«Białe skrzydła kopciuszka»

924

Описание

Akcja tego utworu rozgrywa się na pewnej planecie, na której piękna astronautka poddaje się procesowi bioformacji — by stać się ptakiem o białych skrzydłach. O nieoczekiwanych perypetiach związanych z tymi nowymi możliwościami opowiada Bułyczow.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Kirył Bułyczow Białe skrzydła kopciuszka

Tytuł oryginału: Biełyje krylja Zołuszki

Przełożył Tadeusz Gosk.

1

Nad Pawłyszem zawisło jakieś fatum i nic się na to nie dało poradzić. Biedny Pawłysz siedział w bufecie i liczył: na „Cecerę” spóźnił się, więc musiał polecieć „Kompasem” i w rezultacie trafił do smoków, łącznie stracił w ten sposób ponad trzy miesiące urlopu i ani na krok nie zbliżył się do Korony. „Kompas” uległ awarii — znów prawie dwa miesiące straty. Jeśli dodać do tego dodatkowe przeloty, będziemy mieli niemal dokładnie pół roku. Cholery można dostać. Na domiar złego nasłuchał się dobrych rad i dobrowolnie zakotwiczył w takim miejscu, gdzie statki po prostu się nie pojawiają.

Wszystkiemu winien był Bakow, stary znajomy dowodzący teraz ratownikiem.

— Sława — powiedział Bakow. — Jednak będziemy musieli odholować „Kompasa”, bo nie ma sensu zaśmiecać obcych planet własnym sprzętem. Minie głupie tysiąc lat, ktoś tam znajdzie szczątki statku i zacznie budować fantastyczne teorie. Wiesz przecież, do czego to może doprowadzić…

Siedzieli na brzegu. Znów zachodziło słońce i znów iskierkę latarni nawigacyjnej można było dostrzec gołym okiem. Latarnia mrugnęła raz i drugi, przypominając o dniach tak zda się odległych, jakby upłynęło od nich co najmniej dwa lata. Podszedł Bauer. Był rozczochrany i wściekły.

— Słuchaj — zwrócił się do Bakowa, którego poznał jeszcze na pokładzie „Segeży”. Jeśli zamierzacie wyciągnąć stąd „Kompasa”, to już dawno powinniście zatroszczyć się o plastyk i aparaturę. Przecież nie możemy tu siedzieć do końca świata!

— Właśnie to Sławie mówiłem. Za jakieś dziesięć godzin ruszamy na naszą bazę. Nie ma sensu, żebyś tam leciał, bo nie wiadomo kto i kiedy wystartuje stamtąd na Ziemię. Nam na bazie zejdzie co najmniej miesiąc.

W związku z tym proponuję ci następujące rozwiązanie wyrzucimy się na planetoidzie koordynacyjnej „Askor” W ich układzie pracuje przynajmniej pół tuzina wypraw badawczych, więc statki snują się tam bez przerwy, zupełnie jak na kosmodromie pierwszej klasy Nie zdążysz się obejrzeć, kiedy zabiorą cię do domu albo do Koronów — do wyboru. Jeśli do nich trafisz, przekaż im z łaski swojej moje serdeczne pozdrowienia.

— Nie da rady — powiedział Pawłysz. — Koronów muszę odłożyć do lepszych czasów, bo ledwie mi starczy urlopu na powrót do domu.

— No, tośmy się dogadali — powiedział Bakow.

…Pawłysz siedział na planetoidzie już trzeci dzień. Zdążył tam poznać wszystkich i wszyscy jego znali. Chodził w gości, wypił morze herbaty, wygłosił pogadankę o reanimacji i zagrał symultanę szachową. Przepracował nawet pół dnia w szklarni i przez pół dnia dyżurował zamiast bufetowej Klary, która w tym czasie zajmowała się swoją właściwą pracą, a mianowicie badaniami z zakresu fizyki próżni. Trzy dni okazały się nieskończenie długie i nieskończenie nudne. Może dlatego, że Pawłysz w ciągu ubiegłego półrocza wyczerpał cały swój zasób ciekawości świata i teraz był skłonny największe nawet cudo potraktować jako zjawisko całkowicie banalne.

Bakow pomylił się, bo na planetoidzie był tylko raz i to akurat wtedy, kiedy cumowały tam trzy statki. Najczęściej nie było tam ani jednego. Na przykład żaden nie pojawił się przez ostatnie trzy dni.

Pawłysz siedział w bufecie, czytał nieśmiertelne dzieło Machiavellego „Historia Florencji” i florentyńskie intrygi też go śmiertelnie nudziły Geolog Ninoczka stała za ladą baru i wymyślała Krokotowowi, który miał dyżur poprzedniego dnia i zapomniał wymyć szklanki.

Planetoid drgnął. Mignęły lampy pod sufitem.

— Kto przyleciał? — zapytał Pawłysz z nadzieją człowieka siedzącego na zapadłej stacyjce w samym środku wojny domowej, kiedy pociągi już nie chodzą, ale jeszcze można się spodziewać, że w każdej chwili jakiś jednak przyjedzie.

— Miejscowy — powiedział ponury mechanik Achmed, wpatrując się w widelec zawieszony nad talerzem pełnym konserwowanych parówek. — Towarowiec czwartej klasy. Ninoczka odłożyła tablice pokreślone czerwonym pisakiem i nalała Pawłyszowi filiżankę kawy. Patrzyła na niego ze współczuciem i łagodnym rozczuleniem. Pawłysz bardzo jej się podobał i przedwczoraj przez trzy godziny opowiadała mu, dlaczego uważa swoje dwudziestoczteroletnie życie za skończone, a każdy akapit swojej spowiedzi kończyła słowami: „Rozumie mnie pan? Tutaj nikt mnie nie rozumie”. Pawłysz umiał słuchać, miał dobre oczy, a poza tym najdalej za kilka dni stąd odleci.

— Kursują tu przebudowane rudowce — powiedział Achmed. — Ten jest albo z Piątej Planety, albo z Projektu nr 18. Znudziły mi się te twoje parówki. Nino. Patrzeć na nie nie mogę.

— Takie same one moje, jak i twoje. Kiedy wypadnie twój dyżur, wtedy zapewne spróbujesz wymyślić coś innego.

— Czy można zapytać — mechanik zwrócił się do Pawłysza — gdzie się pan ostatecznie wybiera? Bo jeśli na Ziemię, to bym panu dał malutką paczuszkę. Dla matki. Proszę się nie obawiać, nie jest ciężka.

— Wezmę z przyjemnością — powiedział bez entuzjazmu Pawłysz, w którego bagażu leżało już co najmniej piętnaście „malutkich paczuszek”

— Sława — powiedziała Ninoczka — jest pan tajemniczym wędrowcem, którego gwiezdny wiatr gna od planety do planety. Czytałam gdzieś o takim niewolniku przeznaczenia.

— Ma pani rację. Z pewnością jestem jeńcem i wędrowcem.

— I przeznaczenie zdecyduje za pana. Przeznaczenie stanęło w drzwiach bufetu. Tym razem przybrało postać niziutkiego, krępego mężczyzny o przenikliwych czerwonych oczach. Mężczyzna nazywał się Spiro i po raz ostatni Pawłysz widział go podczas Święta Karnawału w Lunaporcie Spiro wyglądał jak prawdziwy wilk kosmiczny w swym starannie dopasowanym kombinezonie ze sprzączkami od pasów mocujących zbiorniki powietrza na ramionach i mnóstwem zamków błyskawicznych na wypchanych kieszeniach. Spiro uniósł się na palcach Jego kamasze były wyposażone w podkówki magnetyczne, które przy sparzały mu co najmniej dwa centymetry wzrostu i podwajały pewność siebie.

— No tak — powiedział Spiro głosem wilka kosmicznego, który dopiero co pokonał barierę świetlną i wrócił z sąsiedniej galaktyki. — Czym tutaj częstują? Czym odległy posterunek na rubieżach uraduje spragnionego myśliwca?

— Pan jest z ciężarówki? — zapytała Ninoczka.

— Tak, nasza stara łajba dowlokła się ostatkiem sił do waszych penatów.

— Cześć, Spiro — powiedział mechanik Achmed. — przywiozłeś midie?

— Nieurodzaj — odparł Spiro — Te ślimaki okropnie na coś chorują.

— Pewnie przehandlowałeś je fizykom — powiedział Achmed.

— To potwarz! — oburzył się nieszczerze Spiro. — Kiedy bym miał to zrobić?

Bufetowa postawiła na ladzie szklankę lemoniady. Spiro rozkołysanym krokiem podszedł do baru i wyciągnął rękę.

— Nie macie czegoś mocniejszego? — zapytał, doskonale wiedząc, że nie mają.

— Dopiero co byli tu kosmiczni piraci z Czarnej Gwiazdy — wtrącił się do rozmowy Pawłysz — Wyżłopali trzy beczki rumu i wysadzili w powietrze bimbrownię Przechodzimy na czystą wodę.

— Co? — spłoszył się Spiro. — Piraci? Znieruchomiał na moment ze szklanka lemoniady w lęku, ale zaraz poznał Pawłysza.

— Słuchaj — powiedział — Ja cię znam. Razem likwidowaliśmy skutki wybuchu na Księżycu. Ty się nazywasz Sawieliew.

Pawłysz nie zdążył zaoponować bodaj słowem, kiedy już Spiro odwrócił się do Ninoczki i powiedział konfidencjonalnym tonem:

— Jakieś pół roku temu eksplodowała wielka kopalnia na Księżycu. Nie słyszała pani?

— Skąd! — odezwał się Achmed. W tej zabitej deskami dziurze?… — Dziwne — powiedziała bufetowa. — Niedawno był tu statek z Ziemi. Załoga opowiadała, że kopalnia jest na ukończeniu.

— Zgadza się! — ucieszył się Spiro. A więc pani wie. Był kolosalny wybuch. Odłamki leciały na wszystkie strony! Na ratunek szli tylko ochotnicy. Proszę sobie tylko wyobrazić: próżnia, butle tlenowe pękają jak banki mydlane, lawa tryska strumieniami, a dokoła tylko lód i skały Czy to nie ciebie przypadkiem. Sawieliew, niosłem na grzbiecie do windy?

Spiro poruszył ramionami, przypominając sobie, jak to niósł Pawłysza.

— Po pierwsze nie pan — powiedział Pawłysz bez irytacji. Spiro był znajomym, Spiro uosabiał idiotyczny los Pawłysza. Spiro pławił się we własnym bohaterstwie i szczodrze dzielił się nim z otoczeniem Gotów był nawet część własnej sławy odstąpić Pawłyszowi. — Po wtóre, nie mnie W ogóle nie byłem wtedy w kopalni Zostałem na górze.

— Zgadza się, nie poszedłeś — przypomniał sobie Spiro. Nie poszedłeś, bo nie dla wszystkich starczyło skafandrów. To nie ciebie wynosiłem.

— Sam pan też nie zjeżdżał. Był pan na górze.

— Jasne! Byłem na górze potem, kiedy przyjechałeś. A przedtem siedziałem na dole.

Na Spira nie było metody. Jego pamięć wyróżniała się niesłychana selektywnością i zachowywała jedynie te okoliczności i wydarzenia, które ją mile łechtały Cała reszta bez śladu się z niej ulatniała Pozwalało to Spirowi zawsze żyć w zgodzie z samym sobą, żyć w sympatycznym świecie własnych sukcesów i bohaterskich dokonań. Spiro nie kłamał, tylko po prostu nie wszystko pamiętał.

— Wypij ze mną — zaproponował Pawłyszowi. — Panienka jeszcze nam naleje.

— Przyjeżdżam ci ja kiedyś na zapomnianej przez Boga i ludzi stacyjkę — przedrzeźniał go Achmed — i wyobraźcie sobie, spotykam starego przyjaciela, z którym matowaliśmy kopalnię na Księżycu. No i strzeliliśmy sobie po jednym…

— O mnie pan mówi? — zdziwił się Spiro. — A co w tym dziwnego? Przecież ja Sawieliewa nie widziałem od pół roku. Tyle wody upłynęło… Co porabiasz, gdzie jesteś? Dlaczego odszedłeś z Księżyca?

Nie czekał na odpowiedź Pawłysza, bo jej zwyczajnie nie potrzebował i dlatego bez pauzy ciągnął dalej — A u mnie mnóstwo zmian. Na Księżycu byłem tylko przejściowo. Potem poszedłem do Geworkiana. On mi to właśnie powiedział: Spiro, jesteś potrzebny na rubieży, na pierwszej linii. Ruszyłem zatem na pierwszą linię, gdzie najniebezpieczniej.

Spiro potoczył po obecnych tak płomiennym wzrokiem, że słowa najdelikatniejszego bodaj protestu uwięzły im w gardłach.

— I wszystko na moich barkach — ciągnął kosmiczny wilk. — Za wszystko odpowiadam. Może masz trochę czasu, co? Tak z tydzień. Potrzebuję człowieka na pierwsza linię. Niejednegośmy dawniej wspólnie dokonali, więc może i teraz pójdziesz do mnie?

Pawłysz pomyślał, że przeznaczenie mogłoby przybrać mniej malownicza postać. W tym momencie głośnik zaszeleścił i odezwał się głosem dyspozytora:

— Pawłysz, doktorze Pawłysz, proszę do mnie przyjść. Mam tu dla pana pewną propozycję.

Przepraszam — powiedział Pawłysz do Spirona.

— Doktor? — zdziwił się Spiro. — Jasne, że doktor, przecież wynosił rannych.

Pawłysz szedł do wyjścia, a za nim biegły słowa Spirona:

— Będę tu na ciebie czekał, krokiem się stąd nie ruszę. Jesteś mi potrzebny jak manna niebieska. Słyszysz, Sawieliew?

— To nie jest Sawieliew, tylko Pawłysz — poprawiła go Ninoczka.

— A u nas nazywali go Sawieliew — powiedział Spiro. — Pawłysz to nazwisko tylko dla krewnych.

Pawłysz wspiął się po wąskim trapie do dyspozytorni.

— Siadaj — powiedział dyspozytor. — Podchodzi jeszcze jeden statek.

— Skąd? dokąd?

— Obawiam się, że nic ci po nim. Idzie z Ziemi-14, to zresztą cię niezbyt interesuje… Ważne jest co innego: statek wyładuje wyposażenie dla stacji na Projekcie-18, a potem przeskoczy na Sentiper. Dwudziesty trzeci sektor, tam nieprędko doczekasz się na okazji do domu. Na Koronę też stamtąd nie latają. Zresztą może coś się trafić, ale ja bym na twoim miejscu nie ryzykował…

— Ale przecież Sentiper to duży port? Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem, że port jest duży.

— Duży, ale nie dla nas. Byłem tam dwa razy i wolałbym nie być po raz trzeci. Tamtejsi mieszkańcy nie są humanoidami. Kule o średnicy poniżej metra. Wszystko, łącznie i toaletami, jakoś przerobili, żeby hurnanoidzi nie wyzdychali już pierwszego dnia, więc da się jakoś wytrzymać… Aha, byłbym zapomniał, ciążenie wynosi półtora „g”. Ale jeśli poczekasz tam ze dwa tygodnie…

Dyspozytor aż się przeraził na myśl, że Pawłysza może spotkać taka koszmarna przygoda, zmrużył oczy i wykrzywił swoją malutką tamilsko twarzyczkę w tragicznym grymasie.

— Cóż mi zatem chcesz zaproponować? — zapytał Pawłysz.

— Po pierwsze naszą gościnę.

— Bardzo to z waszej strony mile.

— Po drugie świeże owoce i warzywa przez okrągły rok. Z naszej własnej szklarni.

— I wreszcie konkretny termin odlotu na Ziemię, mam nadzieję!

Dyspozytor otworzył grube tomisko dziennika dyżurów. Dyspozytor był konserwatystą, a poza tym, jak wielu ludzi małych i drobnych, miał słabość do solidnych przedmiotów.

— Jeśli wszystko potoczy się normalnie — oświadczył, kiedy jego palec dotarł w końcu do odpowiedniej rubryki — za sześć dni przycumuje tu liniowiec „Moskwa”.

— I poleci wprost na Ziemię?

— O ile się nie mylę, tak.

— Warto się nad tym zastanowić.

— Z powodzeniem możesz tu spędzić ten tydzień. Zrobisz nam przyjemność. Możesz skoczyć na Projekt-18. Akurat przyleciał stamtąd transportowiec. Oni tam będą przyjmować urządzenia z Ziemi. Jest na co popatrzeć… Zwłaszcza ty, jako biolog, znajdziesz tam wiele rzeczy godnych obejrzenia.

— Polecę na Projekt-18, a tymczasem „Moskwa” odleci beze mnie.

— „Moskwa” nie zjawi się tu przed upływem pięciu dni. Dzisiaj mieliśmy z nią łączność. Jeszcze nie wystartowała z Stentipera.

— A więc radzisz mi zostać…

— Wręcz namawiam.

— Pozwolisz mi się trochę zastanowić?

— Proszę cię bardzo, ale pamiętaj, że „Astrolabium” odlatuje stąd za jakieś dwie godziny.

Pawłysz wrócił do bufetu, ośrodka życia towarzyskiego planetoidy. Nie miał wątpliwości, że dyspozytor udzielił mu życzliwej rady i że sam jego pomysł był rozsądny. Ale posłuchać go, oznaczało spędzić kolejny tydzień w całkowitej bezczynności, co było perspektywą zupełnie przerażającą. Koncepcja urlopu składającego się z długich okresów całkowitego spokoju, tylko od czasu do czasu przerywanych dla okrasy krótkimi dniami czy najwyżej tygodniami większej aktywności, zupełnie go nie urządzała. Zamierzał zdrowo sobie popracować na Koronie, a tymczasem przekształcił się w banalnego wczasowicza, zmuszonego do wymyślania sobie jakichkolwiek rozrywek.

Lecieć na Sentiper, gdzie wszystko przystosowane jest do potrzeb istot o innych kształtach i wymiarach, też nie miało większego sensu. A jednak Pawłysz, który już zaczynał czuć się w bufecie jak stały składnik jego wyposażenia, coś w rodzaju stołu lub ekspresu do kawy, z każdą chwilą coraz bardziej skłaniał się ku myśli, żeby odlecieć przypadkowym statkiem na ten okropny Sentiper. Niech się dzieje co chce. W każdym razie lepszy jest jakikolwiek ruch niż ten zapyziały bufet… Pawłysz zapomniał, że nie dalej jak pół godziny temu uznał Spirona za swoje przeznaczenie. Ale przeznaczenie o nim nie zapomniało.

Spiro stanął w drzwiach bufetu, Płonął gniewem, jego czerwone ślepka miotały błyskawice i zda się, przepalały plastykowy blat baru,

— To jest śmierć! — powiedział z głębokim przekonaniem w głosie. — Śmierć i zguba. Ja osobiście umywam ręce!

Pokazał, jak umywa ręce i Ninoczka odłożyła książkę, patrząc na niego z wielkim zainteresowaniem.

— Jeśli on tu wpadnie — powiedział Spiro — to powiedzcie mu, że i tak go znajdę, a wówczas żywy z tego nie wyjdzie.

Odwrócił się na pięcie i zniknął, nie wyjaśniając komu należy przekazać jego groźne ostrzeżenia.

— Nie przejmuj się, Pawłysz — powiedziała bufetowa. — On zawsze tak.

— Co on robi na Projekcie-18?

— Oni są tam przekonani, że nikt lepiej od niego nie potrafi zdobyć dla ich stacji niezbędnego zaopatrzenia. Przynajmniej raz w tygodniu pojawia się tutaj, konfiskuje nam cały zbiór ogórków, zabiera ze wszystkich statków pocztę i urządzenia, swoje i cudze. Krótko mówiąc jest głównym sprawcą zamieszania w naszym układzie.

— Na Projekcie trwa jakaś duża budowa? — zapytał Pawłysz.

— Nie, ale przez naszą planetoidę zaopatruje się cały układ, osiem planet, a przecież na sześciu pracują grupy badawcze, poza tym tankują u nas statki miejscowych linii, a czasami wychodzą z podprzestrzeni liniowce dalekiego zasięgu. Tak się przyjęło. Czasami spotyka się u nas do pięciu statków na raz. Wtedy tak się człowiek w bufecie narobi, że potem przez trzy dni musi przychodzić do siebie.

— To już koniec! — wykrzyknął Spiro, który znów pojawił się w bufecie niczym diablik wyskakujący z pudełka. Stał we framudze drzwi jak w owalnej ramie i trzymał pod pachą niewielki tobołek. — I nikt nie ma pojęcia, co będzie dalej! Gdyby tak Geworkian się o tym dowiedział!

— Znalazł je pan? — zapytała uprzejmie bufetowa, podając Spironowi kolejną szklanicę lemoniady.

Spiro wypił ją jednym haustem, odrzucając głowę do tylu, jakby wlewał w siebie wyjątkowo wstrętne lekarstwo.

— Nie! — odparł, odstawiając szklankę na bar. — Praca stacji została totalnie uniemożliwiona, nad ludzkimi istnieniami zawisła śmiertelna groźba. A oni po prostu zapomnieli zabrać z Ziemi-14 dwa kontenery. Nie jeden, tylko dwa! W dokumentach te kontenery są, w ładowni ich nie ma. Możecie to sobie wyobrazić?

— Jakiś ważny ładunek? — zapytał Pawłysz.

— Ważny? — głos Spirona wibrował. Pawłysz przestraszył się, że wilk kosmiczny zaraz sarkastycznie się roześmieje.

Ale Spiro się nie roześmiał, tylko zagapił się na Pawłysza. Pawłysz poczuł się jak malusieńka myszka, która nieopatrznie weszła w drogę ogromnemu i okropnie głodnemu kocurowi.

— Sawieliew? — zapytał surowym tonem. — Lecisz na Senpiterę?

— Ja?…

Spiro wcale go nie słuchał.

— Uratujesz nas. Jasna rzecz, że nas uratujesz. Na Senpiterze w drugim magazynie leżą zapasowe kontenery. Nie wiedziałem, że mogą się przydać, ale nikomu ich nie oddałem. Miałem przeczucie, że właśnie one nas uratują! Skoczysz tam i stracisz tylko dzień na to, żeby wydusić je z Helenki, przedstawicielki Floty. Helenka będzie się z początku opierała, powie ci…

— Spiro, daj człowiekowi spokój! — powiedziała Nina. — Doktor niczego z Helenki nie wydusi, bo przecież te kontenery nie są twoje.

— Są moje, bo bez nich wszystko przepadło!

— No to leć sobie po nie.

— A kto odwiezie ładunek na Projekt? Ty?

— Nie, wszyscy mamy dość własnej pracy.

— Przecież mówię! No więc słuchaj, Sawieliew…

— Po pierwsze nie jestem żaden Sawieliew, tylko Pawłysz — powiedział Sława — a po wtóre nie mam najmniejszego zamiaru lecieć na Senpiterę. Czekam na statek idący w stronę Ziemi.

— Co? Wybierasz się na Ziemię?

Spiro zaczął szybko kalkulować, jaką też korzyść może przynieść mu Pawłysz, jeśli leci na Ziemię. Myśli tak intensywnie kłębiły się w jego mózgu, że aż od tego zaczął miarowo wachlować uszami, a włosy stanęły mu dęba. Pawłysz mimo woli zaczął podziwiać energię tego człowieka.

— Na Ziemię… — powtórzył Spiro — Jasne. Polecisz „Moskwą”, która będzie tu w piątek Wylecimy na jej spotkanie, jak obiecaliśmy. To znaczy, że do piątku nie masz nic do roboty. Nie zaprzeczaj i nie kłam!

Pawłysz nie zaprzeczał, bo nie mógł tego zrobić. Przecież dopiero co, przy świadkach, odmówił wyprawy na Senpiterę.

Do bufetu zajrzał młodzieniec w roboczym skafandrze kosmicznym i wyjściowej czapce mundurowej Floty.

— Pan tutaj. Spiro? — zapytał. — A ja szukam pana po całej bazie. No i jak będzie?

— Chwileczkę.

Spiro podszedł do lady, przy której siedział Pawłysz i rzucił mu przed nos ciężki tobół.

— To dla ciebie — powiedział i szybko, nie oglądając się, wybiegł za kosmonautą.

Tobół rozsupłał się i na polerowaną powierzchnię blatu wypełzły jak żywe niezliczone koperty, paczki i paczuszki. Cały ten kram usiłował spaść na podłogę, więc Pawłysz wspomagany przez bufetową zaczął łowić niesforne przesyłki i wpychać je na powrót do torby.

— On tak zawsze obchodzi się z torbą — powiedziała Ninoczka tonem pełnym potępienia — Narobi hałasu, rzuci jak popadnie i ucieknie A ludzie tak czekają na listy!

Pawłysz z rezygnacją upchał w torbie przesyłki. Nie był zły na Spirona ani też przytłoczony jego elokwencją, tylko po prostu ciekaw, czym się to wszystko skończy.

— Tu jest jeszcze jeden list — powiedziała Ninoczka, podając Pawłyszowi kopertę z wideokartą, czy też płaską kasetą Na kopercie widniał adres: „Marina Kim Projekt-18 Laboratorium Centralne”. Pawłysz starannie schował przesyłkę.

Do pokoju znów wpadł Spiro.

— No więc tak — powiedział od progu. — Ja teraz lecę na Senpiterę. Bez kontenerów nie mam co wracać.

Nie znasz doktora Dimowa. I lepiej, żebyś go nie poznał! Mam dwadzieścia minut czasu. Zaraz ci dam konosament i pokażę, gdzie zaparkowałem ciężarówkę. Potem pobierzesz warzywa od ogrodnika. Nie będę cię z nim zapoznawał. Helga to zrobi. Załadujesz wszystko i odwieziesz na Projekt-18. Nie bój się, ciężarówka jest automatyczna i sama zawiezie cię na miejsce, ale towaru musisz strzec jak oka w głowie!.. Wiem wszystko! Dyspozytor powiedział mi, że i tak czekasz na „Moskwę”, a jej nie przegapisz. Wrócę za pięć dni albo i wcześniej, może nawet właśnie „Moskwą!”. Nie zapomnimy o tobie! Słowa Spirona to mur-beton i tytan. Resztę przekażesz Dimowowi ustnie. Zobaczysz, że będzie miał kupę frajdy! I nie zapomnij przed odlotem porozmawiać z dyspozytorem. On też ma coś do przekazania na Projekt. Jasnej Tylko się nie opieraj! I tak już wszystko zostało bez ciebie zdecydowane, a poza tym nie możesz przecież sprawić zawodu starym przyjaciołom… Czyżbyś zapomniał, jak razem wyciągaliśmy poparzonych z księżycowej kopalni? Nie, nie zapomniałeś, więc się nie sprzeciwiaj i nie mów nic, bo kosmonauci nie porzucają przyjaciół w biedzie, a ty jesteś tu jedynym wolnym człowiekiem z wykształceniem kosmicznym. Kto prócz ciebie może dociągnąć ciężarówkę do planety? Nikt. Nie opieraj się…

Spiro błagał, groził, pochlebiał, zalewał Pawłysza potokami słów i wykrzykników. Nie liczył wprawdzie na zgodę Sławy, ale też nie widział innego wyjścia.

— Chwileczkę! — powiedział Pawłysz i musiał to powtórzyć, bo Spiro usłyszał w jego glosie zdecydowanie i już przygotowywał się do wystrzelenia kolejnej salwy argumentów. — Chwileczkę! Uspokój się wreszcie i słuchaj — ryknął pełnym głosem i rąbnął pięścią w bar. — Zgadzam się lecieć na Projekt! Bez żadnego namawiania polecę na Projekt! Czy nie przyszło ci do głowy, że od dawna marzę tylko o tym, żeby polecieć ciężarówką na Projekt-18?

Spiro zamarł, a jego czerwone ślepka zwilgotniały. Zabulgotał dziwnie i wykrztusił:

— Dziękuję ci, chłopcze…

Ale zaraz wziął się w garść i dorzucił:

— Wobec tego zabieraj się ze mną. Szybko. Nie mamy chwili do stracenia.

— Dobrze pan robi! — wykrzyknęła z aprobatą Ninoczko — Sama bym z chęcią poleciała, ale ciągle nie ma czasu. Może jednak na dniach się wybiorę. Wówczas się tam zobaczymy.

2

Przepisy wymagały, aby na pokładzie towarowego planetolotu czwartej klasy znajdował się człowiek. Nie znaczyło to bynajmniej, że ta obecność była konieczna ze względów technicznych. Nic podobnego: ciężarówka sama potrafiła pokonać zadaną trasę, ale automaty nie mogą ponosić odpowiedzialności za wszystkie błędy popełnione przez ludzi przy załadunku towarów i programowaniu toru statku, za zmiany planów wprowadzone w ostatniej chwili i za inne obłędne pomysły, które zrodzić się mogą jedynie w umyśle istoty tak niedoskonałej jak człowiek.

Ciężarówka podeszła do planety Projekt—18 od nocnej strony i upłynęło dobrych parę minut, zanim mglisty horyzont globu rozświetlił się białym blaskiem, a słońce, w którego stronę mknął stateczek, wypełniło całe niebo, zgasiło wszystkie gwiazdy i odbiło się w gładkim oceanie, tak ogromnym, że oczy same natychmiast zaczynały wyszukiwać w nim Jakiegokolwiek punktu zaczepienia: wyspy, skraju lądu, góry, czegokolwiek, co tylko różniłoby się od tej nieskończonej oceanicznej równiny.

Pawłysz wyhamował i wszedł na orbitę stacjonarną. Następnie wcisnął klawisz radiostacji i wywołał gospodarzy.

Wiedział, że Stacja prowadzi ciężarówkę i czekał na charakterystyczny szum w głośniku, oznaczający, że pasmo łączności zwolniło się dla pilota.

Jakieś ciemne punkciki przemknęły po gładzi oceanu. Pawłysz pomyślał, że to małe wysepki. Zza kratki głośnika rozległ się przytłumiony szum.

Stacja — powiedział Pawłysz. — Stacja. Podchodzę do lądowania.

— Spiro, masz coś z gardłem? — zapytała radio.

— To nie Spiro — odparł Pawłysz — Spiro poleciał na Senpiterę, a ja go zastępuję.

— Jasne! — powiedziała Stacja.

— Przejdę na ręczne sterowanie — zameldował Pawłysz — Łajba jest trochę przeładowana i obawiam się, że może sama nie trafić do kei.

Z prawej strony nad pulpitem sterowniczym obracał się globus planety Zawieszony nad nim czarny punkcik — ciężarówka — wolno zbliżał się do światełka oznaczającego Stację.

— Ani mi się waż! — warknęła Stacja.

— Nie martwcie się — powiedział Pawłysz, patrząc na przyrządy pokładowe.

Facet wyraźnie mija szczyt krzywej! — odezwał się jakiś zaniepokojony głos, po czym zwrócił się wprost do Pawłysza — Proszę wykonać jeszcze jeden obrót. Statek jest niezawodny i sam potrafi znaleźć drogę do domu Niech pan lepiej nie manewruje, bo to się może źle skończyć.

— Jestem z Floty Dalekiego Zasięgu — odpowiedział Pawłysz — i na tych ciężarówkach wylatałem parę godzin więcej niż Spiro.

— Nie o to chodzi — powiedziała Stacja, ale Pawłysz już się wyłączył. Tego tylko brakowało, żeby ktoś poddawał w wątpliwość kwalifikacje personelu Floty! Nawet najskromniejsi jej funkcjonariusze dostają wysypki na myśl, że mogliby sobie nie poradzić z pilotowaniem statku towarowego czwartej klasy.

W dole przepłynęła grupa wysepek rozsianych na lustrze oceanu Na przymglonym horyzoncie majaczyła stacja Ciężarówka zbyt wolno traciła wysokość, więc Pawłysz zablokował automaty i na moment włączył silniki hamujące. Przeciążenie wdusiło go w fotel. Statek wszedł w lekkie pierzaste obłoczki Pawłysz zerknął na kontrolkę temperatury poszycia Pancerz nagrzał się bardzo nieznacznie, bo Projekt-18 miał rozrzedzoną atmosferę, a obłoczki z pewnością składały się z luźnych kryształków dwutlenku węgla.

— Co ty wyprawiasz! — oburzyła się Stacja — Przecież ci mówiliśmy, żebyś szedł na autopilocie!

Pawłysz nie odpowiedział, bo nie czuł się winny. Zrobił przecież tylko to, co na jego miejscu zrobiłby każdy inny pilot. Po co ciągnąć jeszcze jeden obrót, marnować niepotrzebnie paliwo, kiedy można wylądować z biegu?

Statek spadał na planetę po stycznej, jak bolid. Rakiety hamulcowe wprawiały go w wibracją, której Pawłysz starał się nie zauważać, stosując rodzaj autohipnozy, pomagającej jedynie tym, którzy wierzą w jej skuteczność.

Ciężarówka nie potrafi się odpowiednio zatroszczyć o upartych pasażerów. Nie przeszkadza to Spironowi, który z pewnością nie ma zielonego pojęcia o autohipnozie, ale też na pewno nigdy nie przejmuje sterów statku. Gdyby Pawłysz był bardziej zdyscyplinowany, też wylądowałby komfortowo i w dodatku nie naraziłby się załodze Stacji.

Na skraju kamienistej wyspy ukazała się podkowiasta dolina zamknięta w głębi skalistymi urwiskami. Bliżej pienistej linii przyboju połyskiwał krąg lądowiska. Po chwili ciężarówka dotknęła podwoziem gruntu Pawłysz szczęknął ponownie przełącznikiem radiostacji.

— W co mam się ubrać? — zapytał. — Jaka tam u was pogoda?

Włączył wideofon. Na ekranie ukazała się szeroka płaska twarz mężczyzny z ogoloną czaszka Dyżurny miał wąskie, przymrużone oczy, cienkie brwi o kształcie przestraszonych ptaków i w ogóle wyglądał jak Dżyngis-chan, który akurat dowiedział się, że jego ulubiona orda została wyrżnięta w pień przez niewiernych.

— I kto takich tu przysyła? — zapytał, mając na myśli Pawłysza. — Dlaczego tacy ludzie nigdy nie potrafią uszanować życzeń gospodarzy?

— Zaoszczędziłem dwie tony paliwa — odparł skromnie Pawłysz — Przyprowadziłem statek na godzinę przed czasem, nie sądzę zatem, abym zasłużył na szczególne potępienie. W cóż więc ubieracie się tutaj, kiedy wychodzicie na dwór?

— Spiro zostawił tam swoje ubranie — odpowiedział Dżyngis-chan.,

— To wdzianko będzie na mnie nieco przykuse — zauważył Pawłysz — Przewyższam go wzrostem.

— No dobra — mruknął Dżyngis-chan — Zaraz do pana przyjdę. Potrafi pan otworzyć właz?

Aluzja do niezbyt wysokich umiejętności krnąbrnego pilota była aż nazbyt przejrzysta, ale Pawłysz wysłuchał jej bez drgnienia powiek.

— Potrafię — powiedział.

— Proszę zatem otworzyć zewnętrzną pokrywę. Będę u pana za trzy minuty.

Pawłysz odpiął pasy, wyjął z bocznej skrytki fotela pocztę i książki przekazane przez dyspozytora, wstał, otrzepał się lekko, bo ciążenie na planecie nie przekraczało chyba połowy ziemskiego. Drzwi kabiny odjechały w bok i do środka wszedł Dżyngis-chan w ocieplonym kombinezonie i masce tlenowej zakrywającej dół twarzy. Brzeg grubej pilotki przylegał ściśle do brwi, widoczne były jedynie oczy, nadal wściekle i pogardliwe. Dżyngis-chan nie był sam. Tuż za nim do kabiny wśliznął się wysoki, szczupły mężczyzna o wyblakłych oczach ukrytych pod nawisłymi czarnymi brwiami.

— Niech pan przymierzy — warknął Dżyngis-chan. — Powinien pasować.

— Z pewnością będzie pasował — powiedział drugi mężczyzna, podając Pawłyszowi rękę — Jesteśmy mniej więcej tego samego wzrostu, o to jest mój zapasowy kombinezon. Proszę wybaczyć, ale nie spodziewaliśmy się pana.

— Dzień dobry — powiedział Sława. — Nazywam się Pawłysz. Byłem akurat na planetoidzie, kiedy Spiro musiał polecić na Senpiterę. Zgodziłem się w jego zastępstwie podrzucić tu wasze ładunki Nie przypuszczałem, że będzie to źle widziane…

Skłonił się ze sztywną godnością. W końcu z własnej nieprzymuszonej woli pomógł ludziom, nie wyrządzając im przy tym żadnej krzywdy. Ciężarówka jest na miejscu, ładunek nietknięty, a przeciążenia odczułem tylko ja.

— Naturalnie, naturalnie — powiedział nerwowo chudy. — Nazywam się Dimow. Dymitr Dimow. Doktor Dimow Kieruję tutejszym oddziałem naszego instytutu. Widzę, że jesteśmy kolegami po fachu.

Wskazał długim, szczupłym palcem pianisty plakietkę ze żmiją oplatającą puchar, odznakę lekarza umieszczona na piersi Pawłysza tuż nad naszywkami z nazwami statków, na których służył.

— Tak, nie myli się pan.

— Wanczidorż — przedstawił Dimow Dżyngis-chana. — Proszę się na niego nie gniewać. Doskonale rozumiemy, że chciał pan jak najlepiej, ale na pana miejscu nie sprzeczałbym się z naszym dyżurnym, ponieważ, jak pan zapewne doskonale wie, chodziło mu jedynie o pańskie bezpieczeństwo…

Dimow musiał przyznać rację obu uczestnikom niespodziewanego konfliktu i sprawiało mu to widoczną przykrość.

— Proszę się ubierać, bardzo proszę — ciągnął, nie pozwalając Pawłyszowi wtrącić bodaj słowa — Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni, bo stale mamy trudności ze Spinorem. To wprawdzie autentycznie wspaniały człowiek i świetny fachowiec.

Dżyngis-chan, to znaczy Wanczidorż parsknął pogardliwie, wyrażając w ten sposób dezaprobatę dla słów zwierzchnika.

— Tak, Wan — zwrócił się do niego Dimow — Tak to właśnie wygląda. Spiro przynosi nam znacznie więcej pożytku niż szkody i z wielką niecierpliwością czekaliśmy na tę rakietę.

— Tu jest poczta — przypomniał sobie Pawłysz. No nią też pewnie czekaliście.

— Na nią również — przytaknął Dimow. — Jest pan gotów. — Pomógł Pawłyszowi umocować maskę, a potem dodał: — Mam nadzieję, że zostanie pan u nas przez parę dni? Będzie nam bardzo milo.

— Dziękuję — skłonił się Pawłysz.

Włączył ogrzewanie kombinezonu i poprawił maskę. Tlen dopływał bez zakłóceń. Kombinezon Dimowa był na niego nieco za szczupły, ale w gruncie rzeczy zupełnie wygodny. Pawłysz chciał zapytać, czy może zobaczyć się z Mariną Kim, ale zrezygnował z tego zamiaru. Dziewczyna mogła przecież pracować na jakiejś stacji podwodnej o wiele tysięcy kilometrów od bazy. Na wszystko przyjdzie pora. Teraz już mu nie ucieknie, teraz już na pewno ją odszuka. Wyszli na gładki, jakby wypolerowany grunt dolinki, obramowanej w odległości paruset metrów urwiskami skalnymi. Z drugiej strony zaczynał się ocean i fale przyboju z głuchym hukiem rozbijały się o czarny brzeg, przekształcając się w słupy białej piany. Pawłysz poprawił słuchawki, ale szum przyboju nadal brzmiał głucho i niewyraźnie, bo dźwięki gasły w rozrzedzonym powietrzu. Popatrzył w górę i złapał się na tym, że usiłuje dojrzeć czarny punkcik — smoka wypatrującego zdobyczy. Smoka nie było, tylko lekki, półprzezroczysty obłoczek zakrył na moment słońce i złagodził cienie, dotychczas bardzo ostre i głębokie.

Dżyngis-chan szedł przodem, przyciągając do boku worek z pocztą i ciągnąc za sobą wózek wyładowany warzywami i świeża żywnością. Dimow został z tylu. Zamykał właz. Dżyngis-chan wszedł w cień skały i jakby się w nim roztopił. Wózek oświetlony ostrym słońcem wolno wpełzał za nim i niknął, pozornie wnikał w skałę. Pawłysz ruszył za nim i znalazł się przed wolno odtaczającymi się na bok metalowymi wierzejami, zamykającymi wejście do jaskini.

— Wykorzystaliśmy tu wyjątkowo sprzyjające warunki naturalne — mruknął Dżyngis-chan.

Pawłysz obejrzał się Na zalanym słońcem lodowisku stał Dimow i patrzył w niebo.

— Proszę wejść — powiedział Dżyngis-chan. — Dimow przyjdzie później.

Wielki biały ptak wolno opadał w kierunku Dimowa.

Pawłysz omal nie krzyknął: „Uwaga! Padnij!” Ale Dimow ani myślał się ukrywać. Po prostu nie bał się białego ptaka. Ptak zatoczył koło nad jego głową, a Dimow uniósł rękę w geście jakby pozdrowienia. Ptak miał nieprawdopodobnie szerokie skrzydła i smukłe, delikatne ciało Zdawało się, że Dimow rozmawia i ptakiem.

Pawłysz pomyślał, że tutaj ludzie nie zajęli cudzej niszy ekologicznej.

— Dokarmiacie je? — zapytał.

— Dokarmiamy?

— Tak, ptaki.

— Naturalnie!

Dżyngis-chan miał nieprzyjemny zwyczaj wydawania sarkastycznych parsknięć, tym bardziej irytujących, że zupełnie nie było wiadomo, czy jest rad, czy też mocno się gniewa.

Drugi ptak ukazał się nieco ponad pierwszym. Złożył skrzydła i lekko opadł na skałę nad Dimowem. Dimow poklepał go po skrzydle. Pierwszy z ptaków uniósł się w górę i przeleciał nad Pawłyszem i Dżyngis-chanem. Drugi wziął rozbieg po lądowisku, zeskoczył ze skalistego brzegu i wzbił się w powietrze wśród rozbryzgów piany przyboju.

Wnętrze jaskini urządzone było wygodnie i solidnie. Poszczególne pieczary z wielkim rozmachem i znakomitym smakiem zostały przekształcone w pomieszczenia robocze i mieszkalne, przywodzące Pawłyszowi na myśl staroświeckie ilustracje do „Tajemniczej wyspy” Verne’a, której bohaterowie lubili rzetelny komfort, autor za i z upodobaniem i wszelkimi szczegółami opisywał, co i jak im się udało osiągnąć. Pawłysz pomyślał, że pokój Dżyngis-chana powinien mieć wykute w skale okno, przez które wpada wiatr od oceanu i z daleka widać nadpływający statek piracki.

Dimow powiedział:

— Mamy zbyt mało pomieszczeń mieszkalnych. W zeszłym miesiącu przyleciało sześciu młodych fizyków i zajęli wszystkie wolne pokoje, a nowych jeszcze nie zdążyliśmy urządzić. Zrobimy to w najbliższej przyszłości, jeśli tylko Spiro zdobędzie na Senpiterze urządzenia wiertnicze i wykładziny. Obiecał to załatwić.

— Zdobędzie — powiedział Dżyngis-chan. — Nie to, co trzeba, nie w tej ilości, ale na pewno zdobędzie.

— Tak, tak — zgodził się Dimow. — A więc, jeśli pan u nas zostanie, a zostanie pan, prawda? Nie, można przylecieć na taką planetę, jak Projekt-18, i natychmiast wracać! Jeśli więc pan u nas zostanie, będzie pan musiał pomieszkać w pokoju Wana. Nie ma pan nic przeciwko temu?

Pawłysz zerknął na Dżyngis-chana, który nawet nie odwrócił głowy, tylko nieruchomo wpatrywał się w ścianę i powiedział bez entuzjazmu w głosie:

— Ja naturalnie nie mam nic naprzeciw, ale obawiam się, że będę krępował gospodarza…

— Już to omówiliśmy — odparł Wan. — Ja zresztą rzadko bywam w swoim pokoju. Mam wiele pracy.

— Doskonale! — ucieszył się Dimow. — Byłem pewien, że się dogadacie Wan zaprowadzi pana do pokoju, bo ja niestety muszę już przeprosić.

Ruszył spiesznie korytarzem, a Wan rzucił sucho:

— Proszę tu chwilę zaczekać. Muszę odprowadzić wózek do kambuza.

Pawłysz został sam w przestronnym korytarzu, a właściwie podłużnej hali podziemnego miasteczka Czuł się głupio. Znalazł się nagle w sytuacji człowieka, który nie tylko nie ma się czym zająć, ale nawet na co popatrzeć. Korytarz był pusty, jakby go kto wymiótł, a przyszły gospodarz zdecydowanie nie należał do najgościnniejszych Pawłysz gotów był zrozumieć go i wybaczyć maniery młodzieńcowi, który poczuł się dotknięty, że przypadkowy pilot nie usłuchał go, ośmielił się wyrazić własne zdanie i wylądować nie tak, jak mu rozkazano. Czasami ludzie niezbyt w czymś biegli wręcz chorobliwie reagują na słowa i czyny, które ich zdaniem dyskredytują ich kwalifikacje lub zdolności. Reakcja Dżyngis-chana była więc zrozumiała. Tym bardziej, że przecież nie mógł wiedzieć, iż Pawłysz już w szkole latał na tych ciężarówkach i zaliczał pilotaż u samego Castlera, który lubił powtarzać „Nie obchodzi mnie, czy będziecie lekarzami pokładowymi, kucharzami, mechanikami, czy też kapitanami liniowców. Nic to również nie będzie obchodzić ludzi, którzy zrzędzeniem losu znajdą się na pokładzie planetolotu i których życie zależeć będzie od tego, jak dobrze nauczyłem lekarza pilotować ciężarówkę. Wyobraźcie sobie. I dalej Castler barwnie i szczegółowo opowiadał autentyczną czy też osobiście przez siebie wymyśloną historię o tym, jak to na statku, który uległ katastrofie na orbicie, z całej załogi pozostał przy życiu jedynie lekarz i on właśnie musiał uratować pasażerów. A dysponował jedynie planetarnym towarowcem nie przystosowanym do przewozu ludzi. Nie, Pawłysz nie miał pretensji do Wana, ale było mu przykro, że ich znajomość zaczęła się od konfliktu. Jak go jednak przekonać, że chciał tylko zaoszczędzić paliwo, a nie zrobić na złość dyspozytorowi?

— Chodźmy! — Wan bezszelestnie podszedł do Pawłysza. — Nie możemy bezmyślnie tracić czasu, kiedy ludzie czekają na pocztę. Muszę ją szybko posegregować.

Powiedział to takim tonem, jakby to Pawłysz był winien temu, że nie mógł dotychczas posegregować poczty. Pawłysz wzruszył ramionami i pospieszył za nim.

Pokój Wanczidorża wyglądał niemal dokładnie tak, jak go sobie Pawłysz wyobraził. Był wielokrotnie większy od standardowych klatek innych stacji badawczych i zaopatrzony w wąskie, wysokie okno wykute w litej skale, przez które do wnętrza wlewały się potoki światła słonecznego. Pawłysz podszedł do niego i zobaczył, jak u podnóża skały rozbijają się oceaniczne fale miarowo płynące do brzegu. Ale pirackiej fregaty nie było.

— To jest pańskie posłanie — powiedział Dżyngis-chan, wskazując najprawdziwsze w świecie, szerokie, wygodne łóżko, którego zagłówek sporządzony był z kamiennej płyty pokrytej skomplikowaną płaskorzeźbą.

— A pan? — zapytał Pawłysz. Drugiego łóżka w pokoju nie było.

— Przyniosę. Nie zdążyłem.

— Wobec tego ja będę spał na łóżku, które pan przyniesie — powiedział Pawłysz. — Gościnność też musi mieć swoje granice.

— Pozwoli pan, że ja te granice określę — burknął Dżyngis-chan. — To zresztą nie jest z mojej strony żadna ofiara.

Wysypał pocztę na stół i zaczął ją segregować.

— Proszą pana — powiedział Pawłysz — jeśli gniewa się pan na mnie za to, że nie usłuchałem polecenia, gotów jestem pana przeprosić. Ale proszę mi uwierzyć, że nic się nie mogło stać, bo ja te ciężarówki znam od dziecka. Po co więc miałem robić jeszcze jeden oblot?

— Nie ma o czym mówić — odparł Wan, nie odrywając się od pracy. — Tyle tylko, że jeśli ktoś opracował jakiś program, to trzeba go przestrzegać. Mam nadzieję, że nigdy już nie będzie pan pilotował statku lądującego na Projekcie.

— Nie o to chodzi…

— Spiron powinien wytłumaczyć panu w czym rzecz — powiedział Wan. — To jego wina. Porozmawiam sobie z nim,

— Współczuję mu! — Pawłysz spróbował obrócić wszystko w żart.

— Po nim, wszystko spływa jak po kaczce woda. Raz złapałem go w ostatniej chwili nieomal za rękę, kiedy zamierzał wysadzić w powietrze chmurę.

— Chmurę?

— Dimow lepiej to panu wytłumaczy. A ja muszę posegregować pocztę…

Pawłysz odszedł od okna. Wzdłuż zewnętrznej ściany pokoju, wygrodzonego z obszernej pieczary, stało wielkie biurko. Na jego blacie leżały płytki różowego i jasnozielonego nefrytu. Na jednej z nich był naszkicowany rysunek ptaka z ogromnymi skrzydłami. Nefryt ciepło świecił w słońcu. Muszla, podobna do połówki gigantycznego włoskiego orzecha, rzucała na sufit wielobarwne, perłowe zajączki. Wan pospiesznie segregował pocztę, rozkładając ją na równe stosiki. Jego drugie biurko stało pod boczną ścianą naprzeciw łóżka. Nad biurkiem wisiało kilka półek zastawionych przedmiotami, które mogą przydać się człowiekowi o dziwnych w swej różnorodności zainteresowaniach. O stosik mikrofilmów na drugiej półce oparta była fotografia Mariny Kim w ozdobnej ramce z masy perłowej pokrytej zawiłym wzorem. Marinę Pawłysz poznał od razu, chociaż sfotografowała się w jasnej peruce, która nadawała jej twarzy wyraz dziwnego uduchowienia, spowodowany zapewne kontrastem między bujnymi lokami kopciuszka a linią policzków i wykrojem oczu. Prawdziwe włosy Mariny Kim były czarne, proste i gładko ostrzyżone.

Pawłysz odwrócił się i zobaczył, że Wan patrzy na niego.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł mężczyzna w niebieskim kitlu i niebieskiej chirurgicznej czapeczce.

— Wan — powiedział — przepraszam, że wszedłem bez pukania. Podobno przyszła poczta.

Spostrzegł Pawłysza.

— Dzień dobry — powiedział. — Wie pan, już od ponad dwóch tygodni czekamy na pocztę, a Wan jest tak dokładny, że będzie ją sortował do wieczora.

— Jak tam u was? — zapytał Wan. — Polepszyło mu się?

— Płetwy to są płetwy — odparł mężczyzna w niebieskim kitlu. W ciągu dnia nie da się ich wyleczyć. No więc co z tą pocztą?

— Już idę — odparł Wan. — Niewiele mi zostało.

— Jest coś dla mnie?

— Wszystko w swoim czasie. Nie bądź taki niecierpliwy.

— No dobra — powiedział chirurg. Przygładził dłonią wąsiki, przesunął nią po spiczastej bródce i chrząknął.

— To pan przyprowadził ciężarówkę? — zwrócił się do Pawłysza.

— Tak. Zamiast Spirona.

— Bardzo mi miło, kolego. Długo pan zamierza u nas zostać? Bo jeśli tak, to znajdziemy dla pana jakieś zajęcie.

— To bardzo krzepiące — powiedział Pawłysz — ale wszędzie, gdzie się pojawię, natychmiast, proponuje mi się pracę, nawet nie pytając, jakim jestem pracownikiem.

— Dobrym! — powiedział kategorycznym tonem chirurg — Jestem fizjonomistą i potrafię określać takie rzeczy na pierwszy rzut oka. — Podał Pawłyszowi rękę i dodał.

— Nazywam się Jerychoński. Mój prapradziad był duchownym.

— No i co z tego?

— Zawsze tak mówię, żeby uniknąć pytań w rodzaju: „Lubi pan grać na trąbie?”, „Czemu ma pan taki cichy głos?”. To cerkiewne nazwisko.

Pawłysz znów zerknął na zdjęcie Mariny Kim. Pewnie niedługo zobaczy ją w naturze. Może nawet za parę minut. Czy się zdziwi na jego widok? Czy nie zapomniała? Można oczywiście zapytać o nią Wana. Już miał to zrobić, ale akurat wszedł chirurg…

— Skończyłem — powiedział Wan. — Idziemy. Pawłysz, pójdzie pan z nami? Zbiorą się tam wszyscy.

To mówiąc pakował przesyłki do dużej torby z licznymi przegródkami, każdy stosik do odrębnej kieszeni. Pawłysz zrozumiał, że i ta torba była roboty Wana, bo ten człowiek najwyraźniej lubił się otaczać wygodnymi, racjonalnie pomyślanymi przedmiotami, a jeszcze bardziej lubił takie przedmioty wykonywać sam.

— Udało mi się tu zmajstrować narty wodne — powiedział Jerychoński — ale Dimow nie ma duszy sportowca i rzuca mi kłody pod nogi. Albo mu szkoda paliwa, albo ma pilne zajęcie dla sternika motorówki…

Jerychoński gestem głowy wskazał Wana, jakby dając tym do zrozumienia, że i on należy do stronnictwa utrudniającego życie sportowcom.

— Gdybyś był na miejscu Dimowa, też byś nie pozwolił uganiać się na nartach wodnych po oceanie. Taka zabawa może skończyć się jedynie tym, że ty utoniesz, a motorówka ulegnie uszkodzeniu — powiedział Wan.

— I nie wiadomo przy tym — powiedział z gryzącym sarkazmem Jerychoński — co jest ważniejsze: moje lekkomyślne życie, czy też losy bezcennej motorówki.

— Twoje życie jest ważniejsze — odparł poważnie Wan. — Dlatego nie dostajesz motorówki. Ale motorówki też szkoda, bo jest nam potrzebna.

— Wiem — westchnął Jerychoński, — Z tobą trudno jest dyskutować, a już o pożartowaniu nawet nie ma mowy!

— To dlatego, że znam twoje żarciki na pamięć — odpowiedział Wan. — Już mi się serdecznie znudziły.

Weszli do obszernej sali, oświetlonej rzędem wykutych w skale okien. Podłoga była starannie wyrównana i wyłożona plastykiem. W najdalszym końcu sali stał długi stół otoczony podwójnym rzędem krzeseł. Było ich około czterdziestu i Pawłysz pomyślał, że załoga Stacji jest chyba niemal tak samo liczna. Pod ścianą, na której wisiało parę portretów, stał jeszcze stół do ping-ponga ze zdjętą siatką. Wan postawił torbę na stole i zaczął bez pośpiechu w pełnym nabożeństwa skupieniu, niemal rytualnymi gestami wyjmować z niej posegregowaną pocztę. Pawłysz poczuł, że ma coraz więcej sympatii dla Jerychońskiego, który miał po dziurki w nosie pedanterii Wana.

— Zawołam ludzi — powiedział Jerychoński.

— Poczekaj! — ofuknął go Wan, ale Jerychoński nie usłuchał, podszedł do ściany, otworzył niewielką wnękę i nacisnął guzik dzwonka, którego przerywany terkot przetoczył się przez korytarze i pomieszczenia stacji.

Pawłysz przyglądał się portretom. Ponury, czterdziestoletni mężczyzna o wystających kościach policzkowych: Iwan Grunik. Potem starzec i bardzo gęstymi, krzaczastymi brwiami: Armen Geworkian. Jeszcze jeden mężczyzna, młody, z wyrazem zdziwienia w błękitnych oczach: Mikołaj Dracz… Tych ludzi tutaj na Stacji znano i obdarzano szacunkiem. Zapewne już nie żyli, zginęli lub umarli własną śmiercią, ale dokonali czegoś ważnego w dziedzinie, którą zajmują się pozostali, ci, którzy pracowali z nimi dawniej lub wiedzą wszystko o tym, jak ci zmarli żyli, pracowali i dlaczego umarli… A teraz przyjdą tu ludzie wezwani dźwiękiem alarmowego dzwonka. I wśród nich będzie Marina Kim. Pomyślawszy to, Pawłysz odszedł od stołu do ping-ponga. W jednym ze stosików dostrzegł długą błękitną kopertę zaadresowaną do Mariny Kim.

Na salę weszło dwóch medyków w niebieskich kitlach, takich samych, jaki nosił Jerychoński. Pawłysz starał się nie patrzeć na drzwi i myśleć o rzeczach postronnych. Na przykład o tym, jak gra się w ping-ponga przy niskiej grawitacji. Obciąża się piłeczkę? Medycy nie zauważyli Pawłysza i ruszyli wprost do stołu, ale Wan powstrzymał ich gestem ręki:

— Poczekajcie aż wszyscy się zbiorą…

— Jakie to ma znaczenie? — znów zbuntował się Jerychoński.

— Tak zawsze się robi — odparł Wan.

Zjawił się Dimow.

— Gdzie listy służbowe? — zapytał, podchodząc do stołu.

— Proszę chwilę poczekać. — Wan nie zamierzał odstępować od rytuału nawet dla zwierzchnika.

Pawłyszowi wydało się, że na salę weszła Marina. Dziewczyna była czarnowłosa i wiotka, ale na tym jej podobieństwo do Mariny się skończyło. Była Hinduską. Miała mokre włosy i białe sari oblepiało miejscami wilgotną skórę,

— Sandro, nie przeziębisz się? — zapytał troskliwie Jerychoński.

— Tu jest ciepło — odparła Sandra.

Mówiła wolno, jakby dopiero uczyła się składać głoski. Potem głucho westchnęła i odchrząknęła.

— Tu jest ciepło — powtórzyła dźwięcznym głosem.

Sala zapełniała się. Ludzie byli w roboczych ubraniach, jakby tylko na moment oderwali się od swoich zajęć i zamierzali zaraz do nich powrócić. Pawłysz wpatrywał się w twarze wchodzących, bo następna przecież mogła być Marina Kim.

Wan celebrował obrządek. Podsunął stertę oficjalnej korespondencji Dimowowi, a potem brał kolejno, poczynając od najgrubszego, pliki listów i przesyłek, odczytując głośno nazwiska adresatów. Nikt nie protestował przeciwko temu uświęconemu czasem rytuałowi poza Jerychońskim — zdeklarowanym buntownikiem.

Ludzie podchodzili i brali listy, swoje i adresowane do tych, którzy nie mogli oderwać się od pracy i otaczający Wana tłum wolno się rozpraszał. Jedni rozsiadali się wygodnie, żeby przeczytać list, inni znów spiesznie wychodzili, żeby przesłuchać u siebie taśmę. Poczta się kończyła Mariny Kim nie było. Wan wziął garść przesyłek i podał ją Hindusce Sandrze.

— Dla stacji morskiej — powiedział. — Jest tam również list do ciebie. Nie wiedziałem, że przyjdziesz.

Pawłysz pochylił się do przodu, żeby sprawdzić, czy w tej paczuszce nie ma błękitnej koperty, ale niczego nie udało mu się dostrzec Sandra odwróciła się od niego, szukając listu Wan wziął ostatni stosik.

— Sam przekażę — powiedział.

— Proszę się nie fatygować — powiedział Dimow, który choć sprawiał wrażenie całkowicie pogrążonego w lekturze, to jednak słyszał wszystko, co się wokół niego działo. — Zaraz idę na gorę, to przy okazji jej przekażę. A ty zajmij się rozładunkiem ciężarówki. Weź sobie do pomocy hydrologów. Oni dziś nie mają nic do roboty. Czekają na sztorm, a sztormu nie będzie.

— Wiatr się wzmaga — powiedział młodzieniec z długą blizną przecinającą na ukos czoło. — Może się doczekamy.

— Nie obawiajcie się, w razie czego damy wam znać — uspokoił go Dimow. — Zauważyłem, że hydrolodzy mają awersję do prac rozładunkowych. To dziwne.

— Dziwne — zgodził się Jerychoński. — Myśmy rozładowywali dwa kolejne statki.

— Cieszę się, że wszystko rozstrzygnęło się ku obopólnemu zadowoleniu — uśmiechnął się promiennie Dimow.

Wan był zmartwiony. Z kamienną twarzą podał plik listów Dimowowi, które ten wcisnął do bocznej kieszeni.

— Pawłysz — powiedział Dimow — kiedy wrócę, znajdę dla pana pół godziny na pytania i odpowiedzi. Domyślam się, że na razie żadnych pytań pan jeszcze nie ma. Może pan odprowadzić Sandrę, która i tak wraca na dół.

— Pójdę z wami — wtrącił Jerychoński. — Widzę, że niektórzy, zamiast wracać na swe stanowiska pracy, kierują się w stronę naszego gościa. Odpowiem za niego. Nie jest z Ziemi. Wie mniej od nas, co dzieje się w domu, nie zajmuje się sportem i nie zbiera znaczków pocztowych. Jest człowiekiem nieciekawym i źle poinformowanym. Całej reszty dowiecie się od niego przy kolacji. A powiedziawszy to, stłumił jego oburzenie, szepnąwszy na ucho:

— To dla pańskiego dobra, kolego. Bo inaczej nie odczepi się pan od nas do późnej nocy.

Kontynuował swoją myśl, kiedy już znaleźli się w tunelu:

— Gdyby nasza praca była nerwowa i pełna napięć — ciągnął — gdyby na każdym kroku czyhało na nas niebezpieczeństwo, wtedy nie zauważalibyśmy upływu czasu. Ale pracę mamy spokojną, w warunkach nie odbiegających od badań w ziemskim laboratorium, a rozrywek mało. Dlatego właśnie tak garniemy się do nowych twarzy. A nowe twarze u nas się nie pojawiają.

— Nie masz racji, Eryku — powiedziała Sandra. — To tylko u was jest tak spokojnie. U innych wygląda to nieco inaczej.

— Masz na myśli siebie?

— Nie, u mnie też jest spokojnie.

Kręcone schody biegły po ścianach pionowej studni, oplatając szyb windy. Poszli pieszo. Ściana miejscami była wilgotna.

— Jestem filozofem — gadał niezrażony Jerychoński. — I muszę panu powiedzieć, kolego, że warunki mojej tutejszej pracy skłaniają do abstrakcyjnego myślenia. Za pozorną powszedniością naszego życia kryje się zarodek przyszłych burz i przewrotów Ale to jest, powtarzam, zaledwie tło, o do tła człowiek szybko się przyzwyczaja. Sandra powiedziała przed chwilą, że inni nie mają tu zbyt spokojnego życia. Być może…

— Żartowniś — powiedziała Sandra. Szła przodem, a ponieważ szyb był słabo oświetlony, Pawłysz popuścił wodze swojej rozbuchanej fantazji i wyobraził sobie, że schodzi za piękną hinduską maharani do lochów jej rodowego zamku w Golkondzie, w których skarbów strzegą bengalskie tygrysy.

— Żartowniś — powtórzyła Sandra. — A kiedy byłam operowana w zeszłym tygodniu, bał się najbardziej ze wszystkich. Widziałam.

— Chciałem zastosować znieczulenie ogólne — powiedział Jerychoński. — A ty jesteś eksperymentatorką z gatunku tych, co to lubią stwarzać niepotrzebne problemy. Kiedy Dimow się pana spodziewa?

— Mówił coś o pół godzinie — odparł Pawłysz.

— Wobec tego pokażemy panu tylko akwarium i wracamy. Dimow mówi bardzo interesująco, ale okropnie nie lubi niepunktualnych.

— Dziwne — powiedział Pawłysz. — Wszyscy mówią tutaj o Dimowie jak o samowładnym tyranie, a on sprawia wrażenie człowieka bardzo spokojnego i delikatnego.

— Z nami trzeba być tyranem. Ja bym na miejscu Dimowa już dawno uciekł stąd gdzie pieprz rośnie. Ale ten facet ma stalowe nerwy.

— Eryk znów nie ma racji — wtrąciła Sandra, która zdawała się programowo negować każdą opinię Jerychońskiego. — Dimow jest człowiekiem wyjątkowo miłym i sympatycznym, tylko chce, żeby go słuchano, bo gdy ludzie nie będą słuchać, może wydarzyć się coś złego.

— No więc widzisz — mruknął Jerychoński — że to jednak ja mam rację!

Szyb się skończył. Pawłysz na kilka sekund oparł się o ścianę, żeby opanować zawrót głowy. Jerychoński zauważył to i powiedział:

— Umyślnie wiele chodzimy. Pracę mamy raczej siedzącą…

— Jak kto — powiedziała Sandra — do której Pawłysz już zawczasu się obrócił, oczekując kolejnej repliki, Moja praca wymaga dużo ruchu. A inni ruszają się jeszcze więcej.

— No, nie mówiłem o waszej grupie — odparł Jerychoński. — Wasza grupa to zupełnie co innego.

— A Marina Kim? — zapytała Sandra.

Pawłyszowi mocniej zabiło serce, bo po raz pierwszy to nazwisko zostało wymienione na głos, zwyczajnie, jak nazwisko Wana czy Dimowa. Z tych słów wynikało, że Marina Kim raczej nie należy do grupy, w której pracuje Sandra, ale że jest gdzieś tutaj, na Stacji, blisko, może właśnie w tej chwili Dimow oddaje jej list.

— Co tu ma do rzeczy Marina Kim? — zdziwił się Jerychoński i zwrócił się do Pawłysza, jakby szukając u niego poparcia — Czy to w ogóle można porównywać?

Pawłysz wzruszył ramionami. Nie wiedział, czy można porównywać Marinę Kim z Jerychońskim, chociaż jego pytanie oznaczało, że Jerychoński ma spokojne życie, a Marina Kim nie Jerychoński musi umyślnie biegać po schodach, żeby nie stracić formy, a Marinie to nie grozi.

— On przecież nie zna Mariny — powiedziała Sandra.

— Ach prawda! — wykrzyknął Jerychoński.

— Spotkałem ją kiedyś — powiedział Pawłysz — Dawno temu, na Księżycu Upłynęło chyba już ponad pół roku.

— To niemożliwe — zaoponował Jerychoński. Pan się musiał pomylić!

— Tak? Nie pamiętasz, co było w instytucie? — zapytała Sandra — Znowu o wszystkim zapomniałeś.

Weszli do obszernej hali przytłoczonej niskim stropem, podpartym gdzieniegdzie słupami. Ściana naprzeciw wejścia była przezroczysta. Za szybą widać było zielonkawą wodę.

— To jest nasze akwarium powiedział Jerychoński.

— Zostawię was tutaj — powiedziała Sandra. — Muszę oddać listy, a potem do pracy.

— Powodzenia, Sandro — powiedział Jerychoński nieoczekiwanie zmienionym głosem. — Nie przemęczaj się. Dziś wieczorem przebadam cię diagnoskopem.

— Zwariowałeś? — oburzyła się Sandra, odgarniając z twarzy długie czarne włosy. — Tego tylko jeszcze brakowało, żebym co wieczór chodziła do ciebie, jak na randkę!

— Troszczę się tylko o twoje zdrowie.

— Załatw u Dimowa zlecenie na codzienne badania i wtedy będę cała twoja — powiedziała Sandra i szybko ruszyła w stronę zlewających się ze ścianą stalowych drzwi w głębi hali.

Jerychoński rozłożył ręce, westchnął i powiedział:

— Jestem starszy od większości załogi. Przekroczyłem już czterdziestkę i czasami czuję się jak sterany życiem starzec, który nie potrafi śmiać się z dowcipu, bo nie rozumie, co w nim śmiesznego. Zaraz wrócę.

I pobiegł za Sandrą.

Pawłysz podszedł do przezroczystej ściany. Na odległość wyciągniętej ręki przemknęło stadko małych rybek. Promienie słońca przenikały przez wodę i załamywały się na falach. Rzadkie pęczki wodorostów kołysały się na podwodnym wietrze, Dno oceanu łagodnie opadało w głębinę, a tam, ledwie widoczne, wznosiły się ostre, strome skały. Ogromna płaszczka czy też zwierzę przypominające płaszczkę uniosło się z głębiny i wolno, majestatycznie podpłynęło do szyby. Zaraz potem pojawiło się takie samo, nieco mniejsze zwierzę. Pawłysz pomyślał, że nie mogą go zobaczyć, bo w hali jest niemal ciemno, ale też miał cichą nadzieję, że szyba jest wystarczająco mocna. Potem nagle pomyślał, że niektóre ziemskie płaszczki mogą obezwładniać swe ofiary przy pomocy wyładowań elektrycznych i cofnął się o krok od akwarium. To było bez sensu, gdyż budowniczowie Stacji z pewnością pomyśleli o takiej ewentualności, ale strzeżonego… Gigantyczna płaszczka jakby dostrzegła ruch Pawłysza, bo otworzyła paszczękę wypełnioną kilkoma rzędami ostrych, drobnych zębów. Zaraz jednak z gracją zaskakującą u takiego olbrzymiego stworzenia odwróciła się i popędziła za pryskającym we wszystkie strony rybim drobiazgiem.

Gdzieś z boku, z niewidocznego przez szybę akwarium otworu, wypłynęła Sandra. Była w lekkim gumowym kostiumie, płetwach i zasłaniających pół twarzy okularach. Nie widziała płaszczki i Pawłysz zaniepokoił się o nią.

— Sandro! — krzyknął, rzucając się do szyby.

Mniejsza z płaszczek ruszyła w stronę dziewczyny, w jej niespiesznych, pełnych gracji ruchach wyczuwało się pierwotną siłę. Płetwy zwierzęcia miały z pięć metrów rozpiętości, a długi ogon zakończony był ostrym, zagiętym kolcem.

Sandra nie słyszała Pawłysza. Zawróciła i popłynęła naprzeciw płaszczce, której ani w głowie było na nią napadać. Po prostu wolno sunęło w jej kierunku, aż wreszcie zatrzymała się w miejscu, leniwie łopocąc płetwami. Sandra powiedziała coś do płaszczki. Pawłysz mógł przysiąc, że widział, jak otwierało usta! Potem uniosło się na pół metra w górę i opadła na grzbiet płaszczki. Zwierzę energicznie machnęło płetwami i popędziło w głębinę… Druga płaszczka pomknęła za nimi.

Pawłysz zorientował się nagle, że stoi w niewygodnej pozie z czołem przyciśniętym do szyby. Przeciągnął dłońmi po skroniach, bo wydawało mu się, że potargał sobie włosy. Włosy były w porządku. Zastanowił się i znalazł prawdopodobne wytłumaczenie oglądanej przed chwilą sceny. Po prostu załoga Stacji oswoiła morskie zwierzęta. I Sandra… To chyba była jej praca. Pawłysz pomyślał, że podziela niepokój Jerychońskiego, który pewnie gdzieś z sąsiedniej hali patrzy na to, jak Sandra ujeżdża płaszczkę. Patrzy bezradnie, bo gdyby się coś stało…

Pawłysz zerknął na zegarek. Minęło prawie pół godziny od rozstania z Dimowem. Dimow nie lubi niepunktualnych. I chociaż Pawłysz nie miał podstaw, aby bać się Dimowa, to jednak wolał, skoro już znalazł się między wronami, krakać jak i one. Raz już spróbował się odezwać głosem i naraził się Wanowi. Postanowił odszukać Dimowa tym bardziej, że miał już do niego co najmniej dwa pytania. Pierwsze dotyczyło Mariny Kim, a drugie Sandry. Sandra mówiła pod wodą. A to mogło znaczyć, że oddycha pod wodą. Ciekawe czy ma wszczepione skrzela, czy też jakieś urządzenia w ustach wydające drgania odbierane przez płaszczki i brzmiące dla nich jak rozkaz? No cóż, z tymi pytaniami można już zaczynać rozmowę.

3

Nie umawiał się z Dimowem co do miejsca spotkania, więc wjechał na górę windą i bez trudu odnalazł jadalnię, ale nikogo w niej nie zastał Wówczas postanowił pójść do pokoju Wana, pomyślawszy, że Dimow najłatwiej właśnie tam go odszuka.

Wana też nie było. Widocznie nadal rozładowywał z hydrologami ciężarówkę. Pawłysz od razu podszedł do półki z portretem Mariny Marina patrzyła ponad jego ramieniem z wyraźnym błyskiem zaciekawienia w oczach, jakby za jego plecami działo się coś interesującego, a może nawet śmiesznego. Kąciki pełnych warg uniosły się do góry — to jeszcze nie był uśmiech, ale już początek uśmiechu. Minęło już niemal czterdzieści minut a Dimow się nie pojawiał. Pawłysz podszedł do okna. Nad oceanem zrywał się wiatr i białe grzebienie piany pokrywały go aż po horyzont. W pokoju było bardzo cicho. Cicho było również w korytarzu, bo przez uchylone drzwi nie dobiegał stamtąd żaden dźwięk. I nagle rozległ się cichy terkot, jakby bliskie granie obudzonego nagle świerszcza. Pawłysz popatrzył w tamtym kierunku. Na końcu długiego biurka stała maszyna do pisania. Zwykła maszyna sterowana głosem. Maszyna pracowała. Krawędź kartki wysunęła się nad karetkę, ukazując wydrukowany wiersz. Maszyna szczęknęła i odcięta notatka wpadła do kosza odbiorczego. Pawłysz pomyślał, że to może być wiadomość dla niego od szukającego go Dimowa. Podszedł do maszyny, spostrzegł podłączony do niej kabel biegnący po kamiennej ścianie i skrywający się w stropie, i wziął do ręki karteczkę.

„Wan — przeczytał — Jak nazywa się pilot ciężarówki? Jeśli Pawłysz, to nie mów mu o mnie. Marina”.

Notatka dotyczyła bezpośrednio Pawłysza, ale była przeznaczona nie dla niego. Notatka świadczyła o tym, że Marina znajduje się gdzieś w pobliżu, ale nie chce się z Pawłyszem widzieć. To znaczy, że już go widziała, ale z daleka, bo inaczej nie miałaby wątpliwości, że widziała właśnie jego. A może usłyszała przypadkiem jego nazwisko od Jerychońskiego lub Dimowa?

Pawłysz stał, trzymając karteczkę w ręku Marina nie chce go widzieć. Jest na niego obrażona? Za co? I jak.

Jak się ma teraz zachować, kiedy już wie, że Marina jest gdzieś w pobliżu?

— A, jest pan — powiedział Dimow. — Dobrze pan zrobił, że pan tu wrócił. Byłem niemal pewien, że tu pana znajdę… No i jak, był pan na dole?

— Byłem — odparł Pawłysz. Trzeba było odłożyć notatkę na miejsce. Zrobił krok w stronę maszyny.

— Coś się stało? — zapytał Dimow. — Widzę, że jest pan zdenerwowany.

Dimow mówił miękkim, jakby przepraszającym tonem, ale tak, że nie sposób było mu nie odpowiedzieć.

— Proszę mi to pokazać — dodał — widząc, że Pawłysz jednak zwleka z odpowiedzią.

Pawłysz podał mu notatkę.

— Aha — powiedział Dimow po przeczytaniu karteczki. — To jest ich prywatna korespondencja — wskazał maszynę. — A pan przypadkowo wziął ją do ręki, bo maszyna do pisania akurat ruszyła i uznał pan, że to wiadomość dla pana ode mnie, nieprawdaż?

Pawłysz skinął głową.

— I rzecz jasna bardzo się pan zmartwił. Nic dziwnego, każdemu z nas jest przykro, jeśli ktoś nas nie chce widzieć. Nawet jeśli są po temu poważne powody.

Dimow przechwycił wzrok Pawłysza rzucony na fotografię Mariny.

— A więc pan ją zna?

— Tak.

— Kiedy pan ją poznał? Przepraszam za nadmierną dociekliwość, ale jeśli to nie sekret, chciałbym wiedzieć Marina Kim jest moją podwładną i co za tym idzie…

— Nie ma w tym żadnej tajemnicy — odparł Pawłysz. — Poznałem Marinę Kim nieco ponad pół roku temu podczas karnawału w Lunaporcie…

— Pół roku?

— Tak.

— Naturalnie, naturalnie. Teraz sobie przypominam Ona wówczas dopuściła się poważnej niesubordynacji…

— Znajomość była krótka i absolutnie przypadkowa… Pawłysz zdziwił się, że mówi to Dimowowi Jakby się przed nim tłumaczył.

— Wiedział pan, że ona tu jest?

— Prosiła wówczas, żebym jej nie szukał. To znaczy, żebym jej nie szukał przez dwa lata.

Pawłyszowi wydało się, że w oczach Dimowa dostrzegł cień uśmiechu.

— A jak się pan dowiedział, że ona tu jest?

— I tak bym tu przyleciał. Spiro poprosił mnie, żebym doprowadził tu ciężarówkę, a ja miałem akurat trochę czasu. Kilka listów wypadło z worka pocztowego i na jednym z nich zobaczyłem nazwisko Mariny Kim. Pewnie powinienem zapytać o nią od razu, ale nie czułem się do tego upoważniony… Prawie jej przecież nie znam…

— Taak… — Dimow odłożył notatkę do pojemnika maszyny. — Widziałem ją przed chwilą, kiedy oddawałem ten właśnie list. Wzięła go i natychmiast odleciała. To ja jej powiedziałem, że Spiro nie przyleciał. Spiro obiecał jej coś przywieźć. Zapytała mnie, kto dostarczył pocztę, więc powiedziałem jej, że nazywa się pan Pawłysz. Nie pomyliłem się?

— Nie.

— Nie zauważyłem jednak, aby to ją zmartwiło. Widzi więc pan, że okazała się sprytniejsza ode mnie. Natychmiast rzuciła się do maszyny i ostrzegła Wana. A ja teraz, zupełnie nie mam pojęcia, co mam zrobić.

— Ona ma prawo mnie unikać… — zaczął Pawłysz.

— Nie mam zamiaru negować jej praw, bo w pełni się z nią zgadzam. Tym bardziej, że i tak nie mógłby jej pan zobaczyć. Marina poleciała do siebie…

— Daleko?

— Nie bardzo. Nie chce pana widzieć… Tak… Ma widać swoje powody… — Dimow głośno myślał. — Z drugiej strony ja na jej miejscu… Proszę mi powiedzieć jaki charakter miała ta wasza przelotna znajomość. Zresztą nie, nie trzeba. To zupełnie mnie nie dotyczy, jako że w tej chwili mamy do czynienia nie ze znajomością jako taką, lecz z jej emocjonalnymi następstwami… I po jakiego diabła pana tu przyniosło?!

— Co? — na takie dictum nawet Pawłysz się zdziwił.

— Przepraszam, bardzo pana przepraszam! To była tylko głośno wypowiedziana myśl, absolutnie nie przeznaczona dla pańskich uszu. Tak, absolutnie nie przeznaczona, chociaż istotnie pańska obecność tutaj wprowadza pewne komplikacje. Będę musiał dobrze się zastanowić, zanim podejmę w tej sprawie jakąś decyzję. Proszę się na mnie nie gniewać. Tak… Wie pan co? Może porozmawiajmy na razie o naszej Stacji. Dla pana, jako biologa, powinno to być niezmiernie interesujące. Zresztą na pewno ma pan już jakieś pytania…

Pawłysz nie potrafił rozgniewać się na Dimowa, bo je go szczerość była doprawdy rozbrajająca.

— Moje pierwsze pytanie brzmiało następująco — powiedział Pawłysz. — Gdzie jest Marina Kim i jak mogę się z nią zobaczyć? Liczyłem, że przyjdzie odebrać pocztę, ale nie przyszła.

— Tak, nie przyszła — zgodził się Dimow.

— Teraz to pytanie zostało chwilowo wycofane z porządku dziennego, pozostało więc drugie. Byłem na dole, coś tam zobaczyłem, ale niewiele zrozumiałem, bo Sandra wkrótce odpłynęła na płaszczce, a Jerychoński zniknął…

— Dlatego, że niepokoi się o Sandrę — zakończył za niego Dimow, wyraźnie zadowolony, że Pawłysz zgodził się zmienić temat rozmowy.

— Mogłem zatem dojść do wniosku — ciągnął Pawłysz — że zajmujecie się badaniami i zagospodarowaniem oceanu i wykorzystujecie do tego celu miejscowe zwierzęta. To biosugestia czy tresura?

— Ma pan na myśli…

— Płaszczki. Widziałem, jak Sandra popłynęła wierzchem na płaszczce.

— Aby uniknąć zbędnych pytań, zacznijmy od samego początku. Zna pan prace Geworkiana?

Pawłysz przeraził się, że głęboko dotknie Dimowa, wyznając, że zna tylko nazwisko, nic więcej.

— Jedynie w ogólnych zarysach — powiedział, patrząc na Dimowa swymi niewinnymi, błękitnymi oczami, które już nieraz ratowały go w trudnych sytuacjach życiowych. — Rozumie pan, na statku ma się niewiele czasu na lektury…

— Jasne — powiedział Dimow z pobłażliwą przenikliwością — Ja też nie zawsze jestem wystarczająco zorientowany w osiągnięciach pokrewnych dziedzin biologii. Ale o biofarmocji pan słyszał?

— Naturalnie! — odparł skwapliwie Pawłysz.

— W ogólnych zarysach, jak sądzę — skwitował Dimow. — Proszą się tylko nie usprawiedliwiać. Bo na przykład w czym pan się specjalizuje, poza naturalnie pańską działalnością praktyczną? Zadaję to pytanie, bo wiem, że musi się pan czymś zajmować, gdyż inaczej byłby pan zdeklarowanym leniem, wiecznym pasażerem.

— Ostatnio pracowałem u Singha nad pewnymi aspektami regeneracji. A u was znalazłem się dlatego, że nie mogłem dotrzeć na Koronę, gdzie jego grupa ma ośrodek reanimacyjny. Singh ma wielkie osiągnięcia i jeszcze większe perspektywy.

— Słyszałem o profesorze Singhu. Pracuje w Bombaju, prawda?

— W Kalkucie.

— No właśnie. Sandra była u niego na stażu… Natomiast o Koronie mam bardzo słabe pojęcie i to wcale nie dlatego, żeby mnie ta dziedzina nie interesowała. Po prostu brak czasu. Proszę mi zatem wybaczyć, że opowiem panu o naszych sprawach nieco szczegółowiej, niż się to panu wyda niezbędne. Jeśli pan będzie coś z tych rzeczy wiedział, proszę łaskawie udawać, że pan nie wie… Organicznie nie znoszę, kiedy mi się przerywa…

I uśmiechnął się z zażenowaniem, jakby przepraszając za swe nieznośne usposobienie.

— Kiedy — kontynuował Dimow — powstawał nasz instytut, jakiś dowcipniś zaproponował, żeby naszą naukę nazwać ichtiandrologią. Był kiedyś taki bohater literacki — Ichtiander, Diabeł Morski, człowiek-ryba z wszczepionymi skrzelami. Nie czytał pan przypadkiem?

— Czytałem.

— Ale naturalnie ten pomysł nie przeszedł. Uczonym potrzebne są uczone słowa. To nasza słabość. Zostaliśmy nazwani Instytutem Bioformacji. Nowe nauki, jak pan zapewne zauważył, powstają czasem na czole lawiny. Gromadzą się jakieś fakty, doświadczenia, idee, a kiedy ich ilość przekracza dopuszczalny poziom, wtedy powstaje nowa gałąź wiedzy. Nauka ta drzemie do czasu pojawienia się dyscyplin pokrewnych lub nawet nader od niej dalekich, jej idee unoszą się niejako w powietrzu, coraz częściej piszą o niej dziennikarze, ale nauka nie ma jeszcze nazwy i skrystalizowanego ośrodka. Uprawiają ową raczkującą dyscyplinę na razie poszczególni entuzjaści i dziwacy. Tak tamo było z bioformacją. Pierwszymi bioformantami były wilkołaki. Baśniowe wilkołaki zrodzone z pierwotnej fantazji, która widziała w zwierzętach swoich bliskich krewniaków. Człowiek jeszcze wówczas nie wyodrębnił siebie z natury… Widział siłę w tygrysie, przewrotność w wężu, chytrość w lisie. Przekształcał je w totemy i wierzył, iż w zwierzętach kryją się duchy ludzi. Siłą swej wyobraźni przesiedlał w zwierzęta ludzkie dusze i opatrywał je w baśniach ludzkimi cechami. Szczytowym wykwitem tego rodzaju fantazji stali się czarnoksiężnicy, czarownicy, którzy wedle własnej woli przybierali postać zwierząt i złych wilkołaków. Słucha mnie pan?

Pawłysz kiwnął bez słowa głową. Pamiętał, że obiecał nie wtrącać się, nie przerywać.

— Wilkołaki okazały się niesłychanie żywotne. Ludzie pragną latać i latają we śnie. Ludzie pragną pływać jak ryby. Wobec tego zżerana zawiścią ludzkość zaczęła zapożyczać od zwierząt ich metody. Powstał aeroplan podobny do ptaka, powstała łódź podwodna — rekin.

— Zawiść nie była chyba głównym motorem tych wynalazków.

— Pawłysz, proszę mi nie przeszkadzać! Ja wiem, że nie mam racji, ale chcę wykazać, że ludzkość wybrała zdecydowanie niewłaściwą drogę. Usprawiedliwia ją jedynie to, że nie miała wystarczającej wiedzy i możliwości, aby pójść drogą właściwą. Człowiek kopiował poszczególne funkcje zwierząt, ale samego siebie pozostawiał w nienaruszonym stanie. Diabeł Morski pozostawał jedynie marzeniem. Jednak taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Medycyna osiągnęła pewien poziom, który umożliwił przeszczepianie narządów i tworzenie narządów sztucznych. W życiu ludzi coraz większe znaczenie zaczęła odgrywać biologia, genetyka, sterowane mutacje i tak dalej. Ludzie nauczyli się restaurować, naprawiać swoje organizmy, ale zawsze było to jedynie przywracanie ich stanu poprzedniego, stanu czysto ludzkiego.

Pawłysz miał ochotę powiedzieć coś w rodzaju: „Wszystko to jest od dawna znane, już wiem, o czym chce pan mówić dalej”, ale doskonale rozumiał, że jest dla Dimowa darem losu, niespodziewanym audytorium, przy którym można się wygadać. Podejrzewał, iż Dimow jest urodzonym pedagogiem, którego okoliczności pozbawiły rozkoszy wygłaszania wykładów i rzuciły w otoczenie, które samo wszystko wie i za nic w świecie nie będzie słuchało wykładów nawet z szacunku dla lektora. Zamyślił się i przegapił kilka pełnych pasji słów Dimowa.

— …— Geworkianowi los wyznaczył rolę zbieracza faktów, człowieka, który zestawił w spójną całość wszystkie te przykłady, o których panu dopiero co opowiedziałem i sformułował zadania, kierunki badań i cele bioformacji. Jest oczywiste, że nie tyle go wyśmiano, ile nie potraktowano poważnie. Bo co innego niewielkie jednostkowe zmiany ciała ludzkiego, a co innego zasadnicza jego przebojowa Jeśli jednak ubiegłowieczni uczeni musieli dowodzić swoich rewolucyjnych racji całymi dziesięcioleciami i zyskiwali uznanie gdzieś koło osiemdziesiątego roku życia, to Geworkian miał do dyspozycji Bazę Oceaniczny Nairi, gdzie pracowało już dwunastu podwodników i wszczepionymi skrzelami.

— Sandra jest podwodniczką? — zapytał Pawłysz.

— Naturalnie — powiedział Dimow, jakby zdziwiony niedomyślnością rozmówcy. — Czyżby pan nie zauważył, jak ona specyficznie, głucho mówi?…

— Tak, zauważyłem,

— Sandra przeszła do nas niedawno, ale kiedyś pracowała w Nairi. Na czym to stanąłem?… Aha! Wytworzyła się paradoksalna sytuacja. Ludzie-ryby są nam potrzebni, wyposażamy więc podwodników w skrzela i znajdujemy dla nich mnóstwo pracy w oceanie. Dziennikarze piszą już o rasie ludzi morskich, chociaż naukowcy doskonale rozumieją, że jeszcze za wcześnie o tym myśleć, bo podwójny układ oddechowy tak dalece komplikuje organizm, że jego zrównoważenie jest niezwykle utrudnione Geworkian od samego początku był przeciwny temu, aby skrzela nurków pozostawały częścią ich ciała do samej śmierci. „Nie — mówił Armen Aszotowicz — niechaj ciało ludzkie będzie jedynie powłoką, jaką zgodnie ze swą wolą zechce przyoblec rozum ludzki. Powłoką, którą w razie potrzeby można zrzucić i powrócić do normalnego życia”. Teraz rozumie pan różnice, między nurkami a bioformantami?

Pawłysz zmilczał. Zresztą Dimow nie czekał na odpowiedź, bo odpowiedział sam:

— Bioformant to człowiek, którego struktura cielesna została zmieniona w ten sposób, aby mógł on lepiej wykonywać swoją pracę w warunkach, w jakich normalny człowiek nie może egzystować…

Pawłysz przypomniał sobie, skąd zna nazwisko Geworkiana. Oczywiście jeszcze z lat studenckich To było jakieś piętnaście lat temu. Potem spory ucichły… A może Pawłysz zajmował się akurat czymś innym…

— Spory i dyskusje koncentrowały się wokół problemu numer jeden — kontynuował Dimow — Po co zmieniać strukturę ciała ludzkiego, co jest rzeczą niełatwą i czasami niebezpieczną dla obiektu transformacji! Skoro można wymyślić maszynę, która spełni wszystkie żądane funkcje. No dobrze, iluś tam nurków przyda się w oceanologii, ale co dalej? Chcecie stworzyć Ikara? — pytano nas. — Ikara z prawdziwymi skrzydłami? Wyprzedzimy go na lotni. Chcecie stworzyć człowieka-kraba, który mógłby zejść do Tuscarory? Opuścimy tam samobieżny batyskaf. Ale… — Dimow zawiesił głos, lecz Pawłysz zepsuł mu cały efekt, kończąc za niego zdanie: „Kosmos to nie ziemski Wszechocean”.

Dimow odkaszlnął i zamilkł oburzony, niczym znany aktor, któremu jakiś cham podpowiedział z widowni „Być albo nie być”…

— Przepraszam — powiedział Pawłysz — ale nieźle pamiętany ówczesne dyskusje.

— Tym lepiej — odrzekł lodowatym tonem Dimow.

Wszedł Wan.

— Ciężarówka rozładowana — powiedział.

— Masz wiadomość od Mariny — powiedział Dimow. — Niechcący ją przeczytałem.

Wan podszedł do maszyny i przeczytał notatkę. Potem zerknął na Pawłysza.

— Pawłysz zna jej treść — zauważył Dimow. — Przeczytałem ją na głos.

— To jest wiadomość dla mnie — mruknął Wan.

— Wiem. Już cię przeprosiłem. To naprawdę było niechcący. Kiedy maszyna ruszyła, natychmiast do niej pod szedłem. Wiesz przecież, że to jest u mnie odruchowe.

— Nie to miałem na myśli…

— Marina nie wiedziała, że Pawłysz jest w tym pokoju, a on już wie, że ona jest tutaj.

— I co mam jej teraz powiedzieć?

— Prawdę. Powiedz, że to moja wina i że Pawłysz bez jej zgody nie będzie próbował się z nią spotkać. Obiecał mi to.

Pawłysz wprawdzie niczego podobnego nie obiecywał, ale uznał, że Dimow wie lepiej, co jest dobre lub złe na Stacji,

— On ją zna? — zapytał Wan Dimowa, jakby Pawłysza nie było w pokoju.

— Sam go o to zapytaj.

— Tak. Znam ją.

Wan usiadł na wolnym krześle.

— Nie przeszkadzam? — zapytał.

— Nie, Opowiadam Pawłyszowi o bioformacji. To cię nie zainteresuje.

— Zainteresuje — powiedział Wan i jeszcze raz przeczytał notatkę.

— No dobrze. — Dimow znów zwrócił się do Pawłysza. — A więc Kosmos, jak pan powiedział, nie jest ziemskim Wszechoceanem. To prawda, wobec czego Geworkian zyskał poparcie Dalekiego Zwiadu Kosmicznego. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile zgłoszeń napłynęło, kiedy opublikował swój syntetyczny referat!

— Trzy — powiedział rzetelny Wan, który musiał doskonale znać całą tę historię.

— Nieważne — machnął ręką Dimow. — Z początku były trzy zgłoszenia, ale potem kilkadziesiąt. A co najważniejsze do Geworkiana pospieszyli ze wszystkich stron chirurdzy i biolodzy. To były trudne lata! Wszystkim zależało na konkretnych wynikach, a my nie przyjmowaliśmy ochotników. Mieliśmy jednak głębinowego psa, a właściwie rybę-psa. Potem jeszcze trzy lata doświadczeń i dopiero wtedy mogliśmy z pełnym przekonaniem zagwarantować bioformantowi powrót do jego pierwotnej postaci ludzkiej. Wówczas to, sześć lat temu zaczęliśmy doświadczenia z ludźmi. Pracowałem wtedy u Geworkiana…

— Dimow był pierwszy — powiedział Wan. — Geworkian z początku nie chciał go wziąć, bo w ogóle był wówczas przekonany, że minie co najmniej dwadzieścia lat, zanim pierwszy bioformant stanie się realnością.

— Nie byłem pierwszy — zaoponował Dimow. — Pierwszy był kierowca Polaczek, który do dziś pracuje w Instytucie, na Ziemi. Żywa kronika bioformacji. Bardzo lubi udzielać wywiadów.

— A kto był pierwszym bioformantem? — zapytał Pawłysz.

— Było ich dwóch — odparł Dimow. — Series i Sapajew. — Przygotowano ich do pracy pod wodą na głębokości do dziesięciu kilometrów. Nie mogli przekonać sceptyków, których przekonał dopiero przypadek.

— Zupełnie jak jabłko Newtona — powiedział Wan.

— Tak, bo Newton wiedział, że jabłko spadnie — powiedział gorąco Dimow. — Jestem przekonany, że wszystko już sformułował i czekał tylko na wizualne potwierdzenie.

— No i wybrał się do ogrodu — powiedział bez uśmiechu Wan.

— Dobra — ciągnął Dimow. — Przypadek się zdarzył. Pamięta pan, jak ratowano batyskaf w Rowie Filipińskim?

— Kiedy to było?

— A więc nie pamięta pan. Dla bioformacji to kamień milowy. Batyskaf stracił sterowność, wpadł do szczeliny i został zasypany. Łączności nie było. Słowem klasyczny przykład bezradności techniki. A nasi chłopcy do niego dotarli… Mam gdzieś wycinki prasowe i zdjęcia z tamtego okresu. Jeśli będzie pan miał ochotę, mogę później pokazać…

Dimow mówił o tym, jak o zamierzchłej historii. A przecież od opisywanych przez niego wydarzeń upłynęło zaledwie nieco ponad pięć lat.

— W tym czasie w Instytucie pracowało już kilku ochotników. Wie pan, nawet przy naszych możliwościach proces bioformacji jest niezmiernie trudny. Powiedzmy, że mamy Grunina. Ochotnika, kosmonautę. Ma pracować na planecie, gdzie ciśnienie atmosferyczne dziesięciokrotnie przekracza ziemskie, a temperatura na powierzchni wynosi przeciętnie plus trzysta stopni. Gdzie w dodatku poziom promieniotwórczości jest sto razy wyższy od normy, o ponadto bez przerwy szaleją burze i erupcje wulkanów. Naturalnie możemy posłać na tę planetę robota odpornego na te warunki, a nawet niesłychanie skomplikowany pojazd z człowiekiem w środku. Jednak możliwości tego człowieka będą bardzo ograniczone. Grunin uważa, że powinien pójść na tę planetę sam. Zupełnie sam. Dotknąć własnymi rękami, zobaczyć na własne oczy, bo jest badaczem, pionierem, uczonym. Zatem przyjmujemy Grunina. Sprawdzamy, jakim warunkom winno odpowiadać jego nowe ciało, jakie obciążenia musi ono wytrzymać. Obliczamy algorytm takiego ciała, szukamy analogii, na jakich możemy się oprzeć, badamy ekstremalne zagrożenia i wreszcie w oparciu o modele biologiczne zaczynamy przekształcać Grunina… — Zamilkł.

— Grunin zginął — powiedział Wan.

— Wszystkiego przewidzieć nie sposób. I nie sądzę, żeby można było o to obwiniać Geworkiana. Tworząc bioformę na bazie konkretnego człowieka, należy pamiętać, że zewnątrz owej formy pozostaje mózg tego właśnie człowieka ze wszystkimi jego ograniczeniami…

— Potem był Dracz. Też przygotowywany na tę samą planetę. I Dracz też zginął — powiedział Wan.

— Proszę bez demagogii! — warknął z irytacją Dimow. — Przecież pan wie, że Dracz zginął na Ziemi, kiedy już wrócił ze swojej wyprawy.

Pawłysz przypomniał sobie portret Dracza w jadalni Stacji. Grunina nie mógł sobie przypomnieć, chociaż jego portret też tam wisiał, a Dracz stanął mu przed oczami jak żywy.

— Wrócił — powtórzył Dimow. — Miał na powrót przybrać ludzką postać. Wszystko by się dobrze skończyło, ale na Kamczatce zaczęło się trzęsienie ziemi i trzeba było odetkać wulkan. Wejść do krateru i wysadzić w powietrze skalny korek. Wulkanolodzy poprosili Instytut o pomoc. Geworkian kategorycznie odmówił, ale Dracz słyszał tę rozmowę. Poszedł, zrobił wszystko co należało, ale nie zdążył wrócić… I Geworkian…

— To był najcięższy rok w historii Instytutu — powiedział Wan, aby wypełnić przeciągającą się pauzę.

— Geworkian miał chore serce — powiedział Dimow — i ukrywał to. Tak bardzo chore, że nawet w Moskwie nic już nie mogli zrobić. Ale Instytut istniał, miał kilka laboratoriów i wielu bioformantów.

— Były już nawet legendy — powiedział Wan. — Wie pan, zrobiliśmy speleologa, który mógł widzieć w ciemnościach, przemykać się przez najciaśniejsze tunele i zalane wodą niedostępne groty. Był malutki i zaginął.

— Po pierwsze — przerwał mu Dimow — speleolodzy-bioformanci istnieją, wcale nie są tacy mali i żaden z nich nie zaginął. A legenda, po wtóre, mówi o tym, że jeden z nich nie chciał stawić się na retransformację. Czas przebywania w cudzym ciele jest ściśle określony i jeśli go przekroczyć, organizm z najwyższym trudem powraca do stanu pierwotnego, a w skrajnych przypadkach odtworzenie w ogóle może się nie udać. Takie nieszczęście nigdy dotąd się nam nie przydarzyło, ale zawsze należy się z nim liczyć. Otóż owa legenda utrzymuje, że speleolog, kiedy nadszedł czas powrotu, ukrył się w bezdennych kredowych grotach Quintana Roo, Ukrywa się tam dotychczas, tylko regularnie podrzuca na powierzchnię artykuły naukowe, wydrapane zabytkowym gwoździem na wygładzonych płytkach wapniaka.

— A po trzecie to nie jest żadna legenda — zakończył Wan. — Ten grotołaz siedzi tam do dziś, mimo trwających trzy lata poszukiwań. Nazywa się Cellini. To Włoch.

Dimow machnął na niego jak na uprzykrzoną muchę, a Pawłysz pomyślał, że w tym na poły żartobliwym sporze rację może mieć Wan, a Dimow i cały reprezentowany przez niego Instytut po prostu nie chce pogodzić się z godną pożałowania rzeczywistością. Wyobraził też sobie szczęśliwego speleologa pływającego w lodowatym podziemnym jeziorze i pełzającego z jaskini do jaskini w pogoni za ślepym robakiem nie znanym jeszcze nauce. Ale jak wygląda on sam?

— A jak on wygląda? — zapytał na głos.

— Kto? — nie zrozumiał Dimow.

— Brzydko — powiedział Wan. — Bardzo brzydko. Większość bioformantów nie grzeszy urodą. Mogę panu potem pokazać zdjęcia z instytutowego archiwum. Najbrzydszy jednak był Dracz. Znałem go.

Uroda jest rzeczą względną — zaoponował Dimow. — Komu ja mogę się podobać? Mojej żonie, dzieciom? Czy mogę się podobać narzeczonej Wana?

— Nie mam narzeczonej. A poza tym, Dymitrze, nie podoba się pan nawet własnej siostrze Cóż robić, takie jest życie…

— No właśnie. Zatem brak urody nie może stanowić argumentu przeciwko bioformantom.

— To nie jest argument, tylko moja prywatna opinia — zauważył Wan,

— Wszyscy bez wyjątku są tacy pokraczni?

— Ależ nie. Sam pan zresztą wie… Na przykład Stanisław Fere…

Dimow roześmiał się.

Przez uchylone drzwi zajrzał Jerychoński.

— Aha, tutaj jesteście — powiedział. — Szukałem Pawłysza po całej Stacji. Wybieramy się kutrem na Krzywą Górę. Pomyślałem, że Pawłysza może to zainteresować.

— Kto się wybiera? — Dimow popatrzył na Wana.

— Wiem o tej wyprawie — powiedział Wan. — Jadę z nimi zaraz po obiedzie.

— Sandra i Staś pokażą nam Błękitną Grotę — powiedział Jerychoński. — Popłynęli tam i rano będą na miejscu.

— Słuchaj, Jerychoński — powiedział Dimow. — Jak uważasz, czy Staś jest ładny, czy pokraczny?

— Staś jest funkcjonalny — odparł Jerychoński… — Możemy więc zabrać Pawłysza ze sobą?

— Naturalnie, jeśli tylko ma na to ochotę. Pawłysz jest naszym gościem i może robić, co chce. Niech pozna bliżej Ferego i wyrobi sobie własną opinię o jego urodzie. Akurat rozmawialiśmy o bioformacji…

— Wyobrażam sobie, jak go zagadaliście!.. A zresztą Pawłysz już zna Ferego.

— Co?

— Widział go na dole, kiedy z Sandrą pokazywaliśmy mu akwarium.

— Jakoś sobie nie przypominam… — powiedział niepewnie Pawłysz.

— To ten, z którym odpłynęła Sandra wyjaśnił Jerychoński. — Był tam poza tym Poznański.

— Płaszczki?

— Tak, jest jakieś podobieństwo do płaszczek.

— Ale to są ludzie?

— Naturalnie, że ludzie, a właściwie bioformanci. Stanisław Fere pracował już przez kilka miesięcy na bagnach Sieny. Został zaprogramowany do pracy na tych bagnach. To jest dopiero przerażający świat!..

— Staś mówił mi — wtrącił Jerychoński — że tutaj czuje się jak w uzdrowisku Ani niebezpieczeństw, ani konkurentów. Jest silniejszy i szybszy od wszystkich mieszkańców oceanu.

— To przecież oznaczało całkowitą przebudowę organizmu! — wykrzyknął Pawłysz.

— Tak — zgodził się Dimow. — Niemal całkowitą. Można powiedzieć, że obecnie istnieje na świecie Fere w dwóch postaciach. Jeden tutaj, w oceanie. Drugi pozostał na Ziemi, zakodowany do ostatniej komórki w pamięci Ośrodka Reanimacji. Ale dość tych pogaduszek, bo za moment zleci się tu cała Stacja… Mam nadzieję, że ma pan teraz ogólne pojęcie o tym, czym zajmuje się nasz Instytut. A kiedy minie pierwsze zaskoczenie, pojmie pan i zrozumie jeszcze więcej.

4

Kuter odbił od ściany podwodnej groty i światła przystani zamigotały w wypukłych iluminatorach. Zaraz potem kuter poszedł ostro w dół i za iluminatorami zrobiło się ciemno. Wan siedział przy sterze i odblask lampek kontrolnych nadawał złowieszczy wygląd jego i tak już diabolicznej twarzy. Kuter przemknął pod skałą nawisającą nad wejściem do groty, zaczął stopniowo się wynurzać i woda przybrała najpierw niebieską, a potem zielonkawą barwę.

Kuter wyskoczył na powierzchnię i nabrał szybkości. Fale załomotały o dno, jakby jakiś niezmordowany kowal bił w nie wielkim młotem.

Młody, silny i dobrze odkarmiony zoolog Pfluge liczył pojemniki i puszki w swojej torbie polowej.

— Nawet pan sobie nie wyobraża — powiedział do Pawłysza — ile tam jest żyjątek Gdyby Dimow pozwolił, osiedliłbym się na stałe pod Krzywą Górą.

— I żywiłbym się ślimakami — dodał Jerychoński.

— Na tej wyspie jest niebezpiecznie — powiedział Wan. — Nie można tam mieszkać. To jest teren sejsmiczny. Raj dla geologów, którzy mogą obserwować, jak rodzi się kontynent.

— Dla mnie to też jest raj — powiedział Pfluge. — Znaleźliśmy się tu akurat w momencie, kiedy tworzą się duże obszary lądu, a świat zwierzęcy dopiero zaczyna je zasiedlać.

Na prawo od kursu, jakieś dziesięć kilometrów za horyzontem, pojawił się szary słup dymu.

— Wulkan podwodny — wyjaśnił Wan. — Tam również będzie wyspa.

— Dlaczego waszą Stację zlokalizowano właśnie na tej planecie? — zapytał Pawłysz.

— Ta planeta nie jest gorsza od wielu innych — powiedział Jerychoński. — Warunki tu nie są wprawdzie, ekstremalne, ale wystarczająco trudne, w sam raz na poligon. Atmosfera rozrzedzona, temperatura opada nocą do minus stu dwudziestu stopni, większa część powierzchni pokryto praoceanem. Wszystko jest jeszcze młode, nieustabilizowane. Dzięki temu możemy wypróbowywać nowe metody, poszukiwać uniwersalnych form. Możemy też trenować bioformantów, którym przyjdzie pracować w prawdziwie trudnych warunkach. Słowem jesteśmy z tej naszej kałuży bardzo zadowoleni…

Wyspa pokazała się po jakichś trzech godzinach jazdy. Od Stacji było do niej około pięciuset kilometrów. Wyspa wyglądała jak przekrzywiona głowa, która, zda się, długo i z wielkim wysiłkiem przebijała się przez wodę i wydobyła na — powierzchnię dopiero wówczas, gdy „podparła się jednym ramieniem. Drugie pozostało pod falami i dlatego głowa góry była przechylona na bok, a za krawędzią szczytu otwierała się półkilometrowa przepaść. Natomiast przeciwległy brzeg wyspy był łagodny i otoczony szeroką plażą, usianą kamieniami i złomami skalnymi. Wan rozpędził kuter, uniósł go w powietrze i przerzucił nad szeroką wstęgą przyboju, pieniącego się wokół wystających nad powierzchnią raf. Po chwili zwodował na płyciźnie.

W miejscu, gdzie plaża przechodziła w łagodne zbocze góry stała niewielka szara kopuła.

— To nasza chatynka — powiedział Jerychoński Wan wyłączył silnik i doprowadził kuter do brzegu.

— Jesteśmy na miejscu — powiedział.

Naciągnęli kombinezony i założyli maski. Wiał silny wiatr niosący tumany drobnego, ostrego śniegu. Woda przy brzegu była pokryta cienka skorupą lodu.

— Rano lód będzie miał grubość ręki Dobrze jeszcze, że woda jest tu bardzo słona — powiedział Wan. — Teraz tylko kolacja i spać — powiedział Pfluge, który pierwszy zeskoczył na brzeg z nawisającego nad piaskiem dziobu kutra. Potem wyciągnął ręce i Wan, pochyliwszy się, podał mu torbę z pojemnikami. Wiatr był bardzo zimny i wszyscy, poza Pawłyszem, opuścili na twarze przezroczyste przyłbice.

— Odmrozi sobie pan twarz! — ostrzegł Jerychoński Jego głos brzmiał w hełmofonie głucho, jakby dobiegał z bardzo daleka.

Wan otworzył drzwi schronu. Kopułę od wewnątrz podtrzymywały masywne metalowe wsporniki.

Widzę, że domek jest wcale solidny! — zauważył Pawłysz.

— W najgorszym razie wstrząs tektoniczny zerwie go i fundamentów i wyrzuci w morze — powiedział Jerychoński — A stamtąd go po prostu wyłowimy.

Włączył ogrzewanie i puścił powietrze. W domku od razu zrobiło się cieplej.

Kopuła była przedzielona przepierzeniem na dwie części. W pierwszej, przytykającej do śluzy, znajdowały się stanowiska robocze, maszyny i aparatura kontrolna. W drugiej był magazyn i sypialnia.

— Zaraz przygotujemy kolacyjkę — powiedział Pfluge, zacierając ręce. — Moje ulubione konserwy! — On nie żartuje — powiedział Wan — Naprawdę gotów jest żywić się samymi konserwami. No cóż, bywają rozmaite zboczenia…

— A jutro wyruszymy na poszukiwanie skarbów — dokończył pogodnie zoolog.

— Kto jadł moją łyżką, kto spał w moim łóżku? — zapytał surowym tonem Jerychoński, podchodząc do ustawionego w kącie stołu. — Kto nas odwiedził?

— Przecież wiesz — odparł Wan.

— Ale przecież prosiłem, żeby nikt nie dotykał mojej maszynki. Sam ją regulowałem i tylko ja wiem, jak się nią posługiwać.

Jerychoński oskarżycielskim gestem wskazywał przenośny diagnostat, z którego wystawała zadrukowana taśma Pod stołem poniewierał się jeszcze cały kłąb poplątanej taśmy.

— Uszy poobrywam temu hipochondrykowi! — wykrzyknął.

— Czy mogę przespacerować się po okolicy? zapytał Pawłysz. — Obiecuję nie oddalać się od domu, nie kąpać się w morzu i nie walczyć ze smokami Popatrzę tylko na zachód słońca i wrócę.

— Niech pan idzie — zezwolił Wan. — Tylko, rzeczywiście, proszę nie zajmować się amatorskimi badaniami, bo to niebezpieczne, chociaż smoków tu nie ma.

— Smoków nie ma — zgodził się z nim Pfluge — ale w gruncie rzeczy jeszcze nie wiemy, co tu naprawdę jest. Nie jest wykluczone, że jakieś nieznane nam zwierzęta mogą się napatoczyć. Wobec tego byłoby dobrze, gdyby pan istotnie zbytnio się nie oddalał.

— Ale pistoletu panu nie dam — powiedział Wan.

W razie czego będzie pan musiał liczyć wyłącznie na własne nogi.

— Tak nastraszyliście człowieka — powiedział Jerychoński — że chyba będę musiał go eskortować.

Pawłysz widział, że Jerychoński powiedział to jedynie z wrodzonej uprzejmości, bo zupełnie nie miał ochoty na spacer. O wiele bardziej zajmowały go upstrzone cyframi taśmy diagnostatu.

— Do widzenia — powiedział. — Będę starał się spacerować tak, żebyście mogli mnie obserwować przez to okienko.

Wskazał iluminator, w którym widoczny był brzeg.

— Słusznie — powiedział Wan.

Pawłysz założył maskę i wszedł do śluzy.

Słońce wisiało nad zboczem góry zakrywającej pół nieba. Śnieg padał tak gęsto, że trzeba było opuścić przyłbicę Ostre kryształki lodu rozbijały się o nią z jednostajnym stukiem i Pawłyszowi wydawało się, że otacza go gęsty rój białych, nieprzyjemnie brzęczących much. Odwrócił się bokiem do wiatru i zszedł nad wodę. Osłonięta łańcuchem raf laguna była spokojna, fale wolno toczyły się ku brzegowi i równie leniwie odpełzały, pozostawiając na plaży strzępy wodorostów, drobne muszelki i kawałki porowatego pumeksu. Obejrzał się. Za kamienistą plażą sterczały czarne zębiska skał, piarżyste zbocze też wydawało się czarne, bo niskie słońce świeciło prosto w oczy, a bliżej szczytu z tej czerni tryskały strumyki pary i pracowity krater wypluwał rytmicznie pacyny jasnego, dymiącego błota. Błoto spływało w dół, tworząc na plaży dziwacznie pofalowaną kałużę. Jeśli na tej wyspie żyją jakieś zwierzęta, to z pewnością są solidnie opancerzone i przystosowane do bytowania w mocno zmineralizowanych gorących źródłach. Muszą schodzić na brzeg, by wyzbierać tam skąpe owoce tutejszego morza.

Pawłysz ruszył brzegiem morza. Wiatr bił go w plecy, popychał i popędzał. Kopuła szybko oddalała się i wkrótce stała się niemal niewidoczna wśród innych skał i kamieni Pawłysz szedł z taką samą szybkością, z jaką słońce staczało się, ze zbocza góry. Zamierzał dojść do mierzei i popatrzeć, jak będzie zapadać się za horyzont. Chmury zniknęły, jakby pospieszyły za słońcem tam, gdzie jest jasno i ciepło. Pawłysz wzmocnił ogrzewanie kombinezonu. Przybrzeżny lód już nie poddawał się słabym uderzeniom fal, nie pękał i nie spiętrzał się w długi zator wzdłuż krawędzi wody, lecz gładką jakby oleistą warstwą pokrył całą lagunę. Tylko gdzieniegdzie w tej matowej powłoce prześwitywały plamy żywej wody barwy wieczornego nieba. Zrobiło się nieprzyjemnie i Pawłysz postanowił wrócić.

Ze zbocza góry oderwał się kamień i podskakując przemknął o krok od niego, aby za chwilę wpaść do mono, wznosząc słup rozpylonej wody i startego na miazgę lodu. Pawłysz spojrzał w górę. Nie, to nie była lawina. Kamień spadł dlatego, że potrącił go schodzący wolno z góry tutejszy mieszkaniec. Szedł pewnie po to, aby pożywić się mrożonymi ślimakami wyrzuconymi na brzeg zatoki.

Tubylec był dość przerażający, ale na Pawłysza nie zwracał uwagi. Pawłysz widział go niezbyt wyraźnie, bo tubylec szedł po zacienionym zboczu, ale w każdym razie przypominał wysokiego na jakiś metr szczupłego żółwia. Na szczycie srebrzystego pancerza widniała półkolista kopułka, coś jakby głowa wbita po oczy w ramiona. Nóg nie było widać. Żółw z równym powodzeniem mógł ich mieć cztery lub sto.

Pawłysz nagle zrozumiał, iż żółw idzie nie wprost ku brzegowi, tylko do schroniska, odcinając mu drogę do domu. Zatrzymał się niezdecydowanie. Może to był czysty przypadek i żółw go nie widział, a może tylko udawał, że nie widzi. Tubylec dotarł do dwumetrowego uskoku i natychmiast spod pancerza wysunęły się długie błyszczące macki. Żółw lekko skoczył, zawisł na chwilę i miękko opadł na skalną półkę obok wulkanu błotnego. Wówczas Pawłysz spostrzegł, że zwierzę ma kilka par nóg, grubych i gibkich. Żółw nie był powolny i niezgrabny, tylko takiego udawał. Pawłysz ostrożnie, żeby nie ściągnąć na siebie uwagi, ruszył brzegiem w stronę schronu, mając nadzieję, że żółw nie zdąży odciąć mu drogi odwrotu. Tymczasem zwierzę, jakby odgadując zamiar człowieka, szybko potoczyło się w dół po zboczu, pomagając sobie kończynami i mackami. Wówczas Pawłysz, ogarnięty irracjonalnym strachem przed pierwotną siłą emanującą z potwora, rzucił się do ucieczki. Nogi rozjeżdżały się na żwirze, śnieg łomotał w przyłbicę i przez jego chrzęst Pawłysz zdawał się słyszeć coraz bliższe kroki myśliwego. Pawłysz już wiedział, co czuje ofiara, zdobycz. W ciągu ostatniego półrocza doznawał tego uczucia parokrotnie i nie chciał przegrać tego wyścigu o kilka dni drogi od domu.

Biegł nad samą wodą, potykając się o chrzęszczący pod nogami lód. Wydało mu się, że w iluminatorze dostrzegł czyjąś twarz. Jeśli to Wan, to zdąży otworzyć drzwi…

Właz był otwarty. Pawłysz zatrzasnął go za sobą i oparł się o ścianę, żeby złapać oddech. Teraz wystarczyło tylko nacisnąć guzik, wpuścić do śluzy powietrze, otworzyć właz wewnętrzny, opowiedzieć wszystko Wanowi i usłyszeć od niego „Przecież uprzedzałem”. Jednak zanim zdążył nacisnąć guzik sprężarki, poczuł jak właz za jego plecami wolno się otwiera…

Najrozsądniejsze w tym momencie było ponowne zamknięcie zewnętrznych drzwi. Wystarczyło przesunąć dźwignię. Ale Pawłysz stracił opanowanie, bo zobaczył w szczelinie włazu błyszczącą czarną mackę. Rzucił się więc do przodu, aby otworzyć drzwi wewnętrzne i znaleźć się w środku kopuły. Wiedział, że drzwi wewnętrzne się nie otworzą, zanim śluza nie napełni się powietrzem, ale liczył na to, że Wan zdecyduje się wyłączyć automatykę.

Drzwi ani drgnęły. W śluzie zrobiło się ciemniej, bo żółw wypełnił sobą niemal całe światło włazu. Pawłysz odwrócił się, przywarł plecami do ściany i uniósł ręce na wysokość piersi, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż macki żółwia są zbyt silne, aby mógł sobie z nimi poradzić. O jego życiu decydowały sekundy. Czy ludzie w środku zrozumieli, co się właściwie stało?

W śluzie rozbłysło światło. Pawłysz zobaczył, jak żółw naciska macką dźwignię drzwi zewnętrznych i zamyka je. Druga macka dotykała wyłącznika. To żółw zapalił światło.

— Pędzę za panem od samego gejzera — powiedział potwór. — Nie widział pan mnie, czy może się przestraszył?

Powietrze z szelestem napełniało śluzę. Głos żółwia wydobywał się spod kopułki na jego pancerzu.

— Nie mogę krzyczeć, bo mam za słabą gadałkę — powiedział żółw. — Pan jest tu nowy? Jakoś sobie nie mogę pana przypomnieć.

Wewnętrzne drzwi śluzy odsunęły się w bok. Pawłysz zachwiał się i żółw musiał podtrzymać go macką.

— Uciekałeś, aż się za tobą kurzyło — powiedział Wan z nieukrywanym zadowoleniem. Pędziłeś jak na skrzydłach. Nic dziwnego, miejscowe formy życia zawsze tak działają na mężnych kosmonautów.

— On wcale nie uciekał — odezwał się Pfluge znad kuchenki. — On po prostu wycofywał się na z góry zaplanowaną pozycję. — Niels, zjesz z nami kolację?

Bioformant odpowiedział głuchym, pozbawionym intonacji mechanicznym głosem:

— Pfluge, przestań się nade mną znęcać! Przecież doskonale wiesz, jak czasami tęsknię za tym, żeby nareszcie usiąść po ludzku do stołu. Dziwna rzecz: organizm tego nie potrzebuje, a mózg wszystko pamięta, nawet smak czereśni albo soku brzozowego. Piłeś kiedyś sok brzozowy?

— To w Norwegii jest sok brzozowy? — zdziwił się Jerychoński.

— W Norwegii jest wszystko — odparł bioformant. Wyciągnął w stronę Pawłysza długą mackę, dotknął nią jego ramienia i dodał: — Umówmy się, że podałem panu rękę. Nazywam się Niels Christiansen. Nie chciałem pana nastraszyć.

— Jeszcze teraz trzęsą mi się nogi — powiedział Pawłysz.

— Mnie też by się trzęsły. To moja wina, bo zapomniałem powiedzieć panu o Nielsie — odezwał się skruszonym tonem Jerychoński. — Ale kiedy widzi się ich na co dzień, człowiek tak się przyzwyczaja do niezwykłości bioformantów i w ogóle wszystkiego, co nas otacza… Tym bardziej że Niels mocno mnie zdenerwował. Słuchaj, dlaczego uruchamiałeś diagnostat? Niepokoisz się o własne zdrowie? No to czemu mnie nie wezwałeś? Przecież natychmiast bym przyleciał. Zresztą Dimow też ma do ciebie pretensję, że się od trzech dni nie odzywałeś.

— Byłem w kraterze — odpowiedział Niels — Wyszedłem z niego dopiero godzinę temu. A z diagnostatu skorzystałem dlatego, że musiałem wypróbować się w wyższych temperaturach. Potem wszystko ci opowiem, a tymczasem wy powiedzcie mi, co nowego Listy z Ziemi były?

— Ja mam list — odparł Pfluge. Dam ci go, jak tylko przygotuję posiłek. Dobrze?

— Zgoda A ja tymczasem połączę się z bazą — powiedział bioformant i potoczył się w stronę stojącej w kącie radiostacji. — Muszę porozmawiać z Dimowem i sejsmologami. Który z nich jest w domu?

— Wszyscy — odpowiedział Wan — A co, będzie trzęsienie ziemi?

— Niemal katastrofalne. Obawiam się, że cała ta wyspa może wylecieć w powietrze. Nie, jeszcze nie dziś, bo naprężenia nie są jeszcze krytyczne. Muszę jednak skonsultować się z sejsmologami. Jedzcie, nie zwracajcie na mnie uwagi.

Niels włączył nadajnik. Wywołał Dimowa, a potem sejsmologów. Sypał wzorami i liczbami, jakby odczytywał je z kartki, a Pawłysz pomyślał ze zdziwieniem, jak szybko mija strach. Teraz zauważył mimochodem w duchu „Niels włączył nadajnik”, a jeszcze piętnaście minut temu uciekał przed tym Nielsem na złamanie karku.

— Dracz był do niego podobny. Grunin też. Pamięta pan, co Dimow opowiadał? — powiedział cicho Jerychoński.

— O świcie będzie tu lotnia z sejsmologami — powiedział Niels wyłączając radiostację. — Dimow prosił o ostrzeżenie podwodników.

— Będą tu dopiero rano — odpowiedział Wan i zwrócił się do Jerychońskiego. — możesz ostrzec podwodników?

— Nie. Sandra nigdy nie zabiera nadajnika. Powiada, że jej przeszkadza. — Jerychoński był nie na żarty zaniepokojony.

— Przepraszam, a pan gdzie mieszka? — zapytał Pawłysz żółwia.

— Ja nie muszę nigdzie mieszkać — odpowiedział Niels. — Nie śpię i bardzo rzadko jem. Po prostu chodzę i pracuję. Czasami, gdy taki tryb życia bardzo mnie znudzi, zjawiam się tutaj. Jutro pewnie pojadę z wami na Stację. Chętnie zostałbym tutaj, ale Dimow nie pozwoli.

— Dziwisz się? — powiedział Jerychoński. — Dimow przyjaźnił się z Draczem i nabrał idiosynkrazji do wulkanów.

Szybko zjedli kolację, a potem położyli się na matach za przepierzeniem. Niels też został w środku, przy radiostacji i zaczął coś czytać. Kładąc się spać, Pawłysz jeszcze raz spojrzał na niego. Metrowa półkula, pokancerowona kamieniami, wysmagana wiatrem i spieczona żarem przetoczyła się pod ścianę, a po chwili przycisnęła do niej macką otwartą książkę. Potem od czasu do czasu przewracała stronicę drugą macką, błyskawicznie wyskakującą spod pancerza.

W przedziale sypialnym było prawie ciemno. Pfluge posapywał już zwinięty w kłębek, a Jerychoński spał spokojnie z rękami złożonymi na brzuchu. Wan posunął się, robiąc miejsce Pawłyszowi,

— Wie pan — powiedział szeptem, kiedy Pawłysz już się położył — dlaczego pana prawie znienawidziłem?

— Chyba dlatego, że pana nie usłuchałem.

— Nie, wcale nie dlatego, chociaż tak się panu wydało. Dlatego, że rozerwał pan chmurę.

— Co?!

— Widzi pan, Dimow nie zdążył tego powiedzieć. Ja zresztą też, chociaż już się z pańską obecnością pogodziłem, zwłaszcza po liściku Mariny…

Za przepierzeniem rozlegał się miarowy szelest stronic książki. Regularnie co dziesięć sekund. Pawłysz wyobraził sobie, jak macka wyskakuje spod pancerza.

— Krótko mówiąc Spiro wie, i wszyscy tutaj to wiedzą, że chmury trzeba omijać. Ale naturalnie nie przyszło mu do głowy, żeby pana o tym uprzedzić, ja zaś nie pomyślałem, że poleci pan na przełaj. Zachowałem się niewłaściwie. Przepraszam.

— No dobrze, zapomnijmy o tym. Ale ja nadal nie rozumiem, o co chodzi z tymi chmurami.

— Te chmurki są organiczne. Mamy tu naturalnie i zwyczajne obłoki, ale te pierzaste są w istocie kłębami pajęczyny. Mikroorganizmy żyjące w górnych warstwach atmosfery cierpią energię od słońca, a z dołu docierają do nich popioły wulkaniczne i para wodna. No więc te żyjątka plotą pajęczynę. Tak ją nazywamy, chociaż te nitki są wielokrotnie cieńsze od pajęczyny…

— I ja rozdarłem chmurę?

— Rozdarł pan. A one regenerują ją bardzo długo. Tracimy mnóstwo sił na ich podkarmianie i badanie, pan za jednym zamachem… Dobrze jeszcze, że nie powiedziałem o tym Dimowowi…

— Chciał mnie pan oszczędzić?

— Mówiąc prawdę, to nie. Siebie i Sotrona. Dostałoby się nam, bo pan przecież nie wiedział.

— Pora spać — odezwał się Niels zza przepierzenia, jeśli się go nie widziało, można było pomyśleć, że mówi zwyczajny człowiek.

— Odkąd to zacząłeś się troszczyć o nasz sen? — zapytał Wan.

— Wcale się o to nie troszczę — odpowiedział Niels. — Po prostu lubię od czasu do czasu coś komuś powiedzieć. Nie wzór czy liczbowe wyniki obserwacji, tylko coś powszedniego. Na przykład to, że pora spać…

Wan zasnął od razu, jakby słowa Nielsa były rozkazem.

Pawłysz odczekał parę minut, a potem zapytał szeptem:

— A Marina jest daleko stąd?

Wan nie odpowiedział. Spał.

5

Pawłysza obudził wstrząs podziemny. Pozostali byli już na nogach. Pfluge znów hałasował swoimi puszkami, bo wybierał się na polowanie. Jerychoński parzył kawę. Niels powiedział:

— Pójdę już. Widzicie, że zaczęło trząść.

— Może poczekaj na chłopców…

— Nie. Oni wiedzą, gdzie mnie szukać. Będę przy automatach. Wezmę radiostację, a wy przypadkiem nie wyłączajcie pelengatora. Chociaż, jeśli coś mi się stanie, i tak nie zdołacie mi pomóc.

— Dlatego mówię, żebyś poczekał na chłopców.

— Nie, żartowałem. Nic się nie stanie. Jeszcze na to za wcześnie.

— Pawłysz, obudziłeś się? — zapytał Jerychoński.

— Idę.

Zza przepierzenia zapachniało kawą.

— Możesz umyć się w miednicy — powiedział Jerychoński. — Przyniosłem trochę lodu.

Miednica stała pod oknem wychodzącym na morze. Woda w niej była lodowato zimna i gęsta od kawałków kry. Brzeg przez noc zmienił się nie do poznania. Był pokryty śniegiem i sięgał aż do raf, o które biły fale otwartego oceanu. Lodowy pancerz zatoki poprzecinany był ciemnymi szczelinami. Po śniegu bez pośpiechu toczył się Niels zostawiając za sobą dziwny ślad przypominający głębokie koleiny. Słońce ledwie przeświecało przez chmury.

— Zimno tam? — zapytał Pawłysz.

— Minus osiemdziesiąt — odparł Jerychoński. — Ale nie ma wiatru. Można wytrzymać.

— Idę — powiedział Pfluge dopijając kawę — Bo inaczej zeżrę wszystkie suchary. Mam przedziwny organizm, który odczuwa głód, gdy tylko pokaże mu się jedzenie. Mogę obywać się bez pokarmu przez dwa tygodnie, jeśli tylko go nie widzę…

— Klamczuszek! — powiedział Jerychoński.

Wan wygramolił się z jakiejś wielkiej skrzyni czy szafy, na którą Pawłysz dotychczas nie zwrócił uwagi. Trzymał na dłoni białą kulę przypominającą kłębek puszystej wełny.

— Popatrz, Pawłysz — powiedział. — To jest właśnie to, co usiłowałeś zniszczyć.

Pawłysz wziął ostrożnie kulę do ręki. Kłębek dosłownie nic nie ważył, był ciepły i bajecznie miękki w dotyku. Lekko podrzucił go do góry i kłębek uniósł się w powietrze, a potem popychany oddechem popłynął w bok.

— Ta pajęczynka jest bezcenna — powiedział Jerychoński. — To najlżejszy i najtrwalszy materiał we Wszechświecie. Gdybyśmy potrafili ją hodować, to nasza planeta stałaby się ośrodkiem handlu galaktycznego.

— Trochę tej pajęczyny zbieramy — powiedział Wan, chwytając kłębek i odnosząc go do szafy — ale to kropla w morzu potrzeb. Dla mnie prawie bez mleka.

Po śniadaniu Pawłysz ubrał się i wyszedł na dwór Słońce wreszcie wydobyło się zza chmur i śnieg zaczął tajać. Nad czarnym zboczem unosiło się lekka mgiełka. Śnieg pokrył się cienką skorupką wiosennego lodu i rześko poskrzypywał pod butami.

Pfluge przykucnął i coś wygrzebywał nożem ze śniegu.

— Niech pan chwilę poczeka. Niebawem wszystko staje i wówczas dokonamy co najmniej trzech wielkich odkryć zoologicznych — powiedział do Pawłysza. Jego głos w hełmofonie brzmiał jak uroczysta trąba jerychońska.

— Dlaczego tylko trzech?

— Tak już jest. Byłem tu już siedmiokrotnie i za każdym razem odkrywałem po trzy zupełnie nieznane nauce gatunki albo nawet rodziny. Czy to nie wspaniałe?

Pawłysz przyznał, że to wręcz cudowne.

Na niebie pojawiła się czarna plamka Lotnia. Słońce przypiekało coraz bardziej i Pawłysz zmniejszył ogrzewanie kombinezonu. Po niebie wolno pełzła biała półprzezroczysta chmurka i lotnia, podchodząc do lądowania, zanurkowała pod nią.

Z sejsmologami przyleciał Dimow.

— Gdzie jest Niels? — zapytał Pawłysza zaraz po przywitaniu. Uznał za rzecz oczywistą, iż Pawłysz jest już we wszystkim zorientowany. — Pewnie w kraterze?

— Wziął ze sobą nadajnik — powiedział Pawłysz.

— Mam złe wiadomości — powiedział jeden z sejsmologów, którego Pawłysz nie mógł rozpoznać pod maską i przyłbicą. — Niels miał rację. Naprężenia w skorupie rosną szybciej, niż się tego spodziewaliśmy. Epicentrum będzie jakieś sto kilometrów stąd.

Wskazał ręką w stronę słońca. Ocean był spokojny. Lód z zatoki już prawie zniknął.

Drugi sejsmolog pospieszył do kopuły.

— Spróbuję połączyć się z Nielsem — powiedział.

— Kiedy mieli być podwodnicy? — zapytał Dimow Pawłysza.

— Nie wiem dokładnie — odparł Pawłysz. — Podobno rano.

— Do diabła z taką precyzją! — oburzył się Dimow i pobiegł za sejsmologami.

— Widzi pan — powiedział radośnie Pfluge, wyciągając spod śniegu długi sznur wodorostu — Już stał się pan jednym z nas. Jeszcze wczoraj Dimow traktował pana niezwykle uprzejmie, a więc obojętnie. Burczeniem wyraża swoją sympatię, proszę zatem się nie obrażać.

— Ani mi to w głowie — odparł Pawłysz — Cieszę się, że Dimow się na mnie złości.

Kiedy wrócił do kopuły, trafił akurat na koniec bitwy Jerychońskiego z Dimowem.

— Kto mógł przypuścić — wykrzyknął Jerychoński, gestykulując ręką, w której trzymał filiżankę kawy — że akurat dzisiaj zechce się panu urządzać trzęsienie ziemi?

— Proszę mi dać tę kawę — odwarknął Dimow. — I tak parzyliście ją dla gości.

— Naturalnie, bardzo proszę… — Jerychoński postawił kawę przed Dimowem. — I niech pan nie myśli, że przygoda Sandry i podwodników zupełnie mnie nie niepokoi.

— Wcale tak nie myślałem — powiedział złośliwie Dimow — Ale przecież nikt nie kazał panu żenić się i rybą.

— Dymitrze! — oburzył się Jerychoński.

— Sandra jest wspaniałą kobietą, doskonałym biologiem i sportowcem, ale ma skrzela, o czym chyba pan wie nie gorzej ode mnie, chociażby jako chirurg.

Wan uśmiechał się od ucha do ucha.

— Mógł pan przynajmniej dopilnować, żeby wzięli ze sobą nadajnik Tego przecież wymagają wszystkie instrukcje.

— A dlaczego pan sam tego nie dopilnował?

— Bo nie mogę kontrolować poczynań wszystkich pracowników Stacji. Przyznaję jednak, że ja też jestem tu winien.

— Dymitrze — wtrącił się do rozmowy Wan — nadajnik rzeczywiście jest niewygodny w użyciu, a oni wyruszyli we trójkę. Doskonale wiesz, że oni we trójkę nie boją się nawet diabła, nie mówiąc już o jakimś głupim trzęsieniu ziemi.

Dimow machnął ręką, jednym haustem wypił kawę, oparzył się i przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Wreszcie mu się to udało i powiedział:

— Mało brakowało, żebym wyzionął ducha. Nareszcie mielibyście spokój.

— Nie pozwolilibyśmy na to — powiedział Pawłysz. Jestem reanimatorem. W najgorszym razie zamroziłoby się pana i odesłało do ożywienia na Ziemię.

Sejsmolodzy poszli na górę i obiecali za godzinę wrócić. Dimow połączył się ze Stacją i przekazywał powszednie polecenia, których nie zdążył wydać z rana, bo wyruszył w drogę bardzo wcześnie. Jerychoński znów zajął się badaniem taśm diagnostatu, a Wan rozbierał jakiś aparat. Zachowanie pozostałych w kopule ludzi było pozornie zwyczajne, ale napięcie w schronisku z każdą chwilą rosło. Podwodnicy powinni zjawić się już ponad godzinę temu, ale nadal ich jeszcze nie było.

6

Drugi wstrząs nastąpił mniej więcej w godzinę po przylocie Dimowa z sejsmologami. Wan odezwał się od radiostacji.

— Niels mówi, że zwiększyło się wydzielanie gazów. Przyrost jest większy od przewidywanego.

— Może ewakuować schronisko? — zaproponował Jerychoński. Zostalibyśmy tylko we dwóch z Nielsem.

— Tylko bez paniki! — powiedział Dimow Wan, zapytaj Nielsa, co grozi wyspie.

Ziemia pod nogami dygotała, jakby ktoś stukał od dołu w podłogę.

— Jeśli nastąpi erupcja, strumień lawy popłynie w przeciwną stronę. Ale oczywiście niczego nie można za gwarantować.

Wrócił sejsmolog Gogia z taśmami zdjętymi z automatycznych urządzeń kontrolnych.

— Coś okropnego! — powiedział z nieukrywanym zachwytem — Jesteśmy świadkami prawdziwego kataklizmu. Nawet sobie nie wyobrażacie, co teraz dzieje się w oceanie!

Dimow wstał.

— Przykro mi — zwrócił się do Pawłysza. — Należałoby umożliwić panu powrót na Stację, ale nie mamy wolnego środka transportu. Jeszcze raz proszę mi wybaczyć.

Pawłysz nawet nie zdążył się obrazić, gdy Dimow nie zmieniając tonu odezwał się do Wana:

— Natychmiast wywołuj Szczyt. Niech tu przylecą.

— Po co? — zdumiał się Wan.

— Stukać. Będziemy ich szukać. Tu są niewielkie głębokości.

— Jasne.

— Nie znoszę bezczynności — powiedział Jerychoński. — Wypłynę im kutrem naprzeciw.

Dimow nie zwracał na niego uwagi.

— Co ze Szczytem? — zapytał Wana. Nikt nie odpowiada.

— To nic. Wywołuj ich dalej, ale potem. Na razie daj mi Stację. Niech wyślą lotnię na pół drogi od nich.

— Ale tam jest spokojnie…

— Lepiej zbadać każdą ewentualność. Niech nie odlatują, dalej niż na dwieście kilometrów. Została tam tylko jedna lotnia, a wiesz, jacy z nich piloci.

— Tak — westchnął Wan, a potem zapytał: — Może Pfluge podyżuruje przy nadajniku?

Jerychoński miotał się po schronisku. Ponieważ ciążenie było tu niższe od ziemskiego, jego kroki, zamaszyste na początku, kończyły się dziwnie powolnie i jakby tanecznie.

— Po co?

— Popłynąłbym kutrem. Z Pawłyszern.

— Doskonale sobie z kutrem poradzę — zaoponował Jerychoński.

— Wątpię — powiedział Wan — Jesteś za bardzo zdenerwowany.

— Trudna sprawa. — zaczął Dimow, patrząc na Pawłysza.

— Lepiej, żebym to ja popłynął kutrem — powiedział Pawłysz. — Wprawdzie nigdy dotąd go nie prowadziłem, ale…

— Nie! — zdecydował się Dimow. Kuter weźmie Wan. Jerychoński popłynie z nim na ocean, a Pawłysz zostanie przy radiostacji i jeśli będzie trzeba, poleci lotnią.

Pawłysz podszedł do nadajnika i stanął za plecami Wana.

Wan wstał, mrugnął do niego porozumiewawczo i powiedział:

— Wszystkie sygnały wywoławcze są na tabliczce. Radiostacja jak widać jest zwyczajna, ze standardowego zestawu Zna pan ten typ?

— Naturalnie.

Wan zniżył głos i powiedział Pawłyszowi na ucho:

— Nie spieraj się z Dimowem, bo cię w zdenerwowaniu objedzie. Nadchodzi kataklizm, Jerychoński histeryzuje, a podwodnicy spokojnie zbierają perły w Błękitnych Grotach i nie wiedzą, co ich czeka, kiedy nareszcie się tu zjawią.

— Jesteś pewien, że to fałszywy alarm?

— Inne warianty są zbyt groźne, aby na nie stawiać — odpowiedział Wan, po czym wziął swój kombinezon i maskę.

— Sprawdziłeś skafander? — zapytał Dimow.

— Tak, zostawiłem go na kutrze.

Za oknem mignęło coś białego, jakby ktoś machnął wielkim prześcieradłem.

— Hej — powiedział Wan wyglądając na zewnątrz. — O wilku mowa! Przecież to Allan.

— Gdzie? — zapytał Dimow.

— Na dworze. Sam przyleciał. I niech mi ktoś teraz powie, że telepatia nie istnieje.

Pawłysz miał iluminator wprost przed oczami. Po czarnym, mokrym od stopionego śniegu piasku kuśtykał wolno ogromny ptak, dokładnie taki sam jak te, które Pawłysz zobaczył tuż po wylądowaniu. Nawet nie pytając Wano domyślił się od razu, że ptak jest bioformantem. Co więcej, połączył jego obecność z kłębkiem białej puszystej nibypajęczyny. To ptaki ją tu przyniosły. I dalszy krok w rozumowaniu: wybuch gniewu Wana. Jeśli bioformant Allan pracuje w chmurach, to samowola Pawłysza mogła zagrażać jego istnieniu…

Odezwali się sejsmolodzy, a po chwili Niels podyktował serię liczb dla Dimowa.

Jerychoński już był ubrany, gotowy do wyjścia. Wan otworzył właz kopuły Sejsmolodzy nie przekazali żadnych alarmujących wiadomości, więc nie było podstaw do szczególnego pośpiechu Dimow też założył maskę i powiedział do Pawłysza:

— Niech pan tu zostanie i nie odchodzi od nadajnika. Jeśli coś się stanie, proszę natychmiast mnie zawiadomić. Pójdę teraz porozmawiać z Allanem, bo on tutaj nie może wejść.

— A kombinezon? — zapytał Wan, widząc, że Dimow zamierza wyjść na zewnątrz w samej masce.

— Teraz nie jest zimno — odparł Dimow — Puść mnie.

— Stacja zawiadomiła, że lotnia wystartowała na poszukiwanie podwodników i pytała, co tam nowego na wyspie Pawłysz odpowiedział, że na razie nic się nie dzieje.

Za oknem Dimow rozmawiał z ptakiem. Ptak sięgał mu ledwie do pasa, ale jego złożone skrzydła, opierające się końcami o rozłożysty ogon, miały co najmniej trzy metry długości Ptak miał niewielką głowę z krótkim dziobem i nieruchome błękitne oczy.

Naczynia na stole zabrzęczały od kolejnego wstrząsu tektonicznego.

W głośniku odezwał się Niels.

— Stuchaj, Wan — powiedział swoim cichym, mechanicznym głosem — Gdzie właściwie jest ta Błękitna Grota?

— Wan odpłynął kutrem. Pewnie właśnie tam. A ja dokładnie nie wiem.

— Pawłysz? Wobec tego zapisz dokładne współrzędne epicentrum. Właśnie je z Gogią obliczyliśmy.

Za oknem Dimow przestępował z nogi na nogę i otulał się szczelnie kurtką. Najwyraźniej było mu bardzo zimno. Ptak zakołysał się, niezgrabnie wbiegł na wrzynającą się w wody zatoki płytę skalną i rozłożył skrzydła. Natychmiast przekształcił się w sześciometrowy żagiel nadymany porywami wiatru i uniósł się w powietrze, potężnymi machnięciami skrzydeł nabierając szybko wysokości.

Dimow hałasował w śluzie i dopiero po dłuższej chwili otworzył wewnętrzne drzwi, wpuszczając do kopuły kłęby pary. Trząsł się z zimna i mimo wysiłków nie mógł tego drżenia opanować.

— Myślałem, że zdechnę tam — powiedział — Nie przypuszczałem, że z Allana jest taki zuch!

— A co? — zapytał Pawłysz.

— Nie spodobały mu się fale w tym sektorze. Allan wymyślił graficzną teorię prognozowania wstrząsów tektonicznych. Zgodnie z nią przepowiada charakter i miejsce trzęsienia ziemi według kształtu fal, który z lotu ptaka jest doskonale widoczny. Od dawna kłóci się na ten temat z sejsmologami, którzy uważają, że jego teoria może mieć jedynie bardzo ograniczone zastosowanie. Pewnie zresztą mają rację… Było coś dla mnie?

— Niels przed chwilą przekazał współrzędne spodziewanego epicentrum.

— Daj mi je… Że też Allan przyleciał właśnie tutaj! Wprawdzie wczoraj wspominałem im, że wyruszacie na spotkanie podwodników, ale zawsze… A ja bardziej liczę na ptaki niż na nasz kuter i gdyby Allan nie przyleciał, musiałbym wysłać pana na poszukiwanie z powietrza.

Dimow rzucił okiem na liczby, zmiął kartkę, rzucił ją na stół, potem wziął ponownie do ręki, pieczołowicie wygładził i powiedział:

— Proszę z łaski swojej jeszcze raz wywołać Nielsa i zapytać, czy nic się nie zmieniło.

Niels odezwał się dopiero po dłuższej chwili i jego odpowiedź była bardzo lapidarna.

— Wychodzimy na zbocze, bo tu jest zbyt gorąco. Połączymy się za pięć minut.

— A więc się nie rozessie. — powiedział Dimow.

— Tu Szczyt. Szczyt wzywa Schronisko — odezwał się odbiornik. — Słyszycie nas?

— Tu Schronisko — odpowiedział Pawłysz.

Dimow podszedł bliżej.

— Mówi Samt Venante. Wylatujemy.

— Dobrze — powiedział Dimow. — Tylko nie zapomnijcie zabrać nadajnika.

— Wie pan — wyjaśnił Pawłyszowi — nadajniki, które nam przysłano, są dobre dla geologów i innych piechurów, ale bioformantom przeszkadzają. Spiro już dawno obiecał załatwić mikroradiostację, ale przecież pan go zna.

Pawłysz zupełnie nie znał Spirona, ale uznał, że nie czas teraz na spieranie się o drobiazgi.

— Jednym słowem pod byle pozorem starają się je gdzieś zostawić Wcale im się nie dziwię, zwłaszcza bioformantom latającym, bo dla nich dodatkowe trzysta gramów obciążenia to nie bagatela.

Wrócił Pfluge. Długo krzątał się po śluzie, wzdychał, brzęczał swoimi puszkami i wreszcie z trudem przecisnął się przez właz.

— Niezwykły dzień! — powiedział radośnie, rozstawiając na stole swoje zdobycze — Wyrobiłem dziś co najmniej trzy normy.

Zobaczył, że Pawłysz siedzi przy nadajniku, i dorzucił.

— Widziałem odpływający kuter, ale nie zdążyłem zapytać. Podwodnicy jeszcze nie wrócili?

— Nie — odparł Dimow — Na wszelki wypadek proszę przygotować do pracy stanowisko medyczne.

— Ja to chyba zrobię lepiej — powiedział Pawłysz — A Pfluge niech tymczasem posiedzi przy radiostacji.

— Po pierwsze. Pfluge jest bardzo słabym łącznościowcem, a po wtóre, pan jest, jak podejrzewam, jeszcze gorszym weterynarzem. Zapomina pan, że nasi koledzy i znajomi nie są w tej chwili przejściowo antropoidami.

— To niestety prawda — odezwał się Pfluge. — Mam jednak nadzieję, że nic złego im się nie stanie.

Otworzył skrzynię stojącą w kącie pod przepierzeniem i zaczął wyjmować z niej leki i narzędzia, zerkając przy tym na swoje trofea. Rozpierało go pragnienie, aby po chwalić się komuś swoimi zdobyczami, a tu jak na złość nikt nie miał do nich głowy.

Nadeszła wiadomość z lotni, która przeleciała już trzydzieści kilometrów od Stacji, że na razie z jej pokładu nikogo nie zauważono.

— A jaka jest widzialność w głąb? — zapytał Pawłysz.

— Woda jest przezroczysta i niezbyt głęboka, my jednak nie liczymy na własne oczy. Wszyscy podwodnicy mają znaczniki izotopowe, które łatwo namierzyć. A gdyby to się nie udało, to pozostają jeszcze ptaki, które widzą na dziesięć metrów w głąb.

Pawłysz dojrzał przez okno sejsmologów zbiegających ze zbocza. Dopiero po chwili ukazał się Niels obładowany aparatami pomiarowymi ewakuowanymi z krateru.

— Co na kutrze? — zapytał Dimow Pawłysz wywołał kuter.

— Nieustannie nadajemy sygnały — powiedział Wan — Na razie bez skutku. A u was co nowego?

— Na razie nic.

— Schronisko! — włączył się nagle mechaniczny, monotonny głos jednego z ptaków — Schronisko! Widzę Sandrę!

— Gdzie? — zapytał Pawłysz.

Wan, który nie zdążył się wyłączyć i wszystko słyszał, zawtórował mu.

— Gdzie?

— Południowy zachód, ku południowi od Krzywej Góry Trzydzieści mil, Słyszycie mnie?

— A co z nią? Co z nią?! — krzyknął Jerychoński.

— Utrzymuje się na wodzie. Zejdę niżej, bo mnie nie widzi…

— Kuter, w jakim jesteś kwadracie? — zapytał Dimow, odsuwając Pawłysza od radiostacji.

— 13-878 — odpowiedział Wan — Na północny zachód od wyspy.

— Siedemdziesiąt pięć mil — powiedział Dimow patrząc na mapę. — Potrzebujecie na dojście tam co najmniej pół godziny.

— Ruszamy — powiedział Wan i wyłączył się.

— Pół godziny — powtórzył Dimow i natychmiast wywołał ptaki: — Możecie jej pomóc?

— Nie — odpowiedział któryś z bioformantów. — Jestem tu sama i nie mogę do niej dotrzeć. Ocean jest mocno sfalowany i boję się zamoczyć skrzydła, a Sandra jest chyba nieprzytomna…

Pawłysz pospiesznie naciągał kombinezon.

— Gdzie jest maska?

— Weź moją — powiedział Pfluge. — Masz. Dimow uniósł głowę znad radiostacji i zobaczył, że Pawłysz właśnie kończy się ubierać — Znasz tę lotnię?

— Jak swoje pięć palców.

— Polecę z nim — powiedział sejsmolog Gogia. — Dobrze, że się nie rozebrałem.

Dimow powtórzył:

— Trzydzieści mil na południowy zachód, ku południowi od Krzywej Góry. — Potem obrócił się do mikrofonu i powiedział: — Za dwie minuty wystartuje do was nasza lotnia. Na miejscu będzie za jakieś dziesięć minut. Kuter nie zdąży szybciej niż za pół godziny. Pfluge szarpał się z włazem śluzy.

— Pospieszcie się — powiedział ptak bo zamiast jednej Sandry będziecie musieli ratować dwoje. Ten nadajnik ciąży mi jak kamień.

Pawłysz otworzył drzwi zewnętrzne i przystanął na chwilę, zdumiony, jak bardzo zmieniło się oświetlenie. Słońce przesłaniała czerwona mgiełka, a czarna góra rysowała się ostro na niebie, jakby podświetlona od tylu promieniem reflektora teatralnego. Sejsmolog pierwszy wskoczył do lotni. Pawłysz uniósł nogę, aby pójść za jego przykładem, kiedy drzwi kopuły otworzyły się i wyskoczył z nich Pfluge w samej kurtce i bez maski. Otworzył szeroko usta, starając się odetchnąć rozrzedzonym powietrzem i rzucił w ich stronę mały pojemnik z zestawem pierwszej pomocy. Zachwiał się i byłby się przewrócił, gdyby nie Niels, który chwycił go macką i wciągnął do środka.

— To nasza wina — powiedział sejsmolog. — Jak mogliśmy zapomnieć…

Pawłysz podniósł pojemnik, rzucił go sejsmologowi, wskoczył do lotni i powiedział do Gogii:

— Teraz się trzymaj! I kiedy będziesz opowiadał wnukom o naszej dzisiejszej wyprawie, nie zapomnij podkreślić, że wiózł cię były mistrz Moskwy w akrobatyce lotniowej.

— Nie zapomnę powiedział sejsmolog, dociągając do oporu pasy bezpieczeństwa.

Pawłysz wyszedł z wirażu i poleciał z maksymalną prędkością tak, żeby zostawić po lewej ręce słup różowobrunatnego dymu stojącego nad przeciwległą stroną wyspy.

7

W siedem minut później zobaczyli samotnego ptaka, krążącego o dwieście metrów nad falami.

Ptak zauważył lotnię, bo uniósł się wyżej i znieruchomiał w powietrzu, jakby wskazując punkt, w którym znajduje się Sandra. Pawłysz rzucił lotnię w dół i zawisł o jakieś dziesięć metrów nad grzebieniami fal, ale nawet z tej wysokości nie od razu dostrzegł Sandrę, której ciało nikło wśród piany urywanej przez wiatr ze szczytów grzywaczy.

— Widzisz? — zapytał Gogia, wpatrując się w wodę.

Wiatr znosił lotnię, więc Pawłysz musiał hamować jego porywy silnikiem, żeby nie stracić Sandry z oczu. Potem wypuścił drabinkę sznurową, która miękko rozwinęła się i chlupnęła do wody o metr od Sandry.

— Jak ją podniesiemy? — zapytał Gogia otwierając dolny właz,

— Pawłysz, co u ciebie? Dlaczego milczysz? — odezwało się radio.

— Poczekaj jeszcze minutę! — warknął Pawłysz. — Znaleźliśmy ją i musimy teraz podnieść na pokład. Wówczas wszystko powiemy.

— A co i nią?

— Nie wiem.

Pawłysz wyłączył nadajnik i powiedział do Gogii:

— Ani mi się waż sam wyciągać ją z wody. Po prostu obwiąż ją liną i przymocuj do drabinki. Wyciągnę was na pokład razem. Jasne?

— Tak. Masz rację — powiedział sejsmolog.

Ptak przeleciał tak blisko kabiny, że Pawłysz mógł zajrzeć w jego okrągłe, porcelanowe oczy. Uniósł rękę, dziękując mu tym gestem za pomoc. Ptak miał na piersi owalne pudełeczko nadajnika. Pawłysz przesunął ręką po własnej piersi, dając do zrozumienia ptakowi, żeby wyrzucił niepotrzebny już ciężar. Ptak zamknął potakująco oczy, ale nadajnika nie wyrzucił, tylko uniósł się nieco wyżej, tak że jego cień od czasu do czasu zasłaniał Pawłyszowi słońce.

Sejsmolog schodził ze zwojem liny po drabince i Pawłysz całą swoją uwagę skupił na tym, żeby nie pozwolić wiatrowi znieść lotni w bok. Sandra rozłożyła ręce i kołysała się na falach jak w hamaku. Leżała na plecach i miała zamknięte oczy. Zgubiła gdzieś swoje ochronne okulary. Minęło czternaście minut od chwili, kiedy wybiegli ze Schroniska.

Sejsmolog wczepił się jedną ręką w drabinkę, a drugą usiłował podprowadzić pod ciało Sandry pętlę liny. Robił to tak niezgrabnie, iż Pawłysz pożałował, że nie może zostawić sterów. Sam zrobiłby to łatwiej i szybciej niż Gogia, który najwyraźniej nie był alpinistą. Dziwne, sejsmolog bez przygotowania wspinaczkowego?… Lina znów się ześliznęła, bo sejsmologowi brakowało wolnej ręki, żeby podsunąć ją pod ramiona Sandry. Gogia aż dygotał że złości, że jest taki nieporadny i Pawłysz już chciał do niego krzyknąć, aby wspiął się na pokład i spróbował utrzymać lotnię w miejscu, chociaż doskonale rozumiał, że dla niefachowca jest to zadanie prawie niewykonalne, że człowiek posługujący się na co dzień wyłącznie auto pilotem nie poradzi sobie z ręcznym sterowaniem w trudnych warunkach. Nie zdążył jednak nic przedsięwziąć, kiedy ptak zdecydował się na niebezpieczną próbę; miękko poszybował pod wiatr, wyczekał momentu, kiedy ciało Sandry znalazło się na grzbiecie fali, chwycił swym krótkim dziobem pętlę liny i błyskawicznie przesunął ją pod ramionami dziewczyny.

Ciągnij! — krzyknął Pawłysz do sejsmologa. Gogia z najwyższym trudem utrzymywał równowagę na drabince, ale usłuchał i pociągnął, zaciskając linę na łokciach Sandry. Bioformant cudem umknął przed grzbietem następnej fali. Kiedy przelatywał przed dziobem lotni, Pawłysz zauważył, że nadajnik jednak poszedł do wody. Uniósł kciuk do góry i ptak gwałtownie zaczął nabierać wysokości.

— Teraz poczekaj — zwrócił się Pawłysz do sejsmologa. — Teraz mogę włączyć autopilota. Ubezpieczaj ją, a ja do ciebie zejdę…

We dwóch wciągnęli Sandrę do kabiny. Minęło dwadzieścia minut od startu.

Radio wrzeszczało, domagało się informacji, błagało o wiadomość, co się stało. Pawłysz nie odpowiadał. Ułożył Sandrę na podłodze i usiłował odnaleźć puls. Sejsmolog otworzył apteczkę, ale Pawłysz postanowił nie ryzykować. Uniósł tylko dziewczynie powiekę i zobaczył, że źrenica się zwęża. Sandra żyła,

— Mówi Pawłysz — włączył nadajnik. — Słuchajcie mnie uważnie. Sandrę mamy już, na pokładzie. Jest nieprzytomna…

— Jeśli nieprzytomna, to znaczy, że żyje. Nie przerywajcie mi. Najwidoczniej jej organizm ma podwójny krwioobieg. Niechaj Pfluge albo ktoś inny z miejscowych powie mi…

— Oho! — powiedział sejsmolog. — Widziałeś to?

Skafander Sandry był rozerwany na boku i przez dziurę widać było wielki siniak. Pawłysz dotknął go ręką i wyczuł kilka złamanych żeber.

— Słuchaj — powiedział Dimow. — Sandrę projektowaliśmy we dwóch z Geworkianem. Ale to w tej chwili nieważne. Nie czekajcie na kuter, tylko lećcie od razu do Schroniska. Sandrze nie udzielajcie żadnej pomocy, tylko załóżcie jej maskę tlenową i przykryjcie czymś ciepłym. I natychmiast ruszajcie tutaj…

Sejsmolog wyjął zapasową maskę i butlę tlenową. Sandra miała zamknięte oczy i błękitne cienie na policzkach. Gogia odgarnął jej z twarzy mokre włosy i drżącymi ze zdenerwowania rękami założył maskę. Pawłysz pędził w stronę Schroniska lotem koszącym. Wprost na kursie, niczym latarnia morska, wznosił się słup dymu. Ptak leciał w górze i niemal nie zostawał w tyle za lotnią. Odbiornik był włączony i Pawłysz usłyszał, jak Dimow poleca kutrowi krążyć na razie w miejscu i nie wracać na wyspę.

* * *

Pfluge wraz drugim z sejsmologów czekali już na brzegu zatoki. Owiniętą w koc Sandrę ostrożnie wydobyli z lotni i biegiem przenieśli do kopuły. Właz był zawczasu odsunięty i po minucie dziewczyna leżała już na stole. Dimow czekał ubrany w sterylny kitel i rękawiczki chirurgiczne. Czekał również włączony diagnostat, którego czujniki zdawały się niecierpliwie drżeć, zawieszone przewidująco nad stołem.

— Będzie mi pan asystował — zwrócił się Dimow do Pawłysza. — Tam jest zbiornik z roztworem bakteriobójczym.

Przy radiostacji stał Niels.

— Wszystko w porządku — mówił. — Naprawdę, wszystko jest w porządku! Przecież wiesz, Eryku, że jeśli Dimow coś powie…

Wiatr za oknami zmienił już kierunek i brzeg oraz gładka powierzchnia zatoki pokryły się grubym kożuchem popiołu wulkanicznego.

8

Sandra spała. Oddech miała miarowy, twarz zaróżowioną, a na skroniach perliły się jej kropelki potu.

— Jest tu jej za gorąco — powiedział Dimow — bo przywykła do bardzo niskich temperatur.

— Jak długo będzie spać? — zapytał Pawłysz.

— Damy jej jeszcze dwie minuty. — Dimow odwrócił się w stronę nadajnika. — Niels, kuter jest już na miejscu?

— Tak, od dziesięciu minut. Na razie nie ma żadnych sygnałów.

— No, to rzeczywiście nie możemy czekać dłużej niż dwie minuty…

— Co się właściwie Sandrze stało? — zapytał Pawłysz, trzymając ręce w miednicy z zimną wodą, żeby złagodzić pieczenie, bo Pfluge w pośpiechu przygotował zbyt skoncentrowany roztwór bakteriobójczy.

— Włączył się układ bezpieczeństwa. Jeśli jej organizm pracuje na granicy możliwości i zachodzi niebezpieczeństwo utraty życia, wtedy wpada w stan pokrewny letargowi. Na razie możemy jedynie przypuszczać, że podwodnicy dostali się w strefę oddziaływania silnej fali sejsmicznej lub zostali zasypani, a Sandra jako jedyna z nich zdołała się uwolnić lub jako jedyna pozostała przy życiu… Ale została poważnie ranna. Ma złamane trzy żebra, rozległe stłuczenia i ranę pod kolanem, jak pan widział. To w sumie nic wielkiego, ale znacznie gorszy jest, zahamowany teraz, krwotok wewnętrzny, co przy podwójnym krwioobiegu stanowi istotne zagrożenie. Najwidoczniej płynęła do bazy, ale zabrakło jej sił i musiała wynurzyć się na powierzchnię Utonąć nie mogła, bo kiedy oddycha skrzelami, jej płuca działają jako pęcherz pławny. Jak tylko straciła przytomność, zapadła w letarg ze zmęczenia i ran, automatycznie wynurzyła się na powierzchnię oceanu…

— A czy w tym oceanie nie ma drapieżników?

— Takich, które mogłyby zagrażać Sandrze, chyba nie.

W każdym razie dotąd się z nimi nie zetknęliśmy. Ale proszę mi wierzyć, że z takim wypadkiem się nie liczyliśmy Nasi eksplorerzy nie powinni tracić przytomności ze zmęczenia i ran…

— Ale jak widać taki wypadek może się zdarzyć — powiedział Pawłysz.

— Niestety. No cóż, pora ją budzić. Nie będzie to dla Sandry najprzyjemniejsze, ale nie możemy tracić czasu. Nie wiemy przecież, co się stało z pozostałymi podwodnikami.

— To znaczy, że kiedy ją wydobywaliśmy z wody, Sandra oddychała skrzelami?

— Tak, ale kiedy podłączył pan tlen, organizm przestawił się na oddychanie płucne.

Sandra ocknęła się od razu. Bólu nie czuła.

— Dimow — powiedziała — chłopców zasypało… Mówiła z trudem, niezbyt przytomnie.

— Byliśmy w Błękitnej Grocie i zaczęło się trzęsienie ziemi… Albo lawina kamienna… Zawaliło nas w grocie… głęboko… Byłam osobno… Staś jest ranny… nie może wypłynąć… nawet jeśli zdołali wydostać się spod zawału… nawet… Eryk nie wie?

Pawłysz podał Dimowowi automatyczną strzykawkę. Dimow przyłożył ją do przedramienia Sandry i pobudzający płyn wszedł pod ciśnieniem pod skórę.

Oczy Sandry gorączkowo rozbłysły.

— Mnie też… Staś wyciągnął… i sam ugrzązł… Głupia sprawa… Kto by się mógł spodziewać…

— Możesz podać współrzędne?

— Tak, oczywiście… Po to płynęłam…

— Niedobrze — mruknął Dimow. — Musimy kończyć!

— Nic mi nie będzie. — Sandra starała się uchwycić niknącą myśl. — Obiecaliśmy wam pokazać… Tak pięknie… Musiało mnie chyba znieść z trasy… Dwadzieścia mil na południowy zachód od wyspy… Grupa raf, dwie wystają nad powierzchnię…

Usnęła.

— Niels, wywołaj Wana. On powinien coś wiedzieć o tych skałach.

Ale najpierw w głośniku rozległ się głos Jerychońskiego.

— Co z Sandrą?

— Sandra śpi — powiedział Niels. — Czemu się denerwujesz? Dimow powiedział, że wszystko jest w porządku, a ty się ciągle denerwujesz…

— Bo jestem człowiekiem, a nie pancernym żółwiem!

— Dobrze już, dobrze — odparł Niels. — Daj mi Wana.

Kopuła drgnęła, ziemia na moment zapadła się pod nogami, a diagnostat odtoczył się od stołu, napinając przewody i czujniki. Dimow rzucił się do stołu, popychając przed sobą diagnostat i osłaniając Sandrę ciałem, jakby bał się, że zaraz z góry posypią się kamienie. Sejsmolog Gogia powiedział do Nielsa:

— Pójdę do Woszczynina.

— Co tam się u was dzieje? — zapytał Jerychoński.

— Nic. To tylko trzęsienie ziemi — odparł Niels. — Gdzie jest Wan?

Pawłysz usłyszał, jak Jerychoński, oddając mikrofon Wanowi, powiedział:

— Ta maszyna jest zupełnie pozbawiona wyobraźni! Nie wie, co może czuć bezradny człowiek…

— Wan, znasz dwie skały o dwadzieścia mil na południowy zachód od Schroniska?

— Jakoś nie bardzo sobie przypominam. Jesteśmy mniej więcej w tym kwadracie, ale nic takiego tu nie widzę. Zresztą gdyby to było coś większego, już dawno zaznaczylibyśmy to na mapie.

— Ale wiesz w przybliżeniu o jakim punkcie mowa?

— W przybliżeniu? Kilka mil od nas. Uniosę kuter w powietrze i polecę po spirali. Ale z takiego pułapu… Może któryś z ptaków będzie wiedział?

— Słusznie — powiedział Dimow, który wraz z Pflugem wyzwalał Sandrę z oplątujących ją przewodów. — Wywołaj ptaki.

— Nie trzeba ich wywoływać — powiedział Niels. — Są tutaj.

— Są tutaj — potwierdził Pawłysz. — Jeden bioformant przyleciał tu za mną. Ten, który odnalazł Sandrę i wyrzucił potem nadajnik.

— Jeśli można prosić, niech pan wyjdzie i zapyta je o te skały…

Pawłysz założył maskę.

Wszystkie trzy ptaki siedziały na wielkim płaskim głazie opodal kopuły i cicho rozmawiały ze sobą, pochylając, z gracją zgrabne główki. Nad nimi wznosiła się czarna góra spowita dymem i obramowana krwawym blaskiem. Pawłysz pomyślał przelotnie, że ten baśniowy widok coś mu przypomina. Pewnie którąś ze skandynawskich sag — trzy ogromne białe ptaki, wulkan i nagi, mroźny brzeg.

Ptaki zauważyły Pawłysza i ruszyły mu naprzeciw.

— No i co? — zapytał jeden z nich.

— Sandra odzyskała przytomność — odparł Pawłysz. — Powiedziała Dimowowi, że zasypało ich w podwodnej grocie o dwadzieścia mil na południowy zachód od Schroniska. Tam powinny być skały, z których dwie wznoszą się ponad wodą. Wan jednak takich skał nie zna.

— Tam nie ma skał — powiedział drugi ptak. — Przynajmniej ich sobie nie przypominam. Saint Venante, może ty widziałeś tam jakieś skały?

— Nie, Allanie — odparł drugi ptak. — Nigdy nie widziałem.

Allan zwrócił się do trzeciego ptaka, na którego szyi wisiał pasek od zgubionego nadajnika.

— A ty?

Trzeci ptak powiedział:

— Chyba wiem, o co chodzi. Kiedy przeczesywałam ten rejon, spostrzegłam dwie rafy. Ich szczyty pokazywały się między falami. Myślę, że te skały wypiętrzyły się tam zupełnie niedawno.

— Dziękuję ci, Marino — powiedział Allan. — Zawsze mówiłem, że masz najlepszy wzrok.

— Oj! — pisnął trzeci ptak, jakby chciał powstrzymać Allana.

— Marina? — zapytał Pawłysz.

— Niech pan biegnie do Dimowa! — powiedział Allan.

— Marina… — powtórzył Pawłysz, ale ptak nagle rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze.

— Marina Kim? — zapytał Pawłysz Allana.

— Tak, ale pan się chyba spieszy?

9

Pawłysz pilotował lotnię, na której pokładzie poza nim znajdował się jeszcze sejsmolog Gogia, Niels i Dimow. Pfluge z drugim sejsmologiem pozostali na wyspie Sejsmolog dyżurował przy nadajniku i obserwował wulkan. Pfluge zajmował się Sandrą.

Trzy białe ptaki szybowały przed lotnią na nieco wyższym pułapie. Powietrze było przesycone czerwonawym popiołem wulkanicznym i przesączone przezeń światło kładło się na białych skrzydłach krwawym odblaskiem pożogi.

Jeden z ptaków — Pawłysz nie potrafił powiedzieć który — był Mariną, Kopciuszkiem, który znowu zmienił postać, aby Pawłysz nie mógł go rozpoznać…

— Kto pójdzie z akwalungiem? — zapytał Niels, który zajmował środek kabiny, a pozostali siedzieli wokół niego niczym goście zgromadzeni dokoła imieninowego tortu. Niels leciał dlatego, że zdołał przekonać Dimowa, który wątpił, że bioformant poradzi sobie pod wodą. „Beze mnie — powiedział — pewnie się wam nie uda rozebrać zawału i dotrzeć do wnętrza groty. Będziecie wysadzać skały materiałem wybuchowym? Wyciągać głazy gołymi rękami? A może zaczekacie aż z planetoidy przerzucę wam robota podwodnego?”

— Mamy własnego i możemy go zmontować w ciągu paru godzin.

— Właśnie. Kilka godzin na montaż, parę godzin na transport kutrem… A wtedy może już być za późno! — Równy, płaski głos mechanicznej krtani kontrastował z pełnymi pasji słowami monologu Nielsa. — My tutaj jesteśmy jak w bajce. Pan jest niczym Iwan Carewicz albo Głupi Jasio. My zaś — jak przyjazne panu zwierzaki. Wie pan: idzie Głupi Jasio i spotyka na swej drodze zwierzęta, które za określone usługi obiecują mu swą pomoc. Ptak dostrzegł z nieba narzeczoną, a żółw ma po nią nurkować. Skoro już pan, a właściwie Instytut, podjął się roli Pana Boga i stwarza ludzi nie tyle na swój, ile chyba na diabelski obraz i podobieństwo, to proszę nie rezygnować ze skromnych usług swoich potworów.

— Masz rację, Niels — powiedział Dimow.

— A Marina od dawna jest na Stacji? — zapytał Pawłysz, kiedy zapadło milczenie.

— To nowicjuszka — odparł Dimow — zaledwie od miesiąca w powietrzu. Był tak pochłonięty myślami o podwodnikach, że najwidoczniej zapomniał o wczorajszej rozmowie i nie zapytał, skąd Pawłysz wie o tym, że Marina jest bioformantem.

Kuter kołysał się na falach, wystawiwszy na powierzchnię tylko kopułkę sterówki.

Pawłysz powziął decyzję natychmiast, zanim jeszcze ktoś zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przedostanie się na pokład kutra. Włączył nadajnik i powiedział do Wana:

— Wynurz się.

— Ocean jest zbyt sfalowany.

— A twoja zabawka nie może zawisnąć w powietrzu?

— Nie.

— Wobec tego unieś się i leć nad wodą z minimalną prędkością.

— Po co?

— Siądę ci na pokład.

— To bardzo trudne.

— Znowu chcesz się ze mną kłócić?

— Dobrze, wychodzę.

Ptaki uniosły się tak wysoko, że wyglądały jak białe plamki na purpurowym stropie chmur. Potem poszybowały w bok i w dół.

— Pawłysz — powiedział Allan. — Dwie skały ledwie wystające nad wodę o półtora kilometra od ciebie. Lecimy w dół. Patrz.

— Dobra — odparł Pawłysz, ale patrzył w tamtą stronę nie on, tylko Dimow, bo sam obserwował, jak kuter burząc wodę wynurza się ponad falę. Potem zaczął stopniowo zmniejszać wysokość i zwalniać, żeby wyrównać prędkości lotni i kutra.

— Idź najrówniej, jak potrafisz — powiedział do Wana.

— Jak po nitce — odparł Wan.

— Trzymajcie się!

Lotnia opadła na pokład kutra tuż za sterówką. Pokład był mokry, wąski i obły, dlatego Pawłysz wypuścił stojaki awaryjne i ich pofałdowane przyssawki ścisnęły boki stateczku.

— Przez jakiś czas się utrzymam — powiedział Pawłysz. — Niels, otwórz dolny właz.

Jerychoński wysunął się do pasa ze sterówki kutra i patrzył na lotnię.

Niels jako pierwszy zeskoczył na pokład i uważnie przestawiając kończyny ruszył w stronę sterówki. Macki zwisały mu po bokach, w ten sposób się ubezpieczał. Kuter z dosiadającą go lotnią wolno leciał nad falami.

Pawłysz uniósł głowę wypatrując ptaków, ale ich nie dostrzegł. Pomyślał z nagłą irytacją, że znalazł się w idiotycznej sytuacji: nie mógł opuścić lotni, bo ją pilotował, pozostając zaś przy sterach wyłączał się tym samym z dalszej akcji. Gogia stał przy włazie nie wiedząc, co ma dalej robić. Pawłysz zapytał Wana:

— Wszystko w porządku?

— Tak.

— Daj mi Dimowa.

— Słucham.

— Chciałbym pójść na dół z Nielsem. Jestem dobrym nurkiem, mam lepszą kondycję od innych i mogę się przydać.

— Nie — odparł Dimow — proszę pozostać na miejscu. Może się okazać, że będzie pan bardziej przydatny jako pilot lotni. Już wiemy, że bardzo dobrze daje sobie pan z nią radę…

— To fakt — powiedział Gogia.

Pawłysz poczuł do niego wdzięczność za te słowa. Można być najmądrzejszym i najskromniejszym pod słońcem człowiekiem, ale szczera pochwala zawsze jest miła.

— Nie wiemy kiedy i w jakim stanie odnajdziemy podwodników — ciągnął Dimow. — Każda sekunda może być droga, a wówczas trzeba będzie ich natychmiast odstawić na Stację. Dlatego ktoś musi dyżurować w lotni, aby w razie konieczności znów wylądować na pokładzie kutra. Proszę unieść się w powietrze i czekać przy odbiorniku.

— A ja? — zapytał sejsmolog.

— A Gogia?

— Gogia zostanie z panem. Już się dotarliście. No, na razie. Zanurzamy się. Proszę startować.

Pawłysz uruchomił silnik, oderwał wsporniki od pokładu kutra i lotnia wystrzeliła w górę. Kuter opadł z pluskiem do wody i poszedł w dół jak kamień rzucony ukośnie z brzegu.

Pawłysz popatrzył w jego kierunku i dojrzał trzy ptaki krążące nad oceanem, a kiedy uniósł się jeszcze o sto metrów w górę, spostrzegł białą kipiel, w której środku czerniały wierzchołki raf. Ruszył w tamtą stronę starając się nie tracić kutra z oczu i zawisł w punkcie, gdzie podłużny kadłub kutra rozpłynął się w zielonkawej wodzie wolno i ostrożnie, żeby nie rozbić się o skały, opadając na głębinę.

Wywołał Allana.

— Podziękuj od nas Marinie za to — powiedział — że tak precyzyjnie doprowadziła nas na miejsce wypadku.

Chciał po prostu jeszcze raz wypowiedzieć na głos jej imię.

— Dobrze — odparł Allan.

Sejsmolog Gogia usiadł obok i patrzył na ptaki unoszące się w powietrzu.

— Niels miał rację — powiedział. — Rzeczywiście jesteśmy jak z bajki. Najpierw niedźwiedź, potem ptak, a potem jeszcze ktoś inny.

— Diabelskie nasienia — uzupełnił Pawłysz.

— A co, może nie? Przecież wiem, Pfluge mi opowiedział, jakeś doktorze uciekał przed Nielsem. Nie, wcale się nie śmieję, ale proszę sobie wyobrazić naszych przodków…

— Jasne, gadające ptaki i tak dalej… Chociaż nie, starożytni wcale by się nie zdziwili. Żyli bliżej natury i zawsze gotowi byli uwierzyć w realność baśni. Dla nich gadający ptak czy ryba nie byłby niczym nadzwyczajnym, bo wychowani byli na baśniach, w których wszystkie zwierzęta przemawiały ludzkim głosem. Trudniej byłoby ludziom bliższym nam w czasie. Wyobraź sobie, Gogia, że powiedziałbyś jakiemuś dwudziestowiecznemu uczonemu lub kosmonaucie, iż za jakieś sto lat jego koledzy po fachu zaczną przybierać postacie nie zawsze przyjemne dla oka i w takim kształcie przez czas dłuższy funkcjonować. Mogliby poczuć się dotknięci w swych najgłębszych uczuciach, bo przecież dzisiejsze osiągnięcia nawet i my traktujemy czasem jako absolutny szczyt ludzkich możliwości…

— Austriackie gadanie! — parsknął Gogia, który był zbyt młody na to, aby bez oporów przyjąć czyjś punkt widzenia.

— Jest kontakt — powiedział Dimow — Podwodnicy są tutaj, pod lawiną.

— Co było do dowiedzenia — powiedział Gogia — Ani przez chwilę w to nie wątpiłem.

I otworzył swoją walizeczkę z sejsmolokatorami, ponieważ ten obszar był dla niego niezwykle interesujący z zawodowego punktu widzenia. Tutaj przebiegała granica między dwoma ściskanymi płytami.

— Słuchaj, Pawłysz — powiedział Dimow. — Jesteśmy na głębokości czterdziestu dwóch metrów. Wan zostaje na kutrze. Ja z Nielsem schodzę na zawal. Jerychoński będzie nas ubezpieczał. Na wszelki wypadek włącz zapis, rejestruj wszystkie nasze ruchy. Jeśli coś się stanie, będziesz wiedział, co i gdzie Przygotuj się do tego, że może będziesz musiał ruszyć za nami z robotem do prac podwodnych. Już wydałem dyspozycję i na Stacji zaczęli go montować.

— Jasne — powiedział Pawłysz uruchamiając rejestru tor.

— Wychodzimy.

— Daleko mają do zawału? — zapytał Pawłysz Wana.

— Nie, doskonale ich widzę.

— Powiedz Wanowi, żeby nie leżał na dnie — powiedział Gogia. — W każdej chwili może nastąpić nowy wstrząs i wtedy skały przygniotą kuter.

— Słyszałeś? — zapytał Pawłysz.

— Słyszałem, ale mamy niewiele paliwa Nie spodziewaliśmy się, że będziemy musieli tak długo pływać. Zresztą lawina nas nie dosięgnie.

— Wan — wtrącił się Dimow. Jego głos brzmiał znacznie słabiej. — Słyszałeś? W najgorszym razie będziesz dryfował na powierzchni, a paliwo ci jakoś dostarczymy. Przecież ryzykujesz nie tylko własnym życiem…

— Odrywam się od dna — powiedział Wan. — Jerychoński, odjedź na bok, bo cię zaczepię.

Pawłysz wyobraził sobie tę scenę. Kuter wisi nad samym dnem, nad głazami, odłamkami korali i kłębami splątanych wodorostów. O kilka metrów od niego unosi się Jerychoński. Promień z reflektora na jego kasku sięga Dimowa w obcisłym pomarańczowym skafandrze z garbem butli tlenowych na plecach i sunącego miarowo naprzód żółwia.

— Niels wziął latarkę? — zapytał Pawłysz.

Wan odpowiedział nie od razu, bo zajęty był akurat nadawaniem kutrowi pływalności zerowej.

— Nie, nie wziął — powiedział wreszcie. — Przy rozdzielności jego oczu latarka jest zupełnie niepotrzebna. Przecież konstruowano go między innymi po to, żeby mógł widzieć w ciemności.

— A gdzie są podwodnicy?

— No głębokości jakichś dwudziestu metrów pod zawałem.

— Dwudziestu?…

— Tak. Tam jest cały system jaskiń. Widocznie zeszli w dół, bo tam jest bezpieczniej W każdym razie przyrządy wykazują obecność znaczników izotopowych na takiej właśnie głębokości.

— Dotarliśmy do zawału — powiedział Dimow — Niels szuka wejścia. Gdzieś przecież musi być szczelina, którą Sandra wydostała się na zewnątrz.

Nastąpiła długa pauza.

— Sława — przerwał ją Gogia — zapytaj Schronisko, jak tam u nich wygląda sytuacja sejsmiczna.

Pawłysz połączył się z kopułą, gdzie wszystko było po staremu. Sandra spała Sejsmolog Woszczanin powiedział, że sytuacja w kraterze ustabilizowała się. Wypływa gęsta lawa i jeśli prędkość wypływu się nie zmieni, to niebawem powierzchnia wyspy wzrośnie w trójnasób. A za jakieś Sto lat będzie na niej można posadzić gaje pomarańczowe,

— Bardzo się cieszę — powiedział Pawłysz i przełączył Się na Wana: — Powiedz Jerychońskiemu, że Sandra śpi, a w Schronisku jest spokój.

— Dziękuję.

— Szukamy wejścia pod zawał — powiedział Dimow. — Na razie bez skutku.

Gogia oderwał się od swoich przyrządów i przesiadł się do Pawłysza.

— Nie zazdroszczę Jerychońskiemu — powiedział. — Ożenić się z kobietą, która większość życia spędza pod wodą. Kochać w gruncie rzeczy półrybę…

— Ale przecież Sandra może powrócić do poprzedniej postaci…

— Może, ale nie zechce. Sandrze jej obecny stan bardzo się podoba. Jest po prostu zwariowana na punkcie oceanu. Kiedyś z pewnością pozna pan ich historię. Jest niesłychanie romantyczna. Poznali się, kiedy Sandra już pracowała pod wodą. Przyleciała kiedyś do nas do Tbilisi na konferencję, no i… spotkała Jerychońskiego. On, kiedy wszystkiego się dowiedział, usiłował namówić ją do rezygnacji z pracy podwodnika. Bez powodzenia. W rezultacie zaciągnął się na Projekt, żeby być przy niej. Tutaj też przyleciał, żeby być przy niej. Wcale nie mówię, że on jest złym chirurgiem. Wcale nie, to bardzo dobry chirurg, ale żeby tak cierpieć! I to się nazywa współczesny mężczyzna…

Gogia westchnął.

— A pan nie potrafiłby pokochać podwodnicy?

— Skąd mogę wiedzieć, skoro mam w Gruzji młodą żonę? Najzwyczajniejszą w świecie żonę.

— Nie odpowiedział pan na moje pytanie.

— Nie wiem — wyznał Gogia. — Sandra jest piękną i w dodatku mądrą kobietą.

— No, a… — Pawłysz wskazał ręką krążące opodal ptaki.

— To zupełnie co innego — odparł Gogia. — Córka Allana też pracuje w Instytucie. To jest jak tymczasowe zajęcie albo maska. Nikt z nich nie zamierza pozostać na zawsze żółwiem lub ptakiem. Dla bioformanta jego zmieniona postać to nic innego jak na przykład skafander kosmiczny, który można zdjąć po powrocie z wyprawy i znowu normalnie żyć.

— Aha — powiedział Dimow — jest szpara. Pawłysz trzymał radiostację na nasłuchu, wyłączywszy nadawanie, żeby jego rozmowa z Gogią nie przeszkadzała pozostałym.

— Co ja tam zresztą będę panu mówił — powiedział Gogia. — Był pan w pokoju Wana?

— Zakwaterowano mnie tam.

— Słusznie, to bardzo duży i ładny pokój. A więc w pokoju Wana wisi na ścianie portret Mariny Kim. Zauważył pan?

Gogia nie patrzył na Pawłysza i nie zauważył, że doktor się zarumienił. To okropne, kiedy człowiek tak łatwo się rumieni. Nawet medycyna nie może nic na to poradzić.

— Odwaliliśmy z Nielsem kamień — powiedział Dimow — Pod nim jest bardzo wąski korytarz, przez który nie zdołamy się przedostać. Na jego końcu, dwa metry niżej, znajduje się kolejny zawał z ruchomych kamieni…

Pawłysz przypomniał sobie czytaną kiedyś starą książkę o tym, jak saperzy unieszkodliwiali bombę czy jakiś inny pocisk. Pocisk był bardzo skomplikowanej konstrukcji i saperzy w każdej chwili mogli zginąć. Dlatego też opisywali przez radio każdy swój ruch, sekunda po sekundzie, aby ci, którym przyjdzie rozminowywać podobny ładunek, wiedzieli, w którym momencie został popełniony błąd.

— Doszliśmy do drugiego zawału — powiedział Dimow.

— No i? — zapytał Pawłysz Gogię. — Mówił pan, że w pokoju Wana wisi portret Mariny Kim…

— Tak. On jest w niej po wariacku zakochany. Poznał ją jeszcze na Ziemi, kiedy Marina odbywała staż w naszym Instytucie. Ona też dobrze się do niego odnosiła ale w miarę. Mnie wtedy w Instytucie nie było, dopiero tutaj się do nich przyłączyłem, ale i tak wszystkiego się dowiedziałem, bo to żadna tajemnica. A potem Marina zaczęła mieć kłopoty. Nie bardzo zgadza się z ojcem.

— Dobra! — powiedział Dimow. — Kamień ruszył. Ostrożnie!

Pawłysz zamarł i zaczął w duchu liczyć sekundy.

Dimow westchnął z ulgą i powiedział:

— Ależ ty masz krzepę, Niels… On tu odwalił taki głaz, że to się po prostu w głowie nie mieści… Ale dalej jest następny…

— Mów dalej — powiedział Pawłysz.

Ale Gogia nie mógł mówić dalej, bo w głośniku odezwała się druga lotnia. Pilot pytał, czy ma wracać na bazę, czy też lecieć do nich.

Pawłysz nie pytając nikogo o zdanie, odesłał go z powrotem na Stację i kazał czekać, aż zmontują robota do robót podwodnych, bo może trzeba go będzie dostarczyć na miejsce wypadku.

— Słusznie — powiedział Wan, który słyszał tę rozmowę, ale się do niej nie wtrącał. Pawłysz znów wyłączył nadajnik. Gogia zauważył to i podjął opowiadanie.

— Nie znam szczegółów, wiem tylko, że jej ojciec jest okropnym pedantem, kapitanem statku. No więc ojciec zabronił Marinie pracować w naszym Instytucie. Powiedział, że się jej wyrzeknie i tak dalej… Jednym słowem bał się o nią i chciał ją w ten sposób powstrzymać, ale Marinę nie tak łatwo powstrzymać. Ona jest taka maleńka i spokojna, że nie ma na nią żadnej rady. No więc, kiedy nie usłuchała ojca, to on, jako człowiek z zasadami, powiedział, że nie chce jej więcej widzieć na oczy. Powiedział i koniec. Gdyby Dimow o tym wiedział, jakoś by to przed Mariną ukrył albo sam porozmawiał z Helem Kimem, ale nie wiedział i stało się. Marina postanowiła zobaczyć się z ojcem, jakoś go przekonać, wytłumaczyć, a Wan, który już wtedy gotów był za nią skoczyć w ogień, dowiedział się…

— Wchodzimy do szczeliny — powiedział Dimow. — Właściwie ja zostaję na razie na zewnątrz, a Niels próbuje dotrzeć do nich i zbadać sytuację…

— Co dalej? — zapytał Pawłysz.

— Pewnie to pana nie interesuje.

— I tak nie mamy nic innego do roboty.

— Wan pomógł Marinie wymknąć się na dzień z Instytutu.

— Na Księżyc? — zapytał Pawłysz.

— Skąd pan wie?

— To było pół roku temu?

— Tak, akurat pół roku. Marina była już przygotowana do bioformacji, a właściwie nawet już ją zaczęła. To znaczy, że fizjologicznie była jeszcze człowiekiem, ale przyjmowała już środki farmakologiczne ułatwiające przyszłą przemianę. Krótko mówiąc nie powinna uciekać, nie miała prawa opuszczać Instytutu, ale przyleciała na Księżyc, a jej ojciec albo o tym nie wiedział, albo nie chciał się z nią zobaczyć i wystartował swoim statkiem.

— On jest kapitanem „Cerery”?

— Nie wiem, ale czy to ważne? Zna go pan?

— Nie. Kapitan wiedział, że Marina się do niego wybiera?

— Nie wiem. Proszę zapytać Wana albo Marinę. Dobrze jeszcze, że ją na czas odstawili z powrotem…

— Niels? To ty, Niels? — rozległ się głos Wana. — Źle cię słyszę.

— Niels mówi, że ich znalazł — powiedział Dimow. — Znalazł ich.

— W jakim są stanie?

— Idę do niego — odparł Dimow. — Czekajcie.

— I czym się to wszystko skończyło? — zapytał Pawłysz Gogię.

— Co? Chodzi panu o Marinę? Niczym. Wybaczono jej. Wan całą winę wziął na siebie. Marina całą winę na siebie i wszyscy byli do obrzydliwości szlachetni. Marina pracuje, a ojciec, jak to ojciec, w końcu też jej wybaczy. Romantyczna historia.

— Na jakiej oni są głębokości? — zapytał Pawłysz Wana.

— Według znaczników izotopowych około dwudziestu metrów poniżej mnie, ale sygnały radiowe źle przechodzą. Musimy czekać.

— Najbardziej się teraz lękam — powiedział Gogia — kolejnego wstrząsu i obsunięcia skał. Wyobraźcie sobie…

— Nie kracz! — warknął Wan, który usłyszał jego słowa.

— Przecież ja nic nie mówię!..

— Nie martw się — powiedział Pawłysz. — W razie czego pójdziemy obaj i wyciągniemy wszystkich Zresztą nic się nie stanie,

I nagle dobiegi ich wyraźny, mechaniczny głos Nielsa.

— Nie martw się, Gogia — zawtórował Niels Pawłyszowi. — Nie będziecie musieli iść. Ja przecież zostałem przystosowany do pracy nie w takich idealnych, cieplarnianych warunkach, lecz na prawdziwie trudnych planetach. Nie martw się więc i czekaj.

Ostatnie słowa utonęły w trzaskach zakłóceń. Całkiem niedaleko, zaledwie o parę kilometrów, płyty dna morskiego znowu zaczęły się wypiętrzać…

10

Pawłysz nie musiał przenosić podwodników na lotnię lub pędzić na Stację po chirurgów. Obyło się bez nadzwyczajnych akcji. Staś Fere prawie nie ucierpiał, jeśli nie liczyć paru stłuczeń i powierzchownych ran, które u płaszczek błyskawicznie się goją. Drugi podwodnik był ranny o wiele poważniej, ale Dimow i Jerychoński napełnili wodą ładownię kutra i zoperowali go w skafandrach. Wan wynurzył kuter na powierzchnię i z ekonomiczną prędkością płynął na Stację. W momencie zakończenia operacji stateczek znajdował się już w podwodnej przystani na bazie.

Pawłysz tymczasem wrócił na wyspę, żeby ewakuować stamtąd Sandrę, Pflugego, sejsmologa i co cenniejszą aparaturę. Strumień lawy zmienił kierunek i zagrażał kopule.

Pfluge z Gogią przenieśli Sandrę na pokład lotni i zostali przy niej, a Pawłysz wrócił do schroniska, żeby zabrać aparaturę, wyłączyć zasilanie nadajnika i zaśrubować właz zewnętrzny. Teraz kopuła będzie stała pustką do chwili, kiedy ludzie znów będą mogli do niej wrócić Sejsmolog wyskoczył z lotni, chwycił jedną ze skrzynek i pospieszył z powrotem. Został jeszcze jeden pojemnik, zbyt ciężki, aby go unieść w pojedynkę, Pawłysz więc usiadł na nim czekając na pomoc.

Wszystko dokoła się zmieniło. Jeszcze wczoraj zatoczka była cichym zakątkiem, w którym nic się właściwie nie działo. Fale nie zalewały brzegu, Krzywa Góra drzemała, lód poskrzypywał pod nogami jak na zapadłej stacji polarnej. Teraz nisko nad wyspą wisiały chmury popiołu i co chwila spadał silny, brudny deszcz. Wulkanik na stoku szalał, pluł błotem niczym prawdziwy wulkan, a pióropusze pary tryskały i niezliczonych szczelin góry. Przez nie prześwitywały płomienie wydobywające się z głównego krateru.

Jeden z ptaków wrócił za lotnią nad wyspę i teraz krążył nad głową Pawłysza.

Pawłysz pomachał mu ręką. Nie miał przy sobie nadajnika i nie mógł zapytać, który z bioformantów został z nim, ale miał nadzieję, że jest to Marina.

Gejzer nagle wystrzelił wysoko w powietrze ostrym strumieniem rzadkiego błota, więc ptak na wszelki wypadek złożył skrzydła i poszybował w bok.

Sejsmolog powiedział:

— Weźmy tę skrzynię.

Pawłysz wstał, chwycił pojemnik za ucho i poniósł go z sejsmologiem w stronę Lotni. Ziemia drżała pod nogami.

— Mam takie wrażenie — powiedział Gogia — że wyspa lada chwila może wylecieć w powietrze.

— Nie bój się — odparł Pawłysz. — Zdążymy.

— Allan na wszelki wypadek nas obserwuje — powiedział sejsmolog. — Też się tego obawia.

— To jest Allan? Jak ty ich rozróżniasz?

— Po prostu myślę, że to Allan, bo to prawdziwy mężczyzna.

No jasne, że to nie może być Marina, pomyślał Pawłysz. Ona nie chce się ze mną spotkać. Kopciuszek też pewnie nie chciałby ukazać się księciu w codziennej sukienczynie. Dwa lata, napisała — wtedy…

— Jak długo bioformanci muszą pozostawać w nieludzkiej postaci? — zapytał Gogię, który stał we włazie lotni i ciągnął pojemnik do góry. Pawłysz stał na ziemi i podnosił skrzynkę ze swej strony.

— To zależy od typu bioformanta i od tego, gdzie ma pracować. Niels na przykład obliczony jest co najwyżej na rok. Za dwa tygodnie odlatuje na inną planetę, gdzie jest naprawdę trudno. Dla niego praca tutaj to po prostu wstępna aklimatyzacja i ostatnia próba. A ptaki pewnie jeszcze tu zostaną. Na rok albo…

Hełmofon tłumił panujący dokoła łoskot, ale w tym momencie we wnętrzu góry zrodził się tak złowieszczy, głęboki grzmot, że przebił się przez nauszniki i zagłuszył ostatnie słowa sejsmologa. Pawłysz drgnął.

Człowiek w obliczu nagłej katastrofy zaczyna działać instynktownie, niemal bez udziału świadomości. Dopiero później, kiedy wszystko minie i na własne wrażenia nakładają się wrażenia innych ludzi, potrafi zrekonstruować w umyśle jej przebieg, a mówiąc ściślej skonstruować jeden z subiektywnych wariantów kataklizmu. Jeśli więc Pawłyszowi wydało się, że w zbocze góry uderzył niewidzialny topór i że pod tym ciosem zaczęła się ona rozpadać jak spróchniały pień, to sejsmolog, obserwujący to z otwartego włazu lotni, skojarzył sobie eksplozję z kurtyną teatralną, rozsuwającą się na boki wraz z ostatnim akordem uwertury, kiedy ze sceny przez rozszerzającej się szczelinę tryska jaskrawe światło reflektorów udających rozpalone słońce w letnie południe na wsi… Pfluge i Woszczanin nie zobaczyli tego momentu, bo kiedy do kabiny lotni dotarł łoskot wybuchu i ziemia podrzuciła aparat do góry, obaj rzucili się ku Sandrze, aby nie pokaleczyła się o porozstawiane wszędzie skrzynie i pojemniki.

Pawłysz, zafascynowany przerażającym widokiem, stał bez ruchu pewnie nie dłużej niż sekundę. Nie wiedzieć czemu nawet nie upadł, nie stracił równowagi i jego mózg zdążył odnotować, że góra rozpada się wolno, jak we śnie. W tym momencie fala powietrzna i nowa eksplozja ogłuszającego łoskotu uniosła go w górę i rzuciła na lotnię.

Sejsmolog wisiał we włazie i coś krzyczał, ale Pawłysz go nie słyszał, bo patrzył na rozpadające się skały i widział, jak wicher porwał ptaka, białe piórko, podrzucił go, zakręcił i zaczął spychać do wody.

— Szybciej! — krzyczał sejsmolog. — Na pokład!

Wewnątrz góry widać było żółtą masę, miękką i ciągliwa, która puchła i wylewała się przez zręby skalne jak ciasto z dzieży.

Pawłysz nie mógł oderwać wzroku od kłębuszka białych piór spadających do wody.

— Dokąd?! — darł się sejsmolog. — Zwariowałeś?

Pawłysz biegł do wody. Ptak unoszony strumieniem powietrza opadał niczym liść zerwany z drzewa, wirując i hamując upadek, spadając gwałtownie o parę metrów i znów przez moment szybując jak nasionko klonu.

Ptak powinien upaść o jakieś sto metrów od brzegu, ale na szczęście gwałtowny podmuch szkwału odrzucił go w stronę lądu i Pawłysz bez zastanowienia wszedł do wody i pobiegł ku spadającemu ptakowi. Biegł tak grzęznąc w błocie, ślizgając się, potykając i starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę, podczas gdy ziemia trzęsła się, usuwała się spod nóg w przerażających drgawkach.

Z początku dno opadało łagodnie i brudna woda sięgnęła kolan dopiero po dwudziestu krokach. Ptak spadł do wody. Jedno skrzydło miał złożone, a drugie niczym białe prześcieradło leżało na falach, tak, że bioformant sprawiał wrażenie miękkiego, nieożywionego przedmiotu… Dno obniżyło się gwałtownie i Pawłysz zapadł się po pas w wodę. Teraz każdy następny krok przychodził mu z wielkim trudem, bo woda w zatoczce burzyła się i wirowała, chociaż gęsty kożuch popiołu na powierzchni wygładzał fale niczym szumowiny w garnku kipiącej zupy.

Ptaka wolno spychało na środek zatoki, więc Pawłysz spieszył się wiedząc, że w swoim kombinezonie nie będzie mógł płynąć i błagając wszelkie moce niebieskie i piekielne, żeby dno już więcej nie opadało, żeby starczyło sił i czasu na dotarcie do białego prześcieradła.

Dosięgnął końca skrzydła i w tym momencie stracił grunt… Nie wypuszczając skrzydła i lękając się zarazem, że pióra mogą nie wytrzymać szarpnięcia, Pawłysz podpłynął skokami w stronę ptaka, z coraz większym trudem odbijając się od dna. Nie wiadomo, jak by się ta akrobatyka skończyła, gdyby Pawłysz nie poczuł nagle, że ktoś ciągnie go do tyłu. Przez parę sekund utrzymywał nietrwałą równowagę, wciąż ciągnąc za skrzydło, aż wreszcie bezwładność została przezwyciężona i ptak lekko popłynął w jego stronę.

Nie wypuszczając skrzydła z ręki, Pawłysz się odwrócił. Gogia stał po pas w wodzie wczepiony z tyłu w jego kurtkę. Oczy miał nieprzytomne z przerażenia. Kilka razy bezdźwięcznie otwierał i zamykał usta, nim wreszcie zdołał wykrztusić…

— Ja… przecież mógł pan nie zdążyć…

Porwali lekkie, wymykające się z rąk ciało ptaka i pociągnęli do brzegu. Głowa ptaka bezwładnie opadło i Pawłysz wolną ręką podtrzymywał ją, żeby bioformant nie opił się wody. Oczy ptaka były przesłonięte półprzeźroczystą błoną, a jego pierś unosiła się w szybkim, płytkim oddechu.

— Ogłuszyło go — powiedział Pawłysz.

Gogia nie patrzył na niego, tylko przed siebie, na brzeg. Pawłysz też popatrzył w tamtą stronę. Jęzor lawy wypływającej ze szczeliny w zboczu docierał już do brzegu. Jej odblaski nadawały ludziom i ptakowi krwawe zabarwienie.

— W lewo! — krzyknął Pawłysz.

Lotnia znajdowała się po przeciwległej stronie strumienia lawy i wyglądała jak bańka mydlana w promieniach zachodzącego słońca.

Musieli znów cofnąć się niemal po pas w wodę, żeby wyminąć ścianę pary wznoszącej się tam, gdzie język lawy spływał z brzegu. Para jednak dosięgła ich i wówczas Pawłysz, nie myśląc już o tym, że może uszkodzić ptakowi skrzydła, objął rękami jego lekkie ciało i uniósł nad wodą. Gogia brnął obok niego, podtrzymując bezwładne skrzydło…

Pfluge stał we włazie lotni, wypełniając cały jego prześwit. Usiłował dojrzeć ich w rozszalałym żywiole i kiedy wreszcie zobaczył, zeskoczył na ziemię i pobiegł naprzeciw; nie dlatego, że to było potrzebne, tylko po prostu nie mógł ustać w miejscu z radości, że jednak nie zginęli.

Pawłysz potem z najwyższym trudem przypomniał sobie, jak wpychali ptaka do lotni, jak walczyli z bezwładnym skrzydłem, które w żaden sposób nie dawało się złożyć i utykało we włazie… Ostatecznie włazu nie zamknęli i Pawłysz uniósł aparat nad wyspą i rzucił go w stronę morza, a kamienie z nowej erupcji bębniły po kadłubie lotni, zaś popiół i para całkowicie zasłaniały widoczność.

Pawłysz czuł, że lotnia go nie słucha, że traci prędkość i wysokość, i myślał tylko o tym, jak wyprowadzić ją ze strefy działania wulkanu…

Aparat opadł nad samą wodę, a Pawłysz z najwyższym trudem utrzymał go w powietrzu i ruszył lotem koszącym w kierunku otwartego oceanu. Lotnia wlokła się okropnie — widocznie któryś z kamieni jednak uszkodził silnik — ale leciała.

Pawłysz obejrzał się. Wyspa, wulkan, zatoka, wszystko spowite było dymem i parą. Kłąb czarnego dymu o średnicy dwóch kilometrów przechodził w ciemne chmury rozświetlane zygzakami błyskawic i zarzewiem rozpalonej lawy.

— Udało się… — powiedział Pawłysz. — Teraz już jakoś dociągniemy do domu.

Woszczynin wreszcie zamknął właz. Pfluge badał ptaka.

Pawłysz włączył nadajnik.

— Wyrwaliśmy się — powiedział.

— Jak tak można! — oburzał się ktoś znajomym głosem. — Jak tak można! Wywołujemy was od pół godziny, a wy się nie odzywacie. Cóż to za lekkomyślność!

— Mieliśmy co innego do roboty — powiedział Pawłysz. — Trzeba było zostać nieco dłużej na wyspie. Dimow wrócił?

— Zbliżają się — odparł znajomy głos. — Ale odpowiedzcie mi, dlaczego łamiecie zasady łączności radiowej? Co to za smarkateria? Kto pilotuje lotnią? To ty, Gogia? Zabronię ci latać i nawet sam Dimow nic ci nie pomoże. Wystarczy na trzy dni opuścić Stację, żeby wszyscy się rozpuścili!

— To pan, Spiro? — zapytał Pawłysz. Gogia głupio chichotał. Odreagowywał przeżyty strach i zdenerwowanie.

— Ja. A kto przy sterach?

— Pawłysz.

— Pawłysz? Aho. Pawłysz. Słuchaj, Pawłysz, nie uczyli cię we Flocie, że trzeba podtrzymywać łączność z bazą?

— Chwileczkę, Spiro — powiedział Pawłysz. — Lecę z małą prędkością, bo mam niesprawny silnik, więc nie denerwujcie się, że będziemy na miejscu najwcześniej za pół godziny. W razie czego wywołam cię.

— Stój, nie wyłączaj się! — wrzasnął Spiro. — Wystać ci na pomoc drugą lotnię?

— Nie. Powiedziałem, że damy sobie radę. Nie denerwujcie się.

Pawłysz wyłączył radiostację i odwrócił się.

— Co tam z Allanem? — zapytał Pflugego.

— Z kim?

— Z bioformantem.

— To nie Allan — odparł Pfluge. — To Marina.

— Co?

— Nic strasznego. Kontuzja od fali uderzeniowej. Chyba nie ma nawet jednego złamania. Zaraz się ocknie.

— No, teraz mamy prawdziwy babski lazaret — śmiał się Gogia, bo teraz wszystko wydawało mu się okropnie śmieszne. — Latający lazaret.

— Jest pan pewien, że to nic poważnego? — zapytał Pawłysz. — Bo możemy wezwać ze Stacji drugą lotnię.

— Po co? — zapytał rozsądny Pfluge — Zamierza ją pan przenieść na jej pokład w locie?

Pawłysz zerknął na przyrządy. Nie, lepiej wlec się dalej.

— No właśnie — mruknął Pfluge — Przecież mówiłem, że wszystko w porządku.

— Boli — powiedziała Marina. Znów ten mechaniczny, obcy głos.

— Co cię boli? — zapytał Pfluge.

— Skrzydło.

— Niedługo przestanie, to tylko stłuczenia — powiedział Pfluge.

— Sama jestem sobie winna — powiedziała Marina. — Nie powinnam za wami lecieć. Pamiętam, że wulkan wybuchnął, a potem poczułam, że niesie mnie prąd powietrza. Wydało mi się nawet, że do krateru. Jak mnie wyciągnęliście?

— Pawłysz cię wyciągnął Gdyby nie jego szybka orientacja moglibyśmy nie zdążyć.

— Kismet — powiedziała Marina. Nikt nie zrozumiał, co miała na myśli, tylko Pawłyszowi wydało się, że wie o co chodzi.

Wprost na kursie ukazał się czarny punkcik. Z przeciwka nadlatywała druga lotnia. Spiro jednak nie usłuchał Pawłysza i wysłał drugi aparat Po co? Na wszelki wypadek. Zresztą Pawłysz na miejscu Spirona postąpiłby dokładnie tak samo. Za lotnią szybował Allan. Szukał Mariny.

11

Szczytem na Stacji nazywano wielką salę wykutą na wierzchołku góry i przystosowaną do potrzeb bioformantów-ptaków. Szerokie drzwi, które ptak mógł samodzielnie otworzyć, wychodziły na ocean. W sali było stanowisko diagnostyczne do badania ptaków, zapasy pokarmu dla nich oraz dyktafony i aparatura, której używali bioformanci. Ptaki czasami w tej sali odpoczywały, ale na co dzień wolały mieszkać na chmurach, gdzie mogły się wygodnie usadowić na mięciutkich kłębach nibypajęczyny.

Marina powiedziała do Pawłysza:

— Teraz rozumiesz, dlaczego Wan tak się z początku na ciebie wściekał?

— Rozumiem. Wcale nie chodziło mu o pajęczynę. Po prostu wyobraził sobie, że w tym obłoku mogłaś być ty.

Pawłysz i Marina siedzieli na Szczycie. Pawłysz na zwyczajnym krześle, a Marina w gnieździe z gęstej siatki, które Wan sporządził dla bioformantów.

— To wspaniały chłopak — powiedziała Marina Pawłysz za nic nie mógł się przyzwyczaić do jej mechanicznego głosu. Doskonale rozumiał, że to tylko elektroniczna przystawka, bo ptaki nie mogą wydawać artykułowanych dźwięków, ale wciąż go to raziło i usiłował sobie przypomnieć prawdziwy głos Mariny, głos kopciuszka, którego spotkał na Księżycu.

— Wiem — powiedział. — Kochasz go?

— Nie.

Pawłysz chciał zapytać… ale nie zrobił tego. Biały ptak rozchylił skrzydła i znowu je złożył.

— Zaczynam mieć jakieś obce odruchy. Czasami zaczyna mi się wydawać, że zawsze byłam ptakiem. Nie potrafisz sobie wyobrazić, co to znaczy szybować nad oceanem, unosić się ponad chmurami.

— Ale pozostać ptakiem na zawsze.

— Może i zostanę.

— Nie wolno ci — powiedział Pawłysz — bo będę na ciebie czekał. Przecież pozwoliłoś mi cię odszukać po dwóch latach.

— Pamiętasz tę głupią pisaninę?

— Wcale nie była głupia!

— Kiedy ojciec odleciał, poczułam się okropnie samotna i zapragnęłam być komuś potrzebna.

— Nic się przez te pół roku nie zmieniło. To znaczy nie zmieniło się dla mnie.

— Ale ja nie istnieję.

— Za jakiś czas będziesz znowu istnieć.

— A jeśli będę inna? Przecież Sandra, jak wiesz… zmieniła się.

— Nieważne — powiedział Pawłysz. — Nawet gdybyś pozostała ptakiem. Ja wtedy będę żył jak Jerychoński. Zaciągnę się na Stację i będę się denerwował, że długo nie wracasz, że rozpętała się burza, że wieje silny wiatr, że zaplątałaś się w pajęczynie…

— Oszalałeś? Przecież ja jestem ptakiem, a ty człowiekiem.

— Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś człowiekiem! Marina zawsze będę na ciebie czekał…

Otworzyły się drzwi wewnętrzne i do sali wszedł Spiro. Widząc, że Pawłysz zajęty jest rozmową, podszedł do drugiego regału, na którym równymi rzędami leżały kłębki pajęczyny zebrane przez ptaki i przygotowane do wysyłki, i zaczął je przeliczać.

— Spiro, o co chodzi? — zapytał Pawłysz.

— Jesteś tutaj? A ja się zastanawiałem, gdzie się podziałeś! Za godzinę na planetoidę odlatuje ciężarówka. Poprowadzi ją Wan, ja zostanę. Może i ty jeszcze u nas pobędziesz?

— Nie — odparł Pawłysz. — Skończył mi się urlop. Ale postaram się jak najszybciej tutaj wrócić.

— Już lecisz? — zapytała Marina.

Spiro wyszedł na palcach i tak ostrożnie zamknął za sobą drzwi, jakby na sali spał ciężko chory człowiek.

Pawłysz nie odpowiedział Marinie, tylko podszedł do niej i pogładził po puszystym skrzydle.

— Ja chyba jednak jestem głupia — powiedziało Marina. — Wydawało mi się, że okropnie się rozczarujesz, jak mnie zobaczysz w takiej postaci i chciałam się gdzieś schować. I kiedy po raz pierwszy usłyszałeś moje imię od Allana i popatrzyłeś na mnie, wtedy chciałam zapaść się pod ziemię.

— Nie mówmy już o tym — powiedział Pawłysz. — Chciałaś, żebym zabrał list do twojego ojca.

— Tak. Już jest gotowy. Nagrałam go na kasecie. Szkoda tylko, że ojciec nie pozna mojego głosu i jeszcze raz niepotrzebnie się zdenerwuje.

— Nie martw się, wszystko mu wytłumaczę. Wiem, co mam mu powiedzieć.

— Co?

— Powiem mu, że oddaję list i zarazem proszę o twoją rękę.

— Zwariowałeś?!

— No dobrze, o twoje skrzydło.

— Sława!

— To podstęp wojenny. Ty zawsze możesz mi odmówić, ale kiedy to zrobię, ojciec uwierzy, że wrócisz do niego cała i zdrowa. Przecież mężny i przystojny kosmonauta z Floty Dalekiego Zasięgu, to znaczy ja, nie prosiłby go o rękę córki, gdyby nie miał pewności, że tę rękę, a nie skrzydło otrzyma.

— Do widzenia, Pawłysz — powiedziała Marina.

Biały ptak patrzył ponad ramieniem Pawłysza na drzwi.

Pawłysz odwrócił się. W drzwiach stał Wan. Musiał tam stać już od dawna i wszystko słyszeć, ale nie dał tego po sobie poznać. Powiedział:

— Ciężarówka jest gotowa. Odlatujemy.

Odwrócił się na piętach i podeszwy jego ciężkich butów wystukały równy, cichnący w dali rytm na stopniach kamiennych schodów.

— Wracaj szybko do zdrowia — powiedział Pawłysz. — Przecież Allan i Saint Venante nie mogą wiecznie pracować za ciebie przy zbiorze pajęczyny.

* * *

Kiedy ciężarówka wylądowała na planetoidzie, Wan powiedział do Pawłysza:

— Idź, statek na ciebie czeka. Ja zostanę tutaj, bo muszę dopilnować wyładunku.

— Do widzenia, Wan. Pewnie się jeszcze zobaczymy.

— Pewnie tak. Galaktyka zrobiła się mała. Pawłysz podał mu rękę.

— Chwileczkę — powiedział Wan. — O mało nie zapomniałem.

Pochylił się i ze schowka pod pulpitem sterowniczym wyjął kwadratowe zawiniątko w plastykowej folii.

— To dla ciebie. Na pamiątkę.

— Co to jest?

— Nieważne, obejrzysz sobie na statku. Ale nie wcześniej. Coś, co powinno sprawić ci przyjemność…

* * *

W pół godziny po starcie „Moskwy” Pawłysz już w swojej kabinie rozwinął paczuszkę. Spod plastyku ukazał się portrecik kopciuszka w bogato rzeźbionej ramce z masy perłowej.

Оглавление

  • Kirył Bułyczow Białe skrzydła kopciuszka
  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Białe skrzydła kopciuszka», Kirył Bułyczow

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства