził dłonią nieogoloną brodę. — A o Chasm City nawet nie wspomnieliśmy, niet?

— Niebezpieczeństwo to pojęcie względne. Nie wiem, co ono oznacza tutaj, ale tam, skąd pochodzę, to więcej niż stale obecne ryzyko popełnienia gafy towarzyskiej. Wierz mi, poradzę sobie z Migotliwą Wstęgą. I z Chasm City, jeśli już o tym mówimy.

— Sądzisz, że coś wiesz o niebezpieczeństwach? Według mnie nie masz zielonego pojęcia, w co się pakujesz, Meera-Bell. Jesteś wielkim ignorantem. — Przerwał i bawił się szorstkimi łatami swego pikowanego płaszcza. Pod naciskiem palców pojawiały się rozszczepione rozbłyski. — I właśnie dlatego z tobą rozmawiam, rozumiesz? Jestem dla ciebie dobrym Samarytaninem.

Wiedziałem, dokąd zmierza cała ta przemowa.

— Chcesz mi zaoferować ochronę, prawda? Vadim skrzywił się.

— Prymitywne określenie. Proszę, nie powtarzaj go więcej. O wiele bardziej odpowiada mi termin „porozumienie o bezpieczeństwie wzajemnym”, Meera-Bell.

Kiwnąłem głową.

— Pozwól mi trochę poteoretyzować na ten temat. Ty jesteś miejscowy, prawda? W ogóle nie zszedłeś ze statku. Domyślam się, że można by cię nazwać stałym wyposażeniem tego promu. Nie mylę się?

Uśmiechnął się szybko i nerwowo.

— Powiedzmy, że orientuję się na statku lepiej niż przeciętny, nowo odmrożony sorbetowy chłystek. I powiedzmy, że w sąsiedztwie Yellowstone mam wpływowych wspólników, mięśniaków, ludzi, którzy mogą zaopiekować się przybyszem i zagwarantować mu, że nie wpakuje się w kłopoty.

— A jeśli ten przybysz odmawia przyjęcia twoich usług, co się dzieje? Czy możliwe, że owi wspólnicy stają się źródłem wspomnianych kłopotów?

— Teraz mówisz jak człowiek bardzo cyniczny. Z kolei ja się uśmiechnąłem.

— Wiesz co, myślę, że jesteś po prostu małym, oślizłym wciskaczem kitu. Grupa twoich wspólników nie istnieje naprawdę, co? Twoje wpływy nie sięgają poza kadłub tego statku — a i tu są wątpliwe.

Rozłożył kolosalne ramiona i ponownie je skrzyżował.

Uważaj Meera-Bell. Ostrzegam cię.

— Nie, Vadimie, to ja cię ostrzegam. Już byłbyś martwy, gdybym uznał, że jesteś czymś więcej niż źródłem drobnej irytacji. Odejdź i wypróbuj swój repertuar na kimś innym. — Wskazałem głową jadalnię. — Jest mnóstwo kandydatów. A jeszcze lepiej, wpełzłnij z powrotem do swej smrodliwej kabinki i popracuj trochę nad techniką. Wiesz, powinieneś proponować coś bardziej przekonującego. Może jakieś doradztwo w sprawach mody?

— Naprawdę nie wiesz, Meera-Bell.

— O czym?

Spojrzał na mnie ze współczuciem i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie popełniłem błędu w ocenie sytuacji. Ale w tym momencie Vadim pokręcił głową, odczepił się od ściany jadalni i ruszył przez sferę. Jego płaszcz łopotał niczym miraż. Prom znowu włączył napęd, więc Vadim leciał niespiesznie po łuku, zbliżając się z wprawą eksperta do następnego samotnego nowo przybyłego podróżnika: niskiego, otyłego łysiejącego mężczyzny, bladego i przygnębionego.

Widziałem, jak Vadim wymienia z mężczyzną uścisk dłoni i zaczyna z nim tę samą grę, co ze mną.

Prawie życzyłem mu powodzenia.

Pozostali pasażerowie stanowili mieszankę mężczyzn i kobiet, egalitarną pod względem typów genetycznych. Byłem pewien, że dwoje czy troje — arystokratów, sądząc z wyglądu — pochodzi ze Skraju Nieba. Nikogo to jednak nie interesowało. Znudzony, próbowałem wsłuchać się w rozmowy, ale akustyka jadalni stapiała je w niewyraźną bryję, z której wyłaniały się tylko pojedyncze słowa, gdy ktoś z towarzystwa podnosił głos. Rozpoznawałem norte. Na Skraju Nieba niewiele osób mówiło płynnym norte, ale prawie wszyscy lepiej lub gorzej znali ten język — jedyny rozumiany przez wszystkie stronnictwa i wobec tego używany w dyplomatycznych negocjacjach i handlu z partnerami zewnętrznymi. Na południu mówiliśmy w castellano, podstawowym języku „Santiago”, z pewnymi domieszkami innych języków Flotylli, a północy mówili różnorodnymi odmianami skreolizowanej mieszaniny hebrajskiego, perskiego, urdu, pendżabi i starego przodka norte zwanego angielskim, głównie jednak używano portugalskiego i arabskiego. Arystokraci na ogół lepiej władali norte od przeciętnych obywateli — płynność w tym języku uważano za oznakę kultury osobistej. Ja akurat znałem go dobrze z przyczyn zawodowych. Z tego samego powodu mówiłem większością północnych języków, a także mogłem znośnie porozumieć się po rosyjsku i kanazjańsku.

To niemal pewne, że po rosyjsku i w norte można się porozumieć w Migotliwej Wstędze i Chasm City — ewentualnie stosując maszyny tłumaczące — jednak językiem roboczym Demarchistów, którzy odbudowali Yellowstone, był kanazjański, nieokreślony stop quebeckiej francuszczyzny i kantońskiego. Mówiono, że nikt nie osiągał prawdziwej płynności w kanazjańskim — chyba że miał łeb pełen procesorów lingwistycznych; język był po prostu fundamentalnie dziwaczny i niezgodny z elementarnym, instynktownym wyczuciem ludzkiej gramatyki.

Martwiłoby mnie to, ale Demarchiści to wytrawni kupcy. Przez ponad dwa wieki Yellowstone stanowiło centrum pączkującego handlu międzygwiezdnego, dostarczało innowacji powstającym koloniom, a potem wysysało je jak wampir, kiedy kolonie osiągały poziom dojrzałości technicznej. Stonerzy radzili sobie z kilkunastoma obcymi językami, gdyż tego wymagała działalność handlowa.

Oczywiście, niebezpieczeństwa czyhają, Vadim miał rację. Nie takie jednak, do jakich czynił aluzje, lecz subtelne, wynikające z mej nieznajomości niuansów kultury, wyprzedzającej moją własną co najmniej o dwa wieki. Grozi mi nie tyle wypadek, co kompletne fiasko mojej misji. Musiałem zachowywać czujność. Ale nie potrzebowałem fałszywych gwarancji ochrony ze strony zbirów w rodzaju Vadima.

Moją uwagę znowu przyciągnął Vadim — tym razem wywołał znacznie większe zamieszanie.

Mocował się z mężczyzną, który właśnie wszedł do jadalni. Obaj byli sczepieni; reszta gości nie ruszała się ze swoich miejsc przy ścianie. Drugi mężczyzna dobrze sobie radził, ale w ruchach Vadima było coś ospałego, aż nudnego. Umyślnie pozwala przeciwnikowi wygrywać, pomyślałem. Pozostali pasażerowie ignorowali bójkę, zadowoleni, że zbir wybrał sobie kogoś innego.

Nagle taktyka Vadima się zmieniła.

W jednej chwili przyszpilił nowo przybyłego do ściany i czołem zgniatał jego przerażoną twarz. Mężczyzna zaczął coś mówić, ale Vadim zatkał mu dłonią usta — wydostał się z nich tylko bełkot, a potem wyleciał ostami posiłek mężczyzny, cieknąc obrzydliwie między palcami olbrzyma. Vadim cofnął się z niesmakiem. Przytrzymał się ściany czystą ręką, a drugą wyprowadził cios w żołądek przeciwnika, tuż poniżej żeber. Uderzony kaszlnął ochryple, oczy nabiegły mu krwią. Próbował złapać oddech przed następnym ciosem Vadima.

Ale Vadim już skończył. Wytarł dłoń o tkaninę na ścianie jadalni, odczepił się, gotów ruszyć do wyjścia.

Obliczyłem swój łuk i odepchnąłem się pierwszy. Chwilę rozkoszowałem się swobodnym lotem, a potem uderzyłem o ścianę metr od Vadima i jego ofiary. Przez moment Vadim patrzył na mnie zaskoczony.

— Meera-Bell… Myślałem, że zakończyliśmy już negocjacje? Uśmiechnąłem się.

— Właśnie otwieram je ponownie, Vadimie.

* * *

Zakotwiczyłem się mocno i z tą samą niedbałą łatwością, z jaką Vadim uderzył mężczyznę, ja uderzyłem Vadima — mniej więcej w to samo miejsce. Wydał cichy jęk i zgiął się w pół jak zmoczone origami.

Teraz goście nie byli już tak zajęci swoimi interesami.

Zwróciłem się do nich:

— Nie wiem, czy ktoś z państwa został już zaczepiony przez tego człowieka, ale nie jest on takim zawodowcem, za jakiego się podawał. Jeśli kupiliście od niego ochronę, z pewnością straciliście pieniądze.

Vadim zdołał wydusić z siebie:

— Już jesteś trupem, Meera-Bell.

— W takim razie niewielu rzeczy muszę się obawiać. — Spojrzałem na drugiego mężczyznę. Odzyskał nieco kolorów i wycierał rękawem usta.

— Wszystko w porządku? Nie widziałem, jak rozpoczęła się bójka.

Mężczyzna mówił norte, jednak z silnym akcentem, do które go przez chwilę musiałem się przyzwyczajać. Niewysoki, zwarta sylwetka buldoga. Same cechy fizyczne nie wyczerpywały jego buldogowatości. Miał zadziorny, wojowniczy wyraz twarzy, płaski nos i czaszkę najeżoną rzadkimi, bardzo krótkimi włosami.

Wygładził ubranie.

— Tak… czuję się całkiem dobrze, dzięki. Cham zaczął mi grozić, a zabrał się do bicia. W tym momencie miałem nadzieję, że ktoś coś zrobi, ale chyba nagle stałem się meblem.

— Tak, zauważyłem. — Obrzuciłem pozostałych pasażerów lekceważącym spojrzeniem. — A jednak pan walczył.

— Niewiele mi to dało.

— Ten Vadim nie wygląda na typa, który docenia mężne gesty. Na pewno dobrze się pan czuje?

— Tak. Trochę mnie mdli, to wszystko.

— Niech pan poczeka.

Pstryknąłem palcami na serwitora, wiszącego w cybernetycznym niezdecydowaniu kilka metrów dalej. Kiedy się przysunął, spróbowałem kupić następny zastrzyk skopdeksu, ale już wyczerpałem swój fundusz pokładowy.

— Dzięki — powiedział mężczyzna, nastawiając sobie szczękę. — Wystarczą mi środki na własnym rachunku.

Powiedział coś do maszyny po kanazjańsku, zbyt szybko i cicho, bym zrozumiał. Z serwitora wyłoniła się nowa, gotowa do użycia strzykawka. Kiedy mężczyzna niezręcznie robił sobie zastrzyk, ja powiedziałem do Vadima:

— Vadimie, okazuję wielkoduszność i pozwalam ci odejść. Ale nie chcę cię już widzieć w tym pomieszczeniu.

Spoglądał na mnie, wykrzywiając usta. Plamki wymiocin przylgnęły mu do twarzy niczym płatki śniegu.

— Jeszcze ze sobą nie skończyliśmy, Meera-Bell. Odhaczył się, spojrzał po innych pasażerach, najwidoczniej próbując przed odejściem odzyskać nieco respektu. Próżny wysiłek, ponieważ zaplanowałem dla niego coś jeszcze. Naprężył się, przygotował do startu.

— Poczekaj — powiedziałem. — Nie sądzisz chyba, że pozwolę ci wyjść, dopóki nie zwrócisz tego, co skradłeś? Popatrzył na mnie i się zawahał.

— Niczego panu nie skradłem. Ani panu, panie Quirrenbach — zwrócił się do drugiego mężczyzny.

Quirrenbach też się zawahał, spojrzał na Vadima i odpowiedział: — Tak… tak. Nic mi nie ukradł. Nie rozmawiałem z nim przedtem. Podniosłem głos.

— A państwu? Czy ten sukinsyn coś od państwa wyłudził? Cisza. Tego oczekiwałem. Nikt pierwszy się nie przyzna, że został oszukany przez drobnego szczura w rodzaju Vadima, zwłaszcza teraz, gdy był taki żałosny.

— Widzisz, Meera-Bell, nikt się nie zgłosił.

— Tutaj może nie. — Wolną ręką chwyciłem jego pikowany płaszcz. Szorstkie łaty były chłodne i suche, jak skóra węża. — Ale inni pasażerowie promu? Prawdopodobnie obrobiłeś już kilku od startu z Idlewild.

— Więc cóż z tego? — odpowiedział niemal szeptem. — To przecież nie twoja sprawa. — Jego ton zmieniał się z sekundy na sekundę. Mężczyzna wił się przede mną, teraz nieskończenie bardziej giętki niż wtedy, gdy wszedł do jadalni. — Co chcesz za to, by się nie wtrącać? Ile chciałbyś za zostawienie mnie w spokoju?

Musiałem się roześmiać.

— Naprawdę chcesz mnie przekupić?

— Warto spróbować.

Coś we mnie pękło. Powlokłem Vadima w tył, uderzyłem nim o ścianę tak mocno, że znów wybiłem mu dech i zacząłem go grzmocić. Obłok czerwonego gniewu zalał mnie ciepłą mgłą. Czułem, jak pod moimi pięściami pękają żebra. Vadim próbował się bronić, ale byłem szybszy, silniejszy, a moja wściekłość dotyczyła słusznej sprawy.

— Stop! — Głos dochodził jakby z połowy drogi do nieskończoności. — Niech pan przestanie, on ma już dosyć.

To Quirrenbach odciągał mnie od Vadima. Paru innych pasażerów przybyło łukiem na miejsce bójki i oglądało rezultat z przestrachem i fascynacją. Twarz Vadima to był jeden brzydki siniak; usta łkały błyszczącymi szkarłatnymi łzami krwi. Musiałem wyglądać tak samo, kiedy skończyli ze mną Żebracy.

— Chce pan, żebym mu pobłażał? — zapytałem. — Pobłażanie już jest poza pańskim zasięgiem — stwierdził Quirrenbach. — Nie musi go pan zabijać. A jeśli mówi prawdę i rzeczywiście ma przyjaciół?

— Jest niczym — powiedziałem. — Ma tyle wpływów co pan czy ja. A nawet gdyby miał… lecimy przecież na Migotliwą Wstęgę, a nie do jakiegoś pogranicznego osiedla, gdzie rządzi bezprawie.

Quirrenbach spojrzał na mnie z bardzo dziwnym wyrazem twarzy.

— Mówi pan serio? Myśli pan, że lecimy na Migotliwą Wstęgę? — A nie?

— Migotliwa Wstęga nie istnieje. Nie istnieje od lat. Lecimy w zupełnie inne miejsce.

Z siniaka, który był twarzą Vadima, nieoczekiwanie wydobył się charkot. Może Vadim odchrząkiwał krew. A może był to chichot satysfakcji.

DWANAŚCIE

— Jak to rozumieć?

— Co takiego, Tanner?

— Tę niedbałą wzmiankę o nieistnieniu Migotliwej Wstęgi. Chcesz ją zostawić bez komentarza, zagadkowo zawieszoną?

Razem z Quirrenbachem przeciskaliśmy się przez trzewia „Strelnikova” do kryjówki Vadima. Opóźniałem marsz, bo zabrałem ze sobą teczkę. Byliśmy sami — gdy Vadim już nam zdradził, gdzie ma swą koję, zamknęliśmy go w mojej kwaterze. Zakładałem, że jeśli przeszukamy jego kabinę, znajdziemy to, co skradł innym pasażerom. Odebrałem mu płaszcz i nie planowałem szybkiego zwrotu.

— Powiedzmy po prostu, że zaszły pewne zmiany. — Quirrenbach niezgrabnie pełzł za mną jak pies goniący coś w norze.

— O niczym nie słyszałem.

— Nie mogłeś. Zmiany zaszły ostatnio, kiedy byłeś już w drodze. To chyba normalne ryzyko związane z podróżami międzygwiezdnymi.

— Jedna z wielu niedogodności — powiedziałem, myśląc o swej posiniaczonej twarzy. — Więc jakież to zmiany?

— Dość drastyczne. — Przerwał, dysząc ciężko i chrapliwie. — Posłuchaj, przykro mi kruszyć wszystkie twoje wyobrażenia, ale lepiej zaakceptuj fakt, że Yellowstone w niczym nie przypomina świata, którym było. A to i tak stwierdzenie bardzo oględne.

Wspomniałem, co Amelia mówiła o miejscu pobytu Reivicha.

— Czy Chasm City istnieje?

— Tak… tak. Nie aż tak drastyczne. Ciągle stoi. Nadal zamieszkane. Wciąż nieźle prosperuje, na miarę układu.

— Podejrzewam, że za chwilę uzupełnisz to stwierdzenie o coś przykrego.

Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem, że rura rozszerza się w cylindryczny korytarz z owalnymi drzwiami rozmieszczonymi po jednej stronie. Korytarz nadal był ciemny, wywoływał klaustrofobię. Całe to przeżycie wydawało mi się nieprzyjemnie znajome.

— Niestety… owszem — potwierdził Quirrenbach. — Miasto stało się zupełnie inne. Prawie nie do poznania, i przypuszczam że to samo dotyczy Migotliwej Wstęgi. Dawniej wokół Yellowstone orbitowało dziesięć tysięcy habitatów, niczym — tutaj pozwolę sobie na bezwstydną mieszaninę metafor — wianek baśniowo rzadkich i artystycznie oszlifowanych klejnotów, z których każdy płonął własną poświatą. — Quirrenbach zatrzymał się i dyszał przez chwilę. — Teraz może znajdzie się ze sto, w których ciśnienie wystarczy do podtrzymania życia. Reszta to wraki, puste łupiny nawiedzane przez rozległe i zabójcze ławice orbitalnego śmiecia, ciche i martwe jak dryfujące drewno. Nazywają to Pasem Złomu.

Kiedy przyswoiłem sobie tę informację, zadałem następne pytanie.

— Co zaszło? Wojna? Ktoś doszedł do wniosku, że konstrukcje niektórych habitatów obrażają jego smak architektoniczny?

— Nie, żadna wojna. Choć może byłoby lepiej, gdyby to właśnie wojna była przyczyną. Z wojny mimo wszystko zawsze można się wyplątać. Wojny nie są takie złe, jak ludzie gadają…

— Quirrenbach… — Zaczynałem tracić cierpliwość.

— To zaraza — powiedział pośpiesznie. — Bardzo brzydka, nie mniej jednak zaraza. Ale nim zaczniesz zadawać szczegółowe pytania, pamiętaj, że wiem niewiele więcej od ciebie. — Ja również dopiero co tutaj przyleciałem.

— Jesteś znacznie lepiej poinformowany ode mnie. — Minąłem dwoje drzwi i zatrzymałem się przed trzecimi, porównawszy ich numer z kluczem Vadima. — W jaki sposób zaraza zdołała wyrządzić aż takie szkody?

— To nie była po prostu zaraza. To znaczy nie w zwykłym sensie. Była bardziej… chyba płodna. Pełna wyobraźni. Artystyczna. Czasami w dość pokrętny i chytry sposób. Hm, czy dotarliśmy na miejsce?

— Tak, to chyba jego kabina.

— Ostrożnie, Tanner. Mogą tam być pułapki, czy coś takiego.

— Wątpię. Vadim nie wyglądał na typa lubiącego zajmować się długookresowym planowaniem. Do tego są potrzebne rozwinięte przednie zwoje mózgowe.

Wsunąłem przepustkę Vadima do zamka i poczułem satysfakcję gdy drzwi się otworzyły. Kiedy wchodziłem, słabe, obrosłe brudem lampy zapalały się kolejno, odsłaniając cylindryczną komórkę, trzy czy cztery razy obszerniejszą od przydzielonej mi kwatery. Quirrenbach ruszył za mną, ale zatrzymał się na progu kabiny, jak człowiek nie w pełni gotowy do zejścia do kanału ściekowego.

Rozumiałem te opory.

Miejsce śmierdziało nagromadzonymi przez miesiące wydzielinami ciała. Każdą wolną powierzchnię pożółkłego plastiku pokrywała przyklejona tłusta warstwa zniszczonej skóry. Po naszym wejściu na ścianach ożywiły się pornograficzne hologramy: dwanaście nagich kobiet wyginało się w anatomicznie nieprawdopodobne figury. Zaczęły mówić — tuzin subtelnie różniących się kontraltów entuzjastycznie wychwalał sprawność seksualną Vadima. Teraz leży spętany i zakneblowany w mojej kabinie i nic nie wie o tych pochlebstwach, pomyślałem. Kobiety nie przestawały mówić, lecz po pewnym czasie ich gesty i obscena zaczęły się powtarzać, więc łatwo je było ignorować.

— Wedle wszelkich oznak trafiliśmy do właściwego pomieszczenia — oznajmił Quirrenbach.

— Nie będzie nagród z architektury wnętrz, prawda? — powiedziałem.

— Och, nie wiem. Niektóre z plam rozmieszczono tak interesująco. Szkoda tylko, że wybrał ten styl rozmazanych ekskrementów, to takie zeszłowieczne. — Odciągnął zasuwaną osłonę w swoim końcu kabiny — dotykał jej samymi koniuszkami palców. Ukazał się brudny i porysowany przez mikrometeoryty iluminator.

— Proszę, pokój z widokiem. Choć nie wiem, czy ten widok jest wiele wart.

Przez kilka chwil również oceniałem widok: część powłoki statku, migawkowo oświetlaną błyskami jasnego fioletu; choć prom leciał, na jego kadłubie pracowała brygada robotników, spawających wszystko do kupy.

— Nie zostawajmy tu dłużej, niż jest to absolutnie niezbędne, przeszukam ten koniec. Ty zacznij tam. Zobaczymy, czy natrafimy na coś użytecznego.

— Niezła myśl — powiedział Quirrenbach.

Rozpocząłem przeszukiwanie. Pokój, obudowany od ściany do ściany szafkami, musiał kiedyś służyć za pomieszczenie magazynowe. Było tu za wiele gratów, by przeszukiwać wszystko metodycznie, ale wypełniłem teczkę i głębokie kieszenie płaszcza Vadima przedmiotami mającymi choćby znikomą wartość. Garście biżuterii, monokle z danymi, miniaturowe holokamery i brosze tłumaczące. Dokładnie takich rzeczy się spodziewałem — Vadim skradł je nieco bogatszym pasażerom „Strelnikova”. Musiałem dołożyć trochę starań, by znaleźć zegarek — kosmiczni podróżnicy nie biorą ich na przelot między układami. W końcu znalazłem zegarek skalibrowany w czasie Yellowstone. Na jego tarczy, wokół zestawu koncentrycznych pasków, krążyły drobne szmaragdowe planety, tykaniem odmierzając czas.

Wsunąłem zegarek na przegub. Był przyjemnie ciężki.

— Nie możesz przecież kraść jego własności — powiedział łagodnie Quirrenbach.

— Niech złoży skargę.

— Nie o to chodzi. To, co robisz, nie jest wcale lepsze od…

— Posłuchaj, czy naprawdę sądzisz, że Vadim coś z tego kupił? To wszystko jest kradzione, a właścicieli prawdopodobnie nie ma już na pokładzie.

— Ale pewne rzeczy mógł ukraść niedawno. Powinniśmy zrobić wszystko, by je zwrócić prawowitym właścicielom. Zgadzasz się?

— Owszem, na jakimś odległym poziomie teoretycznym. — Nie przerywałem poszukiwań. — Ale jak się dowiemy, kim są właściciele? Nie zauważyłem, by w jadalni ktoś się zgłaszał. A w ogóle, czemu się tym przejmujesz?

— Nazywają to zachowaniem śladowych resztek sumienia, Tanner.

— Przecież ten zbir omal cię nie zabił?

— Zasada nadal obowiązuje.

— Cóż… jeśli zapewni ci to spokojny sen, nie mam nic przeciwko temu, byś pozostawił mnie samego, gdy będę przeszukiwał jego rzeczy. A kiedy już o tym mówimy, czy rzeczywiście cię tu zapraszałem?

— Nie bezpośrednio, nie… — Twarz wykrzywiła mu rozterka, kiedy przeglądał zawartość jednej z szuflad. Wyciągnął skarpetkę, smętnie ją studiował przez kilka chwil. — Niech cię diabli, Tanner. Mam nadzieję, że miałeś rację, kiedy mówiłeś, że jego wpływy to fikcja.

— Och, nie sadzę, byśmy musieli się tym przejmować.

— Jesteś całkowicie pewny?

— Wierz mi, znam się nieźle na hołocie.

— Tak, cóż… załóżmy wstępnie, że masz rację.

Powoli, ale z rosnącym entuzjazmem, Quirrenbach zaczął wypychać kieszenie łupami Vadima bez jakiejkolwiek selekcji, głównie zwitkami stonerskiej waluty. Również wpakowałem sobie do kieszeni dwie paczki gotówki, zanim Quirrenbach zdążył ją zachomikować.

— Dzięki, przydadzą się.

— Właśnie chciałem ci trochę dać.

— Oczywiście, że chciałeś. — Przejrzałem banknoty. — Czy są nadal coś warte?

— Tak — powiedział po zastanowieniu. — W każdym razie w Baldachimie. Nie mam pojęcia, co uchodzi za środek płatniczy w Mierzwie, ale sądzę, że gotówka tam też nie zawadzi.

Wziąłem jeszcze porcję.

— Lepiej chuchać niż dmuchać, oto moja dewiza.

Nadal szukałem — przekopywałem się przez takie same śmiecie i biżuterię — aż znalazłem coś, co wyglądało na odgrywarkę eksperientali. Tak płaskiej i opływowej nie widziałem na Skraju Nieba; sprytnie skonstruowana, zajmowała nie więcej miejsca niż Biblia.

Znalazłem pustą kieszeń i wsunąłem tam odgrywarkę, razem z pudełkiem eksperientali, które, jak przypuszczałem, mogły być same w sobie coś warte.

— Zaraza, o której mówiłeś… — zacząłem.

— Tak?

— Nie rozumiem, w jaki sposób wyrządziła tyle szkód?

— To dlatego że nie była biologiczna — w takim sensie, jak na ogół rozumiemy to pojęcie. — Zrobił pauzę, przerwał również swe czynności. — Zajęła się maszynami. Spowodowała, że wszystkie maszyny powyżej pewnego stopnia złożoności przestały funkcjonować lub zaczęły funkcjonować w sposób zupełnie inny niż ten do którego je przeznaczono. Wzruszyłem ramionami.

— To nie wygląda na wielkie nieszczęście.

— Nie jest, jeśli maszyny są po prostu robotami lub systemami środowiskowymi, tak jak tu na statku. Ale na Yellowstone większość maszyn stanowiły mikroskopijne urządzenia wewnątrz istot ludzkich, ściśle powiązane z umysłem i ciałem. Wydarzenia w Migotliwej Wstędze to tylko symptom bardziej przerażających zjawisk, zachodzących w skali całej ludzkości. Tak jak zmniejszenie liczby świateł w całej Europie w końcu czternastego wieku wskazywało na przybycie Czarnej Śmierci.

— Muszę wiedzieć więcej.

— Masz system kwerendowy w swojej kabinie. A nawet tu, w kabinie Vadima.

— Albo mógłbyś mi po prostu teraz to opowiedzieć. Pokręcił głową.

— Nie, Tanner. Wiem nie więcej niż ty. Przylecieliśmy w tym samym czasie. Owszem, na różnych statkach, ale podczas wybuchu zarazy przemierzaliśmy przestrzeń międzygwiezdną. Miałem trochę więcej czasu od ciebie, by przyzwyczaić się do tej wiadomości.

— Skąd tu przyleciałeś? — zapytałem cicho, spokojnie.

— Z Grand Teton.

To był jeszcze jeden świat z pierwotnych kolonii Americano, tak jak Yellowstone, Yosemite, Glacier i jeszcze dwa lub trzy. Cztery wieki temu zostały zasiedlone przez roboty — samoreplikujące się maszyny, zawierające wzorce potrzebne do skonstruowania żywych ludzi po przybyciu na miejsce. Żadna z tych kolonii nie odniosła sukcesu, wszystkie upadły w drugim czy trzecim pokoleniu kolonistów. Niektórzy mieszkańcy mogli wyprowadzić swą linię genealogiczną od oryginalnych osadników Americano, ale były to przypadki bardzo rzadkie. Większość ludności mieszkającej na tych światach pochodziła z późniejszych fal kolonizatorów, transportowanych światłowcami. Koloniści tworzyli na ogół państwa Demarchistów, jak Yellowstone.

Oczywiście Skraj Nieba to przypadek odmienny, jedyny świat zasiedlony przez statek pokoleniowy. Niektórych błędów po prostu się nie powtarza.

— Podobno Grand Teton to jedno z przyjemniejszych miejsc do życia — zauważyłem.

— Owszem. I przypuszczam, że zastanawiasz się, co mnie tutaj przyniosło?

— W zasadzie nie. To nie moja sprawa.

Wolniej przeszukiwał łupy Vadima. Widziałem, że nie jest przyzwyczajony do takiego braku zainteresowania. W duchu liczyłem sekundy, po których przerwie milczenie. Jestem artystą — wyjaśnił w końcu. — Kompozytorem. Pracuję nad cyklem symfonii, dziełem swego życia. To mnie tutaj sprowadziło.

— Muzyka?

— Tak, muzyka; choć to żałosne słówko, nie oddaje dobrze tego, co mam na myśli. Moja następna symfonia będzie dziełem zainspirowanym przez samo Chasm City. — Uśmiechnął się. — Miał to być wspaniały, wzniosły utwór, głoszący chwałę miasta w całym jego splendorze Belle Epoque. Kompozycja wrząca witalnością i energią. Teraz mam wrażenie, że powstanie utwór ciemny, odmienny w nastroju. Szostakowiczowsko poważny. Dzieło obciążone świadomością, że koło historii w końcu się obróciło i zgniotło na pył nasze śmiertelnicze sny. Symfonia zarazy.

— Dlatego przebyłeś całą tę drogę? Żeby nabazgrać kilka nut?

— Żeby nabazgrać kilka nut, tak jest. Ktoś przecież musi to zrobić.

— Ale powrót do domu zabierze ci dekady.

— Rzeczywiście, fakt ten dotarł do mej świadomości, zanim uprzejmie zwróciłeś mi na niego uwagę. Lecz moja podróż to jedynie preludium. Trwała niedługo… jeśli się ten czas porówna z kilkoma wiekami, które upłyną, nim dzieło zbliży się do końca. Będę sobie wtedy liczył prawie setkę — to odpowiednik dwóch lub trzech okresów twórczych wielkich kompozytorów. Odwiedzę oczywiście kilkadziesiąt układów — i włączę inne do swojej marszruty, jeśli okażą się znaczące. Na pewno wybuchną nowe wojny, zarazy, nastaną okresy ciemności. A także okresy cudów i wspaniałości. Wszystko to będzie wodą na młyn mego wielkiego dzieła. A kiedy je wygładzę — i jeśli nie będę nim całkowicie rozczarowany — dociągnę do zmierzchu. Widzisz, nie zostanie mi czasu, by śledzić najnowsze techniki przedłużania życia, gdyż całą energię wleję w me dzieło. Po prostu będę brał to, co jest łatwo dostępne, i wierzył, że wystarczy mi życia na dokończenie magnum opus. Po uporządkowaniu dzieła, gdy pogodzę obecną prowizoryczną bazgraninę i mistrzowskie utwory, które z pewnością stworzę pod koniec życia, wsiądę na statek i wrócę na Grand Teton — zakładając, że kolonia nadal będzie istniała — gdzie zaanonsuję swe arcydzieło. Sama premiera odbędzie się później, za jakieś pięćdziesiąt lat, zależnie od ówczesnych rozmiarów ludzkiego kosmosu. Wiadomość zdąży dotrzeć do najodleglejszych kolonii i ludzie zaczną zjeżdżać na Grand Teton, na wykonanie utworu. Będę spał podczas budowy sali koncertowej — mam już koncepcję czegoś zbytkownego — i podczas kompletowania, hodowania czy klonowania orkiestry godnej dzieła. A gdy upłynie pięćdziesiąt lat, powstanę ze snu, wejdę w krąg świateł, poprowadzę orkiestrę i w krótkim czasie, który mi pozostanie, będę się pławił w sławie, jakiej nie zaznał ani nie zazna żaden żyjący muzyk. Imiona dawnych mistrzów zostaną zredukowane do komentarzy w przypisach — ledwie migające embriony gwiazd na tle diamentowego blasku mej własnej gwiezdnej łuny. Moje imię będzie dźwięczało przez stulecia jak pojedyncza, niemilknąca fraza.

Odpowiedziałem dopiero po dłuższej chwili.

— Cóż, musisz mieć jakiś cel, do którego byś dążył.

— Chyba sądzisz, że przepełnia mnie monstrualna pycha.

— Taka myśl w ogóle nie przemknęła mi przez mózg.

Za szufladami wymacałem jakiś przedmiot. Miałem nadzieję, że znajdę broń — coś groźniejszego od nakręcanego pistoletu — ale Vadim chyba radził sobie bez niej. A jednak coś wyczuwałem. Ciekawe.

— Co znalazłeś?

Wydostałem matowoczarne metalowe pudełko, wielkości cygarnicy. W środku, w mieszkach, leżało sześć szkarłatnych fiolek, a obok obiekt przypominający zdobną stalową strzykawkę. Na uchwycie pistoletu widniała delikatnie malowana reliefowa kobra.

— Nie mam pojęcia. Masz jakiś pomysł?

— Niezupełnie, nie… — Oglądał pudełko z fiolkami chyba ze szczerym zaciekawieniem. — Ale powiem ci jedno: nie wygląda to na rzecz legalną.

— Myślałem mniej więcej to samo.

— Czemu cię to tak interesuje? — spytał Quirrenbach, gdy znowu sięgnąłem po pudełko.

Wspomniałem strzykawkę u mnicha w jaskini Amelii. Nie mogłem stwierdzić tego z pewnością, ale substancja, którą widziałem w tamtej strzykawce — choć w przyćmionym świetle jaskini — wyglądała bardzo podobnie do chemikaliów w pudełku Vadima. Przypomniałem sobie również, co powiedziała mi Amelia, gdy spytałem ją o tę strzykawkę: że tego mnich na Idlewild w żadnym przypadku nie powinien nosić przy sobie. Więc to jakiś rodzaj narkotyku, może zabroniony nie tylko w Hospicjum Żebraków, ale w całym układzie.

— Zakładam, że pomoże mi to otworzyć niektóre drzwi.

— Albo coś znacznie więcej — powiedział Quirrenbach. — Poczynając od wrót piekieł. Coś słyszałem w roju parkingowym o krążących bardzo brzydkich substancjach. — Wskazał głową szkarłatne fiolki. — Jedną z nich nazywają Paliwem Snów.

— To może być Paliwo?

— Nie wiem, ale dilerki spodziewałbym się po naszym przyjacielu Vadimie.

— Skąd by to dostawał?

— Nie powiedziałem, że jestem ekspertem, Tanner. Wiem tylko, że ta substancja daje pewne nieprzyjemne skutki uboczne i że tutejsze władze — czy co tam mają w tym układzie — nie zachęcają do jej używania. Nawet do posiadania.

— Ale ma jakieś zastosowania?

— Owszem, ale nie wiem dokładnie, co się z tym robi. A propos, to urządzenie to pistolet ślubny.

Nie rozumiałem.

— To dawny lokalny zwyczaj — wyjaśnił, widząc moją minę. — Mąż i żona wymieniają w pewien sposób prawdziwe komórki nerwowe wyhodowane ze swoich mózgów. Używają tej rzeczy — pistoletu ślubnego — żeby implantować sobie wzajemnie tę materię.

— Już się tego nie praktykuje?

— Przestano, po zarazie. — Spojrzał smętnie. — Po zarazie przestano robić całe mnóstwo rzeczy.

* * *

Kiedy Quirrenbach odszedł z łupami — zapewne myśląc o swym cyklu symfonicznym — stanąłem przy konsoli sieciowej Vadima. Odzyskałem wagę ciała, gdyż „Strelnikov” przyśpieszał, przestrajając nieznacznie parametry spadania na Pas Złomu. Skądś dobiegały niskie gadzie jęki. Protestowała konstrukcja statku i zastanawiałem się, czy w tej podróży jego powłoka w końcu nie wyzionie ducha. Jednak wkrótce jęki ucichły do zwykłego statkowego hałasu.

Konsola wyglądała na urządzenie starożytne, z jakich śmieją się dzieci w muzeum. Nad klawiaturą alfanumeryczną wznosił się płaski ekran, inkrustowany ikonami wytartymi od wielokrotnego dotykania. Nie wiedziałem, jak wygląda nowoczesność wokół Yellowstone, ale ta rzecz nie była nowoczesna, nawet według standardów Skraju Nieba.

Musi wystarczyć.

Znalazłem włącznik. Ekran zająknął się serią wstępnych komunikatów i reklam, po czym pokazał skomplikowane drzewo opcji. Pokładowe usługi danych. Sieci czasu rzeczywistego: pajęczyna strumieni danych w zasięgu sekundy świetlnej od „Strelnikova”. Przy tej opcji rozmowę prowadziło się w sposób normalny. Sieci głębokoukładowe, z typowymi opóźnieniami w zakresie od kilku sekund do kilkudziesięciu godzin, zależnie od złożoności pytania. Bezpośredniego dostępu do sieci z dłuższymi czasami odpowiedzi nie przewidziano. Miało to sens: odpowiedzi na wszelkie zapytania wysłane do habitatów w układowych pasach Kuipera nie zastałyby nadawcy na promie — dawno już zakończyłby swą podróż.

Wszedłem w opcję sieci głebokoukładowych. Ekran kipiał reklamami. Po kilku sekundach pojawiło się drzewo podmenu. Wiadomości o statkach przylatujących i odlatujących, łącznie z pozycją „Orvieto”. Układ Yellowstone nadał stanowił ruchliwe centrum międzygwiezdne, co miało swoje uzasadnienie. Jeżeli zaraza uderzyła w ostatniej dekadzie, wiele statków już tutaj zmierzało. Upłyną dziesięciolecia, zanim wiadomości o zarazie rozprzestrzenia się w większości zasiedlonego przez ludzi kosmosu.

Przejrzałem opcje.

Sieci głębokoukładowe przenosiły dwustronny ruch komunikacyjny do habitatów na orbitach wokół gazowych gigantów — zwykle do stacji górniczych i placówek bardziej samotniczych frakcji. Były tam gniazda Hybrydowcow, enklawy Porywaczy oraz na wpół zautomatyzowane stacje militarne lub naukowe. Na próżno szukałem jakiejkolwiek wzmianki o zarazie. Od czasu do czasu mówiło się o procedurze izolacji czy zarządzaniu kryzysowym, ale odniosłem wrażenie, że zaraza oraz jej konsekwencje stały się na tyle fundamentalnym aspektem życia, że rzadko występowała potrzeba odwoływania się do samego obiektu.

Lokalne sieci powiedziały mi niewiele więcej. Raz czy dwa znalazłem odwołania do kryzysu przez jego nazwę i dowiedziałem się, że nazwę nadali mu specyficzną i mrożącą krew w żyłach: Parchowa Zaraza. Jednak większość wiadomości zakładała całkowitą znajomość podstawowych faktów o samej zarazie. Były odnośniki do Hermetyków, do Baldachimu i Mierzwy, a czasami do czegoś nazywanego Grą, ale nie omawiano szerzej żadnego z tych terminów.

O Baldachimie — dzielnicy Chasm City, jak sądziłem — słyszałem. To właśnie tam, według słów Amelii, miałem szanse na znalezienie Reivicha. Ale Amelia chyba powiedziała mi nie wszystko.

Przestawiłem konsolę na tryb wysyłania i ułożyłem kwerendę dotyczącą zarazy — prośbę o ogólne informacje dla przybyszy. Nie wierzyłem, że jestem pierwszą osoba, która chce je otrzymać przed zanurkowaniem w Pas Złomu. Możliwe, że nikt się nie potrudzi, by mi odpowiedzieć, lub że nie działa zautomatyzowany system załatwiania napływających zapytań.

Wysłałem kwerendę, po czym wpatrywałem się w konsolę przez kilka sekund. Ekran również wpatrywał się we mnie, niezmienny.

Nic nie nadeszło.

Rozczarowany i nie bliższy prawdy niż przedtem, sięgnąłem do kieszeni płaszcza Vadima i wyciągnąłem starannie złożoną odgrywarkę. Urządzenie złożyło się niemal samo — cienkie, metalowe fragmenty wślizgiwały się na właściwe miejsca z miłą precyzją części karabinu. Wynikiem tych działań okazał się szkieletowy czarny hełm z guzami generatorów pola i portów wejściowych, ozdobiony opalizującą zielenią i czerwonymi kobrami. Z czoła hełmu odwijała się para stereoskopowych wizjerów, o brzegach z materiału automatycznie dostosowującego się do skóry wokół oczu. Para zatyczek usznych funkcjonowała podobnie. Nie brakowało nawet zatyczek do nosa — wejścia węchowego.

Włożyłem hełm.

Objął mą czaszkę silnie, jak imadło do tortur. Małe wizjery przesunęły się na pozycję i przykleiły mi się wokół oczodołów. Każdy z nich zawierał wysokorozdzielczy system obrazowy, który obecnie ukazywał widok, jaki bym widział, gdybym nie miał na głowie hełmu, jeśli pominąć słabo widoczną i prawdopodobnie zamierzoną ziarnistość obrazu. Aby polepszyć znacząco jakość, potrzebne by mi były implanty nerwowe i znacznie bardziej złożona odgrywarka — mogły wywoływać i modyfikować sygnały mózgowe z subtelnością militarnego trału.

Otworzyłem teczkę.

Znalazłem w niej pudełko eksperientali przywiezionych ze Skraju Nieba, nadal zawinięte w czysty plastik. Odwinąłem plastik i obejrzałem sześć pióropodobnych patyczków. Nie miały żadnych napisów sugerujących zawartość. Czy był to zwykły towar wymienny, czy też może pałeczki zawierały przesłanie dla mnie, od mojej preamnezyjnej tożsamości?

W czole hełmu znajdował się port do wsuwania metalicznego zakończenia eksperientala, tak że sterczał on niczym róg. Wziąłem pierwszy z mej szóstki i wepchnąłem na miejsce.

Przede mną pojawiło się menu z nicości, proponujące opcje wejścia do symulacji w rozmaitych punktach i w rozmaitych układach artystycznych. Przyjąłem wartości domyślne i zanurzyłem się w eksperiental na chybił trafił: decyzje podejmowałem ruchami dłoni. Hełm wygenerował słabe pole elektryczne. Moje ciało zmodyfikowało je, co pozwoliło systemowi odczytywać każdy makroskopowy ruch.

Pokój Vadima stopniowo poszarzał. Usłyszałem syczenie. Hałas ucichł i zapadła zupełna cisza, takiej ciszy nie doświadczyłem na pokładzie tego statku. Szarość zblakła, kształty i barwy pojawiły się niczym widma wynurzające się z mgły.

Stałem na polanie w dżungli i strzelałem do wrogich żołnierzy.

Byłem obnażony do pasa, bardzo umięśniony, nawet jak na żołnierza, pierś miałem zapaćkaną farbą, w jednej ręce trzymałem stary model karabinu strzelającego promieniem cząstek, w drugiej mniejszy pistolet maszynowy na pociski. Miałem już wcześniej do czynienia z podobnym sprzętem i wiedziałem, że z żadnej z tych broni nie można strzelać, trzymając ją jedną dłonią, nie mówiąc już o tym, by mieć przy tym niemal wyprostowane ramiona. Obie bronie potrzaskiwały, gdy kropiłem z nich lawinę wrogich wrzeszczących żołnierzy, którzy, jak się wydawało, postanowili pędzić na mnie z zarośli, mimo że każdy z nich mógł mnie skosić z ukrycia jednym, dobrze wymierzonym strzałem. Ja wrzeszczałem również. Może z wysiłku, związanego z trzymaniem obu broni.

Śmiechu warte, ale nie wątpiłem, że takie rzeczy znajdą nabywców. Mimo wszystko istniał na nie rynek na Skraju Nieba — a my już mieliśmy wcześniej prawdziwą wojnę.

Spróbowałem następnej.

Tym razem siedziałem w jednosiedzeniowym kołowcu, pędząc nim przez błotnistą płaszczyznę, a kilkanaście innych kołowców usiłowało przemknąć po obu mych stronach. Tu wszedłem z ekperientalem ustawionym na tryb interakcyjny, tak że mogłem kierować kołowcem oraz przyśpieszać i zwalniać jego turbinę. Bawiłem się tym kilka minut, utrzymując się wciąż na przedzie stada, aż fatalnie oceniłem nachylenie łachy piasku i straciłem panowanie nad kierownicą. Uderzył we mnie drugi samochód. Chwila bezbolesnej rzezi i znowu znalazłem się na unii startowej; zapalałem silnik. Trudno powiedzieć, jak by się sprzedawało. Czy uznano by całą rzecz za beznadziejnie staroświecką, czy też przyjęto by ją z entuzjazmem jako unikalny Produkt Skraju Nieba?

Przejrzałem pozostałe cztery eksperientale — równie rozczarowujące. Dwa z nich były sfabularyzowanymi wydarzeniami z przeszłości mojej planety: jeden to melodramat o życiu Skya Haussmanna na pokładzie „Santiago” — doprawdy, ostatnia rzecz, jakiej potrzebowałem. Drugi — historia miłosna tocząca się w czasie uwięzienia, procesu i egzekucji Skya, ale w której Sky był postacią drugoplanową. Pozostałe dwa eksperientale okazały się przygodówkami, obie na temat polowania na węże, choć autor scenariusza miał jedynie bardzo powierzchowną wiedzę o biologii hamadriad.

Spodziewałem się jakiegoś przesłania z mojej przeszłości. Chociaż pamiętałem teraz znacznie więcej niż bezpośrednio po pierwszym przebudzeniu na Idlewild, nadal przeszłość zawierała wiele niejasnych aspektów, elementów, które w żaden sposób nie chciały trafić na swe miejsce w łamigłówce. Mogłem żyć z tymi lukami, jeślibym tropił Reivicha na znajomym terenie, ale niewiele również wiedziałem o mieście, do którego zmierzałem.

Otworzyłem pudełko z eksperientalami zabrane Vadimowi. Nie miały innych oznaczeń prócz drobnego srebrnego motywu tuż przy końcu. Nie dowiem się niczego o sobie, lecz przynajmniej zobaczę, co w Chasm City uchodzi za rozrywkę. Wsunąłem jeden z eksperientali do portu.

To był błąd.

Oczekiwałem pornografii lub bezmyślnej przemocy — jakichś ekstremalnych ludzkich doświadczeń, ale nadal rozpoznawalnych jako ludzkie. Otrzymane wrażenia okazały się tak dziwne, że z początku nie potrafiłem określić, czego właściwie doświadczam, i zacząłem się zastanawiać, czy nie ma problemów z kompatybilnością między eksperientalem i hełmem, wskutek czego pobudzone zostały niewłaściwe partie mózgu. Nie, wszystko pochodziło z tego samego źródła — z pokoju Vadima.

Wyglądało to tak, jak powinno.

Było ciemno, zimno, wilgotno i brudno i towarzyszyło temu uczucie przytłaczającej miażdżącej klaustrofobii — uczucie bardzo intensywne, miałem wrażenie, że czaszka powoli ściska mi mózg. Moje ciało było absolutnie niewłaściwe: wydłużone i pozbawione członków, blade, miękkie i całkowicie bezbronne. Nie miałem pojęcia, skąd się biorą te wrażenia, chyba że urządzenie stymulowało jakieś stare partie mózgu, pamiętające raczej, co znaczy przeciekać i przepływać, niż co znaczy chodzić. A jednak w gruncie rzeczy nie byłem sam; również ciemność nie była tak zupełna, jak się wydawało na początku. Moje ciało zajmowało ciepłą, wilgotną próżnię w przestrzeni, w której powycinano labiryntowate czarne tunele i komory. I byli tam ze mną inni — inne blade, wydłużone obecności. Nie widziałem ich — musiały znajdować się w sąsiednich komorach — lecz smakowałem ich bliskość, wchłaniałem zupowaty chemiczny strumień ich uczuć i myśli. I w jakimś sensie one były również oderwanym awatarem mnie samego. Poruszały się i wibrowały, jak chciałem, i odczuwały to, co ja odczuwałem.

Totalna klaustrofobia miażdżyła, ale również dodawała otuchy. Za twardym niczym skała obszarem, gdzie spoczywaliśmy zamknięci, znajdowała się absolutna pustka, przed którą wzdrygały się myśli. Ta pustka była gorsza od klaustrofobii, a jeszcze bardziej pogarszał ją fakt, że coś tam jednak było: pustka skrywała okropnych, milczących, nieskończenie cierpliwych wrogów.

Którzy się zbliżali.

Poczułem skurcz trwogi tak absolutnej, że wrzasnąłem i zerwałem hełm. Przez chwilę unosiłem się w kabinie Vadima, ciężko dysząc, i zastanawiałem się, czego właściwie doświadczyłem. Trwało we mnie uczucie ogromnej klaustrofobii nałożonej na jeszcze gorszą agorafobię; trwało niczym dźwięk ogromnego dzwonu.

Dłonie mi drżały — choć zacząłem odzyskiwać panowanie nad sobą. Wyjąłem eksperiental i przyjrzałem mu się dokładniej, tym razem zwracając należytą uwagę na niewielki motyw przy końcu pałeczki.

Bardzo przypominał robaka.

* * *

Przez okno obserwacyjne w kabinie Vadima śledziłem podchodzenie do Pasa Złomu. Teraz coś wiedziałem o tym, co nas czeka. Wkrótce po spróbowaniu niepokojącego eksperientala — prawdę mówiąc, ciągle kręciło mi się w głowie — konsola zagrała, zapowiadając przybycie odpowiedzi na moje wcześniejsze pytanie. Zaskoczyło mnie to: z mojego doświadczenia wynikało, że takie rzeczy następują albo natychmiast, albo wcale. Opóźnienie świadczyło o opłakanym stanie sieci danych.

Okazało się, że wiadomość jest raczej standardowym dokumentem, a nie spersonalizowaną odpowiedzią. Prawdopodobnie zautomatyzowany mechanizm zdecydował, że dokument odpowie na większość moich pytań.

Zacząłem czytać.

Drogi przybyszu!

Witamy w układzie Epsilon Eridani.

Mamy nadzieję, że mimo tego, co się wydarzyło, Twój pobyt tutaj okaże się przyjemny. W dokumencie tym przedstawiamy niektóre kluczowe wydarzenia naszej najnowszej historii. W ten sposób pragniemy ułatwić Ci wejście w kulturę, która istotnie różni się od tej, jakiej oczekiwałeś, wsiadając na statek. Zwróć uwagę, że przed Tobą przybyli tu inni…

Dokument był długi, ale szybko przeczytałem go w całości, a potem jeszcze raz, wybierając istotne szczegóły, które mogły mi pomóc w polowaniu na Reivicha. Ostrzeżono mnie już o skali skutków zarazy, więc rewelacje dokumentu nie szokowały tak, jak szokowałyby kogoś świeżo odmrożonego. Analiza zjawiska, przeprowadzana z takim dystansem, musiała bardzo niepokoić wszystkich, którzy przybywali na Yellowstone raczej w poszukiwaniu bogactw niż krwi. Żebracy najwidoczniej nie zalewali sorbetowych szczeniaków tymi informacjami od razu i gdybym został na Idlewild trochę dłużej, niewątpliwie stopniowo zaznajomiliby mnie z sytuacją. Ale może w dokumencie słusznie twierdzono, że z pewnymi, nawet okropnymi prawdami najlepiej się uporać jak najszybciej.

Jak wiele czasu zajmie mi adaptacja? A może będę jednym z tych nieszczęśliwców, którzy nigdy całkiem nie pogodzili się z sytuacją?

Być może to właśnie oni są zdrowi psychicznie, pomyślałem.

W oknie większe habitaty Pasa Złomu — wcześniej jednakowe orbitujące plamki — zaczęły nabierać określonych kształtów. Próbowałem sobie wyobrazić, jak wyglądały siedem lat temu, w ostatnich dniach przed zarazą.

W Migotliwej Wstędze było dziesięć tysięcy habitatów, każdy z nich bogaty i wielofasetowy jak kandelabr, każdy różnił się od sąsiadów jakimś architektonicznym ozdobnikiem, nie pełniącym praktycznej funkcji, lecz zaspokajającym poczucie estetyki i żądzę prestiżu. Habitaty okrążały Yellowstone na niskich orbitach, gęsiego; każda rozległa i dostojna konstrukcja utrzymywała taktowną odległość od sąsiadów niewielkimi pchnięciami odrzutów korekcyjnych. Na wąskich handlowych alejkach odbywał się ciągły handel i z pewnej odległości wydawało się, że habitaty są oplecione cynfolią świetlnych nici. Konfiguracja przymierzy i zwad stale się zmieniała i habitaty albo komunikowały się ze sobą wiązkami laserowego światła, zakodowanego na poziomie kwantowym, albo utrzymywały posępne milczenie. Taka cisza nie była niczym nadzwyczajnym, gdyż nawet między członami wzorowego, zjednoczonego społeczeństwa Demarchistów występowały głębokie rywalizacje.

Wśród dziesięciu tysięcy habitatów spotykało się wszelkie możliwe ludzkie specjalizacje: wszelką wiedzę, ideologię, każdą perwersję. Demarchiści pozwalali na wszystko, nawet na eksperymenty z politycznymi modelami, które kłóciły się z ich głównym wzorcem absolutnej niehierarchicznej demokracji. Dopóki eksperymenty pozostawały eksperymentami, tolerowano je — nawet zachęcano do nich aktywnie. Tylko ulepszanie, produkcja i magazynowanie broni było zakazane, chyba że używano jej jako tworzywa artystycznego. I to właśnie tutaj w Migotliwej Wstędze najznamienitszy klan układu, rodzina Sylveste, wykonała gros pracy, która w efekcie przyniosła im sławę. Calvin Sylveste właśnie we Wstędze próbował pierwszego, od czasów Oświecenia, transferu neuralnego. Dan Sylveste zebrał tutaj wszystkie znane informacje o Całunnikach — w rezultacie praca ta doprowadziła do jego własnej brzemiennej w skutki wyprawy do Całunu Lascaille'a.

To wszystko stało się obecnie głęboką przeszłością. Historia zamieniła świetność Migotliwej Wstęgi w… coś takiego.

Gdy Parchowa Zaraza zaatakowała, Migotliwa Wstęga pozostała nietknięta znacznie dłużej niż Chasm City, gdyż większość habitatów Wstęgi miała już wprowadzone skuteczne protokoły kwarantannowe. Zresztą niektóre habitaty były do tego stopnia tajemnicze i samowystarczalne, że i tak przez dziesięciolecia nikt tam nie wchodził.

W ostatecznym rachunku nie okazały się jednak odporne.

Wystarczyło, by tylko jeden habitat ogarnęła zaraza. W ciągu kilku dni większość ludzi umarła, a gros samoreplikujących się systemów habitatu oszalało w sposób, który wydawał się złośliwie celowy. Ekosystem habitatu zupełnie się zawalił. Pozbawiony sterowania habitat oddryfował ze swego orbitalnego gniazda jak odłupany kawał góry lodowej. Normalnie prawdopodobieństwo kolizji w kosmosie jest małe… ale Migotliwa Wstęga była zatłoczona do granic bezpieczeństwa.

Pierwsza zasada zderzeń orbitujących ciał głosi, że zachodzą bardzo rzadko… aż któreś się wydarzy. Wtedy odłamki zniszczonych ciał odskakują w różnych kierunkach, znacznie podwyższając prawdopodobieństwo następnego uderzenia. Nie trzeba długo czekać na kolejną kolizję; a kiedy nastąpi, liczba odłamków wzrasta… w ten sposób dalsze zderzenia są niemal pewne…

W ciągu kilku tygodni większość habitatów Migotliwej Wstęgi została śmiertelnie podziurawiona przez kolizyjny gruz… i jeśli nawet same zderzenia nie powodowały śmierci wszystkich na pokładzie, odłamki na ogół niosły ślady zarazy z pierwszego uszkodzonego habitatu. Habitaty stały się orbitującymi kadłubami, ciemnymi i martwymi jak drewno unoszone na falach. Po roku funkcjonowało jedynie dwieście habitatów — najstarsze i najtrwalsze konstrukcje, osłonięte kamieniem i lodem przeciwko burzom radiacyjnym. Za pomocą baterii laserów antykolizyjnych, rozmieszczonych na swej powierzchni, zdołały odeprzeć większość wielkich odłamków.

To wszystko wydarzyło się sześć lat temu. Od tego czasu, jak poinformował mnie Quirrenbach, Pas Złomu został ustabilizowany, a większość gruzów zamieciona i zebrana w niebezpieczne bryły, które wysłano ku wrzącej powierzchni Epsilon Eridani. Teraz przynajmniej Pas nie rozdrabniał się już bardziej. Większość kadłubów utrzymywano we właściwych miejscach periodycznymi pchnięciami zrobotyzowanych holowników. Tylko garstka habitatów została uszczelniona i pomyślnie zasiedlona, choć, jak należało się spodziewać, krążyły pogłoski o najrozmaitszych ponurych sektach, skrycie koczujących wśród ruin.

Tyle dowiedziałem się z sieci. Jednak widok samych ruin całkowicie zaskakiwał. Wielka Yellowstone, koloru ochry, zajmowała pół nieba; to wyraźnie taki sam świat, jak ten, który opuściłem, a nie blady, dwuwymiarowy dysk na tle gwiazd. Gdy „Strelnikov” spadał ku habitatowi, gdzie miał dokować, przez tarczę Yellowstone przesuwały się wraki innych habitatów; spustoszone, sękate, wypatroszone, dziobate i pokryte kraterami — świadectwo gigantycznych zderzeń. Zginęło tu wielu: choć część habitatów w czasie zderzenia właśnie przeprowadzała ewakuację, usunięcie miliona ludzi w krótkim czasie nie było łatwe.

Nasz habitat miał kształt grubego cygara i obracał się wokół swej długiej osi — podobnie jak Idlewild, uzyskiwał w ten sposób siłę ciążenia. Siostra Amelia poinformowała mnie, że zdążamy do Karuzeli New Vancouver. Habitat ten okrywała brudnoszara skorupa lodu, miejscami połatana setkami metrów kwadratowych jasnego, nowego lodu. Przypuszczałem, że ma to na celu naprawę szkód po ostatnich zderzeniach. Habitat obracał się w ciszy, wyrzucając ze swej powierzchni kilkanaście leniwych zwojów pary — przypominało to ramiona jakiejś galaktyki spiralnej. Na jego skraju przyczepił się ogromny statek o kształcie diabła morskiego; na brzegach skrzydeł miał kilkadziesiąt okienek. „Strelnikov” kierował się ku jednemu z końców cygara, gdzie na jego przyjęcie rozwarła się triada szczęk. Wlecieliśmy do komory otoczonej kiszkami rur i zbiornikami paliwa. Zobaczyłem kilka innych promów przypiętych w hangarach postojowych: dwa opływowe kutry atmosferyczne, jak para butelkowozielonych grotów, oraz statki wyglądające jak kuzyni „Strelnikova”, kanciaste i z wystającymi składnikami silników. Postacie w skafandrach roiły się wokół wszystkich statków, wlokąc za sobą pępowiny przewodów i sprzęt naprawczy. Kilka robotów uwijało się przy remontach kadłuba, lecz w większości pracę wykonywali ludzie lub zmodyfikowane biologicznie zwierzęta.

Natychmiast wspomniałem swoje wcześniejsze obawy związane z tym układem. Spodziewałem się, że przylecę do kultury, która wyprzedza moją o kilka wieków niemal we wszystkich aspektach, że będę jak wieśniak potykający się w świecie zmieniających się jak w kalejdoskopie cudów. Patrzyłem natomiast na scenę, która śmiało mogła pochodzić z przeszłości mego świata… nawet z epoki startu Flotylli.

Przy dokowaniu statkiem targnął wstrząs. Zebrałem swoje rzeczy — łącznie z przedmiotami Vadima — i zacząłem pełznąć jak robak w górę statku, do wyjścia.

— Żegnaj, jak sądzę — powiedział Quirrenbach. Stał wśród ludzi chcących się dostać do New Vancouver.

— Tak. — Jeśli spodziewał się innej odpowiedzi, to nie miał szczęścia.

— Ja… hm… wróciłem, by sprawdzić, co z Vadimem.

— Wiesz, takie śmiecie potrafią o siebie zadbać. Kiedy mieliśmy okazję, powinniśmy go wyrzucić przez śluzę powietrzną. — Zmusiłem się do uśmiechu. — A jednak, jak mówił, stanowił część lokalnego kolorytu. Nie chciałbym nikogo pozbawiać tego unikalnego doświadczenia kulturowego.

— Długo się zatrzymasz w NV?

Dopiero po chwili zorientowałem się, że mówi o New Vancouver. — Nie.

— Więc wsiadasz do pierwszego behemota na powierzchnię?

— Prawdopodobnie. — Spojrzałem mu ponad ramieniem. Zobaczyłem tłum przy wyjściu. Przez drugie okno widziałem część wykładziny kadłuba „Strelnikova”, która oderwała się podczas dokowania, a którą teraz z powrotem dopasowywano i wklejano.

— Tak. Dostać się na dół jak najszybciej to również mój zamiar. — Quirrenbach poklepał teczkę, którą przyciskał do piersi jak tabard. — Im wcześniej zabiorę się do pracy nad swoją symfonią, tym lepiej.

— Jestem przekonany, że odniesie spektakularny sukces.

— Dzięki. A ty? A może jestem zbyt wścibski? Masz jakieś konkretne plany, co będziesz robił, kiedy zjedziesz na dół?

— Owszem, parę.

Bez wątpienia dalej by mnie przyciskał — nic by to nie dało — ale ludzki korek przed nami poluźnił się i utworzył niewielką lukę, w którą natychmiast się wślizgnąłem. W ciągu kilku chwil znalazłem się poza zasięgiem konwersacyjnym Quirrenbacha.

W środku New Vancouver zupełnie nie przypominał Hospicjum Idlewild. Nie było sztucznego słońca ani pojedynczej komory z powietrzem. Całą konstrukcję wypełniał zestaw ściśle upakowanych jak plastry miodu, znacznie mniejszych pomieszczeń, ściśniętych razem niczym części starożytnego radia. Nie przypuszczałem, żeby Reivich w dalszym ciągu przebywał gdzieś w habitacie. Do Chasm City odlatywały co najmniej trzy promy dziennie i byłem pewien, że wsiadł do pierwszego dostępnego.

Mimo to zachowywałem czujność.

Ocena Amelii okazała się bezbłędna: fundusze stonerskie, które ze sobą przywiozłem, pokrywały tylko koszty podróży do Chasm City. Wydałem już połowę na „Strelnikovie”. Reszta wystarczyła akurat na drogę na dół. Co prawda, zabrałem trochę forsy Vadimowi, ale okazało się, że gotówki jest mniej więcej tyle, co resztki moich własnych funduszy. Najwidoczniej przybysze — jego ofiary — nie wozili ze sobą dużo lokalnej gotówki.

Sprawdziłem godzinę.

Zegarek Vadima miał tarcze koncentryczne zarówno dla dwudziestosześciogodzinnej doby yellowstońskiej, jak i dla dwudziestoczterogodzinnej doby czasu układowego. Do odlotu zostało parę godzin. Postanowiłem pospacerować po NV i poszukać miejscowych źródeł informacji, ale szybko przekonałem się, że wielkie obszary habitatu nie są dostępne dla tych, którzy przybyli czymś tak poślednim jak „Strelnikov”. Ludzi, którzy przylecieli szybkimi promami, oddzielały od mętów takich jak my ściany ze zbrojonego szkła. Znalazłem sobie miejsce do siedzenia, sączyłem kubek podłej kawy (to chyba jeden z towarów transkulturowych) i obserwowałem dwa niemierzalne ludzkie strumienie. Siedziałem w oblazłym przejściu, krzesła i stoły biły się o miejsce z grubymi na metr rurami przemysłowymi, biegnącymi od podłogi do sufitu niczym drzewa hamadriadowe. Mniejsze rury odgałęziały się od głównych arterii i wiły w powietrzu jak zardzewiałe kiszki. Pulsowały niepokojąco, jakby cienki metal oraz kruszące się nity ledwo ledwo utrzymywały gigantyczne ciśnienie wewnątrz. Uczyniono pewien wysiłek, by uszlachetnić to miejsce — rury obwinięto roślinami, ale najwidoczniej zrobiono to bez serca.

Nie wszyscy tu wyglądali na biedaków, ale niemal każdy sprawiał wrażenie, że chce być w tej chwili gdzie indziej. Rozpoznałem kilka twarzy z promu i może jedną czy dwie z Hospicjum Idlewild, ale większość stanowili nieznajomi. Wątpiłem, czy wszyscy pochodzą spoza układu Epsilon Eridani. Prawdopodobnie NV pełnił rolę portalu również dla podróżników wewnątrzukładowych. Zobaczyłem nawet kilku Ultrasów, kroczących w pobliżu i wystawiających na pokaz swoje chimeryczne modyfikacje, ale po drugiej stronie szyby było ich mniej więcej tyle samo.

Wspomniałem spotkanie z takimi ludźmi: z załogą kapitana Orcagny na pokładzie „Orvieto”. Wysłano do nas kobietę z dziurą w brzuchu. Pomyślałem, że Reivich wiedział o naszej zasadzce i zastanawiałem się, czy w końcu nie zostaliśmy wszyscy przez Orcagnę zdradzeni. Może nawet to Orcagna zorganizował moją amnezję wskrzeszeniową, bym opóźnił swoje polowanie.

A może po prostu miałem objawy paranoi.

Za szybą zobaczyłem coś dziwniejszego nawet od odzianych na czarno cyborgowych zjaw, które kierowały światłowcami. Rzeczy, jak postawione na sztorc pudła, sunęły z ponurym wdziękiem przez tłum. Inni ludzie zdawali się nie zwracać na nie uwagi, choć skwapliwie ustępowali im miejsca. Sączyłem kawę i zaobserwowałem, że niektóre z pudeł miały z przodu niezgrabne mechaniczne ramiona — choć większość ich nie miała — i że prawie wszystkie mają wstawione w przednią ścianę okna.

— To, jak sądzę, palankiny.

Westchnąłem, rozpoznawszy głos Quirrenbacha, który opadł na siedzenie obok mnie.

— To dobrze. Skończyłeś już swoją symfonię? Z powodzeniem udawał, że nie dosłyszał.

— Słyszałem o tych palankinach. Ludzie w środku są nazywani hermetykami. To ci, którzy nadal mają implanty i nie chcą się ich pozbywać. Pudła przypominają podróżujące mikrokosmosiki. Czy sądzisz, że to nadal jest takie niebezpieczne?

Zirytowany, odstawiłem swój kubek.

— Skąd mam wiedzieć?

— Przepraszam, Tanner… po prostu nawiązywałem rozmowę. — Spojrzał gniewnie na puste siedzenia. — Nie narzekasz na nadmiar towarzystwa, prawda?

— Może nie pragnąłem go wystarczająco mocno.

— Och, daj spokój. — Pstryknął palcami, przywołując do naszego stolika brudnego serwitora od kawy. — Tkwimy w tym razem, Tanner. Przyrzekam, że nie będę za tobą łaził, kiedy dotrzemy do Chasm City, ale do tej pory, czy tak trudno okazać mi trochę grzeczności? Nigdy nie wiadomo, może nawet będę mógł ci w czymś pomóc. Może nie wiem wiele o tym miejscu, lecz chyba wiem odrobinę więcej od ciebie.

— „Odrobina” to właściwe słowo.

Wziął sobie kawy z maszyny i zaoferował mi repetę. Odmówiłem ze zrzędliwą grzecznością.

— Boże, ale lura — oznajmił po pierwszym łyku.

— Przynajmniej w czymś się zgadzamy. — Usiłowałem powiedzieć coś dowcipnego. — W każdym razie teraz chyba wiem, co płynie w tych rurach.

— Tych rurach? — Quirrenbach rozejrzał się. — Och, widzę. Nie. To rury z parą, Tanner. I bardzo ważne.

— Parą?

— Wykorzystują własny lód, by chronić NV przed przegrzaniem. Ktoś na „Strelnikovie” opowiadał mi o tym: pompują lód z powłoki zewnętrznej jako rodzaj brei, a potem przeganiają przez habitat, przez wszystkie luki między głównymi obszarami mieszkalnymi — znajdujemy się teraz w takiej luce — wtedy breja wchłania całe zbędne ciepło i stopniowo się topi, a potem wrze, aż otrzymujesz rury pełne przegrzanej pary. Wtedy wydmuchują parę z powrotem w kosmos.

Stąd te gejzery, które przy podejściu do NV widziałem na powierzchni.

— To dość marnotrawne.

— Nie zawsze wykorzystywali lód. Mieli kiedyś wielkie radiatory, jak musze skrzydła, stukilometrowej długości. Ale stracili je, gdy rozwaliła się Migotliwa Wstęga. Wprowadzenie lodu to środek awaryjny. Teraz muszą mieć jego stałą dostawę albo ten cały habitat zmieni się w jeden wielki piec do pieczenia mięsa. Lód mają z Oka Marka, z księżyca. Są tam kratery przy biegunach, w stałym cieniu. Mogliby też wykorzystać lód metanowy z Yellowstone, ale nie ma taniego sposobu transportu.

— Mnóstwo wiesz.

Uśmiechnął się promiennie, poklepując teczkę na kolanach.

— Szczegóły, Tanner, szczegóły. Nie możesz pisać symfonii o jakimś miejscu, jeśli dogłębnie go nie poznasz. Wiesz, mam już plan pierwszej linii melodycznej. Z początku jest bardzo ponura, samotny leśny wiatr, podbarwiony mocniejszym rytmem. — Rysował palcem w powietrzu, jakby śledząc topografie niewidzialnego krajobrazu. — „Adagio — allegro — energico”. To będzie destrukcja Migotliwej Wstęgi. Wiesz, jestem prawie pewien, że zasługuje ona na swoją własną symfonię… co o tym sądzisz?

— Nie wiem, Quirrenbach. Muzyka to niezupełnie moje forte.

— Jesteś człowiekiem wykształconym, prawda? Mówisz oszczędnie, jednak twoje słowa zdradzają intensywne procesy myślowe. Kto to powiedział, że mędrzec mówi, kiedy ma coś do powiedzenia, a głupiec gada, bo musi?

— Nie wiem, ale prawdopodobnie nie był to błyskotliwy rozmówca.

Spojrzałem na zegarek — teraz uważałem go za swój — żałując, że zielone klejnoty nie zawirują natychmiast i nie ustawią się we względnej pozycji, wyznaczającej czas odlotu na powierzchnię planety. Nie poruszyły się w widoczny sposób od czasu, gdy ostatni raz na nie patrzyłem.

— Czym zajmowałeś się na Skraju Nieba, Tanner?

— Byłem żołnierzem.

— Ach, ale tam to nic nadzwyczajnego, prawda?

Z nudów — i ponieważ wiedziałem, że nic przez to nie tracę — wypichciłem odpowiedź.

— Wojna wniknęła do naszego życia. Nie można było się przed nią schować. Nawet tam gdzie się urodziłem.

— To znaczy?

— Nueva Iquique. To senne miasteczko na wybrzeżu, daleko od głównych ośrodków bitewnych. Ale każdy znał kogoś, kto został zabity przez przeciwników. Każdy miał jakiś teoretyczny powód, by ich nienawidzić.

— A ty nienawidziłeś wroga?

— Nie za bardzo. Propagandę tak zaprojektowano, by budować nienawiść… ale jeśli się chwilę nad tym zastanowiłeś, stawało się oczywiste, że oni mówią swym ludziom te same kłamstwa o nas. Oczywiście, przypuszczalnie część była prawdą. A nie potrzeba wiele wyobraźni, by podejrzewać, że my też popełnialiśmy te same okrucieństwa.

— Czy korzenie wojny sięgają wydarzeń we Flotylli?

— Tak, do tego się to w końcu sprowadza.

— Więc mniej tu chodzi o ideologię niż terytorium, prawda?

— Nie wiem ani nie dbam o to. Wszystko to zdarzyło się dawno temu, Quirrenbach.

— Czy dużo wiesz o Skyu Haussmannie? Słyszałem, że na twojej planecie są ludzie, którzy nadal oddają mu cześć?

— Tak, wiem o nim to i owo.

Quirrenbach miał zaciekawioną minę. Przysiągłbym, że w duchu robi notatki do nowej symfonii.

— Masz na myśli, że to część waszego wspólnego wychowania kulturowego?

— Nie, nie całkiem. — Wiedząc, że nic na tym nie tracę, pokazałem Quirrenbachowi ranę pośrodku swojej dłoni. — To stygmat. Znak, że Kościół mnie dopadł. Zarazili mnie wirusem indoktrynacyjnym. Zmusza mnie on do snów o Haussmannie, nawet jeśli nie bardzo mam na to ochotę. Nie prosiłem się o niego i upłynie trochę czasu, nim mój system się go pozbędzie, ale na razie muszę żyć z tym sukinsynem. Wpadam w drzemkę i śni mi się Sky za każdym razem, kiedy zamknę oczy.

— To straszne — skomentował, na próżno usiłując usunąć ze swego głosu ton fascynacji. — Ale zakładam, że kiedy się obudzisz, jesteś…

— Zdrowy psychicznie? Tak, całkowicie.

— Chciałbym usłyszeć o nim więcej — oświadczył Quirrenbach. — Nie masz nic przeciwko temu, żeby o nim opowiedzieć?

Obok nas jedna ze słoniowatych rur zaczęła wypuszczać parę piskliwym, parzącym wydechem.

— Nie sądzę, byśmy dłużej ze sobą przebywali. Minę miał przybitą.

— Naprawdę?

— Przykro mi, Quirrenbach… Wiesz, najlepiej pracuje mi się samemu. — Szukałem po omacku osłody mojego sprzeciwu. — I ty też potrzebujesz czasu bez towarzystwa, by pracować nad symfoniami…

— Tak, tak, później. Ale teraz? Musimy załatwić mnóstwo spraw, Tanner. Nadal niepokoi mnie ta zaraza. Czy uważasz, że tutaj jest niebezpiecznie?

— Powiadają, że ciągle krążą tu jej śladowe ilości. Czy masz implanty, Quirrenbach? — Patrzył na mnie wyczekująco, więc kontynuowałem: — Siostra Amelia, kobieta, która się mną opiekowała w Hospicjum, mówiła, że czasami usuwa się implanty imigrantom, ale wtedy nie rozumiałem, co ma na myśli.

— Cholera. Powinienem kazać je usunąć w roju parkingowym, wiedziałem o tym. Ale wahałem się, nie podobał mi się wygląd tych, którzy mieli to wykonywać. A teraz będę musiał do tego poszukać jakiegoś okrwawionego rzeźnika.

— Jestem przekonany, że mnóstwo ludzi zechce w tym pomóc. Tak się składa, że sam muszę też pomówić z takimi ludźmi.

Krępy człowieczek podrapał szczecinę na czaszce.

— Och, ty też? Więc wspólna podróż jest całkiem sensowna. Już miałem odpowiedzieć — wykręcić się grzecznie od jego towarzystwa — kiedy wokół mej szyi owinęło się czyjeś ramię.

Zostałem wyciągnięty z krzesła do tyłu i boleśnie uderzyłem o ziemię. Oddech uciekł mi z płuc jak stado przestraszonych ptaków. Byłem na skraju utraty świadomości, pozbawiony tchu, nie mogłem się ruszać, choć cały mój instynkt wrzeszczał, że ruch to może najlepsze działanie w tej chwili.

Ale nade mną już pochylał się Vadim, klatkę piersiową uciskało mi jego kolano.

— Nie spodziewałeś się znów zobaczyć Vadima, prawda, Meera-Bell? Teraz na pewno żałujesz, że nie zabiłeś Vadima.

— Nie mia… — próbowałem dokończyć zdanie, ale w płucach nie pozostało mi wystarczająco dużo powietrza. Vadim obserwował paznokcie, nieźle udając znudzenie. Moje pole widzenia ciemniało na skraju, ale spostrzegłem Quirrenbacha, stojącego obok, z rękami wykręconymi do tyłu, i drugą postać, która go trzymała jako zakładnika. Za nimi majaczyła obojętna plama przechodniów. Nikt nie zwracał najmniejszej uwagi na Vadimową zasadzkę.

Zwolnił ucisk. Złapałem oddech.

— Nie miałeś… czego? — spytał Vadim. — No, gadaj. Cały zamieniam się w słuch.

— Masz u mnie dług wdzięczności, że cię nie zabiłem, Vadimie. I dobrze o tym wiesz. Ale taki śmieć jak ty nie jest wart zachodu.

Udał, że się uśmiecha i znowu zaczął naciskać moją pierś. Ogarnęły mnie wątpliwości co do Vadima. Teraz, kiedy zobaczyłem, że ma wspólnika — mężczyznę, który zablokował Quirrenbacha — jego przechwałki o sieci sprzymierzeńców zaczynały wyglądać nieco prawdopodobniej.

— Śmieć, powiadasz? Widzę, że nie byłeś ponad to, by zwinąć mi zegarek, wstrętny złodziejaszku. — Majstrował przy pasku na moim przegubie. Z triumfującym uśmiechem ściągnął zegarek. Uniósł go do oka niczym zegarmistrz, studiujący jakiś fantastyczny ruch mechanizmu. — Mam nadzieję, że nie ma zadrapań.

— Weź sobie. Nie był naprawdę mój.

Vadim wsunął zegarek przez dłoń i wykręcał swój przegub na wszystkie strony, oglądając odzyskany łup.

— Dobra. Masz coś jeszcze do zadeklarowania?

— Owszem.

Jako że nie usiłowałem go zepchnąć drugą ręką, kompletnie ją ignorował. Nawet nie wyjąłem dłoni z kieszeni — wsunąłem ją tam. gdy spadałem z krzesła. Vadim mógł mieć kontakty, ale nie stał się większym zawodowcem od czasu naszej bójki na promie. Wyjąłem dłoń szybkim i płynnym ruchem uderzającej hamadriady. Vadim absolutnie nie był na to przygotowany.

W pięści trzymałem jeden z czarnych eksperientali Vadima. Vadim odegrał swą rolę idealnie — gdy unosiłem ramię, przesunął nieznacznie wzrok, akurat na tyle, by jedno z jego oczu znalazło się w moim zasięgu. Oko otworzyło się — łatwy cel, jakby Vadim brał udział w tym, co chcę mu zrobić.

Wepchnąłem mu eksperiental do oka.

Przedtem zastanawiałem się, czy jego jedno dobre oko nie było szklane, ale kiedy biały uchwyt eksperientala wszedł do środka, przekonałem się, że tylko sprawiało takie wrażenie. Vadim odskoczył ode mnie i zaczął wrzeszczeć. Krew tryskająca mu z oka miała barwę czerwonego wieczornego nieba. Młócił obłąkańczo rękami, ale nie sięgał po obce ciało tkwiące mu w oczodole.

— Cholera! — powiedział drugi mężczyzna, kiedy gramoliłem się na nogi. Quirrenbach mocował się z nim przez chwilę, a potem, już wolny, uciekał.

Vadim, jęcząc, zgiął się wpół nad stołem. Drugi mężczyzna go podtrzymywał, szeptał mu coś gorączkowo do ucha. Chyba go namawiał, by sobie poszli.

Miałem własną wiadomość dla Vadima.

— Wiem, że to boli jak cholera, ale jest coś, co powinieneś wiedzieć, Vadimie. Mogłem wbić to prosto w twój mózg. Bez trudu. Rozumiesz, co to znaczy, prawda?

Teraz bezoki, z twarzą jak krwawa maska, zdołał jednak się ku mnie odwrócić.

— Co?

— To znaczy, że masz u mnie następny dług, Vadimie.

A potem zdjąłem mu zegarek z przegubu i ponownie umieściłem na swoim.

TRZYNAŚCIE

Jeśli w pełnych hydrauliki zakamarkach New Vancouver operowały jakieś siły porządkowe, czyniły to tak subtelnie, że aż niewidocznie. Vadim i jego wspólnik odeszli, kuśtykając, nie zatrzymywani przez nikogo. Poczekałem chwilę, czując moralny obowiązek złożenia oficjalnych wyjaśnień — ale nic się nie działo. Stół, gdzie jeszcze kilka minut temu piliśmy z Quirrenbachem kawę, był teraz w opłakanym stanie, ale cóż miałem robić? Zostawić napiwek sprzątającemu serwitorowi, który z pewnością wkrótce się tu pojawi? To tępe urządzenie prawdopodobnie wyczyści kałuże krwi i wydzielin z taką samą bezmyślną skutecznością, jak czyści plamy po kawie.

Odszedłem. Nikt mnie nie zatrzymał.

Wślizgnąłem się do toalety. W pomieszczeniu nie było nikogo. Stał tam tylko długi rząd kabin, na drzwiach których umieszczono skomplikowane piktogramy, wyjaśniające, jak posługiwać się urządzeniami. Opłukałem twarz w zimnej wodzie i zmyłem krew z pięści. Starałem się uspokoić i wyciszyć.

Obmacałem klatkę piersiową. Upewniwszy się, że nie ma żadnych obrażeń prócz siniaków, poszedłem do strefy odlotów. Behemot — statek o kształcie diabła morskiego — przyssał się, jak minóg, do wirującej powłoki habitatu. Z bliska wyglądał znacznie mniej gładko i aerodynamicznie. Miał dziobaty, porysowany kadłub z czarnymi jak sadza smugami.

Dwa ludzkie potoki wlewały się do statku z przeciwnych stron. Mój potok przypominał ciemną, ponurą, ospałą maź — spiralnym tunelem wejściowym ludzie dreptali jakby na szubienicę. Drugi potok również sunął bez entuzjazmu, ale składał się — widziałem to przez przezroczystą rurę łączącą — z osób obsługiwanych przez serwitory, dziwacznie zmodyfikowanych zwierząt domowych, a nawet z ludzi, którzy przybrali postać zwierzęcą. Wśród nich ślizgały się palankiny hermetyków: ciemne pudła ustawione na sztorc niczym metronomy.

Za mną ktoś się przepychał.

— Tanner! — usłyszałem ochrypły sceniczny szept. — Też ci się udało! Kiedy zniknąłeś, niepokoiłem się, że dopadły cię jakieś zbiry Vadima!

— On się wpycha — powiedział cicho ktoś za mną. — Widzi pan to? Słowo daję, że go…

Odwróciłem się i spojrzałem w oczy osobie, która — wiedziałem to instynktownie — mówiła przed chwilą.

— On jest ze mną. Jeśli ma pan jakieś problemy z jego zachowaniem, zwróć się pan do mnie. Jeśli nie, zamknij się pan i czekaj w kolejce.

Quirrenbach wślizgnął się do kolejki obok mnie.

— Dzięki…

— Nie ma za co. Mów cicho i już nie wspominaj o Vadimie.

— Więc sądzisz, że naprawdę może mieć tu kumpli?

— Nie wiem, ale na pewien czas wystarczy mi kłopotów.

— Wyobrażam sobie, zwłaszcza po tym… — Pobladł. — Nawet nie chcę myśleć, co się tam stało.

— To nie myśl. Przy pewnej dozie szczęścia nigdy nie będziesz musiał.

Kolejka posuwała się naprzód. Pokonaliśmy ostatnią spiralę pochylni na szczyt behemota. Znajdowało się tam obszerne i gustownie oświetlone pomieszczenie, przypominające lobby olbrzymiego hotelu. Teraz tunel zapętlał się kilka razy spiralnie w dół, zanim dotarł do dna komory. Wokół ludzie spacerowali z drinkami w ręku; ich bagaże mknęły przed nimi, a niektóre poddano opiece małp. We wszystkich kierunkach odchodziły łuki nachylonych okien; wyznaczały kraniec jednego ze skrzydeł diabła morskiego. Wnętrze behemota musiało być prawie zupełnie puste, ale z miejsca, w którym stałem, widziałem najwyżej jego dziesiątą część.

W całej sali rozmieszczono grupki foteli, by można było usiąść i porozmawiać. Fotele stały również przy kapiących fontannach i kępach egzotycznych roślin. Od czasu do czasu prostokreślna sylwetka palankinu sunęła po podłodze niczym figura szachowa. Podszedłem do wolnej pary krzeseł nad jedną z okiennych szyb. Pragnąłem spokojnej drzemki, ale nie śmiałem zamykać oczu. A jeśli Reivich znajduje się tu, na statku?

— Rozmyślasz, Tanner? — odezwał się Quirrenbach, zajmując fotel obok. — Masz dość szczególną minę.

— Czy jesteś pewien, że tu będziesz miał najlepszy widok?

— Celna uwaga, Tanner, bardzo celna. Ale jeśli nie usiądę obok ciebie, nie usłyszę nic o Skyu. — Zaczął majstrować przy teczce. — Masz mnóstwo czasu, by opowiedzieć mi całą resztę.

— Omal cię nie zabili, a ty myślisz tylko o tym szaleńcu?

— Nie rozumiesz. Teraz myślę: a może skomponować symfonię dla Skya? — Nagle wycelował we mnie palec niczym pistolet. — Nie. Nie symfonię — mszę. Ogromne dzieło chóralne, epickie w wyrazie… wysublimowanie archaiczne w swej strukturze… sekwencje, kwinty, kontrapunkty z sanctusum… tren poświęcony utraconej niewinności; hymn na cześć zbrodni i chwały Schuylera Haussmanna…

— Nie ma żadnej chwały, Quirrenbach. Tylko zbrodnia. — Przecież nie dowiem się tego, póki mi wszystkiego nie opowiesz.

Nastąpiła seria głuchych odgłosów i wstrząsów — behemota odłączano od punktu cumowania na habitacie. Przez okno widziałem — i na chwilę dostałem zawrotu głowy — jak habitat szybko opada. Jednak nim mój organizm naprawdę zareagował na ten ruch, habitat znowu napłynął ku nam, a jego poszycie mknęło tuż za wielkimi oknami. A potem tylko kosmos. Rozejrzałem się wkoło, ale ludzie nadal spokojnie spacerowali po holu.

— Nie powinniśmy być w nieważkości?

— Nie tutaj — wyjaśnił Quirrenbach. — Gdy behemot oderwał się od NV, odpadł po stycznej do powierzchni habitatu, jak pocisk z procy. Ale tylko przez chwilę, po czym włączył ciąg i zwiększył go do 1 g. Potem musiał pójść nieco po łuku, żeby przy wymijaniu habitatu w niego nie uderzyć. Jak rozumiem, to jedyny trudniejszy moment w podróży — wtedy istnieje prawdopodobieństwo, że drink wywędruje ci z kieliszka. Ale pilocisko chyba wiedziało, co robi.

— Pilocisko?

— Do kierowania tych rzeczy wykorzystują chyba genetycznie zmodyfikowane walenie. Wieloryby lub morświny, podłączone na stałe do układu nerwowego behemota. Ale nie martw się. Nigdy nikogo nie zabiły. Przez większość podróży w dół lot będzie tak spokojny jak w tej chwili. Behemot po prostu opuszcza się w atmosferę, bardzo łagodnie i powoli. W atmosferze, nawet rzadkiej, zachowuje się jak olbrzymi, sztywny sterowiec. Kiedy opuści się blisko powierzchni, będzie miał wielką pławność dodatnią i żeby utrzymać się na dole, będzie musiał używać silników. To bardzo podobne do pływania. — Quirrenbach pstryknął na przechodzącego obok serwitora. — Drinki. Co ci postawić, Tanner?

Wyjrzałem przez okno: horyzont Yellowstone wznosił się pionowo — planeta wyglądała jak stroma, żółta ściana.

— Nie wiem. Co się tutaj pija?

* * *

Gdy behemot zlikwidował prędkość orbitalną, która uprzednio odpowiadała prędkości karuzeli, horyzont Yellowstone nachylił się z wolna do poziomu. Proces przebiegał gładko i bez zakłóceń, musiał być jednak zaplanowany szczegółowo, bo kiedy w końcu osiągnęliśmy zerową prędkość w stosunku do planety, wisieliśmy dokładnie nad Chasm City, a nie gdzieś dalej.

Od powierzchni planety dzieliły nas wtedy tysiące kilometrów. Ciążenie Yellowstone odczuwało się prawie tak mocno jak na gruncie. Moglibyśmy znajdować się na szczycie bardzo wysokiej góry — takiej, która by wystawała poza atmosferę. Jednak powoli — z niespiesznym spokojem, charakteryzującym dotychczas całą naszą podróż — behemot rozpoczął schodzenie.

Quirrenbach i ja w milczeniu obserwowaliśmy widok.

Yellowstone była cięższą siostrą Tytana z Układu Słonecznego — nie księżyc, a pełnoprawna planeta. Chaotycznie rozmieszczone i trujące związki azotu, metanu i amoniaku, paćkały ją wszelkimi odcieniami żółci. Ochra, oranż i jasny brąz wirowały wspaniałymi cyklonowymi spiralami, zawijały się i rozgałęziały jak najdelikatniejsza robota artysty. Większą część powierzchni Yellowstone, niesamowicie mroźną, smagały wściekłe wiatry, nawiedzały nagłe powodzie i burze elektryczne. W odległej przeszłości orbita planety wokół Epsilon Eridani została zakłócona przez Mandarynkowy Sen, masywnego gazowego giganta układu; to wydarzenie miało miejsce setki milionów lat temu lecz skorupa Yellowstone nadal powracała do równowagi po napięciach tektonicznych tamtego spotkania i wylewała energię z powrotem na powierzchnię. Istniały nawet teorie, że Oko Marka — jedyny księżyc planety — został zabrany gazowemu gigantowi. Teoria ta tłumaczyłaby występowanie dziwnych kraterów, zgrupowanych po jednej stronie księżyca.

Yellowstone nie była miejscem gościnnym, niemniej jednak ludzie na nią przybyli. Próbowałem sobie wyobrazić podróżnych Belle Epoque… — schodzą w atmosferę Yellowstone, wiedząc, że pod złotymi warstwami chmur leżą miasta bajkowe jak sen, a Chasm City jest z nich najpotężniejsze. Świetność trwała ponad dwieście lat… i nawet w jej ostatnim okresie nic nie zapowiadało, że nie potrwa jeszcze przez wieki. Żadnego dekadenckiego upadku, żadnego załamania sił witalnych. Wtedy nadeszła zaraza. Wszystkie te odcienie żółci stały się odcieniami choroby; odcieniami wymiocin, biegunki i zakażenia. Mroźne niebiosa planety zasłaniały miasta zarażone, rozrzucone na powierzchni jak wrzody.

A jednak, myślałem, pociągając zakupionego mi przez Quirrenbacha drinka, wszystko było dobre, póki trwało.

Behemot nie wbijał się w atmosferę, lecz się w nią pogrążał, schodząc tak wolno, że trudno było mówić o jakimkolwiek tarciu o kadłub. Niebo w górze — już nie jednolicie czarne — przybrało słabe oznaki fioletu, a potem ochry. Niekiedy nasz ciężar wahał się — prawdopodobnie behemot natrafiał na bąbel ciśnienia, którego nie mógł gładko pokonać — ale nie więcej niż o dziesięć do piętnastu procent.

— Ciągle jest piękna — powiedział Quirrenbach. — Nie sądzisz?

Miał rację. Teraz od czasu do czasu, gdy jakiś sporadyczny szkwał lub ruch w atmosferycznych procesach chemicznych otwierał chwilową szparę w żółtych warstwach chmur, widzieliśmy powierzchnię: pobłyskujące jeziora zamrożonego amoniaku; psychodeliczne, wyrzeźbione przez wiatr formacje skalne; połamane iglice i dwukilometrowe łuki niczym pogrzebane częściowo kości jakichś gigantycznych zwierząt. Na dole istniały formy jednokomórkowców, wiedziałem o tym — żyły na powierzchni, plamiąc ją monomolekularnymi warstwami fioletu i szmaragdowej zieleni, a także wplatały się w głębokie struktury skalne — ale trwały one w czasie zamrożonym i trudno je było w ogóle uważać za żywe. Tu i ówdzie wyłaniały się małe placówki przykryte kopułami, ale nie można by ich uznać za miasta. Obecnie garstka osiedli Yellowstone osiągała rozmiary jednej dziesiątej Chasm City. Stolica nie miała sobie równych. Nawet drugie co do wielkości miasto — Ferrisville — w porównaniu z Chasm City było zaledwie miasteczkiem.

— Przyjechać tu i… — Nie musiałem kończyć tego powiedzenia.

— Tak… chyba masz rację — przyznał Quirrenbach. — Gdy już nasiąknę atmosferą, ożywię swe kompozycje i zarobię tyle, by wystarczyło na lot… wątpię, czy tu pozostanę.

— Jak zamierzasz zarabiać?

— Dla kompozytora zawsze znajdzie się praca. Trzeba tylko znaleźć jakiegoś bogatego dobroczyńcę, który dla kaprysu sfinansuje wielkie dzieło sztuki. Sponsor czuje wtedy, że sam zdobywa małą dawkę nieśmiertelności.

— A jeśli już jest nieśmiertelnym lub jest pośmiertnikiem, czy jak tam oni siebie nazywają?

— Nawet pośmiertnik nie ma pewności, czy kiedyś nie umrze, więc instynkt zostawienia śladu w historii nie słabnie. Ponadto w Chasm City jest wiele osób, które były pośmiertnikami, ale teraz mają przed sobą perspektywę śmierci taką, jaka towarzyszy stale niektórym z nas.

— Serce mi krwawi.

— Właśnie. Powiedzmy po prostu, że spora grupa ludzi ma teraz śmierć w terminarzu, a nie miała jej przez kilka stuleci.

— Może prawda… ale jeśli wśród nich nie znajdą się bogaci dobroczyńcy?

— Ależ znajdą się. Widziałeś te palankiny. Nadal w Chasm City istnieją bogacze, choć nie zostało wiele z infrastruktury gospodarczej. Ale bądź pewien, że istnieją tam enklawy bogactwa oraz wpływów i mogę się założyć, że niektórzy są bogatsi i bardziej wpływowi niż przedtem.

— Tak już zawsze jest z katastrofami — zauważyłem.

— Co takiego?

— Katastrofa nigdy nie jest nieszczęściem dla wszystkich. Coś nieprzyjemnego zawsze wypływa na wierzch.

* * *

Podczas dalszego schodzenia wymyślałem dla siebie przy ksywkę i kamuflaż. Dotychczas tego nie opracowałem, ale — jeśli pominąć broń i logistykę — był to mój sposób działania. Wolałem dostosowywać się do konkretnego otoczenia, niż planować sprawy z wyprzedzeniem. A Reivich? Nie mógł wcześniej wiedzieć o zarazie, więc wszystkie plany, jakie ewentualnie ułożył, załamały się natychmiast, gdy się dowiedział, co zaszło. Ale Reivich należał do arystokracji, a jej wpływy przekraczały kosmos między światami, opierały się często na więzach rodzinnych o wiekowych tradycjach. Bardzo prawdopodobne, że Reivich ma koneksje wśród elity Chasm City.

Te powiązania mógł wykorzystać, nawet gdyby przed swoim przybyciem nie zdołał się z nikim skontaktować. A jeśli zdołał wysłać swoim sprzymierzeńcom sygnał, gdy tu leciał? Jeśli ich uprzedził? Światłowiec leci niemal z prędkością światła, ale musi przyśpieszać i zwalniać na obu końcach swej trasy. Sygnał radiowy wysłany ze Skraju Nieba — wysłany przed odlotem „Orvieto” — dosięgnąłby Yellowstone na rok czy dwa przed samym statkiem i dałby jego sprzymierzeńcom wiele czasu na przygotowania.

A może nie miał sprzymierzeńców. Albo istnieli, ale wiadomość nigdy nie dotarła, zagubiona w obecnym chaosie układowej sieci łączności, i krąży bez końca między popsutymi węzłami sieci. Może nie miał czasu wysłać wiadomości lub zupełnie nie wpadło mu to do głowy.

Pocieszające wersje wydarzeń… nie miałem jednak zwyczaju liczyć na sprzyjające okoliczności.

To przeważnie upraszczało sprawy.

Spojrzałem znowu przez okno: obłoki rozstąpiły się i zobaczyłem Chasm City po raz pierwszy. On jest tam w dole, gdzieś… czeka i wie, myślałem. Ale nawet z góry miasto wydawało się zbyt ogromne, by je ogarnąć, i czułem miażdżący ciężar czekającego mnie zadania. Daj spokój, pomyślałem. To niemożliwe. Nigdy go nie znajdziesz.

Wtedy wspomniałem Gittę.

* * *

Miasto gnieździło się wewnątrz szerokiego krateru o postrzępionych ścianach. Krater miał sześćdziesiąt kilometrów średnicy i w swym najwyższym punkcie niemal dwa tysiące metrów wysokości. Pierwsi przybyli tu badacze — szukali schronienia w kraterze. Budowali niezgrabne, wypełnione powietrzem konstrukcje, które na prawdziwym wichrowisku nie wytrzymałyby nawet pięciu minut. Wabiła ich także sama rozpadlina: głęboki, zasnuty mgłami rów o stromych ścianach w geometrycznym wnętrzu krateru.

Rozpadlina bekała ciepłym gazem — było to jedno z ujść energii tektonicznej, wpompowanej w jądro planety w czasie spotkania z gazowym gigantem. Gaz truł, lecz miał więcej wolnego tlenu, pary wodnej i innych gazów śladowych niż pozostałe podobne ujścia gazu na Yellowstone. Gaz należało mechanicznie odfiltrować, nim stał się zdatny do oddychania, ale tutaj ten proces był znacznie prostszy niż gdziekolwiek indziej, a żar można było wykorzystać do napędu olbrzymich turbin parowych, dostarczających więcej energii, niż potrzebowała jakakolwiek młoda kolonia. Miasto rozciągnęło się na całą poziomą powierzchnię krateru, otoczyło rozpadlinę, i wlało nieco w jej głębinę. Na niebezpiecznych półkach, setki metrów poniżej brzegu rozpadliny, wzniesiono konstrukcje i połączono je windami i przejściami.

Jednak większość miasta leżała pod otaczającą rozpadlinę rozległą, toroidalną kopułą. Quirrenbach opowiadał, że miejscowi nazywali to Moskitierą. W istocie było to osiemnaście osobnych kopuł, ale ponieważ się łączyły, stwierdzenie, gdzie kończy się jedna, a zaczyna druga, nastręczało trudności. Przez ostatnie siedem lat nie czyszczono powierzchni i obecnie plamiły ją prawie nieprzezroczyste odcienie brązu i żółci. Niektóre przypadkowe obszary kopuły pozostały dość czyste i odsłaniały widok na miasto poniżej. Z behemota wyglądało prawie normalnie: wyjątkowe skupisko niezwykle wysokich budynków, skompresowanych w ropiejącą miejską gęstwę; jakby zerkało się do wnętrza fantastycznie złożonej maszyny. Ale w formie tych budynków było coś okropnego, coś chorowitego w ich powykrzywianych sylwetach — z pewnością nie zaakceptowałby tego żaden architekt. Ponad ziemią domy rozgałęziały się i rozgałęziały, stapiając w jedną oskrzelową masę. Na górnym i dolnym końcu budowli tę masę pstrzyły świetlne ziarenka. Mimo tych latarenek budynki wyglądały na ciemne i wymarłe.

— Wiesz, co to znaczy — powiedziałem.

— Co takiego?

— Nie żartowali. To nie oszustwo.

— Nie — odparł Quirrenbach. — Nie żartowali z całą pewnością. Ja też pozwoliłem sobie na głupią nadzieję, że samo miasto pozostało nienaruszone mimo losów Pasa Złomu, mimo dowodów, które widziałem na własne oczy. Jakby było samotnikiem gromadzącym bogactwa z dala od ciekawych.

— Ale miasto nadal istnieje — zauważyłem. — Nadal tam na dole są ludzie i nadal tworzą jakiś typ społeczeństwa.

— Lecz niezupełnie taki, jakiego się spodziewaliśmy.

Przelecieliśmy nisko nad kopułą. Struktura była zapadającą się geodetyczną draperią z metalowej kraty i diamentu konstrukcyjnego. Rozciągała się na kilometry, daleko jak sięgał wzrok w brązową błonę atmosfery. Niewielkie zespoły robotników w skafandrach niczym mrówki znaczyły kopułę; ich prace naprawcze zdradzały tryskające iskry spawarek. Tu i ówdzie widziałem kleksy szarej pary wyciekające ze szczelin w kopule — to powietrze z wnętrza kopuły zamarzało w zderzeniu z atmosferą Yellowstone, wysoko, ponad pułapką termiczną krateru. Niżej budynki sięgały artretycznymi palcami prawie spodu samej kopuły. Między tymi chorobliwie napuchłymi i pokrzywionymi członkami rozciągały się ciemne liny; przypominały resztki rękawiczek, które prawie całkowicie zgniły. Przy koniuszkach tych palców gromadziły się światła i sięgały długimi, krętymi nićmi wzdłuż najgęstszych sieci łączących domy. Teraz, gdy się zbliżyliśmy, widziałem tam również delikatniejsze sploty, #bu-wdń# zawinięte w zawikłaną plątaninę cienkich ciemnych przewodów, jakby pająki w delirium usiłowały bez powodzenia utkać między nimi swe sieci, a wyprodukowały niespójną masę zwisających nici. Po nich, po pijanych trajektoriach, przesuwały się światła.

Na pokładzie „Strelnikova” odsłuchałem informację o Parchowej Zarazie: transformacja przebiegała niezwykle gwałtownie — tak że przesuwające się ściany zabiły mnóstwo ludzi znacznie brutalniej, niż uczyniłaby to zaraza. Budynki zaprojektowano tak, by same się naprawiały i zmieniały swój kształt zgodnie z kaprysami architektonicznymi demokratycznej większości — ludność życzyła sobie, by budynek zmienił formę, więc budynek się przekształcał. Jednak zmiany spowodowane zarazą były nagłe i niekontrolowane jak gwałtowne ruchy sejsmiczne. Czyhało w tym ukryte niebezpieczeństwo dla miasta tak utopijnego w swej płynności, że mogło być przekształcane i modelowane znowu, zamrażane, topione i znów zamrażane, jak lodowa rzeźba. Nikt nie informował budowli, że mieszkają w nich ludzie, którzy podczas tego procesu zostaną zmiażdżeni. Wielu zmarłych nadal było pogrzebanych w monstrualnych strukturach.

Teraz pod nami wystawały zęby ściany krateru. Behemot z wprawą prześlizgiwał się przez szczelinę w tym kręgu, ledwo mogącą przepuścić pojazd.

Przed nami, przy brzegu złotobrązowego jeziora, widziałem skupisko opancerzonych budowli. Behemot obniżył się z wyciem dysz nad jezioro — starał się utrzymać na bieżącej wysokości wbrew swej naturalnej tendencji do wypływania w górę.

— Czas wysiadać — zauważył Quirrenbach. Wstał z fotela i wskazał ludzi, którzy w holu podążali w jednym kierunku.

— Dokąd oni wszyscy idą?

— Do kapsuł zrzutowych.

Poszedłem za nim przez hol, gdzie kilkanaście spiralnych schodów wiodło na poziom wyładowczy — cały pokład pod holem. Ludzie czekali przy szklanych śluzach powietrznych na łzokształtne kapsuły, których kilkadziesiąt właśnie pchano po prowadnicach. Z przodu kapsuły ześlizgiwały się po krótkiej rampie wystającej z brzucha behemota. Resztę odległości pokonywały, spadając — dwieście, trzysta metrów — i z pluskiem wpadały do jeziora.

— Chcesz powiedzieć, że ta rzecz nie wyląduje?

— Wielkie nieba, nie! — Quirrenbach uśmiechnął się do mnie. — Nie ryzykowaliby lądowania. Nie w tych czasach.

* * *

Nasza kapsuła zrzutowa ześlizgnęła się z brzucha behemota. Siedzieliśmy we czwórkę: Quirrenbach, ja i dwoje innych pasażerów. Ci akurat żywo konwersowali na temat niejakiego Voronoffa, miejscowej znakomitości, ale mówili w norte z tak silnym lokalnym akcentem, że rozumiałem co trzecie słowo. Spadanie z behemota absolutnie ich nie poruszyło. Nie okazali emocji nawet wtedy, gdy zanurzyliśmy się w jeziorze i zdawało się, że nie wyskoczymy na powierzchnię. Ale wyskoczyliśmy, a ponieważ kapsuła była przezroczysta, widziałem pozostałe kapsuły wynurzające się obok nas.

Po jeziorze ruszały ogromne machiny, by nas odebrać. Trójnogi, wznoszące się wysoko nad nami na szkieletowych, rozsuwanych mechanicznych nogach. Dźwigowymi wypustkami zaczęły zbierać pływające kapsuły i umieszczać je w siatce zbiorczej pod kadłubem każdego z trójnogów. Na wierzchu każdej maszyny widziałem operatora — maleńkiego w uszczelnionej kabinie — gorączkowo manewrującego dźwigniami.

Maszyny podeszły do brzegu jeziora, a ich połów znalazł się na pasie transmisyjnym wiodącym do jednego z budynków, które wcześniej widziałem z behemota.

W środku przekazano nas do hermetycznej komnaty przyjęć. W niej znudzeni robotnicy zdejmowali pojemniki z transportera i je otwierali. Puste pojemniki wysłano do obszaru załadowczego, podobnego do tego na pokładzie behemota. Czekali tam pasażerowie z bagażem. Przypuszczałem, że zostaną oni przeniesieni do środka jeziora przez trójnogi, które później podniosą każdą kapsułę dostatecznie wysoko, by behemot mógł ją pochwycić.

Razem z Quirrenbachem opuściliśmy naszą kapsułę i poszliśmy z potokiem pasażerów przez labirynt zimnych, ciemnych tuneli. Powietrze smakowało nieświeżo, jakby każdy łyk, przed dotarciem do moich płuc, przeszedł uprzednio przez kilka innych. Lecz dało się nim oddychać, a ciążenie nie było zauważalnie większe niż w habitacie Pasa Złomu.

— Nie wiem dokładnie, czego się spodziewałem — oznajmiłem. — Ale na pewno nie tego. Żadnych znaków powitalnych, nie widać służby bezpieczeństwa. Nic. Zastanawiam się wobec tego, jak wygląda kontrola celna i imigracyjna.

— Nie musisz się zastanawiać. Właśnie opuściłeś te sekcje.

Pomyślałem o diamentowym pistolecie, który oddałem Amelii, przekonany, że nie ma sposobu, bym wwiózł go ze sobą do Chasm City.

— To było to?

— Pomyśl tylko. Niesłychanie trudno wwieźć do Chasm City coś, czego tam jeszcze nie ma. Nie ma sensu sprawdzanie broni — oni mają już jej dosyć, więc jedna więcej nie robi różnicy. Najprawdopodobniej skonfiskowaliby to co masz i zaproponowali nowszy model za dopłatą. I nie ma sensu szukanie chorób. To zbyt skomplikowane. Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że coś złapiesz w mieście niż to, że wwieziesz tu coś nowego. Kilka miłych obcych zarazków mogłoby się nam nawet przydać.

— Nam?

— Im. Przejęzyczyłem się.

Przeszliśmy do dobrze oświetlonego obszaru, gdzie szerokie okna wychodziły na jezioro. Behemota ładowano kapsułami. Powierzchnię grzbietową rybokształtnej machiny nadal rozjaśniało światło dysz, utrzymujących behemota na pozycji. Wszystkie kapsuły, przed załadowaniem do brzucha promu, sterylizowano w pierścieniu fioletowych płomieni. Może miastu było wszystko jedno, co do niego wpływa, ale wszechświat zewnętrzny wyraźnie troszczył się o to, co z miasta wypływa.

— Masz jakiś pomysł, jak dostać się do miasta?

— W zasadzie jest tylko jeden sposób: Zefir Chasm City.

Poszliśmy wolno kolejnym tunelem łącznikowym. Przecisnęliśmy się obok palankinu — pionowego pudła ozdobionego czarnym reliefem pokazującym chełpliwe sceny z przeszłości miasta. Kiedy minęliśmy wolno sunącą machinę, spojrzałem ukradkiem wstecz i dostrzegłem trwożliwe oczy siedzącego w środku hermetyka; blada twarz za grubym, zielonym szkłem.

Bagaże niosły serwitory chodzące, ale miały one w sobie coś prymitywnego. Nie były to nowoczesne, inteligentne maszyny, lecz debilne, zawodne roboty o świadomości nie większej od świadomości psa. Nie było tu już naprawdę inteligentnych maszyn; tylko jeszcze w orbitalnych enklawach można je było gdzieniegdzie spotkać. Ale nawet te prymitywne serwitory najwidoczniej bardzo sobie ceniono jako oznakę resztkowego bogactwa.

I byli jeszcze sami bogacze, ci podróżujący bez palankinowej eremy. Przypuszczalnie żaden z tych ludzi nie miał implantów o znacznym stopniu złożoności — z pewnością nic podatnego na spory zarazy. Poruszali się nerwowo, w stadach i otoczeniu serwitorów.

Przed nami tunel rozszerzył się w podziemną pieczarę, słabo oświetloną setkami migoczących lamp w lampionach. W jaskini stale się wyczuwało ciepły powiew, niosący intensywny zapach oleju maszynowego.

Oczekiwało tam coś ogromnego i potwornego.

Jeździło na czterech zestawach podwójnych szyn, umieszczonych wokół w odstępach dziewięćdziesięciu stopni: jeden zestaw pod machiną, jeden nad nią i po jednym po obu stronach. Same szyny przytwierdzono do ramowej konstrukcji szkieletowych uchwytów, choć z obu końców pieczary znikały one w okrągłych tunelach, gdzie przymocowano je do samych ścian. Nie mogłem się powstrzymać od myśli o pociągach na „Santiago”, które widziałem w jednym ze snów o Skyu. Pociągi obramowano podobnym zestawem szyn — jednak tam szyny służyły tylko jako prowadnice pól indukcyjnych.

Tutaj tak nie było.

Pociąg miał konstrukcję czterosymetryczną; w centrum znajdował się cylindryczny rdzeń zakończony dziobem w kształcie kuli karabinowej i pojedynczym, cyklopowatym reflektorem; z rdzenia wystawały cztery osobne podwójne rzędy olbrzymich żelaznych kół, każde z dwunastoma szprychami i każde zawarte w parze szyn. Trzy pary ogromnych cylindrów rozmieszczono przy każdym zestawie dwunastu głównych kół napędowych, z których każde — za pośrednictwem zadziwiającego układu nasmarowanych tłoków i grubych jak udo członowatych wysięgników — łączyło się z czterema zestawami kół. Wszędzie wokół maszyny wiły się rury. Mogła cechować je jakaś symetria, czy elegancja projektu, ale zepsuto ją, rozmieszczając — chyba przypadkowo — wyloty wydechowe, wszystkie czkające parą w stronę sklepienia jaskini. Maszyna syczała jak smok, którego cierpliwość zaraz się wyczerpie. Niepokojąco przypominała żywe stworzenie.

Z tyłu ciągnął się sznur wagonów pasażerskich, zbudowany z tą samą czterosymetrią, wpasowany w ten sam zestaw szyn.

— To jest właśnie…

— …Zefir Chasm City — dokończył Quirrenbach. — Ale bestia, co?

— Chcesz mi powiedzieć, że to coś naprawdę jeździ?

— A co ty myślisz? — Spojrzałem na niego, więc kontynuował: — Słyszałem, że w połączeniach do Chasm City i innych osiedli stosowali pociągi lewicujące magnetycznie. Mieli dla nich tunele próżniowe. Ale widocznie po zarazie system przestał działać prawidłowo.

— Uznali, że zastąpienie go czymś takim to dobry pomysł?

— Nie mieli wyboru. Obecnie chyba nikomu nie zależy, by szybko dotrzeć na miejsce, więc nie ma znaczenia, że pociągi nie osiągają dawnych prędkości naddźwiękowych. Kilkaset kilometrów na godzinę wystarcza aż nadto, nawet na podróż do innych osiedli.

Quirrenbach ruszył w kierunku końca pociągu, gdzie pochylnie prowadziły do wagonów pasażerskich.

— Czemu para?

— Ponieważ na Yellowstone nie ma paliw kopalnych. Niektóre generatory jądrowe nadal pracują, ale rozpadlina jest tutaj praktycznie jedynym źródłem energii. Właśnie dlatego obecnie mnóstwo miejskich urządzeń pracuje na parę.

— Nadal tego nie rozumiem, Quirrenbach. Nie skaczesz sześćset lat wstecz tylko dlatego, że nie możesz już wykorzystywać nanotechnologii.

— Może i skaczesz. Kiedy uderzyła zaraza, dotknęła znacznie więcej dziedzin życia, niżby się wydawało. Prawie całą produkcję od stuleci wykonywały nano. Wytwarzanie materiałów i narzędzi, nadawanie kształtu — to wszystko nagle stało się znacznie bardziej prymitywne. Nawet rzeczy, które same nie wykorzystywały nano, były przez nano zbudowane — zaprojektowano je z niesłychanie małym marginesem tolerancji. Nic z tego nie można już powielić. Nie był to tylko problem, jak funkcjonować z trochę mniej wyrafinowanymi przedmiotami. Musieli się cofnąć do chwili sprzed osiągnięcia jakiegoś poziomu, od którego mogliby rozpocząć odbudowę. Oznaczało to stosowanie prymitywnie obrabianych metali. I pamiętaj, że wiele danych dotyczących takich rzeczy również stracono. Macali na ślepo. To tak, jakby ktoś z dwudziestego pierwszego wieku próbował wykonać średniowieczny miecz, bez jakiejkolwiek wiedzy metalurgicznej. Wiedza, że coś jest prymitywne, niekoniecznie ułatwia ponowne odkrycie tej rzeczy.

Quirrenbach stanął pod szczękającą tablicą, by złapać oddech. Pokazywała odjazdy do Chasm City, Fernisville, Loreanville, New Europa i dalej; do wszystkich miejscowości, prócz Chasm City, odjeżdżał przeważnie jeden pociąg dziennie.

— Radzili sobie najlepiej, jak mogli — ciągnął Quirrenbach. Oczywiście, niektóre technologie przeżyły zarazę. Dlatego właśnie nadal widzisz relikty, nawet tutaj — serwitory, pojazdy — ale to przeważnie własność bogaczy. Należy do nich kilka elektrowni na antymaterię w mieście i wszystkie generatory jądrowe. W dole w Mierzwie… tam są inne sprawy. Niebezpieczne.

Patrzyłem na tablicę odjazdów. Miałbym ułatwione zadanie, gdyby Reivich pojechał pociągiem do jednego z mniejszych osiedli, gdzie byłby zarazem i widoczny, i w pułapce, ale pomyślałem, że najprawdopodobniej skorzystał z pierwszego pociągu do Chasm City.

Kupiliśmy bilety i wsiedliśmy do pociągu. Wagony tuż za lokomotywą wyglądały na znacznie starsze niż reszta pociągu i dlatego znacznie nowocześniejsze. Odzyskano je z pociągu lewitującego i domontowano koła. Drzwi zamknęły się jak źrenica oka i cała procesja ruszyła ze szczękiem, pełznąc w tempie piechura, a potem z wysiłkiem nabierając prędkości. Słychać było nierówny pisk ślizgających się kół. Potem jazda stała się gładsza. Obok nas kłębami przepływała para. Pociąg przejeżdżał przez jeden z wąskich tuneli, zaopatrzonych w ogromne przysłonowe drzwi. Po chwili przejechaliśmy przez serię śluz ciśnieniowych, aż znaleźliśmy się chyba w próżni.

Jazda była teraz upiornie cicha.

Przedział pasażerski był zatłoczony jak w transporcie więziennym, a pasażerowie zdawali się przygaszeni, niemal senni, jak oszołomieni narkotykiem więźniowie. Z sufitu opadły ekrany i teraz cyklicznie odgrywały reklamy, ale reklamy odnoszące się do produktów i usług, które prawdopodobnie nie przetrwały plagi. W końcu wagonu widziałem zwarty tłum palankinów ustawionych na kształt zestawu trumien na zapleczu zakładu pogrzebowego.

— Przede wszystkim musimy usunąć te implanty — powiedział Quirrenbach konfidencjonalnie. — Nie mogę znieść myśli, że te rzeczy wciąż siedzą w mojej głowie.

— Powinniśmy znaleźć kogoś, kto zrobi to szybko — zauważyłem.

— I bezpiecznie. Sama szybkość jest niewiele warta. Uśmiechnąłem się.

— W tej chwili jest prawdopodobnie trochę za późno, by się martwić o bezpieczeństwo, prawda?

Quirrenbach wydął usta.

Ekran obok pokazywał reklamę maszyny latającej, wyglądającej wyjątkowo nowocześnie, coś w rodzaju naszych wolantorów, jeśli pominąć fakt, że wyglądała jakby wykonano ją z owadzich części. Zaraz jednak ekran zamigotał zakłóceniami i pojawiła się na nim kobieta podobna do gejszy.

— Witajcie na pokładzie Zefira Chasm City. — Jej twarz przypominała chińską lalkę z malowanymi ustami i różowymi policzkami. Kobieta miała na sobie absurdalnie skomplikowane srebrne ubranie, które zakrzywiało się w górę, za jej głowę. — Obecnie przejeżdżamy przez Tunel Trans-Kalderowy i dotrzemy do Dworca Centralnego za osiem minut. Mamy nadzieję, że będziecie państwo zadowoleni z podróży, a pobyt w Chasm City będzie dla państwa przyjemny i owocny. Tymczasem zapraszamy państwa do obejrzenia niektórych interesujących miejsc w mieście.

— To będzie ciekawe — powiedział Quirrenbach.

Okna wagonu zamigotały, stały się holograficznymi displejami. Nie pokazywały już przemykających ścian, lecz widok miasta, jakby pociąg jechał przez tunel siedem lat historii. Mknęliśmy przez konstrukcje jak ze snu, wznoszące się po obu stronach niczym góry wyrzeźbione z pojedynczego opalu lub obsydianu. Pod nami piętrzyły się tarasy z pięknymi ogrodami i jeziorami, wśród nich ścieżki spacerowe i miejskie rury tranzytowe. Tarasy ginęły w mgiełce niebieskiej głębi, rozrywanej przepastnymi otchłaniami pełnymi neonowych świateł, ogromnych wielopoziomowych atriów i skalnych ścian. Powietrze roiło się od kolorowych pojazdów — niektóre z nich miały kształt egzotycznych ważek czy kolibrów. Sterówce pasażerskie niemrawo przepychały się przez powietrzne roje; kilkudziesięciu miniaturowych wycieczkowiczów wyglądało zza barierek swych gondoli. Nad nimi największe budynki wynurzały się niczym geometryczne obłoki. W jaskrawoniebieskie niebo wplatała się delikatna, regularna krata kopuły.

Miasto rozciągało się na ogromne odległości, jak okiem sięgnąć, same cuda. Tylko sześćdziesiąt kilometrów, a jakby nieskończoność. Zdawało się, że na obejrzenie wszystkich interesujących miejsc w Chasm City nie wystarczy życia. Nawet życia sztucznie przedłużonego.

Nikt jednak nie poinformował symulacji o zarazie. Musiałem sobie przypomnieć, że nadal mkniemy przez tunel w ścianie krateru i dopiero dotrzemy do miasta.

— Rozumiem, dlaczego nazywali to Belle Epoque — zauważyłem.

Quirrenbach kiwnął głową.

— Mieli wszystko. I wiesz, co z tego było najgorsze? Cholernie dobrze o tym wiedzieli. W przeciwieństwie do innych złotych wieków w historii… oni wiedzieli, że go właśnie przeżywają.

— Chyba z tego powodu byli dość nieznośni.

— Ale z pewnością za to zapłacili.

Mniej więcej wtedy wdarliśmy się w coś, co w Chasm City uchodziło za dzień. Pociąg musiał przeciąć brzeg krateru i jechał przez pogranicze kopuły. Pędził w zawieszonej rurze, takiej samej, jaką pokazywał hologram, ale tę rurę pokrywał brud, ustępujący tylko przelotnie — akurat na tyle, by pokazać, że mijamy ciąg stłoczonych slumsów. Zapis holograficzny działał nadal, więc dawne miasto nakładało się na nowe jak ledwo widoczny duch. Przed nami rura zakręcała i znikała w tarasowatym cylindrycznym budynku, skąd promieniście rozchodziły się inne rury, które mknęły dalej przez miasto. W miarę zbliżania się do tarasowego budynku pociąg zwalniał.

Dworzec Centralny, Chasm City.

* * *

Wewnątrz stacji obraz holograficzny zanikł, zabierając ze sobą ostatnie niewyraźne wspomnienie Belle Epoque. Chyba tylko Quirrenbach i ja poświęciliśmy temu wspaniałemu hologramowi jakąś uwagę. Pozostali pasażerowie stali w milczeniu, obserwując popaloną i zaśmieconą podłogę.

— Nadal sądzisz, że zdołasz tu zrealizować swoje dzieło? — zapytałem Quirrenbacha. — Po tym, co teraz zobaczyłeś?

Zastanawiał się długo, nim odpowiedział:

— A czemu nie? Może teraz jest więcej możliwości niż kiedykolwiek przedtem. Może to tylko kwestia adaptacji. Choć jedno jest pewne.

— Mianowicie?

— Muzyka, którą tutaj napiszę, z pewnością nikomu nie doda otuchy.

* * *

Na Dworcu Centralnym panowała taka wilgoć jak w Dżungli Półwyspu i taki mrok jak przy leśnym poszyciu. Płaszcz Vadima zdjąłem, zwinąłem i teraz niosłem pod pachą.

— Musimy jakoś wydostać te implanty — powtórzył Quirrenbach, ciągnąc mnie za rękaw.

— Nie martw się, pamiętam.

Sklepienie podpierały żłobkowane słupy, rosłe niczym drzewa hamadriadowe; potem wtykały swe palce przez dach w brązowy mrok. Między słupami rozłożył się tłoczny bazar — pstre miasto namiotów i straganów, wśród których prowadziły bardzo wąskie i kręte przejścia. Stragany stały jeden na drugim, tak że niektóre z tych przejść przekształciły się w niskie, zmuszające do zgięcia karku, oświetlone latarniami tunele. Ludzie chodzili tam jak garbusy. Na bazarze przebywało kilkudziesięciu sprzedawców i setki osób — tylko niewielu z nich towarzyszyły serwitory. Sprzedawano egzotyczne zwierzęta domowe na smyczach; genetycznie zmodyfikowanych służących; ptaki i węże w klatkach. Kilkoro hermetyków zrobiło błąd, próbując przepchnąć się przez bazar, zamiast go obejść, i teraz ich ubłocone palankiny dręczyli przekupnie i łobuziaki.

— Zaryzykujemy czy spróbujemy to obejść? — zapytałem. Quirrenbach przycisnął teczkę do piersi.

— Wbrew swemu rozsądkowi sądzę, że powinniśmy zaryzykować. Mam przeczucie — zwróć uwagę, to zaledwie przeczucie — że mogą nas tu skierować do usługi, której obydwaj pilnie potrzebujemy.

— To może być błąd.

— I prawdopodobnie nie będzie to pierwszy dzisiaj błąd. Trochę zgłodniałem. Tu w okolicy na pewno dostaniemy coś jadalnego i może nawet nietrującego.

Wepchnęliśmy się na bazar. Zrobiliśmy kilkanaście kroków i od razu przyciągnęliśmy tłum wesołych dzieci i aroganckich żebraków.

— Czy mam na czole neon z napisem „zamożny i łatwowierny”? — zapytał Quirrenbach.

— To nasze ubrania — wyjaśniłem, odpychając kolejnego urwisa. — Ja sam natychmiast rozpoznałem, że twój strój jest wykonany przez Żebraków.

— Nie rozumiem, co za różnica.

— To znak, że jesteśmy z zewnątrz — wyjaśniłem. — Spoza układu. Któż inny nosiłby ubranie Żebraków? Potencjalnie oznacza to pewien dobrobyt.

Quirrenbach przycisnął swój bagaż do piersi. Głębiej na bazarze znaleźliśmy stragan sprzedający coś z wyglądu jadalnego. W Hospicjum Idlewild dostosowali moją florę bakteryjną przewodu pokarmowego, bym w zasadzie mógł jeść żywność z Yellowstone, ale bez gwarancji, że potrafię strawić coś specyficznego. Teraz miałem szansę to sprawdzić.

Kupiliśmy ostre, tłuste ciastka, wypełnione jakimś nieokreślonym, niedopieczonym mięsem z dużą ilością przypraw — prawdopodobnie, by ukryć zjełczały smak. Na Skraju Nieba jadłem rzeczy mniej apetyczne. Quirrenbach łapczywie pochłonął swoją porcję, potem kupił następną, którą skończył z równą beztroską.

— Hej, wy. Wyrzucić implanty?

Dziecko szarpało skraj kurtki Quirrenbacha, ciągnąc go w głąb bazaru. Zniszczone ubranie dzieciaka za tydzień czy dwa zupełnie się rozleci.

— Wyrzucić implanty — powtórzył dzieciak. — Wy nowi, nie potrzebować implanty, panowie. Madame Dominika wydostać, dobra cena, szybko, niewiele krwi. Bez bólu. Ty też, pan wielki.

Dzieciak wsunął mi palce za pasek i zaczął ciągnąć również mnie.

— To… niepotrzebne — powiedział Quirrrenbach. Jego słowa nie przyniosły żadnego efektu.

— Wy tu nowi, stroje Żebraków, musieć wyrzucić implanty, bo dostaną fioła. Wiedzieć, co to, panowie? Wielki wrzask, łeb wybuchać, bryzgać mózg, brudzić ubranie… nie chcieć tego, ja myśleć.

— Nie, bardzo dziękujemy.

Następny dzieciak zaczął szarpać Quirrenbacha za drugi rękaw.

— Hej, panie, nie słuchaj pan Toma, chodź do doktora Szakala. On zabijać tylko jednego na dwudziestu! Najniższy współczynnik śmiertelności na Dworcu Centralnym! Nie dostawaj fioła; idź do Szakala.

— Taa, i za darmo uszkodzić mózg — powiedział dzieciak od Dominiki. — Nie słuchać: wszyscy wiedzieć, że Dominika najlepsza w Chasm City!

— Czemu się wahasz? — zapytałem. — Przecież szukałeś dokładnie tego!

— Tak! — syknął Quirrenbach. — Ale nie takiego czegoś! Nie w jakimś brudnym, cholernym namiocie! Oczekiwałem dość sterylnej i dobrze wyposażonej kliniki. Wiem, że znajdziemy lepsze miejsca. Zaufaj mi w tej sprawie, Tanner.

Wzruszyłem ramionami, pozwalając się ciągnąć Tomowi.

— Może ten namiot to najlepsze, co tu oferują.

— Nie, to niemożliwe. Muszą być… — Spojrzał na mnie bezradnie, chcąc, bym wziął sprawy w swoje ręce, ale tylko uśmiechnąłem się i ruchem głowy wskazałem namiot: biało-niebieskie pudło z lekko łukowatym dachem, liny przymocowane do żelaznych śledzi wbitych w podłoże.

— Wejdź. — Puściłem Quirrenbacha przed sobą. Znaleźliśmy się w przedpokoju głównej izby namiotu, tylko my i dzieciak. Tom, jak teraz spostrzegłem, miał w sobie rodzaj chochlikowatego piękna; płeć nie dającą się określić, twarz obramowaną zasłonami prostych, czarnych włosów. Imię dzieciaka mogło brzmieć Thomas lub Thomasina — uznałem, że raczej to pierwsze. Tom kołysał się w rytm sitarowej muzyki płynącej z małego malachitowego pudełka stojącego na stoliku obok aromatycznych świec.

— Nie jest tak źle — powiedziałem. — W zasadzie nie ma krwi. Tkanka mózgowa też nie wala się dookoła.

— Nie — postanowił Quirrenbach, podjąwszy nagle decyzję. — Nie tutaj. Nie teraz. Wychodzę, Tanner. Możesz tu zostać albo pójść ze mną. To zależy tylko od ciebie.

— Tom mówi prawdę — stwierdziłem z całym spokojem, na jaki mogłem się zdobyć. — Implanty musisz wyjąć teraz, jeśli Żebracy ci tego jeszcze nie zrobili.

Przesunął ręką po szczecinie na swej czaszce.

— Możliwe, że tylko nas straszyli tymi historiami, żeby interes szedł lepiej.

— Być może, ale czy naprawdę chcesz ryzykować? Hardware będzie tkwił w twojej głowie jak bomba zegarowa. Równie dobrze można go wyjąć. W razie czego zawsze możesz kazać go włożyć z powrotem.

— Ma to robić kobieta w namiocie, która każe się nazywać Madame Dominika? Raczej sam zaryzykuję zardzewiałym scyzorykiem przed lustrem.

— Jak chcesz. Tylko zrób to, zanim dostaniesz hysia. Dzieciak już ciągnął Quirrenbacha przez przepierzenie do dalszego pomieszczenia.

— A propos pieniędzy, Tanner, żaden z nas w gotówkę nie opływa. Nie wiemy, czy możemy sobie pozwolić na usługi Dominiki.

— Słusznie. — Złapałem Toma za kołnierz i delikatnie powlokłem z powrotem do przedpokoju. — Mój przyjaciel i ja musimy szybko sprzedać trochę towarów, chyba że twoja Madame Dominika pracuje dobroczynnie. — Ta uwaga zupełnie nie podziałała na Toma, więc otworzyłem swą teczkę i pokazałem mu część zawartości. — Sprzedać, za gotówkę. Gdzie?

To chyba podziałało.

— Zielono-srebrny namiot, druga strona rynku. Mów, przysyła Dominika, nie oszukać dużo.

— Hej, poczekaj chwilę. — Quirrenbach jedną nogą przekroczył przepierzenie. Mogłem zajrzeć do głównego pokoju, w którym niezwykle masywna kobieta siedziała za długą leżanką. Oglądała sobie paznokcie. Nad leżanką, na przegubowych wysięgnikach wisiał sprzęt medyczny. Metal połyskiwał w świetle świecy.

— Co?

— Dlaczego to ja mam być świnką morską? Mówiłeś, że też musisz usunąć implanty.

— Masz słuszność. I zaraz wrócę. Muszę tylko zamienić niektóre dobra na gotówkę. Tom twierdzi, że zrobię to na bazarze.

Wyraz niezrozumienia na jego twarzy zastąpiła wściekłość.

— Nie możesz teraz odejść! Myślałem, że siedzimy w tym razem! Jako towarzysze podróży! Tanner, nie zdradzaj przyjaźni tuż przed jej rozpoczęciem…

— Uspokój się. Niczego nie zdradzam. Kiedy z tobą skończy, będę miał już dosyć gotówki. — Pstryknąłem palcem w kierunku tłustej kobiety. — Dominika!

Leniwie odwróciła się ku mnie, jej wargi uformowały milczące zapytanie.

— Jak długo to u niego potrwa?

— Godzina — odpowiedziała. — Dominika naprawdę szybka. Kiwnąłem głową.

— To dużo czasu, Quirrenbach. Siadaj i pozwól, by wykonała swą pracę.

Spojrzał w twarz Dominiki i chyba nieco się uspokoił.

— Naprawdę? Wrócisz tutaj?

— Oczywiście. Nie wejdę do miasta z implantami tkwiącymi nadal we łbie. Co, wydaje ci się, że oszalałem? Ale potrzebuję pieniędzy.

— Co zamierzasz sprzedać?

— Trochę własnych gratów. Trochę rzeczy, które zwędziliśmy naszemu wspólnemu przyjacielowi, Vadimowi. Musi być popyt, inaczej by ich nie gromadził.

Dominika próbowała zaciągnąć Quirrenbacha na leżankę, ale nadal stał na nogach. Wspomniałem, jak impulsywnie zmienił zdanie, kiedy zaczęliśmy łupić kwaterę Vadima — z początku się opierał, potem entuzjastycznie uczestniczył w procederze. Teraz zobaczyłem podobną zmianę nastroju.

— Cholera — powiedział cicho, kręcąc głową. Popatrzył na mnie zaciekawiony, a potem otworzył teczkę. Przerzucał kartki z nutami, aż dotarł do schowków pod nimi. Wyłowił trochę zabranych Vadimowi eksperientali. — Nie jestem dobry w handlu wymiennym. Weź je i wytarguj dobrą cenę, Tanner. Przypuszczam, że pokryją koszt operacji.

— Powierzasz mi je? Spojrzał na mnie z ukosa.

— Po prostu weź dobrą cenę.

Wziąłem eksperientale i umieściłem je wśród swoich.

Za jego plecami masywna kobieta przepływała przez pokój niczym nieuwiązany sterowiec, jej stopy sunęły kilka cali nad podłogą. Wpięła się w czarną metalową uprząż, przymocowaną do stelaża ramieniem pneumatycznym o złożonych przegubach. Gdy ramię się zginało, syczało parą. Wałki tłuszczu maskowały u kobiety miejsce, gdzie głowa stapiała się z tułowiem. Rozłożyła ręce, jakby suszyła pomalowane przed chwilą paznokcie. Końce palców zniknęły wewnątrz specyficznych naparstków. A może po prostu się przekształciły? Każdy naparstek kończył się wyspecjalizowanym narzędziem medycznym.

— Nie. Ten najpierw — powiedziała, wyciągając w moją stronę mały palec, z naparstkiem ozdobionym czymś na kształt sterylnego harpuna.

— Dziękuję, Dominiko — powiedziałem. — Ale lepiej zajmij się najpierw Quirrenbachem.

— Wrócisz?

— Tak, jak tylko zdobędę trochę kasy.

Uśmiechnąłem się i wyszedłem z namiotu, słysząc, jak wiertła nabierają z jękiem prędkości.

CZTERNAŚCIE

Mężczyzna, który przeglądał moje skarby, miał przymocowany do głowy brzęczący i pstrykający monokl. Łysą czaszkę zdobiła sieć cienkich blizn, budząc skojarzenia z niewprawnie posklejaną rozbitą wazą. Wszystko, co mu pokazywałem, ujmował w szczypczyki, podnosił do monokla i oglądał uważnie na sposób wiekowego entomologa. Obok stał jakiś młodziak ze skrętem w ustach. Na głowie miał hełm taki sam jak ten, który odebrałem Vadimowi.

— Mogę wykorzystać część tego gówna — powiedział mężczyzna z monoklem. — Chyba. Mówi pan, że to wszystko prawdziwe, hę? Wszystko oparte na faktach?

— Epizody militarne zostały wytrałowane z pamięci żołnierzy po danej sytuacji bitewnej, w procesie rutynowego zbierania materiałów wywiadowczych.

— Taa? A w jaki sposób wpadły w pańskie ręce?

Nie czekając na odpowiedź, sięgnął pod stół, wyciągnął puszeczkę uszczelnioną taśmą elastyczną i odliczył z niej kilkadziesiąt lokalnych banknotów. Jak już zauważyłem wcześniej, banknoty miały dziwaczne nominały — trzynastki, czwórki, dwudziestki siódemki, trójki.

— Nie twój cholerny interes, skąd je wziąłem — odpowiedziałem.

— Nie mój, ale nie powstrzyma mnie to od pytania. — Ściągnął usta. — Masz jeszcze coś, skoro już marnujesz mój czas?

Pozwoliłem mu zbadać eksperientale wzięte od Quirrenbacha i patrzyłem, jak usta krzywią mu się najpierw z pogardą, potem z niesmakiem.

I co?

— Teraz już mnie obrażasz i nie podoba mi się to.

— Jeśli towar nie ma wartości, po prostu mi powiedz, to sobie pójdę.

— Nie są bezwartościowe — powiedział, gdy przyjrzał się im powtórnie. — Dokładnie takie rzeczy skupywałem miesiąc czy dwa temu. Grand Teton ma wzięcie. Ludzie nigdy się nie nudzą tymi maziowatymi wypiętrzeniami.

— Więc w czym problem?

— To gówno już zalało rynek, oto w czym problem. Takie eksperientale tracą na wartości. A to musi być… co? Kopia piracka trzeciej lub czwartej generacji. Groszowe gówienko.

Odliczył kilka dodatkowych banknotów, jednak daleko mniej, niż zapłacił za moje eksperientale.

— Wyciągnie pan jeszcze coś z rękawa? Wzruszyłem ramionami.

— To zależy, czego pan poszukuje.

— Niech pan wysili wyobraźnię. — Podał jeden z militarnych eksperientali swemu pomagierowi. Podbródek młokosa pokrywały pierwsze, nieśmiałe kosmyki brody. Młokos wyrzucił eksperiental, który właśnie odgrywał, i na jego miejsce wsunął do gniazda mój, nawet nie zdejmując gogli z oczu. — Cokolwiek czarnego. Matowoczarnego. Wie pan, co mam na myśli, prawda?

— Mam dość sensowną koncepcję.

— Więc niech pan to wykrztusi albo się wynosi. — Młokosa na krześle obok chwyciły konwulsje. — Hej, a to gówno, to co?

— Czy hełm ma dostateczną rozdzielność przestrzenną, by stymulować ośrodki przyjemności i bólu? — spytałem.

A jeśli ma?

Pochylił się i uderzył mocno w głowę skręcającego się młokosa, zrzucając mu plastikowy hełm. Młokos, nadal w konwulsjach, opadł na krzesło. Oczy miał szkliste. Ślinił się.

— W takim razie prawdopodobnie nie powinien ich włączać losowo — wyjaśniłem. — Myślę, że właśnie natrafił na sesję przesłuchania przez KP. Czy obcinano ci kiedyś palce?

Mężczyzna z monoklem zachichotał.

— Brzydko, bardzo brzydko. Ale na ten rodzaj gówna jest rynek, tak jak jest rynek na czarne.

Teraz nadeszła właściwa chwila, by sprawdzić jakość towaru Vadima. Wręczyłem mu czarny eksperiental, jeden z ozdobionych drobnym, srebrnym wizerunkiem robala.

— Mówi pan o czymś takim?

Miał sceptyczną minę, póki dokładniej nie obejrzał eksperientala. Jego wytrenowany wzrok odbierał prawdopodobnie całą gamę podświadomych sygnałów, pozwalających odróżnić prawdziwy towar od nędznych podróbek.

— Jeśli to piracka kopia, to dobrej jakości, czyli jest to coś warte bez względu na zawartość. Hej, gównomózgi! Spróbuj tego.

Ukląkł, podniósł poobijany hełm odgrywarki, wcisnął go na głowę młokosa, a potem chciał włożyć eksperiental. Młokos właśnie się ożywiał. Zobaczył eksperiental i natychmiast zaczął machać rękami, próbując powstrzymać mężczyznę od wciśnięcia eksperientala do gniazda.

— Zabierz to robacze gówno…

— No, chciałem cię tylko orzeźwić, kutasie. — Mężczyzna wetknął eksperiental w zakamarek marynarki.

— Dlaczego sam nie spróbujesz? — spytałem.

— Z tej samej przyczyny, dla której on nie chce mieć tego gówna przy czaszce. To niezbyt miłe.

— Przesłuchiwanie KP też nie.

— W porównaniu z tym tamto to lukrowany pierniczek. Po prostu ból. — Poklepał delikatnie kieszeń na piersiach. — To, co jest tutaj, może się okazać dziewięć milionów razy mniej przyjemne.

— Chce pan powiedzieć, że to nie jest za każdym razem to samo?

— Oczywiście, że nie, inaczej gdzież byłby element ryzyka. A te właśnie działają w ten sposób, że nigdy nie powtarza się tej samej podróży. Czasami to po prostu robale, czasami ty jesteś robalem… czasami jest o wiele, wiele gorzej… — Nagle twarz mu pojaśniała. — Jest na to popyt, więc co mam krytykować?

— Czemu ludzie chcą doświadczać czegoś podobnego? — zapytałem.

Uśmiechnął się szeroko do młokosa.

—To lekcja cholernej filozofii czy co? Skąd mam wiedzieć — Tu chodzi o ludzką naturę — i tak jest cholernie zboczona.

— Niech pan mi o tym opowie — poprosiłem.

* * *

Pośrodku bulwaru, jak minaret wznosiła się nad bazarem bogato zdobiona ornamentami wieża z czterotarczowym zegarem, wskazującym czas Chasm City. Zegar wybił właśnie siedemnastą z dwudziestu sześciu godzin yellowstońskiej doby. Spod tarczy wynurzyły się ruchome figurki w skafandrach kosmicznych, by odegrać chyba jakąś złożoną, nibyreligijną ceremonię. Sprawdziłem godzinę na zegarku Vadima — na moim zegarku, poprawiłem się w duchu, przecież dwa razy go wyzwoliłem — i stwierdziłem, że oba czasomierze pokazują mniej więcej to samo. Jeśli Dominika dokładnie oceniła potrzebny czas, powinna nadal w tej chwili pracować nad Quirrenbachem.

Teraz hermetycy już przeszli, a z nimi większość zamożnie wyglądających, ale nadal szło wielu ludzi o lekko oszołomionym spojrzeniu ostatnio zubożałych. Może siedem lat temu byli jedynie umiarkowanie zamożni. Nie mieli dostatecznie dobrych układów, by zabezpieczyć się przed zarazą. Wątpiłem, czy w Chasm City w tamtym czasie istnieli prawdziwie ubodzy, ale zawsze są różne stopnie zamożności. Mimo upału ludzie nosili ciężkie, czarne ubrania, często obwieszone biżuterią. Kobiety w kapeluszach i rękawiczkach pociły się pod fedorami o szerokim rondzie, woalkami lub czadorami. Mężczyźni nosili ciężkie szynele z postawionymi kołnierzami, na głowie panamskie kapelusze lub bezkształtne berety. Wielu zawiesiło na szyi szklane pudełeczka, a w nich coś, co wyglądało na religijne relikwie, ale w rzeczywistości były to implanty, wyciągnięte z głów właścicieli i teraz noszone jako symbol dawnego bogactwa. Chociaż przechodnie byli w rozmaitym wieku, nie spotkałem nikogo, kto wyglądałby na prawdziwego starca. Może starcy, zbyt słabi, nie chcieli ryzykować wyprawy na bazar? Przypomniałem sobie jednak, co opowiadał mi Orcagna o kuracjach długowieczności na innych światach. Możliwe że niektóre z osób miały dwa lub trzy wieki, i wspomnienia sięgające w przeszłość do epoki Marca Ferrisa i epoki Americano.Musieli przeżywać bardzo dziwne rzeczy…ale wątpiłem czy ktoś z nich przeżył coś bardziej dziwnego niż ostatnie przepoczwarzenie się ich miasta czy upadek społeczeństwa, którego dobrobyt i długowieczność wydawały się trwałe.

Nic dziwnego, że wielu przechodniów było smutnych; wiedzieli, że bez względu na to, jak szybko następuje codzienna poprawa stare czasy nie wrócą już nigdy. To wszechobecne przygnębienie musiało się udzielać.

Skierowałem się znowu ku namiotowi Dominiki, a potem zacząłem się zastanawiać, po co ten trud.

Chciałem wprawdzie zadać Dominice kilka pytań, ale z łatwością mógłbym je postawić któremuś z jej konkurentów. Z Dominiką łączył mnie tylko Quirrenbach… i nawet gdybym zaczął tolerować jego obecność, wiedziałem, że w końcu muszę się go pozbyć. Odejść teraz, opuścić terminal i najprawdopodobniej nigdy byśmy się ponownie nie spotkali.

Doszedłem do drugiego krańca bazaru.

Tam, gdzie powinna być ściana szczytowa, znajdował się tylko otwór, za którym rysowały się najniższe poziomy miasta. Przysłaniała je śluzowata zasłona wiecznego brudnego deszczu spływającego z terminalu. Obok czekała dość bezładna kolejka ryksz — pionowych pudeł balansujących na dwóch szerokich kołach. Niektóre z nich były mechaniczne, ciągnione przez silniki parowe lub warkoczące maszyny na metan. Ich kierowcy rozpierali się bezczelnie, czekając na klientów. Pozostałe miały napęd pedałowy, a kilka chyba przerobiono ze starych palankinów. Za rzędem ryksz stały inne, nowocześniejsze maszyny: przykucnięta na płozach para pojazdów latających, przypominająca znane mi ze Skraju Nieba wolantory, i trójka maszyn wyglądających jak śmigłowce z rotorami złożonymi do dłuższego magazynowania. Grupa robotników wkładała do jednego z nich palankin: przechylali go bez godności i przepychali przez drzwi pojazdu. Czy to porwanie, czy wsiadanie do taksówki?

Choć mogłem sobie pozwolić na wolantory, ryksze wydawały się najbardziej obiecujące. Chciałem sobie pojechać bez celu, by uchwycić charakter tej części miasta.

Przeciąłem tłum, patrząc zdecydowanie przed siebie.

Nawet nie przebyłem połowy drogi, gdy przystanąłem, zawróciłem i poszedłem do zakładu Dominiki.

— Czy z panem Quirrenbachem skończono? — zapytałem. Tom tańczył shimmy przy wtórze sitara. Najwidoczniej zaskoczyło go, że ktoś nienamówiony wszedł do namiotu Dominiki.

— Pan, on nie gotowy, dziesięć minut. Mieć forsę?

Nie miałem pojęcia, ile będzie kosztować zabieg Quirrenbacha ale obliczyłem, że pieniądze, które uzyskał za eksperientale z Grand Teton, mogą akurat pokryć wydatki. Oddzieliłem jego banknoty od swoich i położyłem je na stole.

— Nie wystarczyć, pan. Madame Dominika, ona chcieć jeden więcej.

Zrzędząc pod nosem, odwinąłem jeden ze swoich banknotów o niższych nominałach i dodałem go do kupy Quirrenbacha.

— Lepiej niech wystarczy — powiedziałem. — Pan Quirrenbach to mój przyjaciel, więc jak się dowiem, że kiedy wychodził, poprosiłeś go o więcej pieniędzy, wrócę tu.

— Dobrze, pan, dobrze.

Patrzyłem, jak dziecko przemyka przez zasłony do drugiego pomieszczenia, i przez chwilę widziałem zawieszony kształt Dominiki i długą leżankę; na której wykonywała swą pracę. Quirrenbach leżał rozciągnięty, rozdziany do pasa z całkowicie ogoloną głową, w gęstwie sond o delikatnym wyglądzie. Dominika wykonywała palcami dziwne gesty, jak lalkarz manipulujący nićmi cienkimi aż do niewidzialności. W rytm gestów drobne sondy wokół czaszki Quirrenbacha tańczyły. Nie było widać krwi, a nawet żadnych widocznych śladów nakłuć na skórze.

Może Dominika była lepsza, niż się wydawało.

— Dobrze — powiedziałem, gdy Tom pojawił się znowu. — Muszę cię poprosić o przysługę, zapłacę takim jednym. — Pokazałem mu banknot o najmniejszym nominale, jaki miałem. — I nie mów, że cię obrażam, ponieważ nie wiesz, o co cię za chwilę po proszę.

— Powiedzieć, duży pan. Wskazałem gestem na ryksze.

— Czy one jeżdżą po całym mieście?

— Prawie cała Mierzwa.

— Mierzwa to ta dzielnica, gdzie się teraz znajdujemy?

Nie odpowiedział, więc po prostu wyszedłem z namiotu, a on za mną.

— Muszę się dostać stąd do konkretnej dzielnicy w mieście. Nie wiem jak to daleko, ale nie chcę zostać oszukany. Jestem pewien, że możesz to zorganizować. Zwłaszcza że wiem, gdzie mieszkasz.

— Dostać pan dobra cena, nie martwić się. — Potem musiała mu wpaść do głowy pewna myśl. — Nie czekać na przyjaciel?

— Nie, obawiam się, że mam sprawy gdzie indziej, pan Quirrenbach również. Przez pewien czas nie będziemy się widzieć.

Miałem szczerą nadzieję, że to prawda.

Rykszom zapewniały napęd przeważnie włochate naczelne pewnego typu. Inżynieria genetyczna pozwoliła przestawić niezbędne geny homeotyczne, tak że nogi wyrosły im dłuższe i prostsze niż małpom. W szybkim, niezrozumiałym kanazjańskim Tom negocjował z drugim dzieciakiem. Obaj chłopcy niemal nie różnili się od siebie, jeśli pominąć fakt, że drugi miał krótsze włosy i mógł być o jakiś rok starszy. Tom przedstawił mi go jako Juana; zwracali się do siebie w sposób sugerujący mi, że prowadzą wspólne interesy. Juan uścisnął mi dłoń i odprowadził do najbliższego pojazdu. Teraz już obejrzałem się nerwowo, mając nadzieję, że Quirrenbach nadal leży nieprzytomny. Gdyby przyszedł do siebie za wcześnie i wyciągnął z Toma nowinę, że oto za chwilę jadę na przejażdżkę poza terminal, musiałbym się przed nim usprawiedliwiać, a nie chciałem tego. Pewnych pigułek nie można osłodzić, a wiadomość, że porzucił cię ktoś, kogo miałeś za towarzysza podróży, to jedna z nich.

A może zdoła przekształcić mękę odrzucenia w jedno ze swoich przyszłych arcydzieł?

— Dokąd, pan? — spytał Juan. Miał taki sam akcent jak Tom. Zgadywałem, że to jakiś pozarazowy żargon, pidżin rosyjskiego, kanazjańskiego, norte i kilkunastu innych języków, znanych tutaj w czasie Belle Epoque.

— Zabierz mnie do Baldachimu — poleciłem. — Wiesz, gdzie to jest, prawda?

— Jasne — odparł. — Wiem, gdzie Baldachim, wiem, gdzie Mierzwa. Pan myśleć, że ja idiota, jak Tom?

— Wobec tego możesz mnie tam zawieźć.

— Nie, panie. Ja nie móc pana tam zawieźć.

Zacząłem odwijać następny banknot, kiedy się zorientowałem, że nasze trudności w porozumieniu się mają swe źródło w czymś bardziej zasadniczym niż niewystarczające fundusze i że ten problem jest po mojej stronie.

— Czy Baldachim to dzielnica miasta?

W odpowiedzi Juan kiwnął z rezygnacją głową.

— Pan nowy, hę?

— Tak, jestem nowy. Więc może byś mi wyświadczył przysługę i wyjaśnił, czemu zabranie mnie do Baldachimu leży poza zakresem twych możliwości.

Banknot, który odwinąłem, zniknął z mej dłoni, a potem Juan oferował mi tylne siedzenie rykszy, jakby to był tron wyłożony drogocennym welwetem.

— Pokazać pan. Ale ja nie zawieźć pan tam, rozumieć? Trzeba więcej niż ryksza.

Wskoczył na miejsce obok mnie, a potem pochylił się i szepnął coś do ucha kierowcy. Naczelny zaczął pedałować, z oburzeniem pochrząkując na los, jaki zgotowało mu dziedzictwo genetyczne.

Później dowiedziałem się, że bioinżynieria zwierząt była jednym z kwitnących przemysłów po zarazie. Wykorzystywała niszę, która się otwarła, gdy skomplikowane maszyny zaczęły zawodzić.

Jak niedawno stwierdził Quirrenbach, nic, co się wydarza, nigdy nie jest kompletnym złem dla wszystkich.

W przypadku zarazy było tak samo.

W miejscu brakującej ściany znajdowało się wejście i wyjście dla wolantorów (i przypuszczalnie dla innych pojazdów latających), ale ryksze wjeżdżały na parking pochyłym betonowym tunelem. Z wilgotnych, zimnych ścian i sufitu kapały gęste, śluzowate ciecze. Jednak było tu chłodniej, a hałas terminalu zanikł, zastąpiony cichym potrzaskiwaniem zębatek i łańcuchów, przenoszących napęd małpiego pedałowania do kół.

— Nowy pan — stwierdził Juan. — Nie z Ferrisville, nie z Pasa Złomu. Nie z reszta układu też.

Czy moja ignorancja tak rzucała się w oczy, że dostrzegało ją nawet dziecko?

— Chyba nie macie obecnie wielu turystów?

— Od zły czas nie.

— Jak się człowiek czuł, kiedy to przeżywał?

— Nie wiedzieć, pan, ja mieć wtedy dwa lata.

Oczywiście. To było siedem lat temu. Z dziecięcej perspektywy od tego czasu upłynął szmat życia. Juan, Tom i inne dzieci ulicy ledwie pamiętają, jak żyło się w Chasm City przed zarazą. Tych kilka lat bezgranicznego bogactwa i bezgranicznych możliwości zostało w rozmytym obrazie wieku niemowlęcego. Wszystko, co wiedziały, co pamiętały naprawdę, to miasto takie, jakie jest teraz: rozległe, ciemne i ponownie pełne możliwości — z wyjątkiem tego, że obecnie możliwości te leżały w sferze niebezpieczeństwa i zbrodni; miasto złodziei i żebraków, i tych, którzy żyli raczej dzięki swemu sprytowi, a nie wiarygodności kredytowej.

Znalezienie się w takim mieście było dla mnie szokiem.

Mijaliśmy inne ryksze, powracające w okolice bulwaru; ich śliskie boki lśniły od deszczu. Jedynie kilka z nich wiozło pasażerów, skulonych ponuro w swych płaszczach przeciwdeszczowych, sprawiających wrażenie, że woleliby być gdzie indziej we wszechświecie, a nie w Chasm City. Rozumiałem ich całkowicie. Zmęczony, czułem gorąco, pod ubraniem ociekałem potem, skóra swędziała i piekła z braku kąpieli. Miałem świadomość, że cuchnę.

Co, do cholery, tu robię?

Ścigałem człowieka na dystansie przeszło piętnastu lat świetlnych, do miasta, które się stało chorą perwersją siebie samego. Człowiek, którego ścigałem, nie był naprawdę zły — nawet ja to dostrzegałem. Nienawidziłem Reivicha za to, co zrobił, ale przeważnie działał tak, jak ja bym działał w podobnych okolicznościach. Był arystokratą, nie żołnierzem, ale w innym życiu — jeśli historia naszej planety potoczyłaby się innym torem — moglibyśmy się nawet przyjaźnić. Z pewnością odczuwałem teraz dla niego szacunek, nawet jeśli był to szacunek tylko dla stylu, w jakim działał. Zupełnie mnie zaskoczył, gdy zniszczył most w Nueva Valparaiso. Godna podziwu niedbała brutalność. Człowiek, którego aż tak nietrafnie osądziłem, zasłużył na mój szacunek.

Jednak mimo wszystko zabiłbym go bez skrupułów.

— Pan potrzebować lekcja historii — powiedział Juan.

Na pokładzie „Strelnikova” nie dowiedziałem się wiele, ale w tej chwili nie miałem akurat ochoty na porcję historii.

— Jeśli myślisz, że nie wiem o zarazie…

Tunel przed nami pojaśniał. Niewiele, ale wystarczająco, by się zorientować, że zaraz wjedziemy do właściwego miasta. Miejskie światło miało karmelowobrązową teksturę — widziałem to z behemota. Kolor mroczny, przefiltrowany przez mrok w dali.

— Zaraza uderzyć, budynki dostać hysia — powiedział Juan.

— Tyle mi już mówili.

— Nie mówić dość, pan. — Fleksja była resztkowa, ale podejrzewałem, że to znacznie lepszy język od języka kierowcy rykszy. — Domy zmieniać się naprawdę szybko. — Gestykulował szeroko. — Dużo ludź umrzeć, miazga lub wgnieść w ściana.

— Dość niemiłe.

— Ja pokazać ci ludź w ściana. Ty nie żartować, pan. Ty srać w portki. — Skręciliśmy, by wyminąć innego rykszarza, otarliśmy się o niego. — Ale słuchać, domy zmieniać najszybciej na góra, jasne?

— Nie rozumiem.

— Domy jak drzewo. Mieć dużo korzeń, tkwić w ziemi, nie?

— To znaczy konstrukcyjne linie zasilania? Wysysają surowce z podłoża, by się naprawiać i przekształcać?

— Taa. To ja mówić. Jak dużo drzewo, ale dużo drzewo też inaczej. Zawsze rosnąć na góra. Pan rozumieć? — Nastąpiły dalsze gesty, jakby kreślił w powietrzu zarys grzybiastego obłoku.

Może zrozumiałem.

— Chcesz powiedzieć, że systemy wzrostu były skoncentrowane w górnych partiach konstrukcji?

— Taa. Kiwnąłem głową.

— Jasne. Te konstrukcje miały się zarówno rozmontowywać, jak i wzrastać coraz wyżej. W każdym przypadku zawsze trzeba dodać albo odjąć materiał ze szczytu. Tak więc ośrodek nerwowy maszynerii samoreplikującej zawsze wznosi się razem z konstrukcją. Niższe poziomy potrzebują mniejszej liczby systemów. Tam potrzeba ich minimum do funkcjonowania, usuwania uszkodzeń, drobnych remontów, a także do periodycznych zmian kształtu.

Trudno orzec, czy uśmiech Juana był formą gratulacji dla mnie — że sam do tego doszedłem — czy okazywał współczucie, że dojście do tego zabrało mi tyle czasu. Zaraza dojść najpierw na góra,

— niesiona od korzeń. Dawać hysia góra budynku. Nisko zostać jak przedtem. Tam dotrzeć, to ludzie już obciąć korzeń, zagłodzić dom. Już żadne zmiany.

— Ale wtedy górne partie zmieniły się nie do poznania. — Pokręciłem głową. — To musiały być straszne czasy.

— Nie wciskać kit, pan.

Zanurkowaliśmy w światło dzienne i wreszcie zrozumiałem, co Juan miał na myśli.

PIĘTNAŚCIE

Znajdowaliśmy się na najniższym poziomie Chasm City, znacznie poniżej krawędzi kaldery. Ulica, po której jechaliśmy, przecinała na pontonach czarne jezioro. Z nieba łagodnie padał deszcz — właściwie padał z kopuły, wzniesionej wiele kilometrów nad naszymi głowami. Wokół nas wznosiły się z powodzi rozległe budynki, o obłożonych płytami, ogromnych ścianach. Widziałem je wszędzie — stapiały się w odległy, pozbawiony szczegółów mur, zalegający niby ławica smogu. Najniższe siedem pięter domów obrosło polipami szałasowatych mieszkań i targowisk, pospinanych i połączonych niezgrabnymi pomostami i drabinami sznurowymi. W slumsach płonęły ogniska, a powietrze cuchnęło tu nawet bardziej niż na bulwarze terminalu. Było jednak nieco chłodniejsze i dzięki ciągłej bryzie mniej duszące.

— Jak nazywa się to miejsce? — zapytałem.

— Mierzwa. Wszystko tu dół, na poziom ulicy, Mierzwa.

Zrozumiałem, że Mierzwa to nie tyle dzielnica miasta, co je go poziom. Składała się z sześciu czy siedmiu pięter, wznoszących się nad zalaną częścią budynków. Slumsowe poszycie, z którego wyrastała miejska puszcza.

Wyciągnąłem szyję, by zerknąć poza markizę rykszy, i spojrzałem w górę: wyłożone płytami konstrukcje biły w niebo. Perspektywa ściągała je ku sobie, kilometr nad moją głową. W dolnej części budynki zachowywały zaplanowaną przez architekta strukturę geometryczną: prostokreślne, z równoległymi rzędami okien. Geometrię ścian zakłócały tylko przypadkowe wypustki lub małżowate narośla. Jednak wyżej obraz nieprzyjemnie się zmieniał. Choć każdy budynek mutował w trochę inny sposób, wariacje kształtów charakteryzowały się jakąś jednorodną patologią. Dla każdego doświadczonego chirurga byłoby jasne, że wywołuje ją ten sam czynnik. Niektóre budynki rozszczepiły się na dwa w połowie wysokości, inne zaś nieprzystojnie napęczniały. Niektóre wypuściły drobne awatary siebie samych, niczym rozgałęzione wieżyczki i wykusze baśniowych zamków.

Wyżej te struktury replikowały się i znowu replikowały, przenikając wzajemnie i łącząc jak oskrzela lub jakiś dziwaczny wariant polipa, aż tworzyły poziomą tratwę zlanych ze sobą gałęzi, zawieszoną kilometr czy dwa nad ziemią. Oczywiście widziałem to przedtem z góry, ale całą skalę zjawiska dostrzegałem dopiero teraz. Baldachim.

— Teraz pan widzieć, dlaczego ja nie brać tam.

— Zaczynam rozumieć. To pokrywa całe miasto, tak?

Juan kiwnął głową.

— Jak Mierzwa, tylko wyżej.

Z behemota nie rzucał się w oczy fakt, że Baldachim — gęsta plątanina szaleńczo zdeformowanych budynków — ograniczał się do względnie płytkiej warstwy. Tworzył rodzaj zawieszonego ekosystemu, a poniżej znajdował się inny świat, całkowicie inne miasto. Złożoność ekosystemu rysowała się w całej krasie. Unosiły się tam całe społeczności — zamknięte konstrukcje, zanurzone w Baldachimie niczym ptasie gniazda w lesie, każda wielka jak pałac. Liny, cienkie jak babie lato, wypełniały przestrzeń między większymi gałęziami, zwisały niemal do poziomu ulicy. Trudno było orzec, czy powstały wskutek mutacji, czy celowej działalności człowieka; jakby Baldachim oplatały nićmi jakieś monstrualne owady czy niewidzialne pająki, większe od domów.

— Kto tam mieszka?

Wiedziałem, że nie jest to pytanie bezzasadne; widziałem przedtem światła w gałęziach — dowód, że te chore martwe skorupy budynków wykorzystywano na ludzkie kwatery.

— Nikt, kogo ty chcieć znać, pan. — Juan przeżuwał to stwierdzenie, a potem dodał: — Nikt, kto chcieć znać pan. To nie obelga też.

— Nie obrażam się, ale proszę, odpowiedz na moje pytanie.

Juan odpowiadał dłuższy czas, podczas gdy nasza ryksza jechała wśród korzeni wielkich konstrukcji, a jej koła przeskakiwały wypełnione wodą szczeliny. Deszcz nie ustawał, ale kiedy wysunąłem głowę poza markizę, nie odczułem nieprzyjemności — był ciepły i łagodny. Czy kiedyś ustanie, czy też rytm kondensacji na kopule to rytm dzienny? Czy to wszystko się dzieje według jakiegoś rozkładu? Miałem jednak wrażenie, że bardzo niewiele zjawisk w Chasm City jest przez kogoś bezpośrednio sterowanych.

— Oni bogaci ludzie — mówiło dziecko. — Naprawdę bogaci — nie malutko bogaci jak Madame Dominika. — Stuknął się w kościstą głowę. — Nie potrzebować Dominika.

— Chcesz powiedzieć, że w Baldachimie są enklawy, gdzie zaraza nigdy nie dotarła.

— Nie, zaraza wszędzie. Ale w Baldachim oni wyczyścić, jak domy zatrzymać zmiany. Niektórzy bogaci zostać na orbicie. Niektórzy nigdy nie wyjeżdżać z miasto, albo zjechać, kiedy gówno wszystkich obryzgać. Niektórzy deportowani.

— Czemu ktoś miałby tu przyjeżdżać po zarazie, jeśli nie musiał? Nawet jeśli pewne partie Baldachimu są wolne od resztkowych śladów Parchowej Zarazy, czemu ludzie chcą tu mieszkać, zamiast pozostać w ocalałych habitatach Pasa Złomu? Nie rozumiem.

— Oni deportowani, nie mieć wybór — zauważył dzieciak.

— Tamci nie mieli, to rozumiem. Ale dlaczego przybyli tu pozostali?

— Bo oni uważać, że sprawy pójść lepiej, i chcieć być, kiedy to się zdarzyć. Kiedy sprawy iść lepiej, dużo okazji robić forsa, ale tylko mało ludzi zrobić się bardzo bogaci. Teraz też dużo okazji robić forsa — mniej policji tutaj niż na górze.

— Chcesz powiedzieć, że tutaj nie ma reguł? Że wszystko można kupić? Wyobrażam sobie, że to kuszące po ograniczeniach Demarchii.

— Pan mówić dziwnie.

Moje następne pytanie było oczywiste.

— Jak mam się dostać do Baldachimu?

— Jeśli tam nie być, nie dostać się.

— Chcesz powiedzieć, że nie jestem dość bogaty? O to chodzi?

— Bogaty to nie dosyć. Mieć powiązania. Być ciasno z Baldachimem albo ty być nikt.

— Gdybym to wszystko miał, jak się tam dostać? Czy są drogi przez budynki, stare szyby dostępu, których zaraza nie zablokowała? — Sądziłem, że jest to elementarz ulicznej wiedzy i chłopak zna takie wejścia, jak własne pięć palców.

— Ty nie chcieć wybrać droga wewnątrz, pan. Mnóstwo niebezpieczna. Kiedy polowanie schodzić.

— Polowanie?

— Pan, to miejsce niedobre w nocy. Rozejrzałem się. Wszędzie panował półmrok.

— Jak się w ogóle zorientujesz, że już jest noc? Nie, nie odpowiadaj na to. Po prostu mi powiedz, jak tam bym się dostał.

Czekałem na odpowiedź; nie nadchodziła, postanowiłem sformułować swoje pytanie inaczej.

— Czy ludzie z Baldachimu kiedykolwiek schodzą do Mierzwy?

— Czasami. W czasie polowanie.

Postęp, pomyślałem. Ta rozmowa przypominała rwanie zęba.

— I jak się tu dostają? Widziałem coś na kształt pojazdów latających, które my nazywaliśmy wolantorami, ale nie wyobrażałem sobie, że ktoś może przelecieć przez Baldachim i nie zawadzić o te sieci.

— My też nazywać to wolantory. Tylko bogaci to mieć — trudno naprawiać, utrzymać do latania. Niedobre w niektóre części miasto. Dzieci Baldachimu teraz zjeżdżać w linówce.

— Linówce?

Przez twarz przemknął mu wyraz bezradności Zdałem sobie sprawę, że rozpaczliwie chce mnie zadowolić. Odpowiedzi na moje pytania wymagały słownictwa spoza jego zasobów i wysiłek sprawiał mu fizyczny ból.

— Ta sieć, liny? Zwisać pomiędzy budynki?

— Możesz pokazać mi linówkę? Chciałbym ją zobaczyć.

— To niebezpieczne, pan.

— Cóż, ja także jestem niebezpieczny.

Osłodziłem pytanie następnym banknotem, a potem znowu usadowiłem się w fotelu i pomknęliśmy w łagodnym deszczu przez Mierzwę.

* * *

W końcu Juan zwolnił i odwrócił się do mnie.

— Tutaj. Linówka. Oni często tu zjeżdżać. Chcieć bliżej?

Z początku nie byłem pewien, co ma na myśli. Na potrzaskanej drodze parkował jeden z nowoczesnych prywatnych pojazdów, które widziałem w okolicach bulwaru terminalu. Jedne drzwi odchyliły się z boku, niczym skrzydło mewy. Obok stały dwa indywidua w szynelach. Twarze miały zasłonięte kapeluszami o szerokich rondach.

Patrzyłem na nich, zastanawiając się, co robić.

— Hej, pan, spytałem, chcieć podejść bliżej?

Jeden z ludzi przy linówce zapalił papierosa i na chwilę płomień przegonił cienie z jego twarzy. Arystokratyczne oblicze, nie widziałem takich od przybycia na tę planetę. Oczy zakryte skomplikowanymi okularami ochronnymi, co jeszcze bardziej podkreślało przesadną wypukłość kości policzkowych. Osobą towarzyszącą była kobieta; w szczupłej ręce trzymała przy oczach podobną do zabawki lornetkę. Obracała się na nożowatych obcasach, obserwując ulicę, aż omiotła mnie wzrokiem. Zobaczyłem, że drgnęła, choć próbowała to opanować.

— Nerwowi — wydyszał Juan. — Przeważnie Mierzwa i Baldachim trzymać się daleko.

— Z jakiegoś konkretnego powodu?

— Tak, mają powód. — Teraz szeptał tak cicho, że ledwo go słyszałem na tle nieustannego syku deszczu. — Mierzwa podejść zbyt blisko, Mierzwa znikać.

— Znikać?

Przeciągnął palcem po gardle, ale dyskretnie.

— Baldachim lubić gry, pan. Oni znudzeni. Nieśmiertelni ludzie, oni wszyscy znudzeni. Więc oni grać gry. Kłopot jest, nie pytać, czy on chcieć grać.

— Gry jak polowanie, o którym wspominałeś? Kiwnął głową.

— Ale teraz nie mówić.

— Dobrze. Bądź więc łaskaw zatrzymać się tu, Juanie. Ryksza utraciła resztki pchającej ją naprzód inercji. Naczelny okazywał zdenerwowanie każdym wzgórkiem swych mięśni na plecach. Obserwowałem reakcję na twarzach dwojga mieszkańców Baldachimu — starali się wyglądać na opanowanych i prawie im się to udawało.

Wyszedłem z rykszy na przesiąkniętą wodą powierzchnię drogi; błoto kląskało mi pod stopami.

— Pan — powiedział Juan. — Ty być teraz ostrożny. Ja nie zarobić jeszcze na bilet z powrotem.

— Nigdzie nie odjeżdżaj — powiedziałem, ale zaraz się rozmyśliłem. — Posłuchaj, jeśli cię to denerwuje, odjedź stąd i wracaj za pięć minut.

Najwidoczniej uznał to za wspaniałą radę. Kobieta schowała lornetkę do zdobnego płaszcza, a mężczyzna wyciągnął rękę do swych okularów i najwyraźniej delikatnie je dostroił. Spokojnie poszedłem ku obojgu, dokładniej przyglądając się ich pojazdowi. Była to błyszcząca biała landrynka, spoczywająca na trzech wciąganych do środka kołach. Przez zabarwioną przednią szybę dostrzegłem wyściełane siedzenia i skomplikowane ręczne kontrolki. Na dachu widniało coś na kształt złożonych łopatek rotora. Jednak gdy przyjrzałem się bliżej ich zamocowaniu, zobaczyłem, że nie jest to żaden typ śmigłowca. Łopatki nie były przymocowane do korpusu za pośrednictwem obracającej się osi, lecz znikały w trzech okrągłych otworach w kopułokształtnym garbie, który bez żadnych spoin wyrastał z kadłuba. I teraz, po dokładniejszych oględzinach, widziałem, że łopatki wcale nie są naprawdę łopatkami, lecz teleskopowymi ramionami, z kosowatymi hakami na końcach.

Nie dano mi więcej czasu na zwiedzanie.

— Nie podchodź bliżej — powiedziała kobieta i swoje słowa, wypowiedziane bezbłędnym kanazjańskim, poparła, pokazując drobną broń nieznacznie większą od broszki.

— Jest nieuzbrojony — oznajmił mężczyzna, głosem tak donośnym, że go usłyszałem. Chyba specjalnie mówił tak głośno.

— Nie chcę wam wyrządzać żadnej krzywdy. — Rozpostarłem ramiona. Powoli. — To jest ubranie Żebraków. Dopiero przybyłem na planetę. Chcę się dowiedzieć, jak dotrzeć do Baldachimu.

— Baldachimu? — Mężczyzna powiedział to tak, jakby moje słowa ogromnie go ubawiły.

— Oni wszyscy tego chcą — powiedziała kobieta. Broń ani drgnęła, a kobieta trzymała ją tak stabilnie, że zastanawiałem się, czy broń zawiera miniaturowe żyroskopy, czy też może rodzaj urządzenia z biologicznym sprzężeniem zwrotnym, które działa na mięśnie jej nadgarstka. — Czemu mielibyśmy z tobą rozmawiać?

— Ponieważ jestem nieszkodliwy, jak zauważył twój partner, nieuzbrojony, i ciekawski, a to może was zabawić.

— Nie masz pojęcia, jakie rzeczy nas zabawiają.

— Prawdopodobnie nie mam, ale, jak mówiłem, jestem dociekliwy. Mam środki. — Natychmiast po tej wypowiedzi uświadomiłem sobie, że moja uwaga brzmi śmiesznie, ale brnąłem dalej.

— I miałem nieszczęście przybyć do Mierzwy bez kontaktów w Baldachimie.

— Mówisz dość dobrze po kanazjańsku — zauważył mężczyzna, odejmując dłoń od okularów. — Ludzie Mierzwy, poza rodzinnym żargonem, potrafią wydukać najwyżej jakąś obelgę. — Odrzucił niedopałek.

— Ale z akcentem — powiedziała kobieta. — Nie wiem jakim, to akcent spoza świata, ale zupełnie go nie znam.

— Jestem ze Skraju Nieba. Mogłaś spotkać ludzi z innej części mojej planety, którzy mówią odmiennie. Zasiedliliśmy ją dostatecznie dawno, by języki się zróżnicowały.

— Na Yellowstone też — zauważył mężczyzna, udając brak za interesowania tematem rozmowy. — Ale większość z nas nadal mieszka w Chasm City. Tutaj języki zróżnicowały się w warstwach pionowych. — Zaśmiał się, jakby ta uwaga zawierała coś więcej niż stwierdzenie faktu.

Starłem z powiek deszcz, ciepły i lepki.

— Kierowca mówił, że do Baldachimu można dotrzeć jedynie linówką.

— Stwierdzenie prawdziwe, ale nie oznacza, że możemy ci pomóc. — Mężczyzna zdjął kapelusz, odsłaniając długie blond włosy, związane z tyłu głowy.

— Nie mamy powodów, by ci ufać — dodała jego towarzyszka.

— Mierzwowiec mógł ukraść ubranie Żebraków i nauczyć się paru słów po kanazjańsku. Żaden normalny człowiek nie przybywa tutaj bez z góry ustalonych stosunków z Baldachimem.

Skalkulowałem ryzyko.

— Mam trochę Paliwa Snów. Czy to was interesuje?

— Och, tak. I skąd, u diabła, u Mierzwowca Paliwo Snów?

— To długa historia. — Sięgnąłem do płaszcza Vadima i wyjąłem pudełko z fiolkami narkotyku. — Musicie mi oczywiście uwierzyć na słowo, że to prawdziwy towar.

— Nie mam zwyczaju wierzyć komukolwiek na słowo — oznajmił mężczyzna. — Podaj mi jedną fiolkę.

Następna ocena ryzyka: mężczyzna mógł uciec z fiolką, ale nadal bym miał pozostałe.

— Rzucę ci jedną. Zgoda?

Mężczyzna postąpił kilka kroków w moją stronę.

— Więc zrób to.

Cisnąłem mu fiolkę. Złapał ją zręcznie, po czym zniknął w pojeździe. Kobieta pozostała na zewnątrz, ciągle szachując mnie pistolecikiem. Po kilku chwilach mężczyzna znowu wynurzył się z pojazdu, nie troszcząc się o włożenie kapelusza. Trzymał fiolkę przed sobą.

— To… chyba jest prawdziwy towar.

— Co zrobiłeś?

— Przepuściłem przez to światło, to jasne. — Spojrzał na mnie jak na głupka. — Paliwo Snów ma wyjątkowe widmo absorpcyjne.

— Dobrze. Teraz, kiedy się upewniłeś, że jest prawdziwe, rzuć mi fiolkę z powrotem i omówimy warunki.

Mężczyzna zamachnął się do rzutu, ale zrezygnował w ostatniej chwili.

— Nie… nie śpieszmy się, dobrze? Mówisz, że masz ich więcej? Obecnie nie ma za wiele Paliwa Snów. Chyba że złej jakości. Musiałeś trafić na niezły ładunek. — Przerwał. — Wyrządzam ci przysługę, potraktujmy ją obaj jako uczciwą zapłatę za fiolkę. Poprosiłem, żeby niedługo przyjechała po ciebie inna linówka. Lepiej, żebyś nie kłamał na temat swoich środków.

Zdjął okulary, odsłaniając szare, stalowe oczy, o niezwykle okrutnym wyrazie.

— Jestem wdzięczny. Ale jakie to ma znaczenie, kłamię czy nie?

— Dziwne pytanie. — Kobieta wykonała jakiś ruch i broń zniknęła, jakby w wielokrotnie powtarzanej magicznej sztuczce. Może wskoczyła na powrót do kabury w rękawie?

— Mówiłem wam, jestem dociekliwy.

— Tutaj nie ma żadnego prawa — odpowiedziała. — W Baldachimie istnieje pewien rodzaj prawa, ale tylko takiego, które nam odpowiada; jest dla nas wygodne, jak regulamin placu zabaw. Teraz jednak nie jesteśmy w Baldachimie. Tu jest wszystko dozwolone. A my nie mamy cierpliwości dla tych, którzy nas oszukują.

— To dobrze. Sam nie jestem człowiekiem cierpliwym — stwierdziłem.

Obydwoje wsiedli do swego pojazdu, na chwilę pozostawiając uchylone drzwi.

— Może spotkamy się w Baldachimie — powiedział mężczyzna, a potem się do mnie uśmiechnął. Nie był to jednak uśmiech serdeczny. Ten rodzaj uśmiechu widywałem u węży w wiwariach Gadziarni.

Drzwi zatrzasnęły się z dołu i pojazd ożywił się z podprogowym brzęczeniem.

Trzy teleskopowe ramiona na dachu linówki wykonały zamach na zewnątrz, w górę, a potem z oszałamiającą szybkością, podwajały, potrajały, zwielokrotniały swą długość. Sięgały ku niebu. Podniosłem wzrok, osłaniając oczy przed wiecznym, ciepłym deszczem. Kierowca rykszy pokazywał mi poprzednio, jak liny, spinające sękate struktury Baldachimu, gdzieniegdzie opadają do Mierzwy niczym liany, ale nie poświęciłem temu uwagi. Dopiero teraz, kiedy jedno z ramion pojazdu schwyciło najniższą linę swym hakowatym szponem, pojąłem tego znaczenie. Pozostałe dwa ramiona wyciągnęły się jeszcze dalej, może dziesięciokrotnie w stosunku do swej pierwotnej długości, aż znalazły sobie opadające liny i je uchwyciły.

A potem gładko, jakby wznosiła się na dyszach, linówka podciągnęła się, cały czas przyśpieszając. Najbliższe ramię puściło swoją linę, skurczyło się i znowu wyprysnęło, śmigając w górę z szybkością języka kameleona, aż zamknęło się na innej linie. W tym czasie wóz wzniósł się jeszcze wyżej, a potem następne ramię zmieniło liny, potem kolejne, aż wóz znalazł się setki metrów nade mną. Mimo złożoności ruch był niesamowicie gładki, choć ciągle się wydawało, że pojazd zaraz całkowicie straci swoje zawieszenie i spadnie z powrotem do Mierzwy.

— Hej, pan. Ty ciągle tu.

Ryksza pojawiła się znowu. Spodziewałem się, że kierowca zachowa się rozsądnie i powróci na dworzec, zadowalając się otrzymaną zapłatą. Ale Juan dotrzymał słowa i prawdopodobnie obraziłby się, gdybym okazał zdziwienie.

— Czy naprawdę myślałeś, że mnie nie będzie?

— Kiedy Baldachimowcy schodzić, ty nigdy nie wiedzieć. Hej, dlaczego stać w deszczu?

— Ponieważ nie wracam z tobą. — Ledwie miał czas na okazanie rozczarowania — choć na jego twarzy pojawiła się mina sugerująca, że właśnie powiedziałem coś obraźliwego dla całej jego linii genealogicznej — kiedy oferowałem mu hojną odprawę. — To więcej, niż byś zarobił, gdybyś mnie wiózł.

Spojrzał ponuro na dwa siedmioferrisowe banknoty.

— Pan, ty nie chcieć tu zostać. Tu to nigdzie; niedobra część Mierzwy.

— Nie wątpię w to — powiedziałem, przyzwyczajając się do myśli, że nawet coś tak niewydarzonego i nieszczęsnego jak Mierzwa ma swe dobre i złe dzielnice. Potem oznajmiłem: — Ludzie z Baldachimu oświadczyli, że przyślą po mnie linówkę. Możliwe, oczywiście, że kłamali, ale wydaje mi się, że wcześniej czy później się tego dowiem. A jeśli nie dotrzymają słowa, po prostu mam zamiar poszukać drogi w jednym z tych budynków.

— To nie być dobrze, pan. Baldachimowcy nigdy nie dać grzeczności.

Postanowiłem nie wspominać o Paliwie Snów.

— Prawdopodobnie założyli, że jestem tym, za kogo się podaję. Nie chcieliby robić sobie ze mnie wroga.

Juan wzruszył ramionami, jakbym mówił o czymś, co wprawdzie jest teoretycznie możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne.

— Pan, ja teraz odejść. Nie śpieszyć się tu zostać, kiedy ty nie jechać.

— Wszystko w porządku — powiedziałem. — Rozumiem. I przepraszam, że prosiłem cię, byś czekał.

To był koniec naszych wzajemnych stosunków. Juan kręcił głową, ale doszedł do wniosku, że nie namówi mnie do zmiany planów. Potem odjechał. Terkot rykszy umilkł w dali. Zostałem sam w deszczu — tym razem naprawdę sam. Dzieciak już nie czekał za rogiem i w ten sposób straciłem — a w zasadzie zniechęciłem — osobę, która dotychczas w Chasm City najbardziej odpowiadała mianu „sprzymierzeniec”. Czułem się dziwacznie, ale wiedziałem, że robię rzecz konieczną.

Czekałem.

Czas mijał, upłynęło może pół godziny, dostatecznie długo, bym zauważył pociemnienie miasta. Gdy Epsilon Eridani zapadała za horyzont, jej promienie już zabarwione na sepię przy przejściu przez kopułę, nabierały koloru starej krwi. Światło, które do mnie dochodziło, musiało się przesączać przez plątaninę zasłaniających je budynków. Wydawało się, że ta wędrówka odarła je z wszelkiego entuzjazmu dla zadania iluminacji. Wieże wokół pociemniały, aż wyglądały rzeczywiście jak ogromne drzewa, a splątane odnogi Baldachimu, ze światłami siedzib ludzkich, przypominały gałęzie obwieszone latarniami i lampkami choinkowymi. Widok zarazem piękny, jak i koszmarny.

W końcu jedno z dyndających światełek oddzieliło się, niczym spadająca gwiazda opuszczająca firmament, i powoli nabierało intensywności. Zbliżało się. Gdy moje oczy dostroiły się do mroku, zobaczyłem, że światło to obniżający się wagonik linówki i że kieruje się on właśnie do miejsca, gdzie stoję.

Niepomny deszczu patrzyłem, jak pojazd zwalnia i schodzi niemal do poziomu ulicy. Naprężające się i luzujące liny śpiewały nade mną. Jedyny reflektor pojazdu omiótł omytą deszczem drogę, wyostrzając każdą szczelinę jej powierzchni, a potem pomknął ku mnie.

Tuż u mych stóp woda w kałuży dziwacznie skoczyła w górę.

A potem usłyszałem wystrzał.

Zrobiłem to, co w tych okolicznościach zrobiłby każdy były żołnierz: nie analizowałem sytuacji, nie zastanawiałem się nad typem i kalibrem użytej broni ani nad pozycją strzelca; nie próbowałem ustalić, czy naprawdę jestem celem, a nie tylko przypadkowym nieszczęśnikiem stojącym na linii strzału.

Pobiegłem jak najszybciej w cień najbliższego budynku.

Oparłem się bardzo rozsądnemu instynktowi ucieczki, który podpowiadał, żeby odrzucić walizkę. Wiedziałem, że bez niej wkrótce zapadnę w anonimowość Mierzwy. Jeśli ją zgubię mogę równie dobrze wystawić się na strzał.

Ścigał mnie karabinowy ogień.

Każdy strzał bił około metra za mymi piętami — wnioskowałem, że strzelcowi nie brakuje umiejętności. Zabicie mnie nie sprawiłoby mu kłopotu — wystarczyło, żeby nieznacznie przedłużył linię ognia, a zorientowałem się, że potrafi celować. Ale strzelec chciał się zabawić. Nie śpieszył się, choć w każdej chwili mógł dobić mnie strzałem w plecy.

Dotarłem do budynku. Moje stopy zalewała woda. Konstrukcję wyłożono płytami. Żadnych wgnieceń czy szczelin, gdzie mógłbym się ukryć. Ogień karabinowy ustał, ale elipsa reflektora pozostała stabilna, tworząc szyb ostrego niebieskiego światła w deszczowych zasłonach między mną a wagonikiem.

Z ciemności wynurzyła się postać w szynelu. Z początku myślałem, że to któreś z tamtej pary, ale gdy mężczyzna wszedł w światło reflektora, uświadomiłem sobie, że tę twarz widzę pierwszy raz. Był łysy, miał kwadratowy zarys szczęki jak u komiksowego bohatera, a jedno z oczu kryło się za pulsującym monoklem.

— Stój zupełnie nieruchomo — polecił mężczyzna — a nic ci się nie stanie.

Rozchylił płaszcz, odsłaniając broń bardziej masywną od zabawkowego pistoletu tamtej kobiety, przygotowaną do zadań poważniejszych. Broń składała się z czarnego prostokąta z rękojeścią, zakończonego kwartetem ciemnych dysz. Kostki palców mężczyzny zbielały na uchwycie broni, palec wskazujący pieścił spust.

Mężczyzna strzelił z biodra. Coś pomknęło od pistoletu ku mnie, jakby promień laserowy. Uderzyło w bok budynku, wzbijając snop iskier. Zacząłem biec, ale za drugim razem celował lepiej. Poczułem w udzie dźgający ból i… już nie biegłem, zajmowałem się tylko wrzaskiem.

A potem nawet wrzeszczenie stało się zbyt trudne.

* * *

Medycy sprawili się bardzo dobrze, ale po nikim nie można oczekiwać cudów. Maszyny monitorujące, stłoczone przy łóżku dawały temu świadectwo, głosząc solenną liturgię biologicznego schyłku.

Od chwili, gdy spacz obudził się i poranił ojca Skya, upłynęło sześć miesięcy i należało wszystkich docenić za to, że dotąd utrzymali Tytusa Haussmanna i napastnika przy życiu. Ale wiedza medyczna i zapasy medykamentów zostały wykorzystane do ostatecznych granic i stało się oczywiste, że nigdy nie istniała realna perspektywa przywrócenia im obu zdrowia.

Ostatnia seria sporów między statkami z pewnością sprawie nie pomogła. Kłopoty nasiliły się kilka tygodni po tym, jak obudził się spacz, gdy na pokładzie „Brazylii” odkryto szpiega. Organizacja bezpieczeństwa wyśledziła, że agent przybył z „Bagdadu”, ale zarząd „Bagdadu” oświadczył, że szpieg nie urodził się na ich statku i prawdopodobnie pochodzi z „Santiago” albo „Palestyny”. Inne indywidua uznano za możliwych agentów i rozległy się krzyki o niesprawiedliwych uwięzieniach i pogwałceniach prawa Flotylli. W zwykłych stosunkach zapanował poczwórny pat i obecnie handel między statkami niemal całkowicie zamarł. Ludzie nie przemieszczali się, jeśli nie liczyć członków beznadziejnych misji dyplomatycznych, kończących się zawsze fiaskiem i oskarżeniami.

Prośby o leki i wiedzę medyczną, by pomóc ojcu Skya, zostały zbyte wzruszeniem ramion. Przecież inne statki też miały swoje kryzysy. Tytusa, jako szefa bezpieczeństwa, również podejrzewano, że sprowokował incydent ze szpiegiem. Przykro nam — twierdzili. — Chcielibyśmy pomóc, naprawdę…

Teraz jego ojciec zmusił się do mówienia.

— Schuyler… — powiedział. Jego usta wyglądały jak rozpęknięty pergamin. — Schuyler? Czy to ty? Jestem tato, nigdzie nie odchodziłem.

Sky usiadł na stołku przy łóżku i obserwował szarą, wykrzywioną powłokę, tak mało przypominającą ojca, którego znał przed zamachem. To nie był Tytus Haussmann, z którym się liczono i którego kochano na całym statku, a w całej Flotylli darzono niechętnym respektem. To nie był człowiek, który uratował go ze żłobka podczas zaciemnienia, który ujął go za rękę i poprowadził do taksówki-promu i zabrał po raz pierwszy poza statek, pokazując mu wspaniałość i trwogę jego nieskończenie samotnego domu. To nie był caudillo, który poszedł do koi jako pierwszy, wiedząc doskonale, że być może naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo. Była to niewyraźna podobizna tamtego człowieka, jak frotaż rzeźby. Miała właściwe rysy i odpowiednie proporcje, ale żadnej głębi. Nie solidna bryła — raczej cieniutka warstewka.

— Sky, co do więźnia… — Ojciec z wysiłkiem starał się unieść głowę z poduszki. — Czy nadal żyje?

— Ledwo ledwo — odpowiedział Sky. Kiedy ojca zraniono, w końcu po usilnych staraniach dostał się do zespołu bezpieczeństwa. — Szczerze mówiąc, nie oczekuję, że wytrzyma długo. Jego rany są znacznie poważniejsze od twoich.

— Ale zdołałeś z nim pomówić?

— Owszem, wyciągnęliśmy z niego to i owo. — Sky westchnął w duchu. Opowiadał już o tym ojcu, ale Tytus albo tracił pamięć, albo chciał usłyszeć to jeszcze raz.

— Co dokładnie mówił?

— Nic, czego się sami nie domyślaliśmy. Nadal nie wiemy, kto umieścił go na statku, ale prawie na pewno jedna z frakcji, po której spodziewano się kłopotów.

Ojciec uniósł palec.

— A jego broń. Maszyneria wbudowana w ramię…

— Nie tak niezwykła, jakby się zdawało. Najwidoczniej pod koniec wojny było do dyspozycji mnóstwo urządzeń tego typu. Mamy szczęście, że nie wbudowano mu w rękę urządzenia jądrowego — choć taką rzecz, oczywiście, znacznie trudniej byłoby ukryć.

— Czy kiedyś był człowiekiem?

— Prawdopodobnie nigdy się tego nie dowiemy. Niektórzy tacy jak on zostali skonstruowani w laboratoriach. Innych przerobiono z więźniów lub ochotników. Zoperowano im mózg i poddano takim uwarunkowaniom psychicznym, że każde zainteresowane mocarstwo może ich wykorzystać jako broń. Są jak roboty, tylko skonstruowane z ciała i kości, a gdy wymagają tego postawione zadania, mają ograniczoną zdolność empatii z innymi ludźmi. Mogą przekonująco wtapiać się w środowisko, opowiadać kawały i gawędzić, dopóki nie osiągną swego celu, kiedy to przełączają się znowu w tryb bezmyślnego zabójcy. Niektórym z nich wszczepiono broń wyspecjalizowaną do konkretnych zadań.

— W tym przedramieniu było mnóstwo metalu.

— Tak. — Sky zrozumiał, co ojciec chce powiedzieć. — Zbyt wiele, żeby mógł wejść na pokład, jeśli ktoś nie przymknął na to oka. To tylko dowodzi, że istniał spisek, co w zasadzie wiedzieliśmy i bez tego.

— Choć znaleźliśmy tylko jednego.

— Tak. — W dniach po ataku wszystkich pozostałych spaczy przeskanowano w poszukiwaniu ukrytej broni. Cały proces był trudny i niebezpieczny. Niczego jednak nie znaleziono. — Co wskazuje, jak pewnie musieli się czuć.

— Skyu… czy powiedział, dlaczego to zrobił albo dlaczego kazali mu to zrobić?

Sky uniósł brwi. Trzeba przyznać, że w pytaniach ojca pojawił się nowy motyw. Przedtem ojciec koncentrował się tylko na konkretach.

— Cóż, rzeczywiście coś wspomniał.

— Mów.

— Nie wydało mi się to szczególnie sensowne.

— Może i nie jest, mimo to chciałbym usłyszeć.

— Mówił o jakiejś frakcji, która coś wynalazła. Nie powiedział, kim są ci ludzie ani gdzie jest ich centrala.

Ojciec miał teraz coraz słabszy głos, ale mimo to zadał pytanie: — I cóż takiego dokładnie oni odkryli?

— To śmiechu warte.

— Powiedz mi, co to było, Sky.

Tytus przerwał. Sky wyczuł, że ojcu chce się pić, i kazał robotowi pokojowemu przystawić szklankę wody do popękanego rozcięcia ust.

— Powiedział, że przełom nastąpił tuż przed wylotem Flotylli z Układu Słonecznego, że w gruncie rzeczy to modyfikacja metody naukowej udoskonalonej pod koniec wojny.

— I było to?

— Ludzka nieśmiertelność. — Sky wyrzekł te słowa ostrożnie, jakby nasycała je magiczna moc i nie należało wypowiadać ich niedbale. — Powiedział, że ta frakcja połączyła rozmaite procedury i linie badań prowadzonych w ostatnim stuleciu i wykorzystała to wszystko dla stworzenia efektywnego systemu terapeutycznego. Odnieśli sukces tam, gdzie inni albo ponieśli fiasko, albo przerwano ich pracę z powodów politycznych. Wyszła im rzecz skomplikowana i nie była to po prostu pigułka, którą się łyka, a potem o niej zapomina.

— Mów dalej — nalegał Tytus.

— To cała falanga różnych technik: genetycznych, chemicznych oraz wykorzystujących maszyny tak małe, że aż niewidzialne. Cała rzecz okazała się fantastycznie delikatna i trudna do zastosowania, a kuracja musi być powtarzana regularnie — ale jest to coś, co wykonane prawidłowo może działać zgodnie z założeniami.

— I co sobie o tym pomyślałeś?

— Że to oczywisty absurd. Och, nie zaprzeczam, że taka rzecz jest możliwa, ale jeśli nastąpił w tej dziedzinie jakiś przełom, czyż nikt by o nim nie wiedział?

— Niekoniecznie. To przecież był koniec wojny. Zwykłe linie komunikacyjne zostały przerwane.

— Więc mówisz, że taka frakcja mogła rzeczywiście istnieć?

— Tak, podejrzewam, że istniała. — Ojciec przerwał, zbierając siły. — Co więcej, wiem, że istniała. Sądzę, że chimeryk powiedział ci w zasadzie prawdę. Ta technika nie jest magią — nie może poradzić sobie z pewnymi chorobami — ale to coś o wiele lepszego niż wszystko, w co wyposażyła nas ewolucja. W najlepszym przypadku wydłuża życie do około stu osiemdziesięciu lat; w niektórych przypadkach do dwustu — te dane to oczywiście ekstrapolacje — ale to nie ma znaczenia; ważne, że daje szanse zachowania życia, dopóki nie pojawi się coś lepszego.

Opadł z powrotem na poduszki, wyczerpany.

— Kto o tym wiedział? Ojciec uśmiechnął się.

— A któżby? Bogaci. Ci, dla których wojna była łaskawa, usadowieni we właściwym miejscu albo znający właściwych ludzi.

Następne pytanie było oczywiste i mroziło krew w żyłach. Flotyllę wysłano, kiedy wojna przechodziła swe ostatnie stadia. Wielu spaczy szukało w istocie ucieczki z tego, co wydawało im się systemem zrujnowanym i niebezpiecznym, gotowym rozpocząć następną powszechną krwawą jatkę. Ale rywalizacja o te miejsca była ogromna i choć miano je przyznawać według zasług, ludzie z dostatecznymi wpływami znali sposoby dostania się na pokład. Jeśli Sky kiedykolwiek miał w tej sprawie wątpliwości, obecność sabotażysty całkowicie je rozpraszała. Ktoś pociągnął za sznurki, by wprowadzić na statek chimeryka.

— W porządku. A co ze spaczami? Ilu z nich wiedziało o przełomie w terapiach nieśmiertelności?

— Wszyscy, Sky.

Patrzył na ojca i zastanawiał się, jak naprawdę bliski śmierci jest ten człowiek. Powinien był wyleczyć się z ran kłutych — uszkodzenia nie były w rzeczywistości takie wielkie — ale wdały się komplikacje: banalna infekcja, która się rozszerzała. Kiedyś medycyna Flotylli mogła go uratować, postawiłaby go na nogi w ciągu kilku dni, i czułby zaledwie lekką niewygodę. Ale teraz właściwie nie można było nic zrobić, tylko pomagać jego naturalnym procesom zdrowienia, które jednak powoli przegrywały bitwę.

Pomyślał o tym, o czym właśnie poinformował go Tytus Haussmann.

— Więc ilu z nich właściwie poddano temu procesowi?

— Odpowiedź jest ta sama.

— Wszystkich? — Pokręcił głową, prawie w to nie wierząc. — Wszystkich spaczy, których wieziemy?

— Tak. Z kilkoma nieważnymi wyjątkami — na przykład ci, którzy nie chcieli poddać się procesowi ze względów etycznych lub medycznych. Większość z nich przeszła tę kurację na krótko przed wejściem na pokład. — Ojciec znowu przerwał. — To największy sekret mojego życia, Sky. Zawsze o tym wiedziałem, w każdym razie od chwili gdy powiedział mi o tym mój ojciec. Nie było mi łatwo to zaakceptować, uwierz mi.

— Jakże mogłeś to wszystko trzymać w tajemnicy? Jego ojciec ledwie widocznie wzruszył ramionami.

— To część mojej pracy.

— Nie mów tak. To cię nie usprawiedliwia. Zdradzili nas, prawda?

— To zależy. Rzeczywiście, nie powierzyli załodze swojego sekretu. Ale myślę, że to z ich strony rodzaj przysługi.

— Czemu tak mówisz?

— Wyobraź sobie, że jesteśmy nieśmiertelni. Musielibyśmy znieść półtora stulecia uwięzienia na pokładzie tego pudła. Powoli popadlibyśmy w szaleństwo. Tego właśnie się bali. Lepiej niech załoga przeżyje swój zwykły czas, a potem lejce przejmie następne pokolenie.

— Nazywasz to przysługą?

— Czemu nie? Większość z nas nie widziała niczego lepszego, Sky. Och, służymy spaczom, ale ponieważ wiemy, że nie wszyscy obudzą się bezpiecznie, gdy dotrzemy do Końca Podróży, trudno jest im zbytnio zazdrościć. Musimy dbać również o siebie. Prowadzimy statek dla spaczy, ale dla siebie również.

— Tak, to bardzo rozsądne. Musisz jednak przyznać, że wiedza, iż ukrywają oni przed nami tajemnicę nieśmiertelności, trochę zmienia nasze wzajemne stosunki.

— Być może. Dlatego właśnie tak starannie strzegłem sekretu przed wszystkimi innymi.

— Ale właśnie mi o tym powiedziałeś.

— Byłeś ciekaw, czy opowieść sabotażysty w jakimś stopniu odpowiada faktom, prawda? Cóż, teraz już wiesz. — Twarz ojca stała się na chwilę pogodna, jakby zdjęto mu wielkie brzemię. Sky myślał, że ojciec stracił świadomość, ale za moment chory poruszył oczyma i oblizał wargi, by mówić dalej, choć robił to z ogromnym wysiłkiem. — Istnieje jeszcze jedna przyczyna… to bardzo trudne, Sky. Nie jestem pewien, czy mówiąc ci o niej, czynię właściwie.

— Pozwól, że ja to osądzę.

— Doskonale. Równie dobrze możesz to usłyszeć w tej chwili. Wiele razy chciałem ci o tym powiedzieć przy różnych innych okazjach, ale zawsze brakowało mi odwagi przekonań. Trochę wiedzy to rzecz niebezpieczna, jak powiadają.

— Jakie „trochę wiedzy”?

— O twojej własnej pozycji.

Ojciec poprosił o więcej wody. Sky pomyślał o wodzie w szklance; o molekułach prześlizgujących się między wargami ojca. Każda kropla wody na statku ostatecznie zostawała recyklowana. Pito ją w kółko. W przestrzeni międzygwiezdnej nie ma miejsca na marnotrawstwo. W pewnym momencie, za miesiące lub lata, Sky wypije trochę tej samej wody, która teraz przynosi ulgę ojcu.

— Mojej pozycji?

— Sky… nie jesteś moim synem. — Popatrzył na niego twardo, jakby czekając, że Sky załamie się po tej rewelacji. — Masz, powiedziałem to. Nie ma teraz odwrotu. Będziesz musiał wysłuchać całej reszty.

Może traci rozsądek szybciej, niż wskazują maszyny, pomyślał Sky. Obsuwa się w bezświetlny rów demencji, krew ma zatrutą, mózg żebrze o tlen.

— Jestem twoim synem.

— Nie, nie jesteś. Wiem to na pewno, Sky, sam wyciągnąłem cię z tamtej koi spacza.

— O czym mówisz?

— Byłeś jednym z nich, jednym z naszych momios; jednym z naszych spaczy.

Sky kiwnął głową, momentalnie akceptując tę prawdę. Na jakimś poziomie świadomości wiedział, że normalną reakcją po winna być niewiara, może nawet gniew, ale nie miał takich emocji; tylko głębokie i uspokajające poczucie słuszności.

— Ile miałem lat?

— Byłeś ledwie dzieckiem, miałeś kilka dni, gdy cię zamrożono. Jest tylko kilkoro tak młodych jak ty.

Słuchał swego ojca — nie-ojca. Lucretia Haussmann — kobieta, którą Sky uważał za matkę — urodziła na pokładzie statku dziecko, ale to dziecko, chłopiec, umarło po kilku godzinach. Zrozpaczony Tytus ukrywał prawdę przed Lucretią przez wiele godzin, potem przez wiele dni, wznosząc się na szczyty pomysłowości, a tymczasem żonę trzymano na środkach uspokajających. Tytus obawiał się, że jeśli żona się dowie, prawda ją zabije — może nie fizycznie, ale złamie jej ducha. Była jedną z najbardziej lubianych kobiet na statku. Jej strata dotknęłaby wszystkich, zatruła nastrój całej załogi. Mimo wszystko stanowili niewielką społeczność. Wszyscy się znali. Strata dziecka była czymś okropnym.

Tytus opracował więc straszny plan, plan, którego pożałował niemal natychmiast po wykonaniu. Ale wtedy było już o wiele za późno.

Ukradł dziecko spaczom. Okazało się, że dzieci znacznie lepiej znoszą ożywienie niż dorośli — miało to jakiś związek ze stosunkiem objętości ciała do jego powierzchni — i nie było poważniejszych problemów z ogrzaniem takiego dziecka. Wybrał jedno z młodych, to, które mogło uchodzić za jego zmarłego syna. Nie musiał być zbyt drobiazgowy. Lucretia długo nie widziała swego synka i nie mogła wykryć oszustwa.

Położył martwe niemowlę na miejsce odmrożonego, znowu ochłodził koję i prosił o przebaczenie. Kiedy odkryją martwe dziecko, sam będzie już od dawna martwy. Dla rodziców, po przebudzeniu, będzie to okropna nowina, ale przynajmniej zbudzą się w nowym świecie, z dostatecznym zapasem czasu, by starać się o następne dziecko. To nic w porównaniu z tragedią Lucretii. Bez tej zbrodni sprawy na statku mogły się zepsuć do tego stopnia, że — w ekstremalnym przypadku — nigdy nie osiągnąłby celu podróży. Musiał w to wierzyć. Musiał wierzyć, że zrobił to dla ogólnego dobra.

Zbrodnia z miłości.

Oczywiście Tytus nie mógłby zdziałać nic bez pomocy innych, ale prawdę znała tylko garstka najbliższych przyjaciół, dobrych towarzyszy, którzy nigdy nie wspomnieli o tej sprawie. Tytus powiedział, że wszyscy już nie żyją.

Dlatego właśnie musiał teraz o tym opowiedzieć Skyowi.

— Rozumiesz? — pytał Tytus. — Pamiętasz, zawsze ci powtarzałem, że jesteś cenny? Mówiłem to w sensie dosłownym. Byłeś jedynym nieśmiertelnym wśród nas. Dlatego właśnie na początku wychowywałem cię w izolacji. Dlatego spędzałeś tyle czasu sam, w żłobku, z dala od innych dzieci. Częściowo chciałem odgrodzić cię od infekcji — system odpornościowy miałeś jak inne dzieci, a teraz jest on taki sam jak u innych dorosłych.

— Przede wszystkim jednak chciałem poznać twoją krzywą rozwoju. Osoby po kuracji rozwijają się wolniej i gdy się starzeją, ich krzywa się wypłaszcza. Masz teraz dwadzieścia lat, ale możesz uchodzić za wysokiego nastolatka. Kiedy osiągniesz trzydziestkę lub czterdziestkę, będziesz niezwykle młodo wyglądał, ale ludzie nawet nie zaczną domyślać się prawdy — aż do czasu, gdy staniesz się znacznie, znacznie starszy.

— Jestem nieśmiertelny?

— Tak. To zmienia wszystko, prawda?

Sky Haussmann musiał przyznać, że rzeczywiście.

* * *

Później, kiedy jego ojciec wpadł w jeden z tych przepastnych snów bez marzeń, które wyglądały na zapowiedź nieuniknionej śmierci, Sky odwiedził sabotażystę. Więzień chimeryk leżał na dokładnie takim samym łóżku jak jego ojciec, obsługiwany przez maszyny. Na tym podobieństwa się jednak kończyły. Maszyny go obserwowały, ale miał dosyć siły i nie potrzebował ich bezpośredniej pomocy. W gruncie rzeczy był zbyt silny — nawet gdy wydłubali z niego cały magazynek pocisków. Przywiązano go do łóżka plastikowymi więzami, szerokimi obręczami w pasie i na nogach, dwiema mniejszymi obręczami w górnej części ramion. Mógł zgiąć jedno przedramię tak, by dotknąć twarzy. Drugie kończyło się tylko bronią, którą próbował zadźgać Tytusa. Teraz broń usunięto i przedramię cyborga starannie zaszyto. Przeszukano go na obecność innych broni, ale nie nosił ukrytych urządzeń, z wyjątkiem implantów, za pomocą których jego mocodawcy modelowali go do swych celów.

Frakcja, która go wysłała, wykazała jednak spektakularny brak wyobraźni, pomyślał Sky. Tyle starań po to, by mężczyzna mógł wykonać dywersję na statku, kiedy miły, łatwo rozprzestrzeniający się wirus byłby równie skuteczny. Może nie wyrządziłby bezpośredniej szkody spaczom, ale ich szanse na dotarcie dokądkolwiek bez żywej załogi stałyby się bliskie zeru. Co nie znaczyło, że chimeryk się nie przyda.

To niezwykle dziwne, wiedzieć ni stąd, ni zowąd, że jest się nieśmiertelnym. Sky nie zaprzątał sobie głowy takim drobiazgiem jak definicja. To prawda, był narażony na rozmaite niebezpieczeństwa, ale ostrożność i przewidywanie zminimalizują wszelkie ryzyko.

Odstąpił od łóżka zabójcy. Unieszkodliwili wprawdzie sabotażystę, ale takich rzeczy nigdy nie można być całkowicie pewnym. Monitory mówiły, że mężczyzna jest pogrążony we śnie przynajmniej tak głębokim jak sen ojca Skya, ale lepiej nie ryzykować. Te obiekty zaprojektowano tak, by zwodziły. Mogły wyczyniać nieludzkie sztuczki z pulsem i aktywnością neuronową. Jednym, nieskrępowanym ramieniem chimeryk mógłby uchwycić Skya za gardło i zadusić na śmierć, lub przyciągnąć do siebie i wyjeść mu twarz.

Sky znalazł na ścianie sprzęt medyczny. Otworzył go, przestudiował starannie wpięte w środku akcesoria, a potem wyjął skalpel, który w przyćmionym świetle błyszczał niebieską sterylnością. Sky obracał nóż, patrzył z zachwytem, jak ostrze znika, gdy odwrócił je krawędzią do siebie.

Doskonała broń, pomyślał. Wspaniała rzecz.

Ze skalpelem w ręku podszedł do sabotażysty.

SZESNAŚCIE

— Przychodzi do siebie — usłyszałem głos, który skrystalizował wokół rzeczywistości moje ospałe myśli.

Jedną z wielu rzeczy, których człowiek się uczy jako żołnierz — przynajmniej na Skraju Nieba — jest fakt, że nie każdy, kto do ciebie strzela, koniecznie chce cię zabić. Przynajmniej nie zawsze chce cię zabić natychmiast. Niekoniecznie chodzi tu o branie zakładników. Wspomnienia pojmanych żołnierzy mogą zostać wytrałowane bez stosowania tak prymitywnych środków jak tortury. Trzeba tylko mieć odpowiednie urządzenia do obrazowania neuronowego — za odpowiednią cenę mogą je dostarczyć Ultrasi. I żołnierz musi przede wszystkim dysponować czymś, co warto z niego wyciągnąć. Informacjami dla wywiadu — wiedzą operacyjną, którą żołnierze muszą posiadać, by był z nich jakikolwiek pożytek.

Takie rzeczy zawsze mnie omijały. Strzelano i trafiano mnie, ale we wszystkich podobnych przypadkach nikt nie chciał zostawiać mnie przy życiu, nawet na krótki okres potrzebny do szybkiego zbadania moich wspomnień. Wróg mnie nigdy nie pojmał, więc nigdy nie miałem wątpliwej przyjemności rozbudzenia się gdzieś indziej niż w bezpiecznych rękach.

Teraz jednak właśnie się dowiadywałem, co czuje człowiek w takiej sytuacji.

— Panie Mirabel? Zbudził się pan? — Ktoś przeciągnął mi po twarzy czymś miękkim i chłodnym. Otworzyłem oczy i natychmiast zmrużyłem je oślepiony światłem; po okresie nieprzytomności wydało mi się boleśnie jaskrawe.

— Gdzie jestem?

— W bezpiecznym miejscu.

Ze znużeniem rozejrzałem się wokół. Siedziałem w fotelu na wysokim końcu długiego, pochyłego pokoju o żłobkowanych metalowych ścianach. Miałem wrażenie, że zjeżdżam ruchomymi schodami w łagodnie nachylonym tunelu. W ścianach rozmieszczono owalne okna, ale widziałem jedynie ciemności rozświetlone lampkami choinkowymi zawieszonymi na długich splątanych łańcuchach. Znajdowałem się wysoko nad ziemią, wiec prawie na pewno w którejś z części Baldachimu. Podłoga składała się z poziomych płyt, opadających ku niskiemu końcowi pokoju, oddalonego ode mnie o piętnaście metrów w poziomie i dwa lub trzy metry w pionie. Płyty dodano prawdopodobnie później, jakby nachylenie pokoju nie było całkiem zamierzone.

Oczywiście miałem towarzystwo.

Kwadratowoszczęki mężczyzna z monoklem stał obok. Jedną ręką głaskał swój podbródek, jakby musiał sobie ciągle przypominać o jego wspaniałej prostokreślności. W drugiej trzymał kawałek flanelki, którą tak łagodnie pomagał mi w dochodzeniu do przytomności.

— Muszę przyznać, że jest pan dobry — oznajmił mężczyzna. — Źle obliczyłem dozę promienia paraliżującego. Niektórych ludzi by to zabiło i oczekiwałem, że będzie pan jak drewno jeszcze przez dobrych kilka godzin. — Położył mi dłoń na ramieniu. — Ale myślę, że ma się pan doskonale. Bardzo silny z pana facet. Proszę przyjąć moje przeprosiny — to się więcej nie powtórzy, zapewniam pana.

— Lepiej w przyszłości nie rób takich rzeczy — powiedziała kobieta, która właśnie weszła w moje pole widzenia. Oczywiście ją rozpoznałem, a także jej towarzysza, którego dostrzegłem po prawej i który pakował do ust papierosa. — Robisz się niezręczny, Waverly. Człowiek na pewno myślał, że zamierzasz go zabić.

— A nie o to chodziło? — spytałem. Okazało się, że mój głos brzmi o wiele wyraźniej, niż się spodziewałem.

Waverly z powagą pokręcił głową.

— Absolutnie nie. Robiłem, co mogłem, by ocalić panu życie, panie Mirabel.

— Ma pan dość dziwny sposób załatwiania takich spraw.

— Musiałem działać szybko. Za chwilę wpadłby pan w zasadzkę grupy świń. Czy słyszał pan o świniach, panie Mirabel? Prawdopodobnie nie chce pan o nich wiedzieć. To jedna z mniej korzystnych dla zdrowia grup imigrantów, z którymi musimy sobie radzić po upadku Migotliwej Wstęgi. W poprzek drogi przeciągnęli drut, połączony z kuszą. Normalnie nie podchodzą nikogo przed nocą, ale dzisiaj musieli być głodni.

— Czym pan mnie postrzelił?

— Jak mówiłem, promieniem paraliżującym. To całkiem humanitarna broń, słowo daję. Sam otrzymałem kilka trafień. Obawiam się, że skalibrowałem ją raczej na świnie niż na człowieka. Ale może wyszło to na dobre. Gdybym pana nie ogłuszył tak kompletnie, przypuszczam, że stawiałby mi pan opór.

— Więc dlaczego mnie pan ocalił? Wyglądał na zaskoczonego.

— Wymagała tego przyzwoitość. Teraz mówiła kobieta:

— Z początku źle pana osądziłam, panie Mirabel. Zdenerwował mnie pan i nie dowierzałam panu.

— Prosiłem tylko o radę.

— Wiem, wina leży całkowicie po mojej stronie. Ale obecnie wszyscy jesteśmy tacy nerwowi. Kiedy odjechaliśmy, czułam się źle z tego powodu i powiedziałam Waverly'emu, by nad panem czuwał. Co właśnie zrobił.

— Czuwałem, tak jest, Sybilline — odparł Waverly. — I gdzie ja jestem? — zapytałem.

— Pokaż mu, Waverly. Teraz już na pewno chce rozprostować nogi.

Oczekiwałem, że będę przywiązany do krzesła, ale miałem swobodę ruchu. Waverly podtrzymał mnie, gdy sprawdzałem sprawność swych nóg. Mięsień w nodze trafionej promieniem nadal przypominał galaretę, ale utrzymywał mnie. Minąłem kobietę i zszedłem po płaskich płytach do najniższej części pokoju. Tutaj podwójne drzwi otwierały się na nocne powietrze. Waverly wyprowadził mnie na pochyły balkon, zabezpieczony metalową poręczą. Ciepły podmuch uderzył mnie w twarz.

Rozejrzałem się. Balkon otaczał budynek, w którym się obudziłem; wznosił się po obu jego stronach. Budynek jednak nie był naprawdę budynkiem.

Była to przechylona gondola sterowca, którego balon rysował się nad nami jako ciemna masa wklinowana w gałęzie Baldachimu. Atakująca zaraza, musiała uwięzić sterowiec — tkwił tu niczym balonik na drzewie. Balon był tak szczelny, że w dalszym ciągu wypełniało go powietrze, mimo że od zarazy upłynęło siedem lat. Jednak nacisk gałęzi pomarszczył go i zniekształcił powłokę. Zastanawiałem się, co czeka gondolę w przypadku przebicia balonu.

— To musiało się stać naprawdę szybko — powiedziałem, mając przed oczami obraz sterowca próbującego na próżno wymanewrować się spomiędzy murujących raptownie budynków.

— Nie aż tak szybko. — Waverly powiedział to takim tonem, jakby uważał moją uwagę za niezwykle głupią. To był sterowiec widokowy — w tamtych czasach latały takich dziesiątki. Kiedy przyszły kłopoty, przestano się interesować widokami. Zostawiono sterowiec zacumowany w tym miejscu; obrósł budynkiem, ale gałęzie uwięziły go całkowicie dopiero następnego dnia.

— I teraz w nim mieszkacie?

— Niezupełnie. Nie jest całkiem bezpieczny. Właśnie dlatego nie musimy się martwić, że ktoś inny będzie się nam zbytnio przyglądał.

Drzwi za mną znów się otworzyły i pojawiła się w nich kobieta.

— Przyznaję, niezwykłe miejsce na przebudzenie. — Stanęła obok Waverley'ego przy poręczy i bez trwogi wychyliła się, patrząc w dół. Do ziemi z pewnością był przynajmniej kilometr. — Ale ma zalety. Jedna z nich to dyskrecja. Tak więc, panie Mirabel, spodziewam się, że przyda się panu trochę dobrego jadła i gościna.

Kiwnąłem głową. Jeśli zostanę z tymi ludźmi, może pomogą mi się dostać do właściwego Baldachimu, rozumowałem. To był argument racjonalny za wyrażeniem zgody. Pozostałe argumenty: ulga, wdzięczność oraz fakt, że byłem zmęczony i głodny, prawdopodobnie wyobrażała ta kobieta.

— Nie chciałbym się narzucać.

— Nonsens. Wyrządziłam panu krzywdę w Mierzwie, a potem Waverly pogorszył jeszcze sytuację, niezgrabnie ustawiając paralizator. Prawda, Waverly? Nie mówmy już o tym — pod warunkiem, że zrobi pan nam zaszczyt przyjęcia od nas odrobiny jedzenia i wypoczynku. — Kobieta wyjęła z kieszeni coś czarnego, rozwinęła, wyciągnęła z tego antenę i powiedziała: — Kochanie? Jesteśmy już gotowi. Spotkamy się na wysokim końcu gondoli.

Zatrzasnęła telefon i włożyła go z powrotem do kieszeni.

Obeszliśmy gondolę, wykorzystując barierkę do podciągania się po pochyłości. W najwyższym punkcie barierkę wycięto. Od gruntu w dole dzieliło mnie tylko powietrze. Waverly i Sybilline — jeśli tak miała na imię — mogli w tym momencie mnie zabić; z łatwością wypchnęliby mnie za krawędź. Nadal czułem dezorientację po obudzeniu. A zresztą, gdyby chcieli mnie skrzywdzić, mieli ku temu mnóstwo okazji, kiedy spałem.

— Nadjeżdża — powiedział Waverly, wskazując w dół, pod balon. Patrzyłem, jak w polu widzenia pojawia się linówka. Wyglądała bardzo podobnie do tej, w której pierwszy raz zobaczyłem Sybilline; ale nie uważałem się jeszcze za eksperta w tych sprawach. Ramiona wozu chwyciły nici zaplątane wokół balonu, odkształcając sterowiec, ale jakoś go nie przebijały. Wóz zbliżył się, z otwartych drzwi wysunęła się rampa, tworząc most przez lukę między pojazdem a gondolą.

— Pan pierwszy, Tanner — powiedziała Sybilline.

Przeszedłem przez most. To był tylko metrowy krok, ale z obu stron nie miałem żadnej osłony i zrobienie go kosztowało sporo nerwów. Sybilline i Waverly poszli za mną beztrosko. Mieszkańcy Baldachimu musieli charakteryzować się nieludzkim brakiem lęku wysokości.

W tylnym przedziale znajdowały się cztery fotele. Od kierowcy oddzielała nas ścianka z oknem. Nim okno się zamknęło, zobaczyłem, że kierowca to ten sam szarooki mężczyzna o wysoko osadzonych kościach policzkowych, którego widziałem wcześniej z Sybilline.

— Dokąd mnie zabieracie? — spytałem.

— Jeść. — Sybilline ufnie położyła mi dłoń na przedramieniu.

— Najlepszy lokal w mieście, Tanner. A już z pewnością lokal z najlepszym widokiem.

* * *

Nocny lot przez Chasm City. Gdyby geometrię miasta oceniać tylko na podstawie świateł, niemal można by było sobie wyobrazić, że zaraza nigdy tu nie przyszła. Kształty budynków gubiły się w ciemności, z wyjątkiem miejsc, gdzie górne gałęzie oświetlały macki i gwiaździste strumienie jarzących się okien lub neonowe bazgroły reklam, których znaczenia nie umiałem zgłębić, gdyż napisano je w intrygujących kanazjańskich ideogramach. Od czasu do czasu mijaliśmy jakiś starszy budynek, nietknięty zarazą, stojący prosto i regularnie wśród zmienionych domów. Najczęściej domy te zostały jednak uszkodzone, nawet jeśli uniknęły fizycznych mutacji. Inne sąsiednie konstrukcje przepchnęły przez nie swe wypustki lub naruszyły ich fundamenty. Kilka nowszych domów oplotło się dokoła niezmienionych budynków jak duszące liany. W dniach zarazy wybuchały pożary i zamieszki. Eksplodowały urządzenia. Bardzo niewiele rzeczy pozostało całkowicie nieuszkodzonych.

— Widzisz to? — spytała Sybilline, kierując mą uwagę na piramidalny kształt, lekko draśnięty. Była to bardzo niska konstrukcja, prawie zagubiona w Mierzwie, ale oświetlona z góry reflektorami. — To pomnik Osiemdziesiątki. Przypuszczam, że znasz tę historię?

— Bardzo zgrubnie.

— Było to dawno temu. Ten człowiek próbował zeskanować ludzi do komputerów, ale technika okazała się niedopracowana. Nie dość, że zostali zabici w procesie skanowania, to potem symulacje zaczęły się psuć. Było ich osiemdziesięciu, łącznie z tym człowiekiem. Kiedy wszystko minęło, kiedy większość z nich się zepsuła, rodziny kazały zbudować ten pomnik. Ale teraz najlepsze dni ma on już za sobą.

— Tak jak całe miasto — dodał Waverly.

Kontynuowaliśmy lot. Podróż linówką wymaga przyzwyczajenia — odkrył to mój żołądek. Kiedy wóz przejeżdżał przez miejsca, gdzie przerzucono wiele nici, jazda odbywała się niemal tak gładko i równo jak w wolantorze. Ale gdy lin zaczynało brakować — na przykład w miejscach pozbawionych większych gałęzi — trajektoria natychmiast stawała się mniej jak lot kruka, a bardziej jak susy gibona: szerokie łuki, przerywane skokami pionowych przemieszczeń. Żołądek się buntował. Właściwie powinno się to odbierać jako coś bardzo naturalnego — mózg ludzki wyewoluował przecież do prowadzenia właśnie takiego nadrzewnego stylu życia.

Ale dla mnie odbyło się to jednak o wiele milionów lat zbyt dawno.

W końcu linówka przywiozła nas w dół, na poziom gruntu. Wspomniałem słowa Quirrenbacha, że miejscowi mówili o wielkiej połączonej kopule miasta jako o moskitierze. Tutaj schodziła ona na dół, aż dotykała gruntu w pobliżu krawędzi rozpadliny. W tym rejonie wewnętrznej granicy pionowa stratyfikacja stawała się mniej wyraźna. Baldachim i Mierzwa mieszały się, tworząc nieokreśloną strefę, w której Baldachim pakował się pod ziemię, na chronione atria, gdzie bogacze mogli spacerować nie molestowani.

Kierowca zabrał nas właśnie do jednej z takich enklaw. Opuścił podwozie linówki i poprowadził pojazd na lądowisko, gdzie parkowały również inne wozy. Krawędź kopuły stanowiła nachylona, poplamiona na brązowo ściana, wisząca nad nami jak załamująca się fala. Przez fragmenty mniej więcej przezroczyste prześwitywała ogromna, szeroka paszcza rozpadliny. Miasto po drugiej stronie było jedynie odległym lasem migających światełek.

— Zadzwoniłem wcześniej i zarezerwowałem dla nas stół przy łodydze — powiedział mężczyzna o stalowoszarych oczach, kiedy już wyszedł z przedziału kierowcy. — Chodzą słuchy, że będzie tu dzisiaj jadł Voronoff, więc miejsce jest dość zatłoczone.

— Miło mi — powiedziała Sybilline. — Zawsze można polegać na Voronoffie. Nada wieczorowi trochę poloru. — Niedbale odemknęła skrytkę w boku wozu i wyciągnęła czarną torebkę. Otworzyła ją odsłaniając małe fiolki Paliwa Snów i jeden z ozdobnych pistoletów weselnych, które widziałem na pokładzie „Strelnikova”. Opuściła kołnierz i przycisnęła pistolet do szyi. Zaciskając zęby wstrzyknęła sobie do krwiobiegu centymetr sześcienny ciemnoczerwonej cieczy. Potem podała pistolet partnerowi, który też zrobił sobie zastrzyk, po czym zwrócił barokowo ozdobiony przyrząd Sybilline.

— Tanner, chcesz kłuja? — spytała.

— Spasuję — odpowiedziałem.

— Doskonale. — Odłożyła sprzęt do skrytki, tak jakby to, co przed chwilą zaszło, nie miało szczególnego znaczenia.

Wysiedliśmy z wozu i poszliśmy przez lądowisko do pochyłej rampy, po niej w dół na jaskrawo oświetlony placyk. Był o wiele mniej zapuszczony niż pozostałe części miasta, które widziałem dotychczas: czysty, chłodny, zatłoczony zamożnie wyglądającymi ludźmi, palankinami, serwitorami oraz zmodyfikowanymi zwierzętami. W ścianach, nastawionych na pokazywanie miejskich scen sprzed zarazy, pulsowała muzyka. W przejściu przesuwał się dziwny patykowaty robot, górujący nad ludźmi na swoich ostrzowatych nogach. Cały składał się z ostrych, błyszczących krawędzi, jak kolekcja zaczarowanych mieczy.

— To jeden z automatów Sequarda — powiedział stalowooki mężczyzna. — Kiedyś Sequard pracował w Migotliwej Wstędze, był jedną z czołowych postaci Ruchu Gluonistów. Teraz robi takie dziwne roboty. Są bardzo niebezpieczne, więc uważaj.

Ostrożnie obeszliśmy maszynę, unikając powolnych łuków zakreślanych przez jej metalowe członki.

— Wydaje mi się, że nie dosłyszałem pańskiego nazwiska — powiedziałem do mężczyzny.

Spojrzał na mnie dziwnie, jakbym właśnie go spytał o rozmiar buta.

— Fischetti.

W przejściu ominęliśmy drugi automat, bardzo podobny do pierwszego, tylko ten miał na niektórych kończynach wyraźne czerwone plamy. Potem szliśmy brzegiem ozdobnych stawków, gdzie tłuste złote i srebrne karpie pracowały gębami przy powierzchni. Próbowałem ocenić nasze położenie. Wylądowaliśmy blisko rozpadliny i cały czas posuwaliśmy się w jej kierunku, ale na początku wydawała się ona o wiele bliższa.

W końcu przejście rozszerzyło się w ogromną, przykrytą kopułą salę, mogącą pomieścić chyba setkę stolików. Lokal był zapełniony niemal całkowicie. Zobaczyłem nawet kilka palankinów zaparkowanych wokół stołu pięknie nakrytego do obiadu, ale nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób będą one jadły. Schodkami zeszliśmy na szklaną podłogę sali, a potem zaprowadzono nas do wolnego stolika przy krawędzi pomieszczenia, przy jednym z olbrzymich okien osadzonych w ciemnoniebieskiej kopule komnaty. Zadziwiająco złożony żyrandol zwisał z najwyższego punktu kopuły.

— Tak jak mówiłam, najlepszy widok w Chasm City — oznajmiła Sybilline.

Teraz widziałem, gdzie jesteśmy. Restauracja mieściła się na końcu łodygi wyrastającej ze ściany rozpadliny, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt metrów od jej szczytu. Łodyga musiała mieć jakiś kilometr długości i wydawała się tak cienka i krucha jak wyrób z dmuchanego szkła. Na krańcu rozpadliny podtrzymywała ją klamra z koronkowego kryształu; w efekcie cała reszta łodygi wyglądała jeszcze bardziej niebezpiecznie.

Sybilline podała mi jadłospis.

— Wybierz, co chcesz, Tanner, albo, jeśli nie znasz naszej kuchni, wybiorę za ciebie. Nie pozwolę ci stąd wyjść bez dobrego posiłku.

Spojrzałem na ceny, zastanawiając się, czy moje oko nie dodaje do każdej liczby zera albo nawet dwóch.

— Nie mogę za to zapłacić.

— Nikt cię o to nie prosi. Ten posiłek jesteśmy ci wszyscy winni.

Wybrałem coś dla siebie, skonsultowałem się z Sybilline, a potem rozsiadłem wygodnie i czekałem na jedzenie. Czułem się niezręcznie — ale przecież byłem głodny, a pozostając z tymi ludźmi, mogłem się dowiedzieć mnóstwa rzeczy o życiu Baldachimu. Na szczęście nie wymagano ode mnie towarzyskiej konwersacji. Sybilline i Fischetti mówili o innych ludziach, rozpoznawali kogoś na sali i dyskretnie wskazywali na niego. Od czasu do czasu do rozmowy wtrącał się Waverly, dorzucając jakiś komentarz, ale nigdy nie zasięgano mojej opinii. Okazjonalne rzucano mi jakąś uprzejmą uwagę.

Spojrzałem po sali, oceniając klientelę. Nawet ludzie o zmodyfikowanych ciałach i twarzach wyglądali pięknie, jak charyzmatyczni aktorzy, których przebrano za zwierzęta. Czasami ingerencja polegała tylko na zmianie koloru skóry, ale nieraz tyczyła całej fizjologii — ludzie chcieli osiągnąć ideał jakiegoś szczupłego zwierzęcia. Zobaczyłem mężczyznę z wymyślnie pasiastymi kolcami rozchodzącymi się promieniście z czoła; siedział obok kobiety, której powiększone oczy od czasu do czasu skrywały żarzące się powieki, na których widniał wzór podobny do muszych skrzydeł. Był tam też zupełnie normalnie wyglądający mężczyzna, a jego otwarte usta odsłaniały czarny, rozwidlony język. Wystawiał go przy każdej okazji, jakby smakując powietrze. Zauważyłem również szczupłą, prawie nagą kobietę, w czarno-białe pasy. Przez moment nasze spojrzenia się spotkały i jestem przekonany, że patrzyłaby mi w oczy dłuższą chwilę, gdybym nie odwrócił wzroku.

Ale odwróciłem i spojrzałem w dół, w parującą rozpadlinę pod nami. Zawrót głowy powoli ustępował. Choć panowała noc, zalewało nas widmowe odbite żarzenie się miasta. Oddaliliśmy się kilometr od ściany, ale rozpadlina miała co najmniej piętnaście, dwadzieścia kilometrów szerokości, więc drugi jej brzeg wydawał się równie oddalony, jak z lądowiska. Ściany wznosiły się przeważnie pionowo, jednak od czasu do czasu w miejscu, gdzie skała odpadła, pojawiły się wąskie, naturalne skalne półki. Miejscami w półki te wbudowano konstrukcje, połączone z wyższymi poziomami rurami dźwigów lub zamkniętymi przejściami. Nie widziałem dna rozpadliny: ściany wznosiły się ze spokojnego białego obłoku, który całkowicie zasłaniał niższe partie otchłani. W dół, we mgle, ciągnęły się rury, sięgając do maszynerii przetwarzania atmosfery. Wiedziałem, że są tam ukryte maszyny, które dostarczały Chasm City energii, powietrza i wody i były dostatecznie odporne, by nadal funkcjonować po ataku zarazy.

Zobaczyłem latające nisko w głębinach błyszczące przedmioty, drobne jasne barwne trójkąciki.

— Szybowce — wyjaśniła Sybilline, śledząc mój wzrok. — To stary sport. Kiedyś go uprawiałam, ale blisko ścian prądy termiczne szaleją. A ten sprzęt do oddychania, który musisz mieć na sobie… — Pokręciła głową. — Choć najgorsza jest mgła. Kiedy lecisz tuż nad jej poziomem, podnieca cię szybkość, ale gdy opadniesz we mgłę, natychmiast tracisz wszelkie poczucie kierunku. Jeśli masz szczęście, wzbijesz się w górę i zanim walniesz w ścianę, dostajesz się w czyste powietrze. Jeśli go nie masz, myślisz, że dół to góra, i wpadasz w coraz wyższe ciśnienie, aż ugotujesz się żywcem. Albo dodasz trochę interesującej kolorystyki do ścian rozpadliny.

— Radar nie działa we mgle?

— Działa, ale psułby zabawę, nie sądzisz?

Pojawiły się potrawy. Jadłem ostrożnie, nie chcąc zrobić z siebie widowiska. Smakowało nieźle. Sybilline poinformowała mnie, że najlepszą żywność nadal hoduje się na orbicie i przesyła na dół behemotem. To wyjaśniało dodatkowe zera po niemal każdym artykule.

— Zobacz — powiedział Waverly, gdy jedliśmy ostatnie danie. — To Voronoff, prawda?

Dyskretnie wskazywał na drugi koniec pomieszczenia, gdzie od jednego ze stołów właśnie wstał jakiś mężczyzna.

— Tak — stwierdził Fischetti z uśmiechem osoby składającej sobie gratulacje. — Wiedziałem, że tu gdzieś będzie.

Spojrzałem na człowieka, o którym mówili. Był prawdopodobnie najmniej ostentacyjną postacią na sali: mały, nieskazitelnie ubrany, ze starannie ułożonymi w loki czarnymi włosami i przyjemną twarzą artysty — mima.

— Kto to jest? — zapytałem. — Słyszałem o nim, ale nie pamiętam gdzie.

— Voronoff to znakomitość — wyjaśniła Sybilline. Znowu dotknęła mej ręki, powierzając mi następną informację. — Dla niektórych z nas jest bohaterem. To jeden z najstarszych pośmiertników. Robił wszystko. Opanował każdą grę.

— To jakiś rodzaj gracza?

— Więcej — wyjaśnił Waverly. — Bierze udział w każdej ekstremalnej sytuacji, jaką możesz sobie wyobrazić. On ustala zasady. Reszta nas po prostu za nim idzie.

— Słyszałem, że na dziś coś zaplanował — odezwał się Fischetti. Sybilline klasnęła w dłonie.

— Skok we mgłę?

— Myślę, że mamy trochę szczęścia. Po cóż jeszcze miałby przychodzić tu na posiłek? Widok na pewno nudzi go już do mdłości.

Voronoff szedł od swego stolika wraz z mężczyzną i kobietą, którzy towarzyszyli mu przy jedzeniu. Teraz skupiali na sobie uwagę całej sali. Wszyscy czuli, że za chwilę coś się wydarzy. Nawet palankiny odwróciły się ku nim.

Trójka wyszła z sali, ale atmosfera wyczekiwania pozostała. Po kilku minutach zrozumiałem dlaczego: Voronoff i jego towarzysze pojawili się na zewnątrz restauracji na pierścieniokształtnym balkonie, okrążającym jej kopułę. Mieli na sobie ubrania ochronne i maski, niemal całkowicie skrywające twarze.

— Chcą latać szybowcami? — spytałem.

— Nie — odparła Sybilline. — Dla Voronoffa to już zamierzchła przeszłość. Skok we mgłę to coś znacznie, znacznie bardziej niebezpiecznego.

Teraz zapinali wokół talii świecące uprzęże. Wyciągnąłem szyję, by lepiej widzieć. Każdą z uprzęży przymocowano do zwiniętej liny, której drugi koniec został zaczepiony o bok kopuły. Obecnie już połowa gości tłoczyła się z tej strony restauracji, by mieć lepszy widok.

— Widzi pan ten zwój? — spytała Sybilline. — Każdy skoczek musi obliczyć długość i elastyczność swej liny. Potem muszą obrać czas skoku w oparciu o znajomość prądów wstępujących w rozpadlinie. Widzi pan, jak obserwują zachowanie się szybowców, tam w dole?

I właśnie w tej chwili kobieta skoczyła z krawędzi — musiała uznać, że chwila na skok jest właściwa.

Przez podłogę obserwowałem jej opadanie. Zmniejszała się do drobnej ludzkiej cętki, zmierzała ku mgle. Lina, którą ciągnęła za sobą, była cienka, niemal niewidoczna.

— O co w tym chodzi? — spytałem.

— Uważa się to za bardzo podniecające — wtrącił Fischetti. — Ale prawdziwa sztuczka polega na tym, by spaść dostatecznie nisko, by wejść w mgłę. Kompletnie zniknąć z widoku. Jednak nikt nie chce opaść zbyt nisko. A nawet jeśli dobrze obliczysz właściwą długość liny, prądy termiczne i tak mogą cię zgnieść.

— Przeliczyła się — powiedziała Sybilline. — Och, głupia dziewczyna. Zasysa ją w stronę tamtego skalnego występu.

Widziałem, jak jarząca się kropka spadającej kobiety taranuje ścianę rozpadliny. W restauracji zapadła cisza, jakby zdarzyło się coś niesamowitego. Spodziewałem się, że ciszę przerwą okrzyki przerażenia i żalu. Zamiast tego nastąpiła grzeczna runda oklasków i nieco przytłumionych odgłosów współczucia.

— Mogłam jej powiedzieć, że tak właśnie się stanie — oznajmiła Sybilline.

— Kim była? — spytał Fischetti.

— Nie wiem, Oliwia taka czy siaka. — Sybilline znowu wzięła menu i zaczęła przeglądać desery.

— Ostrożnie, przegapisz następnego. Myślę, że to będzie Voronoff… tak! — Fischetti walnął w stół, kiedy jego bohater dał krok z balkonu i wdzięcznie opadł ku mgle. — Ale był spokojny. To dopiero klasa.

Voronoff opadał jak świetny pływak, z liną prostą i doskonale ułożoną, jakby nurkował w próżni. Wszystko zależało od doboru właściwej chwili, widziałem to teraz: skoczek poczekał dokładnie na moment, gdy prądy termiczne zachowają się tak, jak oczekiwał, raczej mu pomagając niż przeszkadzając. Gdy spadał niżej, wyglądało na to, że prądy pomocnie go trącały, odpychając od ścian rozpadliny. Ekran pośrodku sali przekazywał widok Voronoffa z boku, prawdopodobnie ujęcie z latającej kamery, która goniła za nim w dół rozpadliny. Inni goście śledzili tor skoczka przez lornetki teatralne, teleskopowe monokle i za pomocą eleganckich lornionów.

— O co w tym wszystkich chodzi? — zapytałem.

— Ryzyko — odpowiedziała Sybilline. — I podniecenie, że robi się coś nowego i niebezpiecznego. Zaraza dała nam z pewnością okazję, by się sprawdzić, spojrzeć śmierci w oczy. Biologiczna nieśmiertelność nie na wiele się przyda przy uderzeniu w skalną ścianę z prędkością dwustu kilometrów na godzinę.

— Ale dlaczego oni to robią? Czy potencjalna nieśmiertelność nie przydaje tylko wartości waszemu życiu?

— Owszem, ale nie oznacza to, że nadal nie trzeba nam od czasu do czasu przypominać o śmierci. Jaki ma sens pobicie starego wroga, jeśli odmawia się sobie podniety wspomnienia, jak ten wróg wyglądał? Jeśli nie pamiętasz, co właściwie pokonałeś, zwycięstwo traci znaczenie.

— To jeszcze jeden powód, by dobrać właściwą chwilę. Voronoff dotarł na koniec swej drogi. Obecnie ledwie go widziałem.

— Teraz zwiększa napięcie liny — zauważył Fischetti. — Zaczyna zwalniać. Widzicie, jak znakomicie wymierzył czas?

Lina napięła się niemal do ostatecznych granic i teraz zaczęła hamować upadek Voronoffa. Ale dobór czasu był bardzo dobry; tego oczekiwali admiratorzy Voronoffa. Zniknął na dwie czy trzy sekundy, zanurzając się w bieli, a potem lina zaczęła się kurczyć, wciągając go z powrotem na górę, ku nam.

— Jak w podręczniku — stwierdziła Sybilline. Wybuchnął aplauz, dziki i entuzjastyczny, ludzie zaczęli uderzać sztućcami.

— Teraz, kiedy już opanował skakanie w mgłę, znudzi się i spróbuje czegoś jeszcze bardziej szalonego — powiedział Waverly. — Zapamiętajcie moje słowa.

— Startuje następny — zauważyła Sybilline, kiedy ostatni skoczek dał krok poza balkon. — Dobór czasu wygląda na dobry, w każdym razie lepszy niż tej kobiety. Mógłby okazać trochę przyzwoitości i poczekać, aż wróci Voronoff, prawda?

— W jaki sposób wróci? — zapytałem.

— Wciągnie się na górę. W uprzęży ma wciągarkę z silnikiem.

Patrzyłem, jak ostatni skoczek nurkuje w głębiny. Na moje niewyćwiczone oko skok wyglądał przynajmniej tak dobrze jak skok Voronoffa — prądy nie kierowały mężczyzny na boki, a gdy opadał, przypominał tancerza baletu. Tłum uspokoił się już i z uwagą obserwował spadanie.

— Cóż, to nie amator — stwierdził Fischetti.

— On po prostu ściągnął dobór czasu Voronoffa — oznajmiła Sybilline. — Patrzyłam, jak prądy działają na szybowce.

— Nie możesz go za to winić. Za oryginalność nie dostaje się punktów.

Nadal opadał, zielona jarząca się kropka mknęła ku mgle.

— Poczekaj — powiedział Waverly, wskazując nierozwiniętą linę na balkonie. — W tej chwili lina powinna się mu już skończyć, prawda?

— Lina Voronoffa skończyła się właśnie w tym momencie — potwierdziła Sybilline.

— Głupi dureń, przygotował za długą — powiedział Fischetti. Pociągnął łyk wina z kieliszka i ze wznowionym zainteresowaniem obserwował głębiny. — Teraz doszła do końca, ale za późno, za późno.

Miał rację. Gdy żarząca się zielona kropka opadła na poziom mgły, spadała z niemal tym samym przyśpieszeniem, co dotąd. Ekran pokazał ostami obraz boczny człowieka znikającego w bieli, a potem tylko naciągniętą nić jego liny. Mijały sekundy: najpierw dwie czy trzy — tyle czekaliśmy na wynurzenie Voronoffa — potem dziesięć… dwadzieścia. Po trzydziestu sekundach ludzie zaczęli robić się lekko nerwowi. Najwidoczniej już wcześniej widzieli takie rzeczy i wiedzieli, czego mogą się spodziewać.

Zanim mężczyzna się wynurzył, minęła prawie minuta.

Powiedziano mi już, co dzieje się z pilotami szybowców, którzy schodzą zbyt głęboko, ale nie wyobrażałem sobie, że może to wyglądać aż tak źle. Mężczyzna wszedł we mgłę bardzo daleko. Skafander nie poradził sobie z ciśnieniem i temperaturą. Skoczek umarł — ugotował się żywcem w ciągu kilku sekund. Kamera zatrzymała się chwilę nad jego ciałem, z lubością pokazując ohydę tego, co się stało. Odrażające — odwróciłem się od obrazu. Widziałem trochę paskudnych rzeczy w czasie służby w wojsku, ale nigdy siedząc przy stole i trawiąc obfity, luksusowy posiłek.

Sybilline wzruszyła ramionami.

— Cóż, powinien zastosować krótszą linę.

* * *

Potem wróciliśmy łodygą na lądowisko, gdzie ciągle czekała linówka Sybilline.

— Tanner, dokąd pana podrzucić? — zapytała.

Muszę przyznać, że ich towarzystwo niezbyt mnie bawiło, choć byłem wdzięczny za wycieczkę na łodygę, ich chłodna reakcja na śmierć mgielnych skoczków spowodowała, że zastanawiałem się, czy nie czułbym się przypadkiem lepiej ze świniami o których wspominali.

Nie mogłem jednak odrzucić takiej propozycji.

— Zakładam, że kiedyś wrócicie do Baldachimu? Kobieta wyglądała na zadowoloną.

— Jeśli chce pan jechać z nami, nie ma z tym absolutnie żadnego problemu. Nawet bardzo proszę, by pan jechał.

— Nie czujcie się do niczego zobowiązani. Już okazaliście mi dostateczną hojność. Ale jeśli nie sprawia wam to kłopotu…

— Żadnego. Niech pan wsiada.

Pojazd otworzył się przede mną. Fischetti wszedł do przedziału kierowcy, reszta nas na tył wagonika. Wznieśliśmy się. Znajomy ruch linówki odbierałem teraz jako naprawdę wygodny. Ziemia szybko opadła w dół; osiągnęliśmy szczeliny w kopule i wpadliśmy w na wpół regularny rytm, gdy wagonik dotarł już do jednej z głównych kablowych prowadnic.

I właśnie wtedy zacząłem myśleć, że powinienem był spróbować szczęścia ze świniami.

— Tanner, jak smakował panu posiłek? — zapytała Sybilline.

— Jak zapowiadaliście, widok był wspaniały.

— To dobrze. Potrzebował pan energii. Albo przynajmniej będzie jej pan potrzebował. — Zręcznie sięgnęła do skrytki w tapicerce wozu i wyciągnęła nieprzyjemny pistolecik.

— Żeby jasno postawić sprawę: to jest pistolet i właśnie wycelowałem z niego w pana.

— Piątka za zmysł obserwacji. — Spojrzałem na pistolet — jadeitowy z inkrustacją w czerwone demony. Miał małą, ciemną paszczękę, a kobieta trzymała go stabilnie.

— Sprawa polega na tym — ciągnęła Sybilline — że nie powinien pan myśleć o robieniu czegoś niestosownego.

— Jeśli chcieliście mnie zabić, mogliście to już uczynić dziesiątki razy.

— Owszem. Ale w pańskim rozumowaniu jest wada. Rzeczywiście chcemy pana zabić. Ale nie w stary sposób.

Kiedy wyciągnęła pistolet, powinienem natychmiast się prze straszyć, ale miałem kilka sekund opóźnienia — mój mózg przyswajał sobie sytuację i uznał, że jest zła.

— Co chcecie mi zrobić?

Sybilline skinęła głową Waverly'emu.

— Czy możesz to wykonać tutaj?

— Mam narzędzia, ale wolałbym to robić, gdy będziemy z powrotem w sterowcu. Możesz do tej pory szachować go bronią, prawda?

Znowu spytałem, co chcą ze mną zrobić, ale nikt nie wydawał się zainteresowany tym, co mam do powiedzenia. Wdepnąłem w wielkie kłopoty, to było jasne. Twierdzenie Waverly'ego, że mnie postrzelił, by ochronić przed świniami, nie brzmiało przekonująco, ale kimże byłem, żeby się spierać? Powtarzałem sobie, że jeśliby chcieli mnie zabić…

Doskonała linia postępowania. Ale, jak powiedziała Sybilline, moje rozumowanie miało pewne wady…

Wkrótce wagonik dotarł do uwięzionego sterowca. Kiedy linówka wahnęła się ku niemu, miałem wspaniały widok na sterowiec, zawieszony niebezpiecznie wysoko nad miastem. Nigdzie w pobliżu nie jaśniały światła Baldachimu, żadnych mieszkań w gałęziach podpierających pojazd. Przyjemna dyskrecja, jak mówili.

Wylądowaliśmy. Waverly również wyjął pistolet, a kiedy wysiedliśmy, Fischetti celował we mnie z trzeciego. Pozostawał mi jedynie skok przez krawędź.

Ale nie byłem tak zdesperowany. Jeszcze nie.

W gondoli doprowadzono mnie do fotela, na którym obudziłem się przed kilkoma godzinami. Tym razem Waverly nie omieszkał przywiązać mnie do siedzenia.

— Cóż, kontynuuj — poleciła Sybilline. Stała z wysuniętym biodrem, trzymając w dłoni pistolet niczym szykowną fifkę. — To nie chirurgia mózgowa, wiesz przecież.

Zaśmiała się.

Przez kilka minut Waverly chodził wokół mojego fotela i dziwacznie pochrząkiwał, jakby z niesmakiem. Od czasu do czasu dotykał mojej czaszki i badał ją delikatnymi palcami. Potem, chyba usatysfakcjonowany, wyjął gdzieś zza mnie jakiś aparat. Medyczny.

— Co chcecie zrobić? — spytałem, pragnąc wydostać z nich jakieś informacje. — Niewiele osiągniecie torturami, jeśli właśnie zamierzacie mnie torturować.

— Podejrzewa pan, że chcę go torturować? — Waverly miał te raz w ręce jedno z urządzeń medycznych, skomplikowany, podobny do sondy przedmiot, wykonany z chromu i zaopatrzony w migające światełka. — To by mnie zabawiło, przyznaję, jestem kolosalnym sadystą. Ale oprócz uzyskania własnej satysfakcji nie widzę celu. Wytrałowaliśmy pańskie wspomnienia, więc wiemy wszystko, co by pan nam powiedział zagrożony bólem.

— Blefujecie.

— Nie, nie blefujemy. Czy musieliśmy pytać pana, jak się pan nazywa? Nie, nie musieliśmy. Ale wiedzieliśmy, że nazywa się pan Tanner Mirabel, prawda?

— Wobec tego wiecie, że mówię prawdę. Nie mam wam nic do zaoferowania.

Pochylił się nade mną niżej, jego soczewki pstrykały i brzęczały, jakby pochłaniały dane optyczne w jakichś nieodgadnionych zakresach widma.

— Nie wiemy naprawdę, co powinniśmy wiedzieć, panie Mirabel. Założywszy, że to pańskie prawdziwe nazwisko. Widzi pan, to wszystko tam wewnątrz jest bardzo mgliste. Pomieszane ślady pamięci — całe łany pańskiej pamięci, do której po prostu nie mamy dostępu. Nie skłania to nas do ufania panu, rozumie pan to chyba. Chcę powiedzieć, zgadza się pan, że to rozsądna reakcja, prawda?

— Dopiero co mnie ożywiono.

— Ach, tak… i Lodowi Żebracy zwykle robią takie cudowne rzeczy, prawda? Ale w pańskim przypadku nawet ich sztuka nie zdołała odtworzyć całości.

— Pracujecie dla Reivicha?

— Bardzo wątpię. Nigdy o nim nie słyszałem. — Spojrzał na Sybilline, jakby poszukując jej opinii na ten temat. Starała się ukryć jak najlepiej swoją reakcję, ale zauważyłem u niej chwilowe rozszerzenie oczu, jakby chciała powiedzieć, że również nie słyszała o Reivichu.

Wyglądało to szczerze.

— W porządku — oznajmił Waverly. — Sądzę, że mogę to zrobić pięknie i czysto. W głowie nie ma żadnych innych implantów, które by zawadzały. To pomoże.

— No, zrób to — ponagliła Sybilline. — Nie mamy do dyspozycji całej nocy.

Przyłożył mi do czaszki urządzenie chirurgiczne. Poczułem zimny ucisk na skórze. Usłyszałem pstryknięcie, gdy pociągnął za spust…

SIEDEMNAŚCIE

Szef bezpieczeństwa stał przed więźniem i obserwował go uważnie. Przypominał rzeźbiarza studiującego swe na razie zgrubnie wyciosane dzieło — zadowolonego z wysiłku, który już włożył, ale świadomego całej harówki, jaka go jeszcze czeka. Tu też zostało wiele do zrobienia, ale przyrzekł sobie, że nie popełni żadnych błędów.

Sky Haussmann i sabotażysta byli w zasadzie sami. Pokój tortur znajdował się w odległym i niemal zapomnianym aneksie statku, gdzie dało się dotrzeć tylko pewną linią kolejki; wszyscy sądzili, że jest nieużywana. Sky samodzielnie urządził pokój i sąsiadujące z nim pomieszczenia. Powietrze i ciepło uzyskał, podłączając się do sieci dostawczych statku. Teoretycznie dokładna analiza konsumpcji powietrza i energii mogłaby wykryć istnienie tych pomieszczeń, ale wynik takiej analizy, jako sprawa dotycząca bezpieczeństwa statku, trafiłby do samego Skya. Nigdy do tego nie doszło. Sky wątpił, czy wydarzy się to kiedykolwiek.

Więźnia — rozciągniętego i przypiętego do ściany — otaczały maszyny. Linie neuronowe nurkowały w czaszkę mężczyzny, dochodząc do zagrzebanych w mózgu implantów sterujących. Implanty te były nadzwyczaj prymitywne, nawet według norm chimeryków, ale spełniały swe zadanie. Wpleciono je głównie w rejony płatów skroniowych związanych z głębokimi przeżyciami religijnymi. Epileptycy od dawna mówili o uczuciach boskości, gdy w rejonach tych pojawiała się aktywność elektryczna. Jedyną rolą implantów było poddawanie sabotażysty łagodnym i sterowalnym wersjom tych samych religijnych impulsów. Prawdopodobnie w taki właśnie sposób władali mężczyzną jego dawni panowie; właśnie dlatego sabotażysta tak ofiarnie i samobójczo mógł oddać się ich sprawie.

Teraz władał nim Sky za pośrednictwem tych samych kanałów.

— Wiesz, nikt nigdy cię obecnie nawet nie wspomina — powiedział Sky.

Sabotażysta spojrzał na niego spod ciężkich powiek półksiężycami nabiegłych krwią oczu.

— Co takiego?

— Wygląda to tak, jakby reszta statku postanowiła cicho zapomnieć, że kiedykolwiek istniałeś. Jak się czuje człowiek, którego wymazano z pamięci społecznej?

— Ty mnie pamiętasz.

— Tak. — Sky wskazał głową blady opływowy kształt, który unosił się w drugim końcu pomieszczenia, zamknięty za pancernym zielonym szkłem. — On także. Ale to niewiele, prawda? Być pamiętanym jedynie przez własnych oprawców?

— Lepsze to niż nic.

— Oczywiście ludzie coś podejrzewają. — Pomyślał o Constanzy, tym cierniu we własnym boku. — Albo przynajmniej kiedyś podejrzewali, gdy jeszcze o tym myśleli. Przecież zabiłeś mojego ojca. Miałbym wszelkie moralne prawa, by cię torturować, prawda?

— Nie zabiłem…

— Ależ tak, zabiłeś. — Sky uśmiechnął się. Stał przy zaimprowizowanym panelu sterowniczym, pozwalającym mu na mówienie do implantów sabotażysty, i leniwie dotykał palcami grubych czarnych gałek i osłoniętych szkłem tarcz wskaźników analogowych. Sam zbudował tę maszynę. Szabrował do niej części po całym statku i ochrzcił ją mianem Boża Skrzynka. Tym była: instrumentem do umieszczania Boga w głowie zabójcy. We wczesnym okresie wykorzystywał ją tylko do wywoływania bólu, ale kiedy już zdruzgotał osobowość infiltratora, zaczął tę osobowość rekonstruować dla swych celów, stosując kontrolowane dozy nerwowej ekstazy. Teraz płat skroniowy mężczyzny łaskotały jedynie śladowe resztki prądu i w tym zerowym stanie jego uczucia do Skya ocierały się raczej o agnostycyzm niż bojaźń bożą.

— Nie pamiętam, co zrobiłem — oznajmił mężczyzna.

— Tak, nie przypuszczam, byś pamiętał. Czy mam ci przypomnieć?

Sabotażysta pokręcił głową.

— Może zabiłem twego ojca. Ale ktoś musiał dać mi do tego środki. Ktoś musiał przeciąć moje więzy i położyć nóż przy łóżku.

— To był skalpel, coś znacznie bardziej subtelnego.

— Na pewno masz rację.

Sky obrócił jedną z czarnych gałek o kilka kresek, patrząc, jak drżą strzałki wskaźników analogowych.

— Czemu miałbym ci dostarczyć środków do zabicia własnego ojca? Musiałbym zwariować.

— I tak umierał. Nienawidziłeś go za to, co ci zrobił.

— A skąd wiedziałeś?

— Powiedziałeś mi to, Sky.

To, oczywiście, możliwe. Bawiło go doprowadzanie tego człowieka na skraj rozpaczliwej, powodującej rozstrój żołądka totalnej trwogi, a później zwalnianie nacisku. Gdyby chciał, mógł to robić za pomocą maszyny albo po prostu odpakowując jakieś narzędzia chirurgiczne i pokazując je więźniowi.

— Za co mógłbym go nienawidzić?

— Przedtem twierdziłeś coś innego. Przecież byłeś synem nieśmiertelnych. Gdyby Tytus się nie wtrącił — nie wykradł cię — nadal spałbyś z innymi pasażerami. — Więzień mówił z subtelnie archaicznym akcentem. — Zamiast tego spędziłeś całe lata w tym nędznym miejscu, starzejąc się, każdego dnia ryzykując życie, nie wiedząc nigdy na pewno, czy uda ci się dotrzeć do Końca Podróży. A jeśli Tytus się mylił? Jeśli nie jesteś nieśmiertelny? Zanim uzyskasz pewność, upłyną dekady.

Sky ustawił gałkę na wyższy poziom.

— Czy myślisz, że wyglądam na swój wiek?

— Nie… — Patrzył, jak dolna warga sabotażysty drży. Pierwsza, niezawodna oznaka ekstazy. — Ale to mogą być po prostu dobre geny.

— Zaryzykuję. — Znowu zwiększył natężenie prądu. — Mógłbym cię torturować, wiesz o tym.

— Ach… Wiem. O Boże, wiem.

— Ale w tej chwili nie mam takiego kaprysu. Czy czujesz teraz umiarkowanie intensywne przeżycie religijne?

— Tak. Czuję obecność czegoś… czegoś… achchchch. Jezu. Nie mogę teraz mówić. — Twarz mężczyzny zafalowała w nieludzki sposób. Dzięki dwudziestu dodatkowym mięśniom przyczepionym do czaszki był zdolny, w razie potrzeby, do dramatycznej zmiany swego wyglądu. Sky podejrzewał, że sabotażysta przybrał twarz człowieka, który powinien zajmować jego koję i w ten sposób wślizgnął się na statek. Teraz imitował Skya, jego sztuczne mięśnie skręcały się bezwolnie do tej nowej konfiguracji. — To zbyt piękne.

— Czy już widzisz jasne światła?

— Nie mogę mówić.

Sky obrócił gałkę o następne kilka działek, niemal do końca skali. Wszystkie wskaźniki analogowe wychyliły się prawie do maksimum. Prawie, ale niezupełnie. Ponieważ wyskalowano je logarytmicznie, to ostatnie drgnięcie mogło oznaczać różnicę między głębokim przeżyciem duchowym a pełną wizją nieba i piekła. Nigdy jeszcze nie wprowadził więźnia w ten zakres i nie był pewien, czy rzeczywiście chce zaryzykować.

Odszedł od maszyny i zbliżył się do sabotażysty. Za plecami Skya Obły zadrżał w zbiorniku — przez ciało delfina przebiegały fale oczekiwania.

Człowiek ślinił się, tracąc podstawową władzę nad mięśnia mi. Jego twarz teraz stopniała, mięśnie beznadziejnie zwiotczały. Sky ujął w dłonie głowę więźnia i zmusił go do patrzenia w swoją twarz. Niemal czuł, jak szczypią go w palce prądy wwiercające się w czaszkę mężczyzny. Przez moment patrzyli sobie w oczy, źrenica w źrenicę, ale dla sabotażysty było to zbyt wiele. To musi być podobne do widzenia Boga, pomyślał Sky; niekoniecznie najprzyjemniejsze przeżycie, nawet jeśli nasycone bożą bojaźnią.

— Posłuchaj mnie — szepnął. — Nie, nie próbuj mówić. Tylko słuchaj. Mogłem cię zabić, ale nie zrobiłem tego. Postanowiłem cię oszczędzić. Wolałem okazać ci miłosierdzie. Czy wiesz, jaki wobec tego jestem? Miłosierny. Chciałbym, żebyś to pamiętał, ale także chciałbym, żebyś zapamiętał coś jeszcze. Potrafię być również zazdrosny i mściwy.

Akurat wtedy bransoleta Skya zagrała. Odziedziczył ją po ojcu, kiedy obejmował dowództwo bezpieczeństwa. Łagodnie zaklął, pozwolił, by głowa więźnia obwisła, i przyjął rozmowę. Uważał, by cały czas być odwróconym plecami do więźnia.

— Haussmann? Jesteś tam?

To był Staruszek Balcazar. Sky uśmiechnął się i postarał, by jego głos brzmiał rzeczowo i profesjonalnie.

— To ja, kapitanie. W czym mogę pomóc?

— Coś się stało, Haussmann. Coś ważnego. Potrzebuję twojej eskorty.

Sky wolną ręką zmniejszył prąd w maszynie, utrzymał go jednak na pewnym poziomie. Gdyby całkowicie wyłączył prąd, więzień mógłby odzyskać zdolność mówienia. Sky rozmawiał więc i karmił więźnia prądem.

— Eskortować pana, kapitanie? Do jakiegoś innego miejsca na statku?

— Nie, Haussmann. Poza statek. Lecimy na „Palestynę”. Chcę, byś ze mną poleciał. Nie proszę o zbyt wiele, prawda?

— Będę w hangarze taksówek za trzydzieści minut, kapitanie.

— Będziesz tam za piętnaście, Haussmann, i będziesz miał taksówkę przygotowaną do odlotu. — Tu kapitan wstawił flegmatyczną pauzę. — Balcazar skończył.

Po zniknięciu obrazu kapitana Sky patrzył przez kilka chwil na bransoletę i zastanawiał się, co się dzieje. Cztery pozostałe statki prowadziły między sobą coś w rodzaju zimnej wojny, takie podróże jak ta zdarzały się bardzo rzadko, zwykle planowano je miesiącami i drobiazgowo przygotowywano szczegóły. Każdemu wyższemu rangą członkowi załogi, udającemu się na inny statek, zwykle towarzyszyła pełna eskorta bezpieczeństwa, a Sky pozostawał w tle, koordynując wydarzenia. Jednak tym razem Balcazar dał mu tylko piętnaście minut, a przed tą rozmową z kapitanem nie krążyły żadne pogłoski, że na coś się zbiera.

Piętnaście minut — z których przynajmniej jedną już roztrwonił. Pośpiesznie opuścił mankiet kurtki munduru i skierował się do wyjścia z pomieszczenia. Już prawie wyszedł, kiedy wspomniał, że więzień w dalszym ciągu pozostaje podłączony do Bożej Skrzynki, a jego umysł nadal pławi się w elektrycznej ekstazie.

Obły znowu się zatrząsł.

Sky powrócił do maszyny i dostosował nastawy. Teraz stymulacją prądem elektrycznym sterował delfin. Obły oszalał, ciało stworzenia tłukło się o ściany niewielkiego zbiornika, delfin otoczył się pianą bąbelków. Implanty w czaszce ssaka mówiły w tej chwili do maszyny; mogły powodować u więźnia wrzask bólu lub sapanie na szczytach radości. Gdy sterował Obły, przeważnie miał miejsce ten pierwszy przypadek.

* * *

Zanim zobaczył staruszka, usłyszał stękanie oraz skrzypienie i trzaski podłogi hangaru. Valdivia i Rengo, dwaj adiutanci medyczni kapitana trzymali się dyskretnie w pewnej odległości z tyłu. Kroczyli w lekkim przysiadzie i monitorowali oznaki życia kapitana na podręcznych displejach. Twarze mieli głęboko zatroskane; wydawało się, że staruszkowi pozostały tylko minuty życia. Ale Skya zupełnie nie zaprzątała obawa o niechybne zejście kapitana; adiutanci przybierali taki wyraz twarzy od lat i były to tylko powłoki starannie pielęgnowanego profesjonalizmu. Valdivia i Rengo musieli sugerować, że kapitan leży niemal na łożu śmierci; w przeciwnym wypadku zmuszono by ich do wykorzystywania — niezbyt wielkich — umiejętności medycznych gdzie indziej.

Co nie znaczyło, że Balcazar był w kwiecie wieku. Staruszka podtrzymywało gorsetowe urządzenie medyczne, na którym zapinał ciasno bluzę munduru, przez co piersi miał jak pulchny kogut. Efekt pogłębiał grzebień sztywnych siwych włosów i podejrzliwy błysk w ciemnych, szeroko rozstawionych oczach. Balcazar był o wiele starszy od pozostałych członków załogi, a stanowisko kapitana zajmował już dawno przed czasami Tytusa. Bez wątpienia jego umysł funkcjonował kiedyś jak stalowy trap — dzięki niemu kapitan z lodowatym znawstwem przeprowadzał swą załogę przez liczne pomniejsze kryzysy. Te dni już dawno minęły, a trap stał się zardzewiałą karykaturą samego siebie. Prywatnie powiadano, że kapitan umysłowo prawie się skończył, natomiast publicznie wygłaszano opinie o jego chorobie i o potrzebie przekazania steru młodszemu pokoleniu; o zastąpieniu go kapitanem młodym lub w średnim wieku, który będzie zaledwie seniorem, gdy Flotylla dotrze na miejsce swego przeznaczenia. Jeśli będziemy się ociągać zbyt długo, mówiono, jego zmiennik nie zdobędzie niezbędnego doświadczenia do pokonania czekających wszystkich trudności.

Rozlegały się głosy wyrażające ostrą krytykę i brak zaufania, wspominano o przymusowym przejściu na emeryturę ze względów zdrowotnych — oczywiście nic naprawdę buntowniczego — stary sukinsyn utrzymywał jednak swoją pozycję, ale nigdy jeszcze nie była ona tak słaba jak obecnie. Jego najbardziej niewzruszeni sprzymierzeńcy zaczęli wymierać. Między innymi Tytus Haussmann, którego Sky nie mógł przestać całkowicie uważać za ojca. Strata Tytusa była ciężkim ciosem dla kapitana, który długo polegał na jego radach taktycznych i opiniach o prawdziwych nastrojach wśród załogi. Kapitan nie mógł się pogodzić z tą stratą i z radością powierzył Skyowi zadania ojca. Nastąpił szybki awans Skya na szefa bezpieczeństwa. Kapitan od czasu do czasu nazywał go Tytusem, a nie Skyem. Sky myślał początkowo, że to niewinna pomyłka, ale przekonał się, że to symptom czegoś poważniejszego. Kapitan tracił pamięć; wydarzenia mieszały mu się w głowie, niedawna przeszłość jawiła mu się raz mniej, a raz bardziej wyraźnie. Statek nie powinien być zarządzany w taki sposób.

Sky uznał, że coś trzeba z tym zrobić.

— Oczywiście będziemy mu towarzyszyć — szepnął pierwszy z adiutantów. Ten człowiek, Valdivia, był bardzo podobny do swego kolegi Rengo — wyglądali jak bracia. Mieli krótkie białe włosy i czoła poorane liniami trosk.

— Niemożliwe — odparł Sky. — Dostępny jest tylko prom dwumiejscowy.

Inne, większe statki zaparkowano wokół dwumiejscowca, ale wszystkim albo brakowało części, albo miały otworzone panele dostępu — fragment ogólnego obrazu pogarszania się usług na statku; rzeczy, które miały przetrwać całą misję, przedwcześnie się psuły. Problem nie byłby aż tak poważny, gdyby części zapasowe i kwalifikacje wymieniano między pojazdami Flotylli, ale obecny klimat dyplomatyczny temu nie sprzyjał.

— Ile by potrwało połatanie jednego z większych statków? — spytał Valdivia.

— Co najmniej pół dnia — odparł Sky.

Balcazar musiał usłyszeć część tej wypowiedzi, gdyż rzekł cicho:

— Żadnych opóźnień, Haussmann.

— Widzicie?

Rengo wyskoczył naprzód.

— W takim razie, kapitanie, czy mogę?

Przez ten rytuał przechodzili już wiele razy. Z cierpiętniczym westchnieniem Balcazar pozwolił medykowi porozpinać swą zapinaną z boku bluzę munduru i odsłonić błyszczącą powierzchnię medycznego gorsetu. Maszyna brzęczała i świstała jak zużyty aparat do oczyszczania powietrza. W gorset wprawiono dziesiątki okienek, niektóre pokazywały odczyty wskaźników, na innych pulsowały płynne linie. Rengo wyciągnął ze swego ręcznego urządzenia sondę i wsadzał ją w rozmaite otwory, powoli kiwając lub kręcąc głową, gdy liczby i wykresy przepływały przez ekran urządzenia.

— Czegoś brakuje? — spytał Sky.

— Natychmiast po powrocie chcę go mieć w ambulatorium, na serii badań i zabiegów — oświadczył Rengo.

— Puls trochę słaby — dodał Valdivia.

— Wytrzyma. Podniosę poziom środków odprężających. — Rengo nacisnął kontrolki w swym ręcznym zestawie. — Będzie trochę senny w czasie drogi. Sky, po prostu nie pozwól go przemęczyć sukinsynom z tamtego statku, dobrze? Przy wszelkich oznakach napięcia przywieź go z powrotem ze względów zdrowotnych.

— Z pewnością to zrobię. — Sky poprowadził już drzemiącego kapitana ku dwumiejscowemu promowi. Oczywiście, twierdzenie, że większe statki nie są gotowe, było kłamstwem, ale medycy nie mieli niezbędnej wiedzy technicznej, by je zdemaskować.

Podczas odlotu nie wydarzyło się nic szczególnego. Wyszli z tunelu dostępu, odłączyli się i odlecieli po krzywej od „Santiago”. Płomienie z dysz pchały prom ku jego celowi, „Palestynie”. Kapitan siedział przed nim, a jego odbicie w oknie kokpitu przypominało formalny portret jakiegoś osiemdziesięcioletniego despoty z innego stulecia. Sky spodziewał się, że kapitan odpłynie, ale on wyglądał na dosyć rozbudzonego. Miał zwyczaj wygłaszania co kilka minut ponurych monologów, przeplatanych kanonadą kaszlu.

— Khan był beztroskim, cholernym głupcem, wiesz… nie trzeba było zostawiać mu dowództwa po rozruchach w piętnastym… jeśli cała sprawa poszłaby po mojemu, łajdak zostałby zamrożony na resztę podróży albo wyrzucony w przestrzeń… utrata jego masy dałaby im przewagę deceleracyjną, której właśnie szukali…

— Naprawdę, kapitanie?

— Nie dosłownie, cholerny głupcze. Jaką masę ma człowiek, jedną dziesięciomilionową masy któregoś z naszych statków? Jaką to by dało pieprzoną przewagę?

— Niewielką, kapitanie.

— Wiec nie mówię tego dosłownie, nie. Problem z tobą, Tytusie polega na tym, że wszystko, co powiem, traktujesz cholernie dosłownie… jak cholerny kopista, pijący mi z ust każde słowo, z gęsim piórem uniesionym nad pergaminem…

— Nie jestem Tytusem, kapitanie. Tytus to był mój ojciec.

— Co takiego? — Przez chwilę Balcazar patrzył na niego wściekle, podejrzliwymi, żółtymi oczyma. — Och, to nieważne, do cholery!

Ale to w gruncie rzeczy był jeden z lepszych dni Balcazara. Nie wpadł bezpośrednio w surrealizm. Kiedy miał nastrój, potrafił być znacznie gorszy: równie poetycznie dwuznaczny jak Sfinks. Być może kiedyś istniał kontekst, w którym nawet jego najbardziej szalone stwierdzenia coś znaczyły, ale dla Skya wszystkie brzmiały jak przedwczesne majaczenia na łożu śmierci. Zresztą to nie jego problem. Gdy Balcazar był w takim nastroju, rzadko zapraszał do jakiejś riposty. Gdyby Sky naprawdę mu odszczeknął, a nawet gdyby ośmielił się zakwestionować jakiś nieistotny szczegół w Balcazarowskim strumieniu świadomości, powstały szok prawdopodobnie przyprawiłby kapitana o wielokrotną zapaść różnych organów i nawet relaksanty zaordynowane przez Rengo by nie pomogły.

Byłoby to niezwykle wygodne, pomyślał Sky.

Po kilku minutach odezwał się:

— Przypuszczam, że możesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkich chodzi, kapitanie?

— Oczywiście, Tytusie, oczywiście.

I tak, spokojnie, jakby byli dwoma starymi przyjaciółmi, nadganiającymi stracony czas nad muskatowym brandy, kapitan powiadomił go, że kierują się na spotkanie starszych załogantów Flotylli. Pierwszego od wielu lat i przyśpieszonego przybyciem nieoczekiwanej aktualizacji z Układu Słonecznego. Innymi słowy, wiadomość z domu, zawierająca złożone projekty techniczne. Takie zewnętrzne wydarzenie wystarczało, by Flotylla odzyskała pewnego typu jedność, nawet w środku zimnej wojny. To był ten sam rodzaj podarunku, który dawno temu być może unicestwił „Islamabad”. Nawet teraz nikt nie miał całkowitej pewności, czy Khan postanowił pociągnąć z zatrutego kielicha, czy też padł ofiarą złośliwego kaprysu kosmosu. Teraz była to obietnica następnego wzrostu sprawności silnika, gdy się tylko nieznacznie zmieni geometrię pułapek magnetycznych. Wszystko to jest bardzo bezpieczne — mówiła wiadomość — i dokładnie przetestowane w domu na duplikatach silników Flotylli. Prawdopodobieństwo błędów było bardzo małe, pod warunkiem zachowania pewnych podstawowych środków ostrożności…

Ale jednocześnie nadeszła druga wiadomość:

Nie róbcie tego. Próbują was oszukać.

Nie miało wielkiego znaczenia, że wiadomość nie podawała rozsądnej przyczyny, dla której ktoś w ogóle miałby popełnić takie oszustwo. Powstała wątpliwość i przez to narada zyskała całkowicie nowy dreszcz emocji.

W końcu znaleźli się w polu widzenia „Palestyny” — miejsca narady. Zbliżał się do niej rój promowych taksówek z pozostałych trzech statków, wiozący starszych oficerów statkowych. Miejsce spotkania ustalono w pośpiechu, z pewnymi trudnościami. A jednak wybór „Palestyny” był oczywisty. We wszystkich wojnach, myślał Sky, zimnych czy innych, zawsze w interesie wszystkich uczestników leżało posiadanie terenu neutralnego — na negocjacje, wymianę szpiegów lub — jeśli wszystko inne zawiodło — na demonstrację nowych broni. I „Palestyna” wzięła na siebie taką rolę.

— Czy sądzi pan, kapitanie, że to naprawdę oszustwo? — spytał Sky gdy Balcazar zakończył jedną ze swych sesji kaszlu. — Dlaczego by to robili?

— Robili… co takiego, do cholery?

— Próbowali nas zabić, przesyłając błędne dane techniczne. Tam, w domu, nic by na tym nie zyskali. Zadziwiające, że w ogóle się potrudzili przesyłaniem nam czegokolwiek.

— Właśnie. — Balcazar wypluł to słowo, jakby jego oczywistość była godna pogardy. — Nic by nie zyskali również na przesyłaniu mam czegoś użytecznego — i wymagałoby to znacznie więcej pracy, niż przesłanie nam materiałów niebezpiecznych. Nie widzisz tego, głuptaku? Niech nas Bóg wspomaga, kiedy ktoś z twojego pokolenia kiedyś obejmie dowództwo… — Głos mu zanikł.

Sky poczekał, aż kapitan skończy kaszleć, a potem sapać.

— Ale nadal musi za tym stać jakaś motywacja…

— Czysta złośliwość.

Sky stąpał teraz po bardzo cienkim lodzie, ale dzielnie ciągnął:

— Złośliwa może równie dobrze być wiadomość, która nas ostrzega, byśmy nie wdrażali zmian.

— Och, i pragniesz zaryzykować życie czterech tysięcy ludzi, by przetestować tę uczniowską spekulację?

— Podejmowanie takich decyzji nie należy do zakresu moich obowiązków. Mówię tylko, że nie zazdroszczę panu odpowiedzialności.

— A co ty w ogóle wiesz o odpowiedzialności, ty mały bezczelny kutasie?!

„Mały” teraz, pomyślał Sky. Ale pewnego dnia… pewnego dnia, niezbyt odległego, wszystko może się zmienić. Uznał, że najlepiej na to nie odpowiadać, i prowadził taksówkę dalej w ciszy, którą przerywały tylko odgłosy związane z ciężką pracą starczych organów.

Głęboko się jednak zastanawiał. Nad tym, co Balcazar powiedział wcześniej: nad uwagą, że lepiej chować zmarłych w kosmosie, niż zawozić ich do świata przeznaczenia. Kiedy o tym myślał, dostrzegał w tym pewien sens.

Każdy kilogram wieziony na statku był jeszcze jednym kilogramem, który trzeba wyhamowywać z szybkości międzygwiezdnych. Statki miały masę około miliona ton — jak zauważył Balcazar, dziesięć tysięcy razy większą niż człowiek. Proste prawo fizyki newtonowskiej powiedziało Skyowi, że zmniejszenie masy statku o taką właśnie wielkość przyniosłoby proporcjonalne zwiększenie możliwej do osiągnięcia szybkości hamowania statku. Oczywiście, przy założeniu niezmienionej wydajności silnika.

Polepszenie o jedną dziesięciomilionową nie byłoby zbyt widowiskowe… ale kto powiedział, że trzeba się zadowolić masą tylko jednego człowieka?

Sky pomyślał o wszystkich zmarłych pasażerach, niesionych przez „Santiago”: spacze, których z przyczyn medycznych w żaden sposób nie da się ożywić. Tylko ludzki sentymentalizm przemawiał za wiezieniem ich na Koniec Podróży. Co więcej, można by wyrzucić również ogromną i ciężką maszynerię, która ich utrzymywała przy życiu. Myślał o tym jeszcze chwilę i zaczynał dochodzić do wniosku, że redukcja masy statku o wiele ton jest możliwa. W zasadzie aż się prosi, by ją uzyskać. Na razie polepszenie byłoby znacznie mniejsze od jednej tysiącznej. A jednak — któż mógł twierdzić, że w następnych latach nie stracą więcej spaczy? Tysiące rzeczy mogą się zepsuć.

Bycie zamrożonym to sprawa ryzykowna.

— Może powinniśmy wszyscy po prostu poczekać i zobaczyć — odezwał się kapitan, przerywając mu tok myślenia. — To nie byłoby takie złe podejście, prawda?

— Poczekać i zobaczyć, panie kapitanie?

— Tak. — Kapitan wyrażał się teraz z zimną jasnością, ale Sky wiedział, że może ona zniknąć równie łatwo, jak się pojawiła. — Mam na myśli: poczekać i zobaczyć, co z tym zrobią. Oni też odebrali tę wiadomość, zdajesz sobie sprawę. Będą musieli również dyskutować, co z tym zrobić — ale nie będą mogli omówić tego z nikim z nas.

Kapitan wydawał się dość przytomny, ale Sky miał kłopot ze siedzeniem toku jego myśli. Starając się to ukryć, zapytał:

— Dawno już pan o nich nie wspominał, prawda?

— Oczywiście. Nie papla się o wszystkim, Tytusie, sam to wiesz najlepiej. Otwarte usta zatapiają okręty, takie rzeczy. Albo sprawiają, że się je odkrywa.

— Co odkrywa, kapitanie?

— Cóż, wiemy cholernie dobrze, że nasi przyjaciele na innych trzech statkach chyba w ogóle o nich nie wiedzą. Nasi szpiedzy przeniknęli na te statki do najwyższych stopni dowodzenia i nie usłyszeli o nich ani słowa.

— Czy możemy być pewni takich rzeczy, kapitanie?

— Och, myślę, że tak, Tytusie.

— Naprawdę, panie kapitanie?

— Oczywiście. Ty pilnie obserwujesz, co się dzieje na „Santiago”, prawda? Wiesz, że załoga słyszała pogłoskę o szóstym statku, nawet jeśli większość w nią zupełnie nie wierzy.

Sky zamaskował zdziwienie.

— Szósty statek to dla większości z nich mit, kapitanie.

— I ten stan będziemy utrzymywać. Sami natomiast nie jesteśmy tacy głupi.

A więc to prawda, pomyślał Sky. Po tylu latach okazuje się, że ta przeklęta rzecz naprawdę istnieje. Przynajmniej w mózgu Balcazara.

Kapitan mówił to tak, jakby Tytus sam był wprowadzony w sekret. Niezależnie od tego, co o nim wiedziano, szósty statek stanowił potencjalne zagrożenie bezpieczeństwa, więc możliwe, że Tytus był rzeczywiście wprowadzony. I zmarł, a akurat tej informacji nie zdążył przekazać swemu następcy.

Sky wspomniał rozmowy w pociągu z przyjaciółmi. Pamiętał pewność Norquinco co do istnienia szóstego statku. Nie trzeba było również wiele, by przekonać Gomeza. Ostatni raz rozmawiał z którymś z nich mniej więcej rok temu, ale wyobraził sobie tutaj ich obydwu, cicho kiwających głowami, cieszących się, że zmuszono go, by spokojnie zaakceptował tę prawdę. Prawdę, przeciwko której wypowiadał się tak zapalczywie. Prawie nie myślał o tym od czasu rozmowy w pociągu, ale teraz gorączkowo przeszukiwał pamięć, próbując wspomnieć, co takiego dokładnie mówił Norquinco.

— Większość załogi, która w ogóle wierzy tej pogłosce — powiedział — uważa, że szósty statek jest martwy; po prostu dryfuje za nami.

— To tylko wskazuje, że pod pogłoską kryje się ziarno prawdy. Oczywiście jest ciemny — nie ma świateł, nie ma w ogóle wyraźnych dowodów ludzkiej obecności, ale to wszystko może być wybiegiem. Oczywiście nie znamy ich psychiki i nadal nie wiemy, co naprawdę się wydarzyło.

— Dobrze by było wiedzieć. Zwłaszcza teraz. — Sky przerwał i świadomie podjął znaczne ryzyko. — Biorąc pod uwagę bieżącą powagę sytuacji, spowodowaną tą wiadomością z domu, czy nie powinienem wiedzieć czegoś więcej o szóstym statku, czegokolwiek, co pomoże nam podjąć właściwą decyzję?

Z ulgą przekonał się, że kapitan bez urazy pokręcił głową.

— Widziałeś wszystko, co mam, Tytusie. Naprawdę nie wiemy nic więcej. Obawiam się, że te pogłoski zawierają mniej więcej tyle wiedzy, ile naprawdę posiadamy.

— Wyprawa odpowiedziałaby na wszystkie pytania.

— Co w kółko mi powtarzasz. Ale rozważ ryzyko: owszem, on jest w zasięgu naszych promów. Około pół sekundy świetlnej za nami, według ostatnich dokładnych pomiarów radarowych, choć kiedyś musiał być znacznie bliżej. A gdyby na tym statku dało się nabrać paliwa, wyprawa byłaby jeszcze łatwiejsza. Ale jeśli oni nie życzą sobie gości? Utrzymywali wrażenie swego nieistnienia dłużej niż przez pokolenie. Mogą nie chcieć z niego rezygnować bez walki.

— Chyba że są martwi. Niektórzy z załogi myślą, że ich zaatakowaliśmy, a potem usunęliśmy ten fakt z historycznych zapisów.

Kapitan wzruszył ramionami.

— Może tak właśnie było. Gdybyś mógł wytrzeć taką zbrodnię, wytarłbyś, prawda? Ale niektórzy mogli przeżyć i postanowić, że się przyczają, by zrobić nam niespodziankę w późniejszej podróży.

— Uważa pan, że wiadomość z domu mogłaby wystarczyć, by się odkryli?

— Może. Jeśli zachęci ich to do majstrowania przy swoim silniku z antymaterii, a ta wiadomość to naprawdę pułapka…

— Oświetlą połowę nieba.

Kapitan zaśmiał się cicho — wilgotny, okrutny dźwięk — i chyba potraktował ten odgłos jako sugestię, że pora zapaść w prawdziwą drzemkę. Pozostała część podróży przebiegła bez incydentów, ale mózg Skya i tak galopował, próbując przetrawić uzyskaną informację. Za każdym razem, gdy powtarzał sobie słowa kapitana, odczuwał je jak niedbały policzek, karę za jego własne uprzedzenia, które kazały mu wątpić w słowa Norquinco i innych, którzy wierzyli.

Szósty statek istnieje. Ten cholerny szósty statek istnieje…

A to może zmienić wszystko.

OSIEMNAŚCIE

Znowu zawieźli mnie w dół do Mierzwy. Ocknąłem się w linówce zjeżdżającej przez noc. O szybę tłukł deszcz. Przez chwilę myślałem, że jestem z kapitanem Balcazarem i eskortuję go przez kosmos na naradę na innym statku Flotylli. Sny stawały się bardziej natarczywe, wpychały mnie coraz głębiej w myśli Skya, trudno je było natychmiast strząsnąć, gdy oprzytomniałem. Ale w kabinie linówki prócz mnie siedział tylko Waverly.

Nie byłem pewien, czy to lepsza sytuacja.

— Jak się pan z tym czuje? Myślę, że robota mi się udała.

Siedział naprzeciwko z pistoletem. Wspomniałem, jak przycisnął mi sondę do głowy. Dotknąłem czaszki. Nad prawym uchem miałem wygoloną łatę, nadal ze strupem zaschniętej krwi. Pod skórą wyczułem twarde otorbienie.

Bolało jak diabli.

— Myślę, że przydałoby się panu trochę praktyki.

— Całe życie prześladuje mnie ten problem. Ale pan jest jednak dziwny. A krew wylewająca się z dłoni? Czy to objaw choroby, o którym powinienem wiedzieć?

— Po co? Czy sprawiłoby to jakąś różnicę?

Przez kilka chwil zastanawiał się nad moim pytaniem.

— Nie, chyba nie. Jeśli może pan biec, jest pan wystarczająco zdrowy.

— Zdrowy do czego? — Znowu dotknąłem strupa. — Co we mnie włożyliście?

— Niech mi pan pozwoli wyjaśnić.

Nie oczekiwałem, że będzie taki rozmowny, ale po chwili zrozumiałem, dlaczego zapoznanie mnie z niektórymi faktami uznał za celowe. Nie po to, by mi dogodzić, ale chciał mnie właściwie przygotować. Z doświadczenia po poprzednich Grach jasno wynikało, że zabawa staje się bardziej zajmująca, jeśli ofiary dokładnie znają stawkę i swoje szanse.

— Zasadniczo to polowanie. My nazywamy to Grą — wyjaśnił uprzejmie. — Gra nie istnieje, przynajmniej oficjalnie, nawet w rejonach względnego bezprawia w Baldachimie. Wiedzą o niej i mówią, ale zawsze dyskretnie.

— Któż taki? — zapytałem, żeby coś powiedzieć.

— Pośmiertnicy, nieśmiertelni, jak tam chce pan ich zwać. Nie wszyscy w to grają, nie wszyscy chcą w to grać, ale wszyscy znają kogoś, kto w to grał albo ma powiązania z organizacją, która grę umożliwia.

— Od dawna to trwa?

— Dopieroostatnie siedem lat. Chyba można o tym myśleć jako o barbarzyńskim kontrapunkcie łagodności, która nasycała Yellowstone przed upadkiem.

— Barbarzyńskim?

— Och tak, wyrafinowanie barbarzyńskim. Dlatego właśnie to uwielbiamy. W aspekcie metodologicznym czy psychologicznym Gra nie ma w sobie nic zawiłego ani subtelnego. Musi być możliwe zorganizowanie jej w bardzo krótkim czasie, gdziekolwiek w mieście. Oczywiście są pewne reguły, ale nie potrzeba podróżować do Żonglerów Wzorców, aby je zrozumieć.

— Niech pan mi powie o tych regułach, Waverly.

— Och, nie musi się pan nimi przejmować, panie Mirabel. Pan musi tylko biec.

— A potem?

— Umrzeć. I umrzeć dobrze. — Mówił łagodnie, jak wuj rozpieszczający siostrzeńca. — To wszystko, o co pana prosimy.

— Dlaczego to robicie?

— Zabieranie czyjegoś życia dostarcza specjalnej podniety, panie Mirabel. Robienie tego, gdy się jest nieśmiertelnym, podnosi cały akt na całkiem inny poziom wyrafinowania. — Zrobił przerwę, jakby formułując myśli. — Niezupełnie chwytamy naturę śmierci, nawet w tych trudnych czasach. Przez zabranie życia — zwłaszcza osobie, która nie jest nieśmiertelna i w związku z tym już posiada świadomość śmierci — możemy osiągnąć zastępcze wyobrażenie, co ona znaczy.

— Ludzie, na których polujecie, nie są nigdy nieśmiertelni?

— Nie, przeważnie nie. Zwykle wybieramy ich z Mierzwy, kogoś dość zdrowego. Chcemy, by za nasze pieniądze zapewnili nam niezłą pogoń, dlatego nawet uprzednio ich karmimy.

Powiedział mi więcej. Że Grę finansuje tajna sieć abonentów, głównie z Baldachimu, choć krążą pogłoski, że ich liczbę powiększają poszukiwacze przyjemności z kilku bardziej libertyńskich karuzeli w Pasie Złomu czy z niektórych osiedli na Yellowstone, na przykład z Loreanville. Każdy w sieci zna tylko garstkę innych abonentów, a ich prawdziwe tożsamości są skrywane za pomocą złożonego systemu wybiegów i masek, tak że nikt z nich nie może być odkryty w salonach Baldachimu, gdzie nadal panuje coś w rodzaju dekadenckiego ucywilizowania. Polowania są organizowane z małą liczbą abonentów, zawiadamianych niemal w ostatniej chwili; zbierają się w niewykorzystywanych częściach Baldachimu. Tej samej nocy — lub najwyżej dzień wcześniej — ofiara zostaje wyciągnięta z Mierzwy i przygotowana.

Implanty to ostatnie udoskonalenie.

Pozwalały na dzielenie polowania między większą liczbę abonentów. W ten sposób potencjalne dochody bardzo wzrastały. Inni abonenci pomagali rejestrować wydarzenia na poziomie gruntu, ryzykując pobyt w Mierzwie, i przywozili do Baldachimu obrazy z polowania na wideo. Ci, którzy uzyskali ujęcia najbardziej spektakularne, cieszyli się sławą. Prosty regulamin gry — bardziej przestrzegany niż inne prawa, które nadal istniały w mieście — określał dopuszczalne parametry polowania, dozwolone urządzenia śledzące i broń, oraz, co uważa się za zabójstwo, przepisowe.

— Jest tylko jeden problem — zauważyłem. — Nie jestem z Mierzwy. Nawet nie wiem, jak poruszać się po mieście. Nie jestem pewien, czy dostarczę wam rozrywki wartej tego, coście zapłacili.

— Och, jakoś damy sobie radę. Będziesz miał odpowiednie fory czasowe. I, mówiąc szczerze, fakt, że nie jesteś tutejszy, jest dla nas nawet korzystny. Miejscowi znają zbyt wiele skrótów i nor, by się ukryć.

— To bardzo niesportowo z ich strony. Waverly, chciałbym, żebyś o czymś wiedział.

— Tak?

— Mam zamiar tu wrócić i cię zabić.

Zaśmiał się.

— Przykro mi, Mirabel, ale słyszałem to już wcześniej.

Linówka wylądowała, otworzyła drzwi, a on zaprosił mnie, bym wysiadł.

* * *

Zacząłem biec, a linówka przygasiła światła i wspięła się nade mną, kierując się z powrotem do Baldachimu. Ciągle się wznosiła — ciemna muszka na tle mlecznych nici powietrznych świateł — gdy inne linówki, wyglądające jak świetliki, zaczęły się opuszczać. Nie spadały bezpośrednio ku mnie — to byłoby niesportowe — ale z pewnością dążyły mniej więcej do mojej części Mierzwy.

Gra się rozpoczęła.

Biegłem.

Jeśli dzielnica Mierzwy, gdzie zostawił mnie młodociany rykszarz, była zła, to cóż powiedzieć o tej. Stanowiła terytorium tak wyludnione, że nie można jej było uważać za niebezpieczną — chyba że akurat stałeś się, bez swej woli, uczestnikiem nocnego polowania. Na niższych poziomach nie płonęły ognie, a narośle wokół konstrukcji wyglądały na opuszczone i zaniedbane — były na wpół zrujnowane i niedostępne. Drogi na powierzchni, jeszcze bardziej zapuszczone od tych, którymi wcześniej podróżowałem, popękane i pokręcone jak paski toffi, kończyły się często w połowie, gdy prowadziły przez zalaną otchłań, albo po prostu dawały nura w sam zalew. Panowała ciemność i bezustannie musiałem uważać, gdzie stąpam.

Waverly zrobił mi grzeczność, przygaszając podczas schodzenia wewnętrzne światła. Przynajmniej moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Nie czułem jednak wszechogarniającego przypływu wdzięczności.

Biegłem, oglądając się przez ramię na wagony linówki, zapadające niżej, lądujące za najbliższymi konstrukcjami. Pojazdy znajdowały się na tyle blisko, że widziałem pasażerów. Z jakiegoś powodu założyłem, że będzie mnie ścigała tylko tamta znana mi para, ale najwidoczniej się myliłem. Może — tak jak załatwia się te sprawy w sieci — przyszła ich kolej na znalezienie ofiary, a ja po prostu beztrosko nawinąłem się im pod rękę.

Czyżbym miał umrzeć właśnie w ten sposób? — myślałem. Kilkadziesiąt razy omal nie zginąłem na wojnie; potem kilkadziesiąt razy, kiedy pracowałem dla Cahuelli. Reivich próbował zabić mnie dwukrotnie i za każdym razem niemal mu się udało. Ale, gdybym nie zdołał przeżyć tamtych kolejnych flirtów ze śmiercią, to, umierając, czułbym szacunek dla moich przeciwników. Odchodziłbym z poczuciem, że walka z nimi to mój wybór, i w ten sposób zaakceptowałem ich zamiary w stosunku do mnie.

Teraz nic takiego nie wybierałem.

Poszukaj schronienia, pomyślałem. Wszędzie wokół mnie stały budynki, jednak nie od razu było widać, jak do nich wejść. W budynku nie będę miał takiej swobody przemieszczania się, ale jeśli pozostanę poza domami, dostarczę goniącym mnóstwa okazji, by bez trudu mnie zastrzelili. I trzymałem się myśli — nie popartej żadnym dowodem — że jeśli się schowam, implantowany nadajnik może funkcjonować gorzej. Podejrzewałem również, że walka w zwarciu, to nie taka końcówka, jakiej naprawdę pożądają moi prześladowcy; że raczej zastrzeliliby mnie z pewnej odległości, kiedy będę przecinał otwarty teren. Jeśli tak, to chętnie ich rozczaruję, nawet jeśli uzyskam tylko kilka dodatkowych minut.

Po kolana w wodzie poczłapałem jak najszybciej na nieoświetloną stronę najbliższego budynku, żłobkowanej konstrukcji, wznoszącej się — w stanie niezmienionym — siedemset czy osiemset metrów nad moją głową. Wyżej budowla imitowała i wplatała się w Baldachim. Odmiennie od budowli, które widziałem wcześniej, ta została znacznie uszkodzona na poziomie ulicy, poprzebijana i podziurawiona niczym drzewo po uderzeniu pioruna. Niektóre z otworów były jedynie niszami, ale inne musiały sięgać głębiej, do martwego serca konstrukcji. Możliwe, że stamtąd dostanę się na wyższe poziomy.

Po zrujnowanym zewnętrzu przebiegało koszącym ruchem ostre, niebieskie światło. Przysiadłem aż po pierś w wodzie i w nieznośnym smrodzie czekałem, aż reflektory załatwią swoje interesy. Słyszałem teraz głosy, podniesione jak u stada podnieconych szakali. Ludzkokształtne łaty całkowitej ciemności migały pomiędzy najbliższymi domami, przyzywając się gestami. Wszystkie postacie były obładowane regulaminowymi instrumentami morderców.

Kilka bezsensownie wystrzelonych pocisków zabębniło po budynku, strącając do zalewu odłamki zwapniałej okładziny. Następna łata świetlna zaczęła omiatać ścianę, przebiegając centymetry nad moją głową. Mój oddech, ciężki z powodu przytłaczająco cuchnącej wody, przypominał szczekanie broni.

Zaczerpnąłem tchu i zanurzyłem się w wodzie.

Nic nie widziałem, ale mi to nie przeszkadzało. Macałem palcami ścianę budynku, aż znalazłem jej ostre wklęśnięcie. Słyszałem niesiony przez wodę odgłos dalszych strzałów i plusków. Chciało mi się rzygać. Ale wtedy wspomniałem uśmiech mężczyzny, który zorganizował moje pojmanie, i zdałem sobie sprawę, że pragnę, by umarł pierwszy; Fischetti, a potem Sybilline. Później przy okazji zabiję Waverly'ego i kawałek po kawałku rozbiorę cały aparat Gry.

W tej samej chwili zdałem sobie sprawę, że nienawidzę ich bardziej niż Reivicha.

Ale on też dostanie za swoje.

Nadal klęcząc pod linią wody, zamknąłem dłonie wokół krawędzi otworu i wcisnąłem się do budynku. Nie mogłem znajdować się pod wodą dłużej niż kilka sekund, ale wyprysnąłem w górę z takim gniewem i ulgą, że omal nie wrzasnąłem, kiedy powietrze napłynęło do mych ust. Jednak tylko dyszałem — starałem się robić jak najmniej hałasu.

Znalazłem stosunkowo suchą półkę i wciągnąłem się na nią z ciemności. Przez długą chwilę po prostu leżałem na niej, aż uspokoił mi się oddech, a do mózgu dotarło wystarczająco dużo tlenu, bym mógł wznowić proces myślenia, a nie zajmować się jedynie walką o przeżycie.

Na zewnątrz słyszałem głosy i strzały, teraz głośniejsze. Niebieskie światło sporadycznie dźgało przez otwory w budynku, przyprawiając mnie o ból oczu.

Kiedy znowu zapanowała ciemność, spojrzałem w górę i coś zobaczyłem.

To było niewyraźne — w gruncie rzeczy nie sądziłem, że widoczny obiekt może być aż tak mało wyraźny. Gdzieś czytałem, że ludzka siatkówka może teoretycznie wykryć nawet dwa lub trzy fotony naraz, jeśli tylko spełnione są warunki dostatecznej jej wrażliwości. Słyszałem także o żołnierzach, którzy utrzymywali, że cieszą się wyjątkowym darem widzenia w ciemnościach. Spędzali oni w ciemnościach jak najwięcej czasu, z obawy, że stracą cenne przystosowanie. Nawet spotkałem takich żołnierzy.

Nigdy nie byłem jednym z nich.

Patrzyłem na schody, a raczej na zburzony szkielet tego, co kiedyś było schodami. Spiralne, pożebrowane poprzecznymi belkami, docierały do pomostu i wspinały się dalej ku nieregularnej ranie bladego światła, na tle którego się właśnie rysowały.

— Jest w środku. Ślady cieplne w wodzie. — To mówiła Sybilline albo ktoś o bardzo podobnym głosie, tym samym tonem aroganckiej pewności. Teraz mówił mężczyzna, tonem znawcy:

— To nietypowe dla Mierzwowca. Oni zwykle nie lubią wnętrz. Z powodu historii o duchach.

— To nie tylko historie o duchach. Tam w dole są też świnie. Również powinniśmy być ostrożni.

— Jak wejdziemy do środka? Nie mam zamiaru włazić do wody, bez względu na wysokość nagrody.

— Mam plany tego budynku. Jest inna droga z drugiej strony. Lepiej się jednak pośpieszmy. Wyprzedzamy zespół Skamelsona tylko o przecznicę, a oni mają lepszych węszycieli.

Podniosłem się z półki i skierowałem ku niższemu końcowi schodów. Dotarłem do niego zbyt wcześnie, źle oceniwszy. Ale z każdą chwilą schody rysowały się wyraźniej. Widziałem, jak się wznoszą dziesięć czy piętnaście metrów nade mną, a potem nikną w obwisłym, podobnym do ciasta suficie, który bardziej przypominał ludzką przeponę niż obiekt architektoniczny.

Mimo ostrego wzroku nie potrafiłem orzec, jak blisko są moi prześladowcy ani ile wytrzymają schody. Jeśli się zawalą, wpadnę do zalewu, ale woda jest zbyt płytka, bym się przy tym nie rozbił.

Mimo to wspinałem się. Gdzie mogłem, korzystałem z widmowej poręczy, podciągając się przez luki w stopniach, a także w miejscach gdzie stopni w ogóle nie było. Schody skrzypiały, ale szedłem dalej — nie zatrzymałem się nawet wtedy, kiedy stopień, na który właśnie przeniosłem ciężar, pękł, rozleciał się na kawałki i wpadł do wody.

Poniżej komnatę zalało światło, a potem z dziury w ścianie wynurzyły się dwie czarno odziane postacie, człapiąc w wodzie. Widziałem je całkiem wyraźnie: Fischetti i Sybilline, oboje w maskach i ze sprzętem dysponującym siłą ognia dostateczną do prowadzenia małej wojny. Zatrzymałem się na platformie. Z obu moich stron panowała ciemność, ale kiedy w nią patrzyłem, z czerni wynurzały się szczegóły niczym materializujące się widma. Myślałem raczej o pójściu na lewo lub na prawo, a nie w górę. Wiedziałem, że w końcu będę musiał podjąć decyzję szybko i nie chciałem dać się zagnać w ślepy zaułek.

A potem z ciemności wynurzyło się coś jeszcze. Przycupnięte, i z początku myślałem, że to pies. Ale na to było zbyt duże, a płaska morda bardziej wyglądała na świńską. To coś powoli wstało na nogi, wyprostowało się w stopniu, na jaki pozwalał niski sufit. Było zbudowane mniej więcej jak człowiek, ale zamiast palców, na każdej z rąk posiadało wydłużone kopytka, z których oba zestawy dzierżyły nieprzyjemnie wyglądającą kuszą. Istota była odziana w coś wyglądającego na skórzane łaty i prymitywnie obrobiony metal. W coś podobnego do średniowiecznej zbroi. Miała ciało blade i bezwłose, a ludzko-świńska twarz posiadała akurat tyle cech każdego z tych stworzeń, by ich zestaw wywoływał głęboki niepokój. Oczy tworzyły dwie małe czarne nieobecności, a usta wykrzywiał stały uśmiech obżartucha. Za nim dostrzegłem następną parę świń. Sposób segmentacji tylnych nóg sprawiał, że ich chód wyglądał, łagodnie mówiąc, niezgrabnie.

Wrzasnąłem i kopnąłem, a moja stopa trafiła świnię dokładnie w twarz. Świnia upadła z gniewnym chrząknięciem na plecy, upuszczając kuszę. Ale inne też były uzbrojone i trzymały długie noże. Złapałem z podłogi kuszę, modląc się, by funkcjonowała, kiedy z niej wystrzelę.

— Cofnij się. Idź do diabła ode mnie, precz!

Świnia, którą kopnąłem, znowu wstała na zadnie nogi. Ruszyła szczęką, jakby chciała coś powiedzieć, ale wyszła jej tylko seria posmarkiwań. Potem sięgnęła ku mnie, jej racice chwytały powietrze przed moją twarzą.

Wystrzeliłem z kuszy. Bełt walnął z głuchym odgłosem w nogę świni.

Pisnęła i upadła na grzbiet, ściskając koniec bełtu w miejscu, gdzie wystawał. Obserwowałem, jak sączy się krew, czerwona, prawie świetlista. Pozostałe dwie świnie ruszyły ku mnie, ale ja poczłapałem w tył, ciągle dzierżąc kuszę. Wyjąłem świeży bełt z pojemnika w łożu kuszy i niezgrabnie włożyłem na miejsce, nakręciwszy mechanizm. Świnie podniosły noże, ale nie kwapiły się, by podejść. Potem chrząknęły gniewnie i zaczęły ciągnąć ranną z powrotem w ciemność. Przez chwilę stałem nieruchomo, a potem wznowiłem wchodzenie, licząc na to, że dotrę do luki, zanim dopadną mnie świnie lub myśliwi.

Niemal mi się udało.

Sybilline zobaczyła mnie pierwsza i wrzasnęła — z zadowolenia albo z wściekłości. Uniosła dłoń i jej mały pistolet natychmiast wyskoczył z kabury w rękawie, którą, zgodnie z moimi wcześniejszymi domysłami, miała przy sobie. Prawie jednocześnie błysk ognia z lufy pobielił pomieszczenie, aż zabolały mnie oczy od blasku.

Jej pierwszy strzał zburzył schody pode mną, cała struktura zawaliła się niczym spiralna śnieżna burza. Musiała odskoczyć, by uniknąć spadającego gruzu, a potem wystrzeliła po raz drugi. Znajdowałem się w połowie drogi przez sufit, w połowie drogi do tego, co leżało nad nim, i wyciągnąłem ręce, by znaleźć jakiś chwyt. Wtedy poczułem, jak jej strzał kąsa mi udo, z początku łagodnie, a potem ból rozkwitnął jak kwiat otwierający się o świcie.

Upuściłem kuszę. Potoczyła się po schodach na platformę i zobaczyłem, jak świnia chwyta go z triumfującym parsknięciem.

Fischetti uniósł swoją broń, wystrzelił, i to zlikwidowało resztki schodów. Jeśliby trochę lepiej celował — albo gdybym ja był wolniejszy — jego strzał zlikwidowałby również moją nogę.

Ale do tego nie doszło. Odganiając ból, wpełzłem na platformę i leżałem jak mysz pod miotłą. Nie miałem pojęcia, z jakiej broni strzelała kobieta; czy moją ranę spowodował pocisk, impuls świetlny czy plazma. Nie wiedziałem też, jak poważną odniosłem szkodę. Prawdopodobnie krwawiłem, lecz moje ubranie było na tyle przemoczone, a powierzchnia, na której leżałem, tak wilgotna, że nie wiedziałem, gdzie kończy się krew, a zaczyna deszcz. I chwilowo to nie było ważne. Uciekłem, przynajmniej na czas potrzebny im na znalezienie drogi na górę, na ten poziom budynku. Mieli plany, więc dojdą tu dość szybko, jeśli tylko droga w ogóle istnieje.

— Wstawaj, jeśli możesz.

Głos był spokojny i nieznajomy. Nadszedł nie z dołu, ale z góry.

— Chodź, nie ma wiele czasu. Ach, chwileczkę. Nie oczekuję, że mnie zobaczysz. Czy teraz lepiej?

Zmrużyłem oczy od nagłego blasku. Nade mną stała kobieta, ubrana podobnie jak inni gracze z Baldachimu we wszystkie ponure odcienie czerni: ciemne, sięgające do ud buty na ekstrawaganckich obcasach, smoliście czarny płaszcz, który dotykał podłogi i unosił się za karkiem, otaczając głowę. Głowa w hełmie, który był raczej koronką, gazą, a nie czymś solidnym. Pół twarzy, niczym fasetkowe oczy owada, skrywały gogle. Widoczna cześć oblicza była tak blada, że dosłownie biała, jak szkic, którego nigdy nie pokolorowano. Ukośny czarny tatuaż biegł po każdej z kości policzkowych, zwężając się ku ustom koloru najciemniejszej wyobrażalnej czerwieni, jak koszenila.

Kobieta trzymała ogromny karabin, spieczoną lufą do wyładowań energetycznych wskazywała moją głowę. Nie celowała jednak tym karabinem we mnie.

Drugą dłoń w czarnej rękawiczce wyciągała ku mnie.

— Powiedziałam, żebyś się ruszał, Mirabel. Chyba że zaplanowałeś tu swoją śmierć.

* * *

Znała budynek albo przynajmniej jego część. Nie musieliśmy iść daleko. Dobrze, bo lokomocja nie była już moim atutem. Mogłem co najwyżej posuwać się naprzód, jeśli jednej ze ścian przekazałem większość mej wagi, odciążając zranioną nogę. Nie poruszałem się jednak ani szybko, ani elegancko, i wiedziałem, że zdołam przejść najwyżej kilkadziesiąt metrów. Potem utrata krwi, szok albo zmęczenie upomną się o swoje.

Zaprowadziła mnie w górę o jeden odcinek schodów — tym razem nienaruszony — i wynurzyliśmy się w nocnym powietrzu. Ostatnie minuty spędziłem w takim brudzie i nędzy, że teraz nabrane w płuca powietrze czułem jako coś orzeźwiającego, świeżego i czystego. Ale znajdowałem się na skraju utraty przytomności i nadal nie miałem pojęcia, co się dzieje. Nawet gdy pokazała mi małą linówkę, zaparkowaną w czymś w rodzaju zasłanej gruzem pieczary w ścianie budynku, nie docierało do mnie, że ktoś mnie ratuje.

— Czemu to robisz? — spytałem.

— Ponieważ Gra to smród — odparła. Przerwała, by wypowiedzieć subwokalną komendę wehikułowi. Pojazd ożywił się z drgnięciem i wahnął ku nam, cofnięte chwytaki znajdywały punkty zaczepienia wśród dyndającego z sufitu jaskini gruzu. — Gracze sądzą, że mają milczące poparcie całego Baldachimu, ale nie mają. Może kiedyś, gdy nie było to takie barbarzyńskie, ale nie teraz.

Upadłem do wnętrza pojazdu, rozwaliłem się na tylnym siedzeniu. Teraz widziałem, że moje spodnie Żebraków były pokryte krwią, niczym rdzą. Ale krwawienie chyba ustało i mimo że kręciło mi się w głowie, od paru minut mój stan się nie pogarszał.

Kiedy usiadła w fotelu pilota i włączyła kontrolki, zapytałem:

— Kiedyś to nie było barbarzyńskie?

— Owszem, bezpośrednio po zarazie. — Jej urękawicznione dłonie ujęły parę dobranych mosiężnych dżojstików, pchnęły je naprzód i poczułem, jak linówka wyślizguje się z pieczary, z szybkim szuraniem swych ramion. — Kiedyś ofiary były przestępcami. Mierzwowcami, których złapano, gdy wtargnęli do Baldachimu albo popełnili przestępstwa przeciwko swoim. Mordercy, gwałciciele, włamywacze.

— Więc w takich wypadkach Gra jest w porządku.

— Nie aprobuję jej. Wcale. Ale przynajmniej była w tym jakaś równowaga moralna. Ci ludzie byli mętami. I męty ich goniły.

— A teraz?

— Jesteś rozmowny, Mirabel. Większość ludzi, których tak po strzelono, chce tylko wrzeszczeć. — Kiedy mówiła, opuściliśmy pieczarę i przez moment odczułem mdlącą nieważkość, gdy linówka opadała, zanim znalazła pobliską linę, i wyrównała swój zjazd. Potem się wznosiliśmy. — Żeby odpowiedzieć na twoje pytanie — kontynuowała — zaczęły pojawiać się problemy ze znalezieniem odpowiednich ofiar. Wobec tego organizatorzy zaczęli być mniej… jak to nazwać? Wybiórczy?

— Rozumiem. Rozumiem dlatego, że nie zrobiłem nic prócz tego, że pomyłkowo zawędrowałem do niewłaściwej części Mierzwy. A propos, kim jesteś? I dokąd mnie wieziesz?

Zdjęła koronkowy hełm oraz gogle, tak że kiedy obróciła się do mnie, mogłem ją należycie obejrzeć.

— Jestem Taryn — oznajmiła. — Ale przyjaciele w ruchu sabotażystów nazywają mnie Zebra.

Zdałem sobie sprawę, że widziałem ją wcześniej tamtej nocy, wśród klienteli na łodydze. Wtedy wyglądała pięknie i egzotycznie, teraz to wrażenie się jeszcze spotęgowało. Być może sprawiał to fakt, że leżałem w bólu, postrzelony, rozgorączkowany adrenaliną, która wezbrała po tym nieoczekiwanym ocaleniu. Piękna i bardzo dziwna — i we właściwym świetle może w ogóle nieczłowiecza. Skórę miała albo białą jak kreda, albo czarną, z ostrymi przejściami między kolorami. Pasy pokrywały jej czoło i kości policzkowe, a z tego, co widziałem na łodydze, również dużą część reszty ciała. Czarne pasy zakrzywiały się od krawędzi oczu, jak śmiały makijaż wykonany z maniakalną precyzją. Włosy tworzyły sztywny, czarny czub, biegnący prawdopodobnie wzdłuż całych jej pleców.

— Nie wydaje mi się, bym wcześniej spotkał kogoś takiego jak ty, Zebra.

— To jeszcze nic — odparła. — Niektórzy z moich znajomych uważają mnie za dość konserwatywną; dość mało awanturniczą. Panie Mirabel, pan nie jest Mierzwowcem, prawda?

— Znasz moje nazwisko, co jeszcze o mnie wiesz?

— Mniej, niżbym chciała. — Zdjęła dłoń z kontrolek, włączyła coś w rodzaju pilota automatycznego, pozwalając mu wybierać drogę przez luki w Baldachimie.

— Czy nie powinnaś kierować tą rzeczą?

— Jest bezpieczna, wierz mi, Tanner. System sterujący linówki jest zupełnie inteligentny — prawie tak bystry jak maszyny, które mieliśmy przed zarazą. Ale lepiej nie spędzać z taką maszyną zbyt wiele czasu na dole, w Mierzwie.

— Co do mojego wcześniejszego pytania…

— Wiemy, że przybyłeś do miasta w ubraniu Lodowych Żebraków i że ktoś o nazwisku Tanner Mirabel jest Żebrakom znany. — Już miałem spytać Zebrę, skąd tyle wie, ale ona kontynuowała. — Nie wiemy natomiast, czy to wszystko nie jest starannie skonstruowaną tożsamością, służącą jakimś innym celom. Dlaczego pozwoliłeś, by cię schwytano, Tanner?

— Byłem ciekaw — powiedziałem, czując się jak powtarzający się refren trzeciorzędnej symfonii, może jednej ze wczesnych prób Quirrenbacha. — Niewiele wiem o społecznej stratyfikacji Yellowstone. Chciałem osiągnąć Baldachim i nie wiedziałem, jak się do tego zabrać, nikomu nie grożąc.

— To zrozumiałe. Nie ma na to sposobu.

— Skąd się tego wszystkiego dowiedziałaś?

— Przez Waverly'ego. — Zmierzyła mnie wzrokiem, mrużąc głębokie, czarne oczy, co spowodowało, że pasy z jednej strony jej twarzy skupiły się w całość. — Nie wiem, czy się przedstawił, ale Waverly to ten mężczyzna, który postrzelił cię promieniem paraliżującym.

— Znasz go? Skinęła głową.

— To jeden z naszych — albo przynajmniej z nami sympatyzuje — a my mamy środki, by zapewnić sobie jego współpracę. Lubi folgować niektórym swoim upodobaniom.

— Powiedział mi, że jest sadystą, ale sądziłem, że tak tylko paple.

— Nie paplał, wierz mi.

Skrzywiłem się, bo fala bólu przebiegła mi po nodze.

— Skąd znasz moje nazwisko?

— Waverly nam je przekazał. Wcześniej nigdy nawet nie słyszeliśmy o Tannerze Mirabelu. Kiedy znaliśmy już nazwisko, mogliśmy odtworzyć i potwierdzić twoje kolejne ruchy. Jednak on wiele nie uzyskał. Albo kłamie — czego nie wykluczam; nie mogę powiedzieć, bym szczególnie lubiła tego jednookiego sukinsyna — albo twoje wspomnienia są naprawdę pomieszane.

— Miałem amnezję wskrzeszeniową. Dlatego właśnie spędzałem czas u Żebraków.

— Waverly chyba myśli, że to coś głębszego. Że możesz mieć coś do ukrycia. Czy to możliwe, Tanner? Jeśli mam ci pomóc, lepiej, bym ci ufała.

— Jestem tym, za kogo mnie uważasz — powiedziałem. I rzeczywiście, tyle wtedy wiedziałem. Dziwna sprawa — nie byłem pewien, czy sam sobie wierzę.

* * *

Nagle zdarzyło się coś dziwnego: twarda, ostra nieciągłość w mych myślach. Nadal byłem świadomy; nadal wiedziałem, że siedzę w linówce Zebry; nadal zdawałem sobie sprawę, że poruszamy się w nocy przez Chasm City i że Zebra właśnie ocaliła mnie przed polowankiem Sybilline. Miałem świadomość bólu w nodze — mimo że wtedy już zmalał do tępego, nieprzyjemnego pulsowania.

A jednak kawałek życia Skya Haussmanna właśnie się przede mną objawił.

Poprzednie epizody przychodziły w czasie utraty świadomości, jak zorganizowane sny, ale ten wybuchł, w pełni uformowany w moim umyśle. Skutek okazał się niepokojący i dezorientujący, przerwał normalny bieg moich myśli, podobnie jak impuls elektromagnetyczny wywołuje chwilowy rozgardiasz w systemie komputerowym.

Dzięki Bogu, epizod nie był długi. Sky nadal przebywał z Balcazarem (Jezu, pomyślałem, pamiętam nawet nazwiska postaci drugoplanowych); nadal przewoził go przez kosmos na konklawe do innego statku — „Palestyny”.

Co się wydarzyło ostatnim razem? Tak — Balcazar opowiedział Skyowi, że szósty statek istnieje. Statek-widmo.

Ten, który Norquinco nazywał „Caleuche”.

Kiedy Sky już dokładnie przepracował tę rewelację w głowie, badając ją pod każdym kątem, niemal dotarli na miejsce. „Palestyna” wyłoniła się ogromna, bardzo podobna do „Santiago” — wszystkie statki Flotylli zbudowano w zasadzie według tego samego projektu — ale z mniej odbarwionym wirującym kadłubem. Statek znajdował się o wiele dalej od „Islamabadu”, kiedy ten wybuchł. Błysk energii słabł z kwadratem odległości, zgodnie z prawem względnej propagacji, aż stał się zaledwie ciepłą bryzą, a nie zabójczym przypływem, który na kadłubie „Santiago” wypalił cień matki Skya. „Palestyna” miała oczywiście swoje problemy: epidemie wirusowe, psychozy, pucze, i zmarło na niej mniej więcej tylu spaczy, co na „Santiago”. Wyobraził sobie, jak statek obciążają zmarli: zimne ciała wyciągnięte wzdłuż jego osi niczym zgniłe owoce.

— Dyplomatyczny lot TG5, przekażcie sterowanie do sieci dokującej „Palestyny” — usłyszał ostry głos.

Sky zrobił, o co go proszono. Nastąpił wstrząs, kiedy większy statek przejął urządzenia elektroniczne promu i ustawił je na kurs zbliżenia. Wydawało się, że system w ogóle nie troszczy się o wygodę ludzkich pasażerów promu. Rzutowany na okno kokpitu korytarz zbliżeniowy unosił się w kosmosie, obramowany szkieletem z pomarańczowych neonówek. Gwiezdne tło zaczęło się obracać: teraz poruszali się z tą samą prędkością kątową co „Palestyna”, wślizgując się do otwartego hangaru parkingowego. Postacie w skafandrach i obcych mundurach podpłynęły im na spotkanie, z wycelowaną bronią. Niezbyt to przypominało dyplomatyczną serdeczność.

Kiedy taksówka znalazła się na swym stanowisku, Sky zwrócił się do Balcazara.

— Panie kapitanie? Prawie jesteśmy.

— Co, och? Cholera, Tytusie… zasnąłem!

Sky zastanawiał się, jaki był stosunek jego ojca do starca. Zastanawiał się, czy Tytus kiedykolwiek rozważał zabicie kapitana.

Nie byłoby to związane z nieprzezwyciężonymi trudnościami, myślał.

DZIEWIĘTNAŚCIE

— Tanner? Otrząśnij się z tego. Nie chcę, byś zwalił mi się tu jak kłoda.

Zbliżaliśmy się teraz do budynku — nazwa opisywała ten obiekt tylko umownie. Bardziej przypominał zaczarowane drzewo — ogromne, sękate gałęzie poznaczone bezładnie umieszczonymi oknami, między nimi wstawione lądowiska dla linówek. Przez szczeliny między konarami przerzucono linowe nici. Zebra prowadziła pojazd brawurowo, jakby ćwiczyła to podchodzenie tysiące razy. Spojrzałem w dół przez poziomy gałęzi. Ogniska Mierzwy świeciły tak nisko, że kręciło mi się w głowie.

Mieszkanie Zebry w Baldachimie znajdowało się blisko środka miasta, na skraju rozpadliny, niedaleko wewnętrznej granicy kopuły, otaczającej wielką bekającą dziurę w skorupie Yellowstone. Przez pewien czas okrążaliśmy rozpadlinę i z lądowiska widziałem drobną, wysadzaną drogimi kamieniami drzazgę łodygi, strzelającą na jeden kilometr w poziomie. Znajdowała się nisko pod nami, za wielkim łukiem krawędzi rozpadliny. Spojrzałem w rozpadlinę, ale nie dostrzegłem ani błyszczących szybowców, ani skoczków wykonujących swe wielkie opadanie we mgłę.

— Mieszkasz tu sama? — spytałem, kiedy zaprowadziła mnie na swoje pokoje. Miałem nadzieję, że tonem wyrażam właściwe uprzejme zainteresowanie.

— Teraz mieszkam sama, tak. — Odpowiedziała szybko, prawie mechanicznie, ale dodała: — Kiedyś dzieliłam to miejsce ze swoją siostrą, Mavrą.

— Wyjechała?

— Mavrę zabito. — Zebra przerwała w tym miejscu. Czekała, aż jej słowa wywrą odpowiednie wrażenie. — Za bardzo się zbliżyła do niewłaściwych ludzi — dodała po chwili. Współczuję ci. — Usilnie starałem się znaleźć odpowiednie słowa. — Zrobili to myśliwi, w rodzaju Sybilline?

— Niezupełnie, nie. Zainteresowała się czymś, czym nie powinna, i zadała niewłaściwe pytania niewłaściwym ludziom, ale nie miało to bezpośredniego związku z polowaniem.

— Więc z czym?

— Czemu się tak dopytujesz?

— Zebro, nie jestem aniołem, ale nie lubię, jak ktoś umiera tylko dlatego, że był czegoś ciekawy.

— Więc lepiej uważaj, żebyś sam nie zadawał niewłaściwych pytań.

— A dokładnie, na jaki temat?

— Westchnęła, najwidoczniej żałując, że nasza rozmowa przybrała taki obrót.

— Jest pewna substancja…

— Paliwo Snów?

— Więc już się z nim zetknąłeś?

— Widziałem, jak je wykorzystują, ale to właściwie wyczerpuje zakres mej wiedzy. Sybilline wstrzyknęła je sobie w mojej obecności, ale nie zauważyłem żadnych zmian w jej zachowaniu, ani bezpośrednio po tym, ani później. Co to dokładnie jest?

— To skomplikowane. Mavra zdążyła poskładać jedynie kilka części całej łamigłówki, kiedy ją dopadli.

— Najwidoczniej to jakiś narkotyk.

— To coś znacznie więcej niż narkotyk. Posłuchaj, czy możemy rozmawiać o czymś innym? Nie było mi łatwo poradzić sobie z tym, że już jej nie ma, a ta rozmowa po prostu otwiera stare rany.

Skinąłem głową, odkładając całą sprawę na później.

— Byłyście blisko ze sobą, prawda?

— Tak — odparła, jakbym odkrył jakiś głęboki sekret ich związku — I Mavra kochała to miejsce. — Mówiła, że stąd jest najlepszy widok w mieście, jeśli nie liczyć łodygi. Ale kiedy tu mieszkała, nigdy nie mogłyśmy sobie pozwolić na posiłki w tamtym lokalu.

— Nieźle urządziłyście to mieszkanie. Jeśli ktoś lubi wysokość.

— A ty nie lubisz, Tanner?

— Chyba wymaga przyzwyczajenia.

Apartament, umoszczony w jednej z głównych gałęzi, był kompleksem kiszkowo poskręcanych pokoi i korytarzy — przypominał raczej norę zwierzęcia niż coś, co człowiek wybrałby dla siebie. Pokoje umieszczono w jednej z węższych gałęzi, zawieszonej dwa kilometry nad Mierzwą. Poniżej tkwiły niższe poziomy Baldachimu, połączone z naszym poziomem pionowymi nićmi, splotami lin i wydrążonymi pniami.

Poprowadziła mnie do salonu — tak to chyba należało określić.

Przypominało to wejście do wewnętrznego organu jakiegoś wielkiego modelu anatomii człowieka, przez który można sobie spacerować. Ściany, podłoga i sufit przechodziły w siebie zaokrąglonymi krzywiznami. Powierzchnie poziome wycięto w materii budynku, ale tworzyły one tarasowate platformy, połączone pochylniami i schodami. Powierzchnie ścian i sufitu były sztywne, ale nieprzyjemnie organiczne w swym charakterze — żyłkowane lub pokryte wzorem w nieregularne płytki. W jednej ścianie zobaczyłem jakby kosztowną, wykonaną na miejscu rzeźbę: scenę z trojgiem zgrubnie wyciosanych ludzi, pokazanych w chwili, gdy wydostają się ze ściany, rozdzierając ją palcami. Przypominali pływaków, usiłujących prześcignąć wpław ścianę fali tsunami. Większość ich ciał pozostawała ukryta, widoczne były tylko połowy twarzy i fragmenty kończyny, ale końcowy efekt wywoływał spore wrażenie.

— Masz dość specyficzny smak artystyczny, Zebro — zauważyłem. — Myślę, że ta rzecz przyprawiłaby mnie o koszmary.

— To nie dzieło sztuki, Tanner.

— To byli prawdziwi ludzie?

— Według niektórych definicji nadal nimi są. Nie żywi, ale też i niezupełnie martwi. Raczej jak skamienieliny, ale ze strukturą tak złożoną, że prawie można zmapować neurony. Nie jestem jedyną osobą, która z nimi mieszka, i nikt naprawdę nie chce ich wycinać i wyrzucać, bo a nuż ktoś wymyśli sposób przywrócenia im poprzedniej postaci. Tak więc mieszkamy razem. Kiedyś nikt nie chciał dzielić z nimi pokoi, ale teraz, jak słyszałam, uważa się, że to dość szykowne mieć ich kilkoro w swym mieszkaniu. W Baldachimie mamy nawet człowieka, który je podrabia, dla klientów naprawdę zdesperowanych.

— Ale ci są prawdziwi?

— Uwierz, że mam nieco smaku, Tanner. Teraz na chwilę powinieneś usiąść. Nie, zostań, gdzie jesteś.

Pstryknęła palcami na kanapę.

Większe meble Zebry miały autonomię i reagowały na naszą obecność jak nerwowe domowe zwierzęta. Kanapa pomaszerowała ze swego miejsca i zeszła na nasz taras. W przeciwieństwie do Mierzwy, gdzie nie można było polegać na konstrukcjach bardziej zaawansowanych niż te korzystające z energii pary, w Baldachimie najwidoczniej dysponowano nadal maszynami o rozsądnym stopniu złożoności. W pokojach Zebry było ich pełno: nie tylko meble, ale serwitory — od dron wielkości myszy do wielkich jednostek na szynach w suficie, a także latacze wielkości pięści. Wystarczyło tylko po coś sięgnąć, a to coś już pomocnie podbiegało bliżej do twej dłoni. Maszyny musiały być prymitywne w porównaniu z tymi sprzed zarazy, ale mimo to czułem się, jakbym zawędrował na pokoje nawiedzane przez poltergeisty.

— Bardzo dobrze. Siadaj — powiedziała Zebra, pomagając mi usadowić się na kanapie. — I po prostu spokojnie leż. Za chwilę wracam.

— Wierz mi, naprawdę nigdzie się nie wybieram.

Zniknęła z pokoju, a ja traciłem i odzyskiwałem świadomość, choć nie chciałem łatwo poddawać się senności. Nigdy więcej snów ze Skyem. Kiedy Zebra wróciła, nie miała na sobie płaszcza i niosła dwie szklanki gorącego, ziołowego płynu. Wlewałem to powoli do gardła i choć nie wiedziałem, czy to rzeczywiście polepsza moje samopoczucie, było z pewnością lepsze od galonów mierzwowej deszczówki, które wcześniej przełknąłem.

Zebra nie powracała sama. Za nią przybył jeden z jej większych serwitorów, wielokończynowy biały cylinder z jajowatą, jarzącą się zieloną twarzą, ożywioną migającymi displejami medycznymi. Machina opuszczała się, aż umieściła swe sensory na mojej nodze. Ćwierkała i rzutowała graficzne symbole mego stanu, jednocześnie diagnozując obrażenia.

— I co? Będę żył czy zdechnę?

— Masz szczęście — odpowiedziała Zebra. — Pistolet, którym do ciebie strzelano, to laser małej mocy: broń pojedynkowa. Nie ma wyrządzać wielkich szkód, chyba że uszkodzi istotne organy. Promień miał pięknie skupiony, więc zniszczenia sąsiednich tkanek są niewielkie.

— Możesz mnie oszukiwać.

— Nigdy nie mówiłam, że to nie boli jak diabli. Ale przeżyjesz, Tanner.

— Tym niemniej — powiedziałem, krzywiąc się, kiedy maszyna niezbyt delikatnie badała ranę wejściową — nie sądzę, bym mógł chodzić na tej nodze.

— Nie będziesz musiał. Przynajmniej do jutra. Maszyna może cię wykurować podczas snu.

— Nie wiem, czy chcę spać.

— Dlaczego? Masz z tym problemy?

— Może cię to zaskoczy, ale owszem, rzeczywiście mam. — Spojrzała na mnie, nie rozumiejąc, więc postanowiłem opowiedzieć o wirusie indoktrynacyjnym. — Mogli go wyczyścić w Hospicjum Idlewild, ale nie chciałem czekać. Więc podróżuję do głowy Skya Haussmanna za każdym razem, gdy zasypiam. — Pokazałem jej krwawy strup pośrodku dłoni.

— Człowiek z raną przybył na nasze nikczemne ulice, by naprawić zło?

— Przybyłem, by zakończyć pewną sprawę, to wszystko. Ale rozumiesz, że perspektywa zaśnięcia raczej nie napełnia mnie entuzjazmem. Głowa Skya Haussmanna nie jest najprzyjemniejszym miejscem.

— Niewiele o nim wiem. To bardzo dawna historia i przecież dotyczy innej planety.

— Ja nie odbieram tego jako historii dawnej. Mam wrażenie, że wkręca się ona we mnie coraz dalej, niczym głos, coraz dobitniej przemawiający mi w głowie. Spotkałem człowieka, który zaraził się tym wcześniej ode mnie; prawdopodobnie to on przekazał mi wirusa. Musiał otaczać się rozmaitymi ikonami Skya Haussmanna albo dostawał drgawek.

— Tutaj to nie musi się tak skończyć — stwierdziła Zebra. — Czy wirus indoktrynacyjny grasuje od wielu lat?

— Zależy od szczepu, ale same wirusy to stary wynalazek.

— Więc może będziesz miał szczęście. Jeśli wirus pojawił się w bazie danych Yellowstone, nim zaatakowała zaraza, serwitor będzie o nim wiedział. Może nawet zsyntetyzuje lekarstwo.

— Żebracy uważali, że efekt pojawi się po kilku dniach.

— Prawdopodobnie ich ocena jest zbyt ostrożna. Dzień, może dwa, najwyżej tyle powinno zająć płukanie. Jeśli oczywiście robot to zna. — Zebra poklepała białą machinę. — Zrobi, co będzie w jego mocy. A teraz może jednak się zdrzemniesz?

Muszę znaleźć Reivicha, powiedziałem sobie. To znaczy, że nie mogę zmarnować ani chwili. Nawet godziny. Od kiedy przybyłem do Chasm City, już roztrwoniłem pół nocy. Ale wiedziałem, że wyśledzenie go potrwa więcej niż kilka godzin. Może kilka dni. Muszę dać swym ostatnim obrażeniom trochę czasu na wygojenie. To byłaby zabawna ironia losu, gdybym padł ze zmęczenia, akurat wtedy, kiedy lada moment miałbym zabić Reivicha. Zabawne dla niego. Ja bym się nie śmiał.

— Pomyślę o tym — odpowiedziałem.

* * *

Dziwna sprawa: po rozmowie z Zebrą wcale nie śniłem o Skyu Haussmannie.

Śniłem o Gitcie.

Zawsze była w moich myślach, od chwili gdy obudziłem się na Idlewild. Piękna i martwa — ta myśl była jak mentalne smagnięcie biczem; ból, na który moje zmysły nigdy nie otępiały. Słyszałem cały czas melodię jej głosu; czułem jej zapach, jakby stała tuż przy mnie i słuchała uważnie, jak udzielam jej lekcji, na które tak nalegał Cahuella. Od czasu mojego przybycia na Yellowstone Gitta ani na minutę mnie nie opuściła. Gdy widziałem twarz innej kobiety, porównywałem ją z Gittą — choć to porównanie odbywało się prawie bez udziału mojej świadomości. Miałem głęboką pewność, że jest martwa, i choć nie mogłem z siebie zrzucić części odpowiedzialności za tę śmierć, to przecież Reivich był tym, który zabił ją naprawdę.

A jednak bardzo niewiele myślałem o wypadkach prowadzących do jej śmierci, a o samej śmierci nie myślałem prawie wcale.

Teraz te wspomnienia mnie zalały.

* * *

Oczywiście nie śniłem tego w taki sposób. Epizody z życia Skya Haussmanna mogły rozgrywać się w mej głowie elegancko i liniowo — choć być może niektóre wydarzenia w tych epizodach stały w sprzeczności z rym, co o nim wiedziałem. Moje własne sny były jednak równie niezorganizowane i nielogiczne jak sny wszystkich ludzi. Więc gdy śniłem o podróży w górę Półwyspu i zasadzce, która zakończyła się śmiercią Gitty, snów tych nie cechowała ta sama jasność co epizody z życia Haussmanna. Później jednak, gdy się obudziłem, czułem, jakby śnienie otwarło cały blok wspomnień, z których braku nawet nie zdawałem sobie sprawy. Rano mogłem już myśleć o tych wydarzeniach szczegółowo.

Ostatnia rzecz, którą pamiętałem dokładniej, to chwila, gdy Cahuellę i mnie zabrano na pokład statku Ultrasów, gdzie kapitan Orcagna ostrzegł nas przed planowanym atakiem Reivicha na Gadziamię. Reivich, jak mówił kapitan, posuwał się przez dżunglę na południe. Śledzili go, obserwując emisję ciężkiej broni transportowanej przez jego oddział.

Dobrze, że Cahuella skończył interesy z Ultrasami tak wcześnie. Nawet wtedy wizyta na orbitującym statku była dla niego bardzo ryzykowna, ale tydzień później taka wizyta byłaby niemal niemożliwa. Nagroda za niego bardzo wzrosła i niektóre frakcje neutralnych obserwatorów ogłosiły, że przechwycą każdy statek, który wiezie Cahuellę, oraz zestrzelą go, jeśli nie będzie możliwości aresztowania. Gdyby stawka była mniejsza, Ultrasi zignorowaliby takie groźby, ale obecnie oficjalnie się ujawnili i prowadzili delikatne negocjacje handlowe z tymi właśnie frakcjami. Cahuella został złapany na powierzchni, i to w dodatku o stale zmniejszającym się polu.

Ale Orcagna dotrzymał słowa. Nadal dostarczał nam informacji o położeniu Reivicha, z rozmytą dokładnością, o jaką prosił Cahuella.

Plan mieliśmy dość prosty. Bardzo mało dróg prowadziło przez dżunglę na północ od Gadziarni, a Reivich już obrał jeden z głównych szlaków. W pewnym punkcie dżungla zarasta szlak i właśnie tam urządzimy zasadzkę.

— Zrobimy z tego wyprawę myśliwską — powiedział Cahuella, kiedy razem ze mną pochylał się nad stołem z mapami w podziemiu Gadziarni. — To dziewiczy kraj hamadriad, Tanner. Nigdy tam wcześniej nie byliśmy. Nigdy nie mieliśmy okazji. Teraz Reivich podaje ją nam na talerzu.

— Przecież już masz hamadriadę.

— Młodą sztukę. — Powiedział to z pogardą, jakby zwierzę nie było warte posiadania. Musiałem się uśmiechnąć, wspominając, jak triumfował, kiedy je złapał. Ujęcie każdej hamadriady było niezłym osiągnięciem, ale teraz ustawił poprzeczkę wyżej. Był klasycznym myśliwym, niezdolnym do całkowitego zaspokojenia swej pasji. Zawsze gdzieś czekało większe trofeum, prowokowało, a on się łudził, że akurat po tym właśnie pojawi się następne, dotychczas niespotykane.

Znowu dźgnął mapę.

— Chcę dorosłą. Mówiąc ściśle, niemal dorosłą.

— Nikt nigdy nie złapał żywej niemal dorosłej hamadriady.

— Więc muszę być pierwszy, prawda?

— Zostaw to — powiedziałem. — Mamy dosyć polowania dzięki temu Reivichowi. Możemy zawsze wykorzystać tę podróż, by zbadać teren i wrócić za kilka miesięcy z pełną wyprawą myśliwską. Nie mamy nawet pojazdu do przewiezienia martwej niemal dorosłej, nie mówiąc już o żywej.

— Pomyślałem o tym — oświadczył. — I trochę wstępnie popracowałem nad problemem. Chodź, Tanner, coś ci pokażę.

Miałem w tej chwili okropne uczucie, że głęboko się zapadam.

Poszliśmy korytarzami do innej części podziemi Gadziarni. Na dole, w piwnicznych wiwariach stały setki gablot wyposażonych w nawilżacze i regulatory temperatury, dla wygody gadzich gości. Większość stworzeń, dla których przeznaczono te pudła, żyła w poszyciu lasu, w słabym oświetleniu. Pudła miały pomieścić realistyczne ekosystemy, zaopatrzone w wymagany typ flory. Największa gablota zawierała tarasowate kamienne stawki. Miano do niej wprowadzić parę boa dusicieli, ale embriony uszkodzono przed laty.

Jeśli posługiwać się ścisłą definicją, na Skraju Nieba nie było żadnych stworzeń z rodziny gadów. Gady — nawet na Ziemi — stanowiły tylko jeden z prawdopodobnych wyników z rozległego zakresu ewolucyjnych możliwości.

Największym bezkręgowcem na Ziemi był kalmar olbrzymi, ale na Skraju Nieba formy bezkręgowców opanowały również ląd. Nikt nie wiedział naprawdę, dlaczego życie obrało taką drogę. Najbardziej przekonująca hipoteza mówiła, że wskutek jakiegoś kataklizmu oceany skurczyły się mniej więcej do połowy poprzedniego obszaru, odsłaniając rozległe nowe połacie suchego gruntu. Życie na pograniczu mórz otrzymało bardzo silny bodziec, by wyjść na ląd. Kręgosłup nigdy nie został wynaleziony i drogą powolnej, niezdarnej bezmózgowej pomysłowości ewolucja zdołała się bez niego obejść. Największe zwierzęta — hamadriady — utrzymywały sztywność struktury tylko dzięki ciśnieniu płynów systemowych, pompowanych przez setki serc rozmieszczonych w całej objętości stworzenia.

Były jednak zimnokrwiste, regulowały temperaturę ciała wymianą ciepła ze swym otoczeniem. Na Skraju Nieba nigdy nie było zim. Ssakopodobne stworzenia nie miałyby w czym wybierać. To właśnie zimnokrwistość stanowiła cechę najbardziej gadzią; oznaczała, że zwierzęta na Skraju Nieba ruszały się wolno, żywiły rzadko i dożywały późnego wieku. Największe z nich, hamadriady, nawet nie umierały w zwykłym sensie. Po prostu ulegały przemianie.

Korytarz otworzył się na największą z komnat podziemia, gdzie trzymaliśmy młodocianego osobnika. Pierwotnie ten teren przeznaczono dla rodziny krokodyli, ale obecnie ją zamrożono. Cały obszar wystawowy, który dla nich przeznaczono, ledwie wystarczał dla młodej hamadriady. Na szczęście zbytnio nie urosła w okresie niewoli. Z pewnością jednak musielibyśmy zbudować olbrzymią nową komorę, gdyby Cahuella poważnie planował schwytanie niemal dorosłej.

Młodocianego osobnika widziałem już kilka miesięcy temu. Szczerze mówiąc, za bardzo mnie nie interesował. W końcu każdy rozumiał, że stworzenie tak naprawdę nie robi wiele. Jeśli się ją nakarmiło, posiłek wystarczał jej na długo. Zwykle zwijała się w kłębek i wchodziła w stan niewiele różniący się od śmierci. Hamadriadom nie zagrażał żaden prawdziwy drapieżnik, więc mogły sobie pozwolić na spokojne trawienie i oszczędzanie energii.

Patrzyliśmy teraz z góry na głęboki szyb o białych ścianach, początkowo przeznaczony dla krokodyli. Jeden z moich ludzi, Rodriguez, przechylał się przez krawędź i zamiatał dno dziesięciometrową miotłą — tyle metrów niżej znajdowała się podłoga, otoczona pionowymi ścianami z białej ceramiki. Czasami Rodnguez musiał zejść do szybu, by coś naprawić. Nigdy nie zazdrościłem mu tego zadania, nawet kiedy młodociany osobnik znajdował się za barierą. Po prostu są miejsca, gdzie lepiej nie wchodzić, a studnia z wężami to jedno z nich. Rodriguez uśmiechnął się do mnie pod wąsem, wyciągnął miotłę i powiesił ją na hakach na ścianie za sobą obok zestawu podobnych narzędzi o długich trzonkach: haków, harpunów usypiających, elektrycznych ościeni.

— Jak się udała podróż do Santiago? — zapytałem. Załatwiał tam dla nas interesy, badając nowe możliwości handlu.

— Cieszę się, że wróciłem, Tanner. Mnóstwo tam arystokratycznych dupków. Mówią o oskarżeniu takich jak my o zbrodnie wojenne, a jednocześnie mają nadzieję, że wojna się nie skończy, gdyż dodaje nieco barwy ich nędznemu pańskiemu życiu.

— Niektórych z nas już oskarżyli — zauważył Cahuella. Rodriguez wybierał liście spomiędzy prętów miotły.

— Taa, słyszałem. A jednak tegoroczni zbrodniarze wojenni to przyszłoroczni wybawcy ludu, nie? Ponadto… wszyscy wiemy, że to nie karabiny zabijają ludzi, prawda?

— Nie, na ogół załatwiają to małe metalowe pociski — powiedział Cahuella z uśmiechem. Dotykał z miłością ościenia, wspomniawszy zapewne czas, gdy zastosował go do zagnania młodej hamadriady to klatki transportowej.

— A jak się czuje moje maleństwo?

— Trochę mnie martwi ta infekcja skórna. Czy te zwierzaki linieją?

— Nie sądzę, by ktoś to wiedział. Jeśli linieją, przekonamy się o tym pierwsi.

Cahuella wychylił się za murek, który sięgał mu do pasa, i spojrzał do szybu. Szyb wyglądał na niewykończony. Tu i ówdzie przyczepiono rzadkie kępki roślin, ale szybko odkryliśmy, ze zachowanie hamadriady ma niewiele wspólnego z jej otoczeniem. Oddychała, wietrzyła ofiarę i od czasu do czasu jadła. Poza tym leżała zwinięta jak lina wielkiego morskiego statku.

Nawet Cahuella znudził się nią po pewnym czasie — mimo wszystko to był tylko osobnik młodociany; kiedy osiągnie mniej więcej wielkość osobnika dorosłego, on, Cahuella, już dawno będzie martwy.

Hamadriady nie było widać. Przechyliłem się przez krawędź, ale najwidoczniej nie było jej nigdzie w samym szybie. W ścianie pod nami znajdowała się nisza, chłodna i ciemna. Jeśli stworzenie spało, to na ogół właśnie tam.

— Zasnęła — stwierdził Rodriguez.

— Taa — przyznałem. — Wróćmy za miesiąc, to może zobaczymy, że się poruszyła.

— Wcale nie — odparł Cahuella. — Spójrzcie na to.

Na ścianie szybu po naszej stronie znajdowało się białe metalowe pudło. Nie widziałem go wcześniej. Cahuella otworzył pokrywkę i wyjął coś w rodzaju radiotelefonu: tabliczka sterownicza z anteną i wstawioną macierzą kontrolek.

— Żartujesz, prawda?

Cahuella stał w lekkim rozkroku, w jednej dłoni trzymał urządzenie sterownicze. Drugą dźgał z wahaniem macierz guzików, jakby nie był pewien, jaki ciąg symboli ma wprowadzić. Ale i tak odniosło to pewien efekt: usłyszałem pod nami charakterystyczny suchy szelest rozwijającego się ciała węża. Dźwięk przypominał odgłos płachty brezentu wleczonej po betonie.

— Co się dzieje? — Zgadnij.

Uszczęśliwiony, przechylał się przez krawędź i obserwował, jak stworzenie wynurza się ze swej kryjówki.

Hamadriada mogła być młodociana, ale i tak nie chciałbym, żeby osobnik tej wielkości znalazł się choć odrobinę bliżej mnie. Wężowe ciało od łba do końca ogona liczyło dwanaście metrów i na prawie całej długości miało grubość mojego torsu. Oczywiście poruszała się jak wąż — jedyny sposób dla długiego, pozbawionego kończyn drapieżnika, ważącego ponad tonę. Ciało miała pozbawione tekstury, prawie bezkrwisto blade, gdyż stworzenie dostosowało zabarwienie skóry do białych ścian komory. Hamadriady nie obawiały się żadnych drapieżników i były mistrzami zasadzek.

Głowa pozbawiona oczu. Nikt nie miał całkowitej pewności, jak ślepe węże robiły tę sztuczkę z kamuflażem, ale musiały istnieć organy optyczne rozmieszczone w skórze, pełniące jedynie funkcje zabarwieniowe i w ogóle nie podłączone do wyższego układu nerwowego. Nie można też powiedzieć, by były naprawdę ślepe, gdyż hamadriady miały zestaw ostro widzących oczu rozstawionych, by uzyskać obraz stereoskopowy. Oczy jednak były osadzone w podniebieniu szczęki, podobnie jak czujniki ciepła w paszczy ziemskiego jadowitego węża. Jedynie gdy zwierzę otwierało paszczę, by uderzyć, widziało cokolwiek w świecie zewnętrznym. Ale wtedy gromada innych zmysłów — głównie wyczucia podczerwieni i zapachu — zapewniała skupienie się na potencjalnej ofierze. Oczy osadzone w paszczy służyły jedynie, by kierować ostatnimi chwilami ataku. Tego typu rozwiązanie wydaje się bardzo obce, ale słyszałem o mutacji wśród żab, która powodowała, że oczy wyrastały im w jamie gębowej, co nie miało istotnego wpływu na żabi dobrobyt. Wiadomo również, że ziemskie węże funkcjonowały równie dobrze, czy były ślepe, czy nie.

Teraz zwierzę się zatrzymało. Wynurzyło się całe z niszy, lekko wygięte.

— O, piękna sztuczka — stwierdziłem. — Powiesz nam, jak to zrobiłeś?

— Sterowanie umysłem — odrzekł Cahuella. — Doktor Vicuna i ja podaliśmy jej narkotyk i przeprowadziliśmy małe doświadczenie neurologiczne.

— Gul znowu się tutaj pojawił?

Vicuna, rezydujący weterynarz, był również kiedyś ekspertem od badań śledczych, a jego przeszłość, według pogłosek, skrywała wiele zbrodni wojennych, między innymi eksperymentowanie na więźniach.

— Gul jest ekspertem od metod sterowania neuronowego. To Vicuna zmapował główne ośrodki sterownicze raczej rudymentarnego centralnego układu nerwowego hamadriady. To on rozwinął proste implanty elektrycznej stymulacji, które umieściliśmy w strategicznych punktach tego, co miłościwie nazywamy mózgiem stworzenia.

Cahuella opowiedział, że eksperymentowali z implantami, aż zdołali wyrobić w zwierzęciu wzorce zachowań. Nie było w tym nic zbyt wyrafinowanego — wzorce zachowań węża są bardzo proste. Hamadriada, bez względu na swoją wielkość, jest zasadniczo maszyną do polowania z kilkoma nieskomplikowanymi podprogramami. Tak samo rzecz się miała z krokodylami, nim je zamroziliśmy. Są niebezpieczne, ale łatwo z nimi pracować, kiedy się już zrozumie, jak działają ich umysły. Ten sam bodziec wywołuje u krokodyla tę samą reakcję. Programy hamadriady są inne — nastawione na życie na Skraju Nieba — ale niewiele bardziej złożone.

— Pobudziłem ośrodek, który mówi wężowi, że pora wstawać i znaleźć trochę jedzenia — wyjaśnił Cahuella. W istocie nie potrzebuje teraz jedzenia, bo tydzień temu nakarmiliśmy go żywą kozą, ale jego mały móżdżek tego nie pamięta.

— Jestem pod wrażeniem — oznajmiłem, ale czułem się także nieswojo. — Do czego jeszcze potraficie ją nakłonić?

— To piękna reakcja. Patrz.

Dźgnął w kontrolkę i hamadriada ruszyła z prędkością uderzenia bicza ku ścianie. Szczęki rozwarły się w ostatniej chwili, tępy łeb walnął w płytki ceramiczne z kruszącą zęby siłą.

Wąż, ogłuszony, zwinął się na powrót.

— Niech zgadnę. Właśnie zmusiliście ją do myślenia, że zauważyła coś, co warto zjeść.

— To dziecinna zabawa — stwierdził Rodriguez, uśmiechając się. Widocznie widział już podobny pokaz przedtem.

— Popatrz — powiedział Cahuella. — Mogę nawet zmusić ją, by weszła z powrotem do dziury.

Obserwowałem, jak wąż elegancko pakuje się z powrotem do niszy, aż ostatni zwój, gruby jak udo, zniknął z pola widzenia.

— Ma to jakiś cel?

— Oczywiście. — Wzrok Cahuelli wyrażał rozczarowanie, że nie załapałem tego wcześniej. — Mózg niemal dorosłej hamadriady nie jest bardziej skomplikowany niż tej tutaj. Jeżeli zdołamy złapać dużą, możemy uśpić ją narkotykiem jeszcze w dżungli. Z pracy nad młodą wiemy, jakie środki uspokajające działają na zwierzę. Kiedy stworzenie zupełnie straci przytomność, Vicuna wespnie się i zaimplantuje to samo oprzyrządowanie, sprzężone z jednostką sterowniczą taką jak ta. A potem nie musimy już robić nic, tylko skierować zwierzę ku Gadziarni i powiedzieć mu, że ma jedzenie przed nosem. Przepełznie całą drogę do celu.

— Kilkaset kilometrów w dżungli?

— Cóż go zatrzyma? Jeśli zacznie wykazywać oznaki niedożywienia, nakarmimy go. Jeśli nie, po prostu pozwolimy sukinsynowi pełznąć… co, Rodriguez?

— On ma rację, Tanner. Możemy jechać za hamadriadą w naszych pojazdach. Chronić ją przed innymi myśliwymi, którzy by chcieli ją zagarować.

Cahuella kiwnął głową.

— A kiedy dotrze tutaj, zaparkujemy ją w nowym szybie dla węży, po czym każemy jej się zwinąć i spać przez pewien czas.

Uśmiechnąłem się, szukając oczywistych zastrzeżeń technicznych, i nie znalazłem ich. Plan brzmiał szaleńczo, ale kiedy usiłowałem znaleźć w nim jakieś dziury, nie potrafiłem mu niczego zarzucić. Wiedzieliśmy dosyć o zachowaniu niemal dorosłych, by wypracować niezły plan, gdzie zacząć polowanie, a znając stosunek objętości ciał obu hamadriad, mogliśmy stosownie zwiększyć dawkę środka uspokajającego. Musielibyśmy również powiększyć igły — teraz wyglądałyby raczej jak harpuny, ale przecież nie przekraczało to naszych możliwości. Gdzieś w swojej skrytce z bronią Cahuella powinien mieć odpowiednie działka na takie harpuny.

— Musimy jednak wykopać nowy szyb — zauważyłem.

— Każ swoim ludziom nad tym pracować. Mogą przygotować szyb, zanim wrócimy.

— A Reivich to tylko szczegół w tym wszystkim, prawda? Nawet gdyby jutro zawrócił, nadal potrafiłbyś znaleźć pretekst, by tam pojechać i poszukać swego dorosłego osobnika.

Cahuella zamknął pudło sterownicze i oparł się plecami o ścianę, obserwując mnie krytycznie.

— Wcale nie. Czy myślisz, że jestem obsesyjnym maniakiem? Gdyby to dla mnie tak wiele znaczyło, już byśmy tam byli. Twierdzę tylko, że marnować taką okazję byłoby głupotą.

— Dwa ptaki jednym kamieniem?

— Dwa węże. — Starannie zaakcentował ostatnie słowo. — Jeden w sensie dosłownym, drugi w przenośni.

— Nie myślisz chyba naprawdę o Reivichu jako o wężu? Według mego rozeznania to po prostu przestraszony bogaty dzieciak, który robi to co uważa za słuszne.

— Jakie to ma dla ciebie znaczenie, co sobie myślę?

— Sądzę, że powinniśmy jasno wiedzieć, co nim kieruje. W ten sposób go zrozumiemy i być może zdołamy przewidzieć jego działania.

— Co to ma za znaczenie? Wiemy, gdzie dzieciak będzie. Urządzimy zasadzkę i to wszystko.

Wąż pod nami zmienił pozycję ciała.

— Nienawidzisz go?

— Reivicha? Nie, żal mi go. Czasami nawet wydaje mi się, że mógłbym go zrozumieć. Gdyby ruszył na kogoś innego, bo ten ktoś zabił jego rodzinę — a ja przecież tego nie uczyniłem — mógłbym nawet życzyć mu powodzenia.

— Czy jest wart tego całego zachodu?

— Masz na myśli jakieś inne wyjście, Tanner?

— Możemy go odstraszyć. Uderzyć jako pierwsi i zabić kilku jego ludzi, by go zdemoralizować. Może nawet to nie byłoby konieczne. Albo ustawić barierę fizyczną, rozniecić w lesie pożar czy coś w tym rodzaju. Monsuny pojawią się dopiero za kilka tygodni. Na pewno jest tuzin innych rzeczy, które możemy zrobić. Dzieciak niekoniecznie musi umierać.

— Nie. Tu właśnie się mylisz. Jeśli ktoś powstaje przeciw mnie, nie może żyć nadal. Gówno mnie obchodzi, czy dopiero co pochował swą rodzinę i ulubionego psa. To ma być sygnał dla innych, deklaracja. Jeśli tego teraz nie załatwimy, będziemy musieli to ciągle robić w przyszłości, gdy jakiś arystokratyczny kutas uzna, że mu się poszczęści.

Westchnąłem, widząc, że tej sprzeczki nie wygram. Wiedziałem, że do tego dojdzie: że Cahuella nie da się odwieść od wyprawy myśliwskiej. Uważałem jednak, że zademonstrowanie odmiennego zdania było konieczne. Stałem tak wysoko w hierarchii pracowników Cahuelli, że czułem się prawie zobowiązany do kwestionowania jego poleceń. To było jedno z zadań, za które mi płacił: grać rolę jego sumienia w chwilach gdy szukał go u siebie i znajdował jedynie wyciętą dziurę.

— Ale nie musimy tego traktować jako sprawy osobistej — powiedziałem. — Możemy usunąć Reivicha czysto, bez zamieniania całej sprawy w krwawą łaźnię, po której zostanie mnóstwo wzajemnych oskarżeń. Myślałeś, że to żart, kiedy mówiłeś, że gdy strzelam ludziom w głowę, mogę trafić w określoną część mózgu. Ale to nie żart. Potrafię to zrobić, jeśli sytuacja tego wymaga.

Myślałem o żołnierzach walczących po mojej stronie, których byłem zmuszony zabić. O niewinnych ludziach, których śmierć posłużyła jakimś zagadkowym wyższym celom. Nie było to usprawiedliwienie wyrządzonego przeze mnie zła, ale zawsze starałem się ich usuwać tak szybko i bezboleśnie, jak na to pozwalały moje kwalifikacje. Czułem wtedy, że Reivich również zasługuje na podobną uprzejmość.

Teraz, w Chasm City, czułem coś zupełnie innego.

— Nie martw się, Tanner. Załatwimy go sympatycznie i szybko. Prawdziwie kliniczna operacja.

— Dobrze. Oczywiście starannie dobiorę sobie zespół… czy Vicuna jedzie z nami?

— Oczywiście.

— Więc potrzebujemy dwóch namiotów. Nie będę jadł przy tym samym stole, co gul, bez względu na to, jakie sztuczki potrafi wyprawiać z wężami.

— Weźmiemy więcej niż dwa namioty, Tanner. Oczywiście będzie z nami Dieterling — zna węże lepiej niż inni — i biorę również Gittę.

— Chciałbym, żebyś coś zrozumiał — powiedziałem. — Sama wyprawa do dżungli niesie ze sobą pewne ryzyko. Gdy Gitta opuści Gadziarnię, automatycznie zacznie jej grozić większe niebezpieczeństwo niż tu na miejscu. Niektórzy z nieprzyjaciół pilnie śledzą nasze ruchy, a ponadto w dżungli są rzeczy, których lepiej unikać. — Przerwałem na chwilę. — Nie zrzekam się odpowiedzialności, ale wiedz, że nie mogę gwarantować nikomu bezpieczeństwa podczas tej wyprawy. Mogę jedynie zrobić wszystko, na co mnie stać — ale to może nie wystarczyć.

Poklepał mnie po ramieniu.

— Jestem przekonany, że wszystko, na co cię stać, wystarczy z nadmiarem, Tanner. Nigdy jeszcze mnie nie zawiodłeś.

— Zawsze kiedyś jest ten pierwszy raz — odparłem.

* * *

Nasz mały konwój myśliwski składał się z trzech opancerzonych pojazdów naziemnych. Cahuella, Gitta i ja jechaliśmy w pojeździe wiodącym, razem z Dieterlingiem. Trzymał ręce na dżojstiku i prowadził nas wprawnie przez zarośnięty szlak. Znał teren i był ekspertem od hamadriad. Bolesna jest dla mnie myśl, że on również nie żyje.

W pojeździe za nami jechał Vicuna i trzech innych ochroniarzy: Letelier, Orsono i Schmidt, z kwalifikacjami do pracy w głębokim interiorze. Trzeci pojazd wiózł broń ciężką — między innymi działka harpunowe gula — oraz amunicję, lekarstwa, sprzęt medyczny, racje wodne i żywnościowe, a także nasze namioty bankowe z wypuszczonym powietrzem. Prowadził go jeden ze starych zaufanych Cahuelli, a Rodriguez na końcu miał na wszystko baczenie, pilnując drogi na wypadek, gdyby ktoś próbował zaatakować nas z tyłu.

Na desce rozdzielczej znajdowali się mapa Półwyspu podzielona na prostokątne sekcje. Naszą obecną pozycję wskazywała pulsująca, niebieska kropka. Kilkaset kilometrów na północ, na linii, która w końcu miała się stać tym samym szlakiem co nasz, błyskał czerwony impuls, przesuwający się każdego dnia nieco na południe. To był oddział Reivicha. Sądzili, że poruszają się niezauważeni, ale zdradzała ich sygnatura broni, którą śledził Orcagna. Poruszali się z prędkością pięćdziesięciu do sześćdziesięciu kilometrów dziennie — była te największa szybkość możliwa do osiągnięcia w dżungli. Planowaliśmy rozbić obóz o dzień drogi na południe od Reivicha.

Tymczasem mijaliśmy niższy obszar zasięgu hamadriad. W oczach Cahuelli błyszczało podniecenie, gdy zerkał głęboko w dżunglę, szukając oznak rozległego, powolnego ruchu. Niemal dorosłe poruszały się bardzo ciężko; miejscowe drapieżniki w ogóle im nie zagrażały i nigdy nie zrodziła się w nich reakcja ucieczki. Tylko głód albo migracyjny nakaz cyklu rozrodczego mogły zmusić hamadriadę do ruchu. Vicuna mówił, że nie posiadają one instynktu przeżycia. Taki instynkt bardziej by się przydał lodowcom niż im.

— Tam jest drzewo hamadriadowe — powiedział Dieterling pod koniec dnia. — Sądząc z wyglądu, niedawno się stapiało. — Wskazał ręką na nieprzenikalny mrok — tak to postrzegałem. Miałem dobry wzrok, ale u Dieterlinga ten zmysł był nadludzki.

— Boże… — powiedziała Gitta, szybko wsuwając na oczy parę zakamuflowanych okularów wzmacniających wizję. — Jest ogromne.

— To nie są małe zwierzątka — odpowiedział jej mąż. Patrzył w tym samym kierunku, co Dieterling. Intensywnie, zmrużonymi oczyma. — Masz słuszność. Drzewo musiało stopić się… ile, osiem czy dziewięć razy?

— Przynajmniej — odparł Dieterling. — Ostatnie topienie może być nadal w fazie przejściowej.

— Masz na myśli to, że nadal jest ciepłe? — spytał Cahuella.

Widziałem, jak intensywnie myśli. Tam, gdzie jest drzewo ze świeżymi warstwami wzrostu, mogą być również niemal dorosłe amadriady.

Postanowiliśmy rozbić obóz na następnej polanie, kilkaset metrów w dół szlaku. Po dniu przepychania się przez szlak kierowcy potrzebowali odpoczynku, a pojazdy drobnych napraw przed następnym etapem. Nie śpieszyliśmy się z dotarciem do miejsca naszej zasadzki; Cahuella lubił każdego wieczoru przed snem spędzać parę godzin na polowaniu wokół obozu.

Kosą o nici monomolekularnej rozszerzyłem polanę, a potem pomagałem przy nadmuchiwaniu namiotów.

— Idę do dżungli — oznajmił Cahuella, klepiąc mnie po ramieniu. Miał na sobie bluzę myśliwską i przerzuconą przez ramię strzelbę: — Wrócę za jakąś godzinę.

— Nie szarżuj, jeśli napotkasz niemal dorosłe — powiedziałem, tylko częściowo żartem.

— To jedynie wyprawa na ryby, Tanner.

Sięgnąłem do stolika do gry w karty, który postawiłem na zewnątrz namiotu. Leżało na nim trochę naszego sprzętu.

— Weź, nie zapominaj ich, zwłaszcza jeśli zamierzasz powędrować daleko. — Podniosłem gogle wzmacniające obraz.

Zawahał się, a potem wziął gogle i wsunął je do kieszeni koszuli.

— Dzięki.

Opuścił kałużę światła wokół namiotów, odczepiając po drodze pistolet. Skończyłem rozstawiać pierwszy namiot dla Gitty i Cahuelli, po czym poszedłem po Gittę, by powiedzieć, że namiot jest gotowy. Siedziała w kabinie pojazdu, na kolanach ustawiła drogi kompnotes. Leniwie przerzucała strony czegoś wyglądającego na poezję.

— Twój namiot jest przygotowany — powiedziałem.

Zamknęła kompnotes jakby z ulgą i dała się odprowadzić do namiotu. Już uprzednio sprawdziłem, czy w okolicy nie czają się jakieś nieprzyjemności — mniejsi, jadowici kuzyni hamadriad, które nazywaliśmy spadoskrętami — ale miejsce było bezpieczne. Mimo moich zapewnień Gitta szła z wahaniem, bojąc się postawić stopę gdzie indziej niż na jasno oświetlonej plamie gruntu.

— Mam wrażenie, że świetnie się bawisz — powiedziałem.

— To sarkazm, Tanner? To ma mnie bawić?

— Mówiłem mu, że dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyś została w Gadziarni.

Otworzyłem zamek namiotu. W środku znajdowała się śluza powietrzna wielkości spiżarki, która zapobiegała opadaniu namiotu za każdym razem, gdy ktoś wchodził czy wychodził. Ustawiliśmy trzy namioty w wierzchołkach trójkąta i połączyliśmy je kilkumetrowymi korytarzami pod ciśnieniem. Malutki generator, który utrzymywał korytarze w stanie nadmuchania, nie hałasował. Gitta weszła do środka, a potem zapytała:

— Myślisz, Tanner, że to nie miejsce dla kobiet? Sądziłam, że takie postawy wymarły jeszcze przed startem Flotylli.

— Nie… — Starałem się, by mój głos brzmiał jak najmniej defensywnie. — Wcale tak nie myślę. — Podszedłem zapiąć znajdujący się między nami zewnętrzny zamek, żeby nieskrępowana mogła wejść do namiotu.

Ale odsunęła moją dłoń od zamka błyskawicznego.

— Więc co chciałeś przez to powiedzieć?

— To, co tutaj się zdarzy, nie będzie zbyt miłe.

— Masz na myśli zasadzkę? Dziwne. Nigdy bym sama na to nie wpadła.

Potem powiedziałem coś głupiego.

— Gitto, musisz sobie zdać sprawę, że są rzeczy, których o Cahuelli nie wiesz. O mnie również. Chodzi o pracę, którą wykonujemy. O to, co zrobiliśmy. Sądzę, że wkrótce lepiej pojmiesz niektóre sprawy.

— Dlaczego mi to mówisz?

— Bo powinnaś być na to przygotowana, to wszystko. — Spojrzałem przez ramię na dżunglę, gdzie zniknął jej mąż. — Muszę się zabrać za inne namioty, Gitto…

Odpowiedziała z dziwną nutą w głosie:

— Tak, oczywiście.

Patrzyła na mnie uważnie. Może to tylko sprawa gry świateł, ale jej twarz wydała mi się wtedy niezwykle piękna; jak z malowidła Gauguina. Sądzę, że właśnie w tym momencie mój zamiar zdrady wobec Cahuelli skrystalizował się. Musiałem to od zawsze mieć w podświadomości, ale potrzebny był ten niesamowicie piękny obraz, by wydobyć to na wierzch. Zastanawiałem się, czy podjąłbym swoją decyzję, gdyby wtedy cienie trochę inaczej rozłożyły się na twarzy Gitty.

— Tanner, mylisz się, wiesz?

— W czym?

— Z Cahuellą. Wiem o nim o wiele więcej, niż sądzisz. O wiele więcej, niż innym się wydaje, że wiedzą. Wiem, że to człowiek gwałtowny, i wiem, że czynił straszne rzeczy. Złe rzeczy. Rzeczy, w które byś nigdy nie uwierzył.

— Zdziwiłabyś się — powiedziałem.

— Nie. I o to właśnie chodzi. Wcale nie. I nie mówię o gwałtownych ekscesikach, których się dopuścił od czasu, gdy go znasz. Jeśli porównać je z rzeczami, które czynił wcześniej, są ledwie warte wzmianki. I jeśli nic nie wiesz o tamtych sprawach, w rzeczywistości nie znasz go wcale.

— Jeśli jest taki zły, czemu z nim jesteś?

— Ponieważ nie jest on już tym złym człowiekiem, jakim był wcześniej.

Coś błysnęło między drzewami — zająknięcie się niebieskobiałego światła; chwilę później odgłos karabinu laserowego. Coś spadło przez listowie na ziemię. Wyobraziłem sobie Cahuellę, który idzie naprzód, aż znajdzie swoje trofeum. Prawdopodobnie małego węża.

— Niektórzy ludzie powiadają, że zły człowiek nigdy naprawdę się nie zmienia, Gitto.

— Więc się mylą. To tylko nasze postępki czynią nas złymi, Tanner. To one nas określają, nic więcej. Nie nasze intencje czy uczucia. Ale czymże jest kilka złych uczynków w porównaniu z życiem, zwłaszcza tak długim życiem, jakie możemy przeżyć obecnie?

— Tylko niektórzy z nas — zauważyłem.

— Cahuella jest starszy, niż sądzisz, Tanner. A zło, które uczynił, uczynił dawno, dawno temu, kiedy był znacznie młodszy. To ono właśnie w końcu doprowadziło mnie do niego. — Przerwała, patrząc w dżunglę, lecz nim zdążyłem zapytać ją, co przez to rozumie, już ciągnęła dalej. — Jednak człowiek, którego znalazłam, nie był człowiekiem złym. Był okrutny, gwałtowny, niebezpieczny, ale również zdolny dawać miłość. Przyjmować miłość od innej ludzkiej istoty. Widział w pewnych rzeczach piękno; rozpoznawał zło w innych. Nie był człowiekiem, którego spodziewałam się znaleźć, lecz kimś lepszym. Nie doskonałym — daleko mu było do tego — ale nie potworem, zupełnie nie. Odkryłam, że nie potrafię go nienawidzić tak łatwo, jak się spodziewałam.

— Oczekiwałaś, że będziesz go nienawidzić?

— Spodziewałam się o wiele więcej. Spodziewałam się, że go zabiję albo przywiodę przed oblicze sprawiedliwości. Zamiast tego… — Gitta znowu przerwała. W lesie rozległ się następny trzask i błysk niebieskiego światła: następne zwierzę spadło martwe. — Odkryłam, że zadaję sobie pytanie. Pytanie, jakiego nie zadawałam sobie do tej pory nigdy. Jak długo musisz żyć jako człowiek dobry — czyniący dobro — zanim suma twoich dobrych uczynków zrównoważy okropność, którą kiedyś popełniłeś? Czy najdłuższe ludzkie życie okaże się wystarczająco długie?

— Nie wiem — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. — Ale wiem jedno. Cahuella może i jest lepszy, niż był kiedyś, ale nikt by mu nie przyznał tytułu obywatela roku, prawda? Jeśli określisz go obecnie jako człowieka czyniącego dobro, wzdragałbym się na myśl o tym, jaki był wcześniej.

— Owszem, wzdragałbyś się — odparła Gitta. — I nie sądzę, byś potrafił się zmierzyć z całą sytuacją.

Życzyłem jej dobrej nocy i wróciłem do przygotowywania pozostałych namiotów.

DWADZIEŚCIA

Późnym rankiem, kiedy inni zwijali obóz, pięciu z nas wróciło na piechotę do miejsca, gdzie ze szlaku zobaczyliśmy drzewo hamadriadowe. Stamtąd musieliśmy się niewygodnie, lecz niedługo przedzierać przez poszycie, aż dotarliśmy do rozdętego przy podstawie pnia. Prowadziłem, usuwając większość roślin kosą o nici monomolekularnej.

— Jest większe, niż wydawało się ze szlaku — powiedział Cahuella. Tego ranka miał rumieńce i zachowywał się jowialnie, gdyż swe wieczorne polowanie zakończył sukcesem. Wywnioskowaliśmy to, widząc zawieszone na skraju polany zwierzęce kadłuby. — Ile według ciebie ma lat?

— Z pewnością jest sprzed lądowania — odparł Dieterling. — Może czterysta. Musielibyśmy je ściąć, by się przekonać. — Zaczął obchodzić drzewo dookoła, lekko opukując korę kostkami palców.

Gitta i Rodriguez byli z nami. Patrzyli w górę, na szczyt drzewa; wyciągali szyje i mrużyli oczy przed promieniami słonecznymi, które sączyły się przez dżunglowy baldachim.

— Nie podoba mi się to — oświadczyła Gitta. — A jeśli… Dieterling wynurzył się spoza zasięgu słuchu, niemniej jednak odpowiedział na pytanie:

— Szanse, że pojawi się tu drugi wąż, są minimalne. Zwłaszcza że to drzewo stapiało się chyba dość niedawno.

— Jesteś pewien? — spytał Cahuella.

— Sam sprawdź.

Dieterling był teraz niemal dokładnie z drugiej strony drzewa. Przeciskaliśmy się przez poszycie, aż go dogoniliśmy.

Drzewa hamadriadowe w owych bajkowych czasach przed wojną stanowiły zagadkę dla pierwszych badaczy. Pośpiesznie przemknęli przez tę część Półwyspu, chłonęli dziwa nowego świata, szukając cudów, wiedząc, że w przyszłości wszystko zostanie bardziej szczegółowo przestudiowane. Przypominali dzieci, które rozrywają opakowanie prezentu i ledwo rzuciwszy okiem na zawartość paczki, gorączkowo odwijają następny podarunek. Rzeczy do oglądania było po prostu za wiele.

Gdyby cechowała ich metodyczność, z pewnością uznaliby drzewa za warte natychmiastowych dokładniejszych badań, a nie po prostu dołączyli je do rosnącej listy planetarnych anomalii. Wystarczyłoby poobserwować kilka drzew przez kilka lat i ich sekret wyszedłby na jaw. Ale postąpili inaczej i kiedy odkryto właściwą naturę tych drzew, od wielu dziesięcioleci trwała już wojna.

Stanowiły rzadkość, ale występowały na wielkim obszarze Półwyspu. Ta właśnie rzadkość sprawiła, że zainteresowano się nimi wcześniej, gdyż różnica między nimi a innymi gatunkami leśnej flory rzucała się w oczy. Każde dorastało do wysokości górnego leśnego piętra — czterdzieści do pięćdziesięciu metrów ponad poszycie, zależnie od otaczającej roślinności. Każde miało kształt spiralnego lichtarza, rozszerzającego się ku podstawie. Przy wierzchołku drzewa rozrastały się w szeroką, spłaszczoną strukturę podobną do ciemnozielonego grzyba o średnicy dziesiątków metrów. To właśnie parasole tak rzuciły się w oczy pierwszym badaczom, przelatującym nad dżunglą w jednym z promów „Santiago”.

Od czasu do czasu uczeni lądowali na polanach i wyprawiali się do drzew. Biolodzy usilnie próbowali wyjaśnić, skąd taki kształt drzew czy dziwne zróżnicowanie typów komórek na obwodzie drzewa i wzdłuż promienistych linii biegnących przez pień. Było jasne, że drewno w sercach drzew jest martwe, a materia żywa istniała we względnie cienkiej warstwie zewnętrznej.

Analogia ze spiralnym lichtarzem była w pewnym zakresie pomocna, jednak lepszym porównaniem byłaby niezwykle wysoka i cienka wieża ze zjeżdżalnią, podobna do podniszczonej starej zjeżdżalni, którą zapamiętałem z porzuconego wesołego miasteczka w Nueva Iquique. Każdego lata pastelowoniebieska farba na wieży złuszczała się coraz bardziej. Zasadniczy kształt drzewa stanowił zwężający się, cylindryczny pień, ale wokół niego owijała się aż do samego wierzchołka struktura z wielu oddzielnych, nie stykających się spirali. Spirali gładkich, pokrytych brązowo-zielonymi figurami geometrycznymi, migoczącymi niczym kuty metal. W lukach między spiralami było widać sam pień drzewa, często pojawiały się oznaki podobnej struktury, która została wcześniej starta lub wchłonięta przez drzewo. Być może jeszcze głębiej istniały podobne poziomy struktury, choć tylko wprawne oko wykwalifikowanego botanika mogło odczytać takie subtelności budowy rośliny.

Dieterling zidentyfikował większą spiralę wokół naszego drzewa. Przy podstawie, tam gdzie się wydawało, że spirala zanurzy się w ziemi jak korzeń, kończyła się otworem.

Dieterling wskazał mi ten otwór.

— Jest pusty, prawie aż do szczytu, brachu.

— To znaczy? — spytał Rodriguez. Wiedział, jak obchodzić się z młodocianym osobnikiem, ale nie znał się na biologicznym cyklu hamadriad.

— Znaczy, że już się wykluły — wyjaśnił Cahuella. — Młode tego stworzenia właśnie opuściły dom.

— One wygryzają sobie drogę z wnętrza matki — wyjaśniłem. — W dalszym ciągu nie mamy pojęcia, czy istnieją odrębne płci hamadriad, więc możliwe, że wyjadają sobie drogę z ojca — albo ani z tego, ani z tego. Kiedy wojna się skończy, badanie biologii hamadriad będzie stanowiło napęd tysięcy karier naukowych.

— Jak są duże? — spytała Gitta.

— Jak już uwięziony przez nas osobnik — odpowiedziałem, kopiąc jamę przy podstawie spirali. Może trochę mniejsze. Ale z całą pewnością przy spotkaniu lepiej mieć sporą siłę ognia.

— Myślałam, że poruszają się zbyt wolno, by nam zagrozić.

— Tak jest z niemal dorosłymi — wtrącił Dieterling. — Ale nawet je często trudno prześcignąć, zwłaszcza w takich zaroślach.

— Czy chciałaby nas zjeść, to znaczy czy ona by nas rozpoznała jako coś jadalnego?

— Chyba nie — odrzekł Dieterling. — Co niekoniecznie byłoby wielkim pocieszeniem, gdyby przez ciebie przepełzła.

— Uspokój się — powiedział Cahuella, obejmując Gittę ramieniem. — Są jak każde dzikie zwierzę, niebezpieczne jedynie wtedy, kiedy nie wiesz, co wyprawiasz. A my przecież wiemy, prawda?

Coś trzasnęło w zaroślach za nami. Zaskoczeni, obróciliśmy się wszyscy, na wpół oczekując widoku bezokiej głowy niemal dorosłej, kierującej się na nas jak powolny pociąg towarowy, miażdżącej dżunglę, która przeszkadzała w jej nieubłaganym ruchu naprzód równie skutecznie jak mgła.

Zamiast tego zobaczyliśmy doktora Vicunę.

Kiedy opuszczaliśmy obóz, doktor chciał iść z nami i zastanawiałem się, co skłoniło go do zmiany zdania. Nie twierdzę, że cieszyło mnie towarzystwa gula.

— O co chodzi, doktorze?

— Znudziłem się, Cahuella. — Doktor przestępował przez resztki skoszonych przeze mnie zarośli. Jego ubranie, jak zwykle, było nieskazitelnie czyste, choć nasze po marszu w dżungli miało wiele rozcięć i plam. Miał na sobie ciemnobrązową polową kurtkę do kolan, rozpiętą z przodu. Na szyi dyndały mu szykowne gogle wzmacniające obraz. Loczki na głowie nadawały doktorkowi nikczemny wygląd niedożywionego cherubina. — Ach, więc to jest właśnie to drzewo!

Zszedłem mu z drogi. Ręce pociły mi się na uchwycie kosy. Wyobrażałem sobie, co stałoby się z gulem, gdybym rozciągnął łuk tnący i śmignął kosą przez niego. Ból, jaki by wówczas odczuł, to nic w porównaniu ze skumulowanym bólem zadanym przez gula przez lata jego kariery zawodowej.

— Niezła sztuka — powiedział Cahuella.

— Ostatnie stopienie prawdopodobnie odbyło się zaledwie kilka tygodni temu — powiedział Dieterling, czując się w towarzystwie gula równie swobodnie, jak jego szef. — Popatrz na gradient typu komórek w tym miejscu.

Doktor niedbale podszedł, by zobaczyć, o czym mówi Dieterling.

Wyjął z kieszeni swej myśliwskiej bluzy cienkie szare urządzenie, produkcji wyraźnie ultraskiej. Miało rozmiar zamkniętej biblii, ekran i kilka zagadkowo oznaczonych kontrolek. Dieterling przystawił bok urządzenia do spirali i nacisnął jeden z guzików. Ogromnie powiększone komórki pojawiły się na ekranie w odcieniach bladego błękitu. Tworzyły zamglone, cylindryczne kształty, bezładnie upakowane jak worki z ciałami w kostnicy.

— To głównie komórki nabłonkowe — powiedział Dieterling, rysując palcem po obrazie. — Zwróćcie uwagę na miękką, tłuszczową strukturę błon komórkowych. To bardzo charakterystyczne.

— Charakterystyczne dla czego? — spytała Gitta.

— Dla zwierząt. Jeśliby wziąć próbkę wyściółki twojej wątroby, nie różniłaby się zbytnio od tego.

Przesunął urządzenie do innej części spirali, trochę bliżej pnia.

— A teraz spójrz. Zupełnie inne komórki, ułożone znacznie bardziej regularnie, ich geometryczne granice połączone razem usztywniają konstrukcję. Widzicie, jak błona komórkowa została otoczona dodatkową warstwą? To głównie celuloza. — Dotknął innego guzika i komórki stały się szklane, wypełnione widmowymi kształtami. — Widzicie te strączkowe organelle? Rodzące się chloroplasty. A te labiryntowate struktury to endoplazmatyczny glej. Wszystkie te elementy charakteryzują komórkę roślinną.

Gitta postukała korę, w miejscu gdzie Dieterling wykonał pierwsze skanowanie.

— Więc drzewo w tym miejscu bardziej przypomina zwierzę, a w tym bardziej roślinę?

— To oczywiście gradient morfologiczny. Komórki w pniu są czysto roślinne — cylinder ksylemu wokół rdzenia starorośli. Kiedy wąż po raz pierwszy przyczepia się do drzewa i owija wokół niego, jest nadal zwierzęciem. Ale w miejscach, gdzie wąż dotyka drzewa, jego komórki zaczynają się zmieniać. Nie wiemy, co to powoduje — czy impuls włączający pochodzi z własnego układu limfatycznego węża, czy też samo drzewo wysyła sygnał chemiczny, by zacząć stapianie. — Dieterling wskazał miejsce, gdzie spirala łączyła się bez szwu z pniem. — Ten proces komórkowej unifikacji zabrał kilka dni. Kiedy się skończył, wąż został nierozdzielnie przyczepiony do drzewa — w istocie stał się jego częścią. Ale większość węża w tym momencie nadal była zwierzęciem.

— Co się dzieje z jego mózgiem? — spytała Gitta.

— Już go nie potrzebuje. Szczerze mówiąc, nie potrzebuje niczego, co nazwalibyśmy, bez omówień, systemem nerwowym.

— Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Dieterling uśmiechnął się.

— Mózg matki to pierwsza rzecz, którą młode zjadają.

— Zjadają swoją matkę? — spytała Gitta ze strachem i odrazą.

— Węże łączą się ze swymi drzewnymi gospodarzami i same stają się roślinami. Dochodzi do tego dopiero wtedy, gdy węże są w swojej fazie niemal dorosłej, i dość duże, by okręcić się wokół drzewa na całej wysokości od gruntu do korony. W tym czasie młode hamadriady rozwijają się w czymś, co uchodzi za macicę stworzenia.

Drzewo-gospodarz prawie na pewno widziało już kilka stopień. Może oryginalne, prawdziwe drzewo, zgniło już bardzo dawno temu, a to, co pozostało, to tylko schwytane spirale martwych hamadriad. Jednak możliwe, że ostatni wąż, który przywarł do drzewa, w ścisłym sensie żyje nadal i szeroko rozpostarłszy swój fotosyntetyczny kaptur z wierzchołka drzewa, pije światło słoneczne. Nikt nie wie, jak długo węże mogą żyć w swej końcowej bezmózgiej fazie roślinnej. Wiadomo tylko, że wcześniej czy później przybędzie tu następny niemal dorosły i zgłosi roszczenia do drzewa. Wpełznie na nie, przepchnie swą głowę przez kaptur poprzednika, a potem rozpostrze swój kaptur ponad starym. Bez słonecznego światła, ocieniony kaptur szybko uschnie. Nowo przybyły stopi się z drzewem i w zasadzie przekształci w roślinę. Odrobina tkanki zwierzęcej, jaka mu jeszcze pozostanie, będzie służyła jedynie do dostarczenia żywności młodym, urodzonym w ciągu kilku miesięcy od stopienia. Jakiś chemiczny wyłącznik zmusi je, by wyjadły sobie drogę z macicy, po drodze trawiąc matkę. Kiedy zjedzą już jej mózg, będą przegryzały sobie szlak w jej spiralnym ciele, aż wynurzą się na poziomie gruntu jako w pełni uformowane, drapieżne, młode hamadriady.

— Myślisz, że to obrzydliwe? — wtrącił Cahuella, bezbłędnie czytając myśli Gitty. — Przecież wśród ziemskich zwierząt zdarzają się cykle życiowe, które są równie, jeśli nie bardziej, nieprzyjemne. Australijska pajęczyca społeczna zamienia się w papkę, kiedy dojrzewają jej pajączki. Musisz przyznać, że ma to w sobie coś z darwinowskiej czystości. Ewolucja nie dba zbytnio o to, co dzieje się ze stworzeniami, kiedy już przekazały swoje dziedzictwo genetyczne. Normalnie osobniki dorosłe muszą tkwić w okolicy dostatecznie długo, by wychowywać młode i strzec je przed drapieżnikami, ale hamadriady nie są ograniczone tymi czynnikami. Nawet młode są nieprzyjemniej-sze od innych lokalnych zwierząt, co oznacza, że nie ma nic, przed czym należałoby je chronić. I nie potrzebują niczego się uczyć, bo wszystko już mają wbudowane. Prawie nie ma presji selekcyjnej, która naciskałaby, żeby dorosłe osobniki nie umierały w momencie, gdy coś urodziły. Napaść się własną matką to dla młodych doskonałe rozwiązanie. Teraz ja się uśmiechnąłem.

— Mówisz to prawie z podziwem.

— Bo podziwiam to. Czyż nie jest godna podziwu czystość całego procesu?

Nie jestem pewien, co się wtedy wydarzyło. Patrzyłem na Cahuellę, a jednym okiem na Gittę, kiedy Vicuna coś zrobił. Jednak pierwszy błysk ruchu pochodził nie od Vicuny, tylko od mojego własnego człowieka, Rodrigueza.

Vicuna sięgnął do kurtki i wyciągnął pistolet.

— Rodriguez — powiedział. — Odejdź od drzewa.

Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale teraz widziałem, że Rodriguez trzyma dłoń w kieszeni, jakby właśnie po coś sięgał. Vicuna kołysał z emfazą lufą pistoletu.

— Powiedziałem, odejdź.

— Doktorze — poprosiłem. — Czy zechciałby pan wyjaśnić, dlaczego grozi pan jednemu z moich ludzi?

— Z przyjemnością, Mirabel. Kiedy już załatwię z nim sprawę. Rodriguez spojrzał na mnie zdezorientowany; oczy miał rozszerzone.

— Tanner, nie wiem, o co mu chodzi. Właśnie sięgałem po swój pakiet z żywnością…

Spojrzałem na Rodrigueza, potem na gula. — I co, doktorze?

— Nie ma tam pakietu. Sięgał po broń.

Bez sensu. Rodriguez już był uzbrojony — miał karabin myśliwski przewieszony przez ramię, tak jak Cahuella. Dwaj mężczyźni patrzyli na siebie nieruchomo. Musiałem podjąć decyzję. Kiwnąłem głową Cahuelli.

— Pozwól mi to załatwić. Weź Gittę i odejdźcie stąd. Daleko od ewentualnej linii ognia. Spotkamy się w obozie.

— Tak! — syknął Vicuna. — Wynoś się stąd, nim Rodriguez cię zabije.

Cahuella zabrał żonę i ociągając się, odszedł.

— Mówi pan poważnie, doktorze?

— Dla mnie wygląda dostatecznie poważnie — oznajmił cicho Dieterling. Już sam się wycofywał.

— I cóż? — spytałem gula.

Dłoń Vicuny drżała. Nie był rewolwerowcem — ale nie potrzeba było wielkiej celności, by zlikwidować Rodrigueza z odległości, która ich dzieliła. Przemówił powoli, z wymuszonym spokojem:

— Rodriguez to impostor, Tanner. Otrzymałem wiadomość z Gadziarni, kiedy tu byliście.

Rodriguez pokręcił głową.

— Nie muszę tego słuchać!

Zdałem sobie sprawę, że gul mógł otrzymać jakąś wiadomość z Gadziarni. Zwykle przed opuszczeniem obozu zakładałem bransoletę komunikacyjną, ale tego ranka, w pośpiechu zapomniałem jej zabrać. Dzwoniący z Domu mógł się połączyć najwyżej z obozem.

— Wyjmij powoli dłoń z kieszeni — zwróciłem się do Rodrigueza.

— Chyba nie wierzysz temu sukinsynowi!

— Nie wiem, w co wierzę. Ale jeśli mówisz prawdę, masz tam tylko pakiety żywnościowe.

— Tanner, to już… Podniosłem głos.

— Po prostu to zrób, do cholery!

— Ostrożnie! — syknął Vicuna.

Rodriguez wyciągał dłoń z kieszeni z majestatyczną powolnością, cały czas zerkając na mnie i na Vicunę. Wyciągnął jakiś przedmiot — między kciukiem i palcem wskazującym widniał wąski czarny grzbiet. Niemal uwierzyłem, że to pakiet żywnościowy.

Dopóki nie dostrzegłem — mimo mroku dżungli — że to jednak pistolet: mały, elegancki i złośliwy, skonstruowany dla zabójców.

Vicuna strzelił. Do unieszkodliwienia kogoś, nawet stojącego tak blisko, potrzeba było jednak większych umiejętności, niż mi się wydawało — nabój z pistoletu doktora trafił Rodrigueza jedynie w ramię swobodnej ręki. Ten zatoczył się do tyłu i chrząknął, ale nic ponadto. Pistolet Rodrigueza rozbłysł i doktor upadł na plecy w poszycie.

Na brzegu polany Cahuella zrzucił z ramienia karabin i właśnie zaczynał z niego celować.

— Nie! — krzyknąłem. Chciałem, by szef odszedł jak najdalej od Rodrigueza, ale — pojąłem to zbyt późno — Cahuella nie należał do ludzi, którzy odchodzą z pola walki, nawet takiej, w której stawką jest ich własne życie.

Gitta wrzasnęła na męża, żeby szedł za nią.

Rodriguez wycelował z pistoletu w Cahuellę i wypalił…

I chybił, a pocisk przebił pień pobliskiego drzewa.

Próbowałem złapać w tym, co się dzieje, jakiś sens, ale nie było na to czasu. Wydawało się, że Vicuna miał słuszność. Wszystko, co Rodriguez czynił w ostatnich kilku chwilach, zgadzało się z oświadczeniem gula… co oznaczało, że Rodriguez był… czym?

Impostorem?

— A to za Argenta Reivicha — oznajmił Rodriguez, celując ponownie.

Wiedziałem, że tym razem nie spudłuje.

Podniosłem kosę z włóknem monomolekulamym, kciukiem wysunąłem cienką, aż niewidzialną, tnącą nić na maksymalną, utrzymywaną piezoelektrycznie długość: supersztywna linia monomolekularna wysunęła się przede mnie na piętnaście metrów.

Rodriguez kątem oka dostrzegł, co zamierzam zrobić, i popełnił błąd, który raczej kwalifikował go jako amatora, a nie zawodowego zabójcę.

Zawahał się.

Machnąłem przez niego kosą.

Kiedy dotarła doń świadomość tego, co się stało — nie czuł natychmiastowego bólu, gdyż cięcie było chirurgicznie czyste — upuścił pistolet. Nastąpiła straszna, zamrożona w czasie chwila, gdy zastanawiałem się, czy sam nie popełniłem błędu równie poważnego, jak jego wahanie, i nie rozciągnąłem niewidocznego włókna kosy tak daleko, jak było potrzeba. Ale żadnego błędu nie było.

Rodriguez przewrócił się na ziemię, dwukrotnie.

* * *

— Jest martwy — stwierdził Dieterling, kiedy wróciliśmy do jedynego namiotu w obozie, z którego nie uszło powietrze. Od incydentu przy drzewie minęły trzy godziny, a teraz Dieterling nachylał się nad ciałem doktora Vicuny. — Gdybym tylko rozumiał, jak działały te jego narzędzia… — Dieterling rozłożył obok siebie zestawy zaawansowanych narzędzi chirurgicznych gula, ale ich subtelne sekrety nie chciały się przed nim odkryć. Zwykłe zapasy medyczne nie wystarczyły, by zlikwidować u gula skutki postrzału, ale mieliśmy nadzieję, że własna magia doktora — zdobyta za znaczne sumy od ultraskich kupców — okaże się wystarczająco skuteczna. Może w odpowiednich rękach okazałaby się skuteczna, ale jedyny człowiek, który potrafiłby z powodzeniem wykorzystać te narzędzia, to właśnie ten, który najbardziej ich potrzebował.

— Zrobiłeś, co było w twojej mocy — oznajmiłem. Położyłem rękę na ramieniu Dieterlinga.

Cahuella spoglądał z wściekłością na ciało Vicuny.

— To typowe dla tego sukinsyna: umiera nam, nim zdołaliśmy go należycie wykorzystać. Jak, do cholery, zdołamy teraz założyć implanty wężowi?

— Może złapanie węża nie jest obecnie dla nas naczelnym priorytetem — zauważyłem.

— Sądzisz, że o tym nie wiem, Tanner?

— Więc staraj się działać tak, jakbyś wiedział. — Spojrzał na mnie, wściekły za niesubordynację, ale mimo to kontynuowałem: — Nie lubiłem Vicuny, ale zaryzykował dla ciebie życie.

— A przez czyj to pieprzony błąd Rodriguez okazał się impostorem? Myślałem, że prześwietlasz swoich rekrutów, Mirabel.

— Prześwietliłem go — odpowiedziałem.

— To znaczy?

— Człowiek, którego zabiłem, to nie Rodriguez. Vicuna również chyba tak uważał.

Cahuella popatrzył na mnie tak, jakbym był czymś, co przykleiło mu się do podeszwy buta, a potem wypadł z namiotu, zostawiając mnie samego z Dieterlingiem.

— No i co? Mam nadzieje, że wiesz, co się tam wydarzyło, Tanner.

Naciągnął prześcieradło na ciało Vicuny, a potem zaczął zbierać lśniące narzędzia chirurgiczne.

— Jeszcze nie wiem. To był Rodriguez… przynajmniej tak wyglądał.

— Spróbuj znowu wezwać Gadziamię.

Miał rację. Ostami raz próbowałem godzinę temu i wtedy się nie dodzwoniłem. Jak zwykle pas satelitów komunikacyjnych wokół Skraju Nieba był połatany i ciągle wtrącali się do niego wojskowi — elementy zagadkowo się psuły i znowu włączały zgodnie z niecnymi celami innych frakcji.

Jednak tym razem linia działała.

— Tanner? Wszystko u was w porządku?

— Mniej więcej. — O szczegółach opowiem mu później. Obecnie musiałem się dowiedzieć, co przesłano doktorowi Vicunie. — Jak brzmiało ostrzeżenie o Rodriguezie, które nam przekazałeś?

Mężczyzna, z którym rozmawiałem, nazywał się Southey, znałem go od lat. Ale nigdy nie widziałem go równie zdezorientowanego.

— Tanner, mam, na Boga, nadzieję… sami otrzymaliśmy ostrzeżenie od jednego ze sprzymierzeńców Cahuelli. Na temat Rodrigueza.

— Mów dalej.

— Rodriguez nie żyje! Znaleziono jego ciało w Nueva Santiago. Zamordowano go, a ciało wyrzucono.

— Jesteś pewien, że to był on?

— Mamy zarejestrowane jego DNA. Nasz kontakt w Santiago zanalizował kod ciała — pasował dokładnie.

— Więc Rodriguez, który wrócił z Santiago, musiał być kimś innym.

— Tak. Myślę, że to nie klon, lecz zabójca. Musiano go chirurgicznie zmodyfikować, by wyglądał na Rodrigueza; nawet jego głos i zapach musiały zostać zmienione.

Zastanawiałem się kilka chwil, zanim odpowiedziałem.

— Nikt na Skraju Nieba nie potrafiłby tego zrobić. Zwłaszcza w ciągu kilku dni. A tylko tyle Rodriguez przebywał poza Gadziarnią.

— Zgadzam się. Ale Ultrasi mogliby tego dokonać.

Tyle wiedziałem. Orcagna stale nam świecił w oczy swoją bardziej rozwiniętą nauką.

— To zabieg poważniejszy od kosmetyki — stwierdziłem.

— Co chcesz przez to powiedzieć?

— Ten impostor zachowywał się jak Rodriguez. Wiedział o rzeczach, o których wiedział naprawdę tylko Rodriguez. Przekonałem się o tym — często w ostatnich dniach z nim rozmawiałem.

Wspomniałem teraz te rozmowy — Rodriguez unikał pewnych tematów, jednak nie w takim stopniu, by wzbudzić natychmiastowe podejrzenia. Zwłaszcza że o wielu sprawach rozmawiał bardzo chętnie.

— Tak więc wykorzystali również jego wspomnienia.

— Myślisz, że przetrałowali Rodrigueza? Southey skinął głową.

— Musieli to zrobić eksperci, gdyż nie ma oznak, że to samo trałowanie go zabiło. Ale znowu byli to Ultrasi.

— I sądzisz, że mają środki, by zaimplantować wspomnienia swemu zabójcy?

— Słyszałem o takich rzeczach. Drobne maszyny roją się w mózgu obiektu i układają nowe połączenia nerwowe. Nazywają to nadrukiem ejdetycznym. Koalicja Północna próbowała to robić dla celów szkoleniowych, ale nie osiągnęli zadowalających rezultatów. Jednak jeśli wmieszali się Ultrasi…

— Wtedy stałoby się to dziecięcą zabawą. Jednak ten człowiek miał nie tylko dostęp do pamięci Rodrigueza — cała sprawa sięgała głębiej. W wyniku tego procesu on prawie stał się Rodriguezem.

— Może właśnie dlatego był tak przekonujący. Chociaż nowe struktury pamięciowe byłyby dość kruche — osobowość zabójcy wcześniej czy później zaczęłaby się wynurzać. Ale do tego czasu Rodriguez zdobyłby już wasze zaufanie.

Southey miał rację: dopiero w ostatnim dniu Rodriguez starał się bardziej niż zwykle omijać pewne tematy. Czy to właśnie wtedy zakopany umysł zabójcy zaczynał przeświecać przez kamuflujące wspomnienia?

— Całkiem je zdobył — zauważyłem. — Gdyby Vicuna nas nie ostrzegł… — Opowiedziałem mu, co zdarzyło się przy drzewie.

— Przywieźcie tu ciała — poprosił Southey. — Chcę zobaczyć, jak przebrali swego człowieka. Czy była to kosmetyka, czy też może spróbowali również zmienić jego DNA.

— Sądzisz, że zadali sobie aż tyle trudu?

— Właśnie o to chodzi, Tanner. Jeśli poszli z tym do właściwych ludzi, to wcale nie był wielki trud.

— Według mojego rozeznania w tej chwili tylko jedna grupa Ultrasów przebywa na orbicie wokół planety.

— Tak. Jestem pewien, że ludzie Orcagny musieli być w to wplątani. Spotkałeś ich, prawda? Czy myślisz, że można im ufać?

— To są Ultrasi — oznajmiłem, jakby taka odpowiedź wystarczała. — Nie mogłem ich rozgryźć tak, jak innych osób, z którymi zwykłe kontaktuje się Cahuella. Z drugiej strony, nie oznacza to automatycznie, że nas zdradzili.

— Co by zyskali, wstrzymując się od zdrady?

Uświadomiłem sobie, że nigdy nie zastanawiałem się nad tym pytaniem. Popełniłem błąd — traktowałem Orcagnę jak każdego innego człowieka, z którym Cahuella kontaktował się w interesach — kogoś, kto nie chce wyrzekać się prowadzenia interesów z Cahuella również w przyszłości. A jeśli załoga Orcagny nie miała zamiaru wracać na Skraj Nieba przez dziesięciolecia, a nawet wieki? Mogli palić za sobą wszelkie mosty, bez żadnych konsekwencji.

— Orcagna mógł nie wiedzieć, że to właśnie my jesteśmy celem zabójcy — zauważyłem. — Ktoś związany z Reivichem po prostu przedstawił im człowieka, który musiał zmienić swój wygląd; drugiego człowieka, który chciał, by jego wspomnienia zostały przeniesione do tego pierwszego…

— I sądzisz, że Orcagna nawet nie zadał żadnego pytania?

— Nie wiem — odparłem. Nawet mnie samego moje argumenty nie przekonywały.

Southey westchnął. Wiedziałem, co myśli. Myślał to samo, co ja.

— Tanner, sądzę, że od tej chwili musimy wszystko rozgrywać bardzo ostrożnie.

— Przynajmniej jedna dobra rzecz wynikła z całej sprawy. Teraz, kiedy doktor nie żyje, Cahuella musi porzucić swą pogoń za wężem. Po prostu nie zdążył sobie tego jeszcze uświadomić.

Southey zmusił się do uśmieszku.

— Już wykopaliśmy połowę nowego szybu.

— Nie martwiłbym się o skończenie reszty przed naszym powrotem. — Przerwałem i znowu sprawdziłem mapę, mrugającą kropkę, czyli pochód Reivicha. — Rozbijemy jeszcze jeden obóz dzisiaj, około sześćdziesięciu kilometrów na północ od tego miejsca. Jutro będziemy już w drodze do domu.

— Dziś jest właśnie ta noc?

Rodriguez i doktor nie żyli, więc mieliśmy za mało ludzi na zorganizowanie zasadzki. Ale nadal ich wystarczało, by z niemal matematyczną pewnością osiągnąć zwycięstwo.

— Jutro rano. Reivich powinien wejść w naszą pułapkę dwie godziny przed południem, przy założeniu, że utrzyma tempo.

— Powodzenia, Tanner.

Kiwnąłem głową i przerwałem połączenie z Gadziarnią. Na zewnątrz znalazłem Cahuellę i powiadomiłem go, czego dowiedziałem się od Southeya. Cahuella trochę ochłonął od czasu naszej ostatniej rozmowy, a jego ludzie pracowali wokół, pakując resztę obozu. Przypinał od pasa do ramienia czarny skórzany bandolier z mnóstwem skórzanych kieszonek na naboje, sprzączki, ogniwa amunicyjne i inne rekwizyty.

— Takie gówno też potrafią robić? Transfer pamięci?

— Nie jestem pewien, na ile trwała jest taka rzecz, ale… tak… mogli przetrałować Rodrigueza, aby człowiek Reivicha dysponował wystarczającą wiedzą i nie wzbudzał naszych podejrzeń. To, że tak przekonująco zmienili postać tego człowieka, cię nie dziwi?

Jakoś nie miał ochoty natychmiast mi odpowiadać.

— Wiem, że oni umieją… zmieniać rzeczy, Tanner.

Były chwile, kiedy czułem, że znam Cahuellę lepiej niż wszyscy; że czasami byliśmy sobie bliscy jak bracia. Wiedziałem, że jest zdolny do okrucieństwa instynktownego, wymagającego wyobraźni — ja na to nie mógłbym się zdobyć. Ja musiałem wypracowywać w sobie okrucieństwo, jak ciężko harujący muzyk, któremu brakuje swobodnego, wirtuozowskiego talentu urodzonego geniusza. Ale mieliśmy podobny pogląd na sprawy, osądzaliśmy ludzi z tą samą podejrzliwością i obydwaj posiadaliśmy wrodzoną umiejętność posługiwania się bronią. A jednak zdarzały się chwile takie jak ta, w których wydawało się, że Cahuella i ja nigdy nie spotkaliśmy się wcześniej. Że istnieją niezliczone sekrety, którymi się ze mną nigdy nie podzieli. Wróciłem myślami do słów Gitty z poprzedniego wieczoru. Do jej sugestii, że to, co o nim wiem, to jedynie wierzchołek góry lodowej.

Godzinę później byliśmy już w drodze z dwoma ciałami — Vicuną i dwudzielnym Rodriguezem — w chłodzonych trumnach, umieszczonych w ostatnim pojeździe. Trumny o twardych skorupach do tej pory grały role magazynów racji żywnościowych. Jak można było przewidzieć, wyprawa myśliwska straciła swój wakacyjny charakter. Dla mnie zresztą nigdy takiego charakteru nie miała, ale miała z pewnością dla Cahuelli i widziałem jego napięte mięśnie karku, gdy naprężał się, patrząc przed siebie, na szlak. Reivich był tuż przed nami.

Później, kiedy zatrzymaliśmy się, by naprawić turbinę, powiedział:

— Przepraszam, że cię obwiniałem, Tanner.

— Ja bym robił to samo.

— Nie o to przecież chodzi. Wierzę ci jak bratu. Wierzyłem i nadal wierzę. Kiedy zabiłeś Rodrigueza, wszystkich nas ocaliłeś.

Przez drogę przeleciało z łopotem coś zielonego i skórzastego.

— Wolę nie myśleć o tym impostorze jako o Rodriguezie. Rodriguez był dobrym człowiekiem.

— Oczywiście… to po prostu słowna stenografia. Czy ty… hmm… nie wydaje ci się, że może być ich więcej?

Zastanowiłem się nad tym chwilę.

— Nie możemy tego zupełnie wykluczyć, ale nie uważam tego za bardzo prawdopodobne. Rodriguez wrócił z podróży, natomiast wszyscy inni członkowie wyprawy nie wyjeżdżali z Gadziarni od tygodni. Jeśli nie liczyć oczywiście ciebie i mnie, kiedy odwiedziliśmy Orcagnę. Myślę, że siebie możemy śmiało wykluczyć z listy podejrzanych. Vicuna byłby odpowiednim kandydatem, ale również siebie wykluczył na czysto.

— W porządku. Jeszcze jedna sprawa. — Przerwał, rzucając czujnie okiem na swoich ludzi, którzy walili młotem w coś pod pokrywą silnika, wyraźnie nie okazując przy tym profesjonalnej dbałości o sprzęt. — Nie wydaje ci się, że tak naprawdę to był sam Reivich?

— Przebrany za Rodrigueza? Cahuella skinął głową.

— Powiedział, że ma zamiar mnie dostać.

— Tak… ale przypuszczam, że jest razem z główną grupą. To właśnie mówił nam Orcagna. Impostor mógł nawet planować, że się u nas zaczai i nie zrzuci przykrywki, dopóki nie dołączy reszta grupy.

— Jednak to mógł być on.

— Nie sądzę, chyba że Ultrasi są sprytniejsi, niż myślimy. Reivich i Rodriguez bardzo różnili się posturą. Mogę uwierzyć, że zmienili mu twarz, ale nie wyobrażam sobie, że mieli czas na zmianę całego szkieletu i muskulatury. Kilka dni na taką operację to za mało. A później i tak musieliby dostroić jego wewnętrzny wizerunek własnego ciała, by ciągle nie walił głową w sufit. Nie, ich zabójca musiał być człowiekiem o podobnej budowie jak Rodriguez.

— Ale jest możliwe, że przekazał ostrzeżenie Reivichowi?

— Owszem, możliwe. Jeśli jednak to zrobił, Reivich nie korzysta z tej informacji. Sygnatura broni ciągle porusza się ku nam z normalną szybkością.

— Wobec tego zasadniczo nic się nie zmieniło, prawda?

— Właściwie nic — potwierdziłem, ale obydwaj wiedzieliśmy, że żaden z nas w głębi duszy tak nie uważa.

Wkrótce potem ludzie Cahuelli spowodowali, że turbina znowu zagrała i ruszyliśmy w drogę. Zawsze traktowałem poważnie bezpieczeństwo wyprawy, ale teraz zdwoiłem wysiłki i jeszcze raz przemyślałem środki ostrożności. Nikt nie opuszczał obozu bez broni i nikt nie miał oddalać się sam — z wyjątkiem oczywiście Cahuelli, który nadal upierał się przy prowadzeniu swych nocnych łowów.

Obóz, który dzisiaj rozbiliśmy, stanowił bazę naszej zasadzki, więc byłem zdecydowany dłużej niż zwykle szukać najlepszego miejsca na namioty. Obóz powinien być prawie niewidoczny z drogi, ale znajdować się dostatecznie blisko szlaku, byśmy mogli zmontować atak na grupę Reivicha. W dalszym ciągu nie chciałem się zbytnio rozdzielać z naszymi magazynami amunicji, co oznaczało, że namioty staną w lesie jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt metrów od jego skraju. Przed nocą mogliśmy wykosić wśród drzew strategiczne linie ognia i zorganizować dla siebie drogi odwrotu, na wypadek gdyby ludzie Reivicha przytłoczyli nas ciężkim ogniem. Jeśli czas pozwoli, umieścimy miny i wilcze doły na innych, bardziej widocznych ścieżkach.

Rysowałem mapę w mózgu, kreśląc na niej przecinające się linie śmierci, kiedy przez naszą ścieżkę zaczął przepełzać wąż.

* * *

Nie zwracałem uwagi na drogę i dopiero Cahuella okrzykiem „Stop!” zaalarmował mnie, że coś się dzieje.

Turbiny stanęły. Nasze pojazdy opadły.

Dwieście, trzysta metrów w dół szlaku, gdzie ścieżka ginęła za zakrętem, hamadriada wystawiła łeb z zasłony zieloności, znaczącej skraj dżungli. Łeb był blady, chorobliwie zielonkawy pod oliwkowymi fałdami wrażliwego na światło kaptura cofniętego niczym kaptur kobry. Hamadriada przecinała ścieżkę z prawa na lewo, ku morzu.

— Niemal dorosła — powiedział Dieterling takim tonem, jakbyśmy patrzyli na owada, który przykleił się nam do przedniej szyby.

Głowa była prawie tak duża jak jeden z naszych pojazdów. Za nią wynurzało się pierwsze kilka metrów wężowego ciała. Wzór na nim nie różnił się od tego, który widziałem na spiralnej strukturze owiniętej wokół drzewa hamadriadowego, bardzo przypominającego węża.

— Jak ci się zdaje, ile ma metrów? — zapytałem.

— Trzydzieści, trzydzieści pięć. Widziałem większe — tamta, w siedemdziesiątym pierwszym roku, musiała mieć jakieś sześćdziesiąt metrów — ale nie jest to już osobnik młodociany. Jeżeli znajdzie drzewo, które dorasta do baldachimu lasu i nie jest o wiele wyższe od jej długości, prawdopodobnie rozpocznie stapianie.

Głowa dotarła do drugiej strony drogi. Zwierzę powoli przepełzało obok.

— Podjedź bliżej — powiedział Cahuella.

— Poczekaj — zaoponowałem. — Czy jesteś pewien? Jesteśmy tu bezpieczni. On wkrótce przejdzie. Wiem, że nie mają głęboko wbudowanego instynktu obronnego, ale ten może uznać, że wyglądamy na coś, co warto by zjeść. Chcesz zaryzykować?

— Podjedź bliżej.

Uruchomiłem turbinę, nastawiając ją na minimalną liczbę obrotów, wystarczającą, by nas podnieść, i podpełzłem pojazdem w przód. Uważa się, że hamadriady nie mają zmysłu odbioru dźwięku, ale wibracje sejsmiczne to zupełnie inna sprawa. Zastanawiałem się, czy poduszka powietrzna bębniąca o ziemię nie brzmi dokładnie tak, jak zbliżający się posiłek dla węża.

Wąż wygiął się w łuk i teraz odcinek grubego na dwa metry ciała, przekraczającego drogę, był stale uniesiony. Nadal poruszał się powoli i gładko; absolutnie żadnych oznak, że zauważył naszą obecność. Może Dieterling miał rację? Może wąż interesował się tylko znalezieniem miłego, wysokiego drzewa, by się dokoła niego owinąć i skończyć z tymi uciążliwościami: z posiadaniem mózgu oraz z koniecznością poruszania się?

Byliśmy pięćdziesiąt metrów od zwierzęcia.

— Stop — powiedział znowu Cahuella.

Tym razem posłuchałem bez zastrzeżeń. Obejrzałem się, ale już wyskakiwał z samochodu. Słyszeliśmy teraz węża: stały niski pomruk, kiedy przepychał się przez listowie. Odgłos ten zupełnie nie kojarzył się ze zwierzęciem — przypominał ciągły dźwięk prącego naprzód, miażdżącego wszystko czołgu.

Cahuella pojawił się ponownie z boku pojazdu. Obszedł jego tył do miejsca, gdzie przechowywaliśmy broń, i wyciągnął swoją kuszę.

— Och, nie… — chciałem go powstrzymać, ale było za późno.

Już zakładał strzałkę uspokajającą do kuszy z nastawami przeciwko trzydziestometrowej dorosłej. Na pierwszy rzut oka broń wyglądała snobistycznie pretensjonalnie, ale by uśpić dorosłego osobnika, tak jak uśpiliśmy młodocianego, trzeba było użyć ogromnych ilości trankwilizera. Nasze normalne strzelby myśliwskie po prostu nie wystarczały. Z drugiej strony, kusza mogła wystrzelić znacznie większą strzałkę — a widoczne niedostatki: ograniczony zasięg i mała celność, nie miały wielkiego znaczenia, gdy chodziło o trzydziestometrowego węża, który na przeniesienie całego swego ciała w inne miejsce potrzebował minuty.

— Zamknij się, Tanner — powiedział Cahuella — Jak już tu przyjechałem i zobaczyłem jednego sukinsyna, to się przecież od niego nie odwrócę.

— Vicuna nie żyje, więc nikt nie potrafi zaimplantować tych elektrod sterujących.

Nie zareagował na moje słowa. Ruszył z kuszą w ręku. Pod przepoconą koszulą pod bandolierem, na muskularnych plecach, rysowały się naprężone mięśnie.

— Tanner, zatrzymaj go, zanim coś mu się stanie — poprosiła Gitta.

— Nie ma realnego niebezpieczeństwa… — zacząłem.

Ale kłamałem i wiedziałem o tym. Może było to bezpieczniejsze niż zbliżenie się do osobnika młodocianego, ale zachowania niemal dorosłych nie rozumiano jeszcze w pełni. Klnąc, otworzyłem drzwi ze swojej strony, pobiegłem wokół na tył pojazdu i zdjąłem ze stojaka karabin laserowy. Sprawdziłem ładunek ogniw amunicyjnych, a potem w susach pomknąłem za Cahuellą. Ten, gdy usłyszał odgłos moich kroków, obejrzał się z irytacją.

— Mirabel! Wracaj, cholera, do wozu! Nie psuj mi polowania!

— Będę się trzymał z dala — zawołałem.

Głowa hamadriady zniknęła po drugiej stronie lasu, nad drogą pozostał łuk ciała, tworzący elegancką linię mostu. Teraz, z bliska, dźwięk wydawał mi się ogłuszający. Słyszałem, jak pod wężem trzaskają gałęzie, a sucha skóra nieustannie szura o korę.

I drugi dźwięk, podobny, ale dobiegający z zupełnie innego kierunku. Przez chwilę mój mózg ociągał się ze sformułowaniem właściwego wniosku, próbując wyjaśnić, w jaki sposób akustyczne własności dżungli mogą tak skutecznie tworzyć echo pochodu hamadriady. Ciągle się nad tym zastanawiałem, kiedy drugi wąż wychynął z linii drzew po mojej prawej. Poruszał się równie powoli jak pierwszy, ale był o wiele bliżej, więc szybkość zwierzęcia — pół metra na sekundę — wydawała się znacznie większa. Mniejszy od poprzedniego, mimo to wydawał się potworny wedle wszelkich norm. Przypomniałem sobie nieprzyjemny fakt z biologii hamadriad: im są mniejsze, tym szybciej mogą się poruszać…

Ale wąż zatrzymał swoją zakapturzoną deltoidalną głowę kilka metrów ode mnie i kilka metrów powyżej mojej własnej głowy. Bezoki, zdawał się unosić na tle nieba jak złowrogi latawiec o grubym ogonie.

Podczas lat służby wojskowej nigdy nie sparaliżował mnie strach. Wiedziałem, że niektórym ludziom się to zdarzało, ale zastanawiałem się, jak to możliwe i co to naprawdę za ludzie. Teraz, z opóźnieniem, nabywałem osobistego doświadczenia. Odruch ucieczki nie został całkowicie odcięty od woli: coś mi mówiło, że ucieczka może okazać się równie ryzykowna, jak pozostanie na miejscu, w bezruchu. Węże, do chwili zlokalizowania celu, były ślepe, ale wrażliwość na podczerwień i zmysł węchu miały bardzo wyostrzone. Bez wątpienia zwierzę wiedziało, że stoję przed nim, gdyż inaczej by się nie zatrzymało.

Nie miałem pojęcia, co robić.

Zastrzelić ją, pomyślałem… ale karabin laserowy nie był do tego najlepszym narzędziem. Kilka dziur w ciele, cienkich jak ołówek, nie powstrzymałoby stworzenia.

Równie bezsensowne jest celowanie w specjalne obszary funkcji mózgowych: przede wszystkim zwierzę niemal nie ma mózgu, nawet przed urodzeniem młodych, które wyjadają ten drobniutki węzeł neuronów. Laser był bronią impulsową, z promieniem zbyt niestałym, by go stosować jako ostrze. Bardziej przydatna byłaby kosa, którą wykorzystałem przeciw impostorowi…

— Tanner. Stój nieruchomo. Namierzył cię.

Kątem oka — nie śmiałem ruszyć głową — zobaczyłem, jak Cahuella zbliża się w niemal przysiadzie. Trzymał kuszę przy ramieniu i mrużył oczy, celując.

— To go tylko zirytuje — syknąłem.

— Taa. Świetna zabawa — odpowiedział Cahuella scenicznym szeptem. — Doza jest dla tego pierwszego. Ten ma najwyżej piętnaście metrów… to znaczy dwanaście procent objętości ciała, co z kolei oznacza, że dawka jest osiem razy za silna… — Zatrzymał się. — Mniej więcej…

Teraz wąż był już w zasięgu kuszy.

Łeb nade mną kołysał się z boku na bok, smakując wiatr. Może zwierzę szło za drugim, większym dorosłym i chciało jak najprędzej ruszać dalej, ale najpierw musiało bliżej zbadać, czy przypadkiem nie ma tu potencjalnej ofiary. A jeśli od miesięcy nie jadło? Dieterling mówił, że zawsze przed stapianiem jedzą ostatni posiłek. Może ten osobnik był zbyt mały i niegotowy na stopienie z drzewem, ale też po prostu mógł być głodny.

Poruszałem rękami jak najwolniej i bardzo płynnie. Odsunąłem bezpiecznik karabinu i czułem podświadomy dreszcz, kiedy ogniwa strzałowe ładowały się przy akompaniamencie słabego, wznoszącego się jęku.

Łeb nachylił się ku mnie, przyciągnięty odgłosem karabinu.

— Broń gotowa do użycia — inteligentnie stwierdził karabin. Wąż rzucił się, z otwartą szeroką paszczęką, dwoje oczu fazy ataku świeciło na mnie z czerwonego podniebienia. Namierzały.

Wypaliłem, prosto w paszczę.

Głowa uderzyła w ziemię obok mnie — impuls laserowy zmylił zwierzę. Wąż, zagniewany, cofnął się i uniósł, rozwarł paszczę i okropnie zaryczał, wydzielając fetor jak pole poszatkowanych trupów. Wycisnąłem z karabinu dziesięć szybkich impulsów stroboskopową salwą, która wybiła wężowi w podniebieniu dziesięć czarnych kraterów. Widziałem rany wylotowe, pstrzące tył łba, każda szeroka na palec. Oślepiłem potwora.

Ale jego niewielki mózg wystarczał, by zgrabnie zapamiętać moje położenie. Pokuśtykałem w tył, kiedy głowa znowu dźgnęła w dół — a wtedy powietrze przeciął błysk jasnego metalu i rozległ się szczęk kuszy Cahuelli.

Strzała zaryła się w wężową szyję, uwalniając ładunek trankwilizera.

— Tanner! Zmiataj stąd, do cholery!

Sięgnął do bandoliera, wyciągnął następną strzałkę, potem naciągnął korbą kuszę i wsadził strzałkę w łoże. Pocisk utkwił obok poprzednika w szyi zwierzęcia. Dawało to — jeśli Cahuella nie pomylił się w sumowaniu i obie strzałki przeznaczono dla dużych dorosłych — szesnastokrotność dawki potrzebnej do uśpienia tego okazu.

Teraz nie groziło mi już bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale strzelałem dalej. I zdałem sobie sprawę, że mamy następny problem…

— Cahuella — powiedziałem.

Musiał spostrzec, że patrzę raczej za jego plecy, a nie na niego, gdyż zatrzymał się i obejrzał przez ramię; zastygł, sięgając po kolejną strzałkę.

Drugi wąż, zakręcił w pętli i teraz jego głowa wynurzała się z lewej strony szlaku, zaledwie dwadzieścia metrów od Cahuelli.

— Wołanie o pomoc… — powiedział.

Do tej pory nie wiedzieliśmy nawet, że węże w ogóle potrafią wołać. Ale miał rację — kiedy zraniłem niniejszego węża, przyciągnął on uwagę pierwszego i teraz Cahuella znajdował się w pułapce między dwiema hamadriadami.

Wtedy jednak mniejsza zaczęła umierać.

Nie była to nagła śmierć. Przypominała raczej lądowanie sterowca — głowa osunęła się na ziemię, nie utrzymywana już przez bezwładną szyję, która też nieubłaganie opadała coraz niżej.

Coś dotknęło mego ramienia.

— Usuń się, brachu — powiedział Dieterling.

Wydawało się, że od chwili, gdy wysiadłem z wozu, minęły wieki, ale mogło upłynąć najwyżej pół minuty. Dieterling z pewnością był cały czas tuż za mną, ale przez większość czasu ja i Cahuella czuliśmy się tak, jakbyśmy byli zupełnie sami.

Zobaczyłem, co niósł Dieterling.

— Ładna sztuka — oceniłem.

— Odpowiednia do tej roboty.

Otarł się o mnie i wysunął naprzód. Na ramieniu oparł matowoczarną bazookę, którą wyjął ze stojaka na broń. Na boku broni płaskorzeźba przedstawiała konstelację Skorpiona, a z drugiej strony asymetrycznie sterczał ogromny półkolisty magazynek. Ekran namierzający ustawił się z brzęczeniem na swoje miejsce przed oczyma Dieterlinga, kipiąc przepływającymi danymi i nakładkami o kształtach tarcz strzelniczych. Dieterling odsunął ekran na bok, spojrzał w tył, by się upewnić, że nie obejmuje mnie podmuch odrzutu, i nacisnął spust.

Najpierw wybił dziurę w pierwszym wężu, dziurę jak tunel. Potem przez nią przeszedł, mlaszcząc butami na niesamowitym czerwonym dywanie.

Cahuella wpompował ostatnią strzałkę w większego węża, ale obecnie musiał już się ograniczać do dawek obliczonych dla zwierząt znacznie mniejszych. Wydawało się, że stworzenie nawet nie zauważyło, że je postrzelono. Hamadriady nie posiadały w swym ciele zbyt wielu receptorów bólu.

Dieterling doszedł do niego w butach czerwonych po kolana. Dorosły osobnik przysunął się, jego łeb znajdował się od obydwu nie dalej niż dziesięć metrów. Mężczyźni uścisnęli sobie dłonie i wymienili broń.

Dieterling odwrócił się plecami do Cahuelli i zaczął iść ku mnie. W zgięciu ręki trzymał kuszę — już bezużyteczną.

Cahuella podniósł bazookę i zaczął naprawdę uszkadzać węża.

Nie wyglądało to ładnie. Ustawił bazookę na szybki ogień — lufa dwukrotnie w ciągu sekundy wypluwała dwie minirakiety. Najpierw odstrzelił głowę — obcięta szyja z czerwonym obrzeżem wisiała w powietrzu, ale stworzenie nadal pełzło. Strata mózgu najwidoczniej niewiele mu szkodziła. Hurkot towarzyszący temu ruchowi nie ucichł ani na jotę.

Cahuella strzelał dalej.

Stał na szeroko rozstawionych nogach, pakując w ranę rakietę za rakietą. Drzewa wokół oblepiła jucha i posoka. Wąż nadal pełzł, lecz było go coraz mniej, gdyż ciało zwężało się ku ogonowi. Kiedy zostało go tylko dziesięć metrów, ciało zatrzymało się w końcu w drgawkach. Cahuella na wszelki wypadek wpakował w niego ostatnią rakietę, a potem odwrócił się i ruszył ku mnie tym samym oszczędnym krokiem co Dieterling.

Gdy się zbliżył, zobaczyłem, że koszulę i twarz ma pokryte cienką czerwoną błoną. Wręczył mi bazookę. Zabezpieczyłem ją, choć właściwie nie było to potrzebne — ostatni wystrzelony pocisk był ostatnim pociskiem w magazynku.

Gdy doszedłem do pojazdu, otworzyłem skrzynkę z zapasowymi magazynkami i wsunąłem do bazooki nowy, a potem zawiesiłem ją przy innych broniach. Cahuella patrzył na mnie, jakby oczekiwał, że się do niego odezwę. Ale cóż mogłem mu powiedzieć. Nie mogłem go pochwalić za kunszt myśliwski. Trzeba wprawdzie odwagi i siły do trzymania bazooki, ale każde dziecko mogłoby zabić węża w sposób dokładnie taki sam.

Zamiast tego spojrzałem na leżące na naszej ścieżce dwa brutalnie zamordowane węże, praktycznie nierozpoznawalne.

— Nie przypuszczam, żeby Vicuna mógł nam wiele pomóc — zauważyłem.

Cahuella spojrzał na mnie, a potem pokręcił głową; w równym stopniu wyrażał niesmak z powodu mego błędu — zmusiłem go do ratowanie mi życia i pozbawiłem szansy na schwytanie zwierzyny — jak i przyznawał mi rację.

— Jedź już, Tanner — powiedział.

* * *

Tej nocy rozbiliśmy obóz.

Urządzenia Orcagny wykazywały, że grupa Reivicha znajduje się od nas trzydzieści kilometrów na północ i posuwa na południe z tą samą stałą szybkością, którą utrzymywała przez całe dnie. Chyba nie odpoczywali w nocy, ale ponieważ mieli trochę mniejszą od nas średnią prędkość, w ciągu doby posuwali się nie więcej niż my. Rozdzielała nas rzeka, którą trzeba było przebyć w bród, ale jeśli Reivich nie popełni poważniejszych błędów ani nie zatrzyma się na noc, o świcie powinien zmniejszyć dzielącą nas odległość do pięciu kilometrów.

Rozstawiliśmy bańkonamioty, tym razem powlekając wierzch każdego materią kamuflującą. Ponieważ znajdowaliśmy się teraz głęboko w kraju hamadriad, obstawiłem teren czujnikami termicznymi i akustycznymi. Na pewno wychwycą ruchy każdego dorosłego osobnika o umiarkowanych rozmiarach. Osobniki młodociane to zupełnie inna sprawa, ale młodociane nie zmiażdżyłyby przynajmniej całego naszego obozu. Dieterling przejrzał drzewa i potwierdził, że żadne z nich nie wypuściło ostatnio młodocianych.

— Martwcie się o inne drapieżniki — powiedział do mnie i Cahuelli na zewnątrz jednego z bańkonamiotów.

— Może mają cykl sezonowy — powiedział Cahuella. — To znaczy na rodzenie młodych. To mogłoby mieć wpływ na naszą następną wyprawę myśliwską. Powinniśmy ją właściwie zaplanować.

Spojrzałem na niego złym okiem.

— Zamierzasz wykorzystać zabawki Vicuny?

— To byłby hołd dla poczciwego doktora, prawda? Tego właśnie by sobie życzył.

— Niewykluczone. — Wróciłem myślą do dwóch węży, które przecięły nam drogę. — Wiem także, że omal nie daliśmy się tam zabić.

Wzruszył ramionami.

— Według podręczników one nie podróżują parami.

— Odrobiłeś więc swoje lekcje. Nie pomogły, prawda?

— Udało się nam ujść cało. Jednak nie dzięki tobie, Tanner… — Spojrzał na mnie ostro, a potem kiwnął głową na Dieterlinga. — Przynajmniej on wiedział, jakiej trzeba broni.

— Bazooki? Tak. Zadziałała, co? Ale to nie sport.

— Wtedy już nie chodziło o wyczyn sportowy — powiedział Cahuella. Kapryśnie zmieniał nastroje, teraz położył mi dłoń na ramieniu. — Mimo wszystko zrobiłeś dobrą robotę tym laserem. Odebraliśmy cenną lekcję, która bardzo nam się przyda, kiedy wrócimy tu następnego sezonu.

Zobaczyłem, że mówi to śmiertelnie poważnie. Naprawdę chciał złapać niemal dorosłą.

— Doskonale — odparłem, wykręcając się spod jego ręki. — Ale następnym razem pozwolę Dieterlingowi poprowadzić całą wyprawę. Zostanę w Gadziarni i będę wykonywał pracę, za którą mi płacisz.

— Płacę ci za bycie tutaj — oznajmił Cahuella.

— Owszem. Żeby zabić Reivicha. Ale polowanie na olbrzymie węże nie wchodziło w zakres kontraktu, kiedy go sprawdzałem ostatnim razem.

Westchnął.

— Reivich jest nadal naszym priorytetem, Tanner.

— Naprawdę?

— Oczywiście. Wszystko pozostałe to po prostu… sceneria. — Kiwnął głową i zniknął w bańkonamiocie.

Dieterling otworzył usta.

— Posłuchaj, bra…

— Wiem. Nie musisz się usprawiedliwiać. Miałeś rację, że wybrałeś bazookę, a ja popełniłem błąd.

Dieterling skinął głową i poszedł do stojaków na broń, by wybrać inny karabin. Spojrzał wzdłuż lufy i przewiesił sobie broń przez ramię.

— Co robisz?

— Chcę jeszcze raz sprawdzić teren.

Zauważyłem, że nie ma przy sobie żadnych okularów wzmacniających obraz.

— Ściemnia się, Miguelu… — Wskazałem głową swoją parę okularów; leżały na stole obok mapy pokazującej pochód Reivicha.

Ale Miguel Dieterling po prostu uśmiechnął się i odwrócił.

Później, znacznie później, kiedy już ustawiłem mniej więcej połowę zapadni i pułapek (ustawię pozostałe o wschodzie słońca; gdybym zrobił to teraz, zwiększylibyśmy ryzyko, że sami w nie wpadniemy), Cahuella zaprosił mnie do swego namiotu.

— Tak? — spytałem, oczekując następnych rozkazów. Cahuella wskazał szachownicę, oblaną bladawym zielonym światłem bańkonamiotowych świetlówek.

— Potrzebuję przeciwnika.

Szachownicę ustawiono na składanym stoliku do kart. Po obu jego stronach stały składane krzesła z płóciennym oparciem. Wzruszyłem ramionami. Grałem w szachy, nawet dobrze, ale gra nigdy mnie nie kusiła. Podchodziłem do niej jak do każdego innego obowiązku, wiedząc, że nie mogę pozwolić sobie na wygraną.

Cahuella pochylił się nad szachownicą. Nosił panterkę z rozmaitymi taśmami i rzemieniami; sztylety i przybory do rzucania przypiął do pasa, a na szyi miał wisiorek w kształcie delfina. Gdy poruszał rękami nad szachownicą, przywodził na myśl dawnych generałów, ustawiających małe, podwieszone czołgi na rozległym piaskowym stole ćwiczebnym. Cały czas miał twarz spokojną i niewzruszoną. Zielony blask lamp odbijał się dziwnie w jego oczach, jakby jakaś część tego blasku wydobywała się z wnętrza człowieka. Cały czas Gitta siedziała przy nas, niekiedy nalewając mężowi następny naparstek pisco; odzywała się rzadko.

Rozgrywałem trudną grę — trudną z powodu taktycznych wygibasów, które sobie narzuciłem. Byłem lepszym graczem od Cahuelli, ale on nie lubił przegrywać. Z drugiej strony był dosyć sprytny, by odgadnąć, że przeciwnik nie wkłada w grę całego serca, więc musiałem zadowolić jego ego na obydwu frontach. Grałem ostro, przypierając Cahuellę do muru, ale włączyłem w swoją sytuację pewien słaby punkt — coś nadzwyczaj subtelnego, jednak potencjalnie zabójczego. Gdy akurat się wydawało, że go zaszachuję, postarałem się, by moja słabość się ujawniła, jakby gwałtownie rozwarło się pęknięcie, do tej pory grubości włosa. Czasami Cahuella nie zauważał mych słabości i nie mogłem nic zrobić, a tylko pozwolić mu przegrać. W takiej sytuacji mogłem jedynie tak prowadzić grę, by moje zwycięstwo wyglądało na wypracowane z ogromnym trudem.

— Znowu mnie pobiłeś, Tanner…

— Ale grałeś dobrze. Musisz mi pozwolić na okazjonalne wygrane.

Gitta pojawiła się u boku męża i dolała mu do kieliszka następny centymetr pisco.

— Tanner zawsze gra dobrze — powiedziała, obserwując mnie uważnie. — Dlatego właśnie jest dla ciebie cennym przeciwnikiem.

Wzruszyłem ramionami.

— Robię, co mogę.

Cahuella zgarnął piony ze stołu — chyba z wściekłością — ale głos miał nadal spokojny.

— Jeszcze partię?

— Czemu nie — powiedziałem ze znużeniem, mając pewność, że tym razem koniecznie muszę przegrać.

* * *

Po skończonej grze w szachy Cahuella i ja dopiliśmy ostatnie krople pisco, a potem ponownie przejrzeliśmy plan naszej zasadzki, choć przeglądaliśmy go już kilkanaście razy i przewidzieliśmy wszystkie możliwości. Był to jednak rodzaj rytuału, który musieliśmy znieść. Następnie po raz ostami sprawdziliśmy broń, po czym Cahuella wziął swoją i cicho rzekł mi do ucha:

— Na chwilę wychodzę na zewnątrz, Tanner. Muszę na koniec trochę potrenować. Wolałbym, żeby mi nie przeszkadzano, dopóki nie skończę.

— Reivich może zobaczyć błyski.

— Nadciąga zła pogoda — zauważył Cahuella. — On po prostu uzna, że to błyskawice.

Skinąłem głową, nalegałem, że sprawdzę ustawienia jego broni, a potem pozwoliłem mu wymknąć się w noc. Bez latarki, z miniaturowym laserkiem przewieszonym przez plecy, szybko zniknął z pola widzenia. Noc była ciemna, ale miałem nadzieję, że szef zna drogę przez dżunglę w bezpośrednim otoczeniu polany. Podobnie jak Dieterling, ufał własnej zdolności niezłego widzenia w ciemnościach.

Po paru minutach usłyszałem impulsy jego broni: regularne wyładowania co kilka sekund, sugerujące, że sprawdza wzorzec ognia lub wybiera nowe cele. Każdy impuls oświetlał szczyty drzew ostrym błyskiem, niepokojąc zwierzynę w górnym piętrze ciemne cienie, które odcinały się na tle gwiazd. Wtedy zobaczyłem, że coś jeszcze — równie czarne, acz znacznie rozleglejsze — zasłania cały obszar gwiazd ku zachodowi. To była burza, tak jak przewidział Cahuella; pełzła znad oceanu, gotowa pochłonąć monsunem cały Półwysep. Jakby potwierdzając mą diagnozę, noc, uprzednio spokojna i ciepła, zaczynała się ruszać, wierzchołki drzew owiała bryza. Wróciłem do namiotu, znalazłem latarkę i poszedłem drogą, którą uprzednio obrał Cahuella. Nieregularne impulsy jego broni prowadziły mnie jak promienie latarni morskiej. Poszycie stało się zdradliwe i dotarcie do skrawka gruntu — małej polany, na której stał i strzelał Cahuella zajęło mi kilka minut. Poświeciłem na niego, zapowiadając swoje przybycie.

— Mówiłem ci, żebyś mi nie przeszkadzał, Tanner — powiedział, ciągle strzelając impulsami.

— Wiem, ale nadciąga burza. Martwiłem się, że zauważysz ją dopiero jak zacznie padać, a wtedy mógłbyś mieć trudności ze znalezieniem drogi powrotnej.

— To ja ci przecież powiedziałem, że idzie burza. — Nie odwracał się do mnie, wciąż pochłonięty strzelaniem do celu. Ledwo widziałem, do czego strzela. Impulsy laserowe krajały mroczną, pozbawioną szczegółów pustkę. Zauważyłem jednak, że następowały jeden po drugim bardzo precyzyjnie, nawet gdy szef zmieniał swą postawę czy zdejmował strzelbę, by wsunąć następne ogniwo amunicyjne.

— W każdym razie jest już noc. Powinniśmy się trochę przespać. Jeśli Reivich się spóźni, jutro czeka nas długi dzień i będziemy musieli zachować czujność.

— Oczywiście, masz słuszność — odpowiedział po chwili zastanowienia. — Po prostu chciałem się przekonać, czy jeśli zechcę, zdołam sukinsyna okaleczyć.

— Okaleczyć? Myślałem, że wystawiamy go do czystego zabójstwa.

— Jaki to miałoby sens? Postąpiłem krok ku niemu.

— Zabicie go to jedno. Możesz się spodziewać, że on chce cię zabić, więc jest w tym pewna logika. Ale przecież nie zrobił nic, aby zasłużyć sobie na taką nienawiść, prawda?

Spojrzał wzdłuż strzelby i wypuścił impuls.

— Kto mówi, że musi sobie na to zasłużyć, Tanner?

Następnie przełączył kolbę broni i celownik w tryb przechowywania i zarzucił sobie strzelbę na plecy; wyglądała teraz jak część wątłej uprzęży przypiętej do boku wieloryba.

Pomaszerowaliśmy w milczeniu do obozu, a burza wstawała nam nad głową jak obsydianowa skała nafaszerowana błyskawicami. Kiedy dotarliśmy na miejsce, przez korony drzew spadały pierwsze krople deszczu. Sprawdziliśmy, czy karabiny należycie zabezpieczono przeciwko żywiołom, włączyliśmy detektory naruszenia granicy obozu i zamknęliśmy się w namiotach. Deszcz bębnił po materii namiotu jak niecierpliwe palce po blacie stołu; gdzieś na południu zagrzmiało. Byliśmy jednak przygotowani i wróciliśmy na koje, by złapać jak najwięcej snu przed jutrzejszą próbą pochwycenia naszego człowieka.

— Śpij dzisiaj dobrze — powiedział Cahuella, wsadzając głowę w rozcięcie mego namiotu. — Bo jutro walczymy.

* * *

Wciąż panowała ciemność. Rozbudziłem się i słuchałem kanonady deszczu po bańkonamiocie.

Coś mnie zaniepokoiło i wyrwało ze snu. To mi się czasami zdarzało. Mój umysł obrabiał problem — który we dnie wydawał się jasny — aż zauważył w nim lukę. Właśnie w ten sposób załatałem niektóre subtelne dziury w systemie bezpieczeństwa Gadziarni. Wyobrażałem sobie, że jestem intruzem, a potem znajdowałem sposób przeniknięcia jakiejś osłony, którą uważałem dotychczas za absolutnie nieprzenikalną. Właśnie teraz, po obudzeniu, tak się czułem. Miałem wrażenie, że nagle odkryło się przede mną coś niezbyt oczywistego. I że popełniłem poważny błąd w założeniach. Ale przez chwilę nie bardzo mogłem sobie przypomnieć szczegóły snu — co właściwie podsunęły mi moje własne pracowite podświadome procesy myślowe.

I wtedy uświadomiłem sobie, że nas atakują.

— Nie… — zacząłem.

Ale na to było już o wiele za późno.

Jedna z zasadniczych prawd o wojnie i jej efektach brzmi: kalki nie różnią się tak bardzo od rzeczywistości. Wojna to ziejące otchłanie bezczynności przerywane krótkimi, zaskakującymi interludiami działań. I w czasie tych krótkich, zaskakujących interludiów wydarzenia biegną zarazem szybko i powolnie, jak we śnie, a każda chwila odciska się w pamięci. Tak to jest, zwłaszcza w czasie akcji tak skoncentrowanej i gwałtownej jak zasadzka.

Nie było żadnego ostrzeżenia. Może coś dotarło w głąb mego snu i mnie zaalarmowało; zarówno sama zasadzka, jak i świadomość, że popełniłem błąd, wyrwały mnie ze snu. Kiedy się obudziłem, nie pamiętałem już, co to było. Może dźwięk, gdy unieszkodliwiali nasz system wczesnego ostrzegania — a może tylko stopa miażdżąca coś w poszyciu lub nerwowy ruch przestraszonego zwierzęcia.

Co za różnica.

Było ich tylko trzech przeciwko naszej ósemce, a jednak wycinali nas z niemiłosierną łatwością. Trzech ludzi ubranych w zbroje kameleoflujące — odzież zmieniającą kształty, teksturę i kolory, która zakrywała ich od stóp do głów. Skafandry tego rodzaju były nowocześniejsze od sprzętu przeciętnej milicji; technika nabywalna jedynie za pośrednictwem Ultrasów. Właśnie — Reivich też prowadził interesy z załogą światłowca. I może zapłacił im za oszukanie Cahuelli, za dostarczenie nam fałszywej informacji o pozycji swego oddziału. Takie wnioski również mogła wysnuć w czasie snu moja podświadomość.

A może Reivich miał dwie grupy, z których jedna poruszała się trzydzieści kilometrów na północ od nas i niosła ciężkie uzbrojenie monitorowane przez Orcagnę? Założyłem, że to jedyna grupa. Ale co, jeśli drugi szwadron szedł przed nimi? Może mieli lżejsze uzbrojenie, którego Ultrasi nie mogli już śledzić? Element zaskoczenia z nawiązką kompensowałby braki w sile ognia.

Istotnie skompensował.

Ich broń nie była nowocześniejsza od naszej, ani bardziej zabójcza, ale wykorzystywali ją z zegarmistrzowską precyzją. Najpierw zastrzelili strażników ustawionych poza obozem, zanim ci w ogóle zdołali wycelować broń. Ale ja z tej części ataku ledwie zdawałem sobie sprawę. Nadal wyzwalałem się ze snu, uznając początkowo impulsy świetlne i trzaski wyładowań energetycznych na zewnątrz za ostatnie odgłosy burzy, przesuwającej się w głąb Półwyspu. Następnie usłyszałem krzyki i zrozumiałem, co się dzieje.

Ale wtedy było już za późno na reakcję.

DWADZIEŚCIA JEDEN

W końcu się obudziłem. Przez długi czas leżałem w złotym świetle poranka, wlewającym się do pokoju Zebry i ponownie odgrywałem sny w swojej głowie, aż w końcu udało mi się je uspokoić. Wtedy obejrzałem starannie swą zranioną nogę.

Przez noc uzdrowiciel zdziałał cuda, wykorzystując wiedzę medyczną znacznie wyprzedzającą to, co mieliśmy na Skraju Nieba. Rana stała się teraz właściwie białawą gwiazdą nowego ciała, a problemy z nią związane leżały głównie w psychice — mój mózg nie chciał zaakceptować, że noga osiągnęła już całkowitą zdolność wypełniania swej właściwej roli. Wstałem z kanapy i zrobiłem kilka niezręcznych, próbnych kroków w kierunku najbliższego okna, przeprawiając się przez tarasowate poziomy łamanej podłogi. Meble pomocnie odsuwały się na bok, by ułatwić mi przejście.

W świetle dnia — lub raczej tego, co w Chasm City za dzień uchodziło — wielka dziura w sercu miasta wydawała się bliższa, jeszcze bardziej przepastna. Bez trudu można było sobie wyobrazić, jak wabiła pierwszych, przybyłych na Yellowstone badaczy, zarówno tych, których zrodziły zrobotyzowane macice, jak i tych, co przylecieli tu później w zawodnych statkach kosmicznych. Kleks ciepłej atmosfery, wylewającej się z rozpadliny, przy sprzyjających warunkach atmosferycznych był widoczny już z kosmosu.

Czy przecinało się ląd w pełzaczach, czy przebijało przez pokłady chmur, pierwszy widok rozpadliny zawsze zapierał dech. Coś zraniło planetę przed tysiącami stuleci i ta wielka otwarta rana nie zagoiła się do tej pory. Mówiono, że pierwsi badacze opuścili się w głębiny jedynie w kruchych skafandrach ciśnieniowych i znaleźli tam skarby wystarczające do zbudowania imperiów. Jeśli to nawet prawda, starannie schowali te skarby dla siebie. Nie powstrzymało to jednak innych poszukiwaczy przygód i szczęścia; właśnie oni założyli podwaliny tego wielkiego miasta.

Nie istniała ogólnie uznawana teoria wyjaśniająca powstanie dziury, choć otaczająca kaldera — w której leżało Chasm City, chronione od wiatrów, ataków gwałtownych powodzi i napływu lodowców metanowo-amoniakowych — świadczyła o katastrofie, i to katastrofie w skali geologicznej niedawnej. Na tyle niedawnej, że czas nie zdążył zniszczyć kaldery w procesach erozji i tektonicznych przeobrażeń. Prawdopodobnie Yellowstone przeżyła bliskie spotkanie ze swoim sąsiadem, gazowym gigantem, który wstrzyknął energię do rdzenia planety. Rozpadlina stanowiła jedną z dróg powolnego oddawania tej energii z powrotem w kosmos, ale przedtem coś musiało ją przecież otworzyć. Powstały hipotezy o drobnych czarnych dziurach, uderzających w skorupę planety, lub o fragmentach materii kwarkowej, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, co się wydarzyło. Krążyły również pogłoski i baśnie: o obcych wykopaliskach pod skorupą, dowodzących, że rozpadlina w pewnym sensie była sztuczna, choć niewykluczone, że nie stworzono jej rozmyślnie. Może obcy przybyli tutaj z tych samych przyczyn, co ludzie — by zabrać rozpadlinie trochę energii i zasobów chemicznych. Wyraźnie widziałem mackowate rury, które miasto wyciągnęło przez paszczę ku dnu, sięgające w dół niczym chwytające coś paluchy.

— Nie udawaj, że to nie robi na tobie wrażenia — powiedziała Zebra. — Są ludzie, którzy zabiliby dla takiego widoku jak ten. A prawdopodobnie nawet znam ludzi, którzy już zabili dla takiego widoku.

— Nie bardzo mnie to zaskakuje.

Zebra weszła do pokoju bardzo cicho. Na pierwszy rzut oka wydawała się naga, ale potem spostrzegłem, że jest całkowicie ubrana, tyle że w suknię przezroczystą, jakby zrobioną z dymu.

W ręku niosła moje ubranie Żebraków, wyprane i starannie złożone.

Widziałem teraz, że jest bardzo szczupła. Pod niebieskoszarą błoną sukni rysowały się czarne pasy pokrywające całe ciało; śledziły krzywizny jej kształtów, zacieniały okolice genitaliów; jednocześnie łagodziły i podkreślały linie i kąty ciała, i Zebra, idąc ku mnie, zmieniała się przy każdym kroku. Włosy biegły sztywnym grzebieniem w dół do końca pleców, kończąc się ponad pasiastymi wypukłościami pośladków. Gdy się poruszała, płynęła, niczym baletnica. Jej małe kopytkokształtne stopy służyły bardziej do stabilizacji ciała na podłożu niż utrzymywania ciężaru. Widziałem teraz, że gdyby dla kaprysu chciała wziąć udział w Grze, byłby z niej myśliwy o nietuzinkowych umiejętnościach. Przecież zapolowała na mnie — choć tylko po to, by zepsuć zabawę swoim wrogom.

— Na planecie, z której pochodzę, coś takiego uznano by za prowokację — oświadczyłem.

— Nie jesteśmy na Skraju Nieba — powiedziała, kładąc moje ubranie na kanapie. — To nawet nie Yellowstone, tylko Baldachim i w mniejszym lub większym stopniu robimy to, co nam się podoba. — Pogłaskała się dłońmi po pośladkach.

— Przepraszam, jeśli moje pytanie zabrzmi niegrzecznie, ale czy urodziłaś się taka?

— Absolutnie nie. Nie zawsze byłam samicą, cokolwiek to znaczy, i wątpię, czy taka pozostanę do końca życia. Z pewnością nie będę stale znana jako Zebra. Któżby chciał być skrępowany jednym ciałem czy jedną tożsamością?

— Nie wiem — odparłem ostrożnie. — Ale na Skraju Nieba zmodyfikowanie się w jakikolwiek sposób leżało poza zasięgiem finansowym większości ludzi.

— Tak. Wnioskuję, że byliście zbyt zajęci wzajemnym wybijaniem się.

— To bardzo uproszczone podsumowanie naszych dziejów, ale nie sądzę, by znacznie odbiegało od prawdy. Co wiesz o naszej historii?

Kiedy Zebra weszła do pokoju, ciągle przypominał mi się męczący sen o obozie Cahuelli i Gitta patrząca na mnie w szczególny sposób. Gitta i Zebra niewiele miały ze sobą wspólnego, ale w niewyraźnym stanie po przebudzeniu łatwo przeniosłem niektóre cechy Gitty na Zebrę: obie miały szczupłe sylwetki, wysoko osadzone kości policzkowe i ciemne włosy. Nie znaczyło to, że Zebra nie była dla mnie atrakcyjna, ale wyglądała dziwniej niż stworzenia — ludzkie czy jakieś inne — z którymi kiedykolwiek dzieliłem jedno pomieszczenie.

— Wiem wystarczająco dużo — oznajmiła Zebra. — Niektórzy z nas, perwersyjnie, są nią dość zainteresowani. Uważamy, że jest zabawna, dziwaczna i przerażająca jednocześnie.

Wskazałem głową na ludzi schwytanych w ścianie, na tableau, które uznałem początkowo za dzieło sztuki.

— Mogłoby się wydawać, że to, co tutaj się stało, jest dostatecznie przerażające.

— Och, rzeczywiście. Ale przeżyliśmy to, a ci z nas, którzy przeżyli, nigdy naprawdę nie poznali zarazy w jej najwścieklejszej odmianie. — Teraz stała tuż obok mnie i po raz pierwszy poczułem się pobudzony jej obecnością. — W porównaniu z zarazą wojna wydaje się bardzo obca. Naszym wrogiem było nasze miasto, nasze własne ciała.

Ująłem jej dłoń i trzymałem, przycisnąwszy do piersi.

— Kim jesteś, Zebro? I dlaczego w ogóle chcesz mi pomóc?

— Myślałam, że już to przerabialiśmy wczoraj wieczorem.

— Wiem, ale… — Mówiłem bez przekonania. — Oni wciąż mnie ścigają, prawda? Polowanie nie skończyłoby się tylko dlatego, że zabrałaś mnie do Baldachimu.

— Kiedy tu pozostajesz, jesteś bezpieczny. Moje pokoje są ekranowane elektronicznie, wiec tamci nie zdołają namierzyć twego implantu. Poza tym sam Baldachim jest poza zasięgiem Gry. Gracze nie chcą ściągać na siebie zbyt wiele uwagi.

— Więc będę tu musiał już pozostać przez resztę życia? — Nie, Tanner. Jeszcze dwa dni i będziesz bezpieczny.

Uwolniła swą dłoń i pogładziła mnie po skroni, znajdując wybrzuszenie, gdzie tkwił implant. — Ta rzecz, którą Waverly włożył ci do głowy, przerywa nadawanie po pięćdziesięciu dwu godzinach. Tak chcą się bawić.

— Pięćdziesiąt dwie godziny? To jedna z tych regułek, o których wspominał Waverly?

Zebra skinęła głową.

— Oczywiście eksperymentowali z różnym czasem trwania. Za długo. Trop Reivicha już stygł i jeśli poczekam jeszcze dwa dni, nie będę miał żadnych szans.

— Czemu w to grają? — zapytałem, zastanawiając się, czy jej odpowiedź pokryje się z tym, co powiedział mi Juan, mały rykszarz.

— Są znudzeni — wyjaśniła Zebra. — Wielu z nas to pośmiertnicy. Nawet obecnie, nawet z zarazą, śmierć dla większości z nas to tylko odległe, zmartwienie. Może nie tak odległe jak było siedem lat temu, ale nadal nie stanowi siły napędowej, jaką na pewno jest dla śmiertelników takich jak ty. Ten cichy, prawie niesłyszalny głos, ponaglający cię, byś coś zrobił dzisiaj, bo jutro może już być za późno… dla większości z nas po prostu nie istnieje. Przez dwieście lat społeczeństwo Yellowstone prawie się nie zmieniało. Po co tworzyć wielkie dzieło sztuki jutro, skoro możesz zaplanować jeszcze lepsze dzieło za pięćdziesiąt lat od tej chwili?

— Coś niecoś rozumiem. Ale obecnie to powinno się zmienić. Czyż zaraza nie uczyniła większości z was ponownie śmiertelnymi? Myślałem, że spaskudziła wasze terapie; że podziałała na maszyny w waszych komórkach?

— Tak, rzeczywiście. Maszynom musieliśmy polecić, by się rozmontowały, przemieniając w nieszkodliwy pył. Jeśli tego nie robiłeś, zabijały cię. Nawet techniki genetyczne okazały się trudne do zastosowania, gdyż zależały one tak bardzo od medmaszyn, które pośredniczyły w procedurach przepisywania DNA. Chyba jedynymi ludźmi, którzy nie mieli z tym problemów, byli ci, którzy odziedziczyli geny długowieczności po swych rodzicach. Ale oni nigdy nie stanowili większości.

— Jednak nie wszyscy pozostali musieli zrezygnować z długowieczności.

— Nie, oczywiście, że nie… — urwała, jakby zbierając myśli. — Hermetycy, widziałeś ich. Nadal mają wszystkie maszyny w swym wnętrzu, nieustannie naprawiające uszkodzenia komórek. Ale płacą za to cenę: nie mogą swobodnie poruszać się po mieście. Kiedy opuszczają swe palankiny, muszą się ograniczać do kilku środowisk, w których gwarantuje się brak resztkowych sporów zarazy. Nawet wtedy trochę ryzykują.

Spojrzałem na Zebrę, próbując ją ocenić.

— Ale ty nie jesteś hermetykiem. Czy przestałaś być nieśmiertelna?

— Nie, Tanner… to wszystko nie jest takie proste.

— Więc co?

— Po zarazie niektórzy z nas odkryli nową technikę. Pozwoliła nam zachować w sobie maszyny — w każdym razie ich większość — i nadal spacerować po mieście bez ochrony. To rodzaj leku, narkotyk. Działa wielostronnie, choć nikt nie wie jak, ale wydaje się, że uodparnia nasze maszyny na zarazę albo zmniejsza skuteczność sporów zarazy, kiedy dostaną się już do naszych ciał.

— To lekarstwo… jak wygląda?

— Lepiej, żebyś tego nie wiedział, Tanner. — Przypuśćmy, że również interesowałaby mnie nieśmiertelność?

— A interesuje?

— To hipotetyczny punkt widzenia, i tyle.

— Tak myślałam. — Zebra kiwnęła głową. — Tam, skąd pochodzisz, nieśmiertelność uważa się za rodzaj bezcelowego luksusu, prawda?

— Dla tych, którzy nie pochodzą od momios, owszem.

— Momios?

— Tak nazywamy spaczy z „Santiago”. Byli nieśmiertelni. Załoga nie.

— Nazywamy? Mówisz, jakbyś rzeczywiście teraz tam był. — Przejęzyczenie. Chodzi o to, że nieśmiertelność nie ma wielkiego sensu, jeśli masz przed sobą perspektywę najwyżej dziesięcioletnią, zanim cię zastrzelą albo rozwalą w potyczce. Poza tym, przy cenach, jakich żądają Ultrasi, nikt nie mógłby sobie na nią pozwolić, nawet gdyby chciał.

— A ty chciałbyś, Tannerze Mirabel? — Pocałowała mnie i odciągnęła do tyłu, by popatrzeć mi w oczy, w sposób bardzopodobny do Gitty z mego snu. — Mam zamiar się z tobą kochać, Tanner. Czy uważasz to za szokujące? Nie powinieneś. Jesteś atrakcyjnym mężczyzną. Jesteś inny. Nie grasz w nasze gry, nawet ich nie rozumiesz, ale wyobrażam sobie, że gdybyś zechciał, grałbyś w nie dość dobrze. Nie wiem, co o tobie sądzić.

— Mam ten sam problem — przyznałem. — Moja przeszłość to obcy kraj.

— Niezłe powiedzenie, chociaż nie ma w nim ani krztyny oryginalności.

— Przykro mi.

— Ale czyż nie jest w pewnym sensie prawdziwe? Waverly mówił, że kiedy cię wytrałowali, nie uzyskali nic wyraźnego. Twierdził, że przypominało to składanie rozbitej wazy. Nie, wyraził się trochę inaczej. Powiedział, że to prawie jak składanie dwóch, a nawet trzech rozbitych waz, bez wiedzy, który kawałek należy do której.

— Amnezja wskrzeszeniowa — wyjaśniłem.

— Cóż, niewykluczone. Zamieszanie wydało mu się jednak głębsze. Waverly twierdził… ale nie rozmawiajmy już o nim.

— Doskonale. Nadal jednak nic mi nie powiedziałaś o tym lekarstwie.

— Dlaczego to cię tak interesuje?

— Ponieważ sądzę, że mogłem już się z nim spotkać. To Paliwo Snów, prawda? To je właśnie badała twoja siostra, kiedy ją zabito, bo sprawiała kłopoty.

Odpowiedziała dopiero po chwili.

— Ten płaszcz… nie jest twój, prawda?

— Nie, dostałem go od dobroczyńcy. Dlaczego pytasz? — Bo, widząc go, pomyślałam, że może będziesz próbował mnie oszukać. Ale w istocie niewiele wiesz o Paliwie Snów, prawda?

— Parę dni temu jeszcze w ogóle o nim nie słyszałem.

— Więc coś ci muszę powiedzieć. Zeszłego wieczoru wstrzyknęłam ci niewielką ilość Paliwa Snów.

— Co takiego?

— Nie było tego wiele, zapewniam cię. Prawdopodobnie powinnam cię była zapytać o zgodę, ale byłeś ranny i zmęczony, a ja wiedziałam, że wiąże się z tym bardzo niewielkie ryzyko. — Pokazała mi mały brązowy pistolet weselny, którego użyła, z pełną fiolką Paliwa w magazynku. — Paliwo chroni tych, którzy w swym ciele mają maszyny, ale ma również ogólne właściwości lecznicze. Dlatego ci je zaaplikowałam. Muszę zdobyć go jeszcze trochę.

— Czy to łatwe?

Poczęstowała mnie półuśmiechem i pokręciła głową.

— Trudniejsze niż kiedyś. Chyba że akurat masz gorącą linię do Gideona.

Już chciałem ją zapytać, co znaczyła ta uwaga o płaszczu, ale teraz Zebra zmieniła mój tok myślenia. Wcześniej nie zetknąłem się z tym imieniem.

— Gideona?

— To pan podziemia przestępczego. Ludzie niewiele o nim wiedzą. Nie wiadomo, jak wygląda, gdzie mieszka. Z wyjątkiem tego, że ma absolutną władzę nad dystrybucją Paliwa Snów w mieście, a ludzie, którzy dla niego pracują, traktują swoją pracę bardzo poważnie.

— A teraz ograniczają dostawy? Akurat wtedy, kiedy wszyscy się od tego uzależnili? Może powinienem porozmawiać z Gideonem.

— Za bardzo się do tego nie mieszaj, Tanner. Gideon to wyjątkowo zła nowina.

— Mówisz to takim tonem, jakbyś miała z tym związane osobiste doświadczenia.

— Bo mam. — Zebra podeszła do okna i pogładziła szybę dłonią. — Już mówiłam ci o Mavrze, Tanner? O swojej siostrze, która bardzo kochała ten widok? — Kiwnąłem głową, wspominając naszą rozmowę. — Powiedziałam ci także, że ona nie żyje. Zadała się z ludźmi Gideona.

— Zamordowali ją?

— Nie wiem na pewno, ale właśnie tak mi się wydaje. Mavra sądziła, że oni nas duszą, wycofując niezbędny dla miasta towar. Paliwo Snów to niebezpieczna rzecz, Tanner — to, co jest w obiegu, nie wystarcza, a jednak dla większości z nas jest to najcenniejsza substancja. Dla niej ludzie nie zabijają — dla niej prowadzą wojny.

— I chciała przekonać Gideona, żeby zwiększył dostawy?

— Nic aż tak naiwnego. Mavra była przede wszystkim pragmatykiem. Wiedziała, że Gideon nie popuści tak łatwo, ale gdyby odkryła, jak ta substancja jest wytwarzana — nawet czym jest ta substancja — mogła przekazać tę wiedzę innym ludziom, żeby mogli ją syntetyzować dla siebie. W najgorszym przypadku złamałaby monopol.

— Podziwiam ją, że próbowała. Musiała wiedzieć, że mogą ją zabić.

— Tak. Taka już była. Nie porzuciłaby żadnego polowania. — Zebra zamilkła na chwile. — Zawsze jej obiecywałam, że jeśli się coś zdarzy, ja…

— Podejmiesz sprawę w miejscu gdzie ona skończyła?

— Coś w tym rodzaju.

— Może nie jest za późno. Kiedy wszystko to przejdzie… — Dotknąłem głowy. — Może pomogę ci znaleźć Gideona.

— Dlaczego miałbyś mi pomagać?

— Mogę ci się w ten sposób odwdzięczyć.

I również dlatego, pomyślałem, że — sądząc po opisie — Mavra była bardzo podobna do mnie. Prawie znalazła to, czego szukała, a zatem ci, co ją pamiętali — a teraz sam się do nich zaliczałem — powinni dokończyć jej pracę. Byli jej to winni.

I przyszło mi na myśl coś związanego z Gideonem i tym, kogo mi przypominał — kogoś siedzącego jak pająk w ciemnym ośrodku absolutnej władzy i wyobrażającego sobie, że nic mu nie można zrobić. Znowu pomyślałem o Cahuelli.

— Czy właśnie to Paliwo Snów spowodowało, że miałem takie dziwne sny?

— Czasami tak działa. Zwłaszcza przy pierwszej dawce. Przechodzi przez twój mózg. Majstruje przy połączeniach neuronowych. Dlatego właśnie nazywają je Paliwem Snów. Ale to tylko jeden z efektów.

— Czy ono uczyniło mnie teraz nieśmiertelnym?

Zebra odrzuciła swój strój koloru dymu, a ja przyciągnąłem ją do siebie.

— Na dziś, owszem.

* * *

Zbudziłem się obok Zebry, włożyłem strój Żebraków, który wyprała, i cicho przemierzałem jej pokoje, aż znalazłem przedmioty, których szukałem. Moja dłoń zatrzymała się przez chwilę na ogromnej broni, z pomocą której mnie wyratowała, a którą wczoraj po prostu rzuciła w aneksie do swego mieszkania, tak niedbale, jakby to była zwykła laska. Karabin plazmowy na Skraju Nieba stanowiłby użyteczny sprzęt artyleryjski; wykorzystanie go w mieście wydawało się niemal nieprzyzwoite. Z drugiej strony, umieranie też mi się takie wydawało.

Podniosłem broń. Nigdy się czymś takim nie posługiwałem, ale kontrolki były tak rozmieszczone, jak się spodziewałem, a displeje pokazywały znajome parametry stanu broni. Nie oceniałem wysoko szans przetrwania tej bardzo delikatnej broni w kontakcie ze śladami zarazy. Walała się tu, zapraszając do kradzieży.

— To niedbałe, Zebro — powiedziałem. — To naprawdę bardzo nieostrożnie z twojej strony.

Wróciłem myślami do poprzedniej nocy. Zebra chciała jak najszybciej mnie opatrzyć, rzuciła więc karabin przy drzwiach i zapomniała o nim; to może zrozumiałe, ale mimo wszystko świadczyło o niedbałości. Odłożyłem cicho broń na miejsce. Zebra nadal spała, gdy wróciłem do pokoju. Musiałem poruszać się ostrożnie i nie prowokować ponad miarę ruchów mebli, gdyż hałas, nawet cichy, mógł ją zbudzić. Znalazłem jej płaszcz i przeszukałem kieszenie.

Gotówka — całe mnóstwo.

I zestaw w pełni naładowanych ogniw amunicyjnych do karabinu plazmowego. Wepchnąłem pieniądze i ogniwa w kieszenie płaszcza, który ukradłem Vadimowi — tego, którym Zebra tak się interesowała — a potem wahałem się, czy zostawić jej jakąś wiadomość, czy nie. W końcu znalazłem pióro i papier — po zarazie staromodne materiały piśmienne okazały się znów na fali — i nabazgrałem coś w stylu: czuję wdzięczność za to, co zrobiła, ale nie jestem typem człowieka, który mógłby czekać dwa dni, wiedząc, że na niego polują; nawet jeśli miałem u niej schronienie.

Kiedy wychodziłem, wziąłem karabin plazmowy.

Jej linówka stała, tam gdzie ją wczoraj zostawiła — w niszy przylegającej do kompleksu pokoi. Zebra się śpieszyła — wehikuł był włączony, a tablica rozdzielcza nadal się świeciła, oczekując poleceń.

Widziałem Zebrę w akcji i doszedłem do wniosku, że prowadzenie linówki było półautomatyczne — kierowca nie musiał wybierać wykorzystywanych lin, ale po prostu dżojstikiem i kontrolkami dysz kierował pojazd w określony punkt i ustawiał szybkość. Wewnętrzne procesory wagonika wykonywały resztę, wybierając liny, które pozwalały na przebycie określonej drogi z optymalną lub suboptymalną wydajnością. Jeśli kierowca próbował skierować wagonik do punktu Baldachimu, gdzie lin nie było, linówka prawdopodobnie odrzucała polecenie lub wybierała objazd, który doprowadzał we wskazane miejsce.

A jednak możliwe, że prowadzenie wagonika wymagało więcej umiejętności, niż to sobie wyobrażałem, gdyż na starcie czułem mdłości, jak w małej łódeczce porwanej szkwałem. Jakoś utrzymałem ruch do przodu i obniżałem się po linach Baldachimu, choć nie miałem pojęcia, dokąd jadę. Znałem cel podróży — bardzo konkretny — ale wydarzenia ubiegłej nocy całkowicie zmazały moje wyczucie kierunku i nie orientowałem się, gdzie jest położone mieszkanie Zebry; wiedziałem tylko, że znajduje się blisko rozpadliny. Teraz przynajmniej był dzień, poranne słońce wznosiło się z boku Moskitiery i widziałem dużą część miasta. Zacząłem rozpoznawać niektóre charakterystycznie zdeformowane budynki, które musiałem widzieć wczoraj, pod innym kątem i z innych wysokości. Był tam budynek, który niesamowicie przypominał ludzką rękę, chwytającą coś z nieba. Jej palce wydłużały się w macki, które szybko stapiały się z innymi mackami wyciągniętymi z innych budowli. Był też drugi, o kształcie dębu, i inne, które rozciągały się w pianę popękanych baniek, niczym twarz człowieka zakażonego straszliwą zarazą.

Pchałem wagonik w dół, a Baldachim wznosił się nade mną niczym warstwa chmur o dziwacznej teksturze. Jechałem ku niezamieszkanej strefie oddzielającej Baldachim od Mierzwy. Obecnie jazda stała się nierówna — wagonik znajdował mniej chwytów i posuwał się długimi ślizgami w dół po pojedynczych włóknach; mdliło mnie przy tym.

Teraz, jak sobie wyobrażałem, Zebra spostrzegła już moją nieobecność. Kilka minut wystarczy, by skonstatowała brak broni, gotówki i samochodu — ale co wtedy zrobi? Jeśli Gra przeniknęła na wskroś społeczeństwo Baldachimu, to Zebra i jej sprzymierzeńcy nie mogli swobodnie rozpowiadać o kradzieży. Zebra musiałaby wyjaśniać, co robiłem u niej w domu, wtedy wskazałaby Waverlyego i obydwoje zostaliby zdemaskowani jako sabotażyści.

Mierzwa wzniosła się pode mną — kręte drogi, zalewy i polipowate slumsy. Teraz znajdowały się tu ogniska, wysyłające dym w niebo, i światła. Przynajmniej trafiłem do zamieszkanej dzielnicy. Widziałem nawet ludzi na dworze, ryksze i zwierzęta, i wydało mi się, że gdybym otworzył drzwi wagonika, poczułbym zapachy ognisk i jedzenia, które na nich gotują.

Wagonik zakołysał się i zaczął spadać.

Już wcześniej przeżywałem chwile mdłości, ale ta była dłuższa. W kabinie kierowcy zawyła syrena. Potem normalny ruch został wznowiony, choć był pełen skoków, a wehikuł obniżał się prędzej, niż nakazywałaby ostrożność. Co się stało? Czy pękła lina, czy wagonikowi zabrakło uchwytów i przez chwilę spadał, zanim znalazł inną linę?

W końcu spojrzałem na konsolę i zobaczyłem pulsujący schemat linówki z czerwonym prostokątem migającym wokół obszaru uszkodzeń.

Brakowało jednego z ramion.

DWADZIEŚCIA DWA

Ktoś mnie atakował.

Nakazałem pojazdowi, by sprowadził nas jak najszybciej i najbezpieczniej na dół, wyciągnąłem karabin plazmowy Zebry i usiłowałem ustabilizować pozycję. Wagonik zmieniał nachylenie, kołysał się i trząsł. Przenikliwy jęk syreny nie dawał mi się skupić. Przeszedłem do tylnego przedziału, obok fotela pasażera — leżałem na nim poprzedniego wieczoru. Wziąłem się w garść, ukląkłem, odblokowałem boczne drzwi i patrzyłem, jak ich skrzydło się unosi. Potem przechyliłem się, otworzyłem ich odpowiednik po drugiej stronie i wypchnąłem się jak najdalej, w wiatr. Grunt nadal znajdował się kilkaset metrów pode mną. Szybko spojrzałem na wysięgniki linówki: w miejscu, gdzie jedno z ramion zostało na czysto odstrzelone jakimś rodzajem broni promieniowej, zobaczyłem przypalony kikut.

Potem obejrzałem się przez ramię, na swoją trajektorię zejścia. Dwa inne wagoniki jechały z tyłu, o jakieś dwieście metrów powyżej mnie i mniej więcej tyle samo za mną. Z bliższego wychylała się czarna postać; na ramieniu miała coś, co cały czas błyskało niesamowicie intensywnym światłem. Linia różowego, zjonizowanego powietrza zaatakowała mnie jak tłok maszyny, a w mój nos uderzył zapach ozonu. Jednocześnie usłyszałem łupnięcie walącego się tunelu próżniowego, wystrzyżonego uprzednio promieniem broni.

Spojrzałem w dół. Wytraciliśmy następną setkę metrów, ale i tak nadal byliśmy zbyt wysoko. Zastanawiałem się, jak radziłby sobie pojazd tylko z jednym ramieniem.

Pstryknąłem wyłącznikiem karabinu Zebry, modląc się, by broń nie posiadała systemu identyfikacji użytkownika: jeżeli nawet miała, Zebra go wyłączyła. Celownik wyczuł, że podnoszę broń do poziomu ramienia i starał się, by jego system rzutowania na siatkówkę współgrał z mymi oczyma. Poczułem, jak broń drży, gdy włączyły się żyroskopy i akumulatory; wrażenie było takie, jakby przez broń przepływał rodzaj magicznej energii. Zapasowe ogniwa amunicyjne ciążyły w kieszeniach jak balast. Czekałem, aż siatkówkowy system celowniczy dostroi się do moich oczu i będę mógł strzelić. Przez chwilę system był zdezorientowany, może dlatego, że skonfigurowano go do oczu Zebry, wyjątkowo ciemnych i końskich, więc miał kłopoty z przestawieniem się na moje. Grafika siatkówkowa wyskakiwała, już, już się ogniskując — a potem rozpadała się w mokradłach nieczytelnych symboli błędu.

Przemknęła następna linia różowego światła, a potem jeszcze jedna, żłobiąc w boku wagonika srebrzystą rysę. Na chwilę kabinę wypełnił fetor gorącego metalu i plastiku.

— Cholera! — zakląłem.

System siatkówkowy nie działał, ale przecież mój cel nie znajdował się na horyzoncie, a ja nie starałem się uzyskać zegarmistrzowskiej precyzji. Po prostu chciałem zestrzelić sukinsynów z nieba, a jeżeli zakończy się to brudnym bałaganem i większymi niż trzeba szkodami, to trudno.

Strzeliłem, czując, jak odrzut od promienia szturcha mnie w ramię.

Ślad mojego promienia dźgnął najbliższy wagonik w tył, nieco chybiając. To dobrze. Miałem zamiar przy pierwszym strzale nieco chybić. Odpowiedzieli ogniem, więc rzuciłem się do wnętrza kabiny, a strzał jak włócznia przemknął obok. Teraz zmuszałem przeciwnika, by rozłożył ogień i wybrał: sprzątnąć mnie czy uszkodzić mój pojazd. Wychyliłem się i jednym płynnym ruchem, prawie nie angażując świadomości, przyłożyłem broń do ramienia. Tym razem nie zamierzałem spudłować.

Wystrzeliłem.

Celowałem w przód bliższego pojazdu, w miejsce bardziej wrażliwe na uszkodzenia niż to, w które mierzył mój przeciwnik. Patrzyłem, jak pierwsza linówka rozpada się na kawałki w szarym obłoku stopionych bebechów. Przypuszczałem, że kierowca musiał zginąć natychmiast. Strzelec natomiast wypadł z wagonika w pierwszych chwilach eksplozji. Obserwowałem czarno odzianą postać — opadała ku Mierzwie obok swej broni — a potem nie słyszałem nic, gdyż osoba ta uderzyła w plątaninę straganów i powiązanych do kupy szałasów.

Działo się coś dziwnego. Czułem, że nadciąga; odwija się w mózgu. Następny epizod Haussmanowski. Walczyłem z tym. Rozpaczliwie próbowałem zakotwiczyć się w teraźniejszości, ale już czułem, jak następna, cienka warstwa rzeczywistości próbuje się na mnie ułożyć.

— Idź do diabła! — powiedziałem.

Drugi wagonik trwonił czas. Kontynuował przez chwilę schodzenie, a potem odwrócił się, elegancko zmieniając ramiona na linach. Patrzyłem, jak wznosi się do Baldachimu, a potem — po raz pierwszy od chwili gdy zauważyłem, że mnie zaatakowano — zdałem sobie sprawę, że w mojej kabinie wciąż skrzeczy syrena. Teraz jednak osiągnęła poziom alarmu.

Odłożyłem broń i przeszedłem przez kołyszący się wagonik do fotela kierowcy. Czułem, jak epizod z Haussmannem przedziera się na przód mej głowy, niczym atak epilepsji na chwilę przed ogarnięciem pacjenta.

Grunt podnosił się zbyt szybko. Uświadomiłem sobie, że niemal spadamy — prawdopodobnie ześlizgiwaliśmy się po pojedynczym włóknie liny. Ludzie, ryksze i zwierzęta pode mną czmychali, choć nie mieli jednakowego zdania co do tego, gdzie wyląduję. Usiadłem w fotelu i manipulowałem kontrolkami na chybił trafił, mając nadzieję, że coś mogę zrobić, by zmniejszyć swe przyśpieszenie. Teraz ziemia była tak blisko, że widziałem w dole twarze ludzi z Mierzwy — nie wydawali się specjalnie uradowani moim przybyciem.

Potem uderzyłem w Mierzwę.

* * *

Pokój przeznaczony na zamkniętą naradę mieścił się głęboko wewnątrz „Palestyny”. Od reszty statku izolowały go masywne drzwi w przepierzeniu, z ozdobnymi metalowymi ślimacznicami, zwieszającymi się jak pnącza. W środku stał masywny prostokątny stół, otoczony dwudziestoma krzesłami o wysokich oparciach; zajęto mniej niż połowę krzeseł. Wiadomości z domu stanowiły sprawę najbardziej tajną i uważano za normalne, że inne statki przysłały tylko jednego lub dwóch delegatów. Siedzieli teraz przy stole, a ich postacie w sztywnych garniturach odbijały się w polerowanym mahoniowym blacie, tak ciemnym i lustrzanym, że przypominał taflę idealnie spokojnej wody w świetle księżyca. Ze środka stołu wystawał aparat projekcyjny, który pokazywał w kółko schematy techniczne zawarte w pierwszej wiadomości: szkieletowa grafika, oszałamiająco złożona, migała w powietrzu.

Sky usiadł obok Balcazara, słuchając słabych odgłosów pracy medycznego gorsetu staruszka.

— …a ta modyfikacja wydaje się umożliwiać subtelniejsze sterowanie topologią butli ambalażowej niż to, co mieliśmy dotychczas — powiedział starszy teoretyk napędu z „Palestyny”, zatrzymując jeden ze schematów. — W połączeniu z innymi rzeczami, które widzieliśmy, powinno to nam dać bardziej stromy profil hamowania… do tego dochodzi zdolność zdławienia strumienia bez doświadczania magnetycznego przepływu wstecznego. To pozwoliłoby nam wyłączyć silnik na antymaterię, gdy w zbiorniku nadal znajduje się paliwo, i ponownie uruchomić go później. W obecnym układzie nie jest to możliwe.

— Czy zdołamy wykonać te moduły, jeśli zaufamy wiadomości? — spytał Omdurman, dowódca „Bagdadu”. Nosił błyszczącą, czarną kurtkę mundurową z czarno-białymi dystynkcjami; do tego blada skóra i głęboka czerń włosów i brody — stanowił studium w czerni i bieli.

— W zasadzie tak. — Pod warstewką potu twarz technika napędowego nie zdradzała żadnych uczuć. — Ale będę szczery. Dokonywalibyśmy zmian na wielką skalę, w odległości centymetrów od butli ograniczającej, która musi idealnie funkcjonować przez cały czas naszej pracy. Nie możemy gdzieś przenieść antymaterii do czasu, aż wszystko zrobimy. Jeden fałszywy ruch i na następnej naradzie nie będziecie potrzebowali aż tylu foteli.

— Do cholery z następną naradą — powiedział cicho Balcazar.

Sky westchnął i włożył palec za wilgotny brzeg swego kołnierzyka. W pomieszczeniu konklawe panowało nieprzyjemne, prawie usypiające gorąco. Nic na „Palestynie” nie wydawało się w porządku. Trwała tu aura obcości, której Sky się nie spodziewał, wzmocniona jeszcze elementami, które znał doskonale. Układ i projekt statku rozpoznał natychmiast. Gdy eskortowano ich z promu, czuł, że dokładnie wie, gdzie jest. Choć byli raczej gośćmi — dyplomatami, a nie więźniami — stale pilnowała ich uzbrojona straż. Sky miał jednak pewność, że gdyby wymknął się strażnikom, dostałby się bez trudu, może nawet niepostrzeżenie, do dowolnej części statku. Wykorzystałby swoją znajomość ślepych plamek i skrótów na „Santiago”, z których wszystkie zostały prawdopodobnie zdublowane na „Palestynie”. Ale prawie w każdym aspekcie — poza swą topologią — statek subtelnie się różnił od „Santiago”. Sky jakby obudził się w świecie, który w swych najbardziej przyziemnych szczegółach jest prawie, ale niezupełnie poprawny. Wystrój wnętrz był inny, znaki i oznaczenie w nieznanym alfabecie i języku, hasła i #murale# wymalowano tam, gdzie na „Santiago” zostawiono gołe ściany. Załoga nosiła inne mundury, ozdobione dystynkcjami, których nie mógł do końca zinterpretować, a kiedy załoganci rozmawiali między sobą, nie rozumiał prawie nic. Mieli inny sprzęt i przy każdej okazji demonstracyjnie oddawali sobie honory. Język ciała przypominał melodię graną nieco fałszywie. Wewnętrzna temperatura statku była wyższa niż na „Santiago”, panowała większa wilgotność — i ten zapach, jakby coś gotowano, czuło się go stale i wszędzie. Zapach nie był nieprzyjemny, ale u Skya wzmacniał poczucie obcości. Może było to złudzenie, ale nawet ciążenie wydawało się większe. Stopy Skya uderzały w wykładzinę podłogową. Może nieco zwiększyli szybkość obrotową, by po przybyciu na Koniec Podróży mieć przewagę nad innymi kolonistami. A może po prostu chcieli, by wszyscy pozostali czuli się niewygodnie w czasie narady, i dlatego również podkręcili ogrzewanie na czas ich pobytu. Zresztą może to wszystko było tylko złudzeniem?

Sama narada okazała się dość napięta, ale nie na tyle, by się obawiał — jeśli to właściwe słowo — o zdrowie kapitana. Balcazar stał się bardziej czujny, prawie zupełnie przytomny, gdyż skutki relaksantu, zaaplikowanego mu przez Rengo, planowo zniknęły, gdy przybyli na miejsce. Sky zauważył u niektórych innych starszych członków załogi podobne niedomagania jak u Balcazara. Wspomagał ich własny sprzęt biomedyczny i krzątający się wokół adiutanci. Była to swoista kolekcja sapiącego żelastwa — jakby maszyny postanowiły się spotkać i powlokły na przejażdżkę swych cielesnych gospodarzy.

Oczywiście rozmawiali głównie o wiadomościach z domu. Wszyscy się zgodzili, że obydwie wiadomości pochodzą rzeczywiście ze wskazanego przez nie źródła, choć niekoniecznie mają gwarancję prawdziwości, i że prawdopodobnie nie są przemyślnym oszustwem, dokonanym przez jeden ze statków przeciw reszcie Flotylli. Każda harmoniczna sygnału w obu radiowych przesłaniach opóźniała się w specyficzny sposób w stosunku do sąsiedniej harmonicznej z powodu obłoków międzygwiezdnych elektronów, rozpościerających się między Słońcem a Flotyllą. To rozmazanie byłoby niezwykle trudno podrobić w sposób przekonujący, nawet gdyby nadajnik wiadomości zostawiono dostatecznie daleko za statkami. Nikt nie wspominał szóstego statku, a kapitan nigdy nie zrobił aluzji do czegoś, co mogłoby być z nim związane. Czyżby istnienie szóstego statku znane było jedynie na „Santiago”? W takim razie był to sekret wart zachowania.

— Oczywiście — oznajmił teoretyk napędu — to wszystko może być sztuczką.

— Ale dlaczego ktokolwiek chciałby nam posyłać szkodliwą informację? — spytał Zamudio, dowódca okrętu gospodarzy. — Cokolwiek stanie się z nami, w domu nie odczują żadnej różnicy, więc po co w ogóle próbować nam szkodzić?

— Ten sam argument dotyczy również danych korzystnych — zauważył Omdurman. — Również nie mają powodów, żeby je przesyłać. Z wyjątkiem zwykłej ludzkiej przyzwoitości.

— Do diabła z ludzką przyzwoitością… do cholernego diabła — powiedział Balcazar.

W tym miejscu wtrącił się Sky, zagłuszając kapitana:

— W gruncie rzeczy mogę wyobrazić sobie argumenty stojące za każdym z tych postępowań.

Patrzyli na niego cierpliwie, jak ludzie, którzy chcą sprawić przyjemność dziecku, próbującemu opowiedzieć kawał. Prawdopodobnie prawie nikt w pokoju nie wiedział, kim on jest, z wyjątkiem tego, że jest synem Tytusa Haussmanna. Odpowiadało mu to idealnie: uważał ten stan za bardzo satysfakcjonujący.

Sky kontynuował:

— Organizacja, która wysłała Flotyllę tam w domu, w jakimś kształcie i formie może istnieć nadal, niewykluczone, że jako organizacja tajna. Mieliby nadal interes, by nam pomagać, choćby po to, by ich wcześniejsze wysiłki nie poszły na marne. Nie zapominajcie, że możemy być nadal jedyną ekspedycją międzygwiezdną w drodze. Możemy nadal stanowić jedyną nadzieję ludzkości, że człowiek dosięgnie gwiazd.

Omdurman pogładził brodę.

— Przypuszczam, że to możliwe. Jesteśmy jak wielki meczet w budowie: projekt, który zajmie setki lat i którego nikt nie zobaczy w całości…

— Do cholery z nimi, do cholery z nimi wszystkimi. Omdurman zawahał się, ale udał, że nie słyszy.

— A jednak ci, którzy wiedzą, że umrą, zanim osiągnie się cel, mimo to mogą odczuwać pewną satysfakcję, że włożyli coś do całości, nawet jeśli to najmniejszy kamyk w najmniej ważnym wzorze. Kłopot polega na tym, że wiemy niezwykle mało, co tam w domu stało się naprawdę.

Zamudio uśmiechnął się.

— A nawet gdyby przysłali więcej szczegółowych uaktualnień wiadomości, nadal byśmy nie wiedzieli, w jakim stopniu im wierzyć.

— Innymi słowy, jesteśmy z powrotem w punkcie wyjścia — powiedział Armesto z „Brazylii”. Był najmłodszym kapitanem, niewiele starszym od Skya. Sky obserwował go uważnie, zapamiętując wizerunek potencjalnego wroga. Takiego, który być może się nie określi przed upływem dziesięcioleci.

— Równie dobrze mogę wymyślić przyczyny, dla których pragnęliby naszej śmierci — powiedział Sky. — Odwrócił się do Balcazara. — Oczywiście, za pańskim pozwoleniem?

Głowa kapitana drgnęła, jakby go wyrwano z drzemki.

— Wal śmiało, Tytusie, drogi chłopcze.

— Przypuśćmy, że nie jesteśmy jedynym rozgrywającym.

— Sky pochylił się i oparł ciężko łokciami o mahoniowy blat.

— Opuściliśmy dom wiek temu. Może projektuje się szybsze statki; może nawet już lecą. Może istnieją stronnictwa, które chcą nam przeszkodzić w dotarciu do Łabędzia, gdyż chcą go zażądać dla siebie. Jasne, zawsze mogą z nami o niego powalczyć, ale jesteśmy czterema wielkimi okrętami i posiadamy broń jądrową. — Urządzenia, o których mówił, zostały umieszczone na pokładzie. Miały służyć na Końcu Podróży inżynierii krajobrazowej; do wykruszania przejść przez góry czy żłobienia naturalnych przystani; doskonale się jednak nadawały jako broń. — Nie poszłoby z nami łatwo. Z ich punktu widzenia znacznie prościej byłoby nas namówić, byśmy zniszczyli się sami.

— Więc chcesz przez to powiedzieć, że istnieją równie mocne podstawy, by wierzyć wiadomości, jak i jej nie wierzyć?

— Tak. I taki sam argument dotyczy drugiego przekazu. Tego, który nas przestrzega przed wprowadzaniem modyfikacji.

Teoretyk napędu kaszlnął.

— Ma rację. Możemy jedynie sami ocenić techniczną zawartość wiadomości.

— To nie będzie łatwe.

— Więc podejmujemy ogromne ryzyko.

Tak to się ciągnęło. Argumenty za i przeciw ufaniu wiadomościom odbijały się bezowocnie. Padały sugestie, że ta czy inna partia nie dzieli się cenną wiedzą. Niewątpliwie prawda, pomyślał Sky, ale nie wskazano nikogo palcem i narada zakończyła się w nastroju raczej ogólnego niepokoju niż otwartej wrogości. Umówiono się, że wszystkie statki będą się dzielić swymi interpretacjami przekazów i stworzą ogólnoflotyllową grupę ekspercką do badania wykonalności technicznej zaproponowanych modyfikacji. Zgodzono się, że żaden statek nie będzie działał w pojedynkę i nie podejmie żadnych prób wdrożenia modyfikacji bez wyraźnej zgody pozostałych. Zasugerowano nawet, że każdy statek, który zechce przeprowadzić je sam, ma zielone światło, ale musi się oddalić od trzonu Flotylli, zwiększając odległość od innych statków do czterokrotności obecnego dystansu.

— To szaleńcza propozycja — stwierdził Zamudio, mężczyzna wysoki, przystojny, znacznie starszy, niż na to wyglądał. Kiedyś oślepił go błysk z „Islamabadu”. Na jego jednym ramieniu — niczym papuga wilka morskiego — tkwiła przypięta kamera, zerkająca raz w jedną, raz w drugą stronę, chyba według swego własnego widzimisię. — Kiedy wystartowaliśmy z tą ekspedycją, robiliśmy to w duchu przyjaznej współpracy, nie jako wyścig, kto pierwszy dotrze do nagrody. Armesto wysunął wojowniczo szczękę.

— Więc dlaczego nie chcesz się z nami podzielić tymi zapasami żywności, które zachomikowałeś?

— Nie chomikujemy żywności — oznajmił Omdurman nieco pogardliwym tonem. — A nawet jeśli… postępujemy tak samo jak wy, kiedy nie dajecie nam części zamiennych do koi naszych spaczy.

Kamera Zamudia skierowała się na niego.

— To śmieszne… — Milczał przez chwilę. — Nikt nie zaprzecza, że istnieją różnice w jakości życia na statkach. Wcale nie zaprzeczamy. Według planu powinno tak być. Od początku uważano, że statki powinny organizować swoje sprawy niezależnie od siebie, choćby dla uniknięcia sytuacji, w której wszyscy popełniają ten sam nieprzewidywalny błąd. Oczywiście, to nie oznacza, że wszyscy na wszystkich statkach osiągniemy tę samą standardową stopę życiową. Inaczej coś byłoby bardzo nie w porządku. To nieuniknione, że współczynnik zgonów będzie nieco inny na każdym statku, gdyż załogi położyły różny nacisk na nauki medyczne. — Teraz przykuł ogólną uwagę, więc obniżył głos i patrzył na coś przed sobą, a jego kamera skakała od twarzy do twarzy. — Tak, uszkodzenia koi spaczy na każdym statku są inne. Sabotaż? Nie sądzę, bez względu na to, jak kojąca byłaby to myśl.

— Kojąca? — spytał ktoś, jakby nie dosłyszał.

— Tak, właśnie. Nic bardziej nie pociesza, jak paranoidalne szukanie spisków, zwłaszcza jeśli skrywają się pod tym problemy głębsze. Zapomnijcie o sabotażystach. Pomyślcie natomiast o zawodnych procedurach operacyjnych; o niedostatecznej wiedzy technicznej… Wyliczać mógłbym długo.

— Dosyć tego cholernego mielenia ozorem — powiedział Balcazar w przebłysku świadomości. — Nie zebraliśmy się tu, by o tym dyskutować. Jeśli ktoś chce działać na podstawie tej cholernej wiadomości, to niech działa. Z wielkim zainteresowaniem będę obserwował rezultaty.

Lecz wykonanie pierwszego ruchu przez kogokolwiek wydawało się mało prawdopodobne. Jak sugerowały słowa kapitana, obecni chętnie by przyzwolili, żeby ktoś inny popełnił pierwszy błąd. Następna narada odbędzie się za trzy miesiące, kiedy wiadomości zostaną dokładniej przejrzane. Cała populacja statków zostanie poinformowana o istnieniu tych wiadomości w pewien czas po tym. Oskarżenia, które rzucano podczas narady, zostały zapomniane. Ostrożnie mówiono, że cała sprawa nie tylko nie zwiększy napięć między statkami, ale może prowadzić do odwilży we wzajemnych stosunkach.

Teraz Sky siedział z Balcazarem w promie. Lecieli do domu.

— Niedługo dotrzemy do „Santiago”, kapitanie. Może by pan spróbował trochę odpocząć?

— Niech cię diabli, Tytusie… gdybym chciał odpocząć, to… — Balcazar zapadł w sen, nim zdążył skończyć zdanie.

Statek rodzinny — na przednim displeju taksówki zaledwie cętka. Skyowi czasami wydawało się, że statki to wysepki małego archipelagu, rozdzielone obszarami wód tak wielkimi, że każda wysepka miała sąsiada dopiero za linią horyzontu. Na archipelagu stale panowała noc, a światła wysp były bardzo słabe i dostrzec je można było dopiero z bardzo bliskiej odległości. Oddalenie się od którejś z tych wysp w ciemność i zawierzenie systemom nawigacyjnym taksówki, zaufanie, że nie poprowadzą jej w przestworza oceanu, wymagało aktu wiary. Sky, jak to często robił, zastanawiał się nad sposobami zabójstwa; myślał o uszkodzeniu autopilota taksówki: należałoby to zrobić tuż przed tym, nim wybrana ofiara wsiądzie do pojazdu, by udać się na inny statek. Bez trudności można doprowadzić do stanu, w którym taksówka obierze całkowicie niewłaściwy kierunek i umknie w czerń. Do tego utrata paliwa lub awaria systemu podtrzymywania życia — otwierały się naprawdę podniecające możliwości.

Ale nie dla Skya. On zawsze towarzyszył Balcazarowi, więc powyższy plan miał ograniczoną wartość.

Wrócił myślami do narady. Inni kapitanowie Flotylli bardzo się starali nie zauważać okresowego osłabienia uwagi Balcazara ani symptomów zwykłego szaleństwa. Sky widział jednak, że kiedy tylko udawał, że patrzy w inną stronę, wszyscy wymieniali zatroskane spojrzenia nad wielkim wypolerowanym mahoniowym blatem. Najwidoczniej ogromnie ich to niepokoiło, że jeden z ich grona tak wyraźnie traci rozsądek. Któż mógł być pewien, że nie czyha na niego balcazarowski typ szaleństwa? Sky oczywiście ani razu nie przyznał, że stan zdrowia kapitana budzi obawy. Byłby to najpoważniejszy przejaw nielojalności. Cały czas zachowywał twarz pokerzysty i powagę w obecności swojego kapitana, posłusznie kiwając głową po każdej niezbornej wypowiedzi swego zwierzchnika; niczym nie okazał, że również uważa Balcazara za wariata.

Innymi słowy, grał rolę lojalnego sługi.

Rozległ się sygnał z konsoli taksówki. Z czerni wynurzył się „Santiago”, olbrzymi, choć nadal trudny do dostrzeżenia, gdy w kabinie promu paliły się światła. Balcazar chrapał, srebrny strumyczek śliny ozdobił jeden z jego epoletów niczym delikatny nowy wskaźnik rangi.

— Zabij go — powiedział Klaun. — No, zabij. Ciągle jest na to czas.

Sky wiedział, że tak naprawdę Klauna w kabinie nie ma, ale w jakimś sensie był on w niej obecny. Jego wysoki, drżący głos zdawał się wychodzić nie z czaszki Skya, ale z pewnej odległości poza nią.

— Nie chcę go zabijać — oświadczył Sky, dodając dla własnego użytku milczące „jeszcze nie”.

— Przecież wiesz, że chcesz. On zawadza. Zawsze zawadzał. To stary, chory człowiek. Naprawdę wyświadczysz mu grzeczność, jeśli go teraz zabijesz. — Głos Klauna ścichł. — Spójrz tylko na niego. Śpi jak niemowlę. Chyba śni szczęśliwy sen o swych chłopięcych czasach.

— Skąd to wiesz?

— Jestem Klaunem. Klaun wie wszystko.

Cichy metaliczny głos z konsoli ostrzegł Skya, że zaraz wejdą do sfery chronionej wokół swego statku. Taksówka zostanie zaraz przejęta przez automatyczny system sterujący ruchem i doprowadzona do hangaru.

— Nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem — powiedział Sky.

— Ale często o tym myślałeś, prawda?

Nie było sensu się z tym spierać. Sky cały czas fantazjował na temat zabijania ludzi. Rozmyślał, jak zabić swoich wrogów — tych, którzy go zelżyli albo którzy — jak podejrzewał — obmawiają go za jego plecami. Wydawało mu się, że pewni ludzie powinni zostać zabici tylko dlatego, że są słabi czy ufni. Na takim statku jak „Santiago” jest wiele okazji do popełnienia morderstwa, ale bardzo małe szanse, że nie zostanie to wykryte. Niemniej jednak płodna wyobraźnia Skya zajmowała się tym problemem dostatecznie długo i opracowała kilkanaście strategii usunięcia niektórych wrogów.

Do tej chwili — do chwili gdy przemówił Klaun — Skyowi wystarczały fantazje. Odgrywał w mózgu przebieg tych wstrętnych małych morderstw, ciągle przyozdabiał je szczegółami i to stanowiło dla niego dostateczną nagrodę. Klaun miał jednak rację: jaki sens ma rysowanie złożonych schematów konstrukcyjnych i projektowanie pracochłonnych szczegółów, jeśli w pewnym momencie nie rozpocznie się procesu konstruowania?

Spojrzał znowu na Balcazara. Jak zauważył Klaun, był on taki spokojny.

I taki łatwy do zranienia.

Оглавление

  • Tom 1: Pościg
  • JEDEN
  • DWA
  • TRZY
  • CZTERY
  • PIĘĆ
  • SZEŚĆ
  • SIEDEM
  • OSIEM
  • DZIEWIĘĆ
  • DZIESIĘĆ
  • JEDENAŚCIE
  • DWANAŚCIE
  • TRZYNAŚCIE
  • CZTERNAŚCIE
  • PIĘTNAŚCIE
  • SZESNAŚCIE
  • SIEDEMNAŚCIE
  • OSIEMNAŚCIE
  • DZIEWIĘTNAŚCIE
  • DWADZIEŚCIA
  • DWADZIEŚCIA JEDEN
  • DWADZIEŚCIA DWA X Имя пользователя * Пароль * Запомнить меня
  • Регистрация
  • Забыли пароль?

    Комментарии к книге «Migotliwa wstęga. Tom 1: Pościg», Аластер Рейнольдс

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства