James White Szlifierz umysłów
Przełożył Radosław Kot
DOM WYDAWNICZY REBIS
Poznań 2008
Tytuł oryginału
Mind Changer
by James White 1998
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni tuż poza krawędzią dysku galaktyki, gdzie nie było już prawie żadnych gwiazd i ciemności panowały niemal absolutne.
Zbyt wielki, aby uchodzić za stację kosmiczną, i za mały na samodzielny księżyc, odtwarzał na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach środowiska życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od szczególnie kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno- i chlorodysznych, po stworzenia, które żywiły się twardym promieniowaniem. Tysiące iluminatorów Szpitala jaśniało nieustannie najróżniejszymi barwami dostosowanymi do narządów wzroku poszczególnych przedstawicieli całej armii pacjentów i personelu. Z pokładów zbliżających się do konstrukcji jednostek przypominała ona wielką, rozświetloną choinkę.
Najjaśniejsze były światła ostrzegawcze w pobliżu reaktorów fuzyjnych, chociaż przez kilka najbliższych godzin rzeczywiste centrum sił witalnych Szpitala miało znajdować się gdzie indziej — za trzema panelami o nieprzesadnie intensywnej, żółtej barwie na poziomie trzydziestym dziewiątym. Tam biło nie jądrowe, ale urzędowe serce placówki, nawet jeśli wszystkie tworzące je istoty skłonne były gorliwie zaprzeczać twierdzeniom, jakoby dysponowały jakąkolwiek rzeczywistą władzą. O’Mara miał to za szczególny rodzaj cynizmu.
Dzisiaj jednak było inaczej. Stojące, siedzące, wiszące czy w inny sposób spoczywające wokół wielkiego stołu istoty zdradzały oznaki wyraźnego podenerwowania i dobrowolnie skupiały uwagę na osobie Skemptona, co normalnie nigdy się nie zdarzało.
Tutaj, w tym kosmicznym domu wariatów, oznaczało to zawsze kłopoty. Takie, które już wystąpiły albo których należało oczekiwać w najbliższym czasie. O’Mara przyjrzał się sąsiadom. Zarówno istoty typu DBDG, jak i ci obcy, którzy nauczyli się odczytywać ludzkie emocje, zdawali sobie wyraźnie sprawę ze stanu ducha przełożonego.
Poza Skemptonem i samym O’Marą, naczelnym psychologiem Szpitala, uczestnikami zebrania byli członkowie medycznej elity placówki: Diagnostycy i szefowie poszczególnych działów. Było to pierwsze z comiesięcznych spotkań, kiedy zebrani patrzyli na pułkownika w milczeniu, zamiast narzekać głośno na wszystko, co możliwe.
Bez wątpienia szykowała się jakaś nieprzyjemna niespodzianka.
Cisza przedłużała się i była tak głęboka, że dało się słyszeć nawet bulgotanie płynu w obiegu kapsuły skrzelodysznego Diagnostyka Vosana. Chlorodyszna Lachlichi krzywiła się bezgłośnie w swoim skafandrze. Chłodzona do superniskich temperatur kula zawierająca Diagnostyka Semlica emanowała lodowatym milczeniem. Diagnostyk Camuth, creppeliańska istota przypominająca ośmiornicę, postukiwał niecierpliwie jedną z wilgotnych macek o podłogę. Pozostali byli ciepłokrwistymi tlenodysznymi, którzy nie musieli ubierać skafandrów ochronnych, czasem w ogóle nie nosili niczego oprócz opasek informujących o ich randze medycznej. Wyjątek stanowiło trzech Ziemian. Diagnostyk Conway zjawił się w białym lekarskim fartuchu, pułkownik Skempton i O’Mara mieli na sobie zielone mundury Korpusu Kontroli. I to pułkownik przerwał w końcu milczenie, odchrząkując głośno.
Jak należało oczekiwać, pierwszy zareagował Diagnostyk Yursedth. Kelgianin zafalował srebrzystą sierścią w sposób znamionujący złość.
— Ten odgłos jest przykładem na zasadniczą wadę budowy ludzkich narządów mowy — powiedział. — To niewydarzony pomysł, pułkowniku, aby oddychanie i wydawanie dźwięków odbywały się z wykorzystaniem tego samego przewodu. Bez wątpienia jednak mógłby pan zapanować niekiedy nad swoimi odruchami. Zwłaszcza gdy przygotowuje się pan do zabrania głosu. Oszczędziłby nam pan wtedy tych nieciekawych odgłosów.
Kelgianie nie wiedzieli, czym jest sztuka dyplomacji, nie marnowali też czasu na wygłaszanie grzecznościowych zwrotów. Zawsze mówili prawdę prosto w oczy. Wynikało to ze szczególnych funkcji ich sierści. Jej poruszenia oddawały wiernie każdy stan emocjonalny właściciela, przez co próba ukrycia czy zamaskowania czegokolwiek była z góry skazana na porażkę. Skempton wiedział o tym, zignorował zatem tyradę, podobnie jak wszyscy obecni.
— Chciałbym ogłosić coś, zanim jeszcze przejdziemy do zwykłego porządku obrad.
Oczywiście, o ile można w naszej menażerii cokolwiek nazwać zwykłym — dodał z chłodnym uśmiechem. — Niemniej mam dziś do przekazania dwie ważne informacje. Dotyczą decyzji podjętych po głębokim namyśle przez Radę Medyczną Federacji. Wcześniej już zostały skonsultowane z działami zaopatrzenia, utrzymania i administracji Szpitala Sektora Dwunastego i mają charakter nieodwołalny. Nie ma zatem sensu wszczynać w tej sprawie dyskusji, chociaż to, co powiem, nie wszystkim się spodoba.
Mówił to spokojnym i wypranym z emocji głosem księgowego, chociaż przez lata sprawnego zarządzania Szpitalem uzyskał najwyższą z możliwych tu pozycji, przynajmniej poza pionem czysto medycznym. Gdy przerwał na chwilę, aby spojrzeć po obecnych, uczynił to z kamiennym wyrazem twarzy. Na O’Marę patrzył zapewne tylko odrobinę dłużej niż na innych, jednak major był zbyt dobrym psychologiem, aby tego nie zauważyć.
Jakiekolwiek były te decyzje, Skemptonowi na pewno się podobały.
— Pierwsza sprawa dotyczy mojego odejścia ze stanowiska administratora Szpitala.
Niebawem go opuszczę. Nie jest to moja decyzja, ale jako oficer Korpusu Kontroli jestem zobowiązany godzić się z decyzjami przełożonych i przyjmować wskazane przez nich przydziały. Jako komandor floty zostanę skierowany do podobnej, ale zapewne o wiele łatwiejszej pracy w wielogatunkowej bazie Korpusu w Retlinie na Nidii. Nie powiem, aby mnie to martwiło, zwłaszcza że nasz poziom rekreacyjny, chociaż przestronny sam w sobie, jest jednak o wiele za mały, aby urządzić tam porządne pole golfowe. Czekam z utęsknieniem na chwilę, gdy będę mógł wrócić do tej gry po dwudziestu latach przerwy, nawet jeśli przyjdzie mi uczyć się jej praktycznie od nowa. Niemniej warto, jak sądzę, zwłaszcza — tutaj spojrzał przelotnie na O’Marę — że będzie to nauka przebiegająca na prawdziwej trawie i pod otwartym niebem.
O’Mara był jedyną osobą w Szpitalu, która wiedziała, o co naprawdę chodziło pułkownikowi. Podobnie jak wielu innych, toczył on nieustanną walkę ze swoją klaustrofobią i odpowiedzialnymi za nią problemami neurotycznymi. Radził sobie całkiem dobrze, ale mimo to nigdy nie udało mu się raz na zawsze wygrać tej wojny.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, kiwnął głową. Zbyt lekko, aby zauważył to ktokolwiek poza samym zainteresowanym, który bez dwóch zdań zasłużył na współczucie i zrozumienie.
— Czy to nie taka ziemska gra, w której uderza się kijem piłeczkę, aby wpadła do trochę tylko większego otworu? — spytał Yursedth, falując z dezaprobatą futrem. — U nas tylko dzieci się tak bawią. Dorośli mają ważniejsze sprawy na głowie. Niemniej uważam, że słusznie nagrodzono pana awansem oraz daniem szansy na młodzieńcze zabawy.
W ustach Kelgianina był to rzadki komplement. Pozostali też wydali różne odgłosy będące odpowiednikami aprobaty.
Pułkownik skinął głową, dziękując za miłe słowa.
— Zanim wskażę mojego następcę, który został już wybrany, chcę poinformować o dwóch zmianach dotyczących zasad obejmowania tego stanowiska. Od tej pory administrator Szpitala będzie wyłaniany spośród starszego personelu medycznego, a nie spośród funkcjonariuszy Korpusu Kontroli, co było dotąd warunkiem niezbywalnym. Powody, dla których Rada Medyczna Federacji zdecydowała się na taki krok…
Zaskrzypiały krzesła i wszelki inny sprzęt, służący do siedzenia, gdy obecni spojrzeli jednocześnie na Thornnastora, szefa Patologii i najstarszego patologa w szpitalnej hierarchii.
On akurat nie siedział. Przedstawiciele jego gatunku wszystko robili na stojąco. Nawet śpiąc, niezmiennie wspierali się na sześciu słoniowych nogach. Diagnostyk spojrzał czworgiem szypułkowatych oczu na zebranych.
Uderzył nerwowo dwoma stopami o podłogę.
— Nie patrzcie tak na mnie — powiedział, gdy sprzęty w pokoju przestały już drżeć i podzwaniać. — Z całym szacunkiem, pułkowniku, jestem patologiem, nie urzędnikiem. Nie znam się na zaopatrzeniu i jeśli ktoś bierze moją kandydaturę pod rozwagę, z góry informuję, że odmawiam.
Skempton całkiem zignorował ten incydent.
— Chodzi o to, aby Szpitalem zarządzał ktoś o doświadczeniu medycznym, zdolny w jak największym stopniu zrozumieć szczególne potrzeby tej placówki. Ktoś taki będzie zapewne lepszy niż urzędnik, nawet taki z długoletnią praktyką w dziale zaopatrzenia. Nowe zasady będą bardziej odpowiadać Radzie Medycznej oraz, co zapewne ważniejsze, wychodzą naprzeciw oczekiwaniom personelu medycznego…
Diagnostyk Semlic odezwał się cichym głosem wewnątrz swojej lodowatej kuli.
Brzmiało to jak podzwanianie zderzających się w powietrzu płatków śniegu.
— Dobrze, ale kto to jest, u diabła? — rozległo się z jego autotranslatora.
— Pierwszym mianowanym według nowych zasad administratorem Szpitala będzie nasz naczelny psycholog — powiedział Skempton, patrząc na O’Marę. Bardziej ze współczuciem niż czymkolwiek innym.
Zaskoczenie odebrało O’Marze na chwilę głos. Było to tak rzadkie, że sam nie pamiętał, kiedy poprzednio mu się zdarzyło. Niemniej i tak niczego po sobie nie pokazał.
— Nie mam odpowiednich kwalifikacji — powiedział zdecydowanie.
Zanim pułkownik zdążył odpowiedzieć, Melfianin Ergandhir, także Diagnostyk, uniósł jedną ze szczupłych egzoszkieletowych kończyn i głośno zaszczękał szczypcami, domagając się uwagi.
— Zgadzam się — powiedział. — Major O’Mara nie posiada stosownych kwalifikacji. Gdy w swoim czasie trafiłem do Szpitala, ze zdumieniem odkryłem, że chociaż w ogóle nie ma on medycznego wykształcenia, w praktyce rządzi tu wszystkim, a jego władza, z całym szacunkiem dla pana, pułkowniku, przerasta pod wieloma względami pańską. Tymczasem, jak sam pan stwierdził przed chwilą, od teraz Szpital prowadzić ma zawsze przedstawiciel personelu medycznego. W pewien sposób zaprzecza pan sam sobie. Czy uważa pan, że O’Mara spełnia te kryteria? Odnoszę wrażenie, że zmienia pan poniekąd reguły gry…
O’Mara uświadomił sobie z zażenowaniem i irytacją, że od bardzo dawna nikt nie wypominał mu wprost braku medycznego wykształcenia. Zwłaszcza publicznie, i to wobec tak szanownego gremium. Zastanowił się nad reprymendą, która zmarszczyłaby Melfianinowi pancerz na grzbiecie, ale tamten jeszcze nie skończył.
— Z drugiej strony, ma dłuższy staż pracy w Szpitalu niż ktokolwiek inny. Trafił tu jeszcze w trakcie jego budowy. Od tamtej pory szefuje działowi psychologii obcych i robi wszystko, co konieczne, aby mieszkańcy naszego medycznego wariatkowa mogli żyć razem i pracować jako zespół. Nikt nie może się z nim równać, jeśli chodzi o doświadczenie w tej pracy. Niemniej chodzi mi o zasady, pułkowniku. Jak to jest, że w jednej chwili coś się postanawia, a zaraz potem łamie się własne postanowienie. I tyle, ponieważ osobiście uważam wybór za jak najbardziej właściwy.
Wokół stołu rozległy się najróżniejsze, nieprzetłumaczalne w większości odgłosy aprobaty.
— Nikt nigdy nie powiedział, że administrator ma być przede wszystkim lubiany — dodał Yursedth.
Zaskoczony O’Mara pomyślał z sympatią o Diagnostyku, chociaż oczywiście i tego nie dał po sobie poznać. Byłoby to nader nietypowe zachowanie, jak na najbardziej nielubianą osobę w całym Szpitalu. W duchu uznał jednak, że nie ma co narażać pancerza Ergandhira na szwank. Skinął głową w kierunku Kelgianina i spojrzał wprost na Skemptona.
— Yursedth ma rację — powiedział. — Niemniej powtarzam, pułkowniku, że nie mam odpowiednich kwalifikacji. Brak mi jakiegokolwiek doświadczenia w sprawach medycznych, jak i w kwestii zaopatrywania tak wielkiej placówki. Z tych powodów muszę odmówić — dodał niewolnym od emocji głosem.
— Nie odmówi pan — odparł zdecydowanie pułkownik. — Oznaczałoby to bowiem konieczność natychmiastowego opuszczenia Szpitala. Poza tym mój personel jest na tyle sprawny i kompetentny, że sam zdoła zająć się wszystkim, co niezbędne, i to bez pańskiego nadzoru. Pan będzie zresztą zajęty czymś innym, co w żadnym razie nie wykracza poza pańskie kompetencje. Wręcz przeciwnie.
— To znaczy czym? — spytał O’Mara.
Skempton nie odwrócił spojrzenia, ale wyraźnie wolałby uchylić się od odpowiedzi.
Musiało chodzić o coś, co trudno mu było przekazać. Coś, co mogło nie spodobać się O’Marze.
— Ani myślę łamać nowe zasady już pierwszego dnia — odezwał się w końcu. — Jak już powiedziałem, od tej pory stanowisko administratora ma sprawować osoba cywilna. Z tego powodu zostanie pan zwolniony z szeregów Korpusu Kontroli. Nie będzie to trudne, ponieważ stopień majora otrzymał pan z czysto administracyjnych powodów, nigdy nie służył pan naprawdę w Korpusie i nie przejmował się pan obowiązującą w nim dyscypliną.
Zwłaszcza… — przerwał i uśmiechnął się słabo — gdy chodziło o wykonywanie rozkazów przełożonych. Zachowa pan stanowisko szefa działu psychologii, ponieważ od tej pory każdy administrator będzie jednocześnie naczelnym psychologiem. W ten sposób nie będzie on musiał wykonywać poleceń nikogo spośród pracowników Szpitala, co i tak nieoficjalnie było praktyką nagminną. Można powiedzieć, że decyzja Rady czyni jedynie z tej praktyki oficjalną regułę. I tylko Rada będzie mogła cokolwiek zalecać administratorowi Szpitala…
— I co to ma być? — przerwał mu O’Mara, który nie cierpiał pytać dwa razy o to samo.
Skempton uśmiechnął się wymuszenie.
— Dobra wiadomość jest taka, że to tymczasowa funkcja — odparł po chwili wahania. — Do czasu, gdy wybierze pan i wyszkoli należycie swojego następcę.
Nagły gwar głosów zablokował autotranslator, który doniósł irytującym brzęczeniem o przeciążeniu obwodów. O’Mara odczekał, aż przy stole zapanuje cisza.
— A zła wiadomość? — spytał.
Skempton wolałby chyba nic nie mówić, ale gdy się odezwał, jego głos brzmiał całkiem pewnie.
— Poświęcił pan naszemu Szpitalowi wiele lat ciężkiej pracy, majorze, czy raczej już eksmajorze O’Mara. Zgadzam się w pełni z opinią wyrażoną przez większość członków Rady, że bez pana nie mógłby on funkcjonować, zwłaszcza w pierwszych latach po otwarciu.
Niemniej wybranie i wyszkolenie następcy, który mógłby przejąć pańskie funkcje w możliwie jak najpłynniejszy sposób, może się okazać największym spośród wyzwań, przed którymi pan dotychczas stanął. A gdy dokona pan już tego w satysfakcjonujący pana sposób…
Pułkownik przerwał i na jego twarzy odbiły się współczucie, wahanie i obawa, jakby było mu z jednej strony przykro, z drugiej zaś lękał się emocjonalnej reakcji O’Mary.
— Cóż, jak wspomniałem, pracuje pan już tutaj bardzo długo. Gdy tylko wykona pan swoje zadanie, oczekiwać będzie się od pana, że odejdzie pan na zasłużoną i nad wyraz opóźnioną emeryturę.
ROZDZIAŁ DRUGI
O’Mara milczał przez całą resztę spotkania i w milczeniu oddalił się po nim do swojego biura, zanim ktokolwiek zdążył mu pogratulować awansu czy wyrazić współczucie w związku z zapowiedzią przymusowego przejścia na emeryturę. Wiedział jednak, że nikogo takie zachowanie nie zdziwi, jako że pasowało do jego wizerunku.
Wprawdzie nie okazywał niczego, ale czuł się nieswojo. Informacje o zmianie stanowiska oraz rychłym końcu pracy w Szpitalu wstrząsnęły nim do głębi. Utracił coś, co dotąd dawało mu poczucie pewności własnego losu i pozwalało w pełni angażować się w sprawy zawodowe. Potrzebował dłuższej chwili spokoju, która pozwoliłaby mu dojść do siebie. Rozumiał, że musi uporać się z tym zarówno jako pracownik Szpitala, jak i niepozbawiony emocji człowiek. Będąc administratorem Szpitala, mógłby się wycofać do prywatnej kwatery, dając sobie czas na myślenie, i nikt by mu złego słowa nie powiedział.
Jednak jako naczelny psycholog nie miał tyle czasu.
Pozostał u siebie tylko przez kilka chwil potrzebnych do usunięcia insygniów Korpusu z munduru.
W trakcie tej czynności zdał sobie sprawę z faktu, że poza paroma piżamami nie posiadał ani jednej sztuki odzieży, która nie byłaby regulaminową częścią ubioru oficera.
W drodze do biura ledwie zauważał wielogatunkowy tłum lekarzy i techników zdążających korytarzami do jadalni na południowy posiłek. Masywnych Tralthańczyków, Hudlarian, Melfian, mogących dotkliwie poranić łydki, i innych, którzy poruszali się w swoich ciężkich wehikułach, omijał na zasadzie wieloletniego odruchu. Na przedstawicieli mniejszych form życia nie zwracał uwagi, gdyż ci sami go omijali. Nawet ci, którzy nie potrafili zwykle odróżnić jednego Ziemianina od drugiego, kojarzyli, kim jest ta siwowłosa postać w zielonym stroju. Nie tęsknili wcale za rozmową z nim, chyba że w wielkiej i prawdziwej potrzebie.
Ojczulek Lioren i Cha Thrat nie wrócili jeszcze ze stołówki, w biurze czekał więc tylko samotny Braithwaite.
— Kilka minut temu usłyszałem o pańskim awansie, majorze — powiedział porucznik, wstając zza konsoli i uśmiechając się. Miał jednak dość oleju w głowie, aby nie próbować wyciągać ręki. Poprzestał na ustnych gratulacjach.
O’Mara nie był zdziwiony. Szpitalna sieć rozsiewania plotek i pogłosek słynęła ze skuteczności, nawet jeśli treść rozpowszechnianych nowin nierzadko mijała się z prawdą.
— Spokojnie, poruczniku — powiedział, skrzywiwszy się kwaśno. — Nie pozwolę, aby cokolwiek to zmieniło. Proszę tylko nie tytułować mnie już stopniem wojskowym. Ani nie używać wobec mnie formy „sir”. Jako cywil nie mam do tego prawa.
Braithwaite zerknął przelotnie na pozbawiony dystynkcji kołnierz i miejsca po pagonach. Zaraz jednak się opanował.
— Siła przyzwyczajenia — powiedział z uśmiechem. — Niemniej z dawna mam zwyczaj zwracać się z użyciem formy „sir” także do cywilnych pracowników Szpitala, jeśli zaskarbili sobie mój szacunek. Ale tak czy owak, jak się pan z tym czuje, sir?
W tonie porucznika pobrzmiewała ciekawość, co nasunęło O’Marze przypuszczenie, że wyraz jego twarzy nie pozostał do końca taki neutralny. Zignorował pytanie, ale w pewien sposób i tak na nie odpowiedział.
— Jeśli moja stara i zawodna pamięć mnie nie zawodzi, za dwadzieścia pięć minut jestem umówiony na półgodzinne spotkanie z Cresk-Sarem. Wykorzystaj ten czas, aby coś zjeść. Gdy tylko starszy lekarz wyjdzie, chcę widzieć całą waszą trójkę, abyśmy mogli porozmawiać o nowej sytuacji i tym, co o niej sądzę. I zastanowić się, co zrobić, aby nie zmieniła ona zanadto pracy naszego działu. Na razie jednak proszę usiąść i dokończyć te profile osobowościowe, którymi właśnie się pan zajmował.
Tak jak zwykle, i tym razem Gurronsevas zapewniał go, że posiłek będzie dla O’Mary najprzyjemniejszym wydarzeniem w ciągu dnia. Naczelny dietetyk, były chef de cuisine najlepszych wielogatunkowych restauracji, sprawił wszystkim mnóstwo kłopotów podczas pierwszych tygodni swojego pobytu w Szpitalu i niewiele brakowało, aby administracja wzięła go za wielkie ucho i wystawiła po prostu za próg śluzy. Pamiętał, że to właśnie O’Mara uchronił go od podobnego losu, i niezmiennie starał się okazywać swoją wdzięczność. Gdy jadło się to, co przygotował, nawet najbardziej ponure myśli nie wydawały się takie straszne.
Owszem, O’Mara zastanawiał się czasem nad swoim wiekiem i wiedział, że nadejdzie kiedyś ten przykry dzień, kiedy będzie musiał odejść na emeryturę i porzucić pracę w Szpitalu, który pomagał stworzyć i który był całym jego życiem. Trafił tu jako wyjątkowo silny i sprawny dwudziestoparolatek i przez cały ten czas cieszył się całkiem dobrym zdrowiem. Aż do teraz. Stary Thornnastor, który wedle tralthańskiej miary życia sam był już wiekowy, oraz Conway co rusz upominali go, aby zwolnił trochę i nie przeciążał się pracą.
Gurronsevas nie napomknął o tym ani słowem, ale musiał zmienić nieco sposób przyprawiania tego, co dostarczał naczelnemu psychologowi, aby ukryć smak kilku środków wspomagających dodawanych codziennie do jego menu.
O’Mara odkładał właśnie puste, a w zasadzie nawet wylizane talerze do podajnika, gdy na jego konsoli odezwał się brzęczyk.
— Tak?
— Przyszedł starszy lekarz Cresk-Sar — powiedziała niskim głosem Sommaradvanka Cha Thrat. — Czy może wejść?
— Tak — powtórzył O’Mara.
Cresk-Sar otworzył drzwi i wkroczył energicznie do środka. Przypominał nadaktywnego pluszowego misia. Miał ledwie metr wzrostu, a jego oczy kryły się za kudłami gęstej sierści, która siwiała lekko na uszach i wkoło ust. Jeszcze dłuższe i także siwawe włosy sterczały spod pasów osobistej uprzęży z wyposażeniem. Wszyscy się starzejemy, pomyślał ze smutkiem O’Mara. Nidiański starszy wykładowca Szpitala był częstym gościem w gabinecie naczelnego psychologa, ale szczęśliwie zjawiał się tu jedynie z problemami swoich studentów.
O’Mara wywołał na ekran ostatni raport o stażystach i wskazał na siedzisko, które zostało wprawdzie zaprojektowane dla Melfian, jednak nadawało się dla każdej istoty o krótkich nogach, o ile nie miała korzystać z niego zbyt długo. Była to zakamuflowana zachęta do streszczania się.
— Obecna grupa stażystów wydaje się wcieleniem przeciętności — powiedział O’Mara, odwracając się od ekranu. — Mamy tu zwykłą dawkę obaw związanych z nadchodzącymi egzaminami, nieco lęków zawodowych przed pierwszym spotkaniem z obcym pacjentem. No i oczywiście przekonanie, że nigdy nie da się zrozumieć procesu myślowego kolegów po fachu wywodzących się z innych gatunków. To ostatnie jest oczywiście prawdą, chociaż nie powstrzymuje pana ani żadnego innego lekarza przed wykonywaniem swojej pracy. I jest jeszcze jeden, Thralthańczyk, którego nawiedzają przerażające sny dotyczące molestowania seksualnego i kontaktów seksualnych z przedstawicielami innych gatunków. Zastanawia mnie, czego może w tym kontekście obawiać się masywna, sześcionoga istota o wadze słonia, zwłaszcza ze strony Kelgian, Melfian, Nidiańczyków czy ziemskich kobiet. W tym towarzystwie nikt nie dochodzi nawet do jednej czwartej masy jego ciała.
Cresk-Sar wydał szczekliwy dźwięk, którego autotranslator nie przetłumaczył, jako że był to odpowiednik śmiechu.
— Jak dobrze wiemy, masa mięśni nie decyduje o wrażliwości emocjonalnej.
O’Mara też dobrze to wiedział, ale od lat starał się ukrywać własną wrażliwość na jakiekolwiek emocje.
— Nie oczekuję w tej grupie poważniejszych problemów emocjonalnych — rzucił zirytowany poruszeniem kwestii, którą wolałby omijać. — Chyba że ma pan w tej sprawie inne zdanie, starszy lekarzu?
— Owszem — odparł Cresk-Sar, wiercąc się na brzegu melfiańskiego siedziska. — To znaczy niedokładnie. Chodzi o mój problem.
O’Mara patrzył na niego przez dłuższą chwilę w milczeniu. Gęste futro uniemożliwiało odczytanie wyrazu twarzy misiowatego, niemniej niespokojne oczy i jednoznaczna mowa ciała zdradzały napięcie i zdenerwowanie.
— Proszę mówić, Cresk-Sar. Bez pośpiechu — powiedział O’Mara łagodnym tonem.
Nikt, kto go znał, nie podejrzewałby nawet, że naczelny psycholog potrafi odezwać się w ten sposób.
Jednak rozmówca chciał powiedzieć wszystko, i od razu zasypał O’Marę odgłosami nidiańskiej mowy, która przypominała poszczekiwanie pobudzonego psa.
— Chodzi o Rang-Suvi — powiedział. — I o mnie. To jedyna Nidianka w grupie. Jest bardzo młoda, z ciemnorudym futrem, pięknym głosem i bogatą osobowością, która… która…
Do licha, ona jest wcieleniem marzeń przeciętnego Nidiańczyka o osobie płci żeńskiej.
Stwarza jednak dla mnie pewne zagrożenie, którego naturę rozumie pan zapewne nawet lepiej niż ja…
O’Mara wywołał profil osobowościowy Rang-Suvi i jej dane osobowe i szybko zrozumiał, w czym rzecz. Słuchał jednak, nie przerywając, mimo że Cresk-Sar powtarzał sporo z tego, co było w aktach.
— Ukończyła z wyróżnieniem Akademię Szpitalną numer pięć — ciągnął wykładowca. — To najlepsza uczelnia medyczna na Nidii. Każdy szpital na naszych światach i każda placówka Korpusu przyjęłyby ją bez słowa, ona jednak, jak wszyscy w grupie, marzyła zawsze o pracy w naszym Szpitalu i zaraz po studiach złożyła wniosek o staż. Jest inteligentna, zdolna, uważna, nadzwyczaj piękna, nie okazuje ani śladu ksenofobii i umie dążyć do wyznaczonych sobie celów. Osobiście nie mam wątpliwości, że się jej uda, ale nie mogę jej tego powiedzieć, bo to nie byłoby w porządku wobec innych stażystów. Ona jednak nie jest tego tak całkiem pewna i wszystko wskazuje na to, że chce zwiększyć swoje szanse poprzez zachęcanie wykładowcy do kontaktów seksualnych. Mówi, że różnica wieku nie gra dla niej roli, i nie chce słyszeć o odmowie…
O’Mara uniósł dłoń.
— Czy te kontakty miały już miejsce między wami?
— Nie — odparł Cresk-Sar.
— Dlaczego nie?
Misiowaty zawahał się chwilę. Naczelny psycholog pomyślał tymczasem z ulgą, że w tym przypadku chodzi szczęśliwie o istoty tego samego gatunku. Niemniej i tak, gdyby wieść o czymś podobnym się rozeszła, musiałaby najpewniej doprowadzić do czyjegoś zwolnienia.
Zapewne nie Cresk-Sara, który był najbardziej doświadczonym wykładowcą w Szpitalu.
Chyba że oboje zaangażowaliby się w związek na tyle, żeby razem odejść. To nie byłoby dobre, zarówno dla Cresk-Sara, jak i dla placówki, niemniej nawet inteligentnym istotom zdarzało się czasem popełnić głupstwo.
— Proszę się nie spieszyć.
Cresk-Sar warknął z irytacją i sformułował w końcu odpowiedź.
— Są cztery powody, aby się spieszyć — odparł ze smutkiem. — Po pierwsze jestem od niej ponad trzy razy starszy. Po drugie ona nie nastawia się na żadną dłuższą znajomość. Poza tym byłby to z mojej strony czyn nader samolubny, połączony z wykorzystaniem przewagi wynikającej ze stanowiska. Chociaż nie wpłynąłby na jej końcowe wyniki, miałby niekorzystny wpływ na resztę jej grupy. No i jest jeszcze porucznik chirurg Warnach-Lut, która miałaby sporo przeciwko podobnemu biegowi zdarzeń. Wie pan o niej?
— Nieoficjalnie — odparł oschle O’Mara. Jego dział zajmował się oficjalnie tylko tym, co niosło ze sobą rzeczywiste albo potencjalne zagrożenie dla sprawnego funkcjonowania Szpitala.
— Ona, czyli Warnach-Lut, jest bardziej w moim wieku i ogólnie pasujemy do siebie temperamentem. Jednak jako oficer medyczny w czynnej służbie w każdej chwili może zostać wysłana na drugi koniec galaktyki. Tutaj prowadzi oddział przeznaczony dla funkcjonariuszy Korpusu pracujących w dziale utrzymania szpitala. Gdyby nie jej niepewny status, już dawno zdecydowalibyśmy się na oficjalny, trwały związek. A teraz pojawienie się Rang-Suvi dodatkowo wszystko utrudniło. Rozumie pan?
O’Mara przytaknął.
— Pan i pańska równowaga psychiczna są dla nas cenniejsze niż jakikolwiek stażysta, nieważne jak bardzo uzdolniony. Możemy odesłać ją do domu. Natychmiast i bez wyjaśnień.
O to chodzi?
— Nie! — zakrzyknął Cresk-Sar. — To nie jest konieczne. Poza tym byłoby to marnotrawstwo wielkiego talentu medycznego. Chcę tylko, aby odczepiła się ode mnie i dała mi spokój. Próbowałem jej to wytłumaczyć, ale ona ignoruje wszystkie moje wysiłki, a mnie trudno jest ją ignorować. Czy mógłby pan sprawić, aby zrozumiała sytuację? Porozmawiać z nią jak surowy ojciec? Pamiętam, że gdy sam byłem stażystą, rozmawiał pan tak ze mną, i to nie raz.
O’Mara ponownie pokiwał głową, tym razem z ulgą. Lubił, gdy pacjenci przychodzili do niego z gotowym rozwiązaniem swego problemu.
— To oczywiście mogę zrobić — odparł. — Najpierw jednak poproszę Cha Thrat, aby porozmawiała z pańską kłopotliwą podopieczną. Jeśli ja to zrobię, będę musiał sporządzić oficjalną notatkę, która znajdzie się w aktach stażystki. Poza tym Cha Thrat też jest istotą rodzaju żeńskiego i na dodatek jedyną Sommaradvanką w całym Szpitalu, co powinno uczynić ją bardziej wiarygodną. Poradzimy sobie.
W Szpitalu nie zwracano zwykle większej uwagi na płeć pracowników, co chroniło przed wieloma nieporozumieniami, częstymi w pierwszym okresie działalności. Mało kto potrafił na pierwszy rzut oka rozróżnić płeć istot innego gatunku. Na dodatek niektóre rasy były nie dwu-, ale wielopłciowe, co dodatkowo mogło przyczynić komplikacji. Niemniej w tym wypadku dobrze było wziąć rzecz pod uwagę.
Poradziwszy sobie z problemem, O’Mara uznał za właściwe powrócić do swojej standardowej roli. Nie chciał sugerować w żaden sposób, jakoby charakter mu złagodniał.
— Czy jeszcze coś pana niepokoi, doktorze? — spytał oschle, z nutą niecierpliwości w głosie.
— Nie — odparł misiowaty, ześlizgując się z siedziska i stając obok. — Chciałbym tylko pogratulować nowego stanowiska. Zasłużył pan na nie.
O’Mara przechylił lekko głowę.
— Na tym nowym stanowisku mogę zadbać, aby Korpus nie przenosił nigdzie pańskiej Warnach-Lut — powiedział wiedziony nagłym impulsem. — Zostanie na stałe w Szpitalu, jeśli oboje tego pragniecie. Ostatecznie, co komu po władzy, której nie można nadużyć — dodał z uśmiechem.
Cresk-Sar szczeknął kilka razy, wyrzucając z siebie wyrazy wdzięczności, i wybiegł z gabinetu, jakby miał komuś coś bardzo ważnego do przekazania. O’Mara westchnął głęboko.
Był trochę zły na siebie. Uważaj, powiedział sobie w duchu. Bez dwóch zdań łagodniejesz.
Potem połączył się z biurem i poczekał, aż Braithwaite odpowie.
— Wszyscy troje do mnie. Natychmiast.
ROZDZIAŁ TRZECI
Weszli w kolejności odwrotnej, niż wynikałoby to ze starszeństwa. Pierwszy pojawił się były tarlański kapitan i lekarz wojskowy Lioren, obecnie zwany Ojczulkiem. Za nim weszła Sommaradvanka Cha Thrat, niegdyś chirurg wojownik. Pochód zamykał Braithwaite, pierwszy asystent O’Mary. Naczelny psycholog wskazał na stojącą przed jego biurkiem kolekcję sprzętów.
— Trochę to potrwa — powiedział. — Siadajcie, proszę.
Braithwaite miał to szczęście, że znajdowało się tu chociaż jedno ludzkie krzesło.
Pozostali musieli improwizować, ponieważ w chwili urządzania gabinetu ich rasy nie były jeszcze znane Federacji, a dział utrzymania nijak nie był skłonny wpisać zapotrzebowania na nowe siedziska na listę priorytetów. Chociaż, oczywiście, nie tracił problemu z pola widzenia i należało oczekiwać, że prędzej czy później go rozwiąże.
O’Mara siedział z opuszczoną głową, udając, że patrzy na swoje wielkie dłonie, które spoczywały nieruchomo na blacie biurka. W rzeczywistości zerkał na podwładnych, czekając, aż znajdą sobie jakieś miejsca i przestaną się wiercić. Wszyscy byli w jakiś sposób odmienni od pozostałych przedstawicieli swoich ras, wszyscy doświadczyli w życiu mniejszych czy większych problemów ze swoją osobą. Bez wątpienia czyniło ich to szczególnie predysponowanymi do pracy w jego dziale, nawet jeśli nikt nie wymagał oficjalnie od kandydatów, aby mogli wykazać się udokumentowanymi epizodami braku równowagi psychicznej. Dzisiaj jednak było to szczególnie ważne.
Braithwaite wyglądał na odprężonego i pewnego siebie. Nawet rozparty w fotelu prezentował się wręcz nienagannie. W razie przeglądu, stan jego munduru nie wzbudziłby najmniejszych zastrzeżeń nawet u najbardziej służbiście nastawionego admirała.
Cha Thrat należała do istot o fizjologicznej klasyfikacji DCNF, z dużym stożkowym tułowiem osadzonym na czterech krótkich nogach. Kolejne cztery kończyny wyrastały w połowie korpusu, jeszcze cztery, tyle że smuklejsze i zakończone sprawniejszymi palcami, sterczały na poziomie ramion. Lioren przypominał ją z grubsza, tyle że wszystkie kończyny miał dłuższe i mniej muskularne. Był to analogiczny stopień podobieństwa do tego między koniem a żyrafą.
O’Mara uniósł dłoń.
— Chciałbym porozmawiać pokrótce o skutkach mojego awansu dla dalszej pracy naszego działu, a szczególnie o koniecznych zmianach, jeśli chodzi o zakres waszych obowiązków — powiedział. — Oczekuję, że będziecie się odzywać, nawet przerywając mi czasem, jeśli tylko przyjdzie wam coś naprawdę istotnego do głowy. Najpierw jednak chcę powiedzieć parę słów na wasz temat.
Odczekał kilka sekund, aż poruszeni słuchacze znowu się uspokoją.
— Wiem, że wszyscy naruszyliście zakaz sprawdzania profili osobowościowych swoich współpracowników, zatem to, co powiem, nie powinno być dla was zaskoczeniem. Jeśli będzie, to trudno. Wedle starszeństwa służby i sumy doświadczeń, zacznę od Braithwaite’a.
Porucznik nie poruszył się w fotelu, ale mimo to można było odnieść wrażenie, jakby stanął na baczność.
— Potrafi pan sprawnie ułożyć swoje relacje z resztą personelu i wszystkimi innymi istotami, niezależnie od gatunku. Bez trudu radzi pan sobie z rutynowymi i wszelkimi innymi obowiązkami. Gdy trzeba okazać współczucie, jest pan do niego zdolny. Gdy wskazane jest zdecydowanie, potrafi pan się na nie zdobyć w stopniu koniecznym do rozwiązania problemu osoby, która się do pana zgłasza. Nigdy nie traci pan przy tym panowania nad sobą. Do obecnego przełożonego odnosi się pan z szacunkiem, ale bez służalczości. Uprzejmie, ale zdecydowanie sprzeciwia się pan wszelkim próbom wykorzystywania. Jako mój asystent jest pan bliski ideału: inteligentny, wydajny w pracy, oddany swoim obowiązkom i zdolny do szybkiej adaptacji. Na dodatek nie narzeka pan i wydaje się całkiem pozbawiony własnych ambicji. Chociaż zdobył pan w Szpitalu wykształcenie medyczne, nie chciał pan przystąpić do egzaminu Korpusu na lekarza wojskowego. Znalazł pan sobie w tym dziale wygodną niszę i nie chce ruszać się nigdzie ani robić niczego innego. Odmówił pan nawet przyjęcia awansu na majora i objęcia stanowiska poza Szpitalem. Jednak dość komplementów, poruczniku. Na pierwszy rzut oka jest pan tak dobrze przystosowany, że aż strach. Jedyną pańską wadą jest tchórzostwo. Chce pan tu pozostać jako zaufany zastępca szefa i korzystać z władzy i różnych innych przewag, które daje ta pozycja. Boi się pan jednak odpowiedzialności związanej z ewentualnym objęciem stanowiska kierowniczego.
Braithwaite przytaknął, nie zmieniając przy tym ani trochę wyrazu twarzy. Znał prawdę o sobie i nie zamierzał jej zaprzeczać. O’Mara spojrzał na Cha Thrat.
— W odróżnieniu od porucznika, pani nie boi się niczego. Na swoim świecie była pani jednym z najlepszych chirurgów wojowników. Podjęła się pani leczenia pacjenta, który należał do całkiem nieznanego u was gatunku, i uratowała pani w ten sposób życie dowódcy ekipy kontaktowej. Potem została pani skierowana do Szpitala, chociaż wynikało to bardziej z wdzięczności zespołu kontaktowego, który chciał wyświadczyć uprzejmość władzom pani planety. Zwłaszcza że pierwszy kontakt nie przebiegł najlepiej. Obiekcje ze strony Szpitala nie zostały wzięte pod uwagę, ale też była to decyzja bardziej polityczna niż dyktowana względami medycznymi. Pani umiejętności jako chirurga nie były kwestionowane, jednak pani szczególne, wywodzące się z Sommaradvy zasady etyczne budziły spore zastrzeżenia.
Pozwolono pani uczęszczać na zajęcia, ale szybko okazało się, że nikt nie będzie skłonny zatrudnić pani na swoim oddziale. Znaleźliśmy pani posadę stażystki w dziale utrzymania, gdzie radziła sobie pani całkiem dobrze, szybko zyskując sympatię młodszych pracowników medycznych i stażystów działu, aż i tam pani namieszała. Nie do końca wiem, jak to się stało, że trafiła pani do nas. Niektórzy nadal uważają, że się nad panią zlitowałem. Najwyraźniej niektórzy ciągle dobrze mnie nie znają — dodał oschle, patrząc na Liorena.
Zamilkł na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co powinien powiedzieć ostatniemu z podwładnych. Istocie, która wiele przecierpiała i nie doszła jeszcze w pełni do siebie. O’Mara zwykł różnicować ton rozmów z pacjentami i współpracownikami. Wobec kogoś przeżywającego trudne chwile potrafił być współczujący i łagodny, poza tym jednak prezentował się jako osoba szorstka i sarkastyczna. To było jego naturalne Ja”. Tarlanin zaś, chociaż pozornie poczynił przez ostatnie dwa lata spore postępy, nadal znajdował się w szarej strefie. Pracował jako terapeuta, ciągle był jednak po trosze pacjentem. Na dodatek, cokolwiek by usłyszał, gotów był temu przytaknąć, ponieważ we własnym mniemaniu zasłużył sobie na każdą możliwą krytykę czy nawet fizyczne albo psychiczne okrucieństwo.
W szpitalu zjawił się jako lekarz wyróżniony Błękitną Peleryną, co było tarlańskim odpowiednikiem ziemskiej Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Zanim przeniesiono go do służby w Korpusie, dowiódł dobitnie swojej fachowości jako chirurg. Potem szybko i zasłużenie awansował.
Tak było do czasu tragedii na Cromsaggarze.
Lioren odpowiadał tam za przebieg misji ratunkowej. Podczas próby opanowania ogólnoplanetarnej epidemii popełnił błąd, który zemścił się okrutnie na pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańcach planety. Sąd polowy oczyścił go z zarzutu popełnienia błędu w sztuce, jednak Lioren nie pogodził się z wyrokiem. Uważał, że zasłużył na najwyższy wymiar kary. Nie potrafił sobie wybaczyć i poprzysiągł, że nigdy więcej nie będzie parał się ukochaną medycyną. W praktyce „nigdy więcej” miało ograniczyć się do kilku najbliższych dni. Lioren nie widział powodu, dla którego miałby żyć dłużej. Niekonwencjonalna terapia zastosowana przez O’Marę sprawiła, że zmienił zdanie i zaczął oceniać się łagodniej, niemniej Tarlanie nie zwykli rzucać słów na wiatr i Lioren rzeczywiście rozstał się z dotychczasowym zawodem.
Znalazł jednak nowy sposób realizacji przemożnej potrzeby pomagania innym. Już nie skalpelem, ale za pomocą słów niosących łagodność, współczucie i zrozumienie. Był w tym nad wyraz wiarygodny, jako że doświadczył cierpienia znacznie większego, niż to się zwykle przydarzało pacjentom.
O’Mara wiedział, że zdarzało się to w każdym szpitalu. Chorzy zawsze czerpali pociechę z obserwowania tych, którzy byli w jeszcze gorszej sytuacji.
Ten prosty mechanizm pozwolił Liorenowi znaleźć dla siebie pożyteczne zajęcie.
Zajmował się w pierwszym rzędzie pacjentami, którzy nie reagowali na standardowe terapie albo znajdowali się w ciężkim stresie, oraz przypadkami beznadziejnymi. W tej ostatniej grupie trafiał na wiele istot, które oczekiwały przede wszystkim pociechy duchowej. To skłoniło go do studiów nad występującymi w ramach Federacji wyznaniami i praktykami religijnymi. Było ich całkiem sporo, średnio po dwanaście na każdej ze znanych planet, jednak wyniki pracy Liorena okazały się nader obiecujące.
Unikanie trudnych moralnie sytuacji to częsta przypadłość istot inteligentnych, pomyślał ostatecznie O’Mara i podjął głośno wcześniejszy wątek.
— O tobie, Ojczulku, nie ma co wiele mówić, bo i tak przyjmiesz bez słowa wszystko, co usłyszysz. Przejdę zatem do sedna sprawy. Wszyscy zostaliście w jakiś sposób doświadczeni i macie swoje problemy, które jednak nie rzutują negatywnie na jakość waszej pracy w tym dziale. Wręcz przeciwnie, dzięki temu jesteście zdolni do większej wrażliwości i lepiej rozumiecie naszych pacjentów. Niemniej w nowej sytuacji, która nastała po moim awansie, oczekiwać od was będę znacznie więcej. Gdybyście nie słyszeli jeszcze wszystkich plotek, przedstawię rzecz dokładnie — dodał, patrząc kolejno na całą trójkę. — Zostałem wyznaczony na stanowisko administratora Szpitala, jednak z zachowaniem dotychczasowego zakresu obowiązków naczelnego psychologa. Mam pełnić obie te funkcje do czasu, gdy wybiorę i wyszkolę mojego następcę na oba, połączone od teraz stanowiska. Co więcej, zdecydowano, że ich obsadzanie nie będzie już w gestii Korpusu. Kandydat musi być cywilem mogącym wykazać się wykształceniem medycznym, znajomością psychologii obcych oraz stosowną praktyką w wielogatunkowych placówkach. Dopiero takie połączenie pozwoli mu spełnić szczególne medyczne i niemedyczne wymogi stawiane przed osobą kierującą naszym Szpitalem. Ponieważ są to dość niezwykłe warunki, informacja o poszukiwaniu kandydata pojawiła się we wszystkich profesjonalnych serwisach medycznych.
Obecnie będę potrzebował sporo czasu na zaznajomienie się z moimi nowymi obowiązkami, od was oczekuję zaś, że będziecie trzymać jak najdalej ode mnie wszystkich chętnych, tak byśmy mogli skoncentrować się ostatecznie na paru najbardziej obiecujących kandydatach.
Skinął lekko głową, dając do zrozumienia, że uważa spotkanie za zakończone.
— Nie pytajcie mnie o nic, dopóki sami nie przemyślicie dobrze sprawy. Od tej chwili będę uważniej was obserwował, czasem zapewne zaskakując tym i owym. Cha Thrat, Lioren, jeśli macie dość, możecie odpocząć w sekretariacie. Braithwaite zostań. Mam dla ciebie zadanie.
Gdy pozostali wychodzili, zwrócił się do porucznika.
— Za pół godziny zjawi się tutaj Diagnostyk Yursedth. Ma problemy z koszmarami sennymi i samym snem. Podłoże jest psychosomatyczne i wynika z dodatkowych, niepokojących treści znajdujących się w jednym z hipnozapisów edukacyjnych. Proszę zidentyfikować ten zapis, wymazać go i zastąpić innym, o analogicznej zawartości medycznej, ale pochodzącym od bardziej zrównoważonego dawcy. Ja mam zaplanowaną teraz całą serię spotkań z personelem ustępującego administratora, na dodatek będę musiał wykręcić się jakoś od udziału w przyjęciu pożegnalnym na jego cześć.
Spojrzał porucznikowi w oczy, ale nie okazał po sobie ani cienia współczucia, które odczuwał w głębi ducha.
— Czeka pana niełatwe zadanie. Ponadto po raz pierwszy będzie pan usuwał i nanosił hipnozapis bez nadzoru. Gdyby miał pan z tym jakieś problemy, proszę do mnie nie dzwonić.
Tym razem ma pan poradzić sobie całkiem samodzielnie.
Braithwaite skinął głową, odwrócił się i ruszył do drzwi. Chociaż nadal wyglądał niczym wzorowy oficer i nawet się nie skrzywił, twarz miał dziwnie bladą. O’Mara westchnął, zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie zasady przeprowadzania wywiadu przy naborze kandydatów do ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.
Ostatecznie sam też kiedyś przez to przeszedł.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Działo się to dokładnie w tym samym pomieszczeniu, tyle że jego ściany pokrywała wówczas jedynie paskudna w odcieniu, zielona farba antykorozyjna. Brakło starannie wybranych, uspokajających krajobrazów z wielu różnych światów. Zamiast zestawu siedzisk, które upodabniały obecny gabinet do średniowiecznej izby tortur, stały tu tylko dwa proste krzesła, między nimi zaś ciągnęła się długa ława z tworzywa. Na jej blacie piętrzyły się wydruki planów konstrukcyjnych. Po jednej stronie tej sterty siadywał major Craythorne, O’Mara zajmował krzesło naprzeciwko.
Tamten proces rekrutacji ciągnął się trzy lata. Oczywiście z przerwami koniecznymi na jedzenie, sen i pracę.
Nagle O’Mara przypomniał to sobie ze wszystkimi detalami. Nawet zapach podobno bezwonnej farby, który unosił się w powietrzu, i dokuczliwy odgłos pracy świdra, który milkł tylko na chwilę, aby znowu podjąć wycie. Major co rusz klął nań pod nosem. Sam O’Mara był zdenerwowany. Chociaż może sprawił to obciążający żołądek, szybko pochłonięty chwilę temu posiłek.
— Musi pan pamiętać, O’Mara, że pańska postawa i oblicze nie wzbudzają zaufania — powiedział nie po raz pierwszy Craythorne. — Obaj wiemy, że dysponuje pan bardzo sprawnym umysłem, ale trudno dopatrzyć się w pańskiej twarzy intelektualnej głębi. Odniósł pan już sukcesy w pomaganiu dręczonym różnymi problemami obcym i niewątpliwie potrafi pan być skuteczny, jednak na oko trudno się tego domyślić. Pańska maska sprawia, że biedny pacjent nie jest w stanie zorientować się, jak głęboko pan go sonduje ani jak bardzo pan nim manipuluje. Chyba nigdy nie próbował pan być nieszczerze uprzejmy?
O’Mara westchnął z irytacją, zrobił to jednak tak dyskretnie, aby major niczego nie zauważył.
— Zna pan takie ziemskie powiedzenie, sir, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu?
Chyba nie odpowiadałaby mi atmosfera uprzejmej obłudy, sir. Tak osobiście, jak i w pracy.
Craythorne pokiwał w milczeniu głową, ale trudno było orzec, czy zgadza się z rozmówcą, czy tylko rozważa jego słowa. Może zresztą jedno i drugie.
— Zapomnijmy o tym nad razie. Pańskim obecnym zadaniem będzie opieka nad grupą Kelgian. To istoty, wobec których uprzejme albo nieszczere zachowanie jest czystym marnowaniem czasu. Nie znają nawet żadnego z tych pojęć. Poczuje się pan z nimi jak w domu. Czy miał pan już wcześniej kontakt z Kelgianami?
O’Mara pokręcił głową.
— Gdybym miał czas, aby trochę panu o nich opowiedzieć, nie uwierzyłby mi pan.
Szczęśliwie nie mam akurat tyle czasu — dodał z uśmiechem major. — Przylatują za dwie godziny. Proszę poczytać o nich wcześniej, korzystając z komputera bibliotecznego…
Na korytarzu, od którego nie dzieliły ich jeszcze żadne drzwi, ktoś upuścił coś ciężkiego. Przez chwilę poczuli się jak we wnętrzu dzwonu. Craythorne skrzywił się wyraźnie i dokończył zdanie.
— …który szczęśliwie już działa, w odróżnieniu od wielu innych urządzeń.
O’Mara chętnie znienawidziłby majora, ale nijak mu się to nie udawało. Craythorne po prostu dawał się lubić. Jakiejkolwiek przewiny dopuściliby się jego podwładni, on nigdy nie podnosił nawet głosu. Patrzył tylko na delikwenta z takim smutkiem i rozczarowaniem, że inkryminowany osobnik z miejsca zaczynał czuć się winny i nie popełniał więcej tego samego błędu.
Maniery miał nienaganne, w jego rzadkich włosach pojawiła się już siwizna, a rysy twarzy zdradzały wrażliwość. Przypominał dystyngowanego dyplomatę. Nawet zwykły mundur nosił jakoś inaczej, a wszechobecny brud się go nie imał, chociaż wszyscy wkoło chodzili wiecznie ze śladami smarów i masą metalowych opiłków na odzieży. Robił wrażenie dobrego człowieka i naprawdę taki był. To on stworzył O’Marze szansę na pracę, gdy wszystkie inne opcje zawiodły.
— Jak pan to robi, majorze? — spytał z zazdrością O’Mara.
Craythorne uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.
— Próbuje przeniknąć pan moją zasłonę, ja zaś pańską. Jednak taka psychoanaliza w poszukiwaniu ukrytych wewnętrznych konfliktów to marnowanie czasu. Jesteśmy psychologami i z założenia nie mamy mieć takowych. Oczekuje się od nas, że wykażemy się pełną równowagą emocjonalną i zintegrowanymi na odpowiednim poziomie osobowościami.
To jest zawarowane w kontrakcie.
— Może w pańskim… — zaczął O’Mara.
Craythorne nie dał mu dokończyć.
— Jeśli nie umie pan jeszcze obsługiwać nowego komputera bibliotecznego, znajdzie pan tam wielu szalonych geniuszy, którzy chętnie panu pomogą.
Jak dotąd uruchomiono tylko kilka wind towarowych, które jeździły zazwyczaj na tyle pełne, że próba wepchnięcia się do którejś byłaby stratą czasu. Poza tym O’Mara nieźle znał
rozległy szpitalny labirynt, w którym jedynymi drogowskazami były wymalowane na skrzyżowaniach cyfry wskazujące na numer poziomu i konkretnego korytarza. Zwolnił kroku, aby obejść dwóch rosłych, spoconych i przeklinających Kontrolerów, którzy instalowali pod sufitem długi odcinek jakiejś rury. Jeden z jego końców właśnie spadł im na podłogę. Starszy z dwójki, ubrany w zielony mundur sierżant, zwrócił nagle uwagę na O’Marę.
— Ty tam! — krzyknął. — Pomóż nam z tym cholerstwem. Unieś rurę, a ja pokażę ci, gdzie ją trzeba przytrzymać…
To ostatnie było akurat oczywiste. O’Mara bez słowa przysunął stojącą obok ławę i wskoczył na nią z luźnym końcem rury w rękach. Bez trudu uniósł ją pod sufit i przytrzymał, gdzie należało, podczas gdy pozostali dokręcili mocowania.
— Dzięki, przyjacielu — powiedział sierżant. — Wyraźnie znasz się na tym. Muszę cię zatrzymać na parę godzin. Jeśli miałeś coś innego do roboty, na razie zapomnij o tym.
O’Mara pokręcił głową i zeskoczył na podłogę.
— Spokojnie, załatwię to z twoim brygadzistą — powiedział sierżant, nawykły najwyraźniej do odmowy w podobnych sytuacjach. — W takich przypadkach potrzeby Korpusu mają pierwszeństwo nad cywilnymi.
— Przykro mi, ale naprawdę muszę teraz być gdzie indziej — odparł O’Mara, odwracając się, aby odejść.
— Dokąd? Zatrzymaj go — rzucił ze złością sierżant. — Chyba nie rozumie po ludzku…
Co jest, Bates?
Podoficer zamilkł pod spojrzeniem O’Mary, który przywykł do wygrywania różnych sporów za pomocą pięści. Tyle że obecnie Craythorne nie byłby zachwycony, gdyby znowu doszło do czegoś podobnego. Poza tym drugi z Kontrolerów, Bates, musiał chyba coś zrozumieć, bo energicznie pociągnął sierżanta za rękaw.
— Znam go, szefie — powiedział z niejakim szacunkiem. — Nie mamy szans.
O’Mara odwrócił się ponownie i ruszył w kierunku biblioteki. Nie uszedł jeszcze dwudziestu jardów, gdy dobiegł go głos sierżanta.
— To asystent majora Craythorne’a? Na co temu mięśniakowi psychologia?
Nie po raz pierwszy spotkał się z podobną z reakcją. Zwykle pytający sam zresztą udzielał sobie odpowiedzi, polegając jedynie na tym, co widział, i z miejsca uznawał, że ktoś podobnie zbudowany nie może odznaczać się godną uwagi inteligencją.
O’Mara frustrował się tym od najmłodszych lat. Stracił oboje rodziców, gdy miał trzy lata, ciotka zaś nie wspierała go należycie w walce ze światem dorosłych. Może dlatego, że nie miała zdrowia do paskudnego dziecka, które trafiło pod jej opiekę, może z innych powodów, dość że ciągle ktoś próbował dyktować mu wybór dróg życiowych wedle tego samego, monotonnego klucza.
Nauczycielom starczało jedno spojrzenie, aby zaraz kierować go na boisko. Gdy miast uprawiania sportu chciał się po prostu uczyć, uznawali to za rodzaj interesującej i niepotrzebnej anomalii. Gdy szukał pracy, w działach rekrutacji regularnie dochodzono do wniosku, że młody człowiek o nieciekawych, kanciastych rysach i szerokich barkach musi mieć dla kontrastu bardzo mało w głowie. Nie przyjmowano do wiadomości, że interesują go takie dziedziny, jak elektronika, medycyna czy psychologia. Ostatecznie wyruszył w kosmos z nadzieją, że spotka tam ludzi o nieco szerszych horyzontach. Niestety, mimo nieustannych wysiłków pokazania się podczas rozmów wstępnych jako osoba inteligentna, niezmiennie otrzymywał jedynie adnotację „Zdolny do pracy wymagającej dłuższego wysiłku fizycznego”. Wędrował w ten sposób z jednej budowy na drugą, zawsze mając za towarzystwo ludzi, którzy przypominali go tylko zewnętrznie. W końcu trafił do wykańczanego właśnie Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego i tutaj postanowił, że ulży nieco monotonii i spróbuje wykorzystać swoją inteligencję, aby po cichu zacząć wpływać na otoczenie.
Wiedział, że to nie całkiem w porządku i nie postępuje się tak wobec przyjaciół, nie miał ich jednak w tamtym czasie.
Jednym z obiektów jego zainteresowania był obciążony wieloma problemami robotnik z brygady. Kolejnym stało się osierocone w próżni hudlariańskie dziecko, bobas ważący ponad pół tony. Ta ostatnia sprawa zwróciła na niego uwagę Craythorne’a. Podczas śledztwa oficer nie tylko oczyścił go z zarzutu spowodowania wypadku przemysłowego, w którym zginęli rodzice małego Hudlarianina, ale i poznał szczegóły specyficznej, wszelako skutecznej terapii, którą O’Mara zafundował neurotycznemu koledze. Ostatecznie major zaproponował podsądnemu stanowisko, które wymagało wykorzystania umysłu, a nie mięśni.
Na razie na okres próbny, ale zawsze. Dla O’Mary była to najtrudniejsza i najbardziej satysfakcjonująca praca, jaką dotąd podjął.
Bardzo nie chciał jej stracić.
Niemniej, czytając o Kelgianach, doszedł szybko do wniosku, że tym razem trudno mu będzie usatysfakcjonować majora. Z drugiej strony żadne z dotychczasowych zadań nie było łatwe. To pierwsze, które omal nie przywiodło go do śmierci, wspominał niekiedy jako prostą robotę. Cały czas mógłby karmić, kąpać i dopieszczać słoniowate dzieci Hudlarian.
Dwie godziny później znalazł się przed śluzą osobową F na poziomie trzydziestym siódmym. Po raz pierwszy ujrzał tam Kelgianina na własne oczy. Dobrze, że to chociaż stałocieplni tlenodyszni, pomyślał, gdy istota pełzła w jego stronę rękawem cumowniczym.
Na tym jednak podobieństwa się kończyły.
Kelgianie przypominali tłuste, włochate gąsienice. Ich srebrzyste ciała miały ponad dwa metry długości, mierzone od stożkowych głów do zadartego ogona. Poruszały się na dwunastu parach krótkich odnóży, niemniej cztery pary od strony głowy były nieco dłuższe i smuklejsze i kończyły się różowymi, delikatnymi dłońmi. Niewielkie twarze wydawały się zbyt obce, aby cokolwiek z nich wyczytać, jednak O’Mara wiedział już, że podstawowym źródłem informacji o odczuciach obcych było falowanie ich sierści. Długie futro oddawało wiernie każdą emocję, na dodatek chodziło o reakcje całkiem bezwiedne, co sprawiało, że istoty te nie były zdolne do kłamstwa czy nawet zamaskowania prawdy o sobie, niezależnie od intencji.
Wizualnie prezentowały się całkiem sympatycznie. Gdyby były dziesięć razy mniejsze, zapewne zamarzyłby w dzieciństwie o podobnym zwierzątku domowym. Niestety, nie były, jemu zaś nie pozwalano wówczas trzymać żadnych zwierząt.
Cofnął się nieco, gdy kolejni Kelgianie wyszli z rękawa i zaczęli gromadzić się przy nim w półkolu. Unieśli ciała, balansując na tylnych czterech parach odnóży. Głowy pochylili ku przodowi, tak że teraz ich oczy znajdowały się na równym poziomie. O’Mara poczuł się, jakby otoczyła go gromada futrzanych znaków zapytania.
Było mu o tyle nieswojo, że w zasadzie znalazł się w sytuacji kogoś nawiązującego pierwszy kontakt. Tyle tylko, że nie ryzykował wywołania międzygwiezdnej wojny, gdyby zdarzyło mu się powiedzieć albo zrobić coś niewłaściwego. Kelgianie uchodzili za istoty wysoce inteligentne i byli na tyle rozwinięci cywilizacyjnie, że na pewno wiedzieli o Ziemianach więcej niż on o ich rasie. To dawało nadzieję na niejaką wyrozumiałość.
Co zrobiłby w takiej sytuacji nieskalanie dyplomatyczny major Craythorne?
O’Mara wyciągnął dłoń do najbliższego Kelgianina, ale zaraz ją cofnął. W komputerze bibliotecznym nie było wzmianki o podobnym geście powitalnym. Wśród mieszkańców Ziemi stał się on powszechny jako znak zaufania i przyjaźni. Wywodził się z dawnych czasów, gdy podanie dłoni wykluczało jednoczesne użycie oręża. Niemniej dłonie Kelgian były drobne i chyba nazbyt liczne. O’Mara pomyślał, że zapewne właśnie uniknął pierwszego błędu.
— Nazywam się O’Mara — powiedział głośno i wyraźnie. — Czy mieliście udaną podróż?
Czy najpierw chcecie…
— Nazywam się Crenneth — odparł stojący naprzeciwko niego Kelgianin. Jego sierść falowała niespokojnie. — Statek był ciasny, kabiny niewygodne, a jedzenie okropne. Ziemianie z załogi mówili szybko i nie trwonili słów. Dlaczego ty mówisz tak wolno? Nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazów werbalnych. A ty?
O’Mara przez chwilę nie wiedział, jak zareagować. Dopiero po chwili odchrząknął i odparł:
— Nie.
— Jesteś uzdrawiaczem? — spytał Crenneth. — Jeśli tak, jaki jest twój stopień starszeństwa?
— Nie — powtórzył O’Mara. — Jestem psychologiem.
Bez kwalifikacji, dodał w myślach.
— Zatem jesteś uzdrawiaczem umysłu — uznał Kelgianin. — Jaka to różnica?
— Może porozmawiamy o tym innym razem, w jakiejś wolnej chwili — odparł O’Mara, uznając, że nie powinien informować tej dociekliwej istoty o swoich brakach w wykształceniu i wątpliwościach. — Wcześniej chciałem zapytać, gdzie was najpierw zaprowadzić? Do waszych kwater czy do stołówki? Bagaże ze statku zostały już odesłane do miejsc zakwaterowania.
— Jestem głodny — powiedział inny gąsienicowaty, jeżąc lekko sierść. — Po niejadalnym żarciu ze statku wasza stołówka będzie miłą odmianą.
— Niczego nie gwarantujemy — odparł oschle O’Mara.
Crenneth wzburzył futro.
— Najpierw kwatery — powiedział w sposób sugerujący, że to on jest najważniejszy w grupie. — Prowadź. Czy Ziemianie mogą rozmawiać w trakcie marszu? Wydaje mi się, że utrzymanie podobnego ciała w postawie wyprostowanej musi wymagać koncentracji. Czy twoje ruchy głowy w dół i w górę oznaczają potwierdzenie czy zaprzeczenie?
— Potwierdzenie — rzekł O’Mara i ruszył jako pierwszy. Miał wrażenie, że Crenneth chciał powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. Dochodzili do końca długiego korytarza o niepomalowanych jeszcze ścianach. Z przodu dobiegały coraz donośniejsze odgłosy pracy brygad budowlanych. Między wyciem świdrów i uderzeniami młotów można było usłyszeć ludzkie głosy.
Gdy doszli do skrzyżowania, ujrzeli, że główny korytarz jest w obu kierunkach zastawiony rusztowaniami, na których stoją ludzie z pistoletami malarskimi. Inni przygotowywali metalowe panele o ostrych jak noże krawędziach, starając się nie zrobić przy tym nikomu krzywdy. Całe sterty ciężkich arkuszy blachy leżały na rusztowaniach, wystając poza bezpośredni obszar prac. O’Mara chciał poprosić Kelgian, aby się zatrzymali, jednak oni sami już to zrobili. Falowanie ich sierści sugerowało silne wzburzenie.
O’Mara rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś kierującego pracami, ale nie dojrzał nigdzie munduru Kontrolera. Widocznie ta grupa została podesłana przez cywilną firmę z zewnątrz. Nabrał więc powietrza w płuca.
— Chcę rozmawiać z brygadzistą! — zawołał. — Teraz, zaraz.
Z odległego o jakieś dwadzieścia jardów rusztowania zeskoczył rosły mężczyzna o czerwonej twarzy. Podbiegł, klucząc między sprzętem i stertami materiałów budowlanych, i stanął przed O’Marą. Kolor oblicza brygadzisty zapewne tylko po części wynikał z wysiłku podjętego w trakcie ciężkiej pracy. Poza tym facet był po prostu wkurzony. O’Mara spróbował najpierw podejść do niego sposobem Craythorne’a.
— Przepraszam, że przeszkadzam w pracy — powiedział, pokazując ruchem głowy na korytarz. — Prowadzę Kelgian, świeżo przybyły personel pielęgniarski, do ich kwater na poziomie czterdziestym trzecim. Zależy mi na tym, abyście zrobili dla nich przejście przez…
— I jeszcze czego — przerwał mu brygadzista, zerkając przez ramię O’Mary. — Zostały nam tylko dwie godziny, aby ukończyć ten odcinek korytarza. Zabierz ich pan do jadalni, daj im sałaty, cokolwiek te gąsiony jedzą. Albo idźcie na pięćdziesiąty pierwszy. Winda towarowa powinna już tam dojeżdżać. Stamtąd zejdziecie rampami na czterdziesty dziewiąty i jeśli skręcicie w lewo…
O’Mara słuchał tego, ale szybko uznał, że obejście terenu robót to nie jest dobry pomysł. Przede wszystkim nie mógł mieć pewności, że i tam nie natrafią na jakieś przeszkody. Po drugie — nie chciał ciągać grupy po całym Szpitalu. Pokręcił głową.
— To nie wchodzi w grę — powiedział.
— Wydaje ci się, że możesz tu rozkazywać? — warknął brygadzista. — Bierz swoich stażystów i znikaj. Szkoda czasu.
Ludzie w pobliżu przerwali pracę i nadstawili uszu. Po chwili w ich ślady poszli także ci na dalszych rusztowaniach i stopniowo w korytarzu zapadła cisza.
— Wasze rusztowania, zwłaszcza te ze stertami paneli, są na kółkach — zauważył O’Mara, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. — Łatwo będzie je odsunąć, robiąc bezpieczne przejście dla mojej grupy. Leżący obok sprzęt i tak będziecie musieli niebawem poskładać i zabrać. Pomogę wam.
— Żadne takie — rzucił brygadzista tym samym, donośnym głosem. — Nie będziesz mi tu rozkazywać. Ani przeszkadzać. Spływaj. Za kogo się masz?
O’Mara starał się zachować spokój i nie podnosić głosu. Dwóch robotników zeskoczyło z pobliskiego rusztowania i podeszło do szefa. O’Mara odczekał, aż będą blisko, i przyjrzał im się dokładnie. Potem skinął każdemu z nich głową i dopiero wtedy się odezwał.
— Ogólnie mówiąc, wiem, kim jestem i co mogę. Nazywam się O’Mara. Waszych nazwisk wolę nie znać, na wypadek gdybym musiał złożyć raport o zajściu. Mam nadzieję, że moi stażyści przejdą tędy bez przeszkód. Nie chcemy, aby obcy personel doświadczał niewygód w Szpitalu. Proszę przygotować dla nich przejście. Obawiam się, że nie mogę ustąpić.
Craythorne pochwaliłby takie słownictwo i sposób wypowiedzi, pomyślał O’Mara.
Brygadzista był jednak odmiennego zdania. Najpierw porównał O’Marę do tępego i nadmiernie rozwiniętego fizycznie goryla, który próbuje wysławiać się jak człowiek, potem bardzo dokładnie określił, gdzie może się on udać wraz ze swoimi podopiecznymi.
Ostatecznie zasugerował szereg niemożliwych fizjologicznie czynności, które jego rozmówca miałby podjąć po przybyciu we wspomniane miejsce. Niestety, posługiwał się przy tym językiem dość prostym, aby autotranslatory Kelgian przełożyły wszystko, prawie słowo w słowo. O’Mara miał już dość ludzi, wedle których muskularna budowa wykluczała posiadanie rozumu, i kusiło go, aby zakończyć spór w tradycyjny sposób, za pomocą pięści, nóg i głowy.
Uniósł dłoń.
— Wystarczy — powiedział lodowatym tonem, który wytrącił tamtego z tokowania. — Jak się nie da po dobroci, załatwimy to inaczej. Tak się szczęśliwie składa, że mamy tu tuzin kelgiańskich pielęgniarzy i pielęgniarek, którzy chętnie zajmą się udzieleniem pierwszej pomocy ofiarom. Proszę wybierać.
Tego z kolei Craythorne na pewno by nie pochwalił, pomyślał O’Mara.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Przez kilka chwil na korytarzu zalegała całkowita cisza, tylko twarz brygadzisty pociemniała nagle do ciemnej purpury. Niemniej człowiek po jego prawej uśmiechał się, ten z lewej spojrzał zaś z zastanowieniem na szefa i wyciągnął rękę, jakby chciał go powstrzymać.
Po chwili jednak zrezygnował. Wszelako najwyraźniej należał do osób myślących, zauważył O’Mara, chociaż przywykł zapewne, że to brygadzista decyduje zawsze za niego.
Robotnicy na kosmicznych budowach byli świetnie opłacani, jednak większości z nich brakowało ogłady i wykształcenia. W pracy to nie przeszkadzało, poza tym część z nich nabierała niekiedy obycia. O’Mara spojrzał na mężczyznę po lewej i postanowił, że raz jeszcze sięgnie po sposób majora.
— Na razie chyba wszyscy się zastanawiamy, jak to się skończy — powiedział, zwracając z powrotem uwagę na brygadzistę i uśmiechając się lekko. — Zanim do czegoś dojdziemy, wyjaśnię wam jedną ważną kwestię dotyczącą Kelgian. Możliwe, że niektórzy z was widzą ich po raz pierwszy. Fizycznie nie są silni. Mają raczej wiotki kręgosłup i średnio wytrzymałe kości czaszki, poza tym ich ciała utrzymują w całości obręcze mięśni otaczających poszczególne segmenty tułowia. Potrzebują dobrego dopływu krwi, aby należycie funkcjonować, przez co arterie biegną u Kelgian tuż pod skórą. Nawet drobne skaleczenie może być niebezpieczne dla życia, bo gruba sierść utrudnia szybkie opatrzenie rany i powstrzymanie krwawienia. Gorzej jeszcze może być z samą sierścią…
Mówił tak, jakby dobrze znał problem, w rzeczywistości odtwarzał jednak tylko treść haseł znalezionych w szkolnym opracowaniu fizjologii Kelgian. Niemniej ten po prawej słuchał pilnie i marszczył czoło. Mężczyzna z lewej przyglądał się Kelgianom, brygadzista zaś z wolna tracił kolorek.
— Ich futro jest nie tylko piękne, ale służy też do komunikacji. Jego falowanie informuje o wszystkich emocjach tych istot, uzupełniając w ten sposób zwykły, mówiony przekaz. Ich mężczyzna nie może przez to ukryć swoich uczuć przed kelgiańską kobietą. Ona zaś zawsze szczerze pokaże, co o nim sądzi. Nigdy nie ma żadnej gry ani oszustw. Ta sierść jest bardzo wrażliwa. Jeśli zostanie uszkodzona, nigdy nie odrasta, co staje się dla nich nieszczęściem takim samym jak u nas okaleczenie czy trwałe oszpecenie twarzy. Taki kontuzjowany Kelgianin może mieć potem wielkie problemy ze znalezieniem partnerki…
— Żeby z naszymi kobietami było to takie proste — wyrwało się robotnikowi, który chwilę wcześniej się uśmiechał.
— Chce pan powiedzieć, że jeśli któraś z nich zrani się o panele albo pobrudzi futro farbą, zaraz straci w oczach swoich? — spytał drugi z mężczyzn. — Szefie, to co, robimy im przejście? — dodał, nie czekając na odpowiedź O’Mary.
Brygadzista zawahał się. Jego twarz odzyskała już zwykły kolor, ale wyraźnie nie należał do ludzi skłonnych przegrywać spory. Nadeszła pora, aby oddać mu inicjatywę, odwołując się jednocześnie do lepszej strony jego charakteru. O ile takową posiadał, oczywiście.
— Wszyscy mają za sobą długą podróż — powiedział O’Mara. — Niektórzy muszą skorzystać z łazienek w swoich kwaterach. Ten korytarz to dla nich poważna przeszkoda.
Mężczyzna zastanowił się jeszcze chwilę, w końcu wypuścił głośno powietrze.
— Dobra, O’Mara, załatwione. Nigdy nie naraziłem kobiety na niebezpieczeństwo.
Dajcie nam dziesięć minut.
Niebawem przeszli zwartą grupą przez uprzątnięty korytarz. W zasadzie bez przeszkód, jeśli nie liczyć pogwizdywania robotników, którzy przekazali już sobie wiadomość, że ci obcy to grupa pielęgniarek. Crenneth zaraz zaczął dopytywać, co oznacza ten nieprzetłumaczalny dźwięk. O’Mara postanowił nie ujawniać całej prawdy.
— To znak, że ktoś uznaje drugą osobę za szczególnie urodziwą — wyjaśnił.
— A, to w porządku — odparł Kelgianin. — Czy powinniśmy odpowiedzieć tym samym?
Dziesięć minut później dotarli do ukończonej już i pomalowanej jasnymi kolorami sekcji mieszkalnej Kelgian. Wtedy Crenneth odezwał się ponownie.
— Dla twojej informacji chciałbym jeszcze wyjaśnić, że wszyscy jesteśmy dość dorośli, aby panować nad odruchem oddawania moczu, jeśli do tego nawiązywałeś w korytarzu za śluzą. Nie pozwoliłem jednak nikomu z naszej grupy cię poprawiać, bo sytuacja wyglądała na niepewną i nasze wtrącenie się mogłoby jeszcze pogorszyć sprawę. Niemniej jest coś, o co już wcześniej chciałem cię spytać.
— Słucham — powiedział O’Mara.
— Dlaczego właśnie ty, uzdrawiacz umysłu, podjąłeś się roli naszego przewodnika?
Przecież starczyłby ktoś o niższym statusie zawodowym. Czy byłeś ciekaw istot, których dotąd jeszcze nie widziałeś? A może miałeś jakieś profesjonalne powody, aby obserwować nasze zachowanie?
Przez chwilę O’Mara zastanawiał się, jak superuprzejmy Craythorne odpowiedziałby na to pytanie. Z drugiej strony, jak wynikało z opisu encyklopedycznego, Kelgianie nie znali i nie byli w stanie zrozumieć takich zachowań jak uprzejmość czy taktowne rozmijanie się z prawdą. Na dodatek O’Mara wolał zachować się po swojemu, także na wypadek gdyby musiał szybko coś odkręcać.
— Odpowiedź na oba ostatnie pytania brzmi tak — odparł. — Jesteście jedną z pierwszych grup medycznych, które przybyły do Szpitala. Chciałem jak najszybciej was spotkać, aby móc od razu zacząć ustalać stopień waszej przydatności do pracy w wielośrodowiskowej placówce. Uznałem, że wrażenia z pierwszych chwil pobytu w Szpitalu mogą być w tym pomocne.
Crenneth milczał przez dłuższą chwilę, jednak falowanie jego sierści zdradzało narastanie coraz silniejszych emocji. Kelgianie nie umieli kłamać, ale mogli unikać wyrażania prawdy poprzez wstrzymanie się od słownej wypowiedzi.
— On ma nas wszystkich za wariatów — rzucił ktoś z grupy.
— I chyba ma rację — dodał inny Kelgianin. — Tylko wariat może się pisać na podobną imprezę. Nie dość, że zgłosiliśmy się na ochotnika, to musieliśmy przejść jeszcze całą serię egzaminów, badań i testów, bez których…
O’Mara pomyślał, że skoro nie da się tych istot oszukać, zapewne najlepszym sposobem ukojenia ich wątpliwości będzie wyczerpujące i możliwie obiektywne przedstawienie całej sytuacji.
Spojrzał na Crennetha, ale odezwał się na tyle głośno, aby wszyscy go słyszeli.
— W zasadzie można powiedzieć, że jesteście w komplecie szaleni. Niemniej neurozy objawiające się wielkim oddaniem dla pracy, brakiem samolubności i gotowością do poświęcenia własnych interesów w trosce o zdrowie i życie innych to coś w pełni akceptowalnego. Galaktyczna cywilizacja rozwinęła się i trwa właśnie dzięki takim postawom. Niemniej…
Stali przed wejściem do kelgiańskich kwater, ale nikt nie zamierzał wchodzić. Cała grupa zebrała się wokół przewodnika i słuchała, falując włosem. O’Mara nie rozumiał jeszcze w pełni tej mowy.
— Niemniej trzeba pamiętać, że gdy Szpital rozwinie swą działalność, pojawią się w nim przedstawiciele ponad sześćdziesięciu różnych form życia. Każda będzie miała własne, charakterystyczne zespoły zachowań, własne poglądy na życie. Nawet własne zapachy. Przy tak ograniczonej przestrzeni życiowej wszyscy będziecie pracować, jeść i wypoczywać razem. W tej sytuacji entuzjazm, poświęcenie i najwyższe nawet kwalifikacje zawodowe mogą nie wystarczyć. Istotna jest jeszcze zdolność adaptacji do szczególnych warunków społecznych.
Niezależnie od tego, co teraz myślicie, niektórzy z was na pewno napotkają problemy w tej materii. Mimo wzajemnego szacunku będą zdarzać się spięcia i nieporozumienia, a nawet sytuacje potencjalnie niebezpieczne. Ponadto należy oczekiwać też pojawienia się postaw ksenofobicznych, upośledzających kwalifikacje zawodowe albo, lub także, równowagę psychiczną. Na przykład melfiański lekarz, który żywi podświadomy lęk przed żyjącymi na jego planecie futrzanymi gryzoniami wyposażonymi w kolec jadowy, może nie być zdolny do okazania należytej troski kelgiańskiemu pacjentowi. Z kolei niektórzy z was mogą żywić analogiczne odczucia wobec Melfian, którzy są istotami egzoszkieletowymi i mają sześć nóg.
O’Mara przerwał na chwilę, ale nikt się nie odezwał. Gąsienicowaci patrzyli na niego w napięciu, a ich sierść falowała tak mocno, jakby korytarzem przeciągał prawdziwy huragan.
— Dział Psychologii Obcych będzie uaktualniał zapisy na temat profili osobowościowych wszystkich pracowników, aby jak najszybciej wykryć ewentualne problemy i zarządzić odpowiednią terapię. Gdyby zawiodła, może zażądać usunięcia takiej istoty ze Szpitala, zanim stanie się ona zarzewiem konfliktu. Będziemy przeciwstawiać się wszelkim objawom ksenofobii czy nietolerancji na tyle zdecydowanie, że niektórzy z was mogą odebrać nasze działania jako wtrącanie się w ich prywatne sprawy i dać temu głośno wyraz. Niemniej nie zrazi nas to, poza tym wyrażanie własnych, uzasadnionych opinii nie świadczy o problemach mentalnych.
Ziemianie zareagowaliby w tym momencie uprzejmym śmiechem, jednak nie Kelgianie. Oni brali każdą wypowiedź dosłownie.
— Należy oczekiwać, że przez jakiś czas dręczyć będą was koszmary senne, niekiedy gorsze od wszystkiego, co moglibyście wymyślić na jawie. W waszych snach pojawią się potwory podobne do obecnych w Szpitalu przedstawicieli innych gatunków. Wy zaś, ledwo skończy się pora snu, będziecie musieli pracować i zaprzyjaźniać się z tymi potworami.
Będziecie musieli słuchać ich, jeśli będą akurat waszymi przełożonymi. W razie konieczności powinniście poszukać wtedy pomocy psychologa, chociaż jak już zapewne się domyślacie, to ostateczność i najlepiej rozwiązywać podobne problemy samemu. Po zakwaterowaniu spotkacie się ze starszym wykładowcą, doktorem Mannenem. To Ziemianin, który zapozna was z grafikiem wykładów, ćwiczeń, posiłków i tak dalej. Ma on psa, ziemskie czworonożne, nieinteligentne stworzenie. Jest całkiem niegroźne. Będzie oczekiwał, że odniesiecie się do niego życzliwie, chociaż nie ma ono kwalifikacji medycznych…
Całkiem jak ja, pomyślał O’Mara.
— Doktor Mannen jest świetnym nauczycielem, osobą przyjazną, skłonną do okazywania pomocy i znacznie milszą w kontaktach niż ja…
— Jak dotąd to najlepsza wiadomość — rzucił jeden z Kelgian stojących za plecami Crennetha.
O’Mara zignorował tę uwagę. Wskazał ręką na wejście do kwater.
— Powodzenia w nauce. Mam nadzieję, że nie spotkamy się nigdy więcej na gruncie zawodowym.
— Dziękuję panu, O’Mara — odparł Crenneth, z ożywieniem ruszając włosem. — Też mam nadzieję, że już się nie spotkamy.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
O’Mara szybko zrozumiał specyfikę kelgiańskiego zachowania. W ich wypadku emocje były tak silnie sprzężone z odruchowymi reakcjami organizmu, że ich oddzielenie było niemożliwe. W odróżnieniu od istot, które nauczyły się polegać głównie na werbalnych komunikatach, Kelgianie nie potrafili kłamać ani ukrywać swoich prawdziwych odczuć.
Omijały ich też stresy związane z niepewnością, kto co o kim myśli. Ich życie emocjonalne było bajecznie jawne. Nawet teraz, blisko pięćdziesiąt lat po tamtym pierwszym spotkaniu, O’Mara ciepło myślał o Kelgianach. Z nimi zawsze wszystko było jasne. Chociaż nigdy nie przyznał się do tego głośno, faworyzował ich spośród wszystkich ras, których przedstawiciele pracowali w Szpitalu. Wyjątek czynił tylko dla Prilicli, cinrussańskiego empaty i tym samym jedynej istoty znającej głębsze pokłady umysłu naczelnego psychologa.
To były istoty najbardziej mu bliskie.
Westchnął i otworzył oczy. Powoli wrócił do teraźniejszości. Miał się spotkać z pułkownikiem Skemptonem i w ogóle powinien jak najszybciej wyjść, aby Braithwaite mógł naprawdę samodzielnie się uporać z podrzuconym mu niczym gorący ziemniak zadaniem.
Biura administratora były o wiele rozleglejsze i bardziej komfortowo wyposażone niż domena O’Mary. Stopy ginęły tu w puszystych dywanach i wszędzie stały naprawdę wygodne meble dostosowane do potrzeb obcych. Blat wielkiego biurka był niemal pusty, jeśli nie liczyć modułu komunikacyjnego i kilku ekranów. Za biurkiem zaś, zamiast jednego krzesła, stały aż dwa fotele. Oba chyba aż do obrzydliwości wygodne. Skempton wskazał na siedzisko obok siebie.
— Nie musiał pan tak sprzątać biurka na moją cześć — powiedział O’Mara, zajmując miejsce. Obaj wiedzieli, że pułkownik ma obsesję na punkcie porządku i biurko zawsze tak wyglądało. Teraz obrócił się wraz z fotelem w jego stronę i przez chwilę patrzył na O’Marę w milczeniu.
— Jak pan widzi, nadal noszę mundur, tyle że bez dystynkcji — powiedział O’Mara tonem usprawiedliwienia. — Nie dlatego, abym tęsknił za stopniem czy przynależnością do Korpusu Kontroli, czy z innych sentymentalnych albo psychologicznych powodów. Po prostu zbyt wiele istot w Szpitalu nie potrafi odróżnić jednego Ziemianina od drugiego, kojarzą mnie jednak jako siwowłosą osobę w zielonym uniformie, która nie życzy nikomu dobrego dnia.
Nie zmieniłem ubioru, aby nie utrudniać identyfikacji. Nie musi mi więc pan współczuć. Nie musi też pan zważać na moje urażone odczucia. Nie ma takowych, urażonych czy jakichkolwiek innych. Jako cywil nie muszę już nawet zwracać się do pana „sir”…
— Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek się pan tak do mnie zwracał — przerwał mu Skempton z uśmiechem. — Niemniej pana będą tak teraz tytułować wszyscy, zarówno cywile, jak i personel wojskowy. Niezależnie od tego, czy naprawdę darzyć pana będą szacunkiem. Dobrze radzi pan sobie z megalomanią, O’Mara?
— …jeśli więc chciałby mi pan cokolwiek przekazać, doradzić albo przed czymś ostrzec, zajmijmy się tym od razu — ciągnął O’Mara, nie zwracając uwagi na pytanie. — Chętnie usłyszę wszystko, co nie jest tajne, choć zapewne nie skorzystam z żadnej porady.
Potem prosiłbym o przedstawienie mi personelu wraz ze wskazówkami, na kogo tu działają pochwały, a na kogo lepiej ruganie. O ile jest ktoś taki. Co zaś do megalomanii, będzie to zbyt krótki przydział, aby naprawdę zdołała się rozwinąć.
Skempton pokiwał głową ze współczuciem.
— Wybór i wyszkolenie dobrego następcy może trochę potrwać — powiedział poważnie.
— W tej sytuacji pozostanie pan na tym tymczasowym stanowisku tak długo, jak sam uzna za stosowne. Albo jak długo będzie pan chciał.
— To komplement czy kuszenie? — spytał O’Mara.
— Jedno i drugie — odparł pułkownik. — A poważnie, najważniejsze w tej pracy to pozostawać wobec każdego uprzejmym i zdecydowanym. W tym gabinecie nie będzie pan miał do czynienia z cudzymi problemami emocjonalnymi. Ktokolwiek się tutaj zjawi, będzie pewien, że jest inteligentniejszy, zdrowszy na umyśle i bardziej kompetentny niż pan. I że lepiej sprawowałby pański urząd. Czasem może rzeczywiście, niemniej nie myślą o tym na serio, w pełni oddani karierze medycznej. Będą przedstawiać panu nader uzasadnione żądania dotyczące sprowadzenia nowego sprzętu, leków czy dodatkowego personelu. Każdy udowodni też panu czarno na białym, że jego potrzeby są o wiele pilniejsze niż zamówienia kolegów. Panu przyjdzie ich wysłuchiwać. Oczywiście będzie pan miał swoje zdanie, ale nie da się go wypowiedzieć wprost, chyba że pod nosem. Najważniejsze będzie pozytywne załatwienie jak największej liczby wniosków. Gdy ma się dostęp do zasobów całej Federacji i Korpus Kontroli do pomocy, to już coś. Niektórzy będą konkretniejsi. Bez zbędnego gadania powiedzą panu, czego potrzebują. Pan im to da albo wytłumaczy, że muszą poczekać tydzień, dwa czy ile tam będzie trzeba. Z nimi łatwo wypracuje pan jakiś kompromis. Z innymi pozostaje uprawiać sztukę dyplomacji. I czasem naprawdę tylko tyle.
Uśmiechnął się do O’Mary z lekkim niepokojem.
— Rzecz w tym, że oni akurat przychodzą głównie ponarzekać. Na to, co inni gadają za ich plecami, na rzeczywiste lub urojone próby podebrania im najlepszego personelu czy najwyżej ocenianych stażystów. Czy też na niesprawiedliwy grafik, który nie pozwala im wyrobić się z pracą. I tak dalej. W sumie nie można zrobić dla nich nic więcej poza wysłuchaniem ich ze współczuciem. Niekiedy warto dorzucić obietnicę zainteresowania się bliżej problemem, gdy tylko obowiązki na to pozwolą, czy jakieś słowo zachęty, niemniej zwykle nie oczekują nawet tego. A jeśli jest coś rzeczywiście do zrobienia, bez trudu będzie mógł pan zlecić to swoim podwładnym, o ile już się tym nie zajęli.
— I to właśnie nasz szanowny administrator robił przez ostatnie dwanaście lat? — spytał z udawanym oburzeniem O’Mara, gdy Skempton przerwał dla nabrania oddechu.
— Aż wstyd się przyznać, prawda? — powiedział pułkownik i wreszcie się zaśmiał.
Twarz wygładziła mu się przy tym i przez chwilę wyglądał młodziej niż w chwili obejmowania stanowiska. — Oczywiście są i trudne chwile, kiedy naprawdę trzeba zarobić na żołd i samo gadanie i wstrzymywanie się od działania nie wystarczą. Chcę jednak podkreślić, że zasadnicza część tej pracy sprowadza się do słuchania. Każdego, z czymkolwiek by przyszedł i jakkolwiek by wyglądał. No i do uprzejmego potakiwania, gdy ten ktoś będzie sam na bieżąco rozwiązywał własne problemy, aż w końcu pójdzie sobie szczęśliwy. Do następnego razu, oczywiście.
Nagle O’Mara też się roześmiał. Nie pamiętał, kiedy zdarzyło mu się to po raz ostatni.
— To niemal tak samo jak u mnie.
— Może i dlatego to panu zaproponowano tę posadę.
Nieco zły na siebie O’Mara przybrał ponownie zwykły, lekko niechętny wyraz twarzy.
— Znowu komplement? Nie ma co marnować czasu na podobne rzeczy, skoro i tak niebawem pan wyjeżdża i nic panu z tego nie przyjdzie. Czy jest jeszcze coś, co powinienem wiedzieć? Może ma pan jakieś pomocne rady?
Skempton zaraz przestał się uśmiechać i jego ton nabrał rzeczowości.
— Rady nie, tylko informacje — powiedział. — Za trzy dni zjawi się tu pierwszy kandydat, doktor Cerdal. To Cemmeccanin, fizjologiczna klasyfikacja DBKR. W Szpitalu nie było jeszcze nikogo z jego rasy. Wcześniej poproszono go o przekazanie zapisu do banku taśm edukacyjnych, zapewne więc jest dobry. Tak samo uważają chyba medyczne i psychologiczne sławy Federacji, skoro znalazł się na ich liście. Jak dotąd jest właściwie jedynym, który spełnia wszystkie zasadnicze warunki. Co pan o tym pomyśli i co pan zrobi, to oczywiście już pańska sprawa.
O’Mara przytaknął. Pułkownik obrócił się i przełączył coś na konsoli łączności.
— Cokolwiek pan jednak postanowi, musi pan wiedzieć, że stanowisko administratora Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego jest najatrakcyjniejszą posadą na polu wielogatunkowej medycyny. Starają się o nią osoby znane i wpływowe, gotowe wywierać na Federację różne naciski, nawet polityczne. Dlatego też komisja zastosowała bardzo surowy odsiew. Chodzi o to, aby mógł pan podjąć decyzję wyłącznie na podstawie oceny cech charakteru i umiejętności kandydatów przy minimalnej, na ile to możliwe, presji z zewnątrz.
Wszystkie dane na temat przebiegu kariery zawodowej i kwalifikacji Cerdala zostaną panu niebawem dostarczone. Utrzymanie przyszykowało już dla niego kwaterę. Nic komfortowego, chociaż u siebie jest kimś bardzo ważnym. Resztę zostawię panu.
Przepraszam, że tak rzucamy pana na głęboką wodę, ale…
— Tutaj wszędzie jest głęboko — przerwał mu O’Mara. — Zawsze było.
Pułkownik uśmiechnął się przelotnie.
— Do czasu przybycia Cerdala będę już w drodze na Nidię, gdzie zostanę wysoko postawionym księgowym. Tam jedyne zdradliwe głębie to łachy piasku i oczka wodne na polach golfowych.
— Życzę panu radości z ich wykorzystywania — mruknął O’Mara.
— Dziękuję — odparł Skempton, zerkając na zegarek. — Pana jednak nie widzę na takim polu. Co zrobi nasz grozę budzący, ale szanowany naczelny psycholog, gdy już przestaną się go bać?
O’Mara pokręcił głową.
— Chyba wszystkich to ciekawi — powiedział pułkownik. — Niektórzy snują nawet fantastyczne domysły, czasem tak barwne, że zapewne zainteresowałyby pana zawodowo.
Dokąd pan się uda i co tam będzie robił? To chyba moja ostatnia szansa, aby o to spytać.
O’Mara ponownie pokręcił głową.
— Kiedyś myślałem nawet, aby kazać pana po cichu śledzić — dodał Skempton, ponownie sprawdzając czas. — Zna mnie pan jednak lepiej niż ja sam siebie. Obaj wiemy, że nie byłbym skłonny wykorzystywać Korpusu dla zaspokojenia prywatnej ciekawości i wytropienia niezwykłych zachowań byłego kolegi, który…
— Już dwa razy spoglądał pan na zegarek — przerwał mu O’Mara. — Jeśli to już wszystko, proszę nie tracić na mnie więcej czasu.
— O, nie — stwierdził pułkownik z szerokim uśmiechem. — W tej chwili czynię zamach na pański czas. Moim zadaniem było zatrzymanie tu pana do chwili przybycia pewnych osób.
Chodzi o Thornnastora, Conwaya, Murchison, Priliclę i wszystkich Diagnostyków, którzy nie są akurat na dyżurach. Przyniosą specjalny napitek uwarzony przez głównego dietetyka Gurronsevasa, specjał znany na Orligii. Podobno bardzo niewskazany dla wszystkich tlenodysznych stałocieplnych. Nie zdoła pan przed nimi umknąć, jak zrobił pan to rano. Będą tu lada chwila, chyba nawet słyszę już kroki Thornnastora na korytarzu. Niemniej spokojnie, nie utknie pan tu na dłużej niż dwie albo trzy godziny. I nie chodzi tylko o przyjęcie. Chcą pogratulować nam nowych przydziałów i życzyć powodzenia. Zapewne zapragną też przekazać mi na pożegnanie kilka ciepłych słów. Wobec pana również będą starali się być mili, ale z góry im współczuję.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
O’Mara uznał, że jeśli doktor Cerdal przypominał kogoś, to najbardziej Kelgianina, chociaż jego ciało było krótsze i mocniej zbudowane, a zamiast nóg posiadał dziesięć szerokich, półkolistych grup mięśni, które służyły mu do przemieszczania się. Jego sierść pozostawała nieruchoma, była też czarna, nie srebrzysta. Cztery chwytne kończyny, które wyrastały tuż pod wielką, okrągłą głową, sięgały do połowy tułowia. Też były czarne i wydawały się cienkie, bo nie rosły na nich włosy. Sierść pokrywała za to całą twarz, widać było tylko duże, czarne oczy oraz usta, gdy czasem je otwierał. W środku kryły się czarne niczym węgiel zęby. Wedle zapisków dostępnych w komputerze bibliotecznym ewolucja nie przypadkiem wyposażyła go w takie właśnie barwy, O’Mara miał jednak wrażenie, że przybysz pochłania światło niczym czarna dziura.
Nowy administrator wolał spotkać się z Cerdalem w swoim starym gabinecie, który był o wiele mniejszy niż biura administracji. Zrobił to z trzech powodów. Po pierwsze, nie chciał wprowadzać kandydata do potencjalnego miejsca pracy, dopóki nie wiedział, czy coś wyjdzie z tego angażu. Uważał, że byłoby to nieuprzejme. Po drugie, tutaj przechowywał wszystkie akta. Po trzecie zaś, dla Cerdala oba miejsca były najpewniej równie niewygodne, bo utrzymanie nie sprowadziło jeszcze cemmeccańskich siedzisk.
O’Mara zastanowił się, jak zachowałby się w tej sytuacji Craythorne. Pamiętał też wszystkie rady otrzymane od Thornnastora, Skemptona, Prilicli i młodego Conwaya, który zaczynał właśnie siwieć. Wszyscy oni mieli wiele do powiedzenia na temat tego, jak administrator powinien podejść do wysoko postawionego kandydata. W końcu zaczerpnął powietrza i zmusił rzadko używane mięśnie twarzy do ułożenia się w przyjemny wyraz, chociaż gość zapewne i tak nie umiał tego odczytać.
— Nazywam się O’Mara i jestem naczelnym psychologiem i administratorem Szpitala — powiedział i skinął głową na prawo i na lewo. — A to są moi asystenci. Ojczulek, czyli były kapitan chirurg Lioren z Tarli, oraz Cha Thrat, niegdyś sommaradvański chirurg wojownik.
Mój główny asystent, porucznik Braithwaite, pełni dyżur w zewnętrznym biurze, jednak pozostaje z nami cały czas w kontakcie. Ma możliwość komentowania naszej rozmowy oraz zadawania pytań. Obecne spotkanie ma mieć nieformalny przebieg, zatem ma pan pełną swobodę wypowiedzi i może przerywać nam w razie potrzeby. Na razie to wszystko, co winien pan o nas wiedzieć — dodał z uśmiechem. — My jednak chcemy dowiedzieć się jak najwięcej o panu. Proszę mówić.
Doktor Cerdal ułożył się przednią połową ciała na melfiańskiej kołysce, tak że jego głowa znalazła się dokładnie na poziomie oczu rozmówców. Przez chwilę spoglądał jedynie na O’Marę, zanim wygulgotał kilka pierwszych dźwięków. Autotranslatory przełożyły je na zrozumiałą dla każdego mowę.
— Najpierw chciałbym coś zauważyć i o coś spytać — powiedział. — Wywiad ma sprawdzić moją przydatność na najwyższe stanowisko w tej placówce. Oczekiwałem, że zostanie przeprowadzony przez osobę obecnie zajmującą to stanowisko. Dlaczego zatem towarzyszą mu w tym jego podwładni? Administrator Szpitala winien dysponować pełnią władzy i odpowiedzialności. Czy jego władza i tym samym odpowiedzialność zostały w jakiś sposób ograniczone? Czyżby Szpitalem kierował obecnie zespół? A może obecny zarządzający potrzebuje jakiegoś moralnego wsparcia?
Cha Thrat wydała odgłos, którego autotranslator nie przetłumaczył. Lioren wbił w Cerdala spojrzenie obu par oczu, a O’Mara zacisnął mocno usta, aby powstrzymać się od wybuchu. Pomyślał ze złością, że być może Cemmeccanie są znacznie bardziej podobni do Kelgian, niż dotąd sądził. Ten tutaj nie pojmował, albo udawał, że nie pojmuje, na czym polega dyplomacja, takt czy chociaż prosty szacunek wobec urzędu. Ojczulek musiał dojść do podobnych wniosków i to on odezwał się pierwszy.
— Z materiałów zebranych w naszej bibliotece wynika, że nie należy pan do szczególnie uprzejmej rasy — powiedział. — Czy zgadza się pan z tym sądem?
— Rozumiem, na czym polega uprzejme zachowanie, i sam uciekam się do niego w wymagających tego sytuacjach. Niemniej, choć ułatwia ono odnalezienie się w różnych kontaktach społecznych, może czasem prowadzić do konfliktów. Nie wątpię, że moja praca będzie skłaniać mnie czasem do stonowanego zachowania, chociażby w terapii, obecnie jednak bardziej wskazana wydaje mi się szczera bezpośredniość. Na dłuższą metę posłuży zapewne lepiej niż udawanie uległości czy uniżoności. Ufam, że moje obecne starania nie okażą się tylko stratą czasu.
Z głośnika dobiegło chrząknięcie Braithwaite’a.
— Czy w ramach dodatkowego przygotowania do tej rozmowy zapoznał się pan z dostępnymi materiałami dotyczącymi charakteru obecnego administratora? — spytał porucznik. — Czy przestudiował je pan, aby właściwym zachowaniem zwiększyć swoje szanse?
— Oczywiście — odparł bez wahania Cerdal.
O’Mara już się uspokoił, postanowił jednak nie odzywać się, skoro pozostali zadawali właściwe pytania. Jak dotąd Cerdal radził sobie nie najgorzej.
— Doktorze — spytała Cha Thrat, odzywając się po raz pierwszy. — Ponieważ przez dłuższy czas może pan pozostawać jedynym Cemmeccaninem w Szpitalu, pańska praca będzie związana raczej z istotami innych gatunków. Jakie ma pan doświadczenie w tej dziedzinie?
— Zanim odpowiem, chciałbym wyjaśnić, że należałem do personelu największego szpitala na naszym świecie. Zasadniczo nie był on wielogatunkowy, niemniej sporadycznie przyjmowaliśmy także przedstawicieli najczęściej spotykanych ras, podróżników przysyłanych z pobliskiego portu kosmicznego. Nie mieliśmy warunków do leczenia chlorodysznych ani metanodysznych form życia, o bardziej specyficznych istotach nie wspominając. Osobiście prowadziłem pięć przypadków, z czego dwa wymagały interwencji chirurgicznej z pomocą zapisów edukacyjnych, trzy psychoterapii.
— Najbardziej interesują nas te trzy ostatnie — powiedziała Cha Thrat, nie szukając nawet potwierdzenia swoich słów u O’Mary. — Czy może nam pan przedstawić szczegóły kliniczne? W zarysie.
O’Mara pomyślał, że Cha Thrat świetnie odnajduje się w tej sytuacji. Jako lekarz wojownik zajmowała zapewne na Sommaradvie o wiele wyższą pozycję w hierarchii medycznej niż obecny tu kandydat na swoim świecie. Teraz to procentowało. O’Mara nadal nie uznawał za właściwe, aby się wtrącać.
— Pierwszy był Melfianin, który ucierpiał podczas wypadku w próżni — odparł Cerdal, nadal patrząc na O’Marę. — Doznał złamania kończyn podczas wciskania się do zbyt małej kapsuły ratunkowej. Moi koledzy zoperowali go z powodzeniem, jednak gdy tylko odzyskał częściowo zdolność ruchu, nieustannie próbował uciekać ze swojego pokoju na oddziale. Był jeszcze na tyle rozkojarzony, że nie potrafił przekazać nam, w czym problem. Uznałem, że problem może wiązać się z kubaturą izolatki. Jak na melfiańskie standardy była dość ciasna, z niskim stropem, i mogła kojarzyć się pacjentowi z ciasnotą kapsuły ratunkowej. Przeniosłem go wraz ze sprzętem i ramą legowiska do szpitalnego parku, na otwarty teren, z dala od drzew. W ciągu kilku tygodni doszedł w pełni do siebie. Złamania zrosły się, a klaustrofobia ustąpiła. Szczęśliwie zewnętrzny szkielet Melfian jest wodoodporny — dodał. — Często u nas pada.
Jeśli była to próba wtrącenia żartu — O’Mara odnotował z uznaniem — została zignorowana przez wszystkich.
— A dalej? — spytał Lioren.
— Potem pojawił się Orligianin cierpiący na skumulowany stres wynikły z wykonywanej aktualnie pracy. Było to zadanie niewymagające długiego czasu, ale bardzo odpowiedzialne. Pacjent odpowiadał za podłączenie naszej sieci planetarnej do systemu lokalnej placówki Korpusu Kontroli. Wywiad pozwolił ustalić, że pacjent był samotny i w pełni oddany pracy, która wiązała się z częstymi podróżami w obrębie całej Federacji. Ten tryb życia był mu właściwy od chwili wejścia w dorosłość. Uznałem, że przyczyną problemów jest wyczerpanie emocjonalne połączone z tęsknotą za domem. Dalsze wywiady ujawniły, że towarzyszy jej także pragnienie powrotu do czasu młodości, przez co zalecony przeze mnie dłuższy wypoczynek na ojczystej planecie nie doprowadził do pełnego wyleczenia, pozwolił niemniej na ponowne podjęcie obowiązków zawodowych.
W trzecim przypadku chodziło o młodego Kelgianina, który doznał poważnych obrażeń i tym samym uszkodzenia powłoki włosowej. Nie chodziło o rozległy obszar, niemniej nerwy oraz mięśnie odpowiedzialne w tym miejscu za mobilność skóry uległy zniszczeniu w stopniu wykluczającym regenerację. W typowy dla Kelgian sposób pacjent uznał, że został trwale i poważnie oszpecony. Wiedział, że znacznie to utrudni jego szanse na znalezienie stałej partnerki i ograniczy możliwość wchodzenia nawet w krótkie związki. Na tym tle rozwinęły się w nim zapędy autodestrukcyjne, które w razie powodzenia mogłyby oszpecić go jeszcze bardziej. Leczenie zostało podjęte blisko rok temu. Wrócił w tym czasie do pracy, pozostaje jednak na Cemmecce i nie szuka jak dotąd towarzystwa innych Kelgian.
Częstotliwość nawrotów ataków autodestrukcji została ograniczona, trudno jednak mówić o pełnym sukcesie terapeutycznym. Leczenie trwa nadal.
Ostatniej relacji O’Mara wysłuchał ze szczególną uwagą, chociaż nikt z zebranych nie potrafiłby powiedzieć dlaczego. Odetchnął, gdy Braithwaite znowu zabrał głos.
— Skoro już mowa o problemach seksualnych, jak zostało wspomniane, będzie pan tu jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Czy nie stanie się to dla pana problemem? Jeśli tak, proszę powiedzieć, jak zamierza pan sobie z nim radzić. Jeśli nie, proszę wyjaśnić, dlaczego to nie stanowi problemu.
Cerdal nadal patrzył jedynie na O’Marę.
— Przynajmniej część z was czytała już zapewne, jak wygląda nasz mechanizm reprodukcji. Na wszelki wypadek opiszę go jednak pokrótce. Ponieważ wszyscy tutaj są przedstawicielami odmiennych gatunków, zakładam, że wasze zainteresowanie ma charakter czysto kliniczny i tym samym nie mam powodu, aby odczuwać zakłopotanie.
Cha Thrat złączyła dłonie dwóch górnych kończyn, co w jej mowie ciała oznaczało przeprosiny. Cerdal zapewne tego nie rozpoznał.
— Słuchamy — powiedziała.
— W naszej rasie występują trzy płcie. Funkcje dwóch z nich odpowiadają w zarysie funkcjom osobników żeńskich i męskich u przedstawicieli ras dwupłciowych. Poza nimi są jeszcze matki. Wszystkie te istoty są oczywiście rozumne, niemniej osobniki męskie wykazują mniejszą skłonność do współudziału w akcie prokreacji i muszą być zwykle wabione na rozmaite sposoby do wniknięcia do ciała matki. Sama prokreacja ma miejsce wewnątrz matki, która także bierze w niej udział i mimo rosnącej znacznie wagi ciała nie przerywa w tym czasie swojej zwykłej aktywności. Poród polega na wydaleniu na zewnątrz dwojga rodziców wraz z dzieckiem. W tym momencie rola matki dobiega końca. Okres, który para spędza wewnątrz jej ciała, uznawany jest za szczególnie przyjemny. Sam go jeszcze nie doświadczyłem.
— Z zasady matki są istotami szczególnie zrównoważonymi emocjonalnie, niekiedy jednak mogą pojawić się pewne problemy, zwykle czysto medycznej natury. Na przykład wówczas, gdy w łonie matki panuje większy ścisk. W takich przypadkach chirurg zakłada kombinezon ochronny, który ma zapobiec skażeniu płodu obcym materiałem genetycznym i uchronić lekarza przed wpływem matki, i wchodzi do środka na czas interwencji. Z rzadka odnotowuje się także zaburzenia emocjonalne u dwojga rodziców przebywających w łonie, polegające na niechęci do opuszczenia tego miejsca.
Zamilkł, ale nikt nie zabrał głosu.
— Jeśli chodzi o moje osobiste potrzeby seksualne — dodał po chwili — sądzę, że uległy one sublimacji w trakcie wielu lat praktyki lekarza zajmującego się uzdrawianiem umysłów.
Biorąc zaś pod uwagę specyfikę naszych zachowań prokreacyjnych, wątpię, abym kiedykolwiek odczuł pokusę podjęcia czynności zastępczych z udziałem przedstawicieli innych ras.
— I dzięki Bogu — mruknął Lioren.
— Mogę więc powiedzieć, że jestem w pełni oddany medycynie. Tak jest obecnie i mam podstawy sądzić, że tak będzie i w przyszłości — zakończył Cerdal.
O’Mara spoglądał na niego kilka chwil w milczeniu. Naprawdę był zadowolony, że Lioren podjął rozmowę.
— Zdaje pan sobie na pewno sprawę, doktorze Cerdal, że pańskie doświadczenie z innymi rasami jest dalece niewystarczające wobec tutejszego zakresu obowiązków — powiedział Ojczulek. — W tej sytuacji będzie pan musiał przejść dodatkowe przeszkolenie, aby w ogóle mieć szanse im sprostać. Wiele będzie przy tym zależeć od pańskiego nastawienia i zdolności do nawiązywania kontaktu z pacjentami, których sposób myślenia może okazać się całkiem odmienny od tego, co zdołał poznać pan do tej pory. W grę wchodzi też zbadanie pańskiego poziomu ksenofobii, o ile takowa się objawi, i zdolności do świadomego zapanowania nad wzbudzanymi przez nią odruchami.
— Rozumiem — odparł Cerdal.
Nadal patrzył na O’Marę.
— Na czas stażu może pan się uważać za pracownika tego działu, podobnie jak Braithwaite, Cha Thrat i ja. Będziemy panu doradzać oraz zwracać uwagę na błędy. Czy to panu odpowiada?
— Całkowicie — powiedział Cemmeccanin. — Przynajmniej do czasu zakończenia stażu.
Potem mogę mieć swoje uwagi do przekazania. Muszę jednak powtórzyć wcześniejsze pytanie.
— Tak?
Niezmiennie wpatrzony w O’Marę Cerdal poszukał właściwych słów, aby jak najprecyzyjniej wyrazić swoje wątpliwości.
— Jestem kandydatem na najważniejsze stanowisko w Szpitalu. W tej sytuacji oczekiwałbym, że administrator sam przeprowadzi ze mną wywiad i nie dozwoli, aby zastępowały go w tej roli osoby będące jego podwładnymi. Dla kogoś o mojej pozycji jest to sytuacja co najmniej dziwna, o ile nie obraźliwa. Chyba że istnieje ważny powód dla takiego właśnie postępowania. Biorąc pod uwagę siwą barwę pańskich włosów, można sądzić, że jest pan w podeszłym wieku. Czy oznacza to, że sprawność pańskiego umysłu spadła już na tyle, że potrzebuje pomocy młodszych istot? Jeśli tak, byłoby to wystarczające usprawiedliwienie.
Cha Thrat i Lioren zastygli w bezruchu niczym posągi, z komunikatora dobiegały odgłosy sugerujące, że Braithwaite musiał się chyba czymś zakrztusić. Wszyscy czekali na eksplozję O’Mary, on jednak nie odmówił sobie przyjemności zaskoczenia obecnych.
— Jest jeszcze jedna możliwość, której nie wziął pan pod uwagę, doktorze Cerdal — powiedział z uśmiechem. — Że to nie jeden wywiad, ale cztery, przeprowadzane równocześnie.
I że moi asystenci, chociaż sami do tej chwili o tym nie wiedzieli, są podobnie jak pan kandydatami na to samo stanowisko.
Zanim ktokolwiek zdołał się odezwać, O’Mara uniósł dłoń i spojrzał po kolei na zgromadzonych.
— Proszę darować sobie protesty i próby dowodzenia, że brak wam kwalifikacji. Nie cierpię fałszywej skromności. Wasze doświadczenie, zdobyte podczas pracy w naszym dziale, czyni z was idealnych kandydatów na moje stanowisko. Wszyscy posiadacie też kwalifikacje medyczne. Fakt, że porucznik musiał wiele zapomnieć, nie praktykując od dłuższego czasu, Cha Thrat nie dostała pozwolenia na praktykę w Szpitalu, a Lioren sam zdecydował ojej porzuceniu, nie ma w tej sytuacji żadnego znaczenia. Nikt nie oczekuje od administratora, że będzie osobiście leczył pacjentów. Cha Thrat, Ojczulku, dobrze wiem, ile macie pracy.
Możecie się nią zająć. Braithwaite, znajdź trochę czasu, aby oprowadzić doktora Cerdala po jego potencjalnym królestwie. I pamiętajcie, że będę was obserwował, niekiedy wystawiając na próby. O waszym ewentualnym awansie zdecydują takie czynniki, jak kompetencja zawodowa, zdolność działania pod wpływem stresu oraz moje subiektywne wrażenie.
Raz jeszcze uśmiechnął się oszczędnie.
— Chociaż niekoniecznie w tej kolejności — dodał. — Wstępny wywiad został zakończony. Możecie odejść.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Niemal pół wieku wcześniej perspektywa awansu nie wydawała się O’Marze atrakcyjna. Z drugiej strony, nigdy nie otrzymał podobnej propozycji, co mogło zaważyć na jego odczuciach. Gdy w końcu do tego doszło, w pierwszej chwili energicznie pokręcił głową.
— Oczekiwałem raczej miłego wyrazu twarzy, zwykłego dziękuję i paru pytań. O nowy zakres obowiązków, nową płacę i tak dalej. Ale zdecydowana odmowa? Musi pan jakoś zacząć karierę zawodową, O’Mara. To pierwszy szczebel, z następnymi pójdzie już łatwiej.
Czego się pan obawia?
Craythorne westchnął, zmarszczył nos i dodał łagodnie:
— Chciałbym z panem usiąść na chwilę i porozmawiać, jednak jest pan brudny i śmierdzi nieziemsko. Po pańskim wyjściu krzesło byłoby do wyrzucenia. Co pan właściwie robił?
— Pomagałem udrożnić system kanalizacyjny na poziomie trzydziestym trzecim, gdy wezwał mnie pan…
— Czy mogę wiedzieć, co skłoniło mojego asystenta do spraw ksenopsychologii do grzebania w latrynach?
— Cztery powody — odparł O’Mara. — Brygadzistę akurat gdzieś odwołano, a jego ludzie nie wiedzieli, jak się do tego zabrać. Ja zaś miałem już do czynienia z podobnym problemem w poprzednim miejscu pracy. No i nic nie goniło mnie akurat do innych zajęć, oni zaś dla odmiany poprosili mnie uprzejmie o pomoc.
W przypadku Craythorne’a nawet irytacja objawiała się w stonowany sposób.
— Proszę uważnie posłuchać. Niech pan nigdy nie podejmuje się podobnych zadań tylko dlatego, że ma pan stosowne doświadczenie albo usłyszy uprzejmą prośbę. Od tej chwili pańska pozycja ma być dokładnie określona. W tym właśnie celu wprowadzam pana do Korpusu Kontroli z natychmiastowym awansem…
Urwał i spojrzał uważnie na O’Marę.
— Chyba chce pan coś powiedzieć. Być może będzie to mało przyjemne, ale proszę sobie ulżyć, zanim pan wybuchnie.
O’Mara zaczerpnął głęboko powietrza i spróbował się uspokoić. Czuł wykwitający na twarzy mocny rumieniec.
— Nie podoba mi się pomysł szybkiego awansu w cywilnych strukturach, sir, ponieważ w odróżnieniu od pana nie umiem zachowywać się w sposób wyważony. Nie umiałbym wydawać poleceń, nie wywołując przy tym poważnych konfliktów. Najpierw muszę poprawić swoje maniery, nauczyć się lepszej samokontroli i w ogóle znaleźć sposób, aby żyć z tym wszystkim. Nie osiągnę tego, wstępując do opartej na dyscyplinie organizacji militarnej, jaką jest Korpus Kontroli. Samo przejście przez podstawowy kurs, z nauką musztry i salutowania… Wie pan, że nie lubię, gdy ktoś mi rozkazuje, zatem pewnie wytrwałbym tam góra tydzień. Nie chciałbym nikogo obrazić…
— Jeśli to pomoże panu wyrazić osobiste odczucia, może pan nawet i obrażać — wtrącił się Craythorne. — Oczywiście w granicach rozsądku.
— Dobrze — powiedział O’Mara, zerkając w oczy przełożonego, o którym wiedział już od lat, że potrafi odwzajemnić spojrzenie bez mrugnięcia. — Jako cywil miałem dość doświadczeń z przełożonymi, którzy aż się palili do wydawania rozkazów, chociaż w porównaniu z podwładnymi byli tylko dziećmi. I którym ci podwładni co rusz musieli wycierać nos albo i jeszcze coś. Jeśli wstąpię do Korpusu i jakiś kapral albo oficer, pana wyłączając, każe mi zrobić coś jawnie bezsensownego i zagrozi, że w przeciwnym razie zostanę surowo ukarany… Cóż, w tej sytuacji Korpus to żaden wybór, sir.
— Wstąpienie do Korpusu to jedyny wybór, O’Mara — stwierdził Craythorne, nie spuszczając z niego wzroku. — Inaczej nie zdoła pan pozostać w Szpitalu. Na ile pana znam, to może być wystarczający powód, aby zdobyć się na szczególny wysiłek. Zgadza się?
O’Mara przełknął ciężko i przez chwilę nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nie wyobrażał sobie porzucenia tego miejsca, gdzie nawet brygady robocze były jakby trochę sensowniejsze i gdzie pojawiało się z każdym dniem coraz więcej lekarzy i stażystów. Miałby wrócić na zwykłe próżniowe budowy, między ludzi, którzy nigdy nie nauczyli się używać swoich mózgów? Zaczynał traktować już Szpital jak swoje miejsce i z ojcowską troską obserwował jego rozwój. Gdyby musiał go opuścić, byłoby to najgorsze doświadczenie w jego wprawdzie niedługim, ale i tak pełnym już cierpienia życiu.
Naprawdę nie wiedział jednak, czy zdoła wykazać dość opanowania, aby zostać Kontrolerem.
— Tak myślałem — powiedział major i uśmiechnął się do O’Mary ze zrozumieniem. — Dla pańskiej informacji, budowa Szpitala dobiegnie za kilka tygodni końca. Cywilne firmy zaczęły się już zwijać. Niebawem Korpus przejmie całkowitą kontrolę nad zaopatrzeniem, utrzymaniem, zasilaniem, logistyką i czym tam jeszcze. Spośród cywilów na miejscu pozostanie tylko personel medyczny. Ponieważ nie ma pan wykształcenia w tym kierunku, musi pan zostać jednym z nas. Nie łamię w tym wypadku żadnych zasad, bo na razie jeszcze ich tu nie spisaliśmy. Naginam tylko lekko ogólne regulaminy. Jako kierujący placówką zwróciłem się o zgodę na stworzenie osobnego cyklu podstawowego szkolenia dla funkcjonariuszy zatrudnionych w Szpitalu. Nie sądzę, aby były tu panu potrzebne takie sprawności, jak znajomość zasad ruchu w próżni czy umiejętność tłumienia zamieszek.
Zostanie pan specjalistą od psychologii obcych i będzie robił to samo, co dotąd. Bez konieczności przejmowania się kapralami, chociaż sugerowałbym czasem wysłuchiwać ich rad…
Major oparł się wygodnie w fotelu i spojrzał zdecydowanie na O’Marę.
— Niemniej rozkazy będzie musiał pan wykonywać — dodał. — Zwłaszcza moje.
Pierwszy to rozkaz, aby się pan umył. Potem proszę się zgłosić do technika Wenalonta w dziale utrzymania na pięćdziesiątym pierwszym poziomie, pokój osiemnaście. Przerobił już standardowe umundurowanie na pańskie wymiary. Zajmował się tym przez ostatnie dwa tygodnie i właśnie zameldował, że wszystko jest gotowe do przymiarki. — Spojrzał na zegarek.
— O piętnastej ma się pan zameldować z powrotem u mnie na ważną odprawę w sprawach technicznych, prowadzoną przez jedną z naszych medycznych osobistości. Pan ma wtedy wyglądać i pachnieć jak należy. Wykład potrwa dość długo, proszę więc nie zapomnieć o lunchu.
O’Mara był ciągle zbyt zaskoczony, aby pozbierać myśli. Bez słowa skinął głową i ruszył do drzwi. Craythorne postukał delikatnie knykciami o blat biurka.
— A jeśli usłyszę jeszcze kiedyś o czyszczeniu latryn, pańska kariera błyskawicznie dobiegnie końca — dodał. — Zrozumiał pan, poruczniku O’Mara?
W drodze na poziom pięćdziesiąty pierwszy O’Mara nie napotkał żadnych przeszkód.
Dopiero teraz, gdy major mu o tym wspomniał, zauważył, że sprzęt budowlany prawie zniknął z korytarzy. To, co jeszcze zostało, było demontowane i usuwane przez ludzi w zielonych ubiorach roboczych Korpusu. Jedyni cywile, których napotkał, nosili białe fartuchy albo opaski wskazujące na personel medyczny. Długo zastanawiał się, jak właściwie powinien rozmawiać z Wenalontem, ale ostatecznie to tamten okazał się o wiele bardziej gadatliwy.
— Jestem sierżant Wenalont — powiedział krótko. — Jako Melfianin nie korzystam z odzieży, bo mój zewnętrzny szkielet jest wystarczająco odporny na warunki środowiskowe, jednak pasjonuję się przygotowywaniem strojów dla istot o różnych obcych i niezwykłych kształtach. To znaczy, obcych i dziwnych dla mnie. Zaczniemy od powłoki oraz bielizny i tubusowych okryć na nogi. Proszę się rozebrać, sir.
Miałem nie przyjmować rozkazów od podoficerów, przypomniał sobie O’Mara, czując narastającą irytację. Zaraz jednak powiedział sobie, że skoro sierżant poprzedził polecenie słowem „proszę” i dodał na końcu „sir”, bo raczej trudno mówić w tym wypadku o rozkazie.
— Teraz dopasujemy resztę — powiedział Wenalont kilka chwil później. — To znaczy strój roboczy oraz mundur wyjściowy. Gdy będziemy już pewni, że jest panu w nich wygodnie, duplikaty zostaną wysłane do pańskiej kwatery na poziomie oficerskim…
Kościste kończyny Melfianina manipulowały wokół jego ciała, naciągając, wygładzając i poprawiając kolejne sztuki odzieży. Ani na chwilę nie przestawał mówić o typach zapięć, insygniach i właściwym sposobie noszenia pasa na broń i wyposażenie.
Wkrótce wszystko było gotowe. Sierżant ujął go mocno za przedramiona i obrócił twarzą do wysokiego na całą ścianę lustra.
O’Mara ujrzał przed sobą postawnego mężczyznę w zielonym, paradnym mundurze z symbolami Korpusu Kontroli lśniącymi na wyłogach kołnierza oraz gwiazdami porucznika i odznakami służby kosmicznej na pagonach. Pod jednym z nich tkwił zgrabnie złożony beret.
Wbrew oczekiwaniom nie poczuł się wcale zdegustowany. Nie potrafił wprawdzie powiedzieć, co dokładnie czuł, ale było to raczej pozytywne wrażenie.
Być może chodziło o to, że po raz pierwszy w swoim pełnym problemów i frustracji życiu samotnika nagle zaczął gdzieś przynależeć, chociaż w głębi ducha nie zmienił się ani na jotę. Wrócił myślami do sierżanta, który wznowił potok mowy.
— Pasuje jak ulał, sir — stwierdził, patrząc na O’Marę wielkimi, owadzimi oczami. — Nie trzeba nic poprawiać. Jest pan niezwykle rosły i mocno zbudowany jak na Ziemianina. Jeśli pojawi się pan tak ubrany w stołówce, na pewno ziemskie istoty rodzaju żeńskiego będą pod wrażeniem. Jednak czy mogę coś doradzić, sir?
Pomysł uwodzenia kobiet na mundur wydał się O’Marze tak zabawny, że o mało nie parsknął śmiechem. Opanował się jednak i przypomniał sobie sugestię Craythorne’a.
— Tak, słucham.
— To paradny mundur, który rzadko wkłada się w próżni, w związku z panującymi tu warunkami oraz wymogami naszej pracy. Na dodatek oficerów jest tu znacznie mniej niż innych szarż, zatem każdy podwładny musiałby salutować temu samemu oficerowi co najmniej kilka razy dziennie. Oficerowie zaś byliby zmuszeni salutować kilkaset razy na dobę. To w oczywisty sposób irytująca i męcząca perspektywa. Z tego też powodu przyjęło się, że w naszych warunkach wystarczy całkowicie zwykłe, słowne pozdrowienie z użyciem wyrażenia „sir” albo jego odpowiednika w obcej mowie. Zamiast galowych mundurów nosi się na co dzień stroje robocze z odpowiednimi naszywkami informującymi o stopniu i przydziale. Inaczej jest tylko podczas inspekcji albo oficjalnych wizyt wyższych oficerów Korpusu czy przedstawicieli rządu Federacji. Wtedy obowiązuje pełen regulamin. Mam nadzieję, że nie rozczaruję pana, ale gdyby poszedł pan w tym mundurze do stołówki, każdy niższy stopniem czułby się zobowiązany do oddania panu należnego salutu, przez co musiałby pan jeść jedną ręką. Jeśli jednak tego właśnie pan pragnie…
— Nie! — przerwał mu O’Mara i po raz pierwszy od wielu lat roześmiał się głośno. — W żadnym razie nie czuję się rozczarowany. Wręcz przeciwnie, ulżyło mi. Dziękuję za tę radę, sierżancie. Jeśli to już wszystko, chciałbym jak najszybciej przebrać się w strój roboczy. Czas mnie pogania.
— Zanim pan to zrobi, chciałbym pogratulować panu awansu, sir.
Krabowaty uniósł jedną z kościstych kończyn i wykonawszy nią zgrabny wymach w bok, zdecydowanym gestem zatrzymał chwytne szczypce na wysokości głowy. O’Mara odpowiedział mu, po raz pierwszy w życiu wykonując wojskowy salut.
Więcej nie musiał tego powtarzać, w zatłoczonej stołówce nikt bowiem nie zwrócił najmniejszej uwagi na jego nowy strój z boleśnie czystymi naszywkami porucznika i znakiem działu. O’Mara przyjął to z zadowoleniem. Dopiero podczas deseru jakaś stażystka spytała go uprzejmie, czy może zająć wolne miejsce obok, była to jednak sześcionoga Tralthanka o masie ciała przewyższającej czterokrotnie ludzką. Nie przypuszczał, aby mundur mógł zrobić na niej jakiekolwiek wrażenie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Audytorium sali operacyjnej pełne było najróżniejszych istot i chociaż wszystkie należały do ciepłokrwistych tlenodysznych, atmosfera zagęściła się już na tyle, że można by ją kroić tępym skalpelem. Koścista postać melfiańskiego chirurga nie zdradzała targających nim emocji. Podobnie trudno było wyczytać cokolwiek z zachowania masywnego Tralthańczyka, który miał być jego asystentem, jednak falowanie sierści kelgiańskiego anestezjologa mówiło samo za siebie. Jedyną naprawdę spokojną osobą był leżący na stole operacyjnym i znieczulony już ziemski pacjent.
Melfianin uniósł przednią kończynę i zastukał szczypcami, prosząc o uwagę.
— Nie muszę chyba nikomu przypominać, jak ważne będzie najbliższe dwadzieścia minut dla chirurgii innych gatunków — powiedział, zerkając w obiektyw kamery. — Nie muszę też chyba dodawać, że chodzi o najprostszą z operacji przeprowadzaną niezliczoną liczbę razy w dziesiątkach tysięcy szpitali na ojczystej planecie naszego pacjenta oraz światach będących koloniami Ziemi. W trakcie diagnozowania ustalono jednak, że w związku z opóźnieniem podczas transportu do szpitala stan pacjenta pogorszył się w stopniu zagrażającym jego życiu i wymagana jest natychmiastowa interwencja chirurgiczna. Wszyscy już gotowi? To zaczynajmy.
Błysnęło ostrze zaprojektowanego specjalnie do melfiańskich szczypiec skalpela. Gdy znowu się uniosło, odbicie światła poróżowiało nieco, a w dolnej prawej części brzucha pacjenta pojawiła się podłużna rana.
— Normalnie starczyłoby krótsze cięcie — powiedział Melfianin — nie zamierzam jednak epatować nikogo precyzją naszej pracy. To całkiem nieznany dla nas obszar i chcę mieć dobry widok na organy wewnętrzne. A, widzę grubą warstwę tkanki tłuszczowej narosłej nad mięśniami. Musimy wejść głębiej. Proszę kontrolować krwawienie, doktorze. Szybciej, doktorze. Proszę oczyścić pole operacyjne. Nie widzę, co robię.
Rozległo się delikatne powarkiwanie ssawy prowadzonej przez dwie macki tralthańskiego asystenta. Gdy ją wycofał, na dnie rany widoczna była powłoka pętli okrężnicy.
— Dziękuję — powiedział chirurg, odkładając skalpel. — Teraz podwiążemy wyrostek i… ale gdzie on jest?
— Też go nie widzę, sir — stwierdził Tralthańczyk. — Być może znajduje się po drugiej stronie okrężnicy albo…
— Studiowaliśmy dokładnie anatomię tej istoty przez blisko tydzień — przerwał mu Melfianin. — W zasadzie powinniśmy ją więc znać, ale cóż… Biblioteka, proszę o rzut obszaru jamy brzusznej ziemskiej istoty typu DBDG, płeć męska. Proszę zaznaczyć położenie wyrostka robaczkowego.
Kilka sekund później żądany obraz pojawił się na wielkim, ściennym ekranie. Dolna część okrężnicy z jelitem ślepym i wyrostkiem robaczkowym została otoczona czerwonym kręgiem.
— Czyli tutaj — powiedział Melfianin, wskazując wolną kończyną. — I tutaj dokładnie się dostaliśmy. Ale wyrostka nie ma.
— Sir — odezwał się asystent. — Literatura przedmiotu podaje, że na Ziemi ta operacja uchodzi wprawdzie za bardzo prostą i zwykle trwa tylko kilka minut, czasem jednak może zmienić się w prawdziwe wyzwanie dla chirurga. Wiąże się to, na ile jestem w stanie zacytować z pamięci, z faktem, że zdrowy organ, który jest grubości palca i mierzy od dwóch do ośmiu cali długości, może znacznie się zmienić w trakcie procesu chorobowego, wielokrotnie zwiększając swą objętość. Potrafi migrować wówczas w obrębie jamy brzusznej, przez co objawy sugerują niekiedy schorzenie różnych innych organów. Z tego, co pamiętam, jest to czynnik znacznie utrudniający postawienie właściwej diagnozy. Czy to możliwe, że źle rozpoznaliśmy schorzenie?
— Też czytałem to opracowanie, doktorze — powiedział Melfianin, nie odrywając oczu od pola operacyjnego. — Ci Ziemianie są jednak kiepsko pomyślani. Aż dziwne, że zdołali przetrwać i rozwinąć inteligencję. Nie, zakładam, że diagnoza jest prawidłowa. Problem nie wiąże się z tym, jak wielki jest ten wyrostek ani jak mógł się zmienić albo gdzie przemieścić, ale z faktem, że nie mogę odszukać miejsca, w którym powinien wyrastać z jelita ślepego.
Nie wiem, co z tym zrobić. Wszelkie sugestie mile widziane, doktorze.
— Rozumiem, że nie dostrzega pan niczego przypominającego ognisko zapalne — powiedział po chwili asystent. — Może jednak ta część organu, którą widzimy, jest właśnie zmienionym chorobowo wyrostkiem, a nie odcinkiem jelita? Położenie by się zgadzało.
Znowu zapadła cisza. Futro Kelgianina falowało coraz bardziej niecierpliwie.
— Stan pacjenta nadal jest stabilny, doktorze — powiedział gąsienicowaty. — Jednak jeśli nie zrobicie czegoś, umrze tu ze starości.
Melfianin, który znał już trochę Kelgian, zignorował uwagę.
— Zamierzam przedłużyć cięcie w obu kierunkach, abyśmy mogli wejrzeć głębiej do jamy brzusznej. Zamierzam unieść wnętrzności i odszukać miejsce połączenia wyrostka z jelitem ślepym. Potem uwolnię go, jeśli przylgnął gdzieś albo utkwił w pętlach jelitowych, przemieszczę w rejon rany operacyjnej, podwiążę i usunę. Ruszajmy. Proszę czuwać ze ssawą, doktorze.
Cięcie zostało powiększone i pętle jelit uniesiono bliżej krawędzi rany.
— Nadal niczego nie widać — powiedział Melfianin. — Doktorze, pan ma bardziej wrażliwe kończyny. Proszę zbadać palpacyjnie, czy znajdzie pan coś pod spodem.
— Nic, sir — odparł po chwili Tralthańczyk.
Krabowaty zawahał się przez chwilę.
— Raz jeszcze przedłużę cięcie. Oszczędzimy na czasie, jeśli nie będzie pan puszczał jelit. Tylko ostrożnie, są bardzo śliskie. Nie tak… Puść!
Asystent odłożył instrument, którym wyłowił jelita z rany operacyjnej, nadal trzymał je jednak lekko uniesione nad jamą brzuszną. Jednak nie dość mocno. W pewnej chwili jelito wysunęło się. Tralthańczyk odruchowo próbował je złapać, ostatecznie jednak uniósł pętlę wyżej, wprost pod opuszczany właśnie skalpel chirurga. Ostrze zrobiło czterocalowe cięcie. Z otwartego jelita zaczęła się sączyć półpłynna zawartość.
— Nie dość, że nie znaleźliśmy wyrostka, to wzbogaciliśmy jeszcze pacjenta o perforację jelita — rzucił ze złością Melfianin. — Niedobrze. Zamiast prostej operacji mamy postępujący kataklizm.
Rzucił jakieś słowo, którego politycznie zaprogramowany autotranslator nie przyjął, i spojrzał prosto w obiektyw rejestrującej operację kamery.
— Wystarczy — powiedział. — Wycofajmy się, zanim zabijemy pacjenta. Proszę zespół tego samego gatunku o przejęcie operacji!
Nie minęło kilka sekund, a drzwi sali otworzyły się z sykiem, wpuszczając troje Ziemian w fartuchach, maskach i czepkach. Między nimi płynęła taca z ergonomicznymi narzędziami. Melfianin, Tralthańczyk i Kelgianin odsunęli się od stołu, ustępując miejsca kolegom. Ci natychmiast wzięli się do pracy.
Pierwsza ekipa kierowała się właśnie do drzwi, gdy ekran w gabinecie Craythorne’a pociemniał. Przewodniczący Davantry wyłączył nagranie i obrócił się w kierunku zebranych.
Davantry był niepozornym, starszym już Ziemianinem o bardzo łagodnym obejściu i poważnym wyrazie twarzy. Zachowywał się niezwykle naturalnie i wyjątkowo przy tym uprzejmie. Podobnie jak szef O’Mary, potrafił przekazać dowolny rozkaz w taki sposób, jakby prosił o przysługę. Nie wyglądał na boga medycyny, niemniej Craythorne zasugerował wcześniej, aby tak właśnie go traktować. Jako przewodniczący Centralnej Rady Medycznej Federacji był naprawdę kimś. Major nie śmiał nawet spytać go o przeznaczenie urządzeń znajdujących się w wyściełanym kontenerze, który pojawił się na podłodze pośrodku gabinetu.
O’Mara miał wrażenie, że tenże bóg złoży im niebawem jakąś propozycję nie do odrzucenia.
Przewodniczący westchnął i powiedział:
— Widzieliście tylko jeden z zapisów wielu podobnych eksperymentów. Szczęśliwie żaden z pacjentów nie zszedł, choć niekiedy było blisko. Wszystkie próby jasno dowiodły, że praktykowanie medycyny, zwłaszcza chirurgii, w wydaniu międzygatunkowym jest niebezpieczne. Związane z tym problemy wydają się niemal nie do pokonania.
O’Mara pokiwał głową i odczekał chwilę, a gdy Craythorne się nie odezwał, sam zabrał głos.
— Niemal? Czy to oznacza, że znaleziono jakiś sposób?
— Nawet dwa, poruczniku — odparł Davantry. — Żaden z nich nie przypadł mi szczególnie do gustu. Jeden jest bardzo złożony i zapewne nie okaże się skuteczny, drugi jest prosty, niemniej wiąże się z pewnym ryzykiem natury psychologicznej. Najpierw jednak musimy zastanowić się nad kwestiami, które można nazwać kluczowymi dla istnienia i funkcjonowania tego szpitala. Ma on leczyć istoty inteligentne należące do ponad sześćdziesięciu różnych gatunków wchodzących w skład Federacji Galaktycznej. W świetle dotychczasowych doświadczeń powinniśmy obsadzić go zespołami medycznymi i pomocniczymi należącymi do wszystkich znanych ras, wyjąwszy tych kilka, które nie podejmują podróży kosmicznych. To byłoby tak, jakbyśmy zorganizowali tu sześćdziesiąt osobnych placówek. Szpital Kosmiczny jest wielki, ale nie do tego stopnia. Zresztą nawet gdyby dało się to zrobić, personel byłby znacznie liczniejszy niż pacjenci i mielibyśmy do czynienia ze zbrodniczym wprost marnowaniem zasobów ludzkich. Większość zatrudnionych nie miałaby przecież co robić. Czekaliby nie wiadomo jak długo, aż przybędzie właściwy dla nich pacjent. Zwykła nuda doprowadziłaby do powstania całego szeregu konfliktów, w tym także międzygatunkowych.
— A może nawet do wybuchu kolejnej międzygwiezdnej wojny — dodał Craythorne. — Jednak wspomniał pan o dwóch rozwiązaniach, sir?
— Możliwe, majorze — powiedział Davantry, wskazując na otwarty kontener. — Jednak może to być nie mniej przerażające. Chodzi o metodę wykorzystującą międzygatunkowy transfer pamięci.
Wyraźnie zaciekawiony Craythorne pochylił się w fotelu.
— Było o tym ostatnio sporo w literaturze medycznej — powiedział. — Bardzo ciekawe zagadnienie. To byłby idealny sposób, ale sądziłem, że metoda znajduje się dopiero w fazie eksperymentów. Czy została już dopracowana?
— Nie do końca — odparł z uśmiechem Davantry. — Mieliśmy nadzieję dokończyć te prace w Szpitalu.
— Aha — mruknął Craythorne. O’Mara powiedział to samo, tyle że wyłącznie pod nosem. Davantry znowu się uśmiechnął i podzielił uwagę na obu słuchaczy.
— Ten szpital będzie wystarczająco wyposażony, aby podjąć się leczenia każdej właściwie istoty — powiedział z powagą w głosie. — Niemniej, jak właśnie zostało udowodnione, żaden lekarz nie jest zdolny opanować nawet ułamka wiedzy potrzebnej w takiej placówce. Samo doświadczenie chirurga to jedna sprawa, jednak podstawą jest pełna znajomość fizjologii i metabolizmu pacjenta, którą można zdobyć, długo się ucząc albo…
przyjmując kompletny wszczep pamięci innego świetnego lekarza, który opanował sztukę leczenia przedstawicieli własnego gatunku. Mogą należeć do całkiem różnych ras, ważne, aby obaj byli doświadczonymi chirurgami. W ten sposób dowolny lekarz może zyskać umiejętności potrzebne do leczenia przedstawiciela każdego innego gatunku. To, co im w tym pomoże, nazywamy zapisami albo taśmami edukacyjnymi. Oryginalna nazwa wydała nam się dość nieporęczna.
Ten system pozwala na zaszczepienie cudzej pamięci w ciągu zaledwie kilku minut — powiedział przewodniczący, pokazując na kontener. — Równie łatwo jest wymazać zapis, gdy przestanie być potrzebny po zakończeniu leczenia. Sprzęt i cała procedura zostały drobiazgowo przetestowane i wiemy, że są całkowicie bezpieczne. Na pewno nie spowodują u biorcy żadnych szkód. Jest jednak inny problem.
— Dlaczego mnie to nie dziwi? — mruknął O’Mara. Wydawało mu się, że powiedział to bardzo cicho, ale Craythorne rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Davantry zaś udał, że niczego nie usłyszał, i podjął wykład.
— Chodzi o to, że zapis nie obejmuje jedynie wiedzy medycznej. To cała zawartość pamięci dawcy i suma jego doświadczeń, także życiowych. Poniekąd odrębna osobowość.
Wiemy zaś, że wybitni fachowcy w dowolnej dziedzinie potrafią być egotyczni, agresywni i ogólnie paskudni dla otoczenia albo zdziwaczali. Często pomaga im to w osiągnięciu wielkości. Tak czy siak, geniusze rzadko są miłymi istotami i zapisy w pełni to oddają. Biorca nie tylko doświadcza schizofrenicznego wręcz rozdwojenia jaźni, ale musi się jeszcze uporać ze wszystkimi przykrymi cechami tej drugiej osoby. Jeśli jego własna osobowość nie jest w wystarczającym stopniu zintegrowana, zapis dawcy może zawalczyć o przejęcie nad nim kontroli. Zwłaszcza jeśli pozostanie w głowie dłużej niż kilka dni.
Davantry spojrzał uważnie na Craythorne’a i O’Marę i uniósł obie dłonie, aby pozwolić opaść im na kolana.
— Wraz z zapisem biorca otrzyma też inne składowe osobowości dawcy. Różne typowe dla niego humory i kaprysy, złe nawyki i nałogi, silniejsze i słabsze fobie. Na dłuższą metę dadzą też znać o sobie wymogi i nawyki żywieniowe, naturalne cykle snu i czuwania, sny i koszmary senne, wśród których szczególnie trudne do zniesienia mogą być obce fantazje seksualne. Wprawdzie żaden z dotychczasowych ochotników nie doznał trwałego uszczerbku na zdrowiu psychicznym, wszystko to musi być jednak wiadome każdemu, kto podjąłby się dalszych eksperymentów.
Zapadła dłuższa chwila ciszy. O’Mara spojrzał na majora, który odwzajemnił jego spojrzenie, po czym skierował wzrok na przewodniczącego. Pozostawał ciągle tak samo spokojny i skoncentrowany, niemniej gdy się odezwał, twarz nieco mu pobladła.
— Ponieważ to mój dział będzie odpowiedzialny za przeprowadzanie tych transferów, musimy wiedzieć jak najwięcej o ich skutkach. Zarówno pożądanych, jak i ubocznych.
Wypływa stąd logiczny wniosek, że powinienem zostać pierwszym ochotnikiem.
Davantry pokręcił energicznie głową.
— Co najwyżej drugim, i to jeśli będzie pan bardzo nalegał, majorze. Najlepiej zaś dwudziestym drugim. Przede wszystkim muszę zademonstrować panu, jak to się robi, nauczyć pana obsługi urządzenia. Pan powinien pozostać w tym czasie w pełni sił i możliwości umysłowych, na wypadek gdyby cokolwiek poszło nie tak. Wprawdzie sprawuję bardzo eksponowane stanowisko, lecz jestem tylko technikiem medycznym, nie psychologiem. Pożądany będzie zatem ochotnik spoza waszego działu — dodał. — Albo jakiś pana podwładny.
— Jakie były krótko— i długoterminowe skutki transferu w przypadku uczestników wcześniejszych eksperymentów? — spytał O’Mara.
— Krótkoterminowe sprowadzały się do zaburzeń koordynacji, zawrotów głowy i ogólnego zagubienia — odparł Davantry. — Pierwsze dwa słabły albo znikały całkowicie w ciągu kilku minut. Trzeci ustępował albo i nasilał się w ciągu kolejnych godzin czy dni, zależnie od stanu psychiki ochotnika oraz jego siły woli. Dlatego chcę obecności doświadczonego terapeuty. W razie pojawienia się paniki albo innych oznak utraty równowagi emocjonalnej, zapis winien zostać natychmiast usunięty.
O’Mara otwierał już usta, ale Craythorne nie dał mu dojść do słowa.
— Niech się pan zastanowi, O’Mara — powiedział. — Nie musi pan tego robić.
— Wiem, sir. Ale i tak zrobię.
Potem O’Mara sam się zastanawiał, dlaczego zgodził się tak szybko i całkiem bez namysłu. Może dlatego, że zawsze podejmował amatorskie wysiłki, aby zrozumieć innych, a teraz trafiała mu się okazja, aby poznać umysł obcej istoty od środka. Albo przyczyniła się do tego jego nowa pozycja zawodowa, która dawała spore przywileje, ale zwiększała też ciążącą na nim odpowiedzialność. Albo też uczynił to po prostu z czystej głupoty.
Było już jednak za późno, żeby się wycofać. Davantry pokazał majorowi, jak dopasować lekki, siatkowy hełm i podłączenia do głowy Ziemianina. Potem zajął się kalibracją stojącego na biurku urządzenia, które wytrwale mrugało światełkami, mruczało i postukiwało. Gdy poklepał ochotnika po ramieniu, O’Mara zdumiał się delikatnością tego dotyku.
— Powodzenia, poruczniku — powiedział. — Proszę włączać, majorze.
Gabinet i obaj mężczyźni zniknęli nagle z pola widzenia O’Mary, przesłonięci błyskiem białego światła, które zbladło po chwili, ustępując zwykłemu widokowi, tyle że dziwnie rozedrganemu i rozmazanemu.
— Jak się pan czuje, poruczniku? — pytał Davantry. — Zagubiony? Zalękniony? I tak, i tak?
— Tak. Nie — rzucił O’Mara. — Nie jedno i drugie. Wyczuwam obecność wielu informacji, które nie są mi potrzebne, głównie medycznych. Widzę obrazy wielu osób.
Obcych, których bez wątpienia nie znam. Dziwnie wyglądacie, panowie. Płascy, jakby dwuwymiarowi. I nie macie sierści. Całkiem nie wiem, co myślicie.
Davantry uśmiechnął się i pokiwał głową.
— Chyba dobrze sobie pan radzi — powiedział. — Proszę wstać i obejść kilka razy krzesło, potem przejść do drzwi i z powrotem.
Gdy tylko O’Mara wstał, pokój zakołysał się niepokojąco. Aby nie stracić równowagi, porucznik musiał złapać się tego dziwnego mebla, na którym przed chwilą siedział.
Niezgrabnie zrobił kółko. Starając się nie patrzeć na nazbyt odległą podłogę, ruszył w stronę drzwi.
Prawie mu się udało, gdy nagle się zachwiał i omal nie upadł. Wyciągnął ręce przed siebie i zdołał oprzeć się o drzwi, kolana jednak poddały się czemuś. Uniósł się poobijany, wyprostował i obrócił, aby stanąć z plecami przyciśniętymi do drzwi gabinetu. Spojrzał na bardzo odległe krzesło i obu równie odległych Ziemian.
Ten o nazwisku Craythorne obserwował go uważnie. Dwie podłużne kępki włosów nad jego oczami zbliżyły się do siebie w sposób, które wedle dawnych, ale obcych teraz wspomnień znamionował zapewne napięcie. Druga istota pokiwała głową i pokazała na chwilę zęby, co wedle tych samych wspomnień powinno oznaczać uśmiech i gest dodania odwagi.
— Bardzo dobrze, poruczniku — powiedział. — Teraz proszę z powrotem.
— Głupi pomysł — rzucił gniewnie O’Mara. — Kurde, przecież mam tylko dwie nogi!
— Wiem — stwierdził łagodnie mężczyzna. — Ale i tak proszę spróbować.
O’Mara wyrzucił z siebie kilka słów, co do których nie pamiętał nawet, że kiedyś je znał, i ostrożnie, jakkolwiek sztywno, przeszedł na środek pomieszczenia. Nagle poczuł, że przechyla się na bok. Odruchowo uniósł i rozpostarł na boki dwie masywne i niezgrabne ludzkie ręce. Jakimś cudem pomogło mu to w odzyskaniu równowagi i tym sposobem doszedł z powrotem do krzesła. Opadł na nie i ponownie sięgnął do słownika zwrotów zapomnianych.
Starszy Ziemianin przełączył coś z boku hełmu. Pole widzenia nie zmieniło się, ale nagle stało się całkiem znajome.
— Starczy na razie, poruczniku — powiedział Davantry. — Zapis został wymazany. Przed kolejnymi doświadczeniami na pewno będzie pan chciał przedyskutować sprawę z majorem.
Przy każdym następnym razie należy stopniowo wydłużać czas noszenia zapisu, aż przestanie pan odczuwać dyskomfort i będzie miał jasność, kto tu rządzi.
— Dobry początek — dodał, spoglądając na majora. — Od teraz sam pan się już wszystkim zajmie. Muszę wracać na statek. Stanowisko przewodniczącego to niekończące się pasmo obowiązków. Proszę kontaktować się ze mną tylko w razie pojawienia się poważnych problemów.
Ruszył już do drzwi, gdy major uznał, że powinien powiedzieć coś jeszcze.
— Przepraszam za porucznika, sir. Mam nadzieję, że nie poczuł się pan bardzo urażony jego językiem oraz…
Przewodniczący Davantry nie odwrócił się nawet, tylko uniósł dłoń.
— Nic się nie stało, majorze. Porucznik O’Mara nie był w pełni sobą. Wykazał się brakiem szacunku, gadatliwością i wulgarnym językiem, ponieważ stał się na chwilę Kelgianinem. A oni tacy właśnie są.
Gdy drzwi zamknęły się za nim, Craythorne roześmiał się cicho.
— Chyba nie było sensu mu wyjaśniać, że porucznik O’Mara też zawsze tak się zachowuje — mruknął pod nosem.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Taśmy edukacyjne nadal sprawiały wiele kłopotów, tyle że wraz z upływem czasu nabierali doświadczenia i mało co mogło ich już zaskoczyć. Poza tym teraz to O’Mara był odpowiedzialny za rozwiązywanie trudności z zapisami. Nawet wówczas, gdy sam zabieg przeprowadzał jego podwładny. Pod tym względem nic się nie zmieniło.
— Jak pan to robi, poruczniku Braithwaite, że zawsze wygląda pan tak nienagannie? — spytał kwaśno O’Mara. — Jedyne zagięcia na pańskim mundurze to zaprasowane kanty spodni.
Czy to jakieś uwarunkowanie wyniesione z Korpusu, coś w pańskim DNA czy może zaprzedał pan duszę diabłu krawieckiemu?
Porucznik wiedział, że to retoryczne pytanie, i odpowiedział jedynie uprzejmym uśmiechem.
— Dobrze — rzucił O’Mara. — Diagnostyk Yursedth. Co to było?
Braithwaite ponownie się uśmiechnął.
— Nie od razu doszliśmy do porozumienia. Twierdził, że przy zajmowanej obecnie w Szpitalu pozycji zasługuje na uwagę samego naczelnego psychologa. Przyznałem mu rację, dodając, że jako nowy administrator ma pan jednak o wiele więcej obowiązków, które zmusiły pana do oddelegowania mnie do tej rozmowy. Yursedth wyszedł wtedy na chwilę z siebie i kilkakrotnie określił nas obu w sposób, który można zapewne uznać za obraźliwy.
Tralthańska część jego osobowości wykazała przy tym całkiem sporą inwencję. Niemniej, upuściwszy nieco pary, zgodził się ze mną porozmawiać.
— I? — spytał O’Mara.
— Obecnie nosi cztery zapisy. Tralthański, melfiański, dwerlański i ziemski.
Sprawdziłem profile dawców i żaden z nich nie wydał mi się szczególnie kłopotliwy, zwłaszcza dla obdarzonego silną wolą Kelgianina w rodzaju Yursedtha, który ma na dodatek spore doświadczenie w tej materii. Jego własny profil nie sugerował dotąd niczego niepokojącego. Nie udało mi się znaleźć przyczyny koszmarów, które nawiedzają go we śnie i powodują dodatkowe napięcie przez kilka godzin po obudzeniu. Podobnie nie zdołałem ustalić przyczyn objawów psychosomatycznych, które niemal na pewno są związane z zasadniczym problemem, ponieważ wspomniane koszmary dotyczą bardzo podobnych zachowań. Jeśli któryś z zapisów jest kretem, jak czasem pan to określa, nie udało mi się go zidentyfikować. W ogóle to dziwna sprawa, sir, ponieważ nie ma żadnych widomych przesłanek do jej zaistnienia.
O’Mara pokiwał głową.
— Nie oczekiwał pan chyba, że zlecę panu coś łatwego, poruczniku. I co pan zamierza zrobić z tym nieistniejącym problemem?
— Pacjent znosi to coraz gorzej — odparł Braithwaite. — Przede wszystkim nie chciałbym powielać cudzych wysiłków, zwłaszcza pańskich. Yursedth był mocno wzburzony i nie wspomniał, czy zaczął pan już jakąś terapię.
O’Mara pokręcił głową.
— Ledwie zerknąłem do jego akt, aby sprawdzić obecne obciążenie pracą. Było normalne, jak na Diagnostyka z jego stażem. Najważniejsze pozostaje zatem pytanie: co zamierza pan zrobić?
Braithwaite milczał przez chwilę.
— Też sprawdziłem już, czy stres nie mógłby wynikać z przepracowania, ale niczego nie znalazłem. Zamierzam ponownie porozmawiać z pacjentem o jego snach i reakcjach psychosomatycznych, tym razem uważniej wsłuchując się w jego słowa. Jeśli na nic nie trafię, zaproponuję wymazanie melfiańskiej taśmy. Jeśli któryś z zapisów rzeczywiście powoduje te kłopoty, to najprawdopodobniej ten. Jak pan wie, sir, Melfianie mają świetne wyczucie przestrzeni i idealną koordynację ruchów, jednak jako istoty egzoszkieletowe posiadają bardzo słabo rozwinięty zmysł dotyku. Być może to fałszywy trop, nie wykluczam jednak, że zdarzająca się pacjentowi utrata czucia w nogach i innych partiach ciała może mieć z tym związek. Podobnie jak i uporczywe koszmary. Jeden z nich, zapewne najbardziej niepokojący, dotyczy sytuacji, gdy jako chirurg na melfiańskim oddziale ma zabrać się do operacji, ale nie może jej rozpocząć z powodu niewyjaśnionego, postępującego paraliżu.
Wymazałbym melfiańską taśmę i przed naniesieniem kolejnej spróbowałbym poobserwować pacjenta przez kilka dni albo tygodni, aby sprawdzić, czy niepokojące symptomy ustąpiły.
Jeśli nie ustąpią, to samo zrobiłbym kolejno z pozostałymi zapisami. Niemniej nie wiem, czy to coś da.
O’Mara oparł się w fotelu i spojrzał z chłodnym obliczem na porucznika. Wszyscy wiedzieli, że Yursedth był wykładowcą i prowadził jednocześnie własne badania medyczne związane ze wszystkimi obcymi gatunkami, w których się specjalizował. Wymazanie dłużej noszonego zapisu wiązało się zawsze z pewnymi kłopotami natury emocjonalnej. Dlatego nie zezwalano nigdy młodszym lekarzom na ich zachowywanie i usuwano zapis najpóźniej w kilka godzin po wykorzystaniu. W przypadku Yursedtha ten czas byłby szczególnie długi.
Diagnostyk musiałby najpierw oswoić się z poczuciem nagłej pustki w głowie, potem ponownie poznawać nowych dawców. Braithwaite niewątpliwie też był tego świadom.
O’Mara postanowił poprzestać na neutralnej odpowiedzi.
— Wyobrażam sobie, co Yursedth powie na tę propozycję.
— Ja nie muszę sobie niczego wyobrażać — powiedział porucznik. — Wspomniałem mu o tym, zaznaczając, że traktuję to jako ostatnią deskę ratunku. Powiedział mi z detalami, co sądzi o podobnym pomyśle. Miałem nadzieję, że zmobilizuję w ten sposób jego umysł do jakiejś reakcji, która podsunęłaby rozwiązanie zasadniczego problemu, ale bez skutku.
Usłyszałem tylko liczne inwektywy oraz żądanie, aby ktoś jeszcze wypowiedział się w tej sprawie. Konkretnie pan, sir.
— I co pan powiedział?
— Odparłem, że obarczył mnie pan wyłączną odpowiedzialnością za przypadek i że jeśli zechce pan z nim w ogóle rozmawiać, to w pierwszym rzędzie powie mu pan dokładnie to samo. — Porucznik zawahał się i dodał: — Nie wiem wszakże, co więcej byłby pan skłonny mi powiedzieć.
— Więcej nic — rzekł ostrożnie O’Mara. — Oczekuję, że będzie mi pan meldował o postępach leczenia, o ile będą jakieś. Jeśli uzna pan to za wskazane, może pan przedyskutować sprawę z kolegami, nie posuwając się jednak do dzielenia się z nimi odpowiedzialnością za przebieg terapii. Nie zamierzam niczego doradzać ani dzielić się domysłami. Spokojnie, poruczniku. Ten gorący, albo i całkiem zimny, ziemniak, jest w całości pański.
— Niemniej mam spore wątpliwości co do przyjętej przeze mnie terapii, sir. Wstyd było mi nawet ją proponować. Wymazanie zapisów to brutalny sposób, całkiem jak amputacja nogi wobec niemożliwości nastawienia zwichniętej kostki. Chciałbym spróbować czegoś mniej drastycznego. Nie proszę o radę…
— I dobrze, bo nie otrzymałby jej pan — wtrącił O’Mara.
— …tylko o pomoc techniczną we wszczepieniu podejrzanego melfiańskiego zapisu komuś innemu — ciągnął Braithwaite. — Zamiast opierać się na informacjach z drugiej ręki, chciałbym sam przyjrzeć się temu materiałowi, niejako od środka…
— Nie!
Braithwaite spojrzał na niego zdumiony.
— Wiem, że zwykle tego nie robimy i że w zasadzie jest to wbrew regułom, ale sądzę, że w tym szczególnym przypadku może to być jedyny sposób na rozwiązanie problemu bez tracenia na to wielu dni czy tygodni czasu pacjenta, który musiałby zawiesić wówczas wykłady oraz wszystkie operacje. No i doświadczyłby wielu nieprzyjemnych wrażeń. Z całym szacunkiem, sir, to pan ustalił te zasady. Słyszałem jednak, że wcześniej, zanim jeszcze stały się oficjalnymi regułami, wcale się pan nimi nie kierował.
O’Mara pamiętał ten okres. Ani on, świeżo po awansie, ani Craythorne nie wiedzieli wtedy właściwie, na co się porywają. Gdy to zrozumieli, było już za późno i O’Mara do teraz odczuwał skutki tamtych eksperymentów. Ale cóż, był młody, zapalczywy i gorliwy.
Parafrazując stare chińskie przekleństwo, pomyślał, że dane mu było żyć w ciekawych czasach.
— Nie — powtórzył spokojnie. — Personel tego działu musi być zdrowy na umyśle. Tutaj wszyscy mają zawsze być pewni tego, kim są i co robią. Dla prowadzenia terapii konieczny jest obiektywizm, który zniknie, jeśli spróbuje pan wniknąć w umysł dawcy. To bardzo intensywne przeżycie, które owocuje wieloma skrajnie subiektywnymi doznaniami.
Pozostawia emocjonalne ślady nawet po usunięciu zapisu. Nadal czułby się pan związany emocjonalnie z dawcą. Zna pan tę zasadę, ale na wszelki wypadek ją przypomnę. Każdy bliski kontakt z osobowością Innego zostawia w nas ślad. Jeśli chce pan pozostać terapeutą, nie może pan sobie pozwolić na coś podobnego. Pański umysł musi być wyłącznie pańskim.
O’Mara przerwał na chwilę, aby spojrzeć porucznikowi w oczy.
— Jeśli któryś z moich pracowników złamie tę zasadę, będzie musiał szukać nowej pracy — dodał spokojnie. — Czy to jasne?
— Tak, sir — odparł Braithwaite. — Jednak co z Diagnostykami czy starszymi lekarzami, którzy noszą czasem i do sześciu zapisów? Czy nie zostali przestrzeżeni przed wspomnianymi skutkami?
O’Mara pokręcił głową.
— Nie. Oni nic nie ryzykują, a jeśli nawet, to w niewielkim stopniu. Są zainteresowani wyłącznie wiedzą medyczną potrzebną im w bieżącej pracy. Osobowość dawcy zwykle ignorują, bo brak im czasu i chęci na zagłębianie się w podobne niuanse. To i owo potrafi niekiedy przeniknąć do ich snów, czasem pojawiają się też zaburzenia tożsamości czy koncentracji. Spotykają się jednak z odruchowymi reakcjami obronnymi, które zapewniają bezpieczeństwo. Na wszelki wypadek monitorujemy jeszcze zachowanie nosicieli z długoterminowymi zapisami pod kątem nagłych zmian w ich zachowaniu.
— Pan jednak chce zanurkować w głąb umysłu obcego — dodał z całą powagą O’Mara. — Umysłu zapewne zaburzonego, którego właściciel korzysta już być może z pomocy terapeuty własnego gatunku. To proszenie się o kłopoty, ponieważ neurozy i psychozy nie zachowują się jak inne patogeny i mogą oddziaływać międzygatunkowo. Gdyby zdarzyło się to panu, potrzebne byłoby współdziałanie obcego terapeuty i kogoś pańskiego gatunku, czyli mnie, aby doprowadzić pana do pionu. Ja zaś nie mam na to czasu.
— Przepraszam, sir — powiedział Braithwaite. — Gdy przekazywał mi pan przypadek Yursedtha, pamiętałem o pańskim zakazie przyjmowania zapisów edukacyjnych, ale nie uświadamiałem sobie powodów jego wprowadzenia. Nadal kusi mnie, aby spróbować, i sądzę, że byłby to sposób na wykrycie źródła zaburzenia, ale… zwalczę tę pokusę.
O’Mara przytaknął.
— Pańska praca niewątpliwie polega właśnie na wykrywaniu źródeł zaburzeń, jednak proszę czynić to tradycyjnymi metodami. Poprzez rozmowę, obserwację i analizę, cały czas pozostając sobą. Nie spytam nawet, czy pan to rozumie, bo gdyby odpowiedź była przecząca, musiałbym pana zwolnić.
— Rozumiem, sir — odparł Braithwaite oficjalniejszym niż kiedykolwiek tonem. — Nie wiem jednak, dlaczego tak gwałtownie zareagował pan na mój pomysł. Czy miał pan już podobne doświadczenia?
Kilka dni wcześniej porucznik nie odważyłby się zadać tego pytania, ale widocznie złożenie na jego barki większej odpowiedzialności przydało mu sił. O’Mara jednak milczał.
— Z całym szacunkiem — podjął spokojnie Braithwaite. — To mogłoby być wytłumaczenie, dlaczego przez tyle lat nie nawiązał pan żadnych bliższych więzi z personelem i uchodzi pan za osobę aspołeczną. Chociaż bardzo poważany zawodowo, nie cieszy się pan sympatią. Trudno mi uwierzyć, że ta sytuacja panu odpowiada. Czy zechciałby pan to skomentować, sir?
O’Mara spojrzał porucznikowi w oczy i stwierdził z zadowoleniem, że tamten nie odwrócił głowy. Potem westchnął i ostentacyjnie sprawdził godzinę.
— Czy coś jeszcze, poruczniku? — spytał. — Jeśli nie, jest pan wolny.
Gdy Braithwaite wyszedł, nie zaspokoiwszy ciekawości, O’Mara spróbował skupić się na papierach, których stos piętrzył się na biurku. Od czasu objęcia drugiej posady było ich dwa razy więcej. Myślami odbiegał jednak ciągle w przeszłość.
Narastająca nostalgia to bez wątpienia objaw neurozy, pomyślał z goryczą.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Porucznik O’Mara był wtedy zdecydowanie mniej pewny siebie i było to po nim widać. Zarówno gdy chodziło o mowę i zachowanie, jak i o wygląd jego munduru. To Craythorne prezentował się zawsze nienagannie niczym oficer z broszury rekrutacyjnej.
Prowadzili nawet podobne rozmowy, tyle że major zwykł przekazywać polecenia w taki sposób, jakby były przyjacielskimi radami. Poniekąd również dlatego, że obaj nie do końca wiedzieli, z czym właściwie mają do czynienia.
— Zastanawiam się, czy nie mógłbyś zajrzeć na poziom sto jedenasty — powiedział Craythorne przepraszającym tonem. — Chodzi o jakiś konflikt pomiędzy stażystami. Nie znam szczegółów, bo oficjalnie nikt się z tym do mnie nie zgłosił, jednak szef utrzymania w tamtej okolicy słyszał odgłosy kłótni. Nie możemy pozwolić na żadne tarcia międzygatunkowe.
Zajrzyj tam, jeśli łaska, i sprawdź, co się da zrobić…
— Mam nabić im kilka guzów, aby nabrali rozumu? — spytał O’Mara.
Craythorne pokręcił głową.
— Raczej przekonać ich, aby się uspokoili, zanim sprawa dojdzie do oficjalnych czynników i ktoś wyrzuci ich ze Szpitala. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian, zatem zaproponowany przez ciebie rodzaj terapii mógłby się okazać nieskuteczny nawet w twoim wykonaniu.
— To była tylko taka figura stylistyczna — mruknął O’Mara.
— Wiem. Powinniśmy wspólnie zająć się tą sprawą, ale muszę to przerzucić na twoje barki. W zamian poproszę o pełny raport z sugestiami dalszego postępowania. Przepraszam, że w ten sposób, ale stażyści Edanelt i Vosan zabierają mi o wiele więcej czasu, niż oczekiwałem.
— Przeniesienie — mruknął pod nosem O’Mara.
— Przeniesienie?
O’Mara uśmiechnął się szeroko.
— Studiuję ostatnio słowniczek terminów fachowych — powiedział. — Znam już znaczenie większości z nich. Co do tych dwóch, słyszałem przypadkiem ich rozmowę w stołówce. Zawodowo pokładają w panu jak największe zaufanie. Uważają pana za uprzejmego, wrażliwego i pełnego zrozumienia. Postrzegają pana raczej jako bliskiego przyjaciela, nie terapeutę. Nie mogłem odczytać ich emocji, bo trudno cokolwiek rozpoznać na twarzy kogoś, kto nosi czaszkę na zewnątrz, ale Edanelt powiedział w pewnej chwili, że gdyby nie był pan obcym, to chętnie nosiłby pańskie jaja…
Major zaśmiał się cicho.
— Cóż, miło, gdy człowieka doceniają.
— Nie zawsze, sir — powiedział O’Mara. — I to nie jest śmieszne. Gdyby nie był pan zawsze tak miły wobec wszystkich, personelu medycznego, podwładnych i nawet mnie, ludzie nie próbowaliby wykorzystywać pańskiego dobrego charakteru. Oczywiście wszyscy pana lubią, bo mają pana za osobę łagodną. Może nawet miękką. Chcę powiedzieć, że gdyby był pan mniej przyjaźnie nastawiony, czasem może nawet nieuprzejmy, rzadziej musiałby pan marnować czas na tych, którzy potrzebują raczej przyjacielskiej pogawędki niż terapii.
Craythorne wpatrywał się przez chwilę w blat biurka.
— Poruczniku O’Mara — powiedział, unosząc głowę i marszcząc brwi. — Proszę darować sobie te psychoanalityczne zamachy na przełożonego. Domyślam się, że to może być ciekawe, ale tylko marnuje pan cenny czas, który mógłby pan wykorzystać o wiele lepiej.
Rozumiem, że w pocie czoła zdobywał pan wiedzę o psychologii innych gatunków, pierwsze trzy tygodnie spędzając jako niańka małego Hudlarianina, jednak nabijanie ludziom guzów, chociaż to prosta i bezpośrednia metoda, nie zawsze bywa skuteczne. Na pewno znajdzie pan w jakimś słowniku słowo „subtelność”. Proszę poczytać, co ono znaczy, i postarać się częściej to stosować.
I jeszcze jedno — dodał. — Wygląd jest wizytówką człowieka. Jeśli ktoś prezentuje się nieporządnie, ludzie nie oczekują po nim, że będzie miał poukładane w głowie. Być może zbyt wielkim wymaganiem byłoby, aby zaczął się pan nosić regulaminowo, ale ten mundur został ogólnie nieźle pomyślany i skrojony. W pańskim przypadku wygląda, jakby chadzał pan na skróty tunelami serwisowymi, co zresztą może być prawdą. Proszę też czesać włosy na tyle starannie, aby było to widoczne. No i golić się trochę częściej. Tak ze trzy razy w tygodniu. A teraz czeka na pana problem na sto jedenastym. Może pan iść.
Gdy O’Mara przyciskał kciuk do płytki otwierającej drzwi, usłyszał jeszcze za sobą głos majora.
— Czy byłem dość niemiły, poruczniku?
— Nieźle to wyszło, sir — odparł O’Mara. — Ale musi pan jeszcze poćwiczyć.
Sto jedenasty był pierwszym ukończonym i w pełni urządzonym poziomem mieszkalnym przeznaczonym dla pięciu różnych form życia. Dział utrzymania był z niego bardzo dumny i obiecywał, że niebawem, albo przynajmniej jak szybko się da, pozostałe poziomy mieszkalne zostaną ukończone i doprowadzone do takiego samego standardu.
Ponieważ jednak każdy chciał tu obecnie kwaterować, w rzeczywistości warunki nie były wcale najlepsze.
O’Mara wiedział już, kogo powinien szukać, najpierw jednak zajrzał do bocznego korytarza, gdzie mieszkały osoby niebiorące udziału w sporze. Być może major uznałby to za subtelne postępowanie.
W krótkim korytarzu mieściły się kwatery Kelgian. Na kilku pierwszych drzwiach widniały napisy NIEOBECNY, W PRACY albo ŚPIĘ, NIE PRZESZKADZAĆ. W czwartej kabinie ktoś był, ale porucznik musiał dobijać się kilka długich minut, zanim w progu stanął Kelgianin z wielkimi, wyściełanymi słuchawkami, które ściągnął właśnie z uszu. Za nim widać było ekran ukazujący wnętrzności jakiejś operowanej istoty nieustalonego gatunku.
Zirytowany gospodarz poruszył energicznie sierścią.
— Uczę się. Nie słyszałem cię. Czego chcesz?
— Informacji — odparł O’Mara, wpadając w podobną manierę mowy. — Chodzi o zgłoszenia głośnych kłótni w okolicy. Czy tobie też dokuczyły?
— Tak, ale już nie dokuczają — powiedział Kelgianin. — Mój gatunek jest mało odporny na zadeptanie przez Tralthańczyków i wiwisekcję przeprowadzaną melfiańskimi szczypcami, wolałem więc nie interweniować i podjąłem inne środki zaradcze. — Postukał znacząco w słuchawki. — Idź już.
Drzwi zamknęły się z sykiem, zanim O’Mara zdążył podziękować za rozmowę.
Kilka minut później trafił na istotę typu MSVK z Eurila. Był to przypominający bociana trzynogi nielot, który zaczął jednak tak energicznie machać szczątkowymi skrzydłami, jakby zamierzał wznieść się w powietrze. Tokował tak szybko i gniewnie, że nijak nie można było mu przerwać.
— Musicie coś z tym zrobić! — powtarzał raz za razem. — Musicie powstrzymać jakoś te piekielne awantury. Gdy odwiedzają się nawzajem, aby podyskutować o wykładach, nie jest jeszcze najgorzej. Słychać, jak Tralthańczycy na siebie pohukują, zwłaszcza gdy podniosą głos. Melfianie robią wtedy hałas, jakby kijami o ściany uderzali. Ale to wszystko jest do zniesienia. Potem jednak wracają do siebie na noc. Przez jakąś godzinę jest spokój i zaczynamy już czuć się bezpiecznie, jednak potem… Gdy zasypiają, hałas niemal strąca nas z grzędy. Potem jedni i drudzy otwierają drzwi i zaczynają oskarżać się nawzajem o hałasy, i to dopiero jest rwetes. Ostatecznie wszyscy się budzą i trzeba mieć szczęście, aby złapać do rana choć trochę snu. A wykładowcy zarzucają nam potem w przykry sposób, że nie uważamy na zajęciach. Teraz jest cicho, bo szykują się do snu, ale w każdej chwili… Brak mi kłów czy pazurów, ale czasem mam ochotę zamordować któregoś z nich. Któregokolwiek. Musicie coś z tym zrobić, zanim ktoś silniejszy wpadnie na podobny pomysł.
O’Mara uniósł obie dłonie, prosząc o chwilę ciszy. Było gorzej, niż przypuszczał.
Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zdecydować się na łagodną perswazję w stylu Craythorne’a, ostatecznie uznał jednak, że to nie pomoże. Sytuacja była bardzo poważna i wymagała zdecydowanych działań.
— Zgłaszając się na staż, wiedziałeś, że będziesz musiał przebywać między istotami wielu różnych ras — powiedział surowym tonem. — Czyżby okazało się to wyzwaniem ponad twoje siły?
Bocianowaty nie odpowiedział. O’Mara nie potrafił wyczytać nic z pierzastego oblicza, odniósł jednak wrażenie, że tamtemu zrobiło się trochę nieswojo. Być może jednak zawoalowana sugestia konieczności opuszczenia Szpitala była ciosem poniżej pasa, zwłaszcza w odniesieniu do jednej z ofiar, nie sprawców.
— Spokojnie, to byłaby ostateczność. Czy próbowałeś rozmawiać z nimi, przedstawiając swój problem?
— Najpierw zwróciłem się do jednego z Tralthańczyków. Powiedział, że mu przykro, ale wielu jego pobratymców wydaje różne odgłosy przez sen i że nic na to nie poradzi, chyba żeby wstrzymał oddech. Wydawał się rozdrażniony, jak każdy, kto nie może się wyspać.
Uznałem, że irytowanie kogoś dwanaście razy cięższego byłoby nadmiernym ryzykiem, spróbowałem więc zagadać do Melfian, którzy są podobno spokojniejsi niż Tralthańczycy.
Okazało się, że niekoniecznie. Zostałem poczęstowany takim słownictwem, że aż autotranslator odmówił współpracy. Teraz nie rozmawiam z żadnym z nich.
— Ale przecież kontaktujecie się chyba podczas zajęć? — spytał O’Mara. — Albo na oddziałach, w stołówce czy na poziomie rekreacyjnym.
— Niewiele. Głównie wtedy, gdy odpowiadamy na pytania wykładowcy albo siostry przełożonej. Albo gdy rozmawiamy z pacjentami. Jeśli oni chrapią czasem, to nie tutaj i temat nie wypływa. Stołówka jest dość duża, aby każdy mógł siedzieć ze swoimi i nie obrzydzać sobie obiadu widokiem obcych i ich jedzenia. To samo dotyczy poziomu rekreacyjnego.
Wygodniej jest trzymać się osobno. Oni w swoim gronie, my w swoim. Nie myślę tylko o chrapiących Tralthańczykach i Melfianach, ale o wszystkich obcych.
O’Mara chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Tak naprawdę nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. Było gorzej, niż myślał.
Niewielki Nidiańczyk, który otworzył następne drzwi, nie różnił się dla O’Mary niczym od pozostałych przedstawicieli tej rasy, jednak w drugą stronę nie działało to tak samo.
— Jesteś tym drugim ziemskim psychologiem. Nazywasz się O’Mara — powiedział futrzak. Nawet po przepuszczeniu przez autotranslator jego mowa przypominała szczekanie. — Co ma psycholog do tego hałasu? Powiesz mi, żebym zaczął myśleć o czymś przyjemnym i przestał się przejmować? Dasz na uspokojenie? Bo przecież nie przerzucisz ich na drugi koniec galaktyki. Więc jak?
— Zgadzam się, że masz powody do narzekania — powiedział O’Mara, starając się nie podnosić głosu na szczekliwca.
— Narzekania? — warknął Nidiańczyk. — Ja żądam przeniesienia. Mam do tego prawo.
Na sto czternastym są kwatery Nidiańczyków. Widziałem, jak utrzymanie przy nich pracowało.
— Sto czternasty będzie nie tylko dla Nidiańczyków — zauważył O’Mara, ale rozmówca go nie słuchał.
— Nie umeblowali jeszcze wszystkiego i pewnie nie jest tam nawet w połowie tak wygodnie jak tutaj, ale starczy mi prycza, krzesło i konsola. Wreszcie mógłbym uczyć się i spać w spokoju, bo przecież ekipy nie wiercą w nocy…
Przerwał im narastający, zawodzący dźwięk dobiegający z drugiego końca korytarza.
Brzmiał jak modulowany sygnał rożka mgłowego. Ucichł po chwili, jednak cisza trwała zaledwie kilkanaście sekund. Dość, aby pomyśleć, że już po wszystkim. Ściany i drzwi musiały w jakimś stopniu go tłumić, ale chwilami schodził na tak niskie rejestry, że nie tylko podłoga drżała, ale i uszy zaczynały pobolewać. Zanim O’Mara zdołał cokolwiek powiedzieć, pojawił się nowy hałas, jakby nieregularne postukiwanie olbrzymich kastanietów. Chwile ciszy, wolne od tralthańskiego chrapania, wypełniło szczękanie szczypiec śpiących Melfian.
Oba odgłosy uzupełniały się świetnie, przy czym nie zawsze były aż tak głośne, jednak przez powtarzalność bez dwóch zdań mogły zszargać nerwy. Nawet O’Mara musiał w pewnej chwili zacisnąć mocniej zęby.
— Nie mówiłem? — rzucił Nidiańczyk. — No i co zamierzasz z tym zrobić?
O’Mara milczał. Nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Gdzieś obok dołączył kolejny zestaw kastanietów, umilkł jednak szybko. Syknęły otwierane drzwi, a Melfianin, który z nich się wyłonił, przeszedł ukosem przez korytarz i uderzył szczypcami w dzwonek kwatery Tralthańczyków. Po chwili w progu pojawiła się masywna głowa lokatora. Przez chwilę obie istoty wymieniały uwagi na temat sytuacji. Ich autotranslatory co rusz piszczały rozgłośnie, napotykając wyrazy, które nie zostały wprowadzone do słowników. O’Mara pokręcił głową.
— O, i tak to wygląda, kurka wodna mać — rzucił Nidiańczyk i zamknął drzwi.
O’Mara obserwował przez kilka minut kłócących się obcych, aż nabrał pewności, że nie zamierzają sięgać po nic więcej niż wyzwiska. Nie uważał się za tchórza, ale w tej sytuacji naprawdę nie był pewien, czy powinien interweniować. Ostatecznie nie był w stanie podsunąć im żadnego rozwiązania i najpewniej powiększyłby jedynie ogólny poziom hałasu.
Najpierw musiał porozmawiać z kimś innym.
Najlepiej z lekarzem.
Muszę poszukać przyjaznego i małomównego lekarza, pomyślał. Lekarza, który nie będzie ani Tralthańczykiem, ani Melfianinem, ale który będzie wiedział sporo o zachowaniu tych gatunków w warunkach stresu.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
Starszy wykładowca Mannen był Ziemianinem w trudnym do określenia wieku. Mimo zmarszczek i łysiny robił młodzieńcze wręcz wrażenie. Na jego biurku piętrzyły się rozłożone skrypty i taśmy, pod nogami kręcił się brązowo-biały szczeniak. Był już całkiem dobrze ułożony i chodził wszędzie za swoim panem. Nie miał wstępu jedynie na oddział i powiadano, że sypiał z Mannenem w jednym łóżku. Wykładowca nigdy temu oficjalnie nie zaprzeczył. Teraz uniósł oczy znad papierów, skinął głową, rozpoznawszy gościa, i wskazał mu krzesło. Potem czekał w milczeniu.
— Psiak się chyba już zaaklimatyzował? — spytał O’Mara po chwili wahania.
Mannen kiwnął głową.
— Jeśli zaczyna pan od psa, to chyba chodzi o jakąś przysługę? — spytał z uśmiechem. — Ma pan szczęście, że złapał mnie między wykładami. Czym mogę panu służyć przez… — Spojrzał na zegarek. — Przez najbliższe dziewięć i pół minuty?
— Czasy mamy takie, że teraz każdy jest psychologiem — mruknął O’Mara melancholijnie. — Potrzebuję paru informacji i porady, może psychologicznej, może też i medycznej. Chodzi o Tralthańczyków i Melfian. Sprawa wygląda następująco…
Opisał pokrótce konflikt, który rozwinął się na poziomie sto jedenastym, wyłączając w to ksenofobiczne reakcje otoczenia. Mannen uniósł nagle rękę i wystukał coś na komunikatorze.
— To potrwa dłużej niż dziewięć minut — zauważył. — Sala wykładowa numer osiemnaście? Niestety, spóźnię się. Przekażcie stażyście Yursedthowi, aby zajął się grupą do mojego przybycia. Koniec. — Spojrzał na O’Marę. — Problem w tym, że przyjmujemy tu tylko najlepszych. Yursedth uważa, że wie o położnictwie Kelgian więcej niż ja. Może zresztą ma rację. Ucieszy się, mogąc mnie zastąpić, chociaż grupa niekoniecznie. Jednak dość o moich kłopotach. Zajmijmy się pańskim problemem.
Mannen przerwał i cień troski przebiegł przez jego twarz.
— Jak dotąd nie zasypiają na zajęciach, chociaż niektórzy, zwykle głośni, rzeczywiście zrobili się bardziej milczący. Mylnie sądziłem, że zaczęli po prostu uważać, chociaż nie rozumiałem, dlaczego jednocześnie ich oceny lecą na łeb na szyję. Tak więc widzi pan, to również i mój problem, skoro ma poważny wpływ na osiągnięcia naszych studentów. Czy wpadł pan na jakieś rozwiązanie, poruczniku?
O’Mara pokręcił głową, potem jednak przytaknął niepewnie.
— Nie całkiem. Chyba że istnieje jakiś sposób, aby wyleczyć z chrapania.
— Chrapanie jest przypadłością występującą u pięciu procent mieszkańców galaktyki — odparł Mannen. — Nie jest to również żadna anomalia ani zjawisko zagrażające zdrowiu, chyba że kogoś mocno tym zdenerwujemy i po prostu nam przyłoży. Nie wiąże się z zaburzeniami psychicznymi. Zwykle chrapiący są całkiem normalni, nie wymagają zatem psychoterapii. Na każdej planecie istnieją różne tradycyjne sposoby przeciwdziałania, wszystkie równie nieefektywne. Jedyną skuteczną metodą jest obudzenie chrapiącego, co oznacza jednak pozbawienie snu. A tego nie chcemy.
Jeśli zaś chodzi o mechanizm chrapania, u Ziemian jest to związane ze zwiotczeniem podniebienia, które opada trochę podczas snu w pozycji na wznak — podjął Mannen, wpadając w ton wykładowcy. — W przypadku Tralthańczyków, którzy wszystko, włącznie ze spaniem, robią na stojąco, też chodzi o zwiotczenie mięśni, które kierują powietrze z czterech tchawic do kanału ze strunami głosowymi. Nazywają to „nocnym gadaniem”. Przyczyna, dla której Melfianie szczękają przez sen szczypcami, jest nieco bardziej złożona i nader ciekawa. Ale przepraszam, poruczniku, rozumiem, że nie chodzi panu o zbadanie przyczyn, lecz o znalezienie rozwiązania tego problemu. Czy to, co powiedziałem, może być panu pomocne?
O’Mara zachował dyplomatyczne milczenie.
— Tak myślałem — mruknął Mannen. — Co do leczenia, interwencja chirurgiczna nie wydaje mi się dobrym rozwiązaniem. Nie możemy nakazać naszym stażystom, aby poddali się niebezpiecznym, a czasem i ryzykownym zabiegom tylko dlatego, że bezwiednie hałasują po nocy. Szybko zostalibyśmy bez stażystów, a Rada Medyczna podniosłaby wielki rwetes.
Sądzę, że powinniśmy poszukać raczej technicznych środków zaradczych. Na przykład lokując chrapiących gdzieś dalej albo lepiej wyciszając kwatery.
O’Mara zastanowił się chwilę.
— Gdy Szpital w pełni rozwinie swą działalność, będziemy tu mieli spory tłok. Nie da się tak odsunąć kwater, aby chrapiący pozostawali z dala od pozostałych. Ale to pan już z pewnością wie, sir. Gdy pytałem w utrzymaniu, powiedziano mi, że maksymalnie wyciszono już pokoje zajmowane przez Tralthańczyków i Melfian. Nic więcej zrobić się nie da, bo wtedy dojdzie do zniekształceń zwykłych dźwięków. Nawet rozmowa, muzyka czy dźwięki z kanałów rozrywkowych brzmiałyby jak przytłumione. Nikt by tego nie chciał.
— A co z ekranami ciszy? — spytał Mannen.
— Większość oddziałów została w nie wyposażona, aby oszczędzić stresu pacjentom.
Niemniej w utrzymaniu twierdzą, że to bardzo drogie urządzenia, a budżet psychologii jest proporcjonalny do wielkości naszego działu.
— Owszem, są drogie — zgodził się Mannen. — Niemniej dział nauczania ma budżet wręcz gigantyczny. Chętnie uszczknę z niego trochę środków, aby oszczędzić sobie problemów ze studentami. Proszę tylko powiedzieć, ilu modułów potrzeba, a porozmawiam z majorem Craythorne’em o ich zamówieniu. Tak więc pański problem został rozwiązany.
Dlaczego nadal wygląda pan na strapionego?
— Przepraszam, sir, ale to tylko jedna sprawa. Ekrany nie zostaną zainstalowane wcześniej niż za kilka tygodni czy miesięcy. Do tego czasu ten drugi problem może przerodzić się w poważny konflikt.
— Słucham — powiedział Mannen.
— Wiemy, że brak snu wywołuje rozdrażnienie — zaczął O’Mara, starając się nie mówić jak wykładowca. — Zwykle znika ono dość szybko, jeśli jednak niedobór snu będzie się powtarzać, może to spowodować ogólne pogorszenie samopoczucia i zmianę nastawienia wobec otoczenia. Już teraz wykryłem jednoznacznie ksenofobiczne elementy w postawach kelgiańskich, eurilańskich i nidiańskich stażystów. Z czasem będą tu mieszkać i pracować przedstawiciele co najmniej sześćdziesięciu gatunków, niekiedy bardzo niezwykłych, zawsze jednak inteligentnych. Sądzę, że nie należy dopuszczać do stworzenia jednorasowych enklaw, w których wszyscy będą dzielili te same zwyczaje i tak samo będą spędzali wolny czas. To ma być szpital dla całej galaktyki. W założeniach najlepszy i największy. Jeśli ma nam się udać, musimy podjąć działania integracyjne. Kluczem będzie różnorodność i wielość kontaktów interkulturowych. Nie tylko podczas zajęć czy na oddziałach…
Urwał, gdy Mannen uniósł rękę.
— Poruczniku, nie musi pan uczyć ojca dzieci robić.
— Przepraszam, sir — mruknął O’Mara. — To coś, o czym ostatnio wiele myślałem.
Mannen pokiwał głową i spojrzał na zegarek.
— Dobrze. A czego dokładnie oczekiwałby pan ode mnie?
— Chciałbym, aby spróbował pan wpłynąć na studentów — odparł szybko porucznik. — Nie chodzi o to, by cokolwiek im pan wmawiał. Starczy trochę sugestii. Kliniczne zagadnienia to nie wszystko. Dobrze byłoby, gdyby podczas każdego wykładu przeznaczył pan kilka minut, więcej, jeśli będzie można, na rozmowę o ich osobistych odczuciach i postępach. Jak surowy, ale troskliwy ojciec. Wspomniał pan, że zauważył ich zmęczenie i spadek wyników w nauce, tylko nie znał przyczyny. Proszę powiedzieć im o planie zainstalowania ekranów ciszy wszędzie tam, gdzie okażą się potrzebne, dodając jednak, że niestety, nie stanie się to od razu i niektórzy będą musieli pomęczyć się jeszcze przez kilka miesięcy. Nie mówiąc tego wprost, zasugeruje im pan, że ich zdolności adaptacyjne w tej sytuacji też staną się przedmiotem oceny. Podobnie jak zdolność zrozumienia potrzeb przedstawicieli innych gatunków, ich zachowań i odczuć. W ten sposób ci, którzy dostaną ekrany jako ostatni, będą mieli słuszne powody do dumy.
Nie rozmawiałem o tym jeszcze z moim szefem — dodał szybko. — Jednak zrobię to i jestem pewien, że major Craythorne chętnie podejmie się czegoś podobnego. Jest w tym o wiele lepszy ode mnie.
— Chyba nie byłby skłonny się z tym zgodzić — mruknął Mannen. — To już wszystko?
O’Mara zawahał się.
— Nie, sir. Nie wiem dokładnie, jak to zrobić, ale czy dałoby się tak poprowadzić zajęcia, aby nie wszyscy równo z nich korzystali? Mam na myśli zwłaszcza kontekst niektórych zadanych prac. Chodzi o to, aby różny poziom zrozumienia i ogólnej wiedzy potrzebnej do ich wykonania zmuszał pańskich podopiecznych do samodzielnych poszukiwań poza salami wykładowymi i oddziałami, na których praktykują. Najlepiej w dyskusjach z innymi studentami. Niech pojawi się coś, co skłoni ich do nawiązywania osobistych kontaktów. Czy to możliwe?
— Zapewne tak — powiedział Mannen. — Chociaż niełatwe… Będę musiał zmienić…
Poruczniku, ma pan naprawdę niegodziwe pomysły.
Zadowolony O’Mara pokiwał głową.
— Jestem psychologiem, sir.
Mannen spojrzał na niego podejrzliwie.
— Niemniej mają one sens i mogą się sprawdzić. Zrobię, jak pan proponuje. Nie jestem psychologiem, ale jako doświadczony belfer potrafię wyczuć, gdy ktoś coś przede mną ukrywa. Co jeszcze lęgnie się panu w głowie, poruczniku?
O’Marze zrobiło się przez chwilę gorąco.
— Wolałbym nie mówić, sir — odparł po krótkim wahaniu. — Major powierzył mi odpowiedzialność za tę sprawę, ale kolejny pomysł jest trochę niezwykły. Skuteczny może, ale i drastyczny. Nie przemyślałem go jeszcze do końca i nie wiem, czy na pewno zadziała, lepiej więc, aby nie znał pan szczegółów.
Mannen przytaknął, ponownie sprawdził czas i zerwał się na nogi.
— Tylko niech pan nie zniszczy Szpitala — powiedział.
— Nie zniszczę — odparł O’Mara. W każdym razie nie cały, dodał w myślach i także wstał.
Potem zajrzał do swojej kwatery, gdzie przebrał się w najstarszy i najbrudniejszy kombinezon, jaki mu się ostał. Pralnia odsyłała go regularnie z adnotacją, że coś takiego nadaje się tylko do zsypu. Major Craythorne i tak najpewniej nie byłby zachwycony tym, co O’Mara zamierzał zrobić, i porucznik wolał nie dokładać do tego zarzutów o zniszczenie kolejnego munduru. Musiał wejść do tuneli serwisowych pod stołówką, a stamtąd nikt nigdy nie wychodził czysty.
Odszukał technika Lennetha, który grzebał w jednym z licznych robotów zajmujących się w Szpitalu sprzątaniem, wydawaniem posiłków i kontrolą systemów. Lenneth miał na sobie aż dwa kombinezony robocze, ale Kelgianie zawsze nadmiernie troszczyli się o bezpieczeństwo swojej sierści.
— O’Mara — przywitał go technik. — Czego chcesz?
— Dużej przysługi — odparł psycholog.
— Ziemianie nie zawsze mówią wprost, czego chcą — zauważył Lenneth. — Czy to znaczy, że oczekujesz wzajemności za to, co ty zrobiłeś dla mnie?
O’Mara pokręcił głową.
— Nie masz wobec mnie żadnych zobowiązań. Jeśli potraktujesz to jako wzajemność, będziemy kwita. Ale jeśli po prostu spełnisz moją prośbę, wtedy będę ci coś winien i to może ci się przydać w przyszłości. Zgoda?
— Chyba trochę się zgubiłem — mruknął Kelgianin. — Ale to nic. Dzięki twojej pomocy przy usuwaniu awarii przepompowni w tralthańskim systemie kanalizacyjnym dostałem awans, więc tak czy siak, zrobię, o co prosisz. Co to jest?
— Po pierwsze, czy nadal sprzątasz w stołówce, używając tych wielkich maszyn?
— Tak.
— Dobrze. Przy następnym sprzątaniu, które będzie za sześć godzin, chcę sam poprowadzić tę maszynę. Poproszę cię o instruktaż, jak operować tym bydlęciem między stolikami, ale tak naprawdę zamierzam…
Im dłużej mówił, tym gwałtowniejsze było falowanie sierści Kelgianina. W końcu wyglądał tak, jakby pod jego futrem grasowało stado dzikich łasic.
— Obaj za to wylecimy! — powiedział wreszcie, gdy O’Mara skończył. — Na pewno nie potrzebujesz porady psychologa?
— Nie sądzę, aby nas wyrzucili — stwierdził O’Mara. — A już na pewno nie obu. Potem omówimy szczegóły, ale zadbam, żebyś został na najbliższe godziny skierowany do innych prac z dala od stołówki. Jakby co, nie będzie na ciebie. Dam ci nawet rozkaz na piśmie, ale nie pokazuj go nikomu, dopóki nie spróbują cię oskarżać. Ostatecznie zwykły technik, nawet pierwszej klasy, nie może odmówić wykonania rozkazu porucznika, prawda?
W ostatnich godzinach przed popełnieniem niegodziwego czynu O’Mara próbował się zdrzemnąć, ale nic mu z tego nie wyszło. W końcu siadł i napisał raport dla Craythorne’a. Od razu, niejako z wyprzedzeniem, dodał też wnioski. Starał się przedstawić wszystko w logiczny i przejrzysty sposób, aby ułatwić majorowi lekturę. Poza tym mógł to być jego ostatni raport przygotowany w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego.
Niemniej gdy położył go następnego dnia na biurku majora, Craythorne tylko zerknął na pierwszą stronę i odsunął wydruk na bok. O’Mara po raz pierwszy ujrzał swojego przełożonego w stanie wzburzenia.
— Dziękuję, poruczniku, ale nie mam czasu na lekturę. Musimy zająć się czymś ważniejszym. Ktoś dokonał wczoraj szeregu zniszczeń w stołówce. Część umeblowania została wyrwana z mocowań i połamana na kawałki. Zrobiono to za pomocą maszyny do sprzątania, i nie był to przypadek. Wszystko wskazuje na akt rozmyślnego wandalizmu. Ktoś wykorzystał czas, gdy osoba odpowiedzialna za ten odcinek została skierowana do innych prac. Zniszczenia będą łatwe do naprawy, chcę jednak, aby udał się pan tam zaraz i ustalił, kto to zrobił i dlaczego.
— Wiem, kto to zrobił i dlaczego — odparł O’Mara. — Zawarłem to w raporcie, sir.
Craythorne zamrugał powoli. Potem, nie odrywając spojrzenia od twarzy porucznika, sięgnął po raport i położył go przed sobą.
— W tej sytuacji znajdę czas, aby go przeczytać — powiedział.
Tekst liczył pięć stron. Major odezwał się dopiero wtedy, gdy skończył czytać ostatnią. Wsparł łokcie na blacie biurka i na krótką chwilę schował twarz w dłoniach. W końcu spojrzał ponownie na porucznika.
— Gdy wspomniał pan o nabijaniu guzów, sądziłem, że to tylko żart — powiedział.
— Nikogo nie uderzyłem, sir — zaprotestował O’Mara. — Zmusiłem ich tylko, aby zbliżyli się i zaczęli rozmawiać. Zniszczenia w stołówce zostały starannie zaplanowane. Od teraz nie będzie tam dość miejsca, aby każda grupa gatunkowa mogła znaleźć własny kąt. Będą musieli jadać razem, korzystając ze stołów i siedzisk zaprojektowanych dla innych ras. Z początku pewnie będzie wiele narzekania na nawyki żywieniowe obcych, z czasem jednak dogadają się, a wtedy zrozumienie weźmie górę. Gdy zniknie izolacja w obrębie grup, zniknie też wrogość pomiędzy grupami. Starszy wykładowca Mannen tak zmieni swój sposób prowadzenia wykładów, aby dodatkowo zachęcać ich do dyskusji w wolnym czasie. Będzie to poniekąd warunek uzyskania najlepszych ocen podczas egzaminów.
Ponadto Mannen znalazł fundusze na instalację ekranów ciszy w niektórych kwaterach mieszkalnych, chociaż jeśli mój pomysł wypali i stażyści przestaną wściekać się na cudze chrapanie, ekrany mogą okazać się już zbędne. Na razie jednak musimy dać sobie czas, aby całość zaczęła działać.
— I dlatego chce pan, aby opóźniać maksymalnie naprawę zniszczeń w stołówce — powiedział Craythorne, stukając palcem w raport.
— Tak, sir. Potrzebuję jednak pańskiej pomocy. Zajmuję zbyt niskie stanowisko, aby dyktować cokolwiek utrzymaniu. Pan może im powiedzieć, aby się nie spieszyli. Jeśli chodzi o stażystów, nasz dział mógłby się włączyć. Mam na myśli wprowadzenie szczególnej zachęty, czegoś na kształt rywalizacji zawodowej. Taśmy edukacyjne staną się niebawem dostępne dla personelu. Na początku tylko dla starszych stażem, ale studenci też będą ich ciekawi. Być może moglibyśmy, we współpracy z doktorem Mannenem, wprowadzić zasadę, że jeśli ktoś nie wykaże się daleko idącą skłonnością i zdolnością do rozumienia postaw i zachowań przedstawicieli innych gatunków, nie zostanie dopuszczony do hipnozapisów.
Zacząć możemy od rozpowszechnienia opinii, że każdy, kto ma awersję do korzystania z mebli obcych i nie chce zawierać wśród nich przyjaźni czy znajomości, to po prostu mięczak.
Albo jego odpowiednik w językach obcych.
Craythorne przytaknął.
— Z raportu wynika, że proponuje pan też takie przeorganizowanie grafiku dyżurów i pór posiłków, aby w stołówce nigdy nie było dość pustych stolików. W zasadzie moglibyśmy uczynić to stałą zasadą jako część procesu aklimatyzacji. Dział utrzymania będzie wprawdzie narzekał, ale oni zawsze narzekają. Inni zaś pogodzą się z czasem z tą niewygodą i uznają ją za stały element pejzażu Szpitala.
Ponownie postukał w raport.
— Podoba mi się to, O’Mara. Pańskie zalecenia zostaną natychmiast wprowadzone w życie. Dobra robota.
O’Mara skinął głową. Dodatkowo cieszył się i z tego, że obyło się bez komentarzy.
— Dobrze pan sobie poradził, chociaż muszę przyznać, że wybrał pan nad wyraz nieortodoksyjną metodę. Aż waham się zlecić panu nowe zadanie. Niemniej jedno mnie zdumiało.
— Tak, sir?
— Otóż dotąd nie przypuszczałem, że znajdzie się ktoś gotów wyświadczyć panu przysługę.
Gdy porucznik wychodził z gabinetu, usłyszał jeszcze za sobą:
— Proszę zapomnieć ostatnie zdanie, O’Mara. Ćwiczę tylko brak ogłady.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Craythorne wahał się przez trzy dni, aż w końcu przekazał O’Marze kolejną sprawę.
Sam był zajęty realizacją projektu urzędowej dewastacji stołówki i wyjaśnianiem powstających przy tym nieporozumień i rzadko bywał ostatnio w gabinecie. Nic dziwnego zatem, że polecenie przygotował na piśmie, w postaci odręcznie skreślonej notatki, do której dołączył wyciąg z akt jednego ze stażystów. O’Mara zaczął od tego drugiego.
Dotyczy: Thornnastor, typ FGLI. Gatunek: Tralthańczyk. Wiek: 87 lat standardowych ze średnią przewidywaną długością życia 150 lat. Ukończył z wyróżnieniem Wydział Medyczny Uniwersytetu w Howth na Tralcie. 12 lat służby w roli konsultanta medycznego przy wielogatunkowych programach budowlanych w układach planetarnych Ballildon, Corso i Lentallet. Brak bliskiej rodziny czy bliskich związków pozarodzinnych. Przyjęty na zaawansowany kurs chirurgiczny jako stażysta Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego. Pierwsze przyjęcie taśmy edukacyjnej przebiegło bezproblemowo. Wydano zgodę na zatrzymanie zapisu do chwili zakończenia trwających badań naukowych, kiedy to T. ma otrzymać propozycję zatrudnienia w Szpitalu na stanowisku starszego lekarza. Dotychczasowy przebieg stażu bez zarzutu. Zmiana na gorsze nastąpiła mniej więcej przed trzema tygodniami.
Starszy wykładowca chce zbadania sprawy, zanim zatrudni T. Jego obecny adres zamieszkania: poziom 111, pokój 18.
Notatka dopowiadała: „Może to tylko tęsknota za domem albo kryzys wieku średniego. Porozmawiaj z nim i sprawdź, co się dzieje. Tylko nie bij za mocno”.
O’Mara pomyślał, że major widocznie nadal ćwiczy szorstki sposób bycia.
Jeśli Thornnastor nie prowadził akurat życia towarzyskiego ani nie wypoczywał na poziomie rekreacyjnym, to wedle grafiku dyżurów powinien być u siebie. Do regulaminowej pory wypoczynku została mu jeszcze godzina. Wysiadając z windy na sto jedenastym i szukając właściwego pokoju, O’Mara zastanawiał się, czy nie chodzi przypadkiem o jednego z chrapaczy. Podchodząc do drzwi, słyszał i wyczuwał delikatne drgania podłogi.
— Nazywam się O’Mara — powiedział, starając się zachować pewność siebie wobec inteligentnego sześcionogiego słonia, który mógł być emocjonalnie niezrównoważony. — Jestem z działu psychologii. Jeśli można, chciałbym porozmawiać chwilkę.
— Znam cię, O’Mara — odparł Thornnastor. — Wejdź, chociaż nie rozgościsz się. Nie ma u mnie żadnych mebli. Proponuję, byś usiadł na krawędzi zagłębienia noclegowego.
Kwatera Thornnastora była bardzo obszerna, chociaż malała znacząco przy rozmiarach gospodarza.
Ściany pokrywały zdjęcia przedstawiające krajobrazy jego planety i sceny, których znaczenia O’Mara nie potrafił się nawet domyślić. Kilka silnie pachnących pnączy maskowało drzwi do łazienki. Pod jedną ze ścian stał półkolisty regał z włączonym ekranem, rejestratorem i nagraniami skryptów. Głębokie kwadratowe zagłębienie noclegowe zostało wyposażone w rampę wejściową. O’Mara zszedł po niej, aż podłoga znalazła się na wysokości jego kolan, obrócił się i przysiadł bokiem. Dłonie przycisnął do grubej, miękkiej wykładziny.
— Dziękuję — powiedział, szukając w myślach jakiegoś pozytywnego zdania do wygłoszenia. — Wygodnie tutaj.
— Mój gatunek nie wymaga szczególnego komfortu — odparł Thornnastor. — Wykładzina tłumi odgłos moich kroków, aby sąsiedzi mieli trochę spokoju. Oderwałem się od nauki, skoro było trzeba… — Wskazał na ekran. — Jednak nie chciałbym tracić zbyt wiele czasu.
Zapis, który Thornnastor nosił w głowie, pochodził od Kelgianina. Zapewne było to powodem obecnego lakonicznego, ale i bezpośredniego sposobu wypowiadania się Tralthańczyka.
— Nie chcę marnować niczyjego czasu — stwierdził O’Mara. — Starszy wykładowca Mannen poprosił mnie, abym porozmawiał z tobą o twoich ostatnich kłopotach w pracy.
Niepokoi go, że nagle obniżyłeś loty. Zaczęło się kilka dni po tym, jak przyjąłeś kelgiański hipnozapis, podejrzewamy więc, że sprawa ma podłoże psychologiczne. Zechciałbyś powiedzieć coś na ten temat?
Thornnastor spojrzał jednym okiem na ekran i sięgnął macką, wyłączając urządzenie.
Potem obie pary oczu zwróciły się w stronę psychologa. Przez chwilę panowała cisza.
— Jeśli potrzebujesz czasu do zastanowienia, poczekam — powiedział O’Mara. — Jeśli jednak nie chcesz o tym rozmawiać, ciekawi mnie dlaczego.
Tralthańczyk zahuczał niczym rożek mgłowy. Autotranslator nie przetłumaczył tego dźwięku. O’Mara westchnął.
— Były na tym poziomie skargi na nocne hałasy, utrudniające spanie. Problem został rozwiązany. Brak snu może wpłynąć negatywnie na zdolność koncentracji. Czy o to chodzi?
— Nie — odparł Thornnastor.
— Czy odczułeś brak zrozumienia ze strony kolegów lub wykładowców? — pytał dalej O’Mara. — Czy zrobili albo powiedzieli coś, co zaburzyło twoje poczucie bezpieczeństwa?
Czy nawiązałeś jakiś bliski emocjonalny albo seksualny kontakt?
— Nie — powtórzył Tralthańczyk.
— Chodzi więc o zapis edukacyjny? — nalegał O’Mara.
Obcy nie odpowiedział.
Powinienem był pójść na stomatologię, pomyślał porucznik. To całkiem jak wyrywanie zębów.
— Najwyraźniej chodzi o problem związany z zapisem — powiedział, zachowując cierpliwość. — Moim zadaniem jest pomóc ci go rozwiązać. Nie mogę jednak tego zrobić, skoro nie wiem, w czym rzecz. Wydaje mi się, że chciałbyś o tym porozmawiać. Słucham zatem.
Thornnastor wydał kolejny nieprzetłumaczalny dźwięk. O’Mara poczuł wibracje aż w żołądku.
— To głupie. Dziwne. Nie rozumiem, dlaczego tak się czuję. Nie ma do tego żadnego powodu — powiedział nagle słoniowaty.
— To czysto subiektywna ocena — stwierdził O’Mara. — Trudno mi się na tym opierać, zwłaszcza jeśli czujesz się zagubiony. Nie spiesz się, opisz te odczucia.
Tralthańczyk tupnął energicznie dwoma środkowymi nogami. Drżenie podłogi odczuwało się nawet przez wykładzinę. Wśród Tralthańczyków taki gest oznaczał irytację; w tym konkretnym przypadku mogło chodzić o złość na samego siebie. Zapewne była to też wskazówka, że stażysta chce jednak rozmawiać.
— Dopadła mnie nagle tęsknota za domem — powiedział Thornnastor powoli, jakby ze wstydem. — Chodzi jednak o całkiem obce istoty i świat, na którym nigdy nie byłem. To bez sensu. Ktoś tak zrównoważony jak ja nie powinien odczuwać czegoś podobnego.
Czyli rzeczywiście chodzi o zapis, pomyślał O’Mara. W końcu się dowiedział, w czym tkwił problem. Zgodnie z regułami wpajanymi przez majora oznaczało to, że zrobił pierwszy krok dla rozwiązania tegoż problemu. Od tej chwili jednak miał przed sobą dwóch pacjentów: jednego, który górował nad nim niczym ponury słoń, i drugiego, znajdującego się być może na drugim końcu galaktyki. Przy czym ten drugi mógł nawet już nie żyć.
— Niekoniecznie — powiedział. — Powodem może być jakaś szczególna cecha umysłu dawcy, nie twojego. Ty poznałeś go od środka. Opowiedz mi o nim.
— Nie — stwierdził Thornnastor.
O’Mara czekał cierpliwie, ale nie usłyszał niczego więcej. Z jakiegoś powodu stażysta znowu milczał niczym skała.
— Nie ułatwiasz mi pracy — powiedział O’Mara. — Sobie też w ten sposób nie pomożesz.
Dlaczego nie chcesz opowiedzieć mi o dawcy? Cokolwiek powiesz, nie będzie miało żadnego wpływu na umysłowość dawcy. To tylko nagranie, którego nie można w żaden sposób zmienić ani urazić. Tej istoty może już nawet nie być między żywymi. Jesteś dość inteligentny, aby to wszystko zrozumieć. Zatem?
Znowu nastąpiła dłuższa chwila ciszy. Porucznik spróbował raz jeszcze.
— Niezależnie od przynależności gatunkowej, dawcy zapisów zawsze należą do elity medycznej swojego świata. Niemniej obaj wiemy, że wybitne osoby potrafią mieć swoje dziwactwa. Przekonałeś się już, że oprócz wiedzy medycznej przejmuje się też wspomnienia, nawyki, przesądy, blokady i w ogóle wszystko, co można. Powinieneś ignorować to, skupiając się na potrzebnych ci medycznych treściach. Nikt nie twierdzi, że to łatwe, i mogę jedynie domyślać się, jak…
— Nie zrozumiesz, jak to jest — przerwał mu Thornnastor. — Musiałbyś sam spróbować.
Bez tego nie wiesz nawet, o czym mówisz.
Zarzut był uzasadniony, ale i tak zirytował O’Marę. Trwało chwilę, nim się opanował.
— Próbowałem, jakkolwiek krótko. Też przyjąłem kiedyś zapis i doświadczyłem towarzyszącego temu poczucia dezorientacji, gdy nagle przyszło mi spojrzeć na świat oczami obcej istoty. Mylisz się zatem, sugerując, że nie wiem, o czym mówię. Obecnie jednak nie wolno mi przyjmować żadnych taśm, w tym i tej twojej. Jako terapeuta muszę zachować obiektywne i niezaburzone spojrzenie. Również po to, aby móc ci pomóc. To nie byłoby możliwe, gdybym nosił w głowie bagaż cudzych problemów emocjonalnych. Poza tym nie chodzi o śledztwo policyjne. Nie interesuje mnie, co twój dawca przeżył w przeszłości, ale jak odbierasz go teraz. Czy to jasne?
— Tak. — Zatem opowiedz.
— Nie.
O’Mara zaczerpnął głęboko powietrza, aby zakląć od serca, ale nagle zmienił zamiar.
— Ziemianie mają różne nazwy na ludzi mojej profesji — powiedział cicho. — Niekiedy pogardliwe, ale często zasłużone. Występują w różnych językach. Jedna z nich opisuje nas jako tych, którzy „pomniejszają głowy”. To przenośnia, oczywiście. Chodzi o to, aby ukryty w głowie umysł przestał unosić się w przestworzach i zaczął reagować na sygnały realnego świata. Aby odzyskał kontakt z rzeczywistością i przestał się oszukiwać. Owszem, nie jestem w stanie ocenić twoich kwalifikacji medycznych i opieram się całkowicie na opiniach wygłoszonych między innymi przez twoich kolegów i przełożonych. Wszyscy mówią o tobie dobrze. Mają cię za doskonałego chirurga, który potrafi mobilizować podwładnych do zaangażowania podobnego własnemu. Jesteś też zapewne istotą o dużej zdolności adaptacji, obdarzoną wyobraźnią i ambitną. Jeśli taki pozostaniesz, czeka cię angaż w Szpitalu, od razu na stanowisko starszego lekarza, co oznacza przeskoczenie dwóch stopni stażu. Ale dość pochwał.
O’Mara przerwał na chwilę. Wiedział, że jego rozmówca nie potrafi odczytać emocji z ludzkich twarzy, miał jednak nadzieję, że poważny i stonowany sposób mówienia przedostanie się jakoś przez autotranslator.
— W przyszłej pracy wiele razy będziesz przyjmował cudze zapisy i wymazywał je po zakończeniu leczenia. Nie dostaniesz jednak angażu, jeśli się okaże, że już pierwsza próba zakończyła się niepowodzeniem. Thornnastor, przyszedłem, aby pomóc ci w poradzeniu sobie z tym. Czy jest to tak trudne do przekazania, że jesteś gotów poświęcić przez to obiecującą karierę w świecie medycyny?
— Nie — odparł Tralthańczyk.
— Przypominam ci, że moja ciekawość ma czysto kliniczny charakter. Cokolwiek powiesz, zostanie objęte tajemnicą lekarską, ja zaś nie będę tego oceniał ani dziwił się czemukolwiek. A teraz, czy w twoim zapisie jest coś, co wyzwoliło twoje własne wspomnienia, których skłonny byłbyś się wstydzić?
— Nie — rzucił głośno Thornnastor.
— Spokojnie — powiedział O’Mara. — Nie chcę cię urazić. Szukam tylko informacji.
Powiedziałeś, że odczuwasz tęsknotę za domem. Za przyjaciółmi i światem, których nigdy nie znałeś. Wydawałeś się odczuwać wstyd w związku z tymi odczuciami. Czy to wstyd dawcy czy…
— Nie.
— Chodzi zatem o twoje odczucie. Powiedz, proszę, własnymi słowami i bez pośpiechu, czego dokładnie się wstydzisz. I co, twoim zdaniem, jest z tobą nie w porządku. Jesteś jedyną osobą, która może podsunąć jakiś trop.
— Nie.
O’Mara odetchnął głęboko i wypuścił powoli powietrze.
— Chyba zaczyna mnie irytować twoje nadużywanie tego słowa. Skoro nie chcesz ze mną rozmawiać o problemie, może chociaż powiesz mi dlaczego?
— Z trzech powodów — oznajmił Thornnastor. — Nie jesteś lekarzem i nie możesz właściwie ocenić specyfiki problemu. Nie masz szans ogarnąć całości moich procesów myślowych. Ani ścieżek myślenia mojego partnera. Z całym szacunkiem, przepraszam, ale marnujesz czas. Nie jesteś w stanie mi pomóc.
O’Mara pokiwał głową.
— Może i nie. Ale potrafię być cierpliwy i gotów jestem rozmawiać, atakując problem z różnych stron. Czy to byłoby pomocne?
— Nie.
Wychodząc, O’Mara pomyślał, że przynajmniej pacjent jest konsekwentny. Porucznik bardzo jednak nie lubił, gdy ktoś próbował z góry określać granice jego możliwości.
W gabinecie czekała na niego wiadomość, że major nie zjawi się przed upływem dwóch godzin. Było to dość czasu, aby w pełni się zapoznać z aktami Thornnastora oraz istoty, która została dawcą kłopotliwego zapisu.
Na temat Tralthańczyka znalazł nawet sporo nowych informacji, żadna jednak nie okazała się przydatna. Thornnastor wydawał się być przykładowym wręcz stażystą. Od początku zaangażowany i z wysoką motywacją, zdolny, odpowiedzialny, o silnej woli i mocno zintegrowanej osobowości, z której słusznie był dumny. Chociaż uprzejmy i taktowny w kontaktach z pobratymcami i przedstawicielami innych ras, wiedziony dumą wykazywał skłonność do wdawania się w dyskusje z wykładowcami, w irytujący sposób starając się udowodnić im, że nie mają racji.
Właściwie to samo można było powiedzieć o każdym starszym lekarzu. Typowy profil kogoś, kto zamierza sięgnąć w swoim zawodzie po najwyższe laury. Na temat dawcy — Kelgianki o imieniu Marrasarah — znalazł o wiele mniej materiałów, były one jednak znacznie ciekawsze.
Poprzedzone zostały oficjalną notą ostrzegającą przed możliwymi skutkami przyjmowania zapisu i informującą o zakazie kontaktowania się z dawcą w sprawie przekazanego przezeń materiału oraz w jakimkolwiek innym celu, o ile on sam lub jego bliscy krewni nie wyrażą na to jednoznacznej zgody. Nawet wówczas podobny wniosek musiał zostać wcześniej zaaprobowany przez specjalną podkomisję Rady Medycznej, ustanowioną dla ochrony prywatności dawców.
Zasadniczy powód przyjęcia tak restrykcyjnych zasad wiązał się po prostu z upływem czasu. Dawca o odpowiednim statusie i doświadczeniu był zazwyczaj istotą posuniętą mocno w latach. Zwykłym biegiem rzeczy miał już za sobą szczyt możliwości zawodowych i umysłowych. Ktoś taki mógł nie być skłonny do udzielania odpowiedzi na jakiekolwiek pytania młodszych kolegów, nawet bardzo uprzejme i taktowne, szczególnie jeśli od pobrania zapisu minęło sporo czasu i dawca zaczynał odczuwać skutki starości. O’Mara był w stanie to zrozumieć. Chodziło po prostu o szacunek dla uczuć kogoś, kto mógł już tylko wspominać dni swojej świetności.
Niemniej, i to wydawało się najciekawsze, Marrasarah nie była wcale stara. Bardzo wcześnie zaczęła zdobywać uznanie jako nad wyraz uzdolniony i zapowiadający się na geniusza lekarz. W aktach brakło szczegółów na temat jej błyskawicznej kariery, jako przyczynę szybkiego przejścia na emeryturę podano zaś „osobiste powody związane z traumą po doznaniu rozległych oparzeń całego ciała”. Na końcu przypomniano raz jeszcze o zakazie kontaktowania się z dawcą.
O’Mara przez dłuższą chwilę przyglądał się dołączonej do dokumentacji taśmie. Nie ulegało wątpliwości, że Marrasarah przeżyła jakiś uraz emocjonalny, który pozostawił w niej trwałe ślady. Niemniej jej doświadczenie i wiedza zawodowa były na tyle cenne, że przed przejściem na emeryturę została poproszona o stworzenie nagrania. Zakładano zapewne, że przyszli biorcy będą mieli dość silną wolę, aby skoncentrować się wyłącznie na jego medycznej treści. A gdyby mieli jednak z tym kłopoty, że przy najbliższej sposobności wymażą zapis i przyjmą inny, od dawcy, który nie został aż tak doświadczony przez los.
Jednak Thornnastor był chyba zbyt dumny i uparty, aby tak postąpić.
Tyle zapewne dałoby się wytłumaczyć Mannenowi, który uznałby zachowanie Thornnastora za usprawiedliwione. Z drugiej strony, sprawa zakończyłaby się wymazaniem zapisu i przerwaniem obecnych przygotowań Tralthańczyka do objęcia stanowiska starszego lekarza. Musiałby czekać na kolejną sposobność. Zapewne pełen obaw, jak przyjmie następny zapis i czy nie zakończy to jego krótkiej kariery w Szpitalu. Uznał najprawdopodobniej, że jeśli ma usłyszeć złe nowiny, to lepiej, by stało się to jak najszybciej. O’Mara współczuł mu rozterki, ale samo współczucie nic tu nie wnosiło.
Osiągnąć mógł coś jedynie, wnikając do niekomunikatywnego umysłu Thornnastora, a jedyną wiodącą tam ścieżką był zapis uczyniony przez genialną, lecz poważnie zaburzoną Marrasarah. Porucznik pokręcił głową i wpatrzył się w zegarek.
Craythorne miał wrócić za pół godziny. O’Mara mógł na niego poczekać, zdać relację ze swoich prób i przedyskutować pomysł na terapię. Major ostrzegłby go przed ryzykiem i niemal na pewno nie wyraziłby zgody. Z drugiej strony, porucznik mógł też zrobić po prostu to, co zamierzał już wcześniej, zanim spotkał się z surowym zakazem.
Idąc powoli w stronę leżanki, pomyślał, że przy każdym naprawdę ważnym wyborze cała sztuka sprowadza się do tego, aby rozważając wszystkie za i przeciw, nie robić tego zbyt długo.
Nie czekając, aż ogarnie go paraliż decyzyjny, wsunął taśmę w slot maszyny i nałożył hełm.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Przez kilka pierwszych minut czuł niemal dokładnie to samo, co poprzednim razem.
Miał wrażenie, że patrzy na zupełnie obce mu wnętrze, że znajduje się o wiele za wysoko nad podłogą i nigdy nie zdoła utrzymać równowagi na dwóch ludzkich nogach, które odnajdywał u siebie zamiast dwunastu par kelgiańskich odnóży. Niemniej dezorientacja i zawroty głowy ustąpiły dość szybko. W ich miejsce pojawiło się coś o wiele gorszego. Coś tak trudnego do zniesienia, że musiał usiąść i stoczyć regularną walkę o zachowanie kontroli nad własną częścią osobowości.
Biedny Thornnastor, pomyślał. Jeśli to właśnie odczuł… Nad sobą nie zamierzał się litować, bo przecież dobrowolnie wpakował się w to bagno.
Jednak w odróżnieniu od Tralthańczyka nie miał się za geniusza ani za kogoś o wyjątkowo zintegrowanej osobowości. Uparty jak osioł, nigdy nie pozwalał, aby ktokolwiek myślał czy odczuwał cokolwiek za niego. Stopniowo opanował zatem sytuację.
Rozumiał już, dlaczego Thornnastor nie chciał z nim rozmawiać. Połączenie zawodowej dumy stażysty z umysłem jeszcze bardziej wbitej w dumę dawczyni nie mogło zaowocować niczym innym. Do tego dochodziło jeszcze wielkie napięcie emocjonalne, które narosło w udręczonym umyśle Marrasarah. Mimo fizycznego i psychicznego cierpienia Kelgianka była w pełni władz umysłowych, gdy zgodziła się na zapis. Ona też była uparta i nie zwykła się poddawać, podobnie jak O’Mara. Wiedziała, że przegrała, i nie potrafiła się z tym pogodzić. Thornnastor odczuł to samo cierpienie. Jednak on, podobnie jak O’Mara, mógł pozbyć się całego bagażu goryczy, smutku i żalu, wymazując taśmę. Marrasarah nie miała tej szansy. Musiała żyć ze swoim poczuciem straty po tym, jak pożar w laboratorium pozbawił ją części futra. Bez wątpienia nie zasłużyła sobie na to, ale historia obfitowała także w przypadki ludzi, którzy zostali skrzywdzeni przez los, i nic nie można było na to poradzić.
Niemniej Thornnastor należał do teraźniejszości i zadaniem O’Mary było dopilnować, aby zostało po nim coś więcej niż krótka, przygnębiająca notatka w szpitalnym archiwum.
Zaczął krążyć po gabinecie. Aktywność ruchowa zwykle ułatwiała mu myślenie, które było obecnie bardzo wskazane. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby zadzwonić do Mannena, który szczęśliwie mógł się z nim zaraz spotkać, i aby zostawić szefowi krótką notatkę z informacją, że udał się do starszego wykładowcy na rozmowę w sprawie awansu Thornnastora.
To nie miało prawa wzbudzić w Craythornie żadnych podejrzeń. Wolał nie wspominać mu na razie, co właśnie zrobił i jaką sugestię terapii zamierzał przedstawić Mannenowi.
Major nie przyjąłby tego dobrze.
Ledwie wszedł, Mannen uniósł głowę znad biurka i wskazał na krzesło, które z grubsza nadawało się dla Ziemianina. Potem czekał w milczeniu.
— Co do Thornnastora…
— Ustalił pan, co się dzieje z moim stażystą? — przerwał mu Mannen. — To dobrze.
— Owszem. Ale wcale nie jest dobrze.
Mannen nie zdołał ukryć rozczarowania.
— Bardzo nie chcielibyśmy go stracić, poruczniku. Ale proszę mówić.
O’Mara zaczął starannie dobierać słowa, aby nie uciekając się do kłamstwa, nie wyjawić równocześnie całej prawdy.
— Thornnastor okazał się całkowicie nieskłonny do współpracy i odmówił wyjaśnienia, dlaczego kelgiańska taśma wywołała u niego tak silne zaburzenia emocjonalne. Udzielił tylko paru ogólnych i skrótowych informacji. Spotykamy się czasem u pacjentów z podobnymi postawami, które graniczyć mogą nawet z wrogością, i godzimy się z tym, zwłaszcza gdy istnieją zrozumiałe przyczyny dla takich zachowań. Brak chęci współpracy czy nawet wrogość nie uniemożliwiają zresztą podjęcia leczenia albo…
— Chwilę — przerwał mu Mannen. — Przed chwilą powiedział pan, że Thornnastor nie chciał z panem rozmawiać i niczego naprawdę nie wyjaśnił. A teraz mówi pan o zrozumiałych przyczynach. Skąd może je pan znać? Czyżby major Craythorne pozwolił panu przyjąć ten sam zapis? To chyba dość niezwykła sytuacja?
Jednak nie byłem dość ostrożny, pomyślał O’Mara. Z drugiej strony Mannen okazał się nad wyraz spostrzegawczy.
— Nie przyszedł mi do głowy żaden inny sposób, aby pomóc Thornnastorowi. Major nie wie, że wziąłem tę taśmę. Niezwykłe czy nie, jest to po prostu zabronione.
— Wiem — odparł Mannen. — Niemniej nic mi do pańskiej niesubordynacji. Ważniejsze, czy natchnęło to pana jakimś pomysłem? Jeśli tak, jaka to terapia? I czy Thornnastor będzie po niej zdolny przystąpić do zaplanowanej na jutro operacji? To już jutro, w południe.
— Jaka terapia… Drastyczna, niesprawdzona i ryzykowna — odparł O’Mara. — Jednak jeśli się uda, pańska wschodząca gwiazda będzie mogła operować.
— Ale powie mi pan, co to dokładnie za pomysł? — spytał Mannen z cieniem sarkazmu w głosie.
— Tak, sir. Najpierw jednak chciałbym wyjaśnić, z czym mamy do czynienia. Punktem wyjścia jest duma Thornnastora z jego medycznych umiejętności. Milczy, ponieważ nie rozumie, dlaczego ostatnio zaczęło narastać w nim przeświadczenie o nieuchronnym niepowodzeniu. Czuje się zagubiony. Tymczasem podobną dozę dumy, tyle że połączonej z rozpaczą, złością i głębokim żalem, otrzymał wraz zapisem. Thornnastor ma bardzo sprawny umysł i jest przy tym szczególnie wrażliwy. Gdyby był bardziej gruboskórny, nie odczuwałby specjalnego współczucia dla swojego kelgiańskiego partnera i mniej przejmowałby się też losem swojego jutrzejszego pacjenta. Zignorowałby wszystko oprócz czysto medycznej wiedzy i oszczędziłby sobie kłopotu. Oczywiście nie wspomnę o tym szerzej, sporządzę tylko notatkę do naszych niejawnych akt. Nie będzie żadnego omawiania przypadku, nawet z bezpośrednio zainteresowanym. Major dowie się wszystkiego ze szczegółami, ale dopiero po zakończeniu terapii. Czy mógłbym w związku z tym prosić o…
— Oczywiście — przerwał mi Mannen. — Nie pisnę ani słowa. Ale co, u diabła, właściwie pan zamierza?
Gdy O’Mara zaczął przedstawiać mu swój pomysł, wykładowca rozdziawił usta ze zdumienia, ale nie odezwał się, dopóki porucznik nie skończył. Wtedy zamknął je tak gwałtownie, że aż zadzwonił zębami, i pokręcił głową. O’Mara miał nadzieję, że to ze zdumienia, a nie w geście niemego protestu.
— Czy dobrze zrozumiałem? — spytał w końcu. — Ponieważ Thornnastor ma problemy z jednym zapisem, pan chce dodać mu jeszcze trzy?
— Trzy inne zapisy — uściślił O’Mara. — Razem będzie miał cztery. Pan zaś orientuje się zapewne, jakimi rasami pana stażysta interesuje się w szczególności. Jeśli tak, chciałbym prosić o sugestię, które zapisy najlepiej będzie wybrać. W sumie to kwestia zwykłej statystyki. Przy czterech zapisach ten jeden fatalny będzie oddziaływał znacznie słabiej, góra z jedną czwartą mocy. Zwłaszcza podczas operacji, kiedy stażysta skupi się na wiedzy medycznej. Potem usuniemy mu wszystkie zapisy. Thornnastor wróci całkowicie do normy, jego duma zawodowa pozostanie nietknięta i ślad nawet nie zostanie po obecnych wątpliwościach. Sądzę, że to proste i zgrabne rozwiązanie.
— Powiedziałbym, że wręcz szokująco proste — zauważył Mannen. — Jeśli zaś chodzi o wybór: Thornnastor wyrażał szczególne zainteresowanie chirurgią Melfian, Illensańczyków i Ziemian. Tych zapisów będzie też zapewne potrzebował w najbliższej przyszłości, o ile czeka go tu jakaś przyszłość. Obawiam się, że to może nieodwracalnie zaburzyć jego równowagę emocjonalną.
— Nie sądzę, sir — odparł O’Mara. — Tralthańczycy mocno stąpają po ziemi i wykazują się dużymi zdolnościami adaptacyjnymi. Poza tym pozostałe zapisy będzie nosić o wiele krócej niż ten pierwszy. Nie zdążą wywrzeć poważniejszego wpływu.
Mannen milczał przez dłuższą chwilę, nim znowu się odezwał.
— Dobrze. Wprawdzie zaczynam powątpiewać we własne zdrowe zmysły, ale przekonał mnie pan. Jest tylko jeden warunek.
— Jaki?
— Pańska obecność podczas tej operacji — powiedział stanowczo wykładowca. — Gdyby Thornnastor zaczął się dziwnie zachowywać, będziemy potrzebowali pomocy, aby go uspokoić. Sala operacyjna to nie jest dobre miejsce do wpadania w amok. Zwłaszcza w przypadku tralthańskiego chirurga. Zgoda?
O’Mara zawahał się.
— Nie mam przygotowania medycznego.
— Lekarzy będzie tam całe mrowie. Już oni przejmą pacjenta, gdyby było trzeba. Pan zajmie się lekarzem. Kwestia tylko jak?
— Najpierw spróbowałbym słownej perswazji — odparł O’Mara. — Gdyby to nie pomogło, użyłbym pistoletu z pociskami usypiającymi. Trzeba będzie ukryć go gdzieś na sali.
Dopilnuje pan, aby załadowano go wystarczająco ostrymi strzałkami i dość silnym środkiem?
Tralthańczycy mają grubą skórę i dużą masę ciała, my zaś będziemy potrzebować, to znaczy możemy potrzebować, czegoś działającego bardzo szybko.
— Kolejne proste rozwiązanie — mruknął Mannen. — Ale racja, zajmę się tym.
— Chciałbym podziękować za pomoc i podjęcie współpracy przy tej niezwykłej terapii — powiedział z wdzięcznością O’Mara.
— Najlepiej podziękuje mi pan, oddając w pełni normalnego i sprawnego stażystę — stwierdził wykładowca. — Trochę boję się pytać, ale czy oczekuje pan ode mnie czegoś jeszcze?
— Tak, sir — odparł O’Mara z uśmiechem. — Sądzę, że ma pan jeszcze jednego stażystę mogącego wymagać zbadania. To może być ktokolwiek, byle wykazywał się pewną dozą hipochondrii i rozmownością. Poza tym może być całkiem zdrowy. Ważne, aby z jakiegoś powodu trzeba było spotkać się z nim w jego kwaterze albo w pustej sali wykładowej.
Gdziekolwiek, tylko nie w gabinecie psychologa. No i aby miało to miejsce dokładnie w godzinie poprzedzającej operację prowadzoną przez Thornnastora. Muszę jakoś przekazać mu te zapisy, a nie zrobię tego w obecności majora.
Mannen ukrył na chwilę twarz w dłoniach.
— Dobrze — powiedział w końcu. — Ale proszę już iść. Jeszcze chwila, a zburzy pan całą moją naiwną wiarę w psychologię i potwierdzi najgorsze obawy co do prawdziwych poczynań waszego działu.
O’Mara uśmiechnął się i wyszedł czym prędzej. Musiał raz jeszcze porozmawiać z Thornnastorem, aby sprzedać mu pomysł z taśmami, zanim stażysta pójdzie spać. Mogło to trochę potrwać i istniała obawa, że Tralthańczyk się nie wyśpi, ale cóż. Przynajmniej tej nocy będzie na sto jedenastym trochę ciszej, pomyślał O’Mara.
* * *
Następnego dnia Thornnastor i O’Mara zjawili się punktualnie w przeszklonej sali operacyjnej. Wszystko było już gotowe, tyle że tłok panował większy niż zazwyczaj. Operacja miała być jednocześnie egzaminem, na dodatek chodziło o próbę zmierzenia się z nad wyraz trudnym zadaniem. Pacjent został już znieczulony, pozostali członkowie zespołu operacyjnego, dwóch Melfian i jeden Ziemianin, czekali przy stole. Nieco dalej stał Mannen w towarzystwie jakiegoś nidiańskiego wykładowcy. Tuż przed wejściem O’Mara położył dłoń na okrytym grubą skórą przedramieniu Thornnastora.
— Poczekaj — powiedział. — Jak się czujesz?
— A jak może czuć się ktoś z poczwórną osobowością? — jęknął cicho Tralthańczyk. — Ale sądzę, że będzie dobrze.
O’Mara kiwnął głową i wszedł w ślad za stażystą. Potem przesunął się na bok, stając między Mannenem a drugim wykładowcą.
— Rejestracja włączona? — spytał spokojnie Thornnastor. — Dobrze. Zatem zaczynamy.
Pacjent nazywa się Murrenth, należy do typu fizjologicznego DBLF, jest inżynierem pokładowym na kelgiańskiej jednostce kosmicznej. Doznał wewnętrznych obrażeń podczas przypadkowego przesunięcia ładunku. Pozostali członkowie załogi w ciągu kilku minut uwolnili go z pułapki i z początku wydawało się, że nie ucierpiał w poważnym stopniu. Sam pacjent też na nic się nie skarżył, zapewne z tego powodu, że wypadek zdarzył się po części z jego winy. Jednak dwa dni później zaczął tracić zdolność poruszania pokrywą włosową na grzbiecie i jednym z boków. Jego stan został określony jako poważny, z wartością trzy na skali zagrożeń, i czym prędzej przysłano go tutaj.
Jedną z macek ściągnął zawieszony na teleskopowym wysięgniku skaner i umieścił go nad polem operacyjnym. Jedno oko skierował na ekran ścienny, który pokazywał powiększony obraz ze skanera.
— Ustalono, że w rzeczywistości doszło do poważnych obrażeń, zbyt jednak niewielkich w sensie fizycznym, aby mogły zostać wykryte z wykorzystaniem sprzętu diagnostycznego znajdującego się na pokładzie statku. Nacisk ładunku na grzbiet i bok ciała pacjenta wstrzymał na jakiś czas krążenie krwi w naczyniach włoskowatych znajdujących się w tych rejonach ciała i spowodował powstanie mikrozakrzepów, które znacznie ograniczyły dopływ krwi do mięśni i nerwów odpowiedzialnych za mobilność okrywy włosowej. Ich stan ciągle się pogarsza i wymaga natychmiastowej interwencji chirurgicznej, chociaż…
— Chociaż trudno mówić o jakichś rokowaniach — powiedział cicho Mannen, skłaniając się w stronę O’Mary. — Obawiam się, że poza przeegzaminowaniem techniki chirurgicznej Thornnastora nic więcej z tego nie wyniknie.
— …trzeba zachować przy tym szczególne środki ostrożności, przed wykonaniem cięcia rozczesując włosy na obie strony. Każdy z nich jest praktycznie częścią ciała, a jego stan ma wielkie znaczenie dla psychiki pacjenta i jego szans w kontaktach społecznych…
Tralthańczyk nie wyjaśnił, co dokładnie kryło się za tymi ogólnymi stwierdzeniami.
O’Mara wiedział, że najmniejsza skaza na futrze czy ograniczenie jego ruchliwości uważane jest wśród Kelgian za poważne fizyczne oszpecenie i powoduje wycofanie się okaleczonego osobnika z życia społecznego, tak samo jak w dawnych czasach działo się to z ziemskimi trędowatymi. Falowanie futra jest reakcją całkowicie odruchową, na którą nie można świadomie wpływać. Oznacza to też, że żaden Kelgianin nie potrafi ukryć przed okaleczonym wywołanej jego widokiem odrazy ani połączonego z poczuciem bezradności głębokiego współczucia. To zaś skazywało na samotniczy tryb życia, a niekiedy nawet skłaniało nieszczęśnika do samobójstwa.
Dawca zapisu, Marrasarah, która była nie tylko urodziwa, ale cechowała się też błyskotliwą inteligencją i bardzo ciepłym usposobieniem, musiała porzucić obiecującą karierę właśnie z powodu uszkodzenia futra. Niemal na pewno podobny los czekał pacjenta Murrentha, nic dziwnego zatem, że posiadający ten właśnie kelgiański zapis Thornnastor tak głęboko przeżywał czekającą go operację. Problem pacjenta stał się niemal jego własnym, skoro sam doświadczył poniekąd tragedii Marrasarah. Dla O’Mary Kelgianka też stała się bardzo bliska. Chwilami zapominał nawet, że chodzi o istotę całkiem innego gatunku.
Mimo iż zapis Marrasarah wywarł tak przemożny wpływ na ich umysły, dla samej dawczyni nic nie można było zrobić. Co innego Murrenth. Jeśli O’Mara dobrze rozumiał odczucia i motywację Thornnastora, chirurg zamierzał zapewne zrobić wszystko, co tylko w jego mocy, aby oszczędzić pacjentowi podobnego losu. Chciał zapobiec powtórzeniu się tragedii. To była kwestia nie tylko dumy zawodowej, ale i osobistych doznań. Pacjent i osobowość dawcy stali się jakby jednym, przynajmniej dla Tralthańczyka. O’Mara bał się myśleć, jak ciężko będzie Thornnastorowi, jeśli operacja się nie uda.
— Proszę nastawić pięćdziesięciokrotne powiększenie obrazu pola operacyjnego — powiedział spokojnie chirurg. — Skalpel i retraktor na minus dziesięć. Gotowi? Zaczynamy…
Zamocowana na teleskopowym wysięgniku kamera wsunęła się między pole operacyjnie i parę szypułkowatych oczu Thornnastora, który wziął skalpel z regulowanym ostrzem. Można było nastawiać je zarówno na szerokie cięcia, jak i działania tak precyzyjne, że do ich obserwacji potrzebny był mikroskop. O’Mara wiedział, że to narzędzie stwarzało chirurgowi wielkie możliwości, jeśli tylko miał dość pewne ręce, a w tym wypadku macki.
Na ekranie pojedyncze włosy wyglądały niczym zakrzywione pnie palmowe.
Odchyliły się z wolna, ukazując pomarszczoną powierzchnię skóry. Po chwili pojawiło się też ostrze, które w tym powiększeniu wcale nie przypominało precyzyjnego narzędzia. Cięcie zostało wykonane dokładnie między włosami i bez uszkodzenia czy nawet dotknięcia któregokolwiek z nich. Po chwili ostrze weszło głębiej, odsłaniając cebulki włosów wraz z zespołami drobnych mięśni, które zapewniały sierści ruchliwość. Te również zostały starannie ominięte.
Moment później na środku ekranu ujrzeli jedno z zaczopowanych naczyń kapilarnych.
Thornnastor naciął je wzdłużnie i wprowadził do środka cienką sondę z nieco grubszym czubkiem. Krwawienie ograniczyło się do kilku kropel, które w tym powiększeniu miały rozmiar piłek futbolowych.
O’Mara przymknął na moment oczy, aby uświadomić sobie, że Tralthańczyk pracuje wewnątrz naczynia nie grubszego niż ludzki włos. Starał się usunąć skrzep bez uszkodzenia ścianek, aby umożliwić swobodny przepływ krwi.
Takich naczyń był cały szereg. Jednak sposób, w jaki Thornnastor podchodził do każdego z nich, wydał się O’Marze niezwykły.
— To niewątpliwie jest mikrochirurgia — powiedział cicho do Mannena. — Ale tej procedury nie znam.
— Nie wiedziałem, że ma pan… — powiedział Mannen i dopiero wtedy się zreflektował. — Jasne, zapomniałem. Co jest nie tak?
Thornnastor odchrząknął i zahuczał z naganą w głosie.
— Jak zauważył O’Mara, przyjęta przeze mnie procedura różni się od normalnych kelgiańskich metod operowania podobnych schorzeń — powiedział. — Zdecydowałem się na pewną modyfikację. Zastosowałem sposoby znane mi dzięki trzem pozostałym, posiadanym obecnie przeze mnie zapisom. Ale to precyzyjna robota i wymaga koncentracji. Proszę więc o zachowanie całkowitej ciszy, wyjąwszy konieczną komunikację słowną między członkami zespołu operacyjnego.
Mannen, nidiański wykładowca, i O’Mara posłuchali go bez cienia sprzeciwu i nie odezwali się do chwili, gdy chirurg odsunął się od stołu. Porucznik był pełen niemego podziwu dla Thornnastora.
— Jak widzicie, naczynia zostały udrożnione, a nerwy mięśni cebulek włosowych nie doznały uszczerbku — powiedział Tralthańczyk, zerkając jednym okiem na ekran. — Pacjent musi jednak nadal pozostawać pod narkozą, aby jego futro nie poruszało się aż do chwili, gdy wszystkie ślady urazu, jak i operacji zostaną wygojone.
Nagle tupnął mocno dwoma środkowymi kończynami, aż narzędzia na tacach zadzwoniły.
— Dziękuję wszystkim — powiedział. — Sądzę, że osiągnęliśmy optymalny rezultat.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Starszy wykładowca skorzystał ze swojej pozycji i zajął jedyne wolne krzesło, podczas gdy O’Mara i Thornnastor stanęli po prostu przed biurkiem Craythorne’a. Major odezwał się do nich, nie podnosząc głosu, widać było jednak, że jest nad wyraz zirytowany. Najpierw zwrócił się do obu lekarzy.
— Pragnę przeprosić was za to, czego dopuścił się porucznik O’Mara. Zwykle zachęcam moich ludzi do wykazywania się inicjatywą i tym samym ponoszę pełną odpowiedzialność za ich błędy, jednak w tym przypadku sądzę, że O’Mara przesadził z entuzjazmem. Mam nadzieję, że nie przekażecie sprawy wyżej i pozwolicie, abym uporał się z tym w obrębie mojego działu?
— Oczywiście, majorze — odparł Mannen i uśmiechnął się nagle. — Ale proszę nie dręczyć zbytnio porucznika.
Craythorne pokręcił głową i spojrzał na Tralthańczyka.
— Teraz, gdy O’Mara wymazał już przekazane panu dwa dni temu zapisy, czy mogę przyjąć, że pański stan wrócił do normy? Nie ma żadnych opóźnionych skutków, doktorze?
— Nie może pan przyjąć — odpowiedział Thornnastor. — Na marginesie dodam, że chociaż tytułowanie mnie doktorem jest całkiem na miejscu w zwykłej rozmowie, winien pan wiedzieć, że dzisiaj rano otrzymałem awans na starszego lekarza.
— Proszę przyjąć moje gratulacje, starszy lekarzu Thornnastor — powiedział major z uśmiechem, chociaż wcale nie było mu do śmiechu. — Ale w czym się mylę? Czy odczuwa pan jakąś dezorientację wynikłą z wymazania taśm?
— Pewną dezorientację rzeczywiście odczuwam — stwierdził Tralthańczyk. — Ale usunięty został jeden tylko zapis. Ten stwarzający problemy, kelgiański. Pozostałe zachowałem, uzyskawszy na to zgodę starszego wykładowcy Mannena. Porucznik O’Mara pomógł mi w podjęciu decyzji.
— Ale dlaczego? — spytał poważnie już zaniepokojony Craythorne. — To bardzo ryzykowne. Nie mamy pojęcia, jakie skutki może wywołać podobne postępowanie. Nigdy jeszcze tego nie robiono.
— Ale niebawem stanie się normą — powiedział Mannen, spoglądając na Thornnastora i O’Marę. — Praktycznie elementem codzienności. Wielu pójdzie w nasze ślady.
Major ponownie pokręcił głową.
— Musicie mi to wyjaśnić.
— Gdy przyjąłem wszystkie cztery zapisy, skutek był dokładnie taki, jak O’Mara przewidywał — powiedział Thornnastor. — Wysoki poziom koncentracji w trakcie operowania sprawił, że wszystkie niechciane składowe osobowości dawców zeszły na drugi plan i skupiłem się jedynie na ich wiedzy medycznej. Dysponowałem wiedzą i doświadczeniem czworga znamienitych chirurgów, co pozwoliło mi na stworzenie całkiem nowej metody operowania konkretnego schorzenia. Bez ich wsparcia nie zdołałbym pomóc pacjentowi.
— Starszy lekarz Thornnastor powiedział mi, że koegzystencja z trzema wszczepionymi osobowościami nie sprawia mu problemów i gotów jest zatrzymać je na dłużej — dodał Mannen. — A skoro on może, to dlaczego nie inni? Oczywiście pański dział będzie musiał wypowiadać się każdorazowo w kwestii równowagi emocjonalnej potencjalnego biorcy i jego ogólnej przydatności do przyjęcia zapisu, ale chyba dostrzega pan już, co możemy w ten sposób osiągnąć.
Dotychczas pozwalano lekarzowi na przyjęcie tylko jednej taśmy potrzebnej do leczenia aktualnego pacjenta innego gatunku — dodał szybko wykładowca. — Potem miała być wymazywana, aby zrobić miejsce dla kolejnego zapisu, i tak dalej. Jednak gdy będziemy mieli lekarzy noszących cały czas w głowie informacje dotyczące kilku ras, otworzy to przed nami całkiem nowe możliwości.
Chodzi nie tylko o wynajdywanie nowych technik operacyjnych, jak miało to miejsce w przypadku Thornnastora — rozpalał się Mannen. — Będziemy mogli prowadzić pionierskie badania w dziedzinie ksenobiologii i wielogatunkowej medycyny. Nawet jeśli trafimy na rozbitków ze statku całkiem nieznanej nam rasy, ci właśnie lekarze będą zdolni dostosować terapię z dużo mniejszym ryzykiem, że już pierwszy zabieg zabije pacjenta. To będzie specjalna grupa medyków nastawionych na myślenie syntetyczne. Musimy tylko znaleźć dla niej nazwę. Może ksenodiagnostycy albo jakoś tak…
Mannen zamilkł nagle, jakby zawstydzony, że dał się ponieść zwykłym, ludzkim emocjom i radości wywołanej nowymi perspektywami rozwoju jego kochanej dziedziny.
Zerknął na zegarek, wstał i odwrócił się szybko. Thornnastor był już w drodze do drzwi.
— Mam zajęcia, muszę już iść — powiedział, ale zatrzymał się jeszcze i spojrzał z uśmiechem na O’Marę. — Już wcześniej prosiłem, aby nie dręczył pan zanadto porucznika, majorze. Może w ogóle mu pan daruje?
Gdy wyszli, Craythorne wskazał na puste krzesło.
— Mam wrażenie, poruczniku, że uczynił pan ze zwykłej niesubordynacji coś na kształt sztuki. Chwilami nietrudno mi być wobec pana nieuprzejmym, ale panu zawsze udaje się obrócić kota ogonem. Wychodzi pan z całej afery czysty i pachnący, bo ostatecznie okazuje się, że miał pan rację. Tak więc… — Poklepał leżący na jego biurku stos papierów. — Zapewnię panu teraz długie i nudne zajęcie, które może pan potraktować jako karę. To raporty tygodniowe z postępów stażystów. Należy włączyć je do ich akt. Wcześniej jednak przejrzy je pan w poszukiwaniu jakichkolwiek niepokojących sygnałów. Może się łudzę, ale nie sądzę, aby zdołał pan coś w ten sposób namieszać. Gdy pan już skończy, proszę udać się na poziom sto jedenasty i spróbować przekonać tamtejszych lokatorów do radości płynących ze wspólnego spożywania posiłków i wysłuchiwania nocnych koncertów. Skoro przekonał pan mnie i Mannena, może i tam się panu uda.
Craythorne zamilkł, ale nie odwrócił spojrzenia.
— Sir — powiedział O’Mara, aby przerwać niezręczną ciszę.
— Co do Thornnastora… — odezwał się major. — Niezależnie od tego, czy był pan pewien efektów końcowych, to była dobra robota. W tej sytuacji nie będziemy więcej używać zapisu Marrasarah. Pan go przyjął i przetrzymał przez kilka godzin, tak? Było to naruszenie dyscypliny, pierwsze i ostatnie, jeśli chce pan tu pozostać. Naprawił pan jednak swój błąd i więcej nie będziemy o tym rozmawiać.
O’Mara bez słowa skinął głową i wziął papiery. Nie chciał kłamać majorowi, dlatego kelgiańskim sposobem wolał po prostu nic nie mówić. Bo i owszem, przyjął taśmę Marrasarah, ale dotąd jej nie wymazał.
Odbycie kary zajęło mu dwie godziny. Lektura raportów była rutynowym zajęciem, ale wcale niekoniecznie nudnym. Jak pomyślał O’Mara, nie to nudne, co nudne, ale co kogo nudzi. Każdy z ponad setki raportów zawierał informacje o aktualnych postępach stażysty, listę uzyskanych ocen oraz uwagi wykładowców i personelu medycznego na temat przebiegu dyżurów na oddziałach. Szczególnie wiele uwagi zwracano na umiejętność nawiązywania przez stażystę kontaktu z pacjentami.
W większości przypadków trafiał na adnotacje „Postępy zadowalające” albo „umiarkowanie pozytywnie”. Raz Mannen dopisał: „Nie wykazuje chęci współpracy z Illensańczykami, ale kto to lubi? Powtórzyć niebawem ćwiczenia w ubiorze ochronnym w środowisku chlorowym. Interwencja niekonieczna, o ile poziom lęku nie wzrośnie”.
Były jeszcze dwie inne adnotacje, też skreślone ręką Mannena. Pierwsza brzmiała:
„Creesik (płeć męska), MSVK. Szybkie postępy w okresie początkowym, ostatnio spadek do poziomu trochę ponad przeciętną. Obserwować”. Druga była jakby kontrastowa: „Neenil (płeć żeńska), MSVK. Z początku powolne wdrażanie się do nauki, ostatnio szybko poprawia wyniki, jakby uzyskała dodatkową motywację. Zdradza jednak oznaki zmęczenia.
Zasugerowałem więcej wypoczynku, mniej spędzania wolnego czasu na nauce”.
Żaden z tych przypadków nie wymagał interwencji psychiatrycznej, jednak O’Mara odniósł wrażenie, że dobrze będzie się nimi zainteresować. Może zresztą chciał trochę odpędzić nudę i poćwiczyć na gruncie terapeutycznym. Jeśli przy okazji zapobiegłby ewentualnym kłopotom, to tym lepiej. Odłożył oba raporty na bok do późniejszego dokładnego przejrzenia i pomyślał, że stażyści ci mieszkają na sto jedenastym, gdzie i tak miał później zajrzeć.
Gdy wrócił do tych dwóch raportów, uznał, że dobrze będzie najpierw dowiedzieć się czegoś o tych istotach i warunkach ich życia. Na razie wiedział tylko, że jedna była płci żeńskiej, a druga męskiej i że były na różnych poziomach zaawansowania stażu. Z tego powodu w zasadzie nie łączyło ich nic poza przynależnością do tego samego gatunku.
Uczęszczały na różne zajęcia, na innych oddziałach odbywały praktyki. O’Mara połączył się z komputerem bibliotecznym i poprosił o ogólne informacje biologiczne, społeczne i medyczne na temat eurilańskich MSVK.
Na poziomie sto jedenastym spotkał się z mniej wrogim przyjęciem niż poprzednio.
Wywieszek na drzwiach nie ubyło, a ci, którzy otwierali, zachowywali się raczej uprzejmie, ze zwykłą domieszką zniecierpliwienia. Wyjątek stanowili oczywiście Kelgianie. Zapewne wszyscy tutaj słyszeli już nowiny rozgłaszane przez Mannena, Craythorne’a oraz samego O’Marę. Dobiegające z paru pokoi chrapanie wydawało się jakby mniej straszne, ale może tylko zaczynał się do niego przyzwyczajać.
Drzwi pokoju Creesika były uchylone, z wywieszką NIE MA MNIE, jednak na drzwiach Neenil ujrzał napis JESTEM. Otworzyła od razu.
— Stażystko Neenil… — zaczął, ale nie dane mu było dokończyć.
— Ja jestem Creesik — wyćwierkała istota. — Ale już wychodzę.
— Jeśli ze względu na mnie, to nie trzeba — powiedział, analizując szybko sytuację. — Chciałem się spotkać z wami obojgiem. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, łatwiej będzie mi przeprowadzić rzecz we trójkę.
— Zatem proszę wejść — powiedział Creesik.
Po raz pierwszy miał okazję zajrzeć głębiej do kwatery Eurilan, chociaż dla zachowania pozorów starał się nie rozglądać zbyt nachalnie. Drugi osobnik zeskoczył z żerdzi przed ekranem i wnęką do nauki i skokami zbliżył się do gościa.
— Jestem Neenil. — Ćwierkanie tworzyło interesujące tło dźwiękowe dla słów dobywających się z autotranslatora. — Słuchamy.
— Dziękuję — powiedział O’Mara, nadal udając wytrwale, że otoczenie wcale go nie interesuje. Na ścianach wisiały obrazki przedstawiające lądowe i morskie pejzaże, fotografie grupowe, zapewne stada rodzinnego, i jakiś oprawiony w prostą i gustowną ramę certyfikat.
Sądząc po tym, że wisiał nad konsolą edukacyjną, musiał mieć coś wspólnego z wykształceniem i został chyba wydany przez nader ważną instytucję. Jedną czwartą pokoju zajmowało stojące w kącie gniazdo z obramowaniem sięgającym ptakowatym do wysokości ramienia. Ze środka wyglądały jasne i zapewne bardzo miękkie poduszki.
— To raczej wizyta towarzyska niż zawodowa — powiedział. — Chciałem przekazać wam, co zamierzamy zrobić z nocnymi hałasami.
Creesik przechylił głowę na bok.
— Nasz wykładowca i pański przełożony, major Craythorne, rozmawiali już o tym z nami i uprzedzili też, że należy oczekiwać opóźnień w dostawach ekranów ciszy, jak i nowego umeblowania do stołówki. Oboje wyraziliśmy opinię, że i tak jakoś sobie poradzimy.
Czy jest coś jeszcze, co powinniśmy wiedzieć?
— Skoro tak, chciałbym tylko spytać, czy na nic się nie uskarżacie? Nie macie żadnych problemów? Dla Ziemian jesteście niezwykłym gatunkiem — dodał dla podtrzymania konwersacji. — Jak ogólnie sobie tu radzicie?
— Jeśli intryguje pana, jak trzynoga istota, która nie posiada wcale rąk, może zostać chirurgiem, nie jest pan pierwszym, który o to pyta. Używamy dziobów. Co dokładnie chciałby pan wiedzieć?
Komputer biblioteczny przekazał mu tylko skondensowaną dawkę informacji na temat ewolucji i historii mieszkańców Eurila, niemniej znalazło się w niej wszystko, czego mógł poszukiwać ciekawski laik, samo zaś hasło zostało napisane na tyle przystępnie, że O’Mara przypomniał sobie szkolne lata. Gatunek utracił zdolność lotu, gdy wytrzebił na swojej planecie wielonogie i pazurzaste drapieżniki, przed którymi można było uciec jedynie dzięki skrzydłom. Korzystając z długich i giętkich dziobów, Eurilanie nauczyli się posługiwać narzędziami i rozwinęli cywilizację, która ostatecznie pozwoliła im dotrzeć do gwiazd. Ich narzędzia chirurgiczne były specjalnie ukształtowane, z pustymi w środku, stożkowatymi uchwytami, które osadzało się na dziobie. Jako stworzenia dziobiące, potrafili operować w iście błyskawicznym tempie, nie tracąc nic z precyzji, na którą pozwalały im silne i dobrze kontrolowane mięśnie karku. Poza tym dzioby służyły im niemal do wszystkiego innego, z mówieniem włącznie.
Zanim O’Mara zdążył wyjaśnić, że nie jest aż takim ignorantem, Neenil wydała długą serię trylów, których autotranslator nie przełożył. Potem zaś powiedziała:
— Jeśli o mnie chodzi, jestem bardzo szczęśliwa, że tu jestem.
Dawno chyba nie słyszałem równie entuzjastycznej odpowiedzi, pomyślał O’Mara z uśmiechem, chociaż ptakowaci mogli nie umieć go odczytać.
— To widać po wynikach twojej pracy — powiedział. — Wykładowca jest zadowolony z twoich niedawnych postępów. Ja zaś cieszę się, że wynikają one z ogólnego pozytywnego samopoczucia.
— Niemniej ze mnie wykładowca nie jest zadowolony — powiedział Creesik zdecydowanie. — Czy dlatego pan tu przyszedł?
O’Mara odniósł wrażenie, że wysłyszał nieco złości w tej wypowiedzi. Zapewne maskującej poczucie winy. Uniknął kłamstwa, uciekając się do dosłownego potraktowania sprawy.
— Twoje postępy pozostają na zadowalającym poziomie i nie zostałem poproszony o rozmowę z tobą. Niemniej wykładowca Mannen wspomniał w tygodniowym raporcie, że objawiacie ostatnio jakby zmęczenie czy wyczerpanie. To wszystko.
— I chce pan wiedzieć, skąd się to bierze? — rzucił Creesik, strosząc pióra na karku i podskakując na cienkich nogach. O’Mara po raz pierwszy ujrzał kogoś, kogo dosłownie nosiło ze złości. — To przecież drobiazg, który nikomu i niczemu nie zagraża! Dlaczego wy ciągle chcecie rozmawiać o seksie?
ROZDZIAŁ SZESNASTY
Zapadła niezręczna cisza. O’Mara myślał gorączkowo, jak wyplątać się z tej sytuacji, nie sprawiając nikomu przykrości. Zauważył nieład panujący w gnieździe i domyślił się, że ptakowaci tworzyli parę, ale do tego wolał nie nawiązywać. Nagle Neenil zaszczebiotała, podejmując niespodziewanie próbę rozładowania sytuacji.
— Psychologowie zawsze interesują się seksem. Tak jest na Eurilu i zapewne na każdym innym cywilizowanym świecie w całej Federacji.
O’Mara nigdy nikogo nie ucałował i nie zamierzał ryzykować tego wobec istoty z długim i pełnym zębów dziobem, ale był tak wdzięczny jej za pomoc w przedłużeniu konwersacji, że przez chwilę go kusiło.
— Nie zamierzałem podejmować rozmowy o seksie — powiedział, zerkając na Neenil. — Wydaje się jednak, że tego po mnie oczekujecie. Skoro tak, to powiem, że wedle wszelkich znaków ta aktywność zdaje się mieć pozytywny wpływ na twoją pracę. Jak do tego doszło, to już ty wiesz lepiej. Nie zamierzam jednak poruszać tematu, o ile sama sobie tego nie zażyczysz. Ostatecznie to prywatna i osobista sprawa.
Spojrzał przelotnie na Creesika i nieco zmienił wątek.
— To wyjaśnia pewien twój spadek formy, który dał się zauważyć w ostatnim czasie.
Gdy ktoś wchodzi w nowy związek ze szczególnie atrakcyjnym partnerem… — powiedział O’Mara, chociaż tak naprawdę nie potrafił nawet odróżnić dwojga pierzastych od siebie nawzajem. Chciał jednak powiedzieć Neenil coś miłego. — Cóż, zdarza się wówczas na początku zapał tak wielki, że nadweręża nieco siły. Zdarzają się też trudności z koncentracją, gdyż myśli biegną nieustannie tylko w jednym kierunku. Z czasem jednak zaangażowanie wejdzie w stabilniejszą fazę. Jeśli jeszcze zaczniecie snuć bardziej długofalowe plany…
Creesik przestał podskakiwać i stroszyć pióra na karku.
— Ma pan wielkie doświadczenie na tym gruncie?
— Nie — odparł O’Mara. — Czytałem tylko wiele opisów rzeczywistych i fikcyjnych scenariuszy takich zdarzeń. Moja wiedza jest czysto teoretyczna.
— Trudno uwierzyć — powiedziała Neenil. Wydawała się nieco rozbawiona. — Moja znajomość anatomii DBDG podpowiada mi, że jest pan osobnikiem szczególnie rosłym i muskularnym, pozbawionym przy tym częstych u osobników męskich, obwisłych pokładów tkanki tłuszczowej. Nie jestem w stanie ocenić atrakcyjności urody Ziemian czy cech szczególnych ich części twarzowej, niemniej u osobników męskich nie uroda jest najważniejsza — zauważyła. Równocześnie przechyliła głowę, zerknęła na Creesika i ćwierknęła do niego coś, czego autotranslator nie przetłumaczył. — Na pewno jest albo była wśród personelu żeńska osoba DBDG, która…
— Nie! — powiedział O’Mara nieco głośniej, niż zamierzał, i dodał zaraz tonem obrony:
— Jak wiecie, charakter mojej pracy nie zezwala mi na nawiązywanie osobistych znajomości, a poza tym rzadko mam czas, aby szukać żeńskiego towarzystwa.
— Z tego, co ja wiem o fizjologii DBDG, powiedziałbym, że obecny kolor jego twarzy wskazuje na zakłopotanie — powiedział Creesik. — Poczerwieniała mocno, chociaż nie podejmował tu żadnej aktywności fizycznej, która podniosłaby ciśnienie krwi. Przestań się z nim drażnić, kochana.
— Nonsens — zaszczebiotała Neenil. — Psychologowie nigdy nie bywają zakłopotani, gdy chodzi o seks. My byliśmy z początku powściągliwi, ponieważ to sprawa prywatna, ale nie byliśmy zakłopotani. Nie przeszkadza mi, że O’Mara wie, o ile wcześniej tego nie odgadł, że poprawa moich wyników w nauce jest związana z pragnieniem, abyśmy mogli studiować tu i pracować razem. Z kwalifikacjami zdobytymi w Szpitalu znajdziemy łatwo posadę w każdej innej placówce, w całej Federacji. Jeśli zaś zostaniemy tutaj, także…
— Będziemy stałymi partnerami, gotowymi razem wysiadywać jaja — dokończył za nią Creesik. — Cokolwiek się stanie.
O’Mara był zadowolony, że ptaszki wdały się we własną rozmowę, oszczędzając mu dalszego zakłopotania. Ucieszył się jednak za wcześnie.
— Nie rozumiem jednego — powiedziała w pewnej chwili Neenil. — Dlaczego odmawia pan sobie tak wielkiej przyjemności, satysfakcji i tylu dobrych emocji. Musi pan mieć przecież jakieś doświadczenia…
— Nie — przerwał jej O’Mara i przeklął się, że w ogóle otworzył usta. Było milczeć po kelgiańsku. Co go wzięło, aby wyjawić tym istotom prawdę?
Na chwilę zapadła cisza. Oba ptaki patrzyły na niego, przekrzywiając głowy. Pierwszy odezwał się Creesik.
— Przy takim szaleństwie nie dziwi, że został pan psychologiem.
— Nie żartuj sobie, Creesik — powiedziała Neenil. — To poważna sprawa. Czy chce pan powiedzieć, że nigdy, przez całe dorosłe życie, nie pragnął pan kochać drugiej osoby? Nigdy nic takiego się panu nie zdarzyło?
— Tego nie powiedziałem — stwierdził O’Mara, przeklinając się ponownie. Nie rozumiał
własnego postępowania. Nie czuł się z jego powodu winny, narastała w nim tylko złość połączona z coraz głębszym smutkiem, któremu w żaden sposób nie umiał się przeciwstawić.
Neenil zaćwierkała ze współczuciem.
— Kochał pan kogoś w przeszłości, ale miłość nie została odwzajemniona?
— Nie — odparł O’Mara.
— Kocha pan kogoś obecnie, ale ta osoba nie wie jeszcze o tym?
— Tak.
— Musi pan z tą osobą porozmawiać, O’Mara. Wyjawić swoje odczucia. Niezależnie od tego, jaka będzie odpowiedź. Gdyby okazała się negatywna, to cóż… U nas uważa się to za poważną sprawę, ale rzadko z fatalnym finałem…
— I kto teraz stroi sobie żarty? — spytał Creesik.
— Mówię poważnie — rzuciła Neenil. — Proszę tego nie ukrywać. Przynajmniej będzie pan wiedział, na czym stoi, i będzie mógł prowadzić normalniejsze życie emocjonalne. Być może we dwoje.
— Ta osoba nie wie nawet, że ja istnieję. Mieszka prawie na drugim końcu galaktyki.
Mocno już zirytowany pokręcił głową. Sprawa zaczynała wymykać się spod kontroli.
Nigdy nie przypuszczał, że mógłby coś podobnego powiedzieć głośno.
Z pewnością nie Craythorne’owi, który zapewne z miejsca by go zwolnił. Teraz jednak rozmawiał o tym, chociaż ogólnie, z parą Eurilan. Musiał zakończyć to jak najszybciej i wyjść.
— Przepraszam — powiedział. — To miała być służbowa wizyta. Chciałem z wami porozmawiać, ale nie o tym, o czym zwykle z nikim nie rozmawiam. Jako psycholog nie mogę pojąć, dlaczego jednak teraz to zrobiłem. Może pozazdrościłem wam tego, co przeżywacie, a czego ja nie zaznałem…
Ptakowaci zaćwierkali, oboje z wyraźnym współczuciem. Nieustannie przechylając głowy, rzucili sobie nawzajem kilka spojrzeń.
O’Mara spojrzał na Creesika.
— Ale nieważne — powiedział. — Zajrzałem do was w nie najlepszej chwili i powinienem już iść. Nie musisz wychodzić.
— Dziękuję za wrażliwość na nasze sprawy i delikatność, ale jednak powinienem już wracać do siebie — odparł Creesik. — Jeśli zostanę, żadne z nas nie zrobi zadania domowego.
Skoczył do drzwi. Gdy O’Mara ruszył w jego ślady, Neenil odezwała się raz jeszcze.
— Tak nie można, O’Mara. Musi pan odnaleźć tę osobę i szczerze z nią porozmawiać.
Proszę mi obiecać, że pan to zrobi.
O’Mara wyszedł bez słowa. Nie mógł obiecać niemożliwego, a nie chciał jej ranić negatywną odpowiedzią. Neenil wydała mu się szczególnie miłą istotą, która przeżywając radosny okres, chciała, aby wszyscy byli równie szczęśliwi jak ona. Niestety, on po cichu zazdrościł im obojgu tej radości.
Przez kolejne cztery dni co rusz wracał myślami do tej rozmowy, chociaż obaj z majorem byli tak zajęci problemami różnych istot, że ledwie mieli czas się przywitać.
Pewnego dnia, gdy był sam w gabinecie, znalazł chwilę na nieco dłuższą refleksję. Szpitalne plotki nie doniosły nic na temat tajemniczego obiektu miłości O’Mary, co sugerowało, że para Eurilan nie zwykła rozsiewać plotek. Chociaż nie widział ich od tamtej pory, żywił dla nich coraz większą sympatię.
Pomyślał, że jeśli oboje zostaną w Szpitalu, Neenil mogłaby się okazać całkiem dobrą terapeutką. Craythorne wspominał zaś ostatnio, że przydałby mu się jeszcze jeden asystent.
Jakby na dany znak, major wszedł akurat z korytarza i wskazał na swój gabinet.
— Proszę usiąść i zrelaksować się trochę, poruczniku — powiedział z uśmiechem. — Nie, nie mam panu nic do zarzucenia, przynajmniej na razie. Mamy wiele do omówienia, jednak brak rzeczy pilnych. — Przyjrzał się uważniej O’Marze. — Chyba że pański wyraz twarzy ma sugerować, że ma pan coś pilniejszego?
— Pilniejszego też właściwie nic — odparł O’Mara. — Jest jednak coś, co chciałbym panu podsunąć do przemyślenia.
— Słucham, poruczniku.
— Na razie nie ma co wymieniać dokładnie, o kogo chodzi, ale zauważyłem, że niektórzy mieszkańcy poziomu sto jedenastego zaczęli tworzyć pary — powiedział ostrożnie. — Normalnie nie byłoby to warte wzmianki, jednak w obecnej sytuacji…
— W obecnej sytuacji mieszkańcy sto jedenastego ucieszą się z każdego przypadku, gdy ktoś nie będzie hałasował w łóżku — rzucił Craythorne. — Przepraszam, O’Mara. Wiem, że moje żarty nigdy nie są śmieszne. Ale poważnie. Obawia się pan eksplozji demograficznej?
— Nie, sir. Przynajmniej nie na razie. Niemniej stażyści, którzy stworzą tu trwałe związki, w końcu zapragną założyć rodziny. Znajdziemy się w kłopotliwej sytuacji wobec rządów ich planet, o Federacji nie mówiąc, jeśli naruszymy ich prawa, a szczególnie Ustawę Zasadniczą. Gdy Szpital się rozbuduje, przyjdzie nam o tym pomyśleć. Major pokiwał głową.
— Ma pan rację. To nie stanie się jeszcze jutro, ale w końcu do tego dojdzie. Musi pan porozmawiać z Mannenem. Twierdzi, że lubi z panem rozmawiać, bo szybciej niż ja przechodzi pan do sedna sprawy. Proszę przekazać mu szczegóły, aby wskazywał nam, jakie zapisy położnicze mamy sprowadzać. To znaczy, jakich ras. — Zaśmiał się cicho i wrócił do tematu. — Ostatecznie, jak pan dobrze pamięta, pierwszym pacjentem Szpitala było niemowlę Hudlarian. Czy jeszcze coś?
— Nie, sir.
— Dobrze. Skoro tak, możemy się zająć nieco bliższymi sprawami. Za sześć miesięcy zaczną przybywać do Szpitala przedstawiciele takich egzotycznych ras, jak SNLU, TLTU i VTXM. Budowa kwater dla nich to sprawa działu utrzymania. Pomogą im inżynierowie z ras, o których mowa. Niemniej tacy na przykład Telfi będą mieszkać wewnątrz naszego głównego reaktora. Zastanawiam się, jak zdołamy podejść do problemów emocjonalnych istot oddychających przegrzaną parą czy stworzeń żyjących w metanowej atmosferze o temperaturze bliskiej zera absolutnego. Albo żywiących się twardym promieniowaniem. Na pewno zrobimy co w naszej mocy, ale to będzie oznaczało konieczność spędzenia wielu godzin przy komputerze bibliotecznym. Tym samym przyjdzie nam zwiększyć zatrudnienie w dziale.
Craythorne zamilkł, ale O’Mara też się nie odezwał.
— Spokojnie, poruczniku — powiedział major. — Chodzi o Ziemianina, emerytowanego oficera Korpusu, który zgłosił się na to stanowisko na ochotnika. Jest całkiem do pana niepodobny. Wiekowy, kruchy i łagodny, jak mi powiedziano, z wyjątkiem chwil, gdy wdaje się w dysputy filozoficzne. Zjawi się u nas za dwa tygodnie.
— Chętnie go poznam — powiedział O’Mara z zauważalnym brakiem entuzjazmu.
Craythorne pokręcił głową.
— Pan go wtedy akurat nie pozna, bo będzie pan gdzie indziej.
O’Mara spojrzał na majora bez słowa. Błyskawicznie doszedł do wniosku, że może i zdobywa z wolna ogładę i obycie i uczy się, jak podchodzić do ludzi, ale widać wszystko to za mało, skoro jego miejsce ma zająć emerytowany oficer Korpusu. Craythorne odwzajemnił spojrzenie. Musiał zauważyć malujące się na twarzy porucznika rozczarowanie, bo pokręcił głową.
— Proszę nie wyciągać pochopnych wniosków — powiedział. — Przez ostatnie dwa lata pracował pan naprawdę ciężko i zaczyna pan okazywać objawy stresu. Nie wiem dokładnie, co pana trapi, wiem za to, że nie przyzna się pan do żadnej słabości, zwłaszcza przełożonemu, ale coś na pewno się dzieje. To dobra chwila, aby wyrwał się pan stąd i trochę odpoczął. Albo przynajmniej robił przez jakiś czas coś całkiem innego niż tutaj. Coś, co sam pan wybierze.
Ma pan wiele zaległego urlopu. Proszę go wykorzystać.
O’Mara bezwiednie wstrzymał oddech, co zauważył dopiero wtedy, gdy przyszło mu odetchnąć z ulgą.
— Dziękuję, sir — powiedział. — Nie mam jednak rodziny ani przyjaciół na żadnym świecie. Nie wiem, w jakie miejsce miałbym się udać i co innego robić.
Major zmarszczył brwi.
— Taka odpowiedź zdaje się świadczyć o braku wyobraźni i chronicznym pracoholizmie, poruczniku. Jako psycholog przepisuję panu sześć tygodni zmiany środowiska, a jako pański bezpośredni przełożony nakazuję realizację tej recepty. Nieważne, dokąd się pan wybierze, byleby był pan uprzejmy się stąd ruszyć.
Resztę dnia O’Mara poświęcił na porządkowanie spraw służbowych, sprawdzanie rozkładu lotów opuszczających Szpital statków i rozważanie, dokąd właściwie miałby się udać. Cały czas jednak myślał o Neenil i o tym, co od niej usłyszał.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Wiedział dobrze o zasadzie, że żaden statek kosmiczny nie może odmówić zabrania na pokład funkcjonariusza Korpusu Kontroli, jeżeli pełni on służbę w próżni. Jedynym warunkiem było posiadanie odpowiedniej dla danego gatunku kabiny. Statek musiał też oczywiście udawać się do pożądanego portu przeznaczenia, niemniej brakło jakichkolwiek ograniczeń co do dystansu podróży czy liczby przesiadek. Tyle że gdyby chciał lecieć szybko i daleko, musiałby trzymać się najbardziej uczęszczanych szlaków łączących światy najstarszych kultur: Tralthy, Orligii, Kelgii i Ziemi. Mógł się udać gdziekolwiek, jednak przy nierozważnym doborze celu większość urlopu spędziłby, czekając na dogodne połączenia.
Jednostka Korpusu Kontroli Trosshannon pełniła służbę, krążąc w trójkącie między Nidią, Melfem i Szpitalem. Jak sugerowała pierwsza litera jej nazwy, została zbudowana na wysokograwitacyjnym świecie Tralthańczyków, których stocznie były szczególnie cenione w obrębie Federacji. Statki ich konstrukcji cechowała wielka wytrzymałość strukturalna i niezawodność. Powiadano, że na Tralcie nawet wielkie koparki są składane przez zegarmistrzów. Trosshannon był dostosowany do przewozu pasażerów pięciu typów: tralthańskiej FGLI, melfiańskiej ELNT, hudlariańskiej FROB, kelgiańskiej DBLF oraz różnych DBDG, którzy mogli korzystać z tej samej kabiny, chociaż dla Orligian była za ciasna, a wysoki góra na metr Nidiańczyk mógłby się czuć przytłoczony wielkością mebli.
Załoga liczyła osiem osób — Ziemian i funkcjonariuszy Korpusu. O’Mara spotykał ich jednak tylko podczas posiłków. Byli przyjaźnie nastawieni, ale bardzo zajęci, wolał więc nie plątać im się pod nogami. Większość czterodniowej podróży spędził w swojej kabinie, która całkiem mu odpowiadała. Craythorne miał rację, mówiąc o zmęczeniu porucznika. Sam się dziwił, jak wiele czasu poświęcał teraz na sen.
Gdy Trosshannon wylądował w porcie na przedmieściach Retlinu, O’Mara czuł, że od lat nie był tak wypoczęty. Miasto było stolicą Nidii, a jego port kosmiczny uchodził na największy węzeł komunikacyjny w całej Federacji. Z punktu widzenia autochtonów, którzy wraz z dziećmi tłumnie odwiedzali taras widokowy, było to też największe zoo galaktyki.
Idąc rękawem do terminalu, O’Mara czuł się trochę nieswojo z powodu tylu wpatrzonych w niego oczu i nieustannych, szczekliwych konwersacji. Po chwili jednak uświadomił sobie, że dla setek przyglądających się mu drobnych istot o czerwonej sierści jest tylko jeszcze jednym gościem z innego świata.
Miał tylko bagaż osobisty, więc nie musiał czekać na żadne walizki, co oszczędziło mu dodatkowego chodzenia, ale i tak czuł się nieco zagubiony w wielorasowym tłumie.
Nawet świetne rozplanowanie i oznaczenie terminalu niewiele pomagało. Ostatecznie wielki włochaty Orligianin z bronią u pasa, zapewne strażnik, pokazał mu drogę.
Stanowisko informacji składało się z szeregu ekranowanych boksów ze stylizowanymi diagramami symbolizującymi rozmaite rasy, które odbywały podróże kosmiczne w obrębie Federacji. Każdy był dostosowany do potrzeb konkretnego gatunku. O’Mara znalazł miejsce oznaczone symbolem Ziemi i wszedł do środka, znajdując całościenny ekran z planem terminalu i migającym niebieskim światełkiem oznaczającym miejsce, gdzie właśnie się znajdował. W korytarzach Szpitala też były podobne ekrany, nie dostawiano jednak do nich równie wygodnych foteli, aby nie zachęcać personelu do dłuższego korzystania z tego sprzętu.
Bez trudu znalazł tranzytowe biuro Korpusu. Jego ściany zdobiły zdjęcia jednostek kosmicznych pozostających w służbie Federacji, od małych statków kurierskich przez krążowniki zwiadowcze dalekiego zasięgu po potężne pancerniki klasy „Emperor”. Stanowisk było sześć i tylko przy jednym siedział Ziemianin. O’Mara podszedł do niego, ponieważ tylko on nie był akurat zajęty. Siwiejący chorąży nosił galowy mundur, w którym wyglądał równie nienagannie jak Craythorne. Spojrzał przelotnie na pagony O’Mary i złożony beret na ramieniu i skinął życzliwie głową, co sugerowało, że żaden z nich nie musi marnować czasu na salutowanie.
— Sir? — spytał.
O’Mara podał swoje nazwisko i numer służbowy.
— Przyleciałem niecałą godzinę temu na Trosshannonie i szukam kabiny na jakimkolwiek statku lecącym przez Tralthę, Melf, Kelgię i Ziemię. Port docelowy nie jest istotny, interesuje mnie tylko, aby nie czekać za długo. Nie chcę spędzić zbyt wiele urlopu na Nidii.
— Też nie lubię tych ich niskich stropów — powiedział podoficer z uśmiechem. — Jeśli jednak musiałby pan zostać tu dłużej, może pan skorzystać z ludzkich kwater w naszej bazie.
Są bardzo wygodne.
— Dziękuję — odparł O’Mara, odpowiadając uśmiechem i wskazując na mundur chorążego. — W bazie nijak nie czułbym się jak na urlopie. Czy jest coś, co odlatywałoby niebawem?
— Rozumiem — mruknął rozmówca. — Proszę dać mi chwilę, sir. Sprawdzę.
O’Mara nie miał wątpliwości, że w bazie nie miałby szans na zachowanie większego dystansu do przepisów dotyczących ubioru i musiałby co rusz salutować różnym oficerom gotowym wykazywać daleko idące zainteresowanie jego osobą. Owszem, zasadniczo też był oficerem, ale mało co, poza mundurem, mogłoby o tym świadczyć. Wolał nie mówić zbyt wiele o sobie, aby nie napytać sobie biedy. W tej sytuacji już ciasny nidiański hotel byłby ciekawszą perspektywą.
— Ma pan szczęście, sir — powiedział chorąży, ale zaraz się zawahał. — No, może ma pan szczęście. Chodzi o statek Kreshhallar. To średniej wielkości statek pasażerski na melfiańskiej rejestracji. Ma mieszaną załogę i kabiny przystosowane dla ciepłokrwistych tlenodysznych. Stoi w doku trzydziestym siódmym. Startuje za trzy i pół godziny. Lata regularnie na trasie okrężnej między wielką piątką: Melf, Ziemia, Traltha, Kelgia, Nidia i z powrotem na Melf. W tym rejsie pasażerami są głównie Kelgianie udający się na międzygwiezdny konwent miłośników literatury fantastycznej. Nie wiem, co to znaczy, ale tak to właśnie opisali. Pozostali pasażerowie zmierzają na swoje planety. Nie jest zbyt luksusowy, tylko dwie gwiazdki, no i ci wszyscy DBLF…
— Dziękuję — przerwał mu O’Mara. — Biorę.
Podoficer nadal uważał, że powinien go ostrzec.
— Jeśli nie przywykł pan do kontaktów z Kelgianami, to może być ciężka próba, sir. Na pewno pan chce? Jeszcze pana nie wpisałem, zatem…
O’Mara pokiwał głową.
— Proszę wpisać. To żaden problem. Sporo pracuję z Kelgianami.
— Naprawdę? — spytał chorąży, rzucając mu znad klawiatury pełne ciekawości spojrzenie. W końcu zdobył się na pytanie. — Jeśli można spytać, sir, na jakim statku?
— To nie statek — odparł O’Mara. — Pracuję w Szpitalu Sektora Dwunastego.
— O… — Sierżant był wyraźnie pod wrażeniem. Chociaż nie ruszył się z fotela, wyprostował się tak, jakby stanął na baczność. — Przyjemnego urlopu, sir.
O’Mara nie miał pojęcia, na jaką kuchnię można liczyć na dwugwiazdkowym statku pasażerskim, zdecydował się zatem skorzystać najpierw z portowej restauracji. Wnętrzem przypominała trochę szpitalną stołówkę, została jednak ozdobiona malowidłami ściennymi przedstawiającymi różne nidiańskie krajobrazy. Z głośników płynęła nieznana dotąd O’Marze miejscowa muzyka. Była naprawdę upiorna i puszczano ją zapewne tylko po to, aby nikt nie zajmował za długo miejsca. O’Mara jakby na przekór jadł bardzo powoli. Starał się odciąć od tego jazgotu i zastanawiał się, co właściwie będzie robił przez całe sześć tygodni urlopu.
Na pokładzie przywitał go oficer hotelowy, wyraźnie przepracowany albo tylko chwilowo zmęczony Nidiańczyk imieniem Larragh-Yal. Powiedział O’Marze, jak dojść do kabiny, i życzył mu miłej podróży, jednak nawet bez translatora można było poznać, że myślami był całkiem gdzie indziej. Być może wiązało się to z grupą Kelgian. Porucznik dostał też lokator mający wskazać drogę do jadalni, pomieszczeń rekreacyjnych, na taras widokowy i do innych przybytków, gdyby miał jakieś szczególne życzenia.
— Chcę tylko ciszy i spokoju — powiedział O’Mara. — Większość czasu spędzę w kabinie.
— Ani trochę mnie to nie dziwi — rzucił oficer i odetchnął z ulgą, jako że spotkał wreszcie niewymagającego pasażera. — Z tą bandą futrzanych miłośników miecza i czarów na pokładzie trudno inaczej. Jednak gdyby pan czegoś potrzebował, lokator pomoże panu mnie znaleźć. A, i jeszcze jedno. Wie pan, mam nadzieję, że Korpus refunduje pański przelot na poziomie ekonomicznym. Kabina bez wielkich wygód, wyżywienia, nieco napojów orzeźwiających. Gdyby oczekiwał pan czegoś więcej, musi pan za to dopłacić.
O’Mara pokiwał głową.
— Nie będzie nic więcej.
— Nie chciałbym się narzucać, ale nie upieram się wcale, by w pańskim przypadku trzymać się ściśle regulaminów — dodał oficer. — Ostatecznie w tym rejsie jest pan jedynym Kontrolerem na pokładzie. Pańska obecność podniesie morale naszej służby porządkowej i pozytywnie wpłynie na pasażerów.
— Ale ja jestem na urlopie.
— Jasne, sir. Niemniej nawet schowana broń pozostaje bronią.
Kabina była o połowę mniejsza od jego kwatery w Szpitalu, ale dość wygodnie wyposażona, jak dla kogoś, kto zamierzał w niej głównie sypiać. Miał w niej ekran i zestaw taśm rozrywkowych, starych jednak i jeszcze bardziej zużytych niż te dostępne w Szpitalu.
Brakło podajnika żywności, co oznaczało, że chcąc jadać w samotności, O’Mara będzie musiał zamawiać posiłki do kabiny. Dodatkowy koszt go nie martwił, nie podobała mu się jednak perspektywa zatrudniania kogokolwiek w roli służącego. Nie wiedział też, jak oficer Korpusu powinien zachować się w takiej sytuacji. On akurat by się czuł co najmniej onieśmielony.
Alternatywą było korzystanie z pokładowej jadalni, gdzie musiałby spotykać innych pasażerów, nie zawsze będących miłym towarzystwem, jak zauważył wcześniej Larragh-Yal.
Wszystko to było bardzo dziwne. Tak długo pracował w obrębie swojej specjalności, że zapomniał już niemal, co było zasadniczą funkcją Korpusu Kontroli. Powołany został kilka stuleci wcześniej, aby czuwać nad Pax Galactica. Zadanie swoje wypełniał na tyle dobrze, że z czasem przydzielono mu nowe funkcje. Wielkie okręty klasy „Emperor”, które mogły jedną salwą zniszczyć całą planetę, wspomagały akcje kolonizacyjne, przygotowując teren pod lądowanie osadników. Uczestniczyły też w akcjach ratunkowych po różnych kataklizmach.
Tysiące mniejszych jednostek, lekkich i ciężkich krążowników, frachtowców i statków kurierskich, znajdowały się raczej w służbie pokoju, chociaż ich wielorasowe załogi nadal dysponowały wielką siłą ognia pokładowego uzbrojenia. Sporadycznie zdarzało się, że trzeba było użyć siły, wówczas, niezależnie od skali działań, zawsze mówiło się o akcji policyjnej, nie wojnie. Zwykle jednak udawało się zażegnać groźbę bardziej subtelnymi działaniami, jak szpiegostwo, dywersja czy presja psychologiczna. O’Mara słyszał, że specjaliści Korpusu w dziedzinie psychologii zajmujący się pierwszymi kontaktami byli najbardziej zbzikowanymi, ale i najbardziej błyskotliwymi w tego rodzaju działaniach. Zastanawiał się, czy wymuskany i nader cywilizowany major Craythorne przyczynił się kiedykolwiek do powstrzymania jakiejś wojny, czy raczej, poprawił się O’Mara, zamieszek, które wymagały ogólnoplanetarnej interwencji policyjnej.
Jako ramię sprawiedliwości Federacji Galaktycznej, Korpus utrzymywał wielkie, narodowe armie, które dawno temu walczyły przeciwko sobie. Jako strażnicy ładu i pokoju, Kontrolerzy rzeczywiście mieli w sobie coś z policjantów, a to znaczyło, że w pewien sposób zawsze pozostawali na służbie. Nawet w czasie urlopu. Gdyby rzeczywiście znaleźli się na pokładzie jacyś potencjalni sprawcy kłopotów, bez wątpienia już sam widok policjanta popsułby im zabawę.
O’Mara westchnął i zabrał się do rozpakowywania bagażu.
Skończył akurat w chwili, gdy rozległo się ostrzeżenie przed startem. Zaczęto trzydziestosekundowe odliczanie transmitowane na cały statek. Chwilę potem ujrzał na ekranie, jak port kosmiczny zostaje w dole. Z każdą sekundą widać było coraz większą połać Retlinu. Mimo dużego przyspieszenia zupełnie nic nie poczuł. Statek mógł być stary, ale przynajmniej kompensatory grawitacyjne pracowały jak należy. Podróżował już na jednostkach, które były ich pozbawione, i wolałby tego nie powtarzać, zwłaszcza w towarzystwie różnych ras, które także nie były odporne na chorobę kosmiczną. Powierzchnia planety nabierała krągłości, aż w końcu cała Nidia ukazała się na ekranie. O’Mara patrzył, powtarzając sobie, że statek to tylko pomniejszony Szpital Kosmiczny. W końcu odlecieli na odległość pozwalającą na skok i wszystko zniknęło, ustępując miejsca szarej mgle nadprzestrzeni.
Krótko później coś zachrobotało w głośnikach.
— Dla wiadomości pasażerów, którzy dosiedli się na Nidii — powiedział ktoś. —
Informujemy, że posiłek powitalny, rozpoczynający kolejny etap naszej podróży, zostanie podany w jadalni za trzy godziny. Jak zapewne już państwo wiecie, istnieje tradycja, że wszyscy ubierają się na tę okazję odświętnie. Nie dotyczy to tylko przedstawicieli tych ras, które w ogóle nie używają odzieży albo nie przypisują jej funkcji ozdobnych. Dziękuję za uwagę.
O’Mara znowu był głodny. Nie miał ochoty czekać aż trzy godziny.
Pierwszy raz od wizyty u sierżanta Wenalonta sięgnął po mundur galowy. Czuł się o tyle bezpiecznie, że jako jedyny Kontroler na pokładzie nie ryzykował napotkania kogoś, komu musiałby salutować. Na wszelki wypadek starannie wsunął złożony beret pod pagon na ramieniu. Gdy spojrzał na siebie w lustrze, musiał uznać, że prezentuje się całkiem dobrze.
Przypomniał sobie, co jeszcze mówił mu krawiec. Nie miał pojęcia, czy na statku są jakieś ziemskie i wolne do tego kobiety, ale… Szybko odrzucił tę myśl. Nie chciał żadnych przelotnych romansów.
Jestem psychologiem Korpusu Kontroli, przypomniał sobie, nadal patrząc w lustro. Z drugiej strony bez wątpienia odpowiadał żywionym przez przeciętnego człowieka wyobrażeniom o osobie silnego i surowego policjanta.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Jadalnia była przewidziana na trzysta miejsc, jednak O’Mara już od drzwi zauważył, że chociaż w tym rejsie było na pokładzie tylko około dwustu pięćdziesięciu podróżnych, brakło wolnych osobnych stolików. Zestawiono je w rzędy po dwadzieścia miejsc przy każdym, z rozmaitymi siedziskami, które można było przestawiać, gdy przedstawiciele różnych ras chcieli jeść razem. Wielu tak właśnie robiło, pogrążając się w rozmowie.
Orligiański szef sali, a raczej szefowa, jeśli oceniać po ubiorze, zaprowadziła O’Marę do wolnego miejsca.
Nosiła coś, co było zapewne strojem służbowym, jednak czarne spodnie i biała kamizelka ze sztywnymi mankietami i takimż kołnierzem nie pasowały do wystających z odzieży włochatych kończyn i porośniętej futrem głowy. Zwłaszcza że normalnie Orligianie nie nosili żadnej odzieży poza lekką uprzężą, wietrząc nieustannie grubą sierść i chłodząc ciała.
Porucznik został posadzony przy stole, który zajmowało już czternaścioro Kelgian, dwóch Melfian i jedna pasażerka z Ziemi. Oczywiście posadzono ją dokładnie naprzeciw niego.
Miała ciemne włosy, była młoda i szczupła, z małą ilością biżuterii na włosach, uszach i z przodu wieczorowej sukni z wysokim kołnierzem. Suknia była czarna i przylegała do skóry niczym warstwa farby. Ziemskie pielęgniarki w Szpitalu też czasem nosiły tak obcisłe stroje, nawet jeśli niekoniecznie pasowało to do ich sylwetek. Mówiły, że w ten sposób łatwiej jest im się przebierać w kombinezony niezbędne na oddziałach o innych warunkach środowiskowych. W przypadku tej kobiety suknia pasowała idealnie.
O’Mara skłonił się jej lekko, podobnie jak innym pasażerom, którzy zwrócili na niego uwagę, po czym usiadł szybko i wbił oczy w menu. Najpewniej Craythorne postąpiłby inaczej i pewnie coś by nawet powiedział, ale porucznik chciał tylko coś zjeść i nie miał ochoty na rozmowy. Niestety, był bez szans.
— Dobry wieczór, poruczniku — powiedziała kobieta miłym głosem. — Obawiam się, że menu podsuwają tu ciągle to samo, niezależnie od okazji. Z drugiej strony, ludzkie jedzenie mają tu nawet niezłe. Jeśli jednak gustuje pan w specjałach, będzie pan głodował.
— Już jestem głodny — odparł O’Mara, podniósłszy wzrok na kobietę. — I nie mam specjalnych życzeń. Jedzenie to jedzenie.
Siedzący obok Kelgianin aż zjeżył sierść.
— Kulinarny barbarzyńca! Ale czego oczekiwać od przerośniętego mięsożercy. I pewnie jeszcze je niechlujnie!
Młoda kobieta uznała za właściwe to i owo wyjaśnić.
— Proszę nie brać tego do siebie, poruczniku. Kelgianie zawsze mówią…
— …dokładnie to, co myślą — dokończył O’Mara. Chciał się uśmiechnąć, ale rzadko używane mięśnie twarzy odmówiły mu posłuszeństwa. Zwrócił się więc do Kelgianina. — Nie mam żywego futra, aby pokazać ci, przyjacielu, jak się czuję. Niemniej chociaż jestem bardzo głodny, zapewne nie dość mnie jeszcze przyparło, abym miał ochotę cię zjeść.
— Ale pewny nie jesteś? — spytał gąsienicowaty.
Zanim O’Mara zdążył odpowiedzieć, gdzieś z wnętrza stołu dobiegł trzykrotny dzwonek. Blat odsunął się i przed porucznikiem pojawiło się pierwsze danie.
— Uratowany przez dzwon — powiedział Kelgianin i złożył się we dwoje nad własnym talerzem.
O’Mara nie odezwał się aż do chwili, gdy skończył jeść. Jego nastawienie do otoczenia nieco się polepszyło, chociaż nie oznaczało to jeszcze, że każdego zamierza traktować serdecznie.
— Wygląda pan o wiele pogodniej, poruczniku — powiedziała kobieta. — I co pan sądzi teraz o tutejszym jedzeniu?
— To nadal tylko paliwo — odparł O’Mara. — Niemniej dobrej jakości.
— Ma pan sporo do wykarmienia — stwierdziła. — Wprawdzie nie widziałam pana w kostiumie kąpielowym, ale wygląda mi pan na kogoś ciężko pracującego, skoro uchował się pan przed pokładami tłuszczu. Lubi pan pływać?
— Tam, gdzie służę, nie mamy aż tak wiele wody. Poza tym nie umiem pływać.
— Chętnie pana nauczę. Chociażby po to, aby mieć towarzystwo. Na statku jest duży basen, ale Kelgianie, których jest najwięcej, boją się zamoczyć futro, Melfianie zaś od razu toną i pełzają tylko po dnie. W ogóle nie robi im różnicy, czy są w wodzie czy nie. Jesteśmy jedynymi Ziemianami na pokładzie i będziemy mieli ten basen prawie wyłącznie dla siebie.
Nawet o widzów nie musi się pan martwić, gdyby obawiał się pan o pierwsze próby. Ja nigdy nie uczyłam nikogo pływać, ale to może być ciekawe. Czy poza stopniem ma pan jakieś imię albo nazwisko, poruczniku?
— O’Mara. Jednak co do basenu, to nie jestem pewien, czy…
— Joan — przedstawiła się kobieta.
— Kledenth — odezwał się Kelgianin. — Gdyby kogokolwiek to interesowało, oczywiście.
— Nie chcę być nachalna, ale jest pan pierwszym Ziemianinem w tym rejsie — kontynuowała kobieta. — Naprawdę brakowało mi kogoś, z kim mogłabym rozmawiać bez pomocy translatora. A co do pływania, to oczywiste, że się panu uda. Na początek wystarczy nauczyć się unosić na wodzie. Jeśli weźmie pan głęboki wdech i nie wypuści powietrza z płuc, nie utonie pan. W razie kłopotów podpłynę i przytrzymam panu głowę nad powierzchnią. W sumie jedyne, czego panu potrzeba, to odrobina zaufania.
O’Mara nie odpowiedział.
— Ewentualnie są jeszcze urządzenia do ćwiczeń, jeśli lubi pan się pocić. Oraz gry w rodzaju szachów czy scremmana. Jest też galeria obserwacyjna, gdzie można opić się całej gamy trunków z innych planet, aż zaczyna się widzieć różne rzeczy pełzające po nadprzestrzeni. To mi przypomina… wie pan, co powiedział Chorrantir, jedyny Tralthańczyk na pokładzie, o alkoholikach na jego planecie? Że w pewnym stadium choroby zaczynają widzieć różowych Ziemian.
— O Boże — mruknął O’Mara i mimowolnie się uśmiechnął.
— Niech pan się nie waha, poruczniku — nalegała Joan. — Ten mundur świetnie na panu leży, ale w tej chwili wszyscy już wiedzą, że mamy na statku Kontrolera, i nie musi się pan tak starać. Więc jak?
— Wasza rozmowa — powiedział nagle Kledenth — jest znacznie ciekawsza niż opowieści moich obecnych towarzyszy o legendach innych światów i zaludniających je bohaterach, a czasem zupełnie godnych potępienia postaciach. Chyba niektórzy tutaj podchodzą do tego jak do religii, nie zwykłej pasji. I co pan powie, O’Mara?
— Nic. Nadal się zastanawiam.
— Ale tu nie ma nad czym się zastanawiać — rzucił Kelgianin, falując sierścią. — Wiem, że wy nie umiecie okazywać wprost emocji, ale nawet dla mnie ta sytuacja jest więcej niż jednoznaczna. Siedząca tu istota żeńska jest młoda i zapewne fizycznie atrakcyjna dla ciebie, chociaż moim zdaniem jej wyrostki piersiowe zniekształcają jej sylwetkę, nazbyt obciążając ją w górnej części ciała. Niemniej nudzi się wyraźnie i może jest seksualnie sfrustrowana, skoro nie było dotąd wśród pasażerów nikogo jej rasy. Teraz jednak zjawił się ktoś, i to płci przeciwnej, i tym samym sytuacja zmieniła się na lepsze. Oczywiście trudno mi to orzec z całą stanowczością, ale chyba i ty mógłbyś posłużyć za wzorzec osobnika rodzaju męskiego.
Niczego ci nie brakuje i jesteś dla niej atrakcyjny…
O’Mara czuł, że jego twarz okrywa się rumieńcem. Spróbował powstrzymać potok mowy, unosząc dłoń, ale Kelgianin nie zrozumiał gestu albo po prostu go zignorował.
— Dla mnie sprawa jest jasna — ciągnął Kledenth. — To zaproszenie do nauki pływania oznacza konieczność zdjęcia tych dziwnych okryć, które nosicie, i daje szansę na bardziej intymną atmosferę sprzyjającą kontaktowi fizycznemu. O ile dobrze rozumiem ziemskie zwyczaje, to typowy wstęp do dobierania się w pary. Przewiduję, że czeka cię interesująca podróż. Co zatem powiesz, O’Mara?
Porucznik odwrócił spojrzenie od stożkowej głowy, jasnych oczu i falującej sierści Kelgianina i spojrzał na Joan. Szukał słów, aby przeprosić ją za zakłopotanie, ona jednak wcale nie wyglądała na zakłopotaną. Uśmiechała się tylko i cała ta sytuacja, włącznie z jego zmieszaniem, najwidoczniej bardzo ją bawiła.
— Przepraszam, poruczniku O’Mara, ale Kledenth ma rację — powiedziała w końcu. — Po sześciu tygodniach na statku pełnym Kelgian przeszłam trochę ich zwyczajami i coraz częściej mówię, co myślę. Myli się jednak, wmawiając mi frustrację seksualną. Potrzebuję rozmowy z drugim człowiekiem i wspólnego pływania, a nie seksu. Wprawdzie nie lubię się powtarzać, ale spytam: co pan na to?
O’Mara nie wiedział całkiem, co powiedzieć.
— Wiem, że to rzadko spotykane wśród oficerów służących w kosmosie, ale czyżby miał już pan żonę albo przyjaciółkę na stałe? — spytała Joan, chyba mocno zaniepokojona.
O’Mara mógłby skłamać, łatwo pozbywając się kłopotu, ale wolał być po kelgiańsku szczery.
— Nie.
— Zatem całkiem nie rozumiem już, dlaczego…
Nagle okryła się rumieńcem. O’Mara spodziewał się już prawie wszystkiego, ale tego akurat nie.
— Patrząc na pana, nigdy bym tego nie pomyślała — powiedziała, błądząc oczami po jego piersi, ramionach i młodzieńczej nadal twarzy, którą widywał w lustrze co rano. — I w ogóle trudno mi w to uwierzyć. Nie chciałabym pana urazić, ale czyżbym popełniła błąd? Czy nie znajduje pan mego towarzystwa atrakcyjnym, bo jestem niewłaściwej płci?
— Nie — odparł poważnie O’Mara. — Niewłaściwego gatunku.
Joan otworzyła bezgłośnie usta i trochę pobladła.
— Leczysz się w związku z tym? — spytał Kledenth.
Z wolna Joan zaniosła się śmiechem, który nie milkł przez dłuższą chwilę.
— Powiedziałeś to tak poważnie, że prawie uwierzyłam — rzekła z uśmiechem. — Nie sądziłam, że masz poczucie humoru. Ale nie żartuj tak sobie na basenie, bo będziesz miał mnie na sumieniu, gdy się utopię.
Ostatecznie żadne z nich nie utonęło, chociaż Joan zabrała się do uczenia z takim zapałem, że niekiedy ich wspólne starania przypominały zapasy wodne. Gdy siadywali na brzegu basenu, było jeszcze gorzej, albo i lepiej, bo O’Mara nijak nie mógł wówczas ukryć, że jest pod urokiem Joan. Wciąż mu powtarzała, aby się odprężył i nie podchodził do wszystkiego tak poważnie, bo w końcu jest na urlopie. Bez wątpienia zaczynała traktować go jak wyzwanie. On jednak nie brał udziału w tej grze, niepewny, co w ogóle powinien robić.
Co rusz szukał wymówek, aby wrócić do kabiny i nie być zmuszonym do zbyt długiego pobytu z Joan na basenie.
Ostatecznie był tylko człowiekiem.
Ataki wszelako nie ustawały, czy w jadalni, czy na pokładzie rekreacyjnym albo na galerii widokowej, gdzie nie było na razie na co patrzeć poza sobą nawzajem. Z czasem jednak Joan przestała atakować go frontalnie. W sali klubowej nie było nic innego do roboty poza rozmawianiem. Zwykle o innych pasażerach, a czasem i z nimi. Sączyli też napitki z różnych światów, które miały zmniejszyć jego opór i znieść rzekome blokady, lecz wcale tego nie czyniły. Joan niewiele opowiadała o sobie. Wspomniała tylko, że ukończyła właśnie studia z pierwszą lokatą, chociaż nie dodała, co studiowała. W nagrodę rodzice wykupili jej lot okrężny na tym statku, który zmienił się w wędrowny konwent. Miała odwiedzić pięć światów, których w innym wypadku zapewne nigdy by nie zobaczyła, rozwijając jednocześnie swoje zainteresowania wśród podobnych sobie pasjonatów.
O’Mara mówił jeszcze mniej. Mundur, który nosił jak tarczę, jednoznacznie dawał do zrozumienia, co jego właściciel robi w życiu.
Jednak przyszedł taki wieczór, gdy jego opory zmalały prawie do zera. Statek był o dziesięć godzin podróży od Naorthantu, najważniejszego świata Tralthańczyków. Z galerii było widać masę gwiazd i niezliczone księżyce systemu.
Gdy O’Mara wrócił do kabiny, zastanowił się, dlaczego właściwie udaje jakiegoś skretyniałego rycerza z tych opowieści, o których bez końca dyskutowali konwentowicze.
Czego chciał dowieść? Joan była inteligentna i budziła pożądanie. Była tak atrakcyjna, że aż nie pojmował, dlaczego marnuje czas na kogoś tak nieciekawego i brzydkiego jak on. Nie było też żadnej szansy na wspólny związek. Wszystko musiało dobiec końca za cztery tygodnie, gdy Kreshhallar wyląduje na Ziemi. W Szpitalu nikt nigdy niczego by się nie dowiedział, a gdyby nawet, nikogo by to nie obchodziło, z Craythorne’em włącznie. O’Mara był na urlopie i koniec końców miał się właśnie odprężyć i dobrze bawić.
Rzucając się w pościeli, powtarzał sobie raz za razem, że to żadna niewierność, tymczasem w mroku kabiny co rusz widział sylwetkę Joan w stroju jeszcze bardziej skąpym niż ten noszony na basenie. To było bez sensu. Może nawet graniczyło z szaleństwem.
Przecież nie można być niewiernym wobec kogoś, kogo nigdy się nie znało i kto może nawet już nie żył.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Myśląc o zwykłym ubraniu, O’Mara miał zawsze przed oczami roboczy strój Korpusu, tyle że pozbawiony dystynkcji. Joan nie chciała nawet o tym słyszeć. Nalegała, aby podczas wycieczki na słynącą z piękna Tralthę ubrał się jak zwyczajny turysta. I chociaż się opierał w duchu, ona zaciągnęła go do ziemskiego sklepu w galerii handlowej portu i zmusiła do zakupienia nowej odzieży. O’Mara nigdy nie miał zwyczaju wtapiać się w otoczenie, jednak strój turysty okazał się tak jaskrawy, że krzyczał wręcz kolorami.
Traltha była planetą o wysokiej sile ciążenia, dwa i pół razy większej od ziemskiej.
Oznaczało to, że wszystko należało tu robić w uprzęży antygrawitacyjnej, chyba że ktoś tylko leżał płasko na równej powierzchni. O’Mara umiał wprawdzie stanąć prosto w tych warunkach i poruszać się bez pomocy techniki, ale tylko on jeden miał doświadczenie zdobyte w warunkach kosmicznych placów budowy. Inni mogliby łatwo upaść i coś sobie złamać, zachęceni jego nierozważnymi popisami.
Gdy Joan pojawiła się w swojej uprzęży, jej pierwszą refleksją było stwierdzenie, że całość przypomina do złudzenia średniowieczny pas cnoty.
Podczas zwiedzania oraz przelotów atmosferycznych do słynnej rozpadliny Dunelton i pięknej zatoki Trammith sporo rozmawiali, poważnie i niepoważnie. Zawsze też razem jadali, jednak O’Mara miał wrażenie, że narasta między nimi jakiś dystans. Umiał już nieźle pływać, jednak gdy udał się ze swoją kształtną towarzyszką na złocistą plażę nad zatoką, przewodnik zabronił im wchodzić do wody. Stwierdził, że Trammith jest naturalnym rezerwatem zamieszkanym przez rzadkie i chronione gatunki morskich drapieżników, którym nie robiło różnicy, kogo jedzą. Nic nie wyszło zatem z kąpieli, która zapewniłaby im trochę intymności.
Zastanawiał się, czy po prostu zrezygnowała, bo nie skorzystał już z tylu stworzonych przez nią sytuacji, czy też może odezwała się w niej duma. A może zachęcała go w ten sposób do poważniejszych kroków, wyczuwając, że bez munduru zachowuje się wobec niej swobodniej?
Ostatecznie uznał, że nikt poza osobliwie pokręconym psychologiem nie mógłby snuć podobnych rozważań.
Ciągle nie dowierzał, że wszystko to zdarzyło się właśnie jemu, osobie zawsze tak niemiłej i zdystansowanej wobec innych. Owszem, zaraz po powrocie do portu kosmicznego Naorath mógłby pójść do placówki Korpusu i znaleźć sobie inny statek, aby polecieć gdziekolwiek indziej. Niemniej byłoby to szczeniackie postępowanie świadczące o braku odwagi. Z wolna zaczynał też uważać cały rejs za ciekawy, nawet jeśli przyniósł ostatnio pewne frustracje. W końcu powiedział sobie, że cokolwiek jeszcze się zdarzy, nie będzie aż tak źle.
Pierwszej nocy po opuszczeniu Tralthy, gdy siedzieli na rozjaśnionym gwiazdami pokładzie rekreacyjnym, wdali się w sprzeczkę na temat dawnej ziemskiej legendy o królu Arturze.
— Jest jeszcze jedna wasza opowieść, której nie mogę zrozumieć — powiedział Kledenth.
— Chodzi o pewnego starzejącego się króla, który w imię utrzymania ładu w kraju ignorował fizyczne i emocjonalne pragnienia swojej znacznie młodszej towarzyszki życia, aż ta zaangażowała się w relację z jego młodszym i znacznie atrakcyjniejszym gwardzistą.
Ignorując przysięgę wierności, którą wcześniej złożyła, dopuściła się z nim aktu miłosnego dla samej przyjemności. W ostatecznym rozrachunku dostatnie i stabilne niegdyś królestwo popadło w ruinę i wszyscy albo zginęli, albo żyli potem długo i nieszczęśliwie. Czytałem tę opowieść i oglądałem kilka jej wersji wizualnych, ale nadal nie rozumiem, jak król mógł do tego wszystkiego dopuścić. Czy był tak bardzo dotknięty ślepotą, nie mógł odbierać cudzych emocji, czy był po prostu głupi? Sądzę, że to zła historia, która nie zasługuje na opowiadanie.
— Rzecz w tym, że to smutna historia, w której jest dużo dobrego — wyjaśniła Joan. — Jakkolwiek jej bohaterowie cierpią, ma ona szczęśliwe zakończenie. Jest o tym, że gdyby ludzie potrafili więcej zauważać, historia nie tylko szczęśliwie by się zakończyła, ale i nikt by w niej nie cierpiał.
Spojrzała na O’Marę, ale szybko odwróciła spojrzenie.
— Gdyby to było na Kelgii, futra królowej i gwardzisty zdradziłyby wszystko królowi, ostrzegając go, co się dzieje. Zacząłby bardziej zwracać uwagę na potrzeby partnerki albo pozbyłby się gwardzisty. Jakoś łagodnie oczywiście, bo lubił ich oboje. A skoro mowa o sygnałach emocjonalnych, O’Mara, czy nadal źle interpretujesz, czy tylko ignorujesz swoje?
— W tej opowieści moją ulubioną postacią jest Merlin — powiedział porucznik, starając się skierować rozmowę na bezpieczniejsze tory. — To czarodziej, który wybrał się w podróż w czasie i spotkał starszego króla, zanim jeszcze poznał Artura jako chłopca. Merlin jest zwykle niezasłużenie ignorowany, bo chociaż same podróże w czasie są niemożliwe, niezależnie od kierunku…
— Odezwał się technokrata — powiedziała spokojnie Joan. — Czy magia w ogóle do ciebie nie przemawia?
— Jako dziecko byłem do niej bardzo przywiązany — odparł O’Mara. — Jednak tylko wtedy, gdy o niej czytałem albo rozmawiałem o magicznych opowieściach, tak jak teraz.
Wieki temu nastawieni technokratycznie ludzie też łączyli się w grupy podobne do waszej.
Pisali, marzyli i dyskutowali o postępie technicznym i o tym, jak odmieni on przyszłość.
Teraz to wszystko jest. Mamy podróże międzygwiezdne, utrzymujemy kontakty z przedstawicielami innych cywilizacji, nawet z nimi handlujemy. Znamy i stosujemy antygrawitację, zaawansowaną medycynę i w ogóle wszystko, i naprawdę mało zostało już miejsca na naukowe marzenia. Niemniej na każdej cywilizowanej planecie są istoty, albo i całe społeczności, które poświęcają wolny czas na rozmyślania o magii. Znowu piszą o niej i dyskutują, ożywiając legendy z przeszłości. Magia to wszystko, co nam zostało.
Zapadła dłuższa chwila ciszy, przerwana w końcu przez Joan.
— Więc jesteś samotnym fanem fantasy — powiedziała. — Przedziwny i fascynujący z ciebie człowiek, chociaż mięśniak. Nie spotkałam jeszcze nikogo, w kim marnowałoby się aż tyle cennych talentów.
Kledenth zafalował sierścią.
— O’Mara, normalnie powiedziałbym po prostu, co myślę o tej sytuacji i o tobie, ale właśnie czytam poradnik turystyczny, który wyjaśnia, czym jest uprzejma rozmowa, i zachęca do ćwiczeń na tym polu przed odwiedzeniem Ziemi. Powiem więc tylko, że moim zdaniem twoje nieczułe zachowanie wobec tej kobiety sugeruje, że jesteś niedorozwinięty umysłowo, masz słaby wzrok, a twoi rodzice zawsze byli samotni.
Zanim O’Mara zdążył znaleźć stosownie uprzejmą odpowiedź, poczuł nagły zawrót głowy i lekkie drgnienie pokładu, co sugerowało, że statek wszedł właśnie w nadprzestrzeń, jednak system sztucznej grawitacji nie nadążył w pełni za zmianą przyspieszenia, które podczas takiego manewru wynosiło aż pięć g. Oficer wachtowy zbierał już pewnie burę od kapitana, ponieważ nawet drobne wahania kompensacji mogły narazić niektórych pasażerów na niemiłe sensacje. Na nowoczesnym pasażerskim liniowcu nic takiego w ogóle nie powinno mieć miejsca. Pozostali jednak chyba niczego nie zauważyli.
— No i nie ma już nic do oglądania — powiedziała Joan, wyciągając smukłe palce, aby ująć O’Marę łagodnie pod ramię i zejść wraz z nim z galerii. — Chodźmy popływać. Nie pokazałam ci jeszcze wszystkiego.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Samotny Tralthańczyk zakończył już podróż okrężną i wysiadł na swoim rodzinnym świecie, gdzie na pokład weszło dwoje innych Tralthan odbywających coś w rodzaju podróży poślubnej. Zainteresowani byli tylko sobą nawzajem oraz nieustannym bieganiem po pochyłej rampie z jednej strony basenu. Fantastyczne opowieści w ogóle dla nich nie istniały.
— Teoretycznie wydaje się to możliwe, aby dwoje Ziemian mogło popływać w towarzystwie nadaktywnej dwójki Tralthańczyków, jednak…
— Musielibyśmy na głowę upaść, aby próbować — dokończyła Joan. — Czy dobrze się domyślam, że nie lubisz wody, Kledenth?
— Źle się domyślasz — odparł Kelgianin, falując włosem. — Ja nie cierpię wody. Czuję do niej głęboki wstręt. Odejdźmy lepiej bardziej pod iluminator. Nie ma czego oglądać, ale przynajmniej nie będą na nas pryskać.
Przeszli między przeznaczonym dla rozmaitych ras sprzętem do ćwiczeń, który wypełniał resztę pokładu rekreacyjnego. Poza pływakami było tu jeszcze dwóch Nidiańczyków, który grali w jakąś skomplikowaną grę, polegającą na kopaniu do siebie nawzajem dwóch małych, białych piłek, i Melfianin, który leżał na czymś przypominającym surrealistyczny kosz na śmieci i zdawał się całkowicie pogrążony w lekturze. Poza nimi mieli całą salę dla siebie.
Za wielkim oknem, wychodzącym bezpośrednio na kosmos, rozpościerała się szara tkanka nadprzestrzeni, główną atrakcją pozostawali więc Tralthańczycy, którzy biegali nieustannie po schodzącej do basenu rampie. Rozchlapując ośmioma mackami wodę, pohukiwali niczym oszalałe rożki mgłowe, ale translatory nijak tych dźwięków nie tłumaczyły. Co kilka sekund kryli się za kurtynami wodnych rozprysków.
— Ekstrawertycy — powiedział Kledenth.
Joan roześmiała się nagle.
— Oto istoty, które naprawdę lubią pływać — stwierdziła.
— Nie całkiem — powiedział O’Mara. — Lubią bawić się w wodzie i są tam bezpieczni, pod warunkiem że ich otwory oddechowe nie pozostają pod powierzchnią dłużej niż kilka minut. Mają jednak zbyt ciężkie i zwarte ciała, aby utrzymać się na wodzie nawet przy maksymalnym wysiłku mięśni. Ci tutaj wykazują się karygodną beztroską.
— Poruczniku O’Mara — powiedziała Joan, układając się wygodniej i w taki sposób, który z miejsca podniósł O’Marze ciśnienie. — Chylę czoła przed twoją wiedzą na temat umiejętności pływackich Tralthańczyków, uprzedzam jednak, że gdy tylko się zmęczą, czyli raczej niebawem, przyjdzie nasza kolej na wykazanie się beztroską… Co, u diabła?
Ich fotele przechyliły się nagle, jakby meble postanowiły wyrzucić ich na podłogę, która nagle zmieniła się w równię pochyłą. Woda przelała się przez bliższą krawędź basenu i popłynęła w ich kierunku sześciocalowej wysokości falą, uderzając po drodze we wsporniki i sprzęty. Nagle pokład przechylił się w drugą stronę i miniaturowy przypływ zatrzymał się, szumiąc rozgłośnie, i zaczął się cofać. Szalejący na całego Tralthańczycy niczego nie zauważyli.
O’Mara ponownie odczuł znajomy zawrót głowy. Nie musiał spoglądać na panoramiczne okno, aby wiedzieć, że statek wrócił do normalnej przestrzeni. Nie ulecieli jeszcze daleko, ale układ gwiezdny Tralthy został już w tyle i otaczały ich tylko gwiazdy.
Kilka sekund później coś nagle wypchnęło go z fotela ku górze. Na pokładzie zapanowała nieważkość.
O’Mara wiedział, że to niezwykłe zdarzenie, zwłaszcza na liniowcu pasażerskim.
Kreskhallar musiał doznać jakiejś awarii, może nawet poważnej. Joan wyglądała na wystraszoną, a Kledenth coraz silniej falował sierścią.
— Nie ma powodów do niepokoju — powiedział porucznik, wiedząc, że kłamie ze względu na jedną ziemską osobę, chociaż obecny był Kelgianin, który przyjmie to jako prawdę. — To twoje pierwsze doświadczenie ze stanem nieważkości? Chyba sztuczna grawitacja wysiadła na chwilę. Po prostu złap się czegoś, aż…
Przerwał, gdy usłyszał, jak ktoś włącza system nagłośnieniowy statku.
— Mówi kapitan — rozległo się na pokładach. — Proszę zachować spokój. Doszło do drobnej awarii systemu sztucznej grawitacji. Statek nie jest jednak w żadnym stopniu zagrożony, a stan nieważkości potrwa bardzo krótko. Mogę jedynie przeprosić za związane z nim niedogodności. Niech wszyscy pasażerowie znajdujący się obecnie w kabinach pozostaną w nich do odwołania, ci zaś, którzy przebywają w innych miejscach, zwłaszcza jeśli są to większe pomieszczenia, proszeni są o niezwłoczne udanie się do kabin. Osoby niemające doświadczenia w poruszaniu się w stanie nieważkości albo niskiej grawitacji uzyskają pomoc ze strony członków załogi. W drodze do kabin można też poprosić o wsparcie pasażerów, którzy radzą sobie w tych warunkach…
O’Mara wyczuł lekki boczny ruch. Był tak znikomy, że inni nie mieli prawa go zauważyć.
— Jak można dostrzec, obrazy kosmosu na ekranach i w iluminatorach zaczęły się właśnie przesuwać — ciągnął kapitan. — Wróciliśmy do normalnej przestrzeni i wprawiamy właśnie statek w ruch wirowy dokoła dłuższej jego osi, aby siła odśrodkowa zastąpiła na jakiś czas zwykły sposób wytwarzania ciążenia…
— Może zabrać mnie pan do kabiny, poruczniku O’Mara? — odezwała się Joan, jedną ręką trzymając się fotela, drugą łapiąc nadgarstek O’Mary. — Kapitan właśnie wydał rozkaz.
— Nie! — krzyknął porucznik, wyrywając rękę i rozglądając się za najbliższym komunikatorem. Zobaczył go w odległości dwudziestu metrów, obok przeciwległej krawędzi okna. Lata już minęły od czasów, gdy pracował w stanie nieważkości, ale bez namysłu złapał za poręcze fotela, przyciągnął kolana prawie do brody i przygotował się do skoku. To były odruchy, których się nie zapominało.
— Cholera — rzuciła Joan z twarzą czerwoną ze złości. — Nie musisz być aż tak stanowczy w odmowie…
— Chodziło mi o kapitana, nie o ciebie — odparł zirytowany O’Mara. Odbił się w kierunku komunikatora i resztę mówił już w locie. — Słuchaj mnie uważnie. Musisz się stąd wynieść razem z Kledenthem. Odpychając się od fotela, pilnujcie kierunku, bo inaczej zaczniecie wirować w miejscu. Albo przechodźcie etapami, od sprzętu do sprzętu, do najbliższej ściany, a potem do wyjścia. Pod żadnym pozorem nie skracajcie drogi, zbliżając się do basenu. Powiedz Nidiańczykom i Melfianom, aby zrobili to samo. Tralthańczykom też, jeśli cię usłyszą. Woda jest bardzo niebezpieczna w stanie nieważkości, bo może rozpaść się na wiele… Zresztą słuchajcie mnie, gdy będę mówił przez komunikator, bo nie ma czasu, aby wyjaśniać to dwa razy.
Wylądował miękko na rękach i nogach tuż obok panelu, ustabilizował się i wcisnął guzik wywołania dyżurnego. Na ekranie ukazał się herb statku, z głośnika popłynęła nagrana informacja, że połączenie zostanie odebrane, gdy tylko będzie to możliwe, i prośba o cierpliwość. O’Mara rozejrzał się wkoło.
Joan próbowała pomóc Kelgianinowi i powtarzała jednocześnie jego instrukcje pozostałym pasażerom, ale głos płynący ze ścian i hałas czynione przez Tralthańczyków powodowały, że jej słowa nie docierały dość wyraźnie do adresatów. Jak dotąd chyba nikt się nawet nie ruszył. O’Mara znowu dźgnął przycisk.
— Zwiększymy szybkość obrotów statku, aż siła odśrodkowa na wewnętrznej powierzchni kadłuba będzie odpowiadać ziemskiej stałej grawitacji. W ten sposób aż do ponownego włączenia modułów ściany waszych kabin staną się podłogą. Raz jeszcze przepraszam za tę chwilową niedogodność. To wszystko.
O’Mara zaklął i przycisnął kciukiem guzik na dłużej. Za sobą widział powoli unoszącą się z basenu wodę. Jej masa, nadal jeszcze utrzymywana w całości napięciem powierzchniowym, zaczynała przesuwać się w bok niczym wielka kropla gęstego syropu.
Nagle tu i ówdzie pojawiły się zgrubienia i zmarszczki wywołane przez szamoczących się Tralthańczyków. Na powierzchni wyrosły zgrubienia, które zmieniły się po chwili w amebowate odrostki, które oderwały się i samodzielnie ruszyły w kierunku krzywizny kadłuba.
Tralthańczycy pohukiwali ze strachu. Ich macki nadal poruszały się jak szalone, ale teraz raczej w sposób znamionujący panikę.
Dopiero wtedy O’Mara zauważył drugi przycisk osłonięty przezroczystą płytką ze znakiem ostrzegawczym. Zaklął ponownie, tym razem pod własnym adresem. Jak mógł zapomnieć, że na starszych statkach melfiańskiej budowy zagrożenia oznaczano kolorem żółtym zamiast czerwonego. Odsunął płytkę tak gwałtownie, aż pękła w dłoni, i zaatakował przycisk niczym najgorszego wroga.
Na ekranie pojawiła się koścista twarz Melfianina. Ledwie dojrzał O’Marę, zaraz odezwał się do niego niecierpliwie.
— Pasażerom nie wolno korzystać z tego kanału poza…
— Poza sytuacjami zagrożenia, wiem — przerwał mu porucznik. — Mówi O’Mara, Korpus Kontroli. Jestem na pokładzie rekreacyjnym. Proszę połączyć mnie z kapitanem. Muszę niezwłocznie z nim rozmawiać. Póki co niech pan rozkaże wstrzymać ruch obrotowy statku.
Natychmiast.
— Nie ma pan władzy, aby rozkazywać oficerom na cywilnej jednostce, sir — odparł gniewnie krabowaty. — A kapitan jest teraz zajęty.
— No to chcę rozmawiać z oficerem wachtowym powiedział O’Mara. — Zapewne to pan?
Rysy twarzy istoty nie zmieniły się ani o jotę, ale przez chwilę słychać było nerwowe postukiwanie kastanietami szczypiec. O’Mara odsunął się trochę na bok, aby oficer mógł zobaczyć, co się dzieje koło basenu, potem podjął wyjaśnienia.
— Stan nieważkości oraz narastająca obecnie siła odśrodkowa wypchnęły wodę z basenu — powiedział, starając się wyrażać jasno i wyraźnie. — Przy obecnym wzroście siły odśrodkowej za kilka minut wiele ton wody uderzy w wewnętrzne pokrycie kadłuba. Sam kadłub to wytrzyma, ale co z uszczelkami panoramicznego okna?
— Też wytrzymają — odparł Melfianin. — Chyba.
— Do wody trzeba dodać masę dwóch dorosłych Tralthańczyków. Czy to też nie będzie za wiele?
— Będzie — rzucił oficer, odwracając głowę, aby spojrzeć gdzieś w bok. — Kapitanie, mamy stan zagrożenia, niebieska trójka. Ryzyko przebicia kadłuba na pokładzie rekreacyjnym. Przekazuję panu obraz. Trzeba natychmiast wygasić ruch obrotowy i przywrócić stan nieważkości.
— Nie — rzucił ostro O’Mara. — Trochę ciążenia będzie potrzebne, ale nie więcej niż jedna ósma standardowego. Woda musi się gdzieś zebrać, abyśmy mogli zacząć ratować tu obecnych. W stanie nieważkości rozproszy się po całym pomieszczeniu i ktoś może się wówczas utopić.
Na ekranie pojawiła się futrzana twarz Orligianina. Kapitan.
— Zrozumiałem, poruczniku — warknął przez autotranslator. — Nie więcej niż jedna ósma standardowej. Załatwione. Wysyłam do was naszego lekarza, doktora Sennelta. Nikogo więcej obecnie nie mam. Proszę nie przerywać połączenia, abyśmy mogli widzieć, co się tam dzieje…
Zanim skończył, O’Mara odbił się i poleciał w stronę splątanych ciał Joan i Kledentha.
Kelgianin próbował owinąć się wokół Joan, która z kolei machała w desperacji rękami, aby odepchnąć się od czegoś i skierować oboje na bok, z dala od wielkiej masy wody, która była już tylko w odległości kilku metrów. Nie trafiali jednak ciągle na żaden stały punkt oparcia, przez co wirowali tylko wokół wspólnego punktu ciężkości. O’Mara wylądował na najbliższym fotelu i złapał mocno Joan za nadgarstki. Potem przyciągnął ją i ujął za przedramiona.
— Słuchaj — rzucił w pośpiechu. — Nie dacie rady uciec oboje do ściany. Musisz skoczyć prosto w górę i przelecieć przez wodę tak, jakbyś nurkowała. — Spojrzał w górę i dojrzał cienie szamocących się Tralthańczyków. — Chociaż nie prosto. Trochę w prawo, bo się z nimi zderzysz. Płyń tak szybko jak zawsze. Możesz trafić na zawirowania, kieszenie powietrzne i ławice bąbelków, w których nie będziesz nic widzieć. Ale nie próbuj zatrzymywać się dla złapania oddechu, bo możesz stracić orientację i utonąć. Płyń, aż wydostaniesz się na powietrze. Potem wyląduj na ścianie przy wyjściu. Rozumiesz? Teraz szybki wdech i w drogę!
Dziewczyna kiwnęła głową i zaklęła, próbując uwolnić się od panikującego Kledentha.
O’Mara zaś doskonale wiedział, jak złapać Kelgianina płci męskiej, aby zwolnił uchwyt.
Potem ujął Joan za uda i ustabilizował ją, opierając jej stopy o pokład.
— Spokojnie, zajmę się Kledenthem. Ruszaj!
Potem złapał Kelgianina wpół i rozejrzał się, obliczając odległość od ściany.
Pofałdowana masa wody była niecałe dwa metry od nich. Za dziesięć sekund miała ich pochłonąć. Mieli jednak szansę, aby uskoczyć przed nią w kierunku ściany. Kledenth też to dojrzał i zaczął przeraźliwie piszczeć. Gdy O’Mara miał odepchnąć się nogami od fotela, aby polecieć tuż nad pokładem, Kelgianin spróbował nagle uwolnić przednie kończyny.
— Będzie dobrze — rzucił mu O’Mara. — Nie wierć się, do cholery.
Kledenth zaczął się jednak dziko szamotać. Oślepiony falującą sierścią, O’Mara nie wycelował dobrze i jego stopa ześliznęła się z oparcia fotela. Zamiast polecieć w kierunku ściany, ich wirujące ciała uderzyły o pokład. Porucznik ledwie zdążył nabrać powietrza, gdy woda pochłonęła go bez reszty.
Poprzez chmurę baniek powietrza wydostających się z futra Kelgianina dojrzał opadający w ich kierunku ciemny kształt jednego z Tralthańczyków. Desperacko poszukał wolną ręką jakiejś części fotela. Znalazł ją, zgiął kolana i złapawszy Kelgianina oboma rękami, przygotował się do skoku. Było jednak za późno.
Masywny Tralthańczyk wylądował na nich, zbijając O’Marę z nóg i przyciskając dolną część tułowia Kledentha do pokładu. Eksplozja bąbelków sugerowała jednoznacznie, że uderzenie wypchnęło całe powietrze z płuc Kelgianina. O’Mara opanował się, aby nie krzyknąć odruchowo, czując ból przygniatanych stóp.
Wypuściłby wówczas powietrze, którego miał zaraz bardzo potrzebować.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
O’Mara puścił Kledentha i zgiął się wpół, aby podłożyć ręce pod masywne ciało Tralthańczyka, który był nieprzytomny i nie mógł mu pomóc. Normalnie człowiek nigdy nie zdołałby ruszyć takiej masy, byli jednak pod wodą, a grawitacja zmalała już do jednej czwartej standardowej wartości. Dzięki temu miał szansę coś zdziałać.
Tralthańczyk stracił trzy czwarte swojej zwykłej wagi, nadal miał jednak potężną masę, która wpływała na jego bezwładność. O’Mara złapał za podstawę dwóch z czterech macek i szarpnął do góry. Wydało mu się, że jeszcze chwila, a wyrwie sobie ręce ze stawów barkowych, niemniej olbrzym poruszył się z wolna. Nagle stopy porucznika były wolne, podobnie jak i uwięziony Kelgianin. O’Mara zużył jednak zbyt wiele cennego powietrza.
Chociaż woda się uspokoiła, widział tylko pulsujące czarne plamy. Tak jakby teraz jemu Tralthańczyk usiadł na piersi. Owinął rękę wokół tułowia Kledentha i poszukał stopami pokładu. Zastałe powietrze wyrwało mu się nagle z płuc. Resztką sił wyprostował gwałtownie nogi.
Był zaskoczony, jak szybko przebili powierzchnię wody. Łapiąc ciężko oddech, rozejrzał się wkoło. Zaraz zrozumiał, dlaczego poziom wody aż tak bardzo się obniżył.
Kapitan musiał otworzyć zdalnie hermetyczne drzwi w grodziach, pozwalając wodzie wlać się do magazynów po obu stronach pokładu rekreacyjnego. Ich drzwi znajdowały się obecnie pod powierzchnią, widać było jednak wiry w miejscach, gdzie przepływała woda. Jej poziom nadal szybko się obniżał. Nagle O’Mara wyczuł grunt pod nogami i mógł unieść głowę Kelgianina nad powierzchnię wody.
Obok wyłaniała się z wolna górna część ciała jednego z Tralthańczyków. Pływak parskał i krztusił się, nadal wyraźnie przerażony, i młócił wodę mackami w poszukiwaniu partnera, który znajdował się ciągle pod wodą. O’Mara wiedział jednak, że dojdzie do siebie, gdy tylko oczyści drogi oddechowe. Wysoko nad sobą dojrzał Melfian i Nidiańczyków, którzy uczepili się zamocowanych do podłogi sprzętów. Pięć metrów dalej, tuż obok wyjścia, tkwiła Joan. Chciał ją zawołać, gdy w sali pojawił się Melfianin z uprzężą antygrawitacyjną i znakiem kaduceusza na plakietce załogi. Doktor Sennelt przybył na pomoc i zaraz ruszył na dół.
— Doktorze, to pasażer Kledenth, Kelgianin — powiedział pospiesznie O’Mara. —
Lądowa forma życia, ponad dwie minuty przebywał pod wodą nieprzytomny, z pustymi płucami. Proszę sprawdzić uważnie…
— Spokojnie, sir — rzucił lekarz, biorąc bezwładne ciało Kelgianina w swoje przednie kończyny, z których każda miała trzy stawy. — Wezmę go stąd. Nic panu nie jest, poruczniku?
O’Mara pokręcił głową.
— Ze mną wszystko w porządku — powiedział niecierpliwie. — U niego obawiam się jednak obrażeń wewnętrznych powstałych w chwili, gdy został przygnieciony przez tonącego Tralthańczyka. Który zresztą nadal leży nieprzytomny pod wodą.
— To może być poważna sprawa — zgodził się doktor Sennelt, przycisnął coś w swojej uprzęży i zaczął wznosić się wraz z pacjentem do wyjścia. — Na razie niewiele więcej mogę zrobić bez specjalnego sprzętu. Za dziesięć minut będzie tu ekipa z uprzężą dla Tralthańczyków i postawi go na nogi. Wrócę wówczas, aby się nim zająć.
— Wtedy może być już za późno! — zawołał O’Mara.
— Zaraz wracam! — odkrzyknął Sennelt. — Zabieram Kelgianina do izby chorych.
O’Mara zaklął, nie całkiem pod nosem, i spojrzał na Joan, która wciąż tkwiła uczepiona jakiegoś mebla na górze.
— Joan, możesz zejść tu ostrożnie? Potrzebuję twojej pomocy.
Rozejrzał się za drugim Tralthańczykiem, który nadal ciężko łapał powietrze i wypluwał wodę, ale nie wyglądał już na przerażonego. Wskazał tylko na nieprzytomnego towarzysza życia, którego część tułowia i bok głowy były już widoczne nad wodą.
— Za kilka minut dojdziesz całkiem do siebie — powiedział do niego czy niej O’Mara. — Ale już teraz potrzebuję twojej pomocy. Trzeba unieść twojego partnera i przytrzymać go w pionie. Wiesz, jakie to ważne. Przesuń się na tę stronę. Podsuń przednie macki pod ciało w tych miejscach. Teraz unoś! O to chodzi. Trzymaj równo, żeby się nie chwiał.
Magazyny były już zalane, woda nie miała gdzie dalej odpływać i jej poziom już nie opadał. Niemniej sięgała Tralthańczykowi tylko do podbrzusza. O’Mara zaczerpnął głęboko powietrza i zanurkował, aby ustawić kolejno nogi istoty stopami na zewnątrz, co miało stworzyć stabilniejsze oparcie. Była to najtrudniejsza część pracy i gdyby nie woda, O’Mara pociłby się przy tym jak dzika świnia. Gdy skończył i wynurzył głowę, Joan była już obok.
— Jak mogę pomóc? — spytała.
— Sztucznym oddychaniem… — zaczął O’Mara, ale musiał przerwać, aby złapać oddech.
Potem wskazał na jeden z otworów oddechowych Tralthańczyka i szybko wyjaśnił, w czym rzecz. — Przy ich budowie i takich właśnie otworach oddechowych, a mają ich po cztery, sama rozumiesz, że nie mogą zastosować techniki usta-usta. My jednak możemy. Trzeba najpierw wziąć głęboki wdech, potem wdmuchnąć silnie powietrze do jego płuc, po czym, policzywszy do trzech, z powrotem wessać, wciągając przy tym część zalegającego w płucach płynu.
Wypluć go i powtarzać czynność tak regularnie i tak szybko, jak tylko się da. Pokażę ci.
Zademonstrował opisaną technikę i spojrzał na dziewczynę.
— Rozumiesz?
Joan skrzywiła się.
— Tak, ale nie wiem, czy mam na to ochotę. Chociaż zresztą… sama się zgłosiłam.
Najpierw z wahaniem, ale po chwili już sprawniej dołączyła do O’Mary w rytmicznym dmuchaniu, ssaniu i pluciu. Raz tylko przerwała, aby otrzeć usta wierzchem dłoni.
— Uuu — jęknęła. — Ależ to paskudnie śmierdzi i smakuje! Jesteś pewien, że pracujemy przy właściwych otworach?
— Zaufaj mi — powiedział O’Mara.
Działali tak może przez minutę, podczas gdy drugi z Tralthańczyków podtrzymywał ciało. Przestał już nawet pytać, czy na pewno wiedzą, co robią. W pewnej chwili O’Mara zauważył, że bezwładne do tej pory nogi stworzenia zesztywniały, a wiszące po bokach macki zaczęły drgać.
— Odsuń się, szybko! — zawołał. — Budzi się.
Nagle nieprzytomny Tralthańczyk naprawdę ożył, wierzgając nogami i machając mackami na wszystkie strony. Z jego otworów oddechowych wypłynęło jeszcze sporo wody i śluzu. W końcu drugi osobnik zdołał do niego przemówić i niedoszły topielec z wolna się uspokoił. Joan zaśmiała się cicho.
— Chyba nam się udało — zauważył O’Mara.
— Tak — odparła Joan, unosząc triumfalnie pięść i patrząc na O’Marę. — Uwierzysz, że to był pierwszy raz, gdy próbowałam techniki usta-usta?
Zanim odpowiedział, w sali pojawił się ponownie doktor Sennelt, tym razem z dwoma członkami załogi prowadzącymi nosze antygrawitacyjne. Zaraz opadli obok całej grupki.
— A ja pierwszy raz widzę, aby Ziemianie robili to Tralthańczykom — powiedział lekarz, szczękając szczypcami z podziwu. — Świetna robota. Teraz jednak musimy wynieść się na korytarz. Najpierw pójdą Tralthańczycy, po jednym naraz, potem wy na jednych noszach.
Kapitan ma zaraz…
— Mówi kapitan — rozległo się nagle z głośników. — Z radością spieszę państwa poinformować, że system sztucznej grawitacji został już naprawiony i w ciągu najbliższych piętnastu minut przywrócimy na statku normalne ciążenie na pokładzie rekreacyjnym.
Pasażerowie są proszeni o niewchodzenie tam przez trzy godziny, aż osuszymy wnętrze i wymienimy uszkodzony sprzęt. Jak mi zameldowano, nikt nie odniósł obrażeń i właśnie wracamy w nadprzestrzeń. Raz jeszcze przepraszam za niedogodności. To wszystko.
Podczas gdy pierwszy Tralthańczyk był ładowany na nosze i transportowany na korytarz, Joan stała po pas w wodzie i patrzyła bez słowa na O’Marę. Zwykle miała wiele do powiedzenia, więc teraz jej zachowanie wydało się porucznikowi zastanawiające. Wyczuwał wiszące w powietrzu pytanie, na które wolałby nie odpowiadać.
— Ta technika reanimacji uratowała mu życie — powiedziała dziewczyna. — Ty go uratowałeś. Skąd wiedziałeś, jak to się robi?
— Spotkałem dotąd wiele różnych istot — odparł O’Mara, mówiąc prawdę, chociaż nie całą. — Różne rzeczy się zapamiętuje. To była po prostu pierwsza pomoc stosowana wobec innego gatunku. Ale i ty dobrze sobie radziłaś. Nawet bardzo dobrze. Robota była nieprzyjemna, ale poradziłaś sobie jak profesjonalista. Wspomniałaś, że zafundowano ci tę podróż jako prezent po ukończeniu studiów. Czy to była medycyna?
— Nie — odparła Joan niepewnie. — Ale dobrze, tak. Poniekąd tak. Właśnie ukończyłam weterynarię.
— Rozumiem — powiedział z powagą O’Mara. — Umiesz leczyć istoty innych gatunków, chociaż dotąd nie chodziło raczej o te rozumne. Ale pamiętaj, że to my wspólnie uratowaliśmy mu życie.
Nim odpowiedziała, nosze wróciły na dół po zabraniu drugiego Tralthańczyka i Orligianin z załogi wskazał im uprzejmie, że teraz na nich pora. Milczeli, aż znaleźli się na korytarzu i przezroczyste drzwi zamknęły się za nimi z sykiem.
Z wolna ściany, sufit i podłoga wróciły na swoje miejsce. Przez drzwi widzieli, jak woda spływa w dół i wylewa się z pomieszczeń magazynowych, aby ostatecznie znaleźć się z powrotem w basenie. Zniszczenia nie były wielkie. Tylko kilka sprzętów nie wytrzymało masy spadających Tralthańczyków. Tu i ówdzie widać było jeszcze kałuże. Poza tym wszystko wyglądało normalnie. Nagle coś zaszumiało w pobliskim głośniku.
— Mówi kapitan. Ziemscy pasażerowie Kelleher i porucznik Korpusu Kontroli O’Mara są uprzejmie proszeni o stawienie się dzisiaj o godzinie dwudziestej pierwszej na pokładzie kontrolnym. Dziękuję.
— Kapitan zamierza oficjalnie nam podziękować — powiedziała z uśmiechem Joan. — Może nawet da ci medal. Moim zdaniem powinien.
Przerwała na chwilę i spojrzała na niego lekko z ukosa.
— Chociaż co do medalu, to nie wiem. Nie tak dawno można było odnieść wrażenie, że mu rozkazywałeś. Starsi oficerowie nie lubią takich zachowań, zwłaszcza ze strony pasażerów. Niemniej na pewno powie parę górnolotnych zdań i pozwoli ci nie płacić za tę podróż.
— Jako Kontroler i tak podróżuję za darmo — odparł O’Mara. — Podziękowania i medale niewiele mnie teraz obchodzą. Martwię się o Kledentha. Przygnieciony przez Tralthańczyka mógł odnieść poważne obrażenia, nawet w tych warunkach…
Zamilkł, gdy doktor Sennelt pojawił się nagle za ich plecami.
— Pasażerowi Kledenthowi nic nie jest, sir. Usunęliśmy mu wodę z płuc i obecnie suszy futro. Przeprowadziłem skan całego ciała, z optymalnymi rezultatami. Na wszelki wypadek umieściliśmy go na obserwacji, na razie nie może przyjmować więc wizyt. Proszę mi jednak wierzyć, że nie ma się pan czym martwić. Tralthańczyk, którego reanimowaliście, też czuje się dobrze i upiera się, że nie potrzebuje innej opieki niż ze strony swojego partnera.
Postanowił wrócić do kabiny, zapewne po to, aby odpocząć. Ale teraz to wy mnie interesujecie. Na pewno dobrze się czujecie? Nie macie trudności z oddychaniem? Żadnych objawów opóźnionego wstrząsu? Czy któreś z was chce odwiedzić izbę chorych dla przeprowadzenia kontroli?
Oboje pokręcili głowami.
— Z tego co wiem, u Ziemian ten gest oznacza przeczenie — powiedział lekarz. — Dobrze.
Kapitan spotka się z wami po obiedzie, jednak zanim się oddalicie, chciałbym wyrazić moje osobiste podziękowania za to, co zrobiliście. Każda śmierć pasażera podczas rejsu wycieczkowego, niezależnie od tego, czy chodzi o wypadek, chorobę czy nawet śmierć ze starości, to niemiła sprawa. Sama w sobie oraz, chociaż wstyd mi o tym mówić, jako zdarzenie, które może zaszkodzić małemu, niezależnemu i ekonomicznie zarządzanemu armatorowi, do którego należy Kreskhallar. Jesteśmy więc wam wdzięczni w większym stopniu, niż zapewne przypuszczacie. Jednak teraz muszę zająć się spisaniem raportu z wypadku.
— Zanim pan odejdzie, doktorze — odezwał się pospiesznie O’Mara. — Nadal się niepokoję o Kledentha. Będę wdzięczny, jeśli będzie mi pan dawał znać o każdej zmianie jego stanu, nawet gdyby była bardzo nieznaczna.
— Z miłą chęcią zrobię to dla pana, sir — odparł Sennelt na odchodnym.
Kilka minut później drzwi na pokład rekreacyjny otworzyły się ponownie i do środka weszła czteroosobowa i różnogatunkowa ekipa z robotami sprzątającymi. O’Mary nigdy jeszcze nie ucieszył tak bardzo widok innych, pracujących ludzi. Joan poniekąd chyba też, tyle że ona patrzyła tylko na O’Marę. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, udał, że dostał dreszczy.
— Chyba za bardzo podkręcili klimatyzację — powiedział z uśmiechem. — Przepraszam, ale wrócę teraz do kabiny, aby się przebrać przed obiadem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Tylko kilku Kelgian zauważyło brak Kledentha przy stole podczas obiadu.
Rozmawiali o awarii systemu sztucznej grawitacji, ale wyłącznie w swoim gronie. Widocznie nowiny o zajściach na pokładzie rekreacyjnym jeszcze się nie rozeszły. O’Mara nie chciał o nich rozmawiać i w ogóle prawie się nie odzywał, poza rzucanymi z rzadka monosylabami.
Joan zaczynała mieć tego dość, gdy nagle dojrzała coś ponad jego ramieniem i uśmiechnęła się.
— Jeśli nadal martwisz się o Kledentha, to możesz już przestać — powiedziała.
Obrócił się na krześle i ujrzał doktora Sennelta i Kledentha idących w ich stronę między stolikami. Kelgianin przyspieszył i zajął miejsce. Pierwszy odezwał się lekarz.
— Chciał pan, abym donosił panu o zmianach stanu pacjenta, poruczniku, postanowiłem zatem po prostu panu pokazać, że Kledenth jest w pełni sprawny. Mówi, że czuje się dobrze i że jest głodny. W obu przypadkach to dobre znaki. Nie ma najmniejszych powodów do niepokoju.
Szczęknął szczypcami na pożegnanie i zaraz się oddalił.
Joan nadal się uśmiechała, O’Mara jednak nie zmienił wyrazu twarzy. Ulżyło mu, ale nie dowierzał lekarzowi. Jego zdaniem Sennelt wykazywał nadmierny optymizm. Chociaż niewątpliwie chciał dobrze dla pacjenta, nie miał wystarczającej wiedzy ani doświadczenia w leczeniu Kelgian. Joan musiała dojść do podobnych wniosków.
— Cieszę się, że cię widzę — powiedziała. — Ale jak naprawdę się czujesz?
— A jak mogę się czuć? — odparł Kledenth w typowy dla Kelgian sposób. — Najpierw przygniótł mnie Tralthańczyk, potem omal nie utonąłem i całe futro mi się przemoczyło.
Godziny musiałem się suszyć. To było straszne, całkiem jakbym nagle stracił możliwość przekazywania emocji. Czułem się okropnie, ale już jest w porządku. Poza głową Kelgianie nie mają wiele kości, jesteśmy więc dość elastyczni. Przygnieceni wracamy szybko do właściwego kształtu, nie odnosząc złamań. Niemniej doceniam waszą troskę.
O’Mara nadal nie czuł się uspokojony.
— Jesteś pewien, że nie ma żadnych objawów…
— Poruczniku — przerwał mu Kledenth. — Zaczynasz mówić jak doktor Sennelt, który stwierdził, że zapewne uratowałeś mi życie. Jestem za to wdzięczny w większym stopniu, niż mogę wyrazić to samymi słowami istocie, która nie odczytuje mowy mojego futra. Niemniej nic z tego poświęcenia nie przyjdzie, jeśli teraz zagłodzisz mnie na śmierć. Muszę coś zjeść, O’Mara. Gadaniem się nie najem.
Ziemianie roześmiali się. Gdy zaczęli już jeść, rozmowa stała się łatwiejsza. Nawet Kledenth odzywał się między kęsami, chociaż konwersował głównie z przyjaciółmi własnego gatunku. O’Mara zerkał to na Joan, to na sierść Kledentha. Sądził, że dziewczyna niczego nie zauważyła, ale nagle pochyliła się do niego.
— Co cię tak pochłania? — spytała cicho.
— Poza tobą? — odparł ze śmiechem, który nawet w jego własnych uszach nie zabrzmiał przekonująco.
Potrząsnęła niecierpliwie głową.
— Niestety, na mnie nie zwracasz chyba aż tyle uwagi. Od kiedy Kledenth wrócił do stołu, nie odrywasz prawie od niego spojrzenia. Dlaczego?
O’Mara zawahał się i spróbował tak dobrać słowa, aby nie wydać się zarozumiałym i nie okazać jednocześnie przesadnego krytycyzmu wobec umiejętności pokładowego lekarza.
W zwykłych okolicznościach byłyby zapewne całkiem wystarczające, lecz teraz O’Mara był oficjalnie laikiem, po którym nikt nie oczekiwał podobnej wiedzy. Znał jednak kelgiańską fizjologię nie gorzej niż dawca przyjętego wcześniej zapisu. Gdyby jednak powiedział o tym głośno, naraziłby się na poważne kłopoty, ponieważ taśma Marrasarah powinna dawno już zostać wymazana. Niestety, z Kelgianką zamieszkującą jego głowę bardzo trudno było mu kłamać.
— Sennelt jest całkiem dobrym lekarzem — powiedział w końcu. — Niepokoi mnie tylko, że może nie wiedzieć dość o kelgiańskiej anatomii.
— A ty wiesz?
— Tak.
Joan zmarszczyła brwi.
— Jak dotąd wspomniałeś tylko kilka razy, że pracowałeś na budowach kosmicznych, do czego masz na pewno odpowiednią posturę. Tak naprawdę nie powiedziałeś mi dotąd, co robisz. Czy jesteś lekarzem albo kiedyś nim byłeś, tylko z jakiegoś powodu starasz się to ukryć?
O’Mara pokręcił głową.
— Nie mam formalnego wykształcenia medycznego.
— Znasz jednak zasady udzielania obcym pierwszej pomocy i uważasz, że wiesz więcej o pewnych sprawach niż pokładowy lekarz — stwierdziła dziewczyna. — Co ty właściwie robisz?
O’Mara pożałował, że tak trudno jest mu kłamać.
— Jestem psychologiem — powiedział.
Joan wyprostowała się gwałtownie, a twarz poczerwieniała jej ze złości i zakłopotania.
— I dlatego z klinicznym spokojem obserwujesz moje zachowanie, podczas gdy ja robię z siebie idiotkę?
O’Mara pokręcił głową i spojrzał jej w oczy.
— Obserwuję siebie, i to wcale nie z klinicznym spokojem, starając się samemu nie wyjść na głupca.
Patrzyła na niego bez słowa, ale już z wolna wracała jej naturalna barwa twarzy.
— Pewnie powinienem ci powiedzieć — stwierdził O’Mara tonem przeprosin. — Jestem jednak na urlopie i tutaj nikt nie musi tego wiedzieć — dodał z uśmiechem. — Jeśli to ci jakoś pomoże, specjalizuję się w psychologii innych gatunków.
— Innych gatunków…? — zaczęła Joan i zaśmiała się cicho. — To chyba jeszcze gorzej!
Ale wyjaśnia, dlaczego tak interesujesz się Kledenthem. Zauważasz coś, co umknęło Senneltowi?
— Nie całkiem — odparł O’Mara, nadal starając się mówić prawdę, nawet jeśli niecałą. — W mojej pracy spotkałem wielu Kelgian, jednego zaś poznałem bliżej, dzięki temu znam ich sposób odczuwania i myślenia. Kledenth sam może nie wiedzieć, że coś jest z nim nie tak, ale problem pozostaje.
Joan była coraz bardziej zaciekawiona.
— Jeśli dobrze cię rozumiem, obawiasz się, że ściśnięcie jego ciała i późniejsze podtopienie mogą wywołać jakieś opóźnione skutki. Coś w rodzaju szoku pourazowego? Czy chcesz go zażegnać, wpływając jakoś na Kelgianina?
— Niestety — powiedział z powagą w głosie. — Chodzi o czysto fizyczny problem.
Problemy emocjonalne będą jego następstwem.
— No to nie rozumiem — mruknęła Joan. — Wyjaśnij to, proszę.
On jednak nie chciał wyjaśniać, bo wówczas musiałby opowiedzieć o taśmie i właściwie wszystko o sobie. Ale kłamać też nie chciał. Uratowało go nagle włączenie się Kledentha do konwersacji.
— Chyba dobrze słyszałem, że rozmawialiście o mnie? — spytał Kelgianin. — Czy to coś ciekawszego albo ważniejszego niż rozmowy moich sąsiadów z drugiej strony?
— Interesujące zapewne nie — odparł O’Mara, przyjmując odruchowo sposób mówienia Kelgian. — Na pewno jednak ważne. Czy opowiedziałeś już swoją przygodę wystarczająco wiele razy i dość współczucia zebrałeś, abyś mógł teraz spokojnie porozmawiać z nami?
Kledenth najeżył sierść, ale Joan nie dała mu dojść do głosu. Osobiście wolała bardziej taktowne podejście.
— Niepokoiliśmy się, że doktor Sennelt mógł nie zauważyć czegoś ważnego. Istnieje ryzyko opóźnionej reakcji chorobowej. Dla pewności porucznik chciałby zadać ci jeszcze kilka pytań.
— Nawet więcej niż kilka — dodał O’Mara.
Przez futro Kelgianina przebiegła nowa seria fal. Oderwał spojrzenie od Joan i przysunął małą, stożkową głowę na parę cali od twarzy O’Mary.
— Pytaj więc.
— Dobrze. Środkowa część twojego tułowia i właściwe dla niej nogi zostały ściśnięte między pokładem i ciałem Tralthańczyka. Minęło około czterech minut, zanim zostałeś uwolniony. Czy odczuwasz cokolwiek dziwnego w tych kończynach albo poruszających nimi mięśniach? Albo w tkance, z której wyrasta twoja sierść? Czy zauważyłeś jakieś upośledzenia ruchu albo odczuwania w tych miejscach? Jakieś odczucie bólu, mrowienie albo cokolwiek niezwykłego w częściach ciała, które nie były narażone na ucisk? Rozumiem, że świeżość doświadczenia może wpływać na twój obecny sposób odczuwania, i biorę na to poprawkę, możesz więc nie zwracać uwagi na obiektywność relacji. Słucham.
Joan znowu zmarszczyła brwi.
— Nie naciskasz za bardzo, O’Mara? — zaczęła, ale Kledenth nie dał jej powiedzieć nic więcej.
— Boli mnie w wielu miejscach — stwierdził. — Może to subiektywne, ale dla mnie te doznania są diabelnie obiektywne. Doktor nie pytał o to równie dogłębnie. Co jest źle?
Zaczynam się bać.
O’Mara dostrzegał w nim narastający strach, chociaż nie zawdzięczał tego własnym możliwościom, ale zawartości pamięci Kelgianki. To ona podpowiadała mu znaczenie takiego, a nie innego sposobu falowania futra.
— Strach to stan przejściowy. Znika wraz z przyczyną albo zrozumieniem sytuacji. Czy twoje dolegliwości mają charakter tymczasowy czy nie, staram się dopiero ustalić. Co dokładnie powiedział ci Sennelt oraz, co ważniejsze, co zrobił?
— Powiedział nawet wiele — odparł Kelgianin. — Głównie zapewniał mnie, że nic mi nie będzie, chociaż przez parę dni mogę czuć się nie najlepiej. Jednak nie mam się tym przejmować. Potraktował mnie jednym z tych przenośnych urządzeń, potem zawiesił mnie w polu nieważkości i osuszył gorącym powietrzem moje futro. Kazał mi chodzić po izbie chorych i obserwował mnie, aż powiedziałem, że jestem głodny. Wtedy przyprowadził mnie tutaj. Twoim zdaniem powinien zrobić coś więcej?
O’Mara nie odpowiedział od razu. Zdawał sobie sprawę ze skromnego wyposażenia pokładowego szpitalika i niewielkiego doświadczenia Sennelta, który nie specjalizował się w fizjologii Kelgian i z założenia miał być po prostu podręcznym internistą. Mógł uchodzić zasłużenie za dobrego lekarza, ale Kreskhallar nie był Szpitalem Kosmicznym.
— W tych okolicznościach nic więcej nie mógł zrobić — odparł O’Mara. — Czy przed wysuszeniem albo w trakcie suszenia twojego futra spryskał je czymkolwiek?
— Nie. Nie pozwoliłbym na to. Moje futro nie potrzebuje żadnych środków.
— Owszem — przyznał O’Mara. — Jest piękne i wymowne. Jednak gdy zjawiłeś się z Senneltem i podczas twojej rozmowy z przyjaciółmi zauważyłem, że reaguje wolniej niż przed wypadkiem. Jest to niewielka zwłoka, która może się wiązać z szokiem emocjonalnym, ale nie jestem pewien, czy diagnoza Sennelta jest właściwa, i zamierzam…
— Sądzisz, że coś zagraża mojej sierści? — przerwał mu Kledenth, strosząc włos. — Ale, ale co ty możesz o tym wiedzieć, cholerny policjancie? A jeśli nawet masz rację, co możesz z tym zrobić? Nie powinieneś mnie tak straszyć, O’Mara.
Wszyscy siedzący przy stole przerwali rozmowy i spojrzeli w ich kierunku. Futra pozostałych Kelgian zafalowały w geście współczucia. Nawet Joan, która nie potrafiła czytać tych sygnałów, zrozumiała, co się dzieje, i spojrzała ze złością na O’Marę. Porucznik uniósł szybko dłoń, nie chcąc, aby dziewczyna teraz się odzywała. Wiedział, że poczuje się urażona jego gestem, ale musiał uspokoić sytuację. Przez kilka ostatnich minut jego „drugie ja” niemal przejęło nad nim kontrolę.
Wiedział, że to subiektywne wrażenie, bo zapis zawierał tylko wspomnienia, były jednak wśród nich i takie, które dotyczyły obumarłego ruchowo futra. Towarzyszyło im silne pragnienie, aby oszczędzić podobnego losu jakiemukolwiek innemu Kelgianinowi. Musiał jednak przestać zachowywać się i mówić jak Kelgianin i powiedzieć Kledenthowi coś bardziej w ziemskim stylu, chociaż wiedział, że nie będzie to do końca uczciwe postawienie sprawy.
— Na razie nie wiem, co mogę dla ciebie zrobić — odparł. — Obiecuję jednak, że coś zrobię. Niebawem Joan i ja będziemy widzieć się z kapitanem, który uważa, że jest naszym dłużnikiem. Zamierzam poprosić go o długą konsultację z doktorem Senneltem. Wtedy spróbuję znaleźć odpowiedzi na dręczące nas obu pytania. Możliwe, że moje obawy są bezpodstawne i doktor będzie w stanie to rozstrzygnąć. Wówczas natychmiast ci o tym powiem. Jednak do tego czasu postaraj się zachować spokój, bo tak naprawdę nie ma się czym niepokoić.
Kledenth powiedział coś, czego autotranslator nie wychwycił, niemniej jego sierść zaczęła się uspokajać. Reszta Kelgian zarzuciła go pytaniami, o co chodzi, i nagle rozmowa z nimi pochłonęła go bez reszty. Joan zerkała ciągle nieprzyjaźnie na O’Marę, chociaż złość chyba jej przeszła. Nie odezwała się do niego także na korytarzu. O’Mara miał wrażenie, jakby klimatyzacja zaczęła nagle zbyt dobrze działać, niemniej uważał, że to najpewniej jego subiektywne odczucie.
— Niepotrzebnie byłeś wobec niego tak szorstki — powiedziała wreszcie Joan, gdy dotarli do miejsca, w którym mieli czekać na kapitana. — Zwłaszcza jak na kogoś, kto być może nie wie nawet, o czym mówi. Wcześniej twierdziłeś, że nie jesteś lekarzem. Ale tym razem nie chodziło o pierwszą pomoc. Czy ukrywasz coś? I czy zamierzasz mi o tym powiedzieć?
— Nie.
— Zatem jedyne, co mogę powiedzieć, to że jeśli nawet studiowałeś medycynę i podziękowali ci w trakcie, to powodem musiała być nieumiejętność podejścia do pacjenta.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Zaproszenie na pokład dowodzenia było zaszczytem, który rzadko spotykał zwykłych pasażerów, ponieważ to tam sprawował rządy pokładowy bóg, pomniejszym śmiertelnikom znany jako kapitan Grulya-Mar. Tam też była jego świątynia. Jak na niedźwiedziowatego Orligianina, okazał się całkiem wymowny. Nie szczędził wzniosłych podziękowań i komplementów. Dodatkowa wylewność wynikała zapewne z założenia, że Joan i O’Mara pierwszy raz widzą podobne miejsce. Był przy tym tak pochłonięty wyjaśnieniami, że porucznik nie zdołał wtrącić ani słowa i tym samym wyjaśnić, że w jego przypadku to niekoniecznie prawda.
Widział, że Joan jest bardzo zainteresowana i zwraca uwagę na wszystko, co Grulya-Mar mówi czy pokazuje. Na O’Marze kapitan nie zrobił jednak najlepszego wrażenia. Nie przedstawił im nawet wielogatunkowej obsady centrali, traktując swoich ludzi, jakby byli częścią wyposażenia. Gdy krótka wycieczka zbliżała się do końca, kapitan okazał się na dodatek osobą dość porywczą.
— Mam nadzieję, że wam się podobało — powiedział. — Teraz jednak muszę zająć się statkiem. Raz jeszcze, szczerze i z głębi serca dziękuję w imieniu własnym oraz w imieniu armatora za działania na pokładzie rekreacyjnym. Panu, poruczniku, także za szybkie ocenienie sytuacji i przekazanie ostrzeżenia. Jak powiedział mi Sennelt, uratowaliście zapewne dwa istnienia. Ja zaś na pewno zawdzięczam wam zachowanie czystej karty kariery zawodowej.
Joan wyglądała na zadowoloną i trochę zakłopotaną.
— Cieszy nas, że mogliśmy pomóc — powiedziała, ogarniając raz jeszcze pokład spojrzeniem. — Dziękuję, kapitanie, za poświęcenie nam czasu i uprzejmość.
— Cała przyjemność po mojej stronie — powiedział Grulya-Mar. — Jak już powiedziałem, jestem wam sporo winien. Jeśli jest coś, co mógłbym dla was zrobić, wystarczy poprosić.
Joan chciała się już odwrócić, ale zatrzymała się, widząc, że O’Mara nie rusza się i patrzy na kapitana.
— Jedna sprawa, sir — powiedział. — Nie chodzi jednak o drobiazg.
Kapitan zawahał się. Jego twarz była zbyt obrośnięta, aby wyczytać z niej cokolwiek, ale oczy stały się nagle czujne.
— O czym dokładnie pan myśli, poruczniku?
— Nie chcę prosić o nic dla siebie. Sprawa dotyczy pasażera Kledentha. Żywię uzasadnione przypuszczenia, że jego obrażenia wymagają pilnej uwagi szpitalnego specjalisty tego samego gatunku. Z całym szacunkiem chciałbym poprosić o niezwłoczne skierowanie Kreskhallara na Kelgię.
— To niemożliwe! — wybuchnął Grulya-Mar. — Naszym następnym planowanym portem jest Melf, gdzie wysadzamy obecnych melfiańskich pasażerów i zabieramy nowych. Mój oficer medyczny zbadał Kledentha i zameldował, że pacjent cieszy się doskonałym zdrowiem.
— Owszem, ale to się niebawem zmieni — powiedział O’Mara.
— Pańskie żądanie jest niedorzeczne — rzucił gniewnie kapitan. — Jeśli jeszcze wspomniał pan pasażerowi Kledenthowi o swoich podejrzeniach, przysporzył mu pan tylko dodatkowego powodu do zmartwień. Sennelt jest specjalistą w swojej dziedzinie. A może ma pan jakieś medyczne kwalifikacje, o których dotąd pan nie wspomniał?
O’Mara pokręcił głową.
— Nie mam formalnego medycznego wykształcenia, jednak w trakcie mojej pracy poznałem wielu Kelgian — powiedział O’Mara, na wszelki wypadek nie rozwijając tematu, — Zgromadziłem w ten sposób sporo informacji, które nie są dostępne doktorowi Senneltowi.
— A gdzie pan pracuje? — spytał ostro oficer.
— W Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego — odparł O’Mara.
Na chwilę zapadła cisza. Pozostali członkowie załogi ożyli nagle, odwracając się na chwilę od swoich stanowisk. Joan też patrzyła na niego zdumiona. Mało kto w całej galaktyce nie słyszał o Szpitalu i nie widział, czym on jest. Nawet wściekły kapitan uznał, że pora spuścić trochę z tonu, i przestał się stroszyć.
— Rozumiem — powiedział, wracając do wyniosłej pozy. — Niemniej nie jest pan lekarzem, a jedynie, jak sam pan powiedział, słyszał to czy tamto. Nawet jeśli miało to miejsce w największym szpitalu galaktyki, to jeszcze za mało. Nie zmienię naszego rozkładu lotów, poruczniku O’Mara, ale skłonny jestem pójść na kompromis. Z wdzięczności za to, co zrobił pan na pokładzie rekreacyjnym, oraz aby ulżyć pańskim niepokojom, nakażę mojemu oficerowi medycznemu przebadać Kelgianina ponownie w pańskiej obecności. Ale tylko wówczas, gdy zdoła pan przekonać Kledentha do konieczności ponownego poddania się badaniom i sam przyprowadzi go do izby chorych.
— Możecie odejść — powiedział, unosząc wielką włochatą dłoń.
Joan odezwała się, ledwie wyszli na korytarz sekcji pasażerskiej.
— Naprawdę jesteś skryty. Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, że jesteś ze Szpitala Kosmicznego? Wiesz, jak mnie to interesuje? A tutaj jest ktoś, kto widział go na własne oczy. To miliony pytań. Inni pasażerowie zapewne też chcieliby wiele wiedzieć.
— Może właśnie dlatego — rzucił O’Mara. — Tobie jednak odpowiem, poszukajmy tylko Kledentha i zaprowadźmy go do izby chorych. Chciałbym, abyś też przy tym była, jeśli nie masz nic przeciwko. Jednak przekonanie go do kolejnych badań może nie był łatwe.
— Nie mam nic przeciwko temu — odparła Joan. — Po prawdzie nastawiam się na obserwację rozwoju sytuacji z narożnika ringu, bo ciekawi mnie, co wyjdzie z tego starcia trzech armii. Ani Kledenth, ani Sennelt nie będą zachwyceni. Ale jestem pewna, że ci się uda — dodała z uśmiechem. — Ksenopsycholog ze Szpitala Kosmicznego na pewno zdolny jest namówić każdego, do czego tylko zechce.
Przekonywanie Kledentha zabrało im prawie dwie godziny, a udało się tylko dlatego, że O’Mara ponownie go wystraszył. Ostatecznie Kelgianin zaczął traktować go prawie jak wroga. Do Joan odnosił się neutralnie, wobec Sennelta przyjął zaś postawę niemal błagalną.
Miał nadzieję, że doktor rozproszy wątpliwości O’Mary i zakończy wreszcie sprawę.
Melfianin rozmawiał z nimi spokojnym głosem klinicysty, jednak szczypce cały czas mu chodziły.
Nawet wtedy, gdy przesuwał skanerem nad ciałem Kledentha.
— Jak pan widzi i o ile umie pan czytać obraz ze skanera, wcześniejsze skutki przygniecenia ustąpiły. Nie ma zaburzeń przepływu krwi między sercami, płucami i mózgiem. Główne mięśnie ruchowe nóg i przednich kończyn też są właściwie zasilane.
Naczynia włoskowate i sieć nerwów w głębszych warstwach skóry ucierpiały tylko w niewielkim stopniu. To o nie tak się pan martwi, że aż powiedział o tym pacjentowi? Nie ma powodu, aby uznać je za zmienione chorobowo, chyba że ma pan do tego jakieś ukryte, psychologiczne powody.
O’Mara opanował się i sięgnął po skaner, chociaż wiedział, że w przeciąganiu liny człowiek nie ma żadnych szans z Melfianinem.
— Mogę na chwilę? — spytał, starając się zachować uprzejme brzmienie głosu. Przesunął skanerem powoli nad obszarem urazu i uważnie przyjrzał się obrazowi. — Ogólne ślady urazu maskują poważniejszy problem. Średnica naczyń włoskowatych doprowadzających krew do drobnych mięśni zawiadujących ruchami włosów została już ograniczona. Nie doszło do bezpośrednich obrażeń, ale czasowe wstrzymanie obiegu spowodowało powstanie mikroskrzepów. Dopływ krwi jest niewystarczający i zasilane przez nią mięśnie obumierają z wolna. Postępuje to bardzo powoli, przez co nie ma objawów, w każdym razie tak jednoznacznych, aby nie mogły umknąć komuś, kto nie jest specjalistą. Niemniej szkody powstałe w trakcie tego procesu będą miały nieodwracalny charakter. Jeżeli nie zacznie się szybko leczenia, za kilka dni dojdzie do całkowitej martwicy mięśni w obszarze urazu.
Upośledzi to zdecydowanie możliwości ruchowe futra. Czy może pan spojrzeć, doktorze…?
— Nie — odpowiedział zdecydowanie Sennelt. — Nie ma tu niczego, co mogłoby mnie skłonić do poproszenia kapitana o zmianę kursu. Poza tym przypominam panu, poruczniku, że niepotrzebnie niepokoi pan pacjenta.
— Owszem, jestem zaniepokojony — odezwał się Kledenth. — A jeśli ja poproszę, czy kapitan zmieni kurs?
— Przynajmniej przyznaje pan, że to pacjent — rzucił gniewnie O’Mara, nie dając lekarzowi dojść do głosu. — Co oznacza, że dopuszcza pan możliwość, że coś jest z nim nie tak. — Spojrzał nagle na Joan. — Proszę, spójrz sama i powiedz mi, co widzisz. Przytrzymam ci skaner i wyostrzę obraz…
Doktor nie wytrzymał i zastukał szczypcami niczym przeładowany licznik promieniotwórczości. Gdy się odezwał, sarkazm wyczuwalny był nawet bez pomocy translatora.
— Czy wszyscy pasażerowie na tym statku są lekarzami? Dobrze, przyjąwszy, że nie zamierzamy natychmiast lecieć na Kelgię, jaki inny sposób leczenia wy, rzekomi lekarze, uznalibyście za wskazany? — powiedział nieświadom, że Joan w żadnym razie nie była laikiem w dziedzinie medycyny.
Dziewczyna poczerwieniała ze złości, jednak O’Mara dał jej znać, żeby lepiej się nie odzywała. W obecnym stanie ducha Sennelt nie omieszkałby zapewne zakpić także ze świeżo upieczonego lekarza weterynarii.
— Proponowałbym rozległe znieczulenie i bezruch — powiedział porucznik, starając się zachować spokój. — Istnieje nadzieja, że w takich warunkach zmniejszony dopływ krwi nie zagrozi mięśniom. Konieczne jest też całodobowe monitorowanie stanu zdrowia pacjenta.
Gdyby jego stan się pogorszył w stopniu zauważalnym wyraźnie zarówno przez lekarza, jak i pacjenta, potrzebne będzie wsparcie emocjonalne o charakterze werbalnym aż do…
— Już teraz potrzebuję wsparcia — odezwał się Kledenth.
— Dość! — rzucił doktor. — Pańskie zachowanie wydaje mi się skrajnie niewłaściwe i nieodpowiedzialne, poruczniku. Mimo pańskich wcześniejszych przysług zamelduję o tym w placówce Korpusu w najbliższym porcie, w którym wylądujemy. Co do pańskich sugestii, moim zdaniem pasażer Kledenth może wypoczywać w swojej kabinie, jeśli będzie miał na to ochotę, albo uprawiać czynny wypoczynek na pokładzie rekreacyjnym. Jakkolwiek zechce.
Nie będzie monitorowania jego stanu zdrowia ani żadnego znieczulania, ponieważ moim zdaniem nie jest to absolutnie konieczne. Wsparcie emocjonalne i owszem, będzie potrzebne.
Trzeba usunąć szkodliwe skutki tego, co przekazał pan pacjentowi. Może pan zacząć od razu.
Jeśli pasażer Kledenth będzie miał dość wysłuchiwania pana, może niezwłocznie wrócić do swojej kabiny, bo to chyba jego pora snu. Potem może podjąć normalną aktywność pasażera na pokładzie liniowca wycieczkowego.
A teraz już wyjdę — dodał na końcu doktor. — Wyjdę, zanim zacznę używać języka, który nie przystoi oficerowi.
Drzwi izby chorych syknęły cicho. Po chwili umilkł także odgłos kroków lekarza na korytarzu. Joan przyjrzała się uważnie Kledenthowi.
— Przykro mi — powiedziała. — Mogę dotrzymać ci towarzystwa, ale w sumie nie wiem nawet, o co chodzi. Może porucznik, jako specjalista od psychologii obcych gatunków, wymyśli coś więcej?
O’Mara obszedł cały gabinet, przyglądając się przezroczystym szafkom z lekami i sprzętem medycznym.
Część była zamknięta, ale zamki nie wyglądały na specjalnie wytrzymałe.
— Mam wiele do powiedzenia i jeszcze więcej do zrobienia — powiedział porucznik, zakończywszy oględziny. — Potrzebuję jednak zgody i pomocy was obojga. Po pierwsze, posłuchajcie mnie uważnie. Ciebie zaś — spojrzał na Joan — poproszę, abyś przyjrzała się przez skaner temu obszarowi. Wtedy łatwiej zrozumiesz, o czym mówię.
O’Mara opisał schorzenie, które nie było wcale częste u Kelgian i zwykle zdarzało się w bardzo młodym wieku, oraz jego leczenie. Procedura była zasadniczo prosta, niemniej radykalna i ryzykowna. Jednak alternatywą dla niej był postępujący i nieodwracalny paraliż futra w środkowej części ciała. Porucznik mówił własnym głosem, ale słowa podpowiadała ta druga, tkwiąca w nim osoba, przedstawiał zatem wszystko z dużą pewnością siebie, niczym prawdziwy autorytet medyczny. Gdy skończył opisywać szczegółowo zabieg, dostrzegł, że i Joan, i Kledenth patrzą na niego z niedowierzaniem. Zrozumiał, że nie ma już innego wyjścia, jak powiedzieć im całą prawdę.
— Poruczniku — odezwała się dziewczyna. — Przedstawiasz to wszystko tak, jakbyś świetnie wiedział, o czym mówisz, ale skąd ty to wiesz? To naprawdę nie jest coś, czego można się nauczyć na kursach pierwszej pomocy.
— Poza tym nie wiesz, co to wszystko naprawdę znaczy — dodał Kledenth. — Nie możesz tego wiedzieć, bo nie jesteś Kelgianinem.
— Uwierz mi, wiem — powiedział O’Mara i zastanowił się przelotnie, w jak paskudną sytuację się wmanewrował. Jeśli którekolwiek z nich przekaże sprawę gdzieś dalej, zapewne wyleci ze Szpitala i Korpusu i spędzi nie wiadomo ile czasu w jakimś ośrodku psychiatrycznym. Jednak to było mało ważne w porównaniu z losem, jaki mógł czekać Kledentha. Porucznik zaczerpnął powietrza i zaczął opowiadać.
Przedstawił pokrótce, na czym polega jego praca w Szpitalu, i nie wspominając o Thornnastorze ani nie wymieniając imienia dawczyni zapisu, przeszedł do sprawy psychologicznego śledztwa, które skłoniło go do przyjęcia kelgiańskiej taśmy, chociaż było to całkowicie sprzeczne z regulaminem, tak samo zresztą jak fakt, że nie wymazał zapisu.
Wyjaśnił, że sama technika przenoszenia pamięci nie zyskała wielkiej popularności, gdyż w zwykłych szpitalach planetarnych, gdzie leczy się tylko jedną rasę, nie bywa zazwyczaj potrzebna. Chyba że jakaś osobistość świata medycyny była wybierana przez Radę na dawcę kolejnego zapisu.
— To, co teraz noszę w głowie, to kompletny zapis pamięci i doświadczenia takiej istoty — dodał. — W swoim czasie była uznawana za najlepszą specjalistkę od chirurgii worka trzewiowego na całej Kelgii. Dlatego uważam, że powinniście mi zaufać i zrobić to, o co proszę.
Joan patrzyła na niego zdumiona, zadziwiona i przejęta jednocześnie. Kelgianin najeżył srebrzystą sierść.
— Zatem w głowie jesteś po części Kelgianinem — powiedział. — A ja się zastanawiałem, dlaczego czasem mówisz jak jeden z naszych. Jednak jeśli grozi mi utrata ruchliwości połowy sierści, co proponujesz?
Nie odpowiadając, O’Mara szybko odwrócił się i podszedł do szafek. Zaczął wyciągać z nich instrumenty, środki znieczulające i wszystko, co mogło być potrzebne. Sam niezbyt wiedział, co właściwie robi, kto inny kierował teraz jego rękami. Instrumenty zostały zaprojektowane dla melfiańskich szczypiec, ale ludzkie palce też powinny sobie z nimi poradzić. Ostatecznie uchodziły za najlepsze wyrostki chwytne w całej Federacji.
— Boże — jęknęła Joan, gdy wrócił z pełną tacą. — On chce cię operować.
O’Mara pokręcił stanowczo głową i wysunął ręce przed siebie. Obrócił powoli dłonie, ukazując masywne palce i liczne zgrubienia, które pozostały jeszcze po latach spędzonych na budowach.
— To nie są dłonie chirurga… — powiedział.
Pochylił się, ujął jej ręce i uniósł je na poziom oczu. Objął jej smukłe, piękne i silne dłonie, jakby były porcelanowymi drobiazgami albo wręcz parą żywych stworzeń.
— Ale te tak.
Pokręciła głową, nagle wystraszona. On jednak nie puścił jej dłoni, tylko lekko je ścisnął.
— Posłuchaj, proszę — powiedział. — Mówię całkiem poważnie. Umiesz operować drobne zwierzęta, co znaczy, że wiesz, jak poradzić sobie na małym polu operacyjnym. To, że dotąd miałaś do czynienia tylko z istotami nieinteligentnymi, nie ma akurat znaczenia. Rozumiesz kliniczną stronę problemu i że trzeba coś z tym zrobić, jeśli Kledenth ma mieć przed sobą jakąś przyszłość. W przeciwnym razie spotka go los zbyt straszny, aby nawet o tym myśleć.
Cała procedura, chociaż uważana za trudną, jest w sumie prosta. Masz wszelkie potrzebne kwalifikacje chirurga, ja zaś będę cały czas prowadził twoje dłonie. Proszę.
— Tak, Joan, osobo z Ziemi — powiedział Kledenth. — Ja też proszę.
O’Mara zauważył nagle, że jej dłonie naprawdę były piękne. Podobnie zresztą jak cała reszta ciała. Na dodatek ani trochę nie drżały, chociaż Joan bez wątpienia miała powody do zdenerwowania.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
O’Mara usiadł, jak mógł najwygodniej, w melfiańskim fotelu Sennelta. Patrzył na drobne fale przebiegające podczas snu przez sierść Kelgianina i zastanawiał się nad konsekwencjami, jakich może oczekiwać. Jedno wszakże było pewne: cokolwiek się stanie, kłopoty dotkną tylko jego.
Zanim Joan wróciła po licznych namowach do swojej kabiny, aby złapać trochę snu przed śniadaniem, do którego zostały już tylko trzy godziny, omówili wszystkie szczegóły.
To ona operowała, bez najmniejszego trudu radząc sobie z niełatwym zadaniem. Rokowania były pomyślne. Niemniej dla osób z zewnątrz wcale jej tu nie było. Oficjalnie to O’Mara przeprowadził operację i w razie czego to on miał zostać oskarżony o nieuprawnione podjęcie czynności lekarskich i narażenie pacjenta na szkodę. Sam pacjent, który nie potrafił kłamać, obiecał przyjąć kelgiańską strategię nierozmawiania z kimkolwiek o całym zdarzeniu.
O’Mara nie przejmował się swoim losem. Cieszył się, że niewinna osoba nie ucierpi, chociaż po cichu pragnął utrzymać z nią bliską znajomość. Westchnął, sprawdził monitory czujników, które popodłączał do Kledentha, przyjął trochę mniej niewygodną pozycję i spróbował zasnąć.
Jednak gdy zamknął powieki, ujrzał po chwili trójwymiarowy obraz Joan. Znów patrzył, jak precyzyjnymi, perfekcyjnymi wręcz ruchami operuje Kelgianina. Widział ją wskazującą na krajobraz i poruszoną pięknem rozpadliny Dunelton. I w wieczorowej sukni podczas obiadu. Jednak większość obrazów przedstawiała ją w basenie, gdy uczyła go pływać. Nie wszystko, co mówiła, było rzeczywistą treścią jego pamięci. Jako psycholog rozpoznał u siebie ten stan. Zaczynał o niej marzyć. Jednak nim dośnił wszystko do końca, obudziło go szczękanie melfiańskich szczypiec na korytarzu.
Sennelt wszedł i stanął jak wryty. Chyba nie spodziewał się zastać nikogo w izbie chorych. Potem podszedł szybko do śpiącego Kledentha i ujrzał opatrunek okrywający miejsce operacji. Spojrzał na O’Marę i użył słów, których autotranslator nie chciał przetłumaczyć. Potem wcisnął klawisz komunikatora.
— Kapitanie — rzucił pospiesznie. — Mamy stan zagrożenia medycznego w izbie chorych.
Chodzi o porucznika O’Marę. Proszę wziąć wsparcie ochrony.
Grulya-Mar zjawił się w ciągu trzech minut. Za nim postępowało dwóch funkcjonariuszy porządkowych, również Orligian, którzy też byli rośli i muskularni, chociaż nieuzbrojeni. Spojrzeli wymownie na O’Marę, ale nic nie zrobili ani nie powiedzieli. Na to ostatnie nie mieli zresztą większych szans. Doktor Sennelt, który przesuwał tymczasem skanerem nad ciałem Kelgianina, gadał za trzech i zaczynał się już nawet powtarzać.
— Jak powiedziałem, sir, to może być bardzo poważna, może nawet tragiczna sytuacja — ciągnął, nie odrywając oczu od ekranu skanera. — Porucznik O’Mara bezprawnie i z własnej inicjatywy poddał pasażera Kledentha operacji. Nie wiem dokładnie, co zrobił albo próbował zrobić, ale bez wątpienia chodzi o metodę inwazyjną. Niewiele wiem o fizjologii Kelgian, normalnie mam do czynienia tylko ze stłuczeniami i otarciami, ale ten przypadek wygląda na poważny. Możliwe, że doszło do śmiertelnych uszkodzeń ciała. Gdy operację próbuje przeprowadzać ktoś, kto nie jest lekarzem, to niezależnie od zgody operowanego, trudno sobie wyobrazić konsekwencje…
— Pańskie zalecenia, doktorze? — przerwał mu kapitan.
Sennelt odłożył skaner.
— Pacjent powinien pozostawać w stanie głębokiego znieczulenia, aby ograniczyć poruszenia jego ciała mogące doprowadzić do fatalnych w skutkach obrażeń pooperacyjnych.
Należy utrzymywać nieustanne monitorowanie stanu jego zdrowia, dopóki nie zajmą się nim szpitalni specjaliści jego własnego gatunku. To znaczy, sir, że w najlepiej rozumianym interesie pasażera Kledentha musimy bezzwłocznie wziąć kurs na Kelgię.
Grulya-Mar wahał się może niecałe trzy sekundy, aż podszedł spiesznie do komunikatora. Na ekranie pojawiła się podobizna Nidiańczyka.
— Astrogacja — powiedział pluszak.
— Proszę przeliczyć i wprowadzić nowy kurs, na Kelgię. Natychmiast. Koniec.
Kapitan odwrócił się i dołączył do pozostałych, którzy patrzyli w milczeniu na O’Marę. On odwzajemniał ich spojrzenie, jak długo tylko mógł, aż w końcu się odezwał.
— Znieczulenie, odpoczynek i opieka specjalistów na rodzinnej planecie — powiedział cicho. — Dokładnie o to samo chodziło mi wcześniej. Cieszę się, doktorze Sennelt, że się pan ze mną w końcu zgodził.
Lekarz nie odpowiedział, tylko uderzył kilka razy szczypcami, a przez całe jego ciało przebiegł dreszcz. O’Mara zastanowił się, co mogło to znaczyć w przypadku zewnątrzszkieletowej istoty, której twarz nigdy niczego nie wyrażała. Spojrzał na dwóch orligiańskich strażników.
— I co teraz? — spytał.
Byli silni i o kilka cali wyżsi od niego. Zapewne zdołałby załatwić jednego, a może nawet obu, ponieważ kosmiczne budowy były twardą szkołą życia. Wiele razy brał wówczas udział w dyskusjach na pięści. Niemniej gdyby kapitan dołączył do bitki, wówczas wszyscy czterej wylądowaliby w izbie chorych obok Kledentha.
Takiej walki nie udałoby się ukryć przed pasażerami ani przełożonymi kapitana. Dobra opinia armatora doznałaby szwanku, podobnie jak i perspektywy zawodowe zaangażowanych w nią oficerów. Major Craythorne też na pewno nie byłby zachwycony. Sam O’Mara również. Miał nadzieję, że zostawił już za sobą dni, kiedy musiał walczyć o pozycję. Mógł mieć tylko nadzieję, że te włochate stwory nie postawią go w sytuacji bez wyjścia. I tak miał już dość, nawet przy nieustannej świadomości, że mimo wszystko uratował Kledentha.
Kapitan chyba musiał mieć podobne refleksje.
— Skoro i tak nie może opuścić pan statku, nie widzę powodu, aby pana więzić — powiedział głosem nabrzmiałym wściekłością, ale wcale nie podniesionym. — Być może cierpi pan na zaburzenia umysłowe, niemniej nikomu z nas nie zależy na tym, aby wieść o tym incydencie rozniosła się wśród pasażerów. Co naprawdę pan zrobił, i tak będzie można ocenić dopiero na Kelgii. Tam opuści pan mój statek, aby oczekiwać na dalsze postępowanie wszczęte przez pańskich przełożonych. Do tego czasu pozostanie pan w swojej kabinie. Nie będzie pan więcej korzystał z jadalni ani z pokładu rekreacyjnego. Zgadza się pan?
— Tak — odparł O’Mara.
Gdy kapitan mówił, funkcjonariusze ochrony przysunęli się trochę w oczekiwaniu na gwałtowną reakcję O’Mary. Teraz rozluźnili się wyraźnie i odstąpili, robiąc mu wolne przejście do drzwi.
— Proszę już iść — powiedział Grulya-Mar.
O’Mara kiwnął głową, ale zatrzymał się jeszcze po drodze.
— Czy mogę komunikować się z izbą chorych? — spytał. — Chciałbym być na bieżąco informowany o stanie zdrowia pacjenta.
Kapitan warknął coś niezrozumiale i zjeżył włos. Sennelt, któremu chyba najbardziej zależało na utrzymaniu spokoju, odezwał się za niego.
— Może pan kontaktować się ze mną o każdej porze, poruczniku — stwierdził. — Niemniej nie obiecuję, że wezmę pańskie sugestie terapeutyczne pod uwagę — dodał z sarkazmem.
Ledwie kilka minut po jego wejściu do kabiny pod drzwiami zjawił się nidiański steward z tacą ze śniadaniem. Wyjaśnił, że przyniósł ten zestaw, który O’Mara zwykle konsumował. Gdyby jednak miał w przyszłości ochotę na coś innego, wystarczy powiedzieć.
Tak samo jak i wówczas, gdy nabierze ochoty na jakąś grę czy cokolwiek dla zabicia czasu.
O’Mara pomyślał ironicznie, że kapitan postanowił zrobić wszystko dla spacyfikowania pokładowego szaleńca. Niemniej charakterystyczne odgłosy ciężkich oddechów i szuranie pod drzwiami dawały znać, że strażnicy pozostawali na posterunku.
O’Mara zdjął śniadanie z tacy, ale nawet go nie spróbował, tylko rzucił się na posłanie, aby rozmyślać o czekających go, niewesołych perspektywach.
Jakąś godzinę później usłyszał stukanie do drzwi. Przywrócony nagle do rzeczywistości pomyślał, że to steward wrócił po tacę.
— Wejść — jęknął.
To była Joan.
Miała na sobie niewiarygodnie biały kostium kąpielowy, ze wzorzystym ręcznikiem, który kupiła na Tralcie, na ramionach. O’Mara chciał wstać, ale ona położyła drobną dłoń na jego piersi i pchnęła go z powrotem na pościel.
— Nie ruszaj się — powiedziała. — Nie spałeś ostatniej nocy. Jak nasz pacjent i, co nawet ważniejsze, jak ty się miewasz?
— Dwa razy „nie wiem”.
Zmarszczyła lekko brwi, obróciła się i usiadła na jedynym krześle. Kabina była tak mała, że znajdowali się niepokojąco blisko siebie.
— A tak na poważnie, jakie mogą być dla ciebie konsekwencje tego zdarzenia? Będzie bardzo źle?
O’Mara spróbował się uśmiechnąć.
— Ta sama odpowiedź.
Patrzyła na niego z lekkim zastanowieniem. Po raz pierwszy, od kiedy wszedł na pokład dwa tygodnie wcześniej, nie próbowała sprowokować jego zainteresowania. Z jakiegoś dziwnego powodu uczyniło to ją znacznie atrakcyjniejszą w oczach O’Mary. Chciał oderwać spojrzenie od jej spokojnych, brązowych oczu, ale nie śmiał tego czynić w obawie, że mógłby ją urazić.
— Dobrze — powiedział w końcu. — Wiele będzie zależało od tego, czy operacja się powiodła. Od najgorszego zaczynając, mogą mnie wyrzucić z Korpusu. Mogą mnie postawić przed sądem za bezprawne wykonywanie zawodu lekarza. Albo wysłać na leczenie, bo uwierzyłem, że jestem doktorem — stwierdził i zaśmiał się z przymusem. — Albo i wszystko to naraz.
Pokręciła głową.
— Nie rozumiem cię, O’Mara. Postawiłeś na szali całą karierę, ponieważ wydawało ci się, że jakiś Kelgianin był chory.
— Nie wydawało mi się — poprawił ją. — Wiedziałem, że był chory.
— Dobrze. Powiedzmy, że byłeś o tym dość głęboko przekonany, aby namówić mnie na przeprowadzenie operacji. Nadal nie dowierzam, że naprawdę to zrobiłam. To było to, o czym zawsze marzyłam. Wykorzystać moje umiejętności dla uratowania istoty inteligentnej.
Nie żebym chciała to powtarzać, bo odpowiedzialność jest jednak ogromna, ale i tak mnie namówiłeś. Sądzę, że udało się, ponieważ prowadziłeś mnie krok po kroku i wiedziałeś świetnie, co trzeba zrobić. Niemniej ja to zrobiłam, nie ty, i to nie w porządku, że masz ponieść całą odpowiedzialność, chociaż nawet nie tknąłeś skalpela.
— Owszem, to ty zrobiłaś najważniejsze — przyznał O’Mara. — Wszystko własnymi rękami, które są wrażliwe, delikatne, precyzyjne i bardzo ładne. Nic nie sprawiało ci kłopotu, gdy tylko wiedziałaś, co robić. Ale jak mówiłem wcześniej, nie możesz się do tego przyznać, ani teraz, ani w przyszłości, bo znajdziesz się w większych tarapatach niż ja. Nie możesz ponosić tej odpowiedzialności. Kledenth zawdzięcza ci bardzo wiele, ale obiecał, że nie wspomni o tym nikomu. Ani tutaj, ani w domu. Powiedziałem mu, aby nawet nie dziękował ci za głośno. Ktoś mógłby podsłuchać i problem gotowy. Zostałabyś oskarżona o przekroczenie uprawnień. Próbując nagłośnić sprawę, nie pomożesz zatem nikomu.
Najpewniej nie będziesz mogła opowiedzieć o niej nikomu, chyba że dopiero wnukom.
— Mogę z tym żyć — powiedziała Joan. — Musi być jednak coś, co byłabym w stanie zrobić. — Spojrzała na swoje dłonie i nagle się uśmiechnęła. — Po raz pierwszy powiedziałeś mi komplement. Chociaż tylko o moich dłoniach. Czy znajdujesz we mnie jeszcze coś wartego pochwalenia?
O’Mara nie odrywał spojrzenia od jej twarzy, jakby miał opory przed poszukaniem innych jej cech, także godnych komplementowania. Niemniej nie potrafił tego zmienić. Nie był w stanie także wykrztusić z siebie nawet słowa.
— Dżentelmen pewnie znalazłby kilka — mruknęła Joan i zmieniła temat. — Gdy nie pokazałeś się na śniadaniu, przyszłam zobaczyć, jak się miewasz, i spytać, czy nie miałbyś ochoty przejść się na basen. Chociaż jestem tylko amatorem i specjalizuję się w psychologii jednego gatunku, chciałabym jakoś pomóc ci się zrelaksować. Niemniej ta para niedźwiedzi na zewnątrz powiedziała mi, że nie możesz opuszczać kabiny. Starałam się ich przekonać, ale… — Uśmiechnęła się i pokręciła głową. — Pewnie nie jestem w ich typie.
— Zapewne — zaśmiał się mimo wszystko O’Mara. — Jednak po wczorajszym mam wrażenie, że starczy mi pływania. Dobrze mnie nauczyłaś. I świetnie poradziłaś sobie z pierwszą pomocą.
— Kolejne dwa komplementy — zauważyła Joan z udawanym niedowierzaniem. —
Jeszcze zrobię z ciebie dżentelmena, O’Mara. Na razie jest jednak coś, co chciałabym ci zademonstrować. Możemy poćwiczyć to przez najbliższe dni i wcale nie będziemy potrzebowali basenu.
Wstała powoli i odrzuciła ręcznik na krzesło. Potem przysunęła się do krawędzi łóżka i pochyliła się nad O’Marą, który nie mógł już teraz patrzeć jej tylko w oczy. Pomyślał, że w tym kostiumie raczej nie jest w stanie zademonstrować mu wiele więcej. Podparł się na łokciach, tak że uderzyła lekko nosem w jego czoło. Przesunęła palcami po szczecinie z boku jego twarzy. Potem pochyliła się jeszcze bardziej, aż ich oczy znalazły się tylko kilka cali od siebie. Czuł jej oddech na twarzy.
— Spokojnie — powiedziała poważnym tonem. — Pierwsza lekcja będzie poświęcona metodzie usta-usta zastosowanej wobec tego samego gatunku.
Demonstracje i ćwiczenia różnych metod zajęły im cały czas do lądowania Kreskhallara w głównym porcie kosmicznym na Kelgii. Podczas tych trzech dni nie wspomnieli ani razu o niepokojach związanych z Kledenthem, a O’Mara, chociaż nie był wobec niej całkiem szczery, czuł się szczęśliwszy niż kiedykolwiek w życiu. Joan, jak powiedziała mu to wprost, uważała tak samo. Obawy powróciły, gdy ujrzeli na ekranie odjeżdżający spod statku kelgiański ambulans. Minęły jednak jeszcze aż cztery godziny, nim z komunikatora spojrzały na nich kościste rysy doktora Sennelta.
— Poruczniku O’Mara, jest pan proszony natychmiast do kabiny kapitana — powiedział.
— Strażnicy pana zaprowadzą.
— Chcę iść z tobą — poprosiła Joan. — Niczego nie powiem ani nie spróbuję wziąć odpowiedzialności, ale chcę być tam z tobą. Proszę.
Spojrzał na nią spokojnie, kiwnął głową i wyszedł w ślad za Joan na korytarz.
Strażnicy nie skomentowali jej obecności. Razem dotarli do przestronnej, komfortowej kabiny kapitańskiej. O’Mara odezwał się, zanim Grulya-Mar zdążył zaprotestować przeciwko pojawieniu się kobiety.
— Jak pan wie, to ta pasażerka pomogła wydatnie podczas incydentu na pokładzie rekreacyjnym — zaczął szybko, wskazując na Joan. — Jest w pełni poinformowana o późniejszych zdarzeniach. Może być pan pewien, że nic, co zostanie tu powiedziane, nie wydostanie się za jej przyczyną na zewnątrz. Jakie ma pan nowiny, kapitanie?
Grulya-Mar kiwnął głową w kierunku Joan i spojrzał na O’Marę, ale nie odezwał się od razu. Joan ujęła porucznika mocno za ramię. Zaczynała już liczyć mijające sekundy, gdy Orligianin wreszcie odchrząknął.
— Muszę zacząć od przeprosin — powiedział. — Otrzymaliśmy właśnie informacje ze szpitala. Powiedziano nam, że operacja, którą pan przeprowadził, należy do radykalnych i w historii kelgiańskiej medycyny wykonano ją zaledwie kilka razy, co już robi wrażenie. Przede wszystkim jednak została przeprowadzona dokładnie w porę. Gdyby nie zdecydował się pan na nią w ciągu kilku godzin po wypadku, Kledenth straciłby możliwość poruszania sierścią i zostałby oszpecony na resztę życia. Zrobił pan to wbrew zaleceniom lekarza i mimo mojego sprzeciwu. Uważał pan, że ma rację, i rzeczywiście tak było. Pacjent czuje się dobrze i wyjąwszy czynniki losowe, taka też będzie jego przyszłość. Doktor Sennelt i ja przepraszamy za niewłaściwą ocenę pańskiego postępowania i raz jeszcze dziękujemy za znakomite działanie na pokładzie rekreacyjnym…
Joan uśmiechała się szeroko. Naprawdę jej ulżyło. Zacisnęła mocniej palce na ramieniu O’Mary.
— Jest jednak pewien problem — dodał kapitan. — Kelgiańscy lekarze chcą podziękować panu oficjalnie za…
— Nie — zaprotestował zdecydowanie O’Mara. — Gdyby się okazało, że operację przeprowadził niewykwalifikowany laik, który ma akurat dobrą pamięć do różnych szpitalnych detali, na pewno miałbym kłopoty. Sami to wiecie. Czy mogę coś zaproponować?
— Proszę — powiedział kapitan.
O’Mara spojrzał przepraszająco na Joan, która kiwnęła radośnie głową.
— Oficjalnie jestem pasażerem, który nie miał z tym nic wspólnego. Jedyną osobą z medycznymi kwalifikacjami jest na pokładzie doktor Sennelt. Może się pod tym podpisać.
Kelgianom wyda się to o wiele prawdopodobniejsze niż prawda.
— Ale ja nie zasłużyłem… — zaczął doktor, lecz kapitan nie pozwolił mu dokończyć.
— Dziękuję, poruczniku O’Mara — powiedział. — To rozwiązanie powinno wszystkim odpowiadać. Ponieważ było to nieplanowane lądowanie z przyczyn medycznych, za godzinę odlecimy i w ten sposób nasz oficer medyczny uniknie kłopotliwego przepytywania o szczegóły. Gdy wrócimy tu zgodnie z rozkładem, będzie to już stara sprawa. Gdyby jednak chcieli spotkać się z doktorem Senneltem, usłyszą, że leży w swojej kabinie złożony nagłą niemocą, która wprawdzie nie jest groźna dla życia, ale uniemożliwia przyjmowanie gości.
Tajemnica zostanie zachowana, co posłuży wszystkim zainteresowanym stronom. Jest jednak jeszcze coś, poruczniku.
Domyślam się, że może to wyglądać na niewdzięczność — kapitan ciągnął dalej — ale obawiając się, że ktoś mógłby podsłuchać jakąś nieostrożną wymianę zdań między panem i pańską przyjaciółką, sądzę, że dalsza pańska obecność na pokładzie statku byłaby niewskazana. Kilka minut temu otrzymałem wiadomość od rodziny pasażera Kledentha.
Zapraszają pana do odwiedzin za każdym razem, gdy będzie pan na Kelgii. Mówią, że i tak nie odwdzięczą się panu za to, co pan zrobił. Ma pan akurat tyle czasu, aby spakować się i wysiąść przed odlotem statku. To wszystko. Nie chcę pana więcej widzieć.
O’Mara poczuł, jak dłoń Joan zaciska się ponownie. Spojrzał na obu oficerów i odezwał się czym prędzej, aby uprzedzić wybuch dziewczyny.
— Tak, to się nazywa niewdzięczność, ale nieważne. Mój urlop zbliża się do końca i zamierzam zwiedzić Kelgię, zanim wrócę do Szpitala. Też nie chciałbym oglądać was nigdy więcej, bo byłoby to niemiłe doświadczenie. Opuszczam więc panów.
Z Joan pożegnał się, stojąc w wylocie rękawa cumowniczego. Jej pożegnanie było ciepłe i smutne, ale nie łzawe. Nie zaproponowała, że zostanie z nim na te kilka dni na Kelgii, bo musiała wracać do własnych spraw, a następnym punktem lądowania statku była właśnie Ziemia. Objęła jednak O’Marę ciasno w pasie, jakby nie chciała go puścić. Nie mogła też przestać mówić.
— Sama nie wiem, czego oczekiwałam po tej podróży poza spotkaniem wielu rozmiłowanych w dawnych legendach obcych. I może jeszcze kogoś ciekawego, jeśli szczęście dopisze. No i udało się, nawet lepiej niż mogłam marzyć. Mam wrażenie, że sami też stworzyliśmy własną legendę. Nigdy tego nie zapomnę. Ani ciebie.
Dwóch Nidiańczyków czekało obok niecierpliwie, aby odłączyć rękaw. O’Mara uwolnił się delikatnie z objęć Joan.
— Ani ja ciebie. Ale muszę już iść.
Odsunęła się niechętnie i spojrzała mu w twarz.
— Dziwny jesteś — powiedziała bardzo poważnie. — Duży, silny, brzydki, troskliwy, bardzo delikatny i wrażliwy. Jesteś mężczyzną, którego chciałabym poznać lepiej. Będą jeszcze inne urlopy, a ty wiesz, gdzie mieszkam. Albo może rodzina Kledentha pozwoli nam się spotkać na Kelgii.
Stanęła na palcach i pocałowała go krótko, ale z uczuciem.
— Chyba dobra jestem w spotykaniu się z tobą w pół drogi.
Po powrocie do Szpitala porucznik zameldował się zaraz w swoim dziale. Craythorne spojrzał na niego i uśmiechnął się. Potem badał jeszcze przez chwilę spojrzeniem twarz O’Mary.
— Dobrze pan wygląda — powiedział. — Rozluźniony i wypoczęty. Jak przebiegł urlop?
— Sporo podróżowałem — odparł poważnie O’Mara. — Trochę zwiedzałem, odwiedziłem przyjaciółkę i przeżyłem szalony romans na pokładzie liniowca. Zwykłe sprawy.
Craythorne uniósł brwi, ale po chwili roześmiał się cicho.
— I chyba jeszcze poczucia humoru panu przybyło — zauważył. — Dobrze, przyda się przy robocie, którą mam teraz dla pana.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Przez następne dwanaście lat O’Mara nabrał rutyny typowej dla pracownika szalonego przybytku, którym był dział psychologii Szpitala Kosmicznego. Problemy z pierwszych lat eksploatacji zostały pokonane, wielorasowy medyczny i administracyjny personel nauczył się akceptować nawzajem swoje odmienności, chociaż ich kontakty nadal bywały hałaśliwe.
Pracował zwykle samodzielnie albo z niewielkim nadzorem, ponieważ, jak Craythorne często powtarzał, wygodniej było mu wskazać po prostu problem i poczekać na raport końcowy, nie denerwując się po drodze z powodu nietypowych metod pracy przyjmowanych przez O’Marę.
Wiele razy wybierał się w tym czasie na urlop, zwiedzając rozmaite światy. Każda podróż kończyła się zawsze na tej samej planecie. Jego szef nie pytał o te wyprawy, bo widział ich błogosławione rezultaty dla psychiki podwładnego. Był pewien, że wie, o co chodzi. Jednak po powrocie z kolejnego urlopu to O’Mara zwrócił uwagę na wygląd Craythorne’a, który wydawał się nad wyraz niespokojny. W przypadku majora było to naprawdę niezwykłe.
— Siadaj, poruczniku — powiedział Craythorne. Jak to zwykle bywa przy długiej wspólnej pracy, ich relacje nabrały już mniej formalnego charakteru. — Radziliśmy sobie, gdy cię nie było, ale nie muszę chyba mówić, że cieszę się z twojego powrotu.
— Czy chce mi pan taktownie przekazać złe wiadomości, sir?
— Przypomnij mi, abym nie grał z tobą w pokera — powiedział major z uśmiechem. — Wiadomości są dobre i złe, zależnie od punktu widzenia. Opuszczam Szpital.
O’Mara nie odezwał się i nie próbował nawet zastanawiać się nad tym, dopóki nie usłyszał więcej.
— Z wielu powodów nie mam na to ochoty — powiedział Craythorne. — Jednak Kontroler idzie tam, gdzie Korpus każe. Poza tym będzie to oznaczało niewielki awans związany z wzięciem pełnej odpowiedzialności za całą placówkę opieki psychologicznej dla innych gatunków w sektorze dziesiątym. Za trzy lata mogę zostać pełnym komandorem floty, oczywiście na zasadzie stopnia służbowego.
— Gratuluję — powiedział O’Mara całkiem szczerze, chociaż nadal czekał na złe wiadomości.
— Dziękuję — odparł major i po chwili podjął wątek. — Obaj wiemy, że praca naszego działu opiera się na osobach Ojczulka Carmody’ego i twojej. Niebawem dołączy do was nowy ziemski psycholog nazwiskiem Braithwaite. Widziałem jego akta i nie wahałem się z angażem. Jest wprawdzie trochę zielony, jeśli chodzi o terapię obcych, ale poza tym miły, może tylko nieco za poważny, inteligentny i zdolny do adaptacji. Wykazuje wielki entuzjazm do tej pracy i, podobnie jak ja, zawsze dba o nienaganne maniery i stan munduru — dodał major z uśmiechem. — Jestem pewien, że dogadasz się z nim, szybko mu wszystko pokażesz i wprowadzisz go w obowiązki.
— Rozumiem — powiedział oficjalnym tonem O’Mara.
Major uśmiechnął się ponownie.
— Co właściwie sądzisz, że rozumiesz?
— Rozumiem, że mam zostać niańką dla bystrego młodego oficera, który zaczyna karierę, aż w pewnej chwili podrośnie na tyle, aby nauczyć się wydawać wszystkim rozkazy w sposób sugerujący, że wie o czym mówi, sir.
— Nie czułbyś się dobrze w roli troskliwego, ale surowego ojca? — spytał Craythorne. — Po prawdzie ja też nie, ale tego właśnie od ciebie oczekuję. Jednak to nie wszystko.
Po pierwsze, trzech psychologów to za mało — podjął po chwili major. — Trzech, bo wliczam w to Ojczulka, który robi właściwie to samo, a pod wieloma względami jest bardziej skuteczny niż my. Na razie jednak nie dostaniemy nikogo więcej. Stąd, wobec ilości pracy, którą nas zarzucają, musicie z Ojczulkiem wdrożyć nowego człowieka, jak szybko się da.
Zanim odejdę, chcę też nauczyć cię nosić mundur. Może nie od razu nosić go z dumą, ale chociaż w sposób niesugerujący, że włożyłeś go przypadkiem. Ponadto chciałbym oduczyć cię rozmawiania ze wszystkimi tak, jakbyś był Kelgianinem. Zwłaszcza w przypadku kontaktów ze starszym personelem medycznym, bo nie będzie mnie już tutaj, aby przepraszać za twoje gafy. To tylko tak, abym nie pochorował się z niepokoju na mojej nowej placówce w dalekim sektorze dziesiątym. Zrobisz to?
— Postaram się, sir — stwierdził niezbyt pewnie O’Mara.
— Dobrze. Do wyjazdu zostały mi trzy dni. Jestem obecnie bardzo zajęty porządkowaniem spraw administracyjnych i pożegnaniami z kolegami, a czasem też z byłymi pacjentami, więc nie pomogę ci wiele w pracy. Toteż już teraz proponuję, abyś przeniósł wszystkie swoje papiery tutaj i zaczął korzystać z mojego biurka. Im szybciej ludzie przywykną, że mają nowego naczelnego psychologa, tym lepiej. Dlaczego trzymasz usta otwarte?
O’Mara bez słowa zacisnął szczęki. Był zbyt zdumiony i uradowany, aby cokolwiek powiedzieć.
Craythorne wstał, pochylił się ponad biurkiem i uścisnął mocno dłoń O’Mary.
— Wiem, że nie cierpisz formalności, ale to chyba ostatnia moja szansa, aby powiedzieć, co właściwie o tobie myślę. A jest tego wiele. Gratuluję serdecznie, O’Mara.
Naprawdę zasłużyłeś na ten awans i kiedy Korpus przysłał listę możliwych kandydatów, starszyzna Szpitala nie chciała nikogo oprócz ciebie…
Wciąż ściskając dłoń O’Mary, obszedł biurko i wskazał swój fotel.
— Siadaj, póki ciepły.
Podczas pierwszych tygodni po odejściu Craythorne’a i wprowadzeniu Braithwaite’a najwięcej trudności sprawiało O’Marze przekonanie samego siebie, że powinien zajmować ten fotel. Odruchowo chciał ganiać po całym Szpitalu i wyszukiwać wszystkich, którzy mieli jakieś kłopoty. Teraz nie chodził już do nich, o ile sytuacja nie groziła poważnym gradobiciem na oddziale. Potencjalni pacjenci sami umawiali się na spotkania w gabinecie świeżo awansowanego majora O’Mary. Naprawdę ciężko pracował, aby przekonać samego siebie, że jest naczelnym psychologiem Szpitala, ale szybko zrozumiał, że nawet za tysiąc lat nie nauczy się zachowywać tak jak jego poprzednik.
Najpierw zmusił się do częstszego uśmiechania, co było trudnym i niewdzięcznym zadaniem dla jego mało używanych mięśni twarzy. Miał wówczas wrażenie, że każdy, kto będzie umiał właściwie odczytać jego dyplomatyczne grymasy, z miejsca uzna go za osobę nieszczerą albo udającą kogoś, kim na pewno nie był. Albo dostrzeże, jak bardzo brak mu pewności siebie i że nie radzi sobie z obecną odpowiedzialnością. W końcu zaś uzna, że O’Mara nie nadaje się do tej pracy. Tymczasem nie miało to nic wspólnego z prawdą. Był jak najbardziej na swoim miejscu, musiał tylko znaleźć własny sposób wypełniania obowiązków.
Zawsze trudno mu było ukrywać to, co myślał. Z totalnie szczerym, kelgiańskim suflerem było to już prawie niemożliwe. Musiał zapomnieć o dyplomacji i nikt, niezależnie od przynależności gatunkowej, pozycji społecznej czy osobistego stosunku do naczelnego psychologa, nie powinien żywić żadnych złudzeń co do jego osoby. Wezwawszy swoich podwładnych, pomyślał, że szczęśliwie obecnie nie musiał już sam przekazywać tego potencjalnym pacjentom.
Gdy stanęli przed biurkiem, spojrzał na nich przelotnie spod opuszczonych brwi.
Ojczulek Carmody był drobny i wiekowy, Braithwaite młody, gorliwy i nienagannie ubrany, w czym przypominał O’Marze byłego szefa. Tyle że porucznik miał bujniejsze i znacznie ciemniejsze uwłosienie. Zapewne cechowało ich czyste sumienie, bo żaden nie rozglądał się niespokojnie. W tym dziale można było zawsze oczekiwać najgorszego.
— Spokojnie — powiedział O’Mara. — Nie zamierzam dokładać wam roboty. Chcę tylko coś wam przekazać. Sprawa jest krótka i możecie wysłuchać mnie na stojąco. Szkoda marnować siły na siadanie i wstawanie.
Położył grubo ciosane dłonie na blacie biurka i po chwili podjął wątek.
— Mój poprzednik był znany w Szpitalu jako osoba uprzejma, łagodna i łatwa w kontaktach. Ja nie jestem taki. Przez kilka ostatnich tygodni bardzo starałem się go naśladować, ale sądząc po reakcjach otoczenia, ten nowy, uprzejmy i łagodnie przemawiający O’Mara nie był przekonujący. Postanowiłem więc zaprzestać prób. Oczywiście nadal będę zajmował się pacjentami, czy raczej nękanymi problemami emocjonalnymi lekarzami, pielęgniarkami i pracownikami technicznymi, którzy w każdej chwili mogą się stać pacjentami. Tam będę zachowywał pewną dozę taktu i właściwe podejście do przypadku. W tym akurat, jak wiecie, jestem bardzo dobry. Niemniej nie zamierzam, powtarzam, nie zamierzam być miły wobec ludzi jako takich, niezależnie od tego, kim będą, o ile sam nie uznam tego za naprawdę niezbędne. Od dziś wraca stary i paskudny O’Mara. Czy to zrozumiałe?
— Dobrze — powiedział Ojczulek i skinął głową.
Braithwaite wahał się jednak. Jako nowa siła nigdy nie miał okazji poznać starego i paskudnego O’Mary i niepokoił się, co to może oznaczać w przyszłości.
— Skoro mam już nowy stopień, pora zacząć nadużywać przywilejów, które mi on daje — powiedział major O’Mara. — Mój stosunek do pacjentów będzie zależał od ich stanu. Wobec personelu medycznego i technicznego, kolegów i przyjaciół, o ile jacyś będą, oraz innych, których będę miał podstawy uznawać za zdrowych na umyśle albo przynajmniej normalnych inaczej, zamierzam zachowywać się w sposób sarkastyczny, paskudny i ogólnie irytujący.
Wiem, ile macie pracy — dodał. — Nie zrobi się od tego, że będziecie tu stali i patrzyli na mnie.
Gdy wychodzili, O’Mara usłyszał, jak Ojczulek mówi do Braithwaite’a:
— Spokojnie, poruczniku. Ma nas za normalnych inaczej. Nie zrozumiał pan zawodowego komplementu?
Takie same komplementy prawił odtąd wszystkim. Dzięki Ojczulkowi i Braithwaite’owi, którzy bez oporów rozpowiadali nowiny o swoim szefie, ludzie, z którymi się kontaktował, odetchnęli i byli nawet zadowoleni z odwrócenia proporcji cech zachowania O’Mary. Jego podwładni wykonali dobrą robotę, przekonując otoczenie, że — psychologicznie rzecz ujmując — czarne jest białe. Od tej pory do gabinetu O’Mary zachodzili tylko ci, którzy naprawdę potrzebowali pomocy, co jego podwładni głośno przy nim podkreślali. Lżejsze przypadki szukały rady u bardziej przyjaznego Ojczulka albo u porucznika. Chyba że po namyśle ktoś postanawiał jednak samodzielnie zmierzyć się z problemem. O’Mara zawsze pochwalał takie postępowanie. Jego zdaniem na dłuższą metę najlepszą terapią była autoterapia.
W miarę upływu tygodni, miesięcy i lat O’Mara przywykł do swojego stopnia, jednakowo ignorując zarówno młodszych, jak i starszych rangą, jakby chodziło o to samo.
Oszczędzał żołd i wybierał wszystkie urlopy, do których miał prawo, chociaż czasem wracał potem do Szpitala smutny i zły, a nie wypoczęty. W Szpitalu uchodził jednak za Żelaznego O’Marę, kogoś, kto niczym posąg nie zna zmęczenia, z założenia nie podejrzewano go więc o jakiekolwiek problemy emocjonalne. Gdy ktoś pytał go z uprzejmej ciekawości o przebieg urlopu i odwiedzone miejsca, otrzymywał w zamian tak wymowne milczenie, że więcej nie wracał do tematu.
Jednak nie wobec wszystkich był taki zawsze i w każdej chwili. Dotyczyło to osób, które lubił i podziwiał i które były jego najbliższymi odpowiednikami przyjaciół. Zaliczał się do nich Thornnastor, który został Diagnostykiem i szefem Patologii, chociaż wolał raczej zachowywać pacjentów przy życiu, niż kroić ich post mortem. Miał wiele problemów, chociaż nie własnych, bo wiązały się w całości z sześcioma zapisami, które nosił nieustannie w głowie. Był nadzwyczaj inteligentny i bardzo stabilny emocjonalnie, jednak często miał do czynienia z załamaniami nerwowymi, konfliktami między personelem i możliwymi ksenofobicznymi reakcjami w obrębie jego rozwijającego się działu. Nierzadko potrzebował też pomocy przy pacjentach, których choroby miały w jakimś stopniu psychosomatyczne podłoże. Był również starszy wykładowca Mannen. Widząc go z psem, studenci innych gatunków nieustannie dochodzili do wniosku, że mają przed sobą dwie istoty połączone symbiotyczną więzią. On z kolei martwił się stanem umysłu i przyszłością zawodową swoich podopiecznych. Podobnie jak O’Mara, szybko zwrócił uwagę na parę Ziemian, mężczyznę i kobietę, którzy okazali się szczególnie uzdolnionymi stażystami z wielkimi perspektywami zawodowymi w dziedzinie medycyny obcych. Obaj postanowili chronić młodych ludzi przed skutkami kłopotów, które młodzi ludzie mogli ściągnąć na głowy swoje albo kolegów, jak i na szereg mniej zdolnych przełożonych napotkanych na kolejnych szczeblach kariery medycznej.
Mannen nie chciał, aby O’Mara wpływał w jakikolwiek sposób na ich silne, zdrowe i dobrze zintegrowane osobowości, nawet jeśli miał do tego prawo. Gdy major przebadał raz oboje na prośbę Mannena, niczego też nie ruszył. Niektóre charaktery lepiej było zostawić takimi, jakie były. Uznał jednak, że dobrze będzie pilnie się im przyglądać i kontrolować ich poczynania, chociaż nie wprost.
Bez większych wyrzutów sumienia wywierał na nich niepsychologiczny wypływ, manipulując po cichu grafikiem dyżurów. Ostatecznie czynił to dla dobra młodych ludzi.
Pełen najlepszych chęci, bo chociaż przyznawał to jedynie w duchu, to lubił i szanował oboje, dopilnował, aby przez jakiś czas stażystka Murchison nie miała kontaktu ze stażystą Conwayem.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Murchison ucieszyła wykładowcę Mannena, gdy w bezprecedensowy sposób została zaraz po stażu mianowana siostrą przełożoną na oddziale trzydziestym dziewiątym.
Mieszanym, przeznaczonym dla Melfian, Kelgian i Nidiańczyków oddziale rehabilitacyjnym.
Tam nie żądała od personelu niczego, czego sama nie umiała i nie była gotowa zrobić, całość prowadziła zaś stanowczo, ale z szacunkiem wobec podwładnych i wedle uczciwych zasad.
Na przekazaną przez Mannena sugestię O’Mary jej oddział został powiększony o grupę trudnych pacjentów, którzy nie reagowali na typowe sposoby leczenia. O’Mara wcale nie był zdziwiony, gdy jej zdolność obserwacji oraz analitycznego i syntetycznego myślenia, jak i liczne trafne diagnozy postawione przy niedostatku danych, zwróciły na nią uwagę Thornnastora. Jego zdaniem Murchison robiła o wiele więcej, niż ktokolwiek mógłby oczekiwać po pielęgniarce. Stwierdził, że jeżeli siostra oddziałowa ma na to ochotę, może zatrudnić ją u siebie jako młodszego patologa, co pozwoli na pełniejsze wykorzystanie jej talentów. Jak można było oczekiwać na podstawie danych z jej profilu, Murchison chętnie się na to zgodziła, zmieniając bieg swojej kariery. Jak powiedziała, badania ksenobiologiczne były tym, co od początku naprawdę chciała prowadzić.
Nie pozwalała, aby cokolwiek odrywało ją od pracy. Jak wspomniała kiedyś w zdecydowany sposób Mannenowi, nie chciała marnować czasu na życie towarzyskie. Wolała uniknąć ryzyka, że zaangażuje się emocjonalnie. To całkowite oddanie karierze cieszyło wykładowcę, chociaż dla jej ziemskich kolegów było powodem nieustannych zgryzot. Jak wspominali każdemu, kto chciał słuchać, w tym także i O’Marze, Murchison była chyba jedyną osobą w Szpitalu, której nie dawało się traktować z kliniczną obojętnością. Wszyscy próbowali zdobyć ją po kolei, ale żadnemu nie udało się uzyskać praw do eksploatacji tego najbardziej pożądanego surowca naturalnego w całym Szpitalu. Byli niezmiennie odprawiani, jednak Murchison robiła to zawsze ciepło i z humorem, zatem nikt nie żywił potem do niej urazy.
O’Mara wiedział jednakże z własnego doświadczenia, że nieodwzajemniona miłość nader rzadko skutkuje poważniejszymi zagrożeniami dla życia lub zdrowia psychicznego.
Młody Conway był jedynym mężczyzną spośród personelu medycznego, który nie okazał jej swoich uczuć już przy pierwszym zawodowym spotkaniu. Może zresztą dobrze rozpoznał wcześniej teren. Nie żeby był aspołeczny czy nietowarzyski. Po prostu z zasady preferował nawiązywanie kontaktów z przedstawicielami innych ras. Podczas wstępnego wywiadu wspomniał O’Marze, że praca w największym wielogatunkowym szpitalu była jego życiową ambicją. Gdy już udało mu się do niego dostać, nie chciał, aby cokolwiek przeszkadzało mu w studiach. Normalnie zdrowy ziemski mężczyzna, który wolał towarzystwo Tralthańczyków, Melfian czy innych jeszcze istot, byłby obiektem troskliwego zainteresowania psychologa, tutaj jednak podobne anomalie jedynie ułatwiały pracę.
Profile młodego Conwaya i Murchison były tak podobne, że gdyby stare ziemskie porzekadło o przyciągających się przeciwieństwach było prawdziwe, to tych dwoje nigdy nie byłoby razem. Jednak O’Mara zaczął szybko przejawiać w ich przypadku tak ojcowską troskę, że bez żenady interweniował w sprawie ich przydziałów obowiązków. Bywał wobec nich rozmyślnie surowy, zmuszając oboje do podejmowania decyzji przekraczających ich formalny zakres obowiązków i stawiając wobec sytuacji, w których musieli wykazać się zdolnościami adaptacyjnymi. Czego on nie zdołał zrobić, tym zajął się przypadek. Swoją rolę odegrała wojna na Etli, wiele znaczył też cały szereg misji ratunkowych przedsięwziętych na pokładzie statku szpitalnego Rhabwar. Conway i Murchison przeszli tyle skrajnych, chociaż nieniszczących testów, że stali się naprawdę dobrzy, tak razem, jak i każde z osobna. Cały ten czas oficjalnie O’Mara pozostawał wobec nich tak sarkastyczny i szorstki jak zwykle.
Zastanawiał się jednak czasem, czy zrozumieją kiedykolwiek, jak bardzo ich polubił. Po prostu, jako ludzi. Był dumny z tego, że Murchison, dojrzała już, ale nadal tak piękna, że żaden mężczyzna nie potrafił się za nią nie obejrzeć, była przewidywana na następcę Thornnastora na stanowisku szefa Patologii. Młody i błyskotliwy Conway, chociaż jako Diagnostyk nie był już taki młody, sprawował funkcję szefa oddziału chirurgii obcych.
Szczególnie zaś cieszyło O’Marę, że tych dwoje było parą.
Ukrywał jednak swoje odczucia przed wszystkimi, poza dwoma istotami, z których jedna nigdy nie odwiedziła Szpitala, o istnieniu drugiej zaś nikt tu nie wiedział. Po raz kolejny pokręcił głową zirytowany coraz większą ostatnio skłonnością do rozpamiętywania przeszłości. Spojrzał na zegarek i przygotował się raz jeszcze na spotkanie z kimś, kto potrafił czytać w jego emocjach, jakby były otwartą księgą.
Gdy starszy lekarz Prilicla wszedł kilka chwil później do gabinetu, O’Mara wskazał mu sprzęt przypominający surrealistyczny kosz na papiery. Cinrussański empata usadowił się na nim wygodnie.
— I jak się dzisiaj czuję, mój mały przyjacielu? — spytał naczelny psycholog.
Prilicla zaćwierkał melodyjnie. Translator niczego nie przełożył, bo był to cinrussański odpowiednik śmiechu.
— Znasz swoje odczucia, O’Mara, nie gorzej niż ja, nie ma więc sensu mówić o nich głośno. Zakładam zatem, że pytanie jest po części retoryczne. Z drugiej strony może mieć jednak coś wspólnego z żywioną przez ciebie obawą i stanem napięcia charakterystycznym dla kogoś, kto zamierza coś zaproponować i nie jest pewien, jak to zostanie przyjęte.
Pamiętaj, że jestem empatą, a nie telepatą.
— Czasem się nad tym zastanawiam — powiedział cicho O’Mara.
— Staranna obserwacja i dedukcja mogą dać podobne efekty nawet i bez zdolności wyczuwania emocji — powiedział Prilicla. — Wiedziałbyś o tym, gdybyś grywał w pokera.
Wiem, co czujesz, ale nie co myślisz, zatem jeśli chcesz przygotować mnie na jakieś złe wiadomości, musisz wyrażać się jaśniej.
O’Mara westchnął.
— Poza wszystkim innym, jesteś jeszcze psychoanalitykiem psychologów.
Owadzie ciało empaty zadrżało w reakcji na emocje O’Mary, który milczał, nie mogąc znaleźć właściwych słów.
— Mały przyjacielu — powiedział w końcu. — Celem tego spotkania jest przedyskutowanie pewnych możliwości i poproszenie cię o pomoc. To właśnie, a nie przydzielenie ci kolejnego zadania. Jak zapewne wiesz, nie zostanę już zbyt długo w Szpitalu, ale zanim odejdę, muszę wyznaczyć i wdrożyć do pracy mojego następcę, który będzie zarówno administratorem Szpitala, jak i naczelnym psychologiem. Wybór będzie trudny.
Prilicla rozpostarł przezroczyste skrzydła i potrząsnął nimi przed ponownym złożeniem. Poza tym milczał.
— Wszyscy kandydaci, zarówno z zewnątrz, jak i należący już do personelu, są bardzo dobrzy. Mogę odejść ze świadomością, że ktokolwiek z nich znajdzie się na moim miejscu, będzie należycie wypełniał swoje obowiązki. Potrzebuję jednak czegoś więcej niż tylko własne spostrzeżenia na temat odczuć kandydatów. Szczerze mówiąc, traktuję to wręcz jako sprawę osobistą. Przez długi czas ten dział był moim dzieckiem. Jedynym, jakie mam i jakie będę mieć kiedykolwiek. Nie chciałbym go powierzać komuś, kto okaże się tylko wystarczająco dobry. Dlatego wydaje mi się konieczne, aby przyjrzeć się odczuciom kandydatów i na tej podstawie podjąć ostateczną decyzję. Oczywiście jeśli tylko się zgodzisz.
— Wiem, co czujesz, przyjacielu O’Mara, podobnie jak wiem, co czuje każda istota odczuwająca, czy jest prosta, złożona, silna czy nawet nierozumna. Nie można ukryć przede mną emocji, ale nie oznacza to, że będę przekazywał informacje na ich temat trzeciej stronie.
To kwestia etyki. Poza tym chętnie ci doradzę. Niemniej wiem, że rzadko przyjmujesz rady.
Od kiedy wykryłem w twojej głowie obecność kelgiańskiego ja, a ty niechętnie, ale zdradziłeś mi szczegóły sprawy, zawsze doradzałem ci usunięcie tego zapisu, który powoduje spore problemy emocjonalne i od lat utrudnia ci życie. Czuję, że obecnie nadal ma na ciebie wpływ.
— Owszem — przyznał O’Mara. — Obaj wiemy jednak, że Marrasarah nie ma na mnie aż tak wielkiego wpływu i że próbujesz w tej chwili zmienić temat rozmowy.
— Oczywiście — powiedział Prilicla i zadrżał lekko. — Robię to, ponieważ czuję, że chcesz powiedzieć coś, co twoim zdaniem może być niemiłe. Bądź bezpośredni jak Kelgianin i wyjaw mi, o co chodzi.
— Dobrze — odparł O’Mara. — Najpierw jednak chciałbym porozmawiać o tobie, mały przyjacielu, potem dopiero z tobą. Przypomnij sobie ten czas, gdy zjawiłeś się w Szpitalu na okres próbny, ponieważ nikt nie wierzył, aby istota o twojej wrażliwości zdołała przetrwać tu długo. Jak w każdym szpitalu, także i u nas cierpienie jest codziennością, podobnie jak strach czy niepewność. Dla kogoś tak wrażliwego to musi być piekło. I zapewne nadal jest. Nie potrafiłem wówczas znacząco cię wesprzeć. Jednak mimo wszystko przetrwałeś, a nawet więcej, zdobyłeś dodatkowe kwalifikacje medyczne i okazałeś się zdolny do opieki nawet nad setkami ofiar. Gdy zostałeś awansowany na starszego lekarza i przejąłeś medyczne dowodzenie na Rhabwarze, twoja empatia okazała się przydatna podczas badania wraków i miejsc katastrof w poszukiwaniu pozostałych przy życiu ofiar, co często przyczyniało się do ich ocalenia. Teraz jednak najbardziej przyda ci się nie empatia czy telepatia, ale po prostu ucho, bo za jego pośrednictwem dowiesz się, że…
O’Mara urwał, aby się uśmiechnąć, i dokończył:
— Oczywiście plotki to tylko plotki, ale nieoficjalnie mogę ci powiedzieć, że już niebawem zostaniesz awansowany na pełnego Diagnostyka.
Rurkowate kończyny empaty zadrżały lekko.
— Przyjacielu O’Mara, odbieram od ciebie wysoką profesjonalną ocenę mojej osoby, o której czuję, że jest szczera. Powinno mnie to ucieszyć, ale jakoś nie może. Co wywołuje u ciebie tak poważne obawy?
O’Mara pokręcił głową.
— Zanim odpowiem, chcę przez chwilę porozmawiać o mnie. Pewnie cię to ucieszy. Od kiedy zacząłem tu pracę ponad trzydzieści lat temu, wtedy jeszcze bez żadnych formalnych kwalifikacji i z wielkimi kompleksami, rozmyślnie nie starałem się zachowywać przyjaźnie.
Większość ludzi sądzi, że zna przyczynę. Mają mnie za zadufaną w sobie i z gruntu niesympatyczną osobę, która zachowuje profesjonalne współczucie tylko dla najbardziej potrzebujących pacjentów. Tylko ty, mały przyjacielu, ze swoim przeklętym darem empatii, potrafiłeś poskładać to wszystko i dojść do prawdy.
Wrosło już w szpitalną tradycję, że szef psychologii jest kimś mocno nielubianym. Ale nie dzieje się tak na mocy jakiegoś prawa natury. Powinniśmy rozważyć zatrudnienie na tym stanowisku kogoś całkiem odmiennego, kto będzie dobrze wychowany i kto będzie umiał wyrażać się na tyle dyplomatycznie, aby każda jego wypowiedź była uznawana za właściwą.
Dobrze będzie, jeśli okaże się wrażliwy na cudze odczucia, ale w razie potrzeby zdolny do uprzejmego, lecz stanowczego postawienia sprawy. Krótko mówiąc, potrzebujemy osoby raczej lubianej niż nielubianej. Taki ktoś byłby idealny zarówno jako administrator, jak i naczelny psycholog. Zgodzisz się ze mną?
Prilicla znowu zadrżał.
— Tylko gdzie znajdziesz taki wzór doskonałości poza własnym personelem?
— Być może właśnie patrzę na tego kogoś — powiedział O’Mara.
Empata zatrząsł się tak gwałtownie, że omal nie spadł z kosza.
— Teraz rozumiem, czego się obawiałeś, przyjacielu O’Mara. Oczekiwałeś, że odmówię, i miałeś rację. Nie jestem psychologiem. Jestem lekarzem, który wedle twoich słów, zostanie niebawem Diagnostykiem z wieloma zapisami osobowości w głowie. Przez połowę mego czasu będę tak zagubiony, że zapomnę nawet własnego imienia. Zaryzykuję nieuprzejmość i powiem, że oszalałeś, przyjacielu O’Mara. Moja odpowiedź brzmi nie.
O’Mara uśmiechnął się.
— To nowe stanowisko wymaga zarówno medycznych, jak i psychologicznych kwalifikacji. Kto może lepiej się nadawać na administratora niż Diagnostyk, znający od podszewki umysły wielu ras? Albo kto byłby lepszym naczelnym psychologiem niż istota zdolna wyczuć nawet najgłębiej ukryte problemy emocjonalne pacjenta? To dlatego zachęcam cię, abyś zgłosił swoją kandydaturę. Osobiście sądzę, że administrator i naczelny psycholog Prilicla nie brzmiałoby wcale źle. Przestań się trząść i słuchaj.
Każdy z moich obecnych podwładnych bardzo dobrze nadaje się na to stanowisko — dodał O’Mara. — Podobnie jak Cerdal, który zajmuje wysoką pozycję, i to nie wyłącznie we własnych oczach. Jeśli odmówisz, wybiorę kogoś z nich. Jednak oni są raczej wykonawcami niż przywódcami. Utalentowani, ale niechętni do przyjmowania pełnej odpowiedzialności. To idealni podwładni, którzy zdejmują z głowy wszystkie codzienne sprawy, pozwalając przeznaczyć więcej czasu na ważniejsze obowiązki oraz naprawdę cierpiących pacjentów.
Żaden nie będzie rozżalony, może poza Cerdalem, jeśli zdecyduje się pozostać w Szpitalu, ponieważ wszyscy oni cię lubią. Ale nie musisz odpowiadać od razu.
Prilicla wstał.
— Ale mogę odpowiedzieć. Odpowiedź brzmi nie.
— Proszę, mały przyjacielu — powiedział O’Mara. Daj sobie czas na zastanowienie.
Empata przetruchtał przez gabinet na drżących nogach. Zatrzymał się jeszcze w drzwiach i zaświergolił melodyjnie:
— Nie zapomnij powiedzieć mi na koniec czegoś niemiłego, przyjacielu O’Mara. Nie możesz przecież wypaść z roli.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
Porucznik Braithwaite wpatrywał się pilnie w resztki syntetycznego steku, obok których widać było ślady krojonych w plastry, smażonych ziemniaków i pieczarek. W duchu dziękował rodzicom za dobre DNA, które pozwalało mu zaznawać rozkoszy podniebienia bez ryzyka, że nabawi się nadwagi. Ważne było jedynie, aby nie spoglądać przy tym na talerze sąsiadów, w tym wypadku Cerdala. Panujący w stołówce hałas sprawiał, że musieli mówić podniesionym głosem, co nie było jednak trudne, zważywszy na wzajemną irytację. Co jakiś czas zapadały między nimi chwile gniewnego milczenia.
— Doktorze Cerdal — powiedział Braithwaite po jednej z nich. — To, że jesteśmy rywalami starającymi się o to samo stanowisko, nie przesądza, że musimy się nie lubić. Teraz czy w przyszłości, gdy komuś z nas uda się awansować. Albo i nie. Ostatnio jednak daje pan coraz silniejsze sygnały rosnącej niechęci wobec mnie. Dlaczego?
— Nie chodzi tylko o pana — odparł Cerdal, nie podnosząc głowy. — Pan jest jednak szczególnie irytujący przez swoje nieustanne porady, z których przebija słabo zawoalowany krytycyzm. Przydzielił mi pan pacjenta, który jest wizualnie odrażający, nieprzyjazny i odmawia rozmowy nawet ze mną. Tunneckis jest… jest nie do przyjęcia. Spędziłem z nim kilka dni, od kiedy opuścił chirurgię. Dał mi go pan, wiedząc, że sobie nie poradzę. Że nie zdołam zastosować skutecznej terapii wobec głupiego i nieskłonnego do współpracy pacjenta.
I nie zrobię dobrego wrażenia na O’Marze. Pan i inni pokazujecie mi, że nie lubicie tu obcych.
— To niedorzeczne — powiedział Braithwaite. — Wszyscy jesteśmy tu obcy, chociaż niektórzy bardziej, przynajmniej dopóki się nie poznamy. Lioren, Cha Thrat czy ja też moglibyśmy wziąć ten przypadek, ale to pan stwierdził, że nigdy jeszcze nie leczył telepaty i gotów jest podjąć takie wyzwanie. Sam poprosił pan o ten przydział, zatem dałem go panu.
— Bez uzyskania zgody przełożonego? — spytał Cerdal. — To była pańska decyzja, zgadza się?
— Tak — odparł Braithwaite. — Nowy administrator ma obecnie wiele zajęć poza naszym działem. Wie pan o tym. Przekazał mi część swoich obowiązków, między innymi kwestie wspomnianych przydziałów. Czy pragnie pan oddać Tunneckisa?
Cerdal uniósł na chwilę głowę znad talerza i spojrzał na porucznika.
— Tego właśnie pan chce? Zobaczyć, jak mi się nie udaje? Ale nieważne. Tych kilka dni przekonało mnie, że pacjent jest głupi, uparty, odrażający i pozbawiony szacunku dla innych. Bezwartościowy typ, który zmarnował wiele mojego czasu. Gdyby to O’Mara mi go przydzielił, znaczyłoby to tylko, że i on pragnie mojej klęski, jak wy wszyscy. Proszę nie obrażać mojej inteligencji, karmiąc mnie kłamstwami czy zapewnieniami o swojej niewinności. Znam te ziemskie gesty. Teraz pewnie pobiegnie pan na tych swoich długich, ziemskich nogach do swojego szefa i przekaże mu wszystko, co tu powiedziałem, dodając trochę od siebie?
Braithwaite poczuł obejmujące twarz gorąco. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął.
Starał się zapanować nad sobą. W przypadku rozzłoszczonego Kelgianina taka przemowa nie byłaby niczym dziwnym, ale Cerdal pokazał się podczas pierwszego spotkania jako osoba chłodna, pewna siebie i stonowana, w pełni panująca nad swoimi emocjami. To samo wrażenie odnieśli też inni, obecni podczas tamtej rozmowy. Teraz zaś wszystko wskazywało na to, że w zachowaniu Cerdala zaszła nietypowa i potencjalnie niebezpieczna zmiana sugerująca początek paranoi i być może skłonność do ksenofobii. Braithwaite musiał zameldować o czymś takim. Nie chciał jednak tego robić, zanim nie ustali przyczyn.
— Doktorze — spytał spokojnie. — Dobrze się pan czuje?
Cerdal nie odpowiedział. Bez słowa wstał i odszedł od stołu.
Braithwaite nie mógł spytać o nic Tunnickisa, ponieważ był on pacjentem Cerdala.
Przy jego obecnym stanie zostałoby to uznane za kolejną próbę podkopania jego pozycji.
Niemniej O’Mara przypominał ciągle Braithawaite’owi, że psycholog nie zawsze musi działać wprost. Poza tym potrzebne mu były informacje o Cerdalu, nie o jego pacjencie. Uzyskanie ich od osób trzecich powinno być nawet łatwiejsze.
Culcheth była kelgiańską siostrą przełożoną na oddziale, gdzie mieściła się też znacznie odsunięta od innych pacjentów izolatka Tunneckisa. Ponieważ Culcheth była Kelgianką, porucznik bez wstępów przeszedł do rzeczy.
— Siostro, jaki jest stan pacjenta Tunneckisa? — spytał Braithwaite. — To nie wizyta, chcę tylko wiedzieć, co pani o nim myśli. Czy jest przyjazny i skłonny do współpracy?
— Pacjent Tunneckis dochodzi do zdrowia zgodnie z przewidywaniami — odparła Culcheth, jeżąc z irytacją sierść. — Chociaż żaden Diagnostyk nie wie, czego dokładnie można się po nim spodziewać. Współpracuje, bo nie ma wyboru. Nie jest przyjazny i nie powiem nic więcej na jego temat.
Kelgianka nie potrafiła skłamać, ale mogła odmówić odpowiedzi. Mimo to Braithwaite spróbował raz jeszcze.
— Nasz nowy psycholog próbuje go leczyć. Co sądzi pani o doktorze Cerdalu?
Culcheth jeszcze energiczniej zafalowała sierścią.
— To organiczna czarna dziura. Jego sierść wcale się nie porusza i jest obrzydliwa, a jego oczy… Jest jak potwór z koszmarów, które śniłam jako dziecko, gdy…
— Ale przecież wyrosła już pani z dziecinnych koszmarów? — przerwał jej porucznik. — Poza tym gdzie jak gdzie, ale tutaj spotyka je pani codziennie.
— I tak mi się nie podoba — rzuciła Culcheth. — Mój personel też go nie lubi. Nie zmartwimy się ani trochę, gdy obaj, Tunneckis i Cerdal, znikną ze Szpitala.
Siostra oddziałowa nie chciała powiedzieć już nic więcej, a gdy zaczął nalegać, rzuciła parę obraźliwych słów. Kelgianie zwykle nie mieli z tym trudności, ale w tym wypadku musiało to być chyba coś więcej.
* * *
O’Mara pracował od kilku godzin w luksusowym gabinecie administratora, gdy zjawił się tam Braithwaite. Prezentował się oczywiście nienagannie, ale wyglądał na zaniepokojonego.
— Jeśli dobrze pamiętam — powiedział O’Mara, pokazując mu najbliższe krzesło — chwilowo miał pan sobie sam radzić z problemami. Jeśli przychodzi pan z czymś, co nie daje się rozwiązać, mam wielką nadzieję, że to nic poważnego. Krótko, o co chodzi?
— Chyba jednak coś poważnego, sir. Ale krótko się nie da.
— Proszę spróbować — rzucił O’Mara.
— Wszyscy wiemy, sir, że wprowadził pan ostatnio do kontaktów pośród personelu naszego działu element rywalizacji związany z kandydowaniem na pańskie stanowisko — powiedział Braithwaite. — W związku z tym na początek muszę zaznaczyć, że w żaden sposób nie starałem się doprowadzić do sytuacji, w której Cerdal musiałby zmierzyć się z problemem przerastającym jego kompetencje. Nie próbowałem też w żaden inny sposób podkopać jego pozycji, aby umniejszyć jego szanse. Nie czułbym się z tym dobrze, poza tym wcale nie jestem pewien, czy zależy mi na tym stanowisku.
— Zatem to Cerdal jest tym problemem — powiedział O’Mara. — Nadal próbuje go pan rozwiązać?
Porucznik przytaknął.
— Jestem przekonany, że Cerdal wykazuje postępujące objawy zaburzeń emocjonalnych. W ciągu ostatnich kilku dni zaszły wyraźne zmiany w jego postawie i zachowaniu, które mogą być tylko częścią większego problemu. To zauważyłem najpierw.
Obecnie przypuszczam, że pacjent na oddziale pooperacyjnym, niejaki Tunneckis, który potrzebował opieki psychologa, też może być tym dotknięty, podobnie jak i nieustalona jeszcze liczba osób z personelu medycznego. Ponadto obserwuję pewne zmiany u siebie. Są to subiektywne spostrzeżenia, ale mogę powiedzieć, że nie mając ciągot do niesubordynacji, przestałem obawiać się tak bardzo przełożonych, pana w to włączając.
— Długie lata czekałem, aby to usłyszeć, poruczniku — powiedział O’Mara. — Słucham dalej.
— Sir? — wyjąkał zdumiony Braithwaite. — Nadal próbuję rozwiązać ten problem samodzielnie, ale będę potrzebował współpracy ze strony szefów działów oraz części personelu medycznego. Może też wsparcia personelu działu technicznego i działu utrzymania.
Nie mam uprawnień, aby prosić ich o cokolwiek; to leży w pańskiej gestii i dlatego tu jestem.
Chociaż szczerze mówiąc, nie wiem, co się dzieje, tyle że…
O’Mara uniósł rękę.
— Czyjej pomocy pan potrzebuje?
— Na początek Diagnostyków Thornnastora i Conwaya, ponieważ nie sądzę, aby przeciętny lekarz mógł sobie z tym poradzić. O ile jest tu jakiś istotny problem i moje obawy nie są bezzasadne. Starszy lekarz Prilicla będzie potrzebny do analizy aury emocjonalnej zamieszanych w sprawę osób, no i pan, oczywiście, ze względu na doświadczenie w psychologii obcych. Zależnie od rozwoju sytuacji może jeszcze inni.
— To wszystko? — spytał O’Mara sarkastycznie. — Jest pan całkiem pewien, że to nie Cerdal i pan cierpicie na zaburzenia emocjonalne?
— To poważna sprawa, sir. I być może pilna.
O’Mara wpatrywał się w niego jeszcze przez chwilę. Braithwaite nawet nie mrugnął, co było dość niezwykłe.
— Proszę powiedzieć dokładnie, co będzie potrzebne, ode mnie zaczynając.
Porucznik westchnął z ulgą.
— Po pierwsze prosiłbym o udostępnienie mi profilu Cerdala, albo jeszcze lepiej, streszczenie mi go. Na podstawie pierwszej rozmowy i kilku następnych kontaktów wywnioskowałem, że to stabilna i dobrze zintegrowana osobowość, nawet jeśli trochę erotyczna…
— Raczej nadęta — mruknął O’Mara.
— I że nie powinien mieć problemów z adaptacją do warunków, jakie tu panują.
Niemniej przez ostatnie kilka dni, od kiedy na własną prośbę został wyznaczony do opieki nad pacjentem Tunneckisem, w jego zawodowym oraz społecznym zachowaniu pojawiły się pewne zmiany, a wiele wskazuje także na narastanie ksenofobii. To zachowanie wydaje mi się nietypowe dla jednostki, którą wcześniej poznałem. Przeprowadziłem dyskretny wywiad i odkryłem, że inni, którzy mają z nim kontakt, również zauważyli, że jego zachowanie zmieniło się na gorsze. Zmieniło się na tyle, że zaczęto darzyć go antypatią i poważnie ograniczać z nim kontakty. Na dodatek osoby, o których mówię, również wykazały się ksenofobią, chociaż o mniejszym natężeniu. Wiem, że zaburzenia umysłowe to nie choroba zakaźna, niemniej Tunneckis wydaje się tu być jedynym wspólnym czynnikiem, ponieważ wszyscy dotknięci problemem mają z nim kontakt. Doktor Cerdal na większą skałę, personel pooperacyjny na mniejszą. Stąd chociaż sama teza, aby mógł być źródłem zakażenia, brzmi w tym wypadku osobliwie, należy wykluczyć ją, zanim podejmie się inne działania.
Porucznik przerwał dla zaczerpnięcia głębokiego oddechu i zaraz podjął temat.
— Być może istnieje też prostsze wytłumaczenie. Niewykluczone, że Tunneckis zdradza fizyczne podobieństwo do kogoś albo czegoś, co wzbudziło kiedyś w Cerdalu silny lęk, który utrwalił się jako fobia. Albo może pacjent ujawnił podczas terapii coś, co wyzwoliło reakcję fobiczną. Dlatego chciałbym poznać jego profil.
O’Mara przytaknął i stuknął w kilka klawiszy na konsoli. Potem obrócił ekran, aby obaj mogli czytać.
— Proszę przysunąć się bliżej, poruczniku — powiedział. — I czuć się jak u siebie.
Przeczytał tekst równie wnikliwie jak Braithwaite, chociaż zdawał się w ogóle nie patrzeć na ekran. Gdy skończyli, porucznik westchnął, wyprostował się i pokręcił głową.
— Przykro mi, ale to profil osoby pod każdym względem normalnej, dobrze dostosowanej i pozbawionej fobii — powiedział O’Mara z niejakim współczuciem w głosie.
Braithwaite ponownie pokręcił głową.
— Ale to nie jest profil Cerdala takiego, jaki jest obecnie — stwierdził stanowczo. — Dlatego właśnie potrzebuję Prilicli, aby zbadał emocje wszystkich związanych ze sprawą, od Cerdala i Tunneckisa zaczynając. Będę też chciał ustalić ze szczegółami, jakie zabiegi przeszedł pacjent, a jeśli mogły one wywołać coś więcej niż depresję pooperacyjną, dlaczego nie zostaliśmy o tym poinformowani. Na razie dowiedziałem się, że chodziło o jakąś bardzo precyzyjną operację, którą Thornnastor i Conway chcieli przeprowadzić osobiście. Jestem pewien, że coś jest tu mocno nie tak, ale nie wiem na razie, co. Nasi dwaj czołowi Diagnostycy zwykli znajdywać odpowiedzi na najdziwniejsze nawet pytania, może więc zrobią to ponownie. Nawet jeśli tylko po to, abym mógł się przekonać, że wyszedłem na głupca… — Zawahał się i na chwilę powrócił dawny Braithwaite. — Którym zresztą pewnie jestem — dodał.
— To możliwe, ale wcale nie pewne — powiedział O’Mara. Obrócił ekran ponownie do siebie i połączył się z sekretariatem. — Dajcie mi tu zaraz Conwaya, Thornnastora i Priliclę…
Nie, chwilę, wróć, to trzeba inaczej…
Spojrzał na porucznika.
— Ciągle zapominam, że moje nowe stanowisko wymaga uprzejmości i sztucznej skromności — stwierdził półgłosem.
— Proszę odszukać Diagnostyków Thornnastora i Conwaya oraz starszego lekarza Priliclę, skontaktować się z nimi i przekazawszy moje pozdrowienia, poprosić, aby zjawili się pilnie w gabinecie administratora O’Mary.
— Sam bym tego lepiej nie wyraził — stwierdził z uśmiechem Braithwaite.
O’Mara zignorował komplement.
— Zostanie pan tutaj, poruczniku — powiedział. — Nie chcę wyjść w ich oczach na durnia, referując pańskie teorie. Wiem, że nie ma pan pojęcia, co się właściwie dzieje, ale zanim przyjdą, proszę opowiedzieć mi ze szczegółami, co pan podejrzewa.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY OSMY
Świat był znany jako Kerm, co w języku jego mieszkańców znaczyło właśnie „świat”.
Nie używali oni zbyt często werbalnych kanałów przekazu, niemniej ich telepatyczne zdolności umożliwiały jedynie komunikowanie się z istotami z własnej planety i nie pozwalały na przeniknięcie do umysłów międzygwiezdnych podróżników, którzy nawiązali z nimi kontakt i poprosili o zgodę na ustanowienie kulturalno-naukowej placówki na ich planecie. Wyrażając zgodę, Kermianie nalegali jednocześnie, aby na miejsce budowy wybrać teren niezamieszkany, ponieważ odbierali myśli obcych pod postacią męczącego szumu statycznego. W ten sposób baza znalazła się w strefie zastrzeżonej i wszystkie wiadomości musiały być przekazywane jako zwykłe obrazy i dźwięki.
Fizjologicznie Kermianie należeli do typu VBGM, gdzie V było literą przypisywaną ciepłokrwistym tlenodysznym o telepatycznych albo innych niezwykłych właściwościach.
Masą ciała przypominali Ziemian, jednak poza tym i wysoką inteligencją nie mieli z nimi wiele wspólnego. Wizualnie mogli kojarzyć się z wielkimi ślimakami bez skorup, z podstawą ciała zbudowaną z jednego wielkiego mięśnia. Na szczycie głowy wyrastały im trzy krótkie macki, wszystkie zakończone czterema chwytnymi palcami. Nie mieli żadnych naturalnych środków obrony ani walki.
Ich gatunek wspiął się na szczyt drzewa ewolucji tylko i wyłącznie dzięki telepatii, która pozwalała im samym uniknąć niebezpieczeństwa albo zmusić groźne drapieżniki, aby ich unikały. Zbyt słabi, aby walczyć, i zbyt wolni, żeby uciekać, nauczyli się kontrolować umysły wszystkich drapieżników. Zmuszali je do atakowania siebie nawzajem albo usuwali siebie poza nawias ich możliwości poznawczych, stając się dla nich niejako niewidzialni. Z czasem rozszerzyli to oddziaływanie na mniejsze formy życia, skłaniając je do pracy. Później zaczęli dbać także o równowagę ekologiczną oraz ochronę swoich mniejszych, nierozumnych braci, którym tak wiele zawdzięczali.
W gabinecie zapadła chwila ciszy, gdy Diagnostyk Conway, który streszczał zebranym historię cywilizacji na Kermie, przerwał i spojrzał na O’Marę, Braithwaite’a, Thornnastora i Priliclę. W końcu zwrócił się znowu w stronę naczelnego psychologa. Gdy znowu zabrał głos, dało się w nim słyszeć lekkie zakłopotanie.
— O godnej uwagi medycynie trudno u nich mówić. Gdy pojawia się zagrożenie dla życia, na które nie ma lekarstwa, ich lekarze nie mogą zrobić nic poza udzieleniem mentalnej pociechy. W kulturach telepatów nie ma żadnych tajemnic między lekarzem a pacjentem.
Oznacza to wymianę nie tylko samych informacji, ale także towarzyszącego chorobie bólu.
Tak samo jest u Telfi i oni też dobrowolnie odsuwają się od społeczności, gdy przychodzi faza terminalna. Nie chcą narażać pobratymców na dotkliwe, telepatyczne odczuwanie ich śmierci.
Gdy dowódca placówki Korpusu na Kermie usłyszał o przypadku Tunneckisa, zaoferował pomoc Szpitala. Dokładnie poinformowano pacjenta o ryzyku związanym z faktem, że nie będziemy w stanie niczego dla niego zrobić od razu, ponieważ musimy dopiero poznać jego gatunek. To nie miało dla niego znaczenia i poprosił mnie, abym działał. Stan pacjenta był bardzo poważny. Nie stanowił zagrożenia dla życia, ale obumarcie futra Kelgian też nie jest przecież chorobą śmiertelną. W tym przypadku operacja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów i Tunneckis wymaga obecnie opieki psychiatrycznej.
Siedzący w miskowatym fotelu Prilicla zadrżał w odpowiedzi na silne emocje obecnych w gabinecie. Thornnastor odchrząknął, co zabrzmiało jak granie zachrypłego rogu.
— Conway zbyt ostro się ocenia — powiedział. — On, czy raczej my wkraczaliśmy na całkiem nowy obszar chirurgii. Nie dysponowaliśmy żadną wiedzą o anatomii czy metabolizmie pacjenta. Z religijnych i ekologicznych powodów Kermianie nie pozwalają obcym zabierać zwłok zmarłych ani nawet badać ciał nieinteligentnych stworzeń swojej planety. Może gdy kontakty z nimi rozwiną się z czasem, ulegnie to zmianie. Nie musielibyśmy wówczas uczyć się w trakcie operacji. To nie była komfortowa sytuacja dla szefa chirurgii.
— Wiem — odezwał się znowu Conway. — Nadal jednak uważam, że się nie popisałem, obciążając dział psychologii pacjentem, którego trzeba przywracać do życia. Wcześniej jednak nie miał nic do stracenia, dlatego uznałem ryzyko za możliwe do przyjęcia.
Prilicla zatrząsł się momentalnie, ale uspokoił się, gdy tylko Conway odzyskał panowanie nad swoimi emocjami.
— Jednak dlaczego interesuje się pan szczegółami naszej chirurgicznej porażki, skoro obecnie chodzi o zaburzenia psychiczne? Osobiście daleki jestem od uznania tej operacji za udaną, ale tak naprawdę to nie wiem nawet, co zrobiłem.
O’Mara przyjrzał się Braithwaite’owi.
— To pański przypadek, poruczniku — powiedział.
Braithwaite zaczerpnął głęboko powietrza.
— Sir, rzecz w tym, że ja też nie wiem, co robię — powiedział, starając się wyrazić tonem głosu szacunek wobec rozmówców. — Dlatego poprosiłem was o pomoc. Mam nadzieję, że znajdę w obrazie klinicznym coś, co naprowadzi mnie na ślad, chociaż na razie nie wiem, co by to mogło być.
— A skoro nie wie pan, czego szukać, pozostaje zwracać uwagę na wszystko — podsumował Conway. — Zgadza się?
Conway wstał nagle i podszedł do wielkiego ściennego ekranu, który wisiał naprzeciwko biurka O’Mary. Wystukał jakiś kod.
— Zapisy medyczne — rzucił szczekliwie Nidiańczyk, którego twarz pojawiła się na ekranie.
— Pacjent Tunneckis — zażądał bez wstępów Conway. — Planeta pochodzenia: Kerm.
Operacja głowy, procedura niestandardowa. Odpowiedzialny: Diagnostyk Conway.
Uczestnicy: Diagnostyk Thornnastor i starszy lekarz Prilicla. Miejsce: sala sto dwanaście.
Proszę o pełen, nieedytowany materiał od znieczulenia po przeniesienie na pooperacyjny.
— Sir, materiał został oznaczony przez pana jako ograniczonej dostępności — powiedział Nidiańczyk. — Dopuszczeni to skład zespołu operacyjnego. Wyraźny zakaz wykorzystywania do celów dydaktycznych albo pokazów. Czy chce pan zmienić opis?
— Oczywiście — odparł Conway. — Ale przekaz ma iść tylko na ten jeden ekran, w miejscu gdzie teraz jestem. Teraz.
Na ekranie pojawił się nagle ostry i jasny obraz sali operacyjnej sto dwanaście. Pacjent Tunneckis leżał przypasany na stole operacyjnym, którego kształtka unieruchamiała dodatkowo jego głowę, służąc też za podporę dla wyposażonego w powiększenie skanera.
Urządzenie wisiało dokładnie nad oczami pacjenta. Z jednego ucha wystawała krótka rurka o niewielkim przekroju, którą wprowadzane miały być sondy. Nad polem operacyjnym umieszczono dwa ekrany, dokładnie na wysokości oczu chirurgów. Po stronie Conwaya znajdowała się pod ekranem także niewielka konsola do zdalnego sterowania sondą. Obaj lekarze pochylali się nad pacjentem, Prilicla zawisł ponad stołem operacyjnym.
— Pacjent był jedynym pasażerem pojazdu naziemnego o własnym sterowaniu — wyjaśniał Conway na ekranie, rzucając spojrzenia w stronę kamery systemu rejestrującego. — Pojazd ten został trafiony przez piorun. Zabezpieczenia odprowadziły ładunek elektryczny po obudowie na ziemię, tak że pacjent pozornie wyszedł z tego bez szwanku. Niemniej kilka godzin później zaczął odczuwać narastające upośledzenie zmysłu telepatycznego, aż w ciągu pięciu dni ogłuchł i oniemiał pod tym względem. Na jego rodzinnej planecie nie rozwinięto żadnej metody chirurgicznego leczenia podobnych urazów, podobnie zresztą jak na pozostałych światach Federacji. W tej sytuacji zwrócono się do nas o pomoc. Czy pacjent jest gotowy?
— Tak, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla. — Poziom emanacji emocjonalnej jest typowy dla istot znajdujących się pod wpływem narkozy.
Conway kiwnął głową i obraz rozdzielił się na dwa okna. W jednym widać było zbliżenie głowy pacjenta i palce Conwaya wsuwające ostrożnie rurkę coraz głębiej. Drugi pokazywał obraz ze skanera.
— Zamiast otwierać obszar głowowy i wycinać przejście w głąb poprzez tkankę mózgową, podejdziemy możliwie najbliżej do pola operacyjnego, wykorzystując naturalny kanał, w tym przypadku jeden z dwóch kanałów słuchowych. Może to spowodować klasyczną głuchotę na jedno ucho, ale zapewne nie dojdzie do tego, ponieważ odbudowa struktury ucha wewnętrznego jest znacznie łatwiejsza niż to, co w tej chwili zamierzamy.
Proszę o sześciokrotne powiększenie. Wchodzę dalej…
Operując ostrożnie palcami, Conway patrzył cały czas na ekran. Zaokrąglona na krawędziach rurka wsuwała się coraz głębiej w wąski kanał.
— Bliżej już nie zdołam jej przemieścić bez ryzyka spowodowania uszkodzeń — powiedział w końcu Conway. — Teraz pora na zawartość.
Do rurki został wprowadzony cały pęk kabli, które nawet pod wielkim powiększeniem wyglądały na bardzo delikatne. Powoli przesunięto je dalej. Wśród urządzeń podczepionych na ich końcach było miniaturowe, ale silne źródło światła, równie mała kamera oraz różne urządzenia tnące oraz służące do pobierania próbek. Ich ostrza i wysięgniki były wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Kable wychodziły z płaskiej, przezroczystej skrzynki z parą metalizowanych rękawic ochronnych w środku. Conway ostrożnie wypuścił kable z palców i wsunął dłonie w otwory rękawic.
— Powiększenie dwieście — powiedział. — Spowolnienie instrumentów piętnaście procent.
Nawet drobne ruchy jego dłoni i palców, przekazywane przez osłabiający je mechanizm redukcyjny, powodowały niemal konwulsyjne reakcje końcówek.
— Podnieść osłabienie do stu pięćdziesięciu.
Miniaturowa głowica z mikroskalpelem zaczęła poruszać się płynnie. Ostrze przeszło przez bębenek ucha wewnętrznego i wbiło się w tkankę po drugiej stronie, tworząc wąski tunel. Końcówka oświetleniowa i kamera podążyły jego śladem. Równocześnie pobrano próbki tkanki i płynów ustrojowych do analizy. W miniaturowym kanale zrobiło się tłoczno.
— Mamy niewielkie uszkodzenia tkanki bocznej — powiedział Thornnastor. — Minimalne i całkiem dopuszczalne.
— To nowy teren — powiedział cicho Conway. — Nie wiemy jeszcze, co tu jest dopuszczalne. Jesteśmy w środku.
Obraz ze skanera zniknął, zastąpiony widokiem z kamery sondy, która przemieszczała się ciągiem połączonych i wypełnionych płynem jamek. Przy tym powiększeniu przypominały jaskinie. W silnym blasku ich ściany mieniły się różowawo z widocznymi tu i ówdzie żółtymi plamami. Pokrywały je twory przypominające rośliny ze skupionymi, smukłymi łodyżkami z pojedynczymi, krystalicznymi kwiatami w barwach błękitu i czerwieni przechodzącej miejscami w czerń. Większość łodyżek była pozbawiona kwiatów, na kolejnych kryształy wyglądały na zdeformowane albo uszkodzone. Wszędzie leżało sporo kryształowych drobin, które poruszały się w zawirowaniu powodowanym przez instrumenty.
— Potrzebuję próbki płynu do analizy — powiedział Thornnastor. — I próbki tych pływających krystalicznych śmieci oraz kilka kompletnych kryształów, o ile dadzą się oddzielić od łodyg. Same łodygi też, razem z kryształami.
— Dobrze — mruknął Conway. — Powiększenie dwieście.
Jedna z końcówek wciągnęła niewielką ilość płynu wraz z drobinami. Potem inne urządzenie, które w tym powiększeniu wyglądało niczym gigantyczna maszyna górnicza, zajęło się koszeniem potrzebnych łodyg.
— Już wystarczy — powiedział Thornnastor. — Ale ten płyn to coś więcej niż zwykły roztwór soli fizjologicznej. Potrzebuję trochę czasu.
— Wyczuwam twoją troskę, przyjacielu Conway — odezwał się Prilicla. — Niepotrzebnie.
Stan pacjenta nie uległ zmianie nawet na poziomie podświadomym, co jest najlepszym świadectwem, że nie dzieje się nic złego. Operacja przeprowadzana jest w taki sposób, że nawet gdyby był przytomny, zapewne niczego by nie poczuł.
Rozległ się lekki poszum. Być może to Conway odetchnął z ulgą.
— Dziękuję za uspokojenie, mały przyjacielu — powiedział Diagnostyk. — Musiałeś wyczuć, że było mi potrzebne. Ale to, co widzimy, to organiczny system nadawczo-odbiorczy sygnałów telepatycznych, ja zaś nie umiałem zbudować w szkole nawet najprostszego radia, które zechciałoby działać.
Thornnastor spojrzał jednym okiem na ekran analizatora.
— To ciekawe — powiedział po dłuższej chwili. — Płyn zawiera sole metali, głównie miedzi, ze śladowymi dodatkami wielu innych minerałów, które trzeba będzie dopiero zidentyfikować. Wydaje się, że kryształy są lekko radioaktywne i że powstają poprzez krystalizację tych soli. Na czubkach łodyg osadzają się chyba dopiero wtedy, gdy są w pełni uformowane. Same łodygi składają się tylko z wgłębień, do których przyrastają kryształy, oraz tkanki ochronnej nerwu biegnącego od nich do centralnego mózgu. Płyn możemy wyprodukować — dodał. — Jeśli dodamy do niego fragmenty zniszczonych kryształów, narosną na nowo i będziemy mogli osadzić je na łodygach. Patolog Murchison przekazuje z laboratorium, że tworzą się bardzo szybko. Powinniśmy je mieć za godzinę. To zostawi nam dość czasu na posiłek.
— Co? — spytał Conway.
— Przyjaciel Thornnastor jest bardzo masywną istotą, która musi się obficie odżywiać, ale teraz chciał tylko rozluźnić nieco atmosferę — powiedział Prilicla.
Obraz narządu telepatycznego nie zmieniał się, ale rozmowa zespołu operacyjnego zeszła na szczegóły medyczne, po równi obce dla obu umysłów obecnych w głowie O’Mary.
Gdy dostarczono kryształy, odetchnął z ulgą. Były średnio wyrośnięte, ale bezzwłocznie wprowadzono je powoli do wnętrza organu pacjenta.
I tutaj pojawiły się problemy, co szybko stało się jasne nawet dla O’Mary.
Nowo wprowadzone kryształy nie chciały osiadać na czubkach łodyg. Conway podkręcił jeszcze powiększenie i pocąc się z wysiłku, próbował uczynić to za pomocą mikroinstrumentów, ale na próżno. Emocje zgęstniały tak bardzo, że roztrzęsiony Prilicla musiał wylądować. Ostatecznie Conway potrząsnął głową, opanował się i spojrzał w obiektyw kamery.
— Zagłębienia receptorów na czubkach łodyg zdają się pasować do nowych kryształów — powiedział spokojnie. — To znaczy, że popełniliśmy jakiś błąd związany z reprodukcją kryształów albo składem płynu. Albo jedno i drugie. Dość, że kryształy są odrzucane albo chwilowo ignorowane. Mam nadzieję, że to drugie, chociaż może jestem niepoprawnym optymistą… Być może proces osadzania kryształów wymaga czasu. Jeśli nikt nie ma innych pomysłów, proponuję wycofać instrumenty i mieć nadzieję, że pacjent sam wyzdrowieje, jak dzieje się to najczęściej.
Conway wyłączył ekran i w gabinecie O’Mary zapadła cisza. Potem spojrzał na zebranych.
— Reszta to już zwykłe podsumowanie i instrukcje dla personelu na oddziale pooperacyjnym — powiedział. — Szczerze mówiąc, nie lubię słuchać własnych wymówek.
Pacjent Tunneckis nie wyzdrowiał. Co gorsza, zaczął przejawiać objawy zaburzeń emocjonalnych, stąd poproszono o pomoc psychiatryczną. Cieszymy się sławą szpitala, w którym dokonuje się rzeczy niemożliwych, jednak nie zawsze nam się to udaje. Obawiam się, że pacjent Tunneckis pozostanie telepatycznie głuchy i ślepy.
Conway w milczeniu zajął swoje miejsce. Thornnastor i Prilicla też najwyraźniej nie mieli nic do powiedzenia. O’Mara był mile zaskoczony, gdy to nieśmiały zwykle porucznik Braithwaite przerwał zaległą w gabinecie ciszę.
— Nijak nie mogę się z panem zgodzić, Diagnostyku Conway — powiedział.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Conway, Thornnastor, Prilicla i O’Mara zwrócili dziesięcioro w sumie oczu na porucznika, który wpatrywał się uważnie w Conwaya.
— Mam dowody pozwalające sądzić, że pański pacjent wpływa telepatycznie na innych — powiedział Braithwaite, nie czekając na pytania. — Chodzi o istoty kilku różnych ras, należące głównie do personelu oddziału, na którym przebywa. Z tego, co dotąd ustaliłem, zarówno sam pacjent, jak i pozostali są całkowicie nieświadomi tego, co się dzieje.
Conway spojrzał na O’Marę, potem znowu na Braithwaite’a.
— Czy pański szef zapoznał pana ze specyficznym zjawiskiem swędzenia mózgowego, poruczniku? — spytał z uśmiechem. — To bardzo rzadkie, ale doświadczyłem go kilka razy podczas kontaktów z telepatami. Bywa przykre, ale nie niesie ze sobą żadnego fizycznego ani psychicznego zagrożenia.
Braithwaite przytaknął.
— Wiem o tym, sir. Pojawia się wówczas, gdy odbiorca przekazu nie jest telepatą, chociaż jego przodkowie posiadali takie uzdolnienia i ich ślad zachował się w genach nawet do czasów, gdy dany gatunek nauczył się polegać całkowicie na przekazie werbalnym.
Odbiera jednak sygnały, których będące w stanie atrofii narządy telepatyczne nie są w stanie przetworzyć. To wywołuje trudne do zlokalizowania uczucie swędzenia w okolicach ucha wewnętrznego. Czasem, jak było to w pańskim przypadku, udaje się odebrać kompletny przekaz umysłu telepaty, jednak taki kontakt zanika przed upływem kilku sekund. W przypadku Tunneckisa mamy prawdopodobnie do czynienia z czymś bardziej złożonym i prawdopodobnie niebezpiecznym.
Ponieważ też uczestniczyliście w tej operacji, spytam, czy poczuliście wówczas jakiekolwiek nietypowe zmiany w swoim postępowaniu albo myśleniu, nawet bardzo małe? — spytał, spoglądając na Priliclę i Thornnastora. — Czy nie zirytowało was coś ponad miarę? Na przykład koledzy innych gatunków albo podwładni? Czy nie zaczęliście się niepokoić, że pewnego dnia zachowają się wobec was niestosownie? Czy nie zapragnęliście nagle, aby waszymi współpracownikami były istoty tej samej rasy, zamiast tej bandy obcych, którzy…
— Cholera, poruczniku — przerwał mu Conway, czerwieniejąc na twarzy. — Podejrzewa pan u nas ksenofobiczne postawy? U nas?
— U istot z podobnym doświadczeniem w wielogatunkowym szpitalu pojawienie się ksenofobii jest praktycznie nieprawdopodobne — odparł spokojnie Braithwaite. — Jednak muszę to wziąć pod uwagę.
— Przyjacielu Braithwaite — odezwał się Prilicla. — Odbieram pięć źródeł emocjonalnej emanacji, z których żadne nie jest skażone ksenofobią czy jej wspomnieniem. Odczuwasz ulgę. Do czego zmierzasz?
— Moim zdaniem zaistniała możliwość, że zostaliście skażeni czy zmanipulowani, nie wiem, jak to nazwać, oddziaływaniem telepatycznym pacjenta, podobnie jak stało się to z doktorem Cerdalem podczas prowadzonej przez niego terapii. Jak teraz wiemy, nie doszło do tego. Być może ma tu znaczenie czas, przez jaki jest się wystawionym na ów tajemniczy czynnik, co by wyjaśniało, dlaczego w największym stopniu zaburzenia dotknęły terapeutę spędzającego z pacjentem sporą część dnia pracy. Słabsze objawy stwierdziłem u personelu pielęgniarskiego, ale on ma też inne rzeczy do zrobienia i rzadziej zbliża się do pacjenta.
— Doktor Cerdal to zdolny psycholog, jeden z kandydatów na moją posadę — wyjaśnił O’Mara. — Dotąd nie mogę pojąć, jak miast pracownikiem, stał się jednym z podopiecznych mojego działu.
Conway uśmiechnął się, a Thornnastor tupnął środkowymi stopami w geście docenienia żartu naczelnego psychologa, Prilicla jednak znowu się zatrząsł w przeciągły sposób, charakterystyczny dla sytuacji, gdy mały empata się denerwował, przewidując, że ktoś może zaraz go uraczyć niemiłymi bodźcami emocjonalnymi.
— Przyjacielu Braithwaite — powiedział z namysłem. — Czy wziąłeś pod uwagę możliwość, że przyjaciel Cerdal sam jest źródłem swoich problemów? Presja związana z rywalizacją o najwyższe stanowisko mogła wywrzeć negatywny wpływ na jego zwykle świetnie zintegrowaną osobowość. Może twoja teoria na temat źródła ksenofobii jest całkowicie mylna?
— Zastanawiałem się nad tym, doktorze Prilicla, i odrzuciłem taką możliwość. Jednak z przyjemnością i ulgą posłucham, jeśli ktoś z was udowodni mi, że nie mam racji.
Prilicla zaświergotał śmiechem.
— Chętnie sprawię ci tę przyjemność, przyjacielu Braithwaite. Jak jednak dokładnie miałbym tego dokonać?
Porucznik przekazał empacie wszystkie potrzebne informacje, Conway i Thornnastor dopowiedzieli swoje. O’Mara stwierdził z satysfakcją, że Braithwaite potrafił świetnie się odnaleźć nawet w obecności trójki czołowych medyków Szpitala. Nie wykazywał ani śladu uniżoności. Gdy lekarze wyszli z gabinetu, przez kilka chwil zalegała w nim cisza.
— Być może nie wie pan, co właściwie robi, poruczniku, ale robi to pan bardzo dobrze — powiedział O’Mara. — A teraz, po rozstawieniu po kątach kompletu naszych sław medycznych, zapewne ma pan robotę dla mnie?
— Docenię każdą pomoc czy radę, jakiej zechce mi pan udzielić, sir — powiedział Braithwaite. — Albo polecenie. Jeśli to możliwe, chciałbym, abyśmy oboje porozmawiali z personelem z oddziału Tunneckisa.
— A gdybym mniej taktownie powiedział panu, że na pewno pan się myli i powinien porzucić obecny trop, to co wtedy?
— W pewnych okolicznościach negatywna sugestia też może być użyteczna — odparł z kamienną twarzą Braithwaite.
— Dyplomata — rzucił O’Mara takim tonem, jakby chodziło o przekleństwo. Przez chwilę rozglądał się po wielkim i pięknie urządzonym gabinecie. Przez szklane ściany widać było personel krzątający się w sekretariacie. — Jeśli trafi pan ostatecznie tutaj, spodoba się tu panu. Gdy mija już pierwszy atak paniki i dociera do człowieka, że może być uprzejmy, kiedy zechce, a nie wtedy, gdy musi, talenty dyplomatyczne bardzo się przydają do smarowania maszynerii Szpitala. Ale to i tak nie moja dziedzina i wszędzie indziej czuję się lepiej.
Wstał nagle i obszedł olbrzymie biurko, stając obok Braithwaite’a.
— To twój pokaz. Prowadź, poruczniku.
Valleschni była już po dyżurze, co znaczyło, że musieli włożyć kombinezony ochronne, aby porozmawiać z nią w prywatnej kabinie. Chlorodyszni w ogóle nie używali ubrań. Półprywatne okoliczności spotkania sprawiały, że musieli chwilami na nią spoglądać, co nie zawsze było miłym doświadczeniem. Po krótkim powitaniu O’Mara wbił oczy w kiść czegoś oleistego, co rozkładało się na ścianie. Zapewne była to roślinność ozdobna, która dla chlorodysznych mogła pachnieć nawet ładnie. Rozmowę poprowadził Braithwaite.
— Już myślałam, że wizyta aż dwóch psychologów oznacza, że coś jest ze mną naprawdę nie tak — powiedziała siostra przełożona, gdy porucznik wprowadził ją w sprawę. — Wy jednak chcecie wiedzieć, ile czasu spędziłam przy pacjencie Tunneckisie. Niewiele, od razu powiem. Kilka minut dziennie. Dalej, czy zauważyłam jakieś zmiany w myśleniu albo zachowaniu moim czy kogokolwiek spośród personelu, nawet takie, które były bardzo drobne i mogły pozostać prawie niezauważone, o potrzebie terapii nie mówiąc… Jesteście pewni, że to nie Cerdal potrzebuje terapii? — spytała, poprawiając nogi, które przypominały krótkie kolumny złożone z żółtozielonych pasm splecionych wodorostów.
O’Mara zaśmiał się cicho, ale zaraz się opamiętał. W odróżnieniu od Kelgian Illensańczycy byli zdolni do okazywania uprzejmości, jeśli im na tym zależało. Zapewne siostra nie była akurat w humorze. Albo może i znielubiła nowego psychologa pod wpływem siejącego ksenofobię pacjenta, chociaż istnienia tego czynnika Braithwaite musiał dopiero dowieść. Możliwe jednak, że była tylko zirytowana, iż ktoś zabiera jej czas.
— Znam własne wahania nastroju i niekiedy nie bywają one wcale drobne — powiedziała Valleschni. — Znam też zachowanie mojego personelu. Zmiany mogą być spowodowane wieloma czynnikami. Uwagą wykładowcy na zajęciach. Trudnościami w relacjach seksualnych, które odbijają się na pracy oddziału. Wieloma rzeczami, przy czym stopień ich ważności pozostaje kwestią mocno subiektywną. Epizody utraty panowania nad sobą czy chwilowe akty niesubordynacji dotykają mnie bezpośrednio. Moja kultura jest bardzo zaawansowana medycznie, jednak większość tlenodysznych, takich jak wy, okazuje się na tyle ograniczona, że ocenia nas negatywnie tylko na podstawie wyglądu, stosując wobec nas własne kanony piękna. Nawet twój bezpośredni przełożony woli patrzeć na kwiatek niż na mnie. Co do tamtej istoty, jasne jest, że nie lubimy się nawzajem, ale nie sądzę, aby była to aż ksenofobia.
— Ja jednak sądzę, że to właśnie jest ksenofobia… — powiedział Braithwaite, tracąc na moment panowanie nad sobą.
O’Mara przerwał mu chrząknięciem. Porucznik pojął, że ma zostawić temat.
— Teraz, gdy została już pani oficjalnie powiadomiona o wystąpieniu problemu, nasz dział będzie wdzięczny za wszelkie informacje, które będzie nam pani mogła przekazać — powiedział Braithwaite, odzyskując spokój. — Oczywiście porozmawiamy też z innymi pracownikami oddziału, którzy mieli bliski kontakt z pacjentem Tunneckisem. Dziękuję za współpracę, siostro.
Gdy wyszli na korytarz, porucznik pokręcił głową i pokazał na drzwi Valleschni.
— Illensańczycy nie są zwykle tak nieuprzejmi — powiedział. — To mogły być przejawy rodzącej się ksenofobii.
— To nadal pańska sprawa, poruczniku — stwierdził O’Mara. — Dokąd teraz?
O’Mara nie korzystał zwykle ze stołówki, chcąc uniknąć konieczności podejmowania uprzejmych rozmów z przygodnymi współbiesiadnikami. Wiele z nich dotyczyło medycyny, o której wolał się nie wypowiadać, inne zaś plotek. Szczególnie w tym drugim przypadku istniało ryzyko, że podejmując pogawędkę, znajdzie się nagle w pracy, wyczuwając u rozmówcy taki czy inny problem. Duże znaczenie miał też jego osobisty brak cierpliwości do ludzi, wzmocniony kelgiańskim zapisem. Ostatecznie zdecydował się więc jadać w swoim gabinecie albo kwaterze, przez co teraz zaistniała obawa, że stołownicy zaczną go sobie pokazywać palcami albo mackami, poruszeni tym bezprecedensowym zdarzeniem. Wyszło jednak inaczej. Braithwaite i O’Mara mogliby nawet ogniem zionąć, i tak nikt by na nich nie zwrócił uwagi.
Niemal wszyscy obecni w wielkim pomieszczeniu stali na tym, co kto miał, i machali wszelkimi możliwymi wyrostkami, pokazując na stolik przy ścianie, gdzie rozgrywało się coś absolutnie niezwykłego. Coś, do czego nigdy jeszcze nie doszło w Szpitalu: międzygatunkowa, bezpardonowa bijatyka.
— Wezwij ochronę — rzucił O’Mara, biegnąc ku miejscu zamieszania. — Uzbrojoną i z solidnymi kajdankami — dodał, jednak porucznik biegł już do najbliższego komunikatora.
Uczestnicy awantury tak się splątali, że O’Mara nie mógł zrazu rozpoznać, ile i jakie stworzenia miotają się wśród szczątków połamanych mebli. Czyniony przez nie hałas nie podpowiadał, co mogło stać się przyczyną bójki. Widać jednak było, że kilka istot walczy na zasadzie każdy z każdym i nie był to atak na jedną osobę. O’Mara miał nadzieję, że w tej sytuacji nie dojdzie do szczególnie groźnych obrażeń.
Najbliżej miotał się Tralthańczyk, który próbował skruszyć kościany pancerz Melfianina. Krabowaty odwzajemniał się, mierząc szczypcami w skórzasty bok prześladowcy. Niedźwiedziowaty Orligianin uczepił się z kolei jednej z macek Tralthańczyka i próbował kopniakami podciąć mu nogi, aby przewrócić słoniowatego. Obok ziemski pielęgniarz, z krwią cieknącą już po twarzy, robił użytek z pięści i nóg. Orligianin też miał sierść posklejaną plamami krwi, a jedna z kończyn Melfianina zwisała bezwładnie. Gdy O’Mara podbiegł bliżej, ze środka gromady wyleciał niewidoczny wcześniej Nidiańczyk.
Psycholog wyhamował, opadł na jedno kolano i złapał misiowatego za ramiona.
— Dlaczego, u diabła, walczycie?! — zawołał, starając się przekrzyczeć hałas. — Przestańcie, zanim was stąd skreślą!
— Wiem, cholera — rzucił Nidiańczyk. — Chciałem ich powstrzymać, ale mieli nade mną przewagę. Może pan zdoła do nich przemówić.
O’Mara mruknął coś tytułem przeprosin, postawił Nidiańczyka na równe nogi i zaczął okrążać walczącą grupę, która kompletnie go ignorowała. Nagle dojrzał szansę. Przyskoczył do Ziemianina i zadał mu podwójny cios w nerki. Gdy mężczyzna otworzył szeroko usta i opadł na kolana, O’Mara złapał go wpół i odciągnął kilka jardów dalej.
— Nie ruszaj się stąd! — krzyknął, zostawiając pielęgniarza na podłodze. — Jeśli spróbujesz, przejdę po twojej głupiej gębie.
Gdy wrócił do pozostałych, był już na tyle rozwścieczony całym zdarzeniem, że gotów był zrobić niemal dokładnie to, co obiecał.
Melfianina obezwładnił, podkładając ręce pod spodni pancerz i unosząc istotę z własną twarzą przytuloną do wierzchniego pancerza krabowatego, tak aby ten nie mógł dosięgnąć go szczypcami. Ułożył go w pewnej odległości od ziemskiego pielęgniarza. Z Orligianinem mogło być trudniej. Nawet w dawnych dniach, gdy miał więcej mięśni i mało tłuszczu, rzadko stawał z nimi w szranki. Nieco zawstydzony faktem, że po latach cywilizowanego życia zaczęła mu się nawet ta aktywność podobać, złapał Orligianina za długie, porośnięte futrem uszy, wraził mu kolano między łopatki i szarpnął tułów tamtego do tyłu.
Orligianin zawył rozgłośnie i puścił mackę Tralthańczyka. Potem opadł na czworaki i zaczął miotać się niczym oszalały wierzchowiec próbujący zrzucić upartego jeźdźca. Może by mu się nawet udało, gdyby nie para hudlariańskich macek, które ujęły go żelaznym uściskiem za nogi i tułów i uniosły wysoko w powietrze. Druga para macek uwzięła się na O’Marę.
— Co ty robisz? — warknął psycholog. — Postaw mnie, do diabła.
— Tylko wtedy, gdy obiecacie, że nie będziecie już próbowali rozstrzygać sporu poprzez fizyczną agresję — zawibrowała znajdująca się teraz pod O’Marą membrana Hudlarianina. — Jesteście winni naruszenia zasad cywilizowanego zachowania.
— Już dobrze, siostro — powiedział Braithwaite, ledwo powstrzymując się od uśmiechu.
— Ziemianin próbował ich rozdzielić. To pozytywna postać.
Gdy O’Mara stanął znowu na podłodze, spojrzał gniewnie na podwładnego.
— Dobrze się pan bawi, poruczniku?
— Tylko trochę, sir — odparł całkiem niespeszony Braithwaite. Poza tym nie ma tu nic śmiesznego. Gdy wezwałem strażników, zobaczyłem przechodzącego akurat korytarzem Hudlarianina i poprosiłem go o pomoc…
Przerwał i pomachał sześciu masywnym Orligianom, którzy wbiegli do stołówki z całą kolekcją paralizatorów przymocowanych do uprzęży.
— Już są — mruknął. — Skoro tak, proponuję zająć się rannymi. Kogo jak kogo, ale lekarzy tu nie brakuje. Potem trzeba będzie zamknąć uczestników bójki pod strażą w ich kabinach i przesłuchać każdego z osobna w celu ustalenia podłoża konfliktu.
— Zatem proszę to zrobić — powiedział O’Mara. — Czy coś jeszcze przychodzi panu do głowy?
— Tak, sir — odparł z niepokojem porucznik. — Ziemianina i Orligianina rozpoznaję, co do dwóch pozostałych nie jestem pewien, bo wszyscy Melfianie i Tralthańczycy wyglądają dla mnie tak samo, ale mam wrażenie, że cała ta grupa pracuje na oddziale, na którym przebywa obecnie Tunneckis.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Ojczulek Lioren został niegdyś uhonorowany Błękitną Peleryną, co było tarlańskim odpowiednikiem ziemskiej Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny, jednak po incydencie na Cromsaggarze zrezygnował z uprawiania swojego zawodu. Wszyscy w Szpitalu wiedzieli, dlaczego pracował w dziale psychologii jako konsultant do spraw religii, a nie na jakimkolwiek oddziale, ale do teraz nikt, nawet żaden Kelgianin, nie okazał się na tyle głupi, aby wypomnieć mu to prosto w twarz.
Lioren zacisnął wszystkie osiem rąk, aby opanować gniew.
— Co cię trapi, przyjacielu? — spytał łagodnie.
— Ty — odparł Kelgianin, falując energicznie sierścią. — Jesteś świętoszkowatym i pełnym hipokryzji mordercą. Odejdź i przestań zatruwać mnie swoimi idiotycznymi religiami. Niczego ci nie powiem i nie chcę słuchać kogoś, kto wygląda jak uschnięte drzewo shumpidu. Zostaw mnie.
W ogólnym zarysie wysokie i stożkowate ciało Liorena, z czterema przypominającymi korzenie nogami i ośmioma górnymi kończynami odchodzącymi od tułowia na dwóch poziomach, mogło do pewnego stopnia kojarzyć się z kelgiańskim drzewem shumpidu, ale raczej tylko wtedy, gdy stosujący to porównanie chciał być nieuprzejmy. Z jakiegoś powodu temu właśnie Kelgianinowi zebrało się na obelgi, jednak Lioren zainteresowany był głębszymi przyczynami nietypowego zachowania gąsienicowatego.
— Zostawię cię, jeśli tego naprawdę pragniesz — powiedział spokojnie. — Chcę jednak usłyszeć, co cię trapi. Mogę też posłuchać wyzwisk, jeśli są one częścią problemu. Nie zamierzam uczyć cię niczego, czego nie będziesz chciał przyjąć. Na Tarli jest wiele drzew, które są do mnie trochę podobne. Na niektórych zamieszkują małe, futrzane istoty, które trochę przypominają Kelgian. Ani drzewa, ani futrzaki nie mają w tym względzie żadnego wyboru. Inaczej niż my, stworzenia cywilizowane, obdarzone wolną wolą i rozumem.
— Powiedzmy — nie powstrzymał się Kelgianin.
Jego sierść nadal falowała i zbijała się w kępy, co oznaczało duże pobudzenie, ale przynajmniej przestał tyle mówić.
— Pamiętaj, proszę, że chociaż pracuję w dziale psychologii, nie jestem związany jego regułami — powiedział Lioren. Nie mam obowiązku meldować o wszystkim, co zauważę, ani włączać tego do akt, póki sam mi na to nie zezwolisz. Nasza rozmowa okryta jest całkowitą tajemnicą. Wyraźnie widzę, że coś cię niepokoi na tyle poważnie, że aż znajduje odbicie w twoim zachowaniu wobec przełożonych, reszty personelu na oddziale, a nawet, jak mi powiedziano, przyjaciół, z którymi spotykasz się prywatnie. Cokolwiek to jest, czy wiąże się ze sprawami osobistej albo etycznej natury, czy nawet może ma wydźwięk kryminalny, zostanie to między nami. Czy teraz zechciałbyś mi o tym opowiedzieć?
— Nie — odparł Kelgianin. — Nie chcę, bo cię nie lubię. Nie chcę, abyś kręcił się blisko mnie, i nie wierzę w to, co mówisz. Idź sobie i porozmawiaj o mnie z tymi Ziemianami i tą straszną Sommaradvanką z twojego działu. Wszyscy mówią tutaj całkiem co innego, niż myślą, i nie mają sierści, która pokazałaby ich prawdziwe odczucia. Nie ufam nikomu poza Kelgianami. Dla twojej informacji, nic złego się ze mną nie dzieje. Nie mam żadnych osobistych ani etycznych, ani w ogóle żadnych kłopotów. Idź sobie.
Po takiej tyradzie Lioren stwierdził ze smutkiem, że rzeczywiście nic innego mu nie pozostaje.
W innej części Szpitala Cha Thrat, opisana właśnie przez Kelgianina jako straszna Sommaradvanka, zaczynała sondować ostrożnie ziemską stażystkę pielęgniarstwa, którą podejrzewano o problemy emocjonalne. Wielkie rozmiary i rozłożyste kończyny zmusiły Cha Thrat do pozostania na korytarzu i prowadzenia rozmowy przez otwarte drzwi.
— Przepraszam, że zakłócam spokój w czasie wolnym od pracy, siostro Patel — powiedziała Cha Thrat. — Starszy wykładowca Cresk-Sar niepokoi się jednak przejawianym ostatnio przez ciebie brakiem uwagi i ogólnie zastanawiającym zachowaniem podczas zajęć.
Powiedział mi, że twoje postępy w studiowaniu anatomii obcych, jak i przebieg praktyk na oddziałach były wręcz wzorowe. Niedawno jednak na obu tych polach zaczęłaś wykazywać coraz mniejszy zapał. Coraz gorzej też układają się twoje kontakty zawodowe z kolegami innych ras oraz pacjentami. Jak dotąd nie doszło do niczego tak poważnego, aby konieczna była oficjalna interwencja działu psychologii, co oznacza, że wzmianka o naszej rozmowie nie trafi do twoich akt, ale zostałam nieoficjalnie poproszona o sprawdzenie, co się z tobą dzieje. Być może mogłabym ci pomóc. Cresk-Sar zastanawia się też, czy przyczyna wiąże się z programem nauczania. Czy jesteś w stanie powiedzieć mi coś na ten temat?
Już wcześniej zarumieniona twarz stażystki poczerwieniała jeszcze bardziej. Cha Thrat wiedziała, że u Ziemian jest to objaw silnych emocji, takich jak złość czy zakłopotanie.
— Tak — powiedziała głośno kobieta. — Chcę powiedzieć, że Cresk-Sar jest hałaśliwym, tępym i zapchlonym karłem. — Tutaj się wzdrygnęła. — Ciarki mnie przechodzą, ilekroć jest w pobliżu. Ty jesteś tak samo paskudna, tylko większa.
Jako Nidiańczyk, starszy wykładowca był o połowę mniejszy od ziemskiej kobiety, ale Cha Thrat szczerze powątpiewała, aby w jego sierści kryły się jakiekolwiek pasożyty.
Chodziło raczej o wyrażenie negatywnych emocji wobec Cresk-Sara. Jako niegdysiejszy chirurg wojownik i obecny władca czarownik Cha Thrat wiedziała, że musi posługiwać się rozumem i powinna opanować swoją emocjonalną reakcję, nie dając się wytrącić z równowagi.
— Chcę uzyskać informacje o tobie, siostro Patel, nie o starszym wykładowcy Cresk-Sarze — powiedziała.
— No to sobie chciej — rzuciła stażystka zbyt głośno jak na niewielką dzielącą je przestrzeń. — Dlaczego miałabym ci cokolwiek o sobie mówić? Jesteś przerośnięta i zboczona.
Wszyscy wiemy, że trafiłaś tutaj przez znajomości. Ktoś pociągnął odpowiednie sznurki, i już. To ty odcięłaś sobie rękę podczas operacji i… Wojownik chirurg, też coś. Jesteś żądnym krwi zabijaką, dziką Sommaradvanką. Wynoś się stąd.
Cha Thrat zmusiła się do utrzymania spokojnego tonu.
— Nie jestem wojownikiem, który włada bronią. Ten termin odnosi się jedynie do medycznej rangi. Na samym dole są zwykli uzdrowiciele, którzy zajmują się przyrządzaniem naparów i maści dla robotników. Potem chirurgowie wojownicy, którzy w dawnych czasach, gdy zdarzały się jeszcze wojny, leczyli rany odniesione na polu bitwy. Najważniejsi są czarownicy, którzy uzdrawiają umysł. Ich zadaniem jest troska o zdrowie psychiczne władców i ich bezpośrednich podwładnych. Oczywiście, gdyby uzdrowiciel odniósł ranę albo doznał uszczerbku na umyśle, najbliższy wojownik albo czarownik też by mu…
Cha Thrat urwała, widząc, jak drzwi kabiny stażystki zamykają się z sykiem. Po chwili namysłu podeszła szybko do komunikatora i wystukała numer informacji dla pracowników.
— Chcę wiedzieć, gdzie znajduje się obecnie administrator O’Mara — powiedziała. — Jeśli jest na spotkaniu albo śpi, też proszę o połączenie zgodnie z pomarańczowym kodem zagrożenia, poziom pierwszy.
Po trzech standardowych minutach na ekranie pojawiło się oblicze O’Mary. Nie był w mundurze, tylko w jakimś innym, luźnym stroju. Jego oczy przesłaniały częściowo pomarszczone powieki.
— Do licha, Cha Thrat — warknął ze złością, gdy skończyła mówić. — Po co jeden psycholog ma meldować o czymś takim jak dziwna zaraza ksenofobii drugiemu psychologowi? Odkąd dołączyłaś do naszego działu, nie praktykujesz już medycyny, ale jeśli na dziko na coś wpadłaś, przekaż to jakiemuś lekarzowi. Może coś zrobi. Teraz jest środek nocy, zatem cokolwiek niemiłego ci jeszcze powiem, zrobię to rano. Koniec.
— Chwilę, sir — dodała szybko Cha Thrat. — Sądzę, że mamy do czynienia z nieznanym czynnikiem zakaźnym. Nie wiem, jak szybko się rozprzestrzenia, ponieważ dopiero kilka minut temu zetknęłam się z jego skutkami. To, co dotąd było tylko przedmiotem plotek, zyskało chyba potwierdzenie.
— Dlaczego tak uważasz? — spytał O’Mara spokojniej. — I lepiej, żeby to było coś konkretnego.
— Nie jestem pewna, jak to przebiega, sir, bo w sumie wydaje mi się to niemożliwe.
Normalnie dowolne zaburzenia umysłowe nie przenoszą się między osobnikami inaczej niż poprzez społeczne albo emocjonalne kontakty, przy czym kluczowym czynnikiem jest podatność na wpływy otoczenia. Czytałam już akta osób, których dotyczyły pogłoski, jak i odwiedzonej przed chwilą stażystki. Żadna z nich nie zachowuje się obecnie jak kiedyś.
Zresztą, gdyby te obecne cechy zostały wcześniej zauważone, nikt z tej grupy, ani też ktokolwiek inny, nie dostałby zgody na pobyt w Szpitalu. Dlatego sądzę, że mamy do czynienia z czysto psychologicznym czynnikiem zakaźnym o ksenofobicznym charakterze.
Dlatego użyłam kodu niemedycznego zagrożenia, aby pana wywołać. Czy zrobiłam źle?
— Nie — mruknął O’Mara. Oczy miał już szeroko otwarte. Cha Thrat słyszała, jak wystukuje coś pospiesznie na klawiaturze. — Wracaj do naszego działu i przekaż swoje domysły Liorenowi i Braithwaite’owi. Połączcie wszystko, co wiecie. Wkrótce tam będę.
Koniec.
Gdy obraz Sommaradvanki zniknął z ekranu, O’Mara poprosił o rozkład dyżurów starszego lekarza Prilicli. Szybko ustalił, że Cinrussańczyk nie spał już i miał właśnie zacząć swój dzień. Empata był chyba istotą zdolną najlepiej ocenić obecną sytuację.
Trzy godziny później O’Mara poprosił gestem o ciszę i przyjrzał się uważnie Braithwaite’owi, Cha Thrat, Liorenowi i Prilicli. Z różnych powodów, w tym z przeciążenia pracą, nie spał już dwie noce. Głowa pękała mu od gonienia za własnym ogonem i oddałby sporą część miesięcznej pensji, aby chociaż ziewnąć swobodnie i przeciągle. Niemniej jego stan ducha znany był dobrze tylko Prilicli.
— Gratuluję roboty detektywistycznej na gruncie psychologii — powiedział bardziej tonem administratora niż tego naczelnego psychologa, którego wszyscy obecni znali i niekoniecznie ze wszystkim lubili. — Zebrane przez was dowody są jednoznaczne, nawet jeśli prowadzą do wniosków, które wydają się nieprawdopodobne. Na razie jednak musimy przerwać ogólne rozważania i poszukać sposobu, jak zaradzić tej sytuacji.
Po pierwsze, mamy troje pracowników działu, kandydatów na moje stanowisko, oraz jednego, który może stać się pracownikiem Szpitala. Bez żadnych wcześniejszych zapowiedzi zachowanie tej ostatniej istoty, jak i części personelu na jednym z oddziałów zaczęło zdradzać narastającą ksenofobię, która nie może być tolerowana w tym szpitalu i w razie braku poprawy musi doprowadzić do odesłania tych istot. Podobne, chociaż słabsze objawy zdradza jeszcze ze dwadzieścia innych istot, które na razie zostawię na boku. Mamy więc do czynienia z rodzajem umysłowej zarazy szalejącej po Szpitalu, chociaż wedle naszej najlepszej wiedzy jest to niemożliwe. Jednak gdy dwa niewyjaśnione wypadki zachodzą równocześnie, istnieje duża szansa, że oba mają tę samą przyczynę. Gdy pojawiają się cztery albo i więcej, a wszystkie w ciągu kilku dni, wówczas wspomniane prawdopodobieństwo graniczy z pewnością. Zastanówmy się zatem, jak ten tajemniczy czynnik wniknął do Szpitala i jak się rozprzestrzenia. Wasze pomysły?
Braithwaite spojrzał na Priliclę, dając starszemu lekarzowi szansę na zabranie głosu w pierwszej kolejności, ale empata wyczuł jego zniecierpliwienie. Machnął tylko delikatną, owadzią dłonią, pozwalając porucznikowi mówić.
— Jeśli to choroba zakaźna, to niezależnie od jej charakteru musimy założyć istnienie przypadku zerowego, który przekazał schorzenie kolejnym istotom, z którymi się kontaktował. Jednak tutaj jest o tyle inaczej, że choroba zdaje się mieć fizyczne centrum, a skala objawów zależy od czasu spędzonego w bliskości źródła, które zapewne możemy zidentyfikować.
Cha Thrat obniżyła głowę w geście zgody. Lioren wykonał znaczący to samo wymach środkowymi rękami. Prilicla, który z zasady starał się zawsze ze wszystkimi zgadzać, nie zrobił nic.
— Co dalej? — spytał niecierpliwie O’Mara.
— Tym źródłem musi być znajdujący się od niedawna w szpitalu VBGM, pacjent Tunneckis z Kermu. Obecnie dochodzi do siebie po operacji mózgu i pooperacyjnych komplikacjach emocjonalnych, których terapią zajął się doktor Cerdal. Sam poprosił o przydzielenie do przypadku i uzyskał moją zgodę. Kermianie zaś są istotami telepatycznymi i moim zdaniem to właśnie jest kluczowym elementem całej sprawy. Doktor Cerdal codziennie spędzał z pacjentem kilka godzin. Terapia nie przyniosła pozytywnych rezultatów, jednak sam Cerdal, który nie cierpiał dotąd na żadne zaburzenia emocjonalne, zaczął przejawiać na tyle silną ksenofobię, że trzeba było ograniczyć jego swobodę poruszania się i poprosić go o niewychodzenie z kabiny. Mniej poważne objawy stwierdzono u illensańskiej PVSJ, siostry Valleschni, która pracowała na oddziale odpowiedzialnym za rekonwalescencję Tunneckisa i odwiedzała go regularnie, oraz ziemskiej DBDG, stażystki Patel, wykonującej przy chorym proste prace w rodzaju donoszenia posiłków czy sprzątania. Ta trójka została odsunięta od dotychczasowych obowiązków i otrzymała areszt domowy, podobnie jak uczestnicy walki w stołówce. Ich objawy nie były tak nasilone, ale też nie mieli bezpośredniego kontaktu z pacjentem. Pracowali tylko w pobliżu. Czy też uważacie, że wszystko to świadczy o istnieniu pojedynczego źródła zarazy, którego wpływ wydaje się kumulować zależnie od fizycznej bliskości i czasu spędzanego w jego pobliżu? Co więcej, sądząc po nagłym nasileniu objawów, samo źródło staje się coraz silniejsze, a jego zasięg rośnie. Jak izolować tak niezwykły czynnik?
Doktorze — powiedział Braithwaite, spoglądając na Priliclę. — Czy emanacja emocjonalna chorych sugeruje, że może być inaczej?
— Nie, przyjacielu Braithwaite. Jest tak, jak powiedziałeś. U wszystkich chorych obserwuję redukcję życia emocjonalnego, które staje się wyprane z całego bogactwa odcieni i niuansów. Tak jakby złożoność uczuć właściwa istotom cywilizowanym ustępowała miejsca nadmiernej prostocie. Niemniej odsunięcie chorego od źródła zdaje się powstrzymywać dalszy proces degradacji. Być może jest to zresztą zjawisko odwracalne. Zarówno ciało, jak i umysł potrafią odbudowywać wiele z tego, co zostało zniszczone albo uszkodzone. Chociaż może przejawiam nadmierny optymizm.
Empata spojrzał przelotnie na O’Marę.
— Porucznik przeprowadził ciekawą analizę myślową, przyjacielu O’Mara, i mam nadzieję, że zostanie za to odpowiednio nagrodzony. Teraz wiem, dlaczego nie chciałeś mi pozwolić podejść blisko do Tunneckisa, chociaż może mógłbym być pomocny. Obawiałeś się, że mógłbym złapać to coś, cokolwiek to jest.
— To też był pomysł porucznika — powiedział O’Mara, przekierowując nienależną mu pochwałę. — Ciągle się zastanawiam, jak najlepiej go nagrodzić, ale tak żeby nie miał z tego zbyt wiele radości.
O’Mara wiedział, że Prilicla wyczuwa jego podziw dla umiejętności Braithwaite’a, ale musiał grać rolę starego paskudy. Empata spojrzał na porucznika i zadrżał lekko.
— Wyczuwam twój niepokój, przyjacielu Braithwaite. O czym pomyślałeś?
— Przyszło mi do głowy, że tak naprawdę niewiele wiemy o pacjencie — powiedział porucznik. — Widzieliśmy relację z operacji, czytaliśmy, co robiono z nim potem, ale o samym pacjencie Tunneckisie nie wiemy tak naprawdę nic. Przede wszystkim, dlaczego został umieszczony w izolatce? Czy ktoś coś podejrzewał i stąd ten środek ostrożności? Doktorze Prilicla, pan wyczuwa wszystkie emocje. Czy wie pan o odczuciach zamieszanych w tę sprawę osób coś istotnego, co mógłby pan wyjawić? Albo nawet, czy wie pan cokolwiek o stanie emocjonalnym naszego pacjenta?
Drżenie skrzydeł i patykowatych nóg Prilicli przeniosło się na jego jajowaty tułów.
— Niepotrzebnie się niepokoisz, przyjacielu Braithwaite. Izolacja pacjenta została zarządzona dla zminimalizowania poziomu szumu telepatycznego generowanego przez personel, którego jednak pacjent nadal nie słyszy. Niemniej mogę wam powiedzieć nieco więcej o tym przypadku.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Zanim Prilicla skończył opowiadać i ułożyli plan, na razie nie tyle rozwiązania problemu, ile ograniczenia skali zjawiska w nadziei, że odpowiedzi znajdą później, O’Mara bardziej dotkliwie niż zwykle odczuł skutki braku snu. Niemniej przyjęty tryb postępowania wymagał dotarcia do wielkiej liczby różnych pracowników ze szczegółowymi instrukcjami postępowania i nawet obecnie pewny siebie Braithwaite nie miał szans ustawienia całej tej gromady na baczność bez ryzyka, że ktoś w końcu powie porucznikowi, gdzie może sobie wetknąć te wszystkie rozkazy. Dlatego też O’Mara sam się wziął do roboty, aby autorytetem administratora przemówić do rozumu wszystkim odpowiedzialnym za ten kosmiczny bałagan.
Gdy na ekranie pojawiła się znajoma twarz Ziemianina, pomyślał o tych wszystkich problemach i kryzysach z przeszłości Szpitala, które zaczynały się od tego właśnie człowieka, gotowego co rusz podejmować się rzeczy niemożliwych, specjalisty od medycznych cudów.
— Napytałeś nam sporej biedy z tym swoim telepatycznym pacjentem, Conway — powiedział O’Mara. — Wydałem już polecenie pełnej izolacji Tunneckisa. Nikt nie może się z nim kontaktować poza krótkimi, kilkuminutowymi wizytami dla uczynienia jego izolacji tak znośną, jak tylko będzie to możliwe. Zastosujemy zdalnie sterowane zespoły monitorujące i samobieżne wózki do dostarczania żywności. Szczęśliwie doszedł już na tyle do siebie, że może sam korzystać z toalety. Jeśli miałeś jeszcze jakichś pacjentów na oddziałach od sto dziesiątego do sto trzynastego, znajdziesz ich zapewne na dwieście osiemdziesiątym piątym.
Najpierw jednak mam dla ciebie kilka rozkazów, które muszą zostać wykonane natychmiast i bez dyskusji, o ile…
— Czekaj, nie możesz tego zrobić — przerwał mu Conway. — Mam tam trzech, z czego jeden niepewny… Cholera, to nie czas na wygłupy z ewakuacją według regulaminu.
Powinieneś się najpierw ze mną skontaktować. Daj więc sobie spokój z rozkazami i powiedz mi, co się tam, u diabła, dzieje!
Obecność przy podobnie gwałtownej wymianie zdań między dwoma spośród najważniejszych osób w Szpitalu była dla Braithwaite’a całkiem nowym doświadczeniem. Nie wyglądał zbyt wyraźnie, jednak zanim przemęczony i tym samym jeszcze bardziej opryskliwy O’Mara zdążył odpowiedzieć, pochylił się do ekranu i spróbował wylać na jego wypowiedź nieco dyplomatycznej oliwy.
— Sir, sytuacja zrobiła się niebezpieczna — powiedział, zerkając przepraszająco na O’Marę. — Już teraz kosztowała nas sporo zmęczenia i brak snu. Nie ma więc co marnować czasu na szczegółowe opowiadanie. W tej sprawie proponuję porozmawiać z doktorem Priliclą, który jest w pełni poinformowany i lepiej niż my wszystko panu objaśni. Nic nie przeszkodzi panu zajmować się pacjentami, gdy tylko będzie wiadomo, gdzie zostali przeniesieni, a administrator O’Mara nie chciał pana obrazić…
— Ha! — wykrzyknął Conway.
— Niemniej jest bardzo ważne, aby nikt pod żadnym pozorem nie zbliżał się do pacjenta Tunneckisa. W pierwszym rzędzie chodzi o Thornnastora, starszego lekarza Priliclę i pana, ale strażnicy otrzymali wyraźne rozkazy niedopuszczania żadnej rozumnej istoty bliżej niż na sto metrów od miejsca, gdzie obecnie się znajduje. Zasięg tej strefy może ulec zmianie.
Sądząc po najnowszych meldunkach o postępach zarazy, zapewne będziemy musieli ją rozszerzyć. Z całym szacunkiem, pan też musi się temu podporządkować.
— Z całym szacunkiem, poruczniku, o jakiej zarazie mowa? — spytał Conway. — Tunneckis nie jest chory. W wielkim skrócie można uznać go za ofiarę wypadku drogowego.
Albo gniewu Boga, wedle uznania. Jechał po prostu do domu, gdy piorun uderzył w jego samochód. Wcześniej na nic nie cierpiał.
— Teraz jest inaczej — odparł poważnie Braithwaite. — Mamy dowody, że stał się źródłem psychicznej epidemii, która rozprzestrzenia się coraz szybciej na przyległe poziomy Szpitala. Na naszą prośbę doktor Prilicla kontroluje to na bieżąco. Podstawowe objawy to zanik subtelniejszych emocji potrzebnych do zawierania i utrzymywania przyjaźni czy okazywania zaufania. Każdy staje się wrogim i obcym, a chory traci ogładę cywilizacyjną.
Już wcześniej wspominałem, że Tunneckis może wcale nie być telepatycznie głuchy. Teraz już wiemy, że wydaje niespójny i głośny telepatyczny krzyk o rosnącym zasięgu, który wyniszcza stopniowo umysły. Nie wiemy, jakie może być ostateczne stadium. Na pewno dominująca ksenofobia, być może powodująca wręcz regres do poziomu przedrozumnego.
Dlatego nie możemy pozwolić, aby najlepsze umysły medyczne Szpitala zostały uszkodzone.
Potrzebujemy was do rozwiązania problemu. Jeśli tylko okaże się to możliwe, oczywiście.
— Mniejsza o komplementy, Conway — odezwał się nagle O’Mara. — Według Prilicli to ty wyraziłeś zgodę na przyjęcie Kermianina do Szpitala, rusz więc głową i pomóż nam się z tego wygrzebać. Zgoda?
Conway zmarszczył brwi.
— Ale to nie jest tak naprawdę choroba — powiedział. — Raczej stan umysłu.
Zaburzonego umysłu pacjenta, który jest akurat telepatą. Co robi z tym dział psychologii?
— Wszystko, co w naszej mocy — odparł O’Mara.
— Bez wątpienia — mruknął Conway. — Zaraz porozmawiam z Priliclą. I Thornnastorem, który też siedzi w tej sprawie. Jeśli jednak zasięg infekcji rośnie, jak długo potrwa, aż będziemy musieli zacząć przenosić pacjentów do innego szpitala?
— Albo usunąć stąd Tunneckisa — stwierdził O’Mara. — Chociaż jeśli jego stan będzie się pogarszał, to pewnie nawet Kermianie go nie zechcą. Musisz znaleźć jakieś rozwiązanie, doktorze, albo staniemy wobec pilnego i nader ciekawego dylematu etycznego.
Braithwaite odchrząknął i spojrzał na O’Marę.
— Może to nie będzie aż tak pilne — powiedział. — Nie miałem jeszcze okazji spytać pana o zdanie, ale pozwoliłem sobie wydać w pańskim imieniu kilka rozkazów działowi utrzymania oraz specjalistom od techniki medycznej. Przygotowują coś, co można uznać za tymczasowe rozwiązanie. Chodzi o modyfikację czteroosobowej kapsuły ratunkowej pochodzącej z jednego z orligiańskich statków dostawczych. Instalują tam kermiański system podtrzymywania życia, moduły medyczne i wszystko co potrzeba, aby dało się tym zdalnie sterować bez narażania zdrowia pacjenta. Zajmie im to trzy dni. Może da się skrócić ten termin o kilka godzin, jeśli sam pan z nimi porozmawia.
O’Mara powinien w zasadzie zmieszać porucznika z błotem za podszywanie się pod przełożonego, ale pomysł był jak najbardziej na miejscu. Sam pewnie by na to wpadł, gdyby nie brak czasu i zmęczenie, które też zbyt go znieczuliło, aby miał w ogóle ochotę się unosić.
— Zrobię to — powiedział jedynie, kiwając głową.
— Z Tunneckisem tkwiącym w kapsule daleko od Szpitala, będzie pan mógł się zastanowić nad leczeniem — powiedział porucznik do Conwaya. — My zaś spróbujemy terapii przez radio. Doktor Prilicla będzie w stanie meldować nam o ewentualnych postępach pacjenta.
Conway pokręcił głową ze zdumienia.
— Dobra robota, poruczniku. Przynajmniej zyskamy na czasie. Ale jak coś, co zaczęło się jako zwykły wypadek drogowy z podejrzeniem urazu mózgu, mogło przerodzić się nagle w obecny problem, zwłaszcza że pacjent nie jest ciągle świadom swoich poczynań ani tego, że szkodzi wszystkim wkoło niczym psychiczna czarna dziura? To nie ma sensu.
— Z całym szacunkiem, sir — powiedział Braithwaite. — Jaka była dokładnie natura jego obrażeń?
— Poza niewielkimi zmianami skórnymi, które ustąpiły, zanim jeszcze do nas trafił, nie było niczego nadającego się do leczenia — powiedział Conway, wyraźnie nie widząc nic niewłaściwego w tym, że zwykły porucznik zadał pytanie Diagnostykowi. — Problemem było upośledzenie zmysłu telepatycznego, którego nie udało nam się usunąć, połączone z poważnym problemem psychicznym, którym wy mieliście się zająć.
— To by sugerowało, że problem powstał, jeszcze zanim Tunneckis do nas trafił — stwierdził Braithwaite, znów wyrażając to, co O’Mara sam by powiedział, gdyby nie był tak zmęczony. — Pan tylko przejął problem, nawet o nim nie wiedząc.
— To pocieszające — mruknął Conway, spoglądając na obu psychologów. — Niemniej jako lekarz zwykłem szukać wyjaśnień, nie wymówek, dla moich błędów. Przede wszystkim chcę skontaktować się z bazą Korpusu na Kermie i poprosić o więcej szczegółów na temat tego wypadku. Może uda im się ustalić, czy nie było tam w przeszłości podobnych sytuacji, a jeśli były, to co Kermianie z nimi robili. Jednak nawet przy najwyższym priorytecie trzech A potrwa to kilka godzin. W międzyczasie porozmawiam z Priliclą i medycznym oraz niemedycznym personelem, aby ustalić zasięg zarazy i tempo, w jakim się rozprzestrzenia.
Potem zwołam zebranie starszego personelu medycznego w sali konferencyjnej administracji.
Łatwiej wtedy zrozumieją, jakie to ważne. Przepraszam, że tak bez pytania rozporządzam twoim biurem, ale sam wiesz, że w przypadku zagrożenia epidemią Szpital przechodzi pod kierownictwo pionu medycznego.
Uśmiechnął się słabo i mówił dalej.
— Nie chcę ci niczego rozkazywać, administratorze O’Mara, ale jako lekarz radziłbym ci zrobić przerwę w pracy i wykorzystać ją na sen, póki to jeszcze możliwe. Przez kilka najbliższych dni będziesz nam potrzebny świeży i wypoczęty, ze zwykłym poziomem geniuszu i złośliwości. Pana też to dotyczy, poruczniku. Koniec.
Podczas burzliwego spotkania genialny i złośliwy umysł O’Mary nie przydał się przesadnie. Braithwaite, który zawsze wyglądał świeżo, nie miał nic do roboty. Słuchał tylko coraz gwałtowniejszej wymiany zdań między starszym personelem medycznym a starszymi inżynierami.
Major Okambi z działu inżynierii zameldował o pomyślnym przebiegu prac przy modernizacji kapsuły ratunkowej. Praca nie była trudna, ponieważ Kermianie należeli do istot ciepłokrwistych i tlenodysznych, niemniej małe rozmiary oznaczały, że trzeba dostosować do jego potrzeb szereg urządzeń pokładowych, a także komunikator i stałe umeblowanie. Musieli też przebudować luk kapsuły, skoro odtąd miała być zdalnie sterowana. Okambi i jego ludzie starali się, jak mogli, ale wiedzieli już, że nie zdołają uporać się z zadaniem w trzy dni, jak pierwotnie to zakładano, lecz zajmie im ono co najmniej pięć dni.
Prilicla zadrżał cały, czując, że w tej sytuacji musi wygłosić coś, co nie zostanie dobrze przyjęte.
— Przyjacielu Okambi, przy obecnym tempie rozrostu strefy groźnego oddziaływania, za pięć dni będziemy musieli ewakuować osiem poziomów nad i pod Tunneckisem. Bardzo utrudni to pracę Szpitala, ponieważ ewakuacja obejmie również główną salę jadalną. Do ryzyka psychicznego dojdzie ryzyko gastronomiczne, ponieważ cały ciężar wyżywienia personelu i pacjentów spadnie na kuchnie oddziałowe i podajniki żywności w kwaterach. Jeśli spóźnisz się z kapsułą choć jeden dzień, z użytku wyłączone zostaną także magazyny żywności. To będzie już poważny problem.
Empata znów zadrżał, odbierając emocjonalne echo swoich słów. Twarze większości obecnych wyrażały przygnębienie i ledwo kontrolowany strach o bezpieczeństwo własne, jak i tysięcy istot, za które byli odpowiedzialni.
— Wiem, że musimy troszczyć się o pacjentów, doktorze — powiedział ze złością Okambi. — Jednak ten chory stwarza naprawdę nieproporcjonalnie wiele kłopotów. Dlaczego nie pogodzimy się po prostu z porażką i nie odeślemy go do domu?
— Zapomina pan o szczególnej naturze tego schorzenia — odezwał się Braithwaite. — Zanim statek dotrze na Kerm, jego załoga zapomni, jak się ląduje. A gdyby nawet im się udało, ten jeden osobnik może się okazać zdolny do zniszczenia całej cywilizacji. — Porucznik spojrzał na Priliclę. — Doktorze, czy jest jakiś inny sposób, aby odizolować pacjenta? Może zmodyfikowane pole ciszy, które oddziaływałoby na fale telepatyczne zamiast na dźwiękowe?
— Też najpierw o tym pomyśleliśmy — rzucił z irytacją Okambi. — Ale telepaci wykorzystują całkiem inny rodzaj fal niż fale dźwiękowe. Dotychczas nie udało się skopiować wysyłających je narządów i tym samym nie umiemy także ekranować fal telepatycznych. — Zerknął na O’Marę. — Przeprowadził pan na odległość kilka sesji z doktorem Cerdalem, pierwszą i najbardziej poszkodowaną ofiarą Tunneckisa. Czy widzi pan jakieś możliwe rozwiązanie psychiatryczne?
O’Mara pokręcił głową.
— Niestety, doktor Cerdal nie panuje obecnie nad swoimi emocjami. Jest całkowicie pod ich wpływem i nie kieruje się niczym innym. Przypomina przerażone dziecko chowające się przed otaczającymi je koszmarami. Obcymi koszmarami, które na dodatek twierdzą, że chcą pomóc. To skrajna postać ksenofobii. Moi ludzie rozmawiali z innymi istotami, które nie ucierpiały tak bardzo. Mają te same objawy. Ich nasilenie zależy od odległości, w jakiej przebywali od Tunneckisa, i czasu, który tam spędzili. Wydaje się, że ostateczny efekt był skutkiem kumulowania się wpływu. Sam Tunneckis jest silnie zaburzony. Utrata zdolności telepatycznych wywołała u niego depresję. Bywa komunikatywny, ale taki stan nie trwa nigdy dłużej niż kilka minut, co uniemożliwia skuteczną terapię. Jest całkowicie nieświadom problemów, które powoduje u innych. Nie zamierzam mu o tym mówić. Nie ma do tego żadnych terapeutycznych powodów, a jemu i tak jest już ciężko.
Przez chwilę O’Mara pomyślał o Marrasarah. Utrata zdolności poruszania futrem była najgorszą rzeczą, jaka mogła zdarzyć się pięknej niegdyś Kelgiance. Los Tunneckisa był jeszcze straszniejszy. O’Mara musiał zamrugać kilka razy, aby usunąć mgiełkę, która nagle przesłoniła mu pole widzenia. Gdy się odezwał, uczynił to ze zwykłym sarkazmem, ale także złością, której w tej chwili mu nie brakowało.
— To byłaby miła odmiana, gdyby to nasz dział dokonał kiedyś medycznego cudu, zastępując w tym lekarzy — powiedział, dzieląc uwagę między Conwaya, Thornnastora i Priliclę. — Jednak najlepsze, co możemy zrobić, to spróbować uratować to, co jeszcze zostało z pacjenta po wypadku czy późniejszej operacji. Albo na skutek obu tych zdarzeń. Nawet jeśli osiągniemy pewne sukcesy, będzie to leczenie paliatywne, obejmujące naukę jak najlepszego wykorzystania przez pacjenta tych zmysłów, które mu zostały, a nie przywrócenie do pełnej sprawności. Jego obecny stan jest skutkiem wypadku i szoku po uderzeniu pioruna, które oddziałały na mózg czy system nerwowy. Problem jest więc zasadniczo medyczny i to wy macie największe szanse go rozwiązać.
Thornnastor zaczął uderzać gniewnie środkowymi stopami o podłogę. Prilicla drżał coraz silniej. Conway zerwał się na równe nogi, ale zaraz usiadł i zabrał głos.
— Sir, nie próbujemy zrzucić z siebie odpowiedzialności — powiedział spokojnie. — Jesteśmy odpowiedzialni za tamtą operację i przyznajemy się do tego. Jednak to nie pomoże rozwiązać problemu. To pan jest naczelnym psychologiem i administratorem Szpitala. Co pańskim zdaniem powinniśmy zrobić?
Jasne, że nie próbujecie, pomyślał O’Mara, ale to ja mam znaleźć odpowiedź.
— Możliwe, że poważny stan pooperacyjny przesłonił jakieś istotne czynniki odpowiedzialne za obecny problem — powiedział głośno. — Pacjent Tunneckis to unikatowy przypadek i najnowsza historia Kermu nie zna najpewniej drugiej takiej sytuacji. Jednak dlaczego? Co przebiegło tu inaczej, jeśli chodzi o warunki fizyczne, otoczenie czy inne jeszcze czynniki związane z wypadkiem Tunneckisa, których jeszcze nie dostrzegliśmy i które nie pojawiły się albo i nie mogły się pojawić w przeszłości? Czy jesteście pewni, że znacie dokładny przebieg zdarzeń?
Thornnastor przestał wprawiać podłogę w wibracje. Prilicla przestał się trząść.
Conway zmarszczył czoło i wyglądał, jakby mocno się nad czymś zastanawiał. Jednak O’Mara jeszcze z nimi nie skończył.
— Jako główny psycholog zapewne znam wasze myśli wcześniej niż wy sami — powiedział, patrząc na nich po kolei. — Jednak jako administrator oczekuję od was konkretnych i jasnych decyzji. Szpital znalazł się w niebezpieczeństwie, być może największym w całej jego historii. Tym razem nie chodzi o jego strukturę, ale o personel, co oznacza być albo nie być dla największej wielogatunkowej placówki leczniczej w Federacji.
Nie wiemy, jak długo potrwa ta sytuacja. Zależy to przede wszystkim od długości życia jednego pacjenta, które to życie będzie zapewne krótkie i bardzo nieszczęśliwe, gdy zostanie skazany na samotny pobyt w wielkim, pustym Szpitalu, za całe towarzystwo mając roboty, które będą go żywić i sprzątać po nim, dopóki nie popsują się na tyle, że same nie będą mogły się już naprawić. Możliwe zatem, że przyjdzie nam opuścić Szpital tylko na kilka miesięcy albo lat.
— W tej sytuacji musimy zadać sobie pytanie, czy życie jednego pacjenta warte jest wszystkich finansowych i emocjonalnych problemów związanych z ewakuacją i przerwą w działalności Szpitala. Czy warte jest trudów i ryzyka, które podjąć będzie musiał personel wraz z pozostałymi pacjentami. Niektórzy z nich, jak skrzelodyszni Chalderczycy albo żyjący w superniskich temperaturach kryształowcy, mogą nie przetrwać ewakuacji, która z konieczności będzie nader pospieszna. Jeśli nie uda się rozwiązać problemu, zostanie jeszcze jedno, bardzo proste rozwiązanie. Z drugiej strony chodzi o coś, co jest także poważnym problemem etycznym, ale tak czy inaczej, wszyscy tu obecni i tak musieli już o tym pomyśleć albo uczynili to właśnie teraz.
O’Mara przerwał na chwilę.
— Zasadnicze pytanie brzmi zatem: czy nie powinniśmy bezzwłocznie dokonać bezbolesnej eutanazji pacjenta Tunneckisa?
Prilicla zatrząsł się od emocjonalnej zamieci, która rozszalała się w pomieszczeniu.
O’Mara spojrzał na niego przepraszająco. Wiedział, że to nie będzie łatwe dla empaty. Lecz, co dziwne, Prilicla bardzo szybko zaczął się uspokajać.
— Przyjacielu O’Mara — powiedział w końcu. — Ani tutaj, ani zapewne w całym Szpitalu nie ma nikogo, kto zaakceptowałby to rozwiązanie.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Zdalnie sterowane nosze przewiozły pacjenta Tunneckisa z pustego oddziału na tę samą salę, która została wykorzystana podczas poprzedniej operacji. Tam został przypasany do stołu i opleciony czujnikami. Podano mu miejscowe znieczulenie, poza tym jednak był i miał pozostać przytomny.
Diagnostycy Conway i Thornnastor oraz starszy lekarz Prilicla, porucznik Braithwaite i sam O’Mara obserwowali go na ekranie odległym o dziesięć poziomów od sali operacyjnej.
To O’Mara odezwał się pierwszy.
— Spróbujemy ci pomóc Tunneckis. Nawet jeśli sam uważasz się za telepatycznie głuchego i niemego, wiemy, że tak nie jest. W każdym razie nie całkiem. Krótko po przybyciu tutaj zacząłeś całkiem bezwiednie nadawać ciągły i niekontrolowany telepatyczny krzyk, krzyk tak głośny i nieprzyjemny, że nasz personel i pacjenci musieli zostać usunięci poza jego zasięg. Dlatego od jakiegoś czasu otaczają cię jedynie zdalnie sterowane roboty.
Tuż obok Conway chrząknął, dając znać, że jego zdaniem O’Mara nazbyt upraszcza sytuację. Naczelny psycholog nie przejął się tym i mówił dalej.
— Skoro możesz krzyczeć telepatycznie, to znaczy, że nie wszystko zapewne jeszcze stracone. Możliwe, że nie potrzeba wiele, abyś mógł posługiwać się telepatią normalnie.
Dlatego też dwaj najlepsi lekarze naszego Szpitala spróbują zajrzeć do twojego mózgu i naprawić to, co tam się popsuło. Nie będziesz czuł żadnego bólu. Ułatwiłbyś im pracę, gdybyś mówił im w trakcie o swoich odczuciach. Tunneckis, czy zgadzasz się na przeprowadzenie operacji i czy pomożesz nam w jej trakcie?
O’Mara wiedział, że operację przeprowadzą i tak, nawet bez współpracy pacjenta, ale zawsze lepiej było pozwolić mu sądzić, że ma coś do powiedzenia w tej sprawie.
— Boję się — powiedział Tunneckis i wydał niski sykliwy dźwięk, który został zignorowany przez translator. — Boję się tego miejsca i tych zimnych, lśniących i tykających maszyn, które robią mi różne rzeczy. I tych wszystkich strasznych istot w Szpitalu, włącznie z tobą. Najbardziej zaś boję się, że będę musiał tak żyć. Proszę, chcę tylko, żeby zniknął wreszcie ten mroczny i nieustanny strach przed wszystkim i wszystkimi.
O’Mara pomyślał o Cerdalu. Gdy widział go ostatnio, doktor był pod wpływem silnych środków uspokajających, ale i tak bełkotał ciągle i płakał, całkiem nad sobą nie panując. Inni, mniej narażeni na kontakt z Tunneckisem, byli w proporcjonalnie lepszym stanie. Mógł powiedzieć, że rozumie problem, bo wszyscy pacjenci czuli dokładnie to samo co Kermianin. Intensywny i bezrozumny strach przed otoczeniem, który przybrał postać maniakalnej ksenofobii. Nie chciał jednak opowiadać tego wszystkiego Tunneckisowi, aby nie wzbudzić w nim poczucia winy.
— Chcemy cię wyleczyć — powiedział. — Chcemy usunąć przyczynę twojego strachu.
Czy nam pomożesz?
Cisza zdawała się trwać o wiele dłużej niż te kilka sekund, które pokazał znajdujący się w pomieszczeniu zegar.
— Tak — rozległo się w końcu.
O’Mara odetchnął głośno i oderwał oczy od ekranu. Braithwaite nic nie mówił, ale wyglądał na ucieszonego. Thornnastor uderzał przednimi stopami o podłogę. Prilicla drżał, a Conway marszczył czoło i przygryzał dolną wargę. O’Mara westchnął ponownie, tym razem ciszej.
— Conway — rzucił oschle. — Znam to zachowanie. Czy myślisz o czymś głupim?
— Byłem zbyt zajęty, aby ci podziękować i zapoznać cię z tym, co ostatnio znaleźliśmy — powiedział pospiesznie Diagnostyk. — To był naprawdę dobry trop, aby raz jeszcze przyjrzeć się przebiegowi wypadku pacjenta. Orligiański oficer medyczny w bazie na Kermie był kiedyś biegłym sądowym i zbadał jak należy miejsce zbrodni, to znaczy wypadku. Zebrał też inne dane, a do poszukiwania śladów wykorzystał mikroskop. Przysłał nam szczegółową analizę metalu wykorzystanego do budowy pojazdu Tunneckisa, dane na temat wyściółki we wnętrzu, farby na karoserii i wszystkiego. Porównał też pojazd pacjenta z innym, niezniszczonym tego samego typu. Potem przeprowadził dokładne badania zdrowego Kermianina, który zgłosił się na ochotnika. Ale to ty wskazałeś nam, gdzie szukać…
— Komplementy na mnie nie działają — przerwał mu ostro O’Mara. — Do rzeczy.
— Rzecz w tym, że na Kermie rzeczywiście nic podobnego nigdy wcześniej się nie zdarzyło, ponieważ ich technologia nie jest jeszcze zbyt zaawansowana. Pojazdy naziemne pojawiły się dopiero niedawno. W tym przypadku zasadniczą przyczyną problemów była wysoka temperatura związana z wyładowaniem elektrycznym, która spowodowała silne rozgrzanie wyściółki w samochodzie. Ta z kolei zaczęła wydzielać trujące opary, które pacjent wciągnął z oddechem. Ostatecznie trafiły również i do mózgu. Te wcześniejsze zmiany skórne na ciele Tunneckisa powstały w reakcji na toksyny. Okazuje się, że mózg również na swój sposób na nie zareagował. Thornnastor przygotował środek, który ma odtruć istotny obszar mózgu. Jestem przekonany, że się uda. W każdym razie powinno. O’Mara spojrzał na niego uważnie.
— Ale masz jakieś wątpliwości?
— Bo to będzie bardzo delikatna robota. Wolałbym przeprowadzić ją bezpośrednio, nie przez zdalne łącza. Zdaję sobie sprawę z ryzyka, ale nie sądzę, aby to długo potrwało. Muszę tam iść.
— I ja też — wtrącili równocześnie Thornnastor i Prilicla.
O’Mara milczał przez chwilę. Zastanawiał się, jak można się czuć, straciwszy wyższe funkcje psychiczne. Zaczynało się od podejrzliwości i strachu przed wszystkimi obcymi, których znało się przecież i lubiło. A potem… Porzucił rozważania i wziął się w garść.
— I ja — powiedział. — Potrzebny będzie ktoś, kto przerwie imprezę, gdyby czas zaczął nam się kończyć. — Spojrzał na Priliclę. — Ale ty nie, mały przyjacielu. Ty będziesz się trzymał na dystans, podlatując tylko co kwadrans, aby sprawdzić, jak się mamy. Wyczujesz problemy znacznie wcześniej niż my. Gdyby dobiegły cię jakiekolwiek silne i nieciekawe emocje, to cokolwiek będziemy gadać, każesz strażnikom wyciągnąć nas stamtąd. Jasne?
— Tak, przyjacielu O’Mara.
Thornnastor tupnął po kolei trzema stopami i spojrzał jednym okiem na Conwaya.
Starszawy Tralthańczyk niezmiennie uważał, że wszyscy muszą widzieć i słyszeć tak samo jak on, jego szept zabrzmiał więc niczym półgłośna aria.
— Nieciekawe emocje… — powiedział. — W przypadku O’Mary i tak nie zauważymy różnicy.
Sala operacyjna sto dwanaście była pod każdym względem gotowa. Zaraz po wejściu Conway, Thornnastor i O’Mara zajęli szybko swoje miejsca. Każdy z instrumentów został wcześniej po dwakroć sprawdzony, stąd od razu, nie marnując ani chwili, mogli wziąć się do pracy.
— Spróbuj się odprężyć, Tunneckis — powiedział O’Mara. — Tym razem będzie łatwiej, bo wiemy już, co i jak. Miejsce nakłucia będzie znieczulone, tak że nic nie poczujesz. Mów mi, gdyby cokolwiek się działo, ale nie denerwuj się. Gotowy?
— Tak — oparł Tunneckis. — Chyba tak.
Raz jeszcze ujrzeli na wielkim ekranie, jak instrumenty Conwaya torują sobie drogę do ucha wewnętrznego i narządu telepatycznego. Pocąc się z wysiłku, Conway poruszał powoli dłońmi w metalizowanych rękawicach. W końcu dotarł do pełnych płynu jamek z krystalicznymi kwiatami, poruszanymi przez turbulencje utworzone przez instrumenty.
Nawet dla O’Mary nie wyglądało to dobrze.
— Co za bałagan — mruknął Conway, potwierdzając tym samym przypuszczenia psychologa. — Podczas pierwszej operacji mylnie uznaliśmy, że analizowany płyn musi mieć prawidłowy skład. Syntetyzując go i podając do wnętrza organu, nie wiedzieliśmy, że był skażony toksynami powstałymi podczas wypadku, związkami metali i produktami spalania plastiku. Thornnastor podał już pacjentowi środek, który przyspieszy samooczyszczenie się organizmu, jednak ten płyn też trzeba usunąć. Nie możemy ot tak, po prostu go zabrać, bo wówczas tkanka może się zapaść albo inaczej uszkodzimy mózg. Musimy zatem równocześnie podać nowy płyn, który będzie stopniowo zastępował stary. Nowy musi zawierać odpowiednie proporcje minerałów, które pozwolą na odbudowę kryształów. Jak widzicie, są tu dwa ich rodzaje…
O’Mara widział, że pierwszy typ tworzyły małe, niewyrosłe i prawie pozbawione koloru kwiaty, które nie wypełniały nawet miseczkowatych receptorów na szczytach łodyg.
Drugie były wielkie, ciemnoczerwone i wylewały się z miseczek niczym bezkształtna czarna kapusta. Przypuszczał, że to one były bezpośrednio odpowiedzialne za panującą w Szpitalu zarazę. I tym razem Conway był skłonny się z nim zgodzić.
— Domyślam się, że te mniejsze to odbiorniki, a większe — nadajniki sygnałów telepatycznych. Od czasu poprzedniej operacji rozrastały się w skażonym środowisku.
Musimy ostrożnie zdjąć je z łodyg i usunąć wraz ze starym płynem. Jak stoimy z czasem? I jak pacjent?
— Pracujecie od półgodziny — powiedział Prilicla, który wleciał właśnie cicho do sali. — Podczas mojej poprzedniej wizyty byliście tak zajęci, że żaden z was mnie nie zauważył, więc odleciałem bez słowa, stwierdziwszy, że nie dzieje się nic niepokojącego.
— Pół godziny? — spytał z niedowierzaniem Conway. — Proszę, jak ten czas leci przy dobrej zabawie.
— Conway! — warknął O’Mara. — To nie była najwłaściwsza uwaga, zwłaszcza że mamy tu przytomnego pacjenta, który może nie podzielać ludzkiego poczucia humoru.
— Nie najwłaściwsza? — spytał z niepokojem Conway. — Zaraziłem się?
— Nie sądzę, przyjacielu Conway — wtrącił się Prilicla. — Twoje emocje naznaczone są obawami, ale mogą one wynikać z troski o pacjenta. Inni czują podobnie, również przyjaciel Tunneckis, ale to całkiem normalne w tych okolicznościach. Stara się jednak panować nad sobą.
— I wiem, co to poczucie humoru, przeprosiny zatem nie są konieczne — odezwał się pacjent.
Conway zaśmiał się krótko i natychmiast wrócił do pracy.
Procedura była powolna i trudna, robota zaś zdawała się ciągnąć bez końca. Conway kruszył po kolei przerośnięte kryształy, które w rzeczywistości nie były oczywiście tak wielkie jak na ekranie, i usuwał je za pomocą miniaturowej ssawy. O’Marze skojarzyła się ona z podwodnym odkurzaczem. Wraz z kryształowymi śmieciami Thornnastor usuwał odmierzone porcje płynu, który był zastępowany równocześnie przez płyn świeży, wolny od toksyn, w którym, wedle ich nadziei, powinny wzrosnąć nowe, zdrowe kwiaty. Toksyczny materiał znikał powoli, ale z każdą chwilą było go coraz mniej. Wydawało się nawet, że na pustych łodyżkach zaczynają się już tworzyć nowe kryształy. Conway był już cały spocony, a Thornnastor nie odrywał wszystkich swoich oczu od instrumentów. Prilicla odwiedził ich jeszcze cztery razy, ale bez żadnych komentarzy. Odezwał się dopiero przy siódmym przelocie.
— Strażnicy czekają w bezpiecznej odległości, ale mogą zjawić się tutaj w ciągu trzech minut. Muszę przypomnieć wam, że przebywacie w bezpośredniej bliskości pacjenta już prawie dwie godziny…
— Nie, do licha! — warknął Conway. — Już niemal gotowe. Nie przerwę teraz.
— Ani ja — zahuczał Thornnastor.
— Odbieram ambiwalentne emocje… — zaczął Prilicla, ale Conway znowu mu przerwał.
— Thornnastor — zawołał. — Gdyby nasz empatyczny przyjaciel wezwał strażników, zablokujesz drzwi swoim ciałem? Nie odważą się szargać najstarszego szpitalnego Diagnostyka, nawet gdyby nasz administrator im to kazał.
— Jasne — mruknął Thornnastor.
— Wasz administrator każe im trzymać się na dystans — powiedział O’Mara.
Conway uniósł brwi i spojrzał na O’Marę z radością. Potem zwrócił oczy na Priliclę.
— Proszę, posłuchaj mnie. Nie obawiam się o nikogo tutaj ani gdziekolwiek. Nie znajduję w sobie śladu ksenofobii… — powiedział, ale jakby bez przekonania. — Chyba żeby moje niedawne zachowanie wobec przyjaciela uznać za coś takiego. Nie sądzę jednak, aby działo się ze mną cokolwiek złego. Jak czuje się pacjent?
— Wiem doskonale, jak się czujesz, przyjacielu Conway. Przyjaciel Tunneckis jest przerażony, zdezorientowany i mocno zagubiony.
— Tunneckis, co się dzieje? — spytał Conway.
— Nie wiem — odparł ze złością pacjent. — W mojej głowie pojawiają się strzępy jakichś obrazów i dźwięków. Całkiem oderwane, ale niewerbalne. Co mi robicie?
— Za długo by trwało, gdyby wszystko teraz wyjaśniać — oparł Conway. — Ale zamierzam to powtórzyć, ile razy tylko będę w stanie — stwierdził, manipulując rękawicami i nie odrywając oczu od ekranu. — Stan pacjenta potwierdza, że zaczynamy do czegoś dochodzić.
— Ja też nie wiem, co się dzieje, przyjacielu Conway — stwierdził Prilicla. — Opierając się na tablicach przeliczeniowych, przy tej bliskości i przy tym czasie ekspozycji wszyscy powinniście wykazywać już zmiany emanacji emocjonalnej oraz zachowania. Jednak poza jednym wypadkiem tych zmian prawie nie ma. Mogę przypisać to jedynie obecności zapisów edukacyjnych, które nosicie w głowach. Jako odwzorowania cudzej pamięci pozostają odporne na obecne wpływy emocjonalne, mogą zatem służyć jako rodzaj mentalnej kotwicy.
Jako Diagnostycy macie ich po kilka, ale to da wam tylko trochę więcej czasu. Ile dokładnie, nie wiem, ponieważ wyczuwam już pewne zmiany. Niebawem będziecie musieli stąd wyjść.
— Ale jeden z nas nie jest Diagnostykiem — powiedział Conway, niezmiennie patrząc na ekran. — Administratorze, dla własnego dobra, proszę natychmiast odejść. Może pan rozmawiać potem z pacjentem przez komunikator i trzymać strażników z dala od nas.
— Nie — odparł O’Mara.
Prilicla jedyny w Szpitalu wiedział, że O’Mara miał umysłowego partnera, mentalną kotwicę zwaną Marrasarah, jednak obiecał kiedyś, że nikomu tego nie wyjawi. Naczelny psycholog pomyślał, że jedna, obdarzona silną wolą Kelgianka powinna chyba w tym przypadku wystarczyć. Prilicla musiał wyczuć jego wątpliwości, ale wyleciał bez słowa.
Było to zdradliwe.
Obserwując pracujących Diagnostyków, starał się bezskutecznie znaleźć dla Tunneckisa jakieś słowa pocieszenia. Pacjent czuł się coraz gorzej, jego strach i narastająca rozpacz wisiały niczym ciemna chmura w powietrzu. O’Mara poczuł nagle silną potrzebę wyjścia z sali. Chociaż przez chwilę pooddychać świeżym powietrzem. Coraz bardziej się zdumiewał, dlaczego tracą tu czas. Ten cały Tunneckis był przecież zwykłą ofiarą wypadku samochodowego. Nikt z jego własnych braci mu nie pomógł, a teraz burzy spokój wszystkich pracowników Szpitala, którzy próbują mu pomóc. Tymczasem trzeba zachować przecież pewne proporcje. Ostatecznie to tylko paskudny i przerośnięty ślimak, na dodatek telepata, który wyjada ludziom mózgi. Powinien się stąd wynieść, wracać do domu. Prosta sprawa, szybka decyzja, on zaś ma uprawnienia, aby zaraz to załatwić. Powie temu zarozumiałemu Conwayowi i asystującemu mu głupiemu słoniowi, że Kermianin za dużo już ich kosztował, i zakończy ten cyrk.
Nagle jednak O’Mara poczuł strach, jakiego nie zaznał w całym swoim życiu. Był nieukierunkowany, prawie nieuchwytny, ale nadzwyczaj intensywny. Towarzyszyła mu rozpacz. Nie chciał podejmować żadnych decyzji ani wydawać poleceń, bo był pewien, że Conway, który zawsze postępował po swojemu, i tak odmówi ich wykonania. Thornnastor zaś złapie go tymi długimi mackami i rozdepcze na miazgę. Chciał już tylko uciekać, ukryć się gdzieś przed wszystkimi. Zejść z oczu tej masie przerażających obcych, wypełniających to straszne miejsce. Nawet Prilicla, taki kruchy i pozornie przyjacielski, był przecież kimś, kto wydzierał mu za pomocą empatii wszystkie sekrety, których nikt nigdy nie powinien znać, i czekał tylko na okazję, aby wyjawić prawdę na jego temat. Jestem do niczego, powiedział sobie gorzko z rozpaczą i strachem, bezużyteczny dla siebie i innych. Ja się tu nie liczę.
Złapał się krawędzi stołu operacyjnego tak mocno, że aż palce mu pobielały.
— Marrasarah, pomóż mi! — wyrzucił z siebie całkiem nieświadom, że nie tyle to powiedział, ile wykrzyczał.
Conway spojrzał na niego wściekle.
— Do cholery, nie wygłupiaj się, O’Mara! Nie hałasuj, to precyzyjna operacja. Kto to jest Marrasarah? Zresztą nieważne. Odsuń się i siedź cicho.
Jakiś niewielki, ale odporny na czarny przypływ strachu i rozpaczy fragment mózgu O’Mary odnotował te słowa i zauważył, że całkiem nie pasowały one do Conwaya.
Widocznie zaraza dosięgła i jego. Nagle Diagnostyk krzyknął jeszcze głośniej niż przed chwilą O’Mara.
— Cholera, moja głowa!
Conway zacisnął zęby i choć skrzywił się z bólu, nie przestawał operować. Potem z wolna się odprężył.
Z jakiegoś powodu strach i rozpacz, które ogarnęły O’Marę, zaczęły słabnąć.
— Co z twoją głową? — spytał psycholog.
— Głębokie, trudne do precyzyjnego zlokalizowania swędzenie między uszami — odparł Conway. — Kiedyś już to czułem, sir — dodał, wracając do cywilizowanego świata. — To Tunneckis próbował porozumieć się z nami telepatycznie. Tylko przez chwilę. Też to czuliście? I odebraliście przekaz?
— Nie — powiedział O’Mara.
— Mnie coś zaswędziało. Tylko nie za uszami, które mam gdzie indziej — oznajmił Thornnastor z precyzją klinicysty. — Towarzyszyły temu jakieś szumy, ale nic artykułowanego. A co powiedział?
Conway spojrzał ponownie na ekran.
— W jednej chwili powiedział bardzo dużo — wyjaśnił. — Potem wam to przekażę. Teraz potrzebujemy jeszcze ze dwudziestu minut, aby dokończyć operację i wycofać sprzęt, ale w razie potrzeby możemy zostać tu nawet cały dzień, nie ryzykując żadnych przykrych skutków. Przez chwilę czułem się bardzo niepewnie, jak ktoś całkiem nieużyteczny, i nikomu nie ufałem. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem. Teraz jednak wszystko wróciło już do normy i nasze kłopoty, wszystkie nasze kłopoty, minęły. Możemy organizować powrót pacjentów na opuszczone poziomy. Tunneckis nie jest już telepatycznie upośledzony i czuje się dobrze.
— Chociaż nie lubię nie zgadzać się z tobą, przyjacielu Conway, tym razem muszę zaprzeczyć — powiedział Prilicla, wlatując do sali i zawisając nad stołem operacyjnym. — Przyjaciel Tunneckis nie czuje się dobrze, lecz emanuje wręcz radością, ulgą i wdzięcznością.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Spotkali się wcześnie następnego dnia w starym gabinecie, bo tylko tam O’Mara czuł się naprawdę swobodnie i tam właśnie chciał się pożegnać. Conway, Thornnastor, Prilicla i wszyscy pracownicy działu zostali porozsadzani na czym tylko się dało. Nieduże wnętrze wydało się jeszcze ciaśniejsze i bardziej zagracone niż zwykle. Conway podszedł to dużego ekranu diagnostycznego i zaczął przedstawiać raport z operacji pacjenta Tunneckisa.
— Za pierwszym razem przyjęliśmy, że jeśli zwiększymy stężenie składników mineralnych w obrębie narządu, przyspieszymy w ten sposób proces zdrowienia. Pobraliśmy więc próbki płynu i kryształów, poddaliśmy je analizie i wprowadziliśmy do środka dużą dawkę tych samych związków, tyle że w większym stężeniu. W ten sposób zwiększyliśmy także stężenie toksyn. Skutkiem było zahamowanie wzrostu białych kryształów, o których wiemy teraz, że są odbiornikami sygnałów telepatycznych, oraz niepohamowany rozrost zdeformowanych kryształów ciemnych, nadajników. W tym stanie wzmacniały znacząco przekaz, ale nie mogły przesyłać artykułowanych myśli, jedynie emocje.
W tym czasie Tunneckis był w złym stanie psychicznym. Lękał się otoczenia i ponurej przyszłości w roli osoby telepatycznie upośledzonej. Cierpiał z powodu głębokiej, klinicznej depresji, która mogła trzymać go już do końca życia. Trudno nam pojąć głębię takiej rozpaczy, niemniej i tak poniekąd została nam przedstawiona. Tunneckis czuł się źle i my razem z nim.
Teraz jednak pacjent dochodzi już do siebie i nie skarży się na samopoczucie. W ciągu kilku sekund, gdy odczuwałem charakterystyczne swędzenie wywołane przez znajdujący się w stanie atrofii ludzki organ telepatyczny, dowiedzieliśmy się sporo o sobie wzajem.
Szczególnie istotny jest w tym przypadku fakt, że telepatia nie pozwala na przekazywanie kłamstw. Fatalny przekaz strachu i rozpaczy, który narastał przez poprzednie dni, zniknął niemal w jednej chwili. Jego efekty będą z wolna słabnąć, aż ustąpią. Pacjent zgodził się pozostać w Szpitalu na okres rekonwalescencji i podobnie jak ja sądzi, że umożliwienie chorym kontaktu z nim może przyspieszyć proces zdrowienia. Pomyślałem, że jako pierwszy powinien skorzystać z tego Cerdal. Był pierwszym i najcięższym przypadkiem, a ponadto jest kandydatem na miejsce administratora i naczelnego psychologa.
— Tak też będzie — powiedział O’Mara. Ale już nie ja się tym zajmę, dodał w myślach.
Conway odszedł od ekranu i przysiadł na skraju melfiańskiego stojaka.
— Dowódca bazy na Kermie zaprosił mnie, abym spędził tam kilka miesięcy.
Powiedział, że skoro mam jakieś pojęcie o sposobie myślenia miejscowych, może to przyczynić się do zmniejszenia liczby problemów ekip kontaktowych. Ja zaś miałbym szansę zebrać więcej informacji o kermiańskiej medycynie do wykorzystania w Szpitalu, gdyby kiedyś było to potrzebne z innym, miejmy nadzieję, lżejszym przypadkiem. Może zanim wrócę, podejmiesz już decyzję i wszyscy będziemy mówić do Cerdala „sir”.
— Nie, z dwóch powodów — odezwał się O’Mara. — Doktor Cerdal pragnie pozostać w Szpitalu, ale wycofał swoją kandydaturę na stanowisko administratora, ja zaś już zdecydowałem. W tej sytuacji zamierzam opuścić Szpital pierwszym nadarzającym się statkiem.
Conway był tak zdumiony, że omal nie spadł z melfiańskiego siedziska. Thornnastor zahuczał niczym pełen ciekawości rożek mgłowy. Prilicla zadrżał lekko, a personel działu wyraził na różne sposoby swoje zaskoczenie. O’Mara odchrząknął uroczyście.
— To nie była łatwa decyzja — powiedział, patrząc na Ojczulka Liorena i na Cha Thrat. — Od początku wiedziałem jednak, że będę musiał ją podjąć. To pierwszy i zapewne ostatni raz, kiedy powiem wam coś miłego, ale taki ton z trudem przechodzi mi przez gardło. Muszę jednak przyznać, że mam, to znaczy miałem, wyjątkowo udany zespół. Jesteście pracowici, oddani sprawie i staranni. Potraficie adaptować się do wymogów chwili i nie brak wam wyobraźni. — Spojrzał znacząco na Braithwaite’a. — A ty wykazałeś się ostatnio tymi cechami w większym stopniu niż inni. Wszyscy troje macie wykształcenie medyczne, które wymagane jest na tym stanowisku, i wszyscy, bez wyjątku, moglibyście je objąć. Czasem zdarza się, że ktoś prawdziwie oddany swojemu zawodowi, kto znalazł cel w życiu, nie chce jakiejś pracy, chociaż mógłby ją wykonywać. Dotyczy to zwłaszcza mojego następcy, który uzna wybór za zaszczyt, ale nie przejaw życzliwości. Ale trudno. W tym przypadku będę nalegał.
— Moje gratulacje, administratorze Braithwaite.
Cha Thrat i Ojczulek dali znać na swoje sposoby, że pochwalają decyzję. Prilicla zaświergotał, Conway zaklaskał, a Thornnastor zatupał, dość jednak cicho jak na Tralthańczyka. Conway wstał nagle i pospieszył do Braithwaite’a z wyciągniętą ręką.
— Powodzenia, administratorze — powiedział. — Po tym, jak rozwiązał pan problem Tunneckisa, naprawdę pan na to zasłużył — dodał ze śmiechem. — Niemniej potrwa trochę, zanim przyzwyczaimy się do naczelnego psychologa o nieco odmiennych manierach.
— Sir, powiedział pan, że chce zaraz wyjeżdżać — odezwał się po raz pierwszy Ojczulek.
— Szpital był przez lata pana życiem. Chyba nikt nie pamięta go bez pana. Zastanawiamy się teraz wszyscy, co zamierza pan zrobić z resztą tego życia?
— Mam pewne plany — odparł poważnie O’Mara. — Obejmują dalszą pracę zawodową oraz długie i szczęśliwe życie.
— Ależ sir — powiedział Conway. — Nie musisz chyba koniecznie znikać już teraz, zaraz?
Braithwaite będzie potrzebował kilku tygodni na wdrożenie się do obowiązków. Może nawet paru miesięcy. Ty zaś musisz przywyknąć do nicnierobienia. Może nawet nie uda ci się zerwać wszystkich więzi łączących cię ze Szpitalem. Od czasu do czasu trafiają nam się też niemedyczne problemy. Możesz się okazać potrzebny jako konsultant. Nie kręć tak głową.
Poza tym musimy nieco pozmieniać grafiki dyżurów, aby móc wydać porządne przyjęcie pożegnalne.
— Nie — powiedział stanowczo O’Mara. — Nie będzie żadnego okresu przejściowego. W tej pracy najlepiej jest rzucić delikwenta od razu na głęboką wodę. Nie będzie też delegacji i konsultacji, a przede wszystkim, nie będzie długich i kłopotliwych pożegnań, nawet jeśli ktoś je lubi. Prilicla zna moje odczucia w tej sprawie. Nalegam. Dziękuję, ale nie.
Braithwaite odchrząknął znacząco. Uprzejmie, ale autorytatywnie.
— Nie jestem empatą, jak doktor Prilicla, ale wiem, co myślą o panu wszyscy, którzy tu pracują. Tym razem to ja nalegam. Pański wyjazd opóźni się o kilka dni, ponieważ żaden statek nie może wziąć pana na pokład bez mojej wiedzy i zgody. Znajdzie się więc czas na przyjęcie pożegnalne, które wszyscy dobrze zapamiętamy. To jest pierwsze moje polecenie służbowe jako nowego administratora Szpitala — dokończył Braithwaite.
ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Ostatecznie pozwolono mu wsiąść na zaopatrzeniowy statek Korpusu Cranthor, który regularnie odwiedzał Szpital. Miał tralthańską załogę i jedną kabinę pasażerską dostosowaną dla ziemskiego typu DBDG. Nawet ci członkowie załogi, którzy go jeszcze nie spotkali, też wiedzieli, kim jest i kim był, i pełni dobrych chęci zaczęli przygotowywać zaraz po starcie kolejną, tym razem pokładową imprezę pożegnalną. Powiedział im, że musi jeszcze odpocząć po poprzedniej i naprawdę potrzebuje teraz odrobiny spokoju i samotności. Tak naprawdę chciał ujrzeć wielki spektakl odlotu z malejącym powoli, wielokolorowym klejnotem Szpitala zawieszonym w próżni. Uświadomił sobie, że widzi go po raz ostatni, i przypomniał sobie ten czas, gdy był członkiem brygady roboczej składającej puste elementy konstrukcji. I te niezwykłe zdarzenia, które miały wtedy miejsce, oraz ludzi napotkanych po drodze, od wtedy aż do teraz. I jeszcze krótkie spotkanie, na którym zrezygnował ze stanowiska, oraz o wiele dłuższe pożegnanie.
Przyjęcie trwało trzy dni i dwie noce, ponieważ istoty, które chciały wziąć w nim udział, miały różny rozkład dyżurów i nie mogły zjawić się wszystkie jednocześnie. Nie rozumiał, skąd to zamieszanie, skoro tradycyjnie był serdecznie nielubiany, nawet wtedy gdy dobrze wykonywał swoją pracę. Jednak to, co usłyszał od młodszego i starszego personelu rekrutującego się spośród najróżniejszych gatunków, przyprawiło go o wstrząs, który omal nie rozbił w pył jego słynnej samokontroli. Był szanowany o wiele bardziej, niż mógł to sobie wyobrażać, i chociaż nikt nie powiedział mu wprost, jakoby go lubił czy tym bardziej kochał, intensywność i różnorodność okazywania owych negatywnych podobno uczuć mogła przyprawić o zawrót głowy.
Uznał ostatecznie, że skoro miłość pokrewna jest nienawiści, widać musieli tu bardzo go nienawidzić, nawet jeśli w naprawdę szczególny sposób.
Nie schodził z pokładu Cranthora podczas postojów przeładunkowych w portach Tralthy i Orligii i wysiadł dopiero na Nidii, bo stamtąd statek wracał już do Szpitala. Lata wprawy uczyniły zeń eksperta w łapaniu połączeń i przesiadkach. Chociaż jako emerytowany oficer Korpusu i były administrator Szpitala Kosmicznego nadal mógł korzystać z darmowych przelotów, zaoszczędził przez lata dość, aby samemu wykupić bilet, co pozwoliłoby mu zachować anonimowość. Tym razem nie było to jednak konieczne. Statek wycieczkowy Korallan, znacznie większy, bardziej luksusowy i zapewne mniej zawodny niż stary Kreskhallar, stał już w porcie Retlinu i miał odlecieć dopiero za trzy dni, gdy jego pasażerowie nacieszą się widokami Nidii. O’Mara znał Retlin z poprzednich podróży, ale wykorzystał ten czas na zakupy i przypomnienie sobie ciasnoty tutejszych budynków i wątpliwego komfortu przejażdżek środkami komunikacji publicznej, w których musiał składać się niemal we dwoje.
Pierwszego wieczoru po starcie odkrył, że w wielogatunkowej jadalni zasiada przy stołach także siedmioro Ziemian, trzy kobiety i czworo mężczyzn, wszyscy młodzi. Dostał miejsce u szczytu ich stołu, ale nie włączał się za bardzo do konwersacji. W odróżnieniu od tamtego pierwszego rejsu, nie był jedynym mężczyzną na pokładzie i nie miał zamiaru wdawać się w żaden romans. Jego życie i bez tego było dość skomplikowane.
Wysiadł w głównym porcie Kelgii, skąd podjechał wynajętym pojazdem do stolicy.
Kierowca przywykł do Ziemian i wielu innych dziwnych stworzeń, które wciskały mu się do wozu. Całkiem uprzejmie, jak na Kelgianina, opisywał mijane miejsca i ciekawostki architektoniczne, nieświadom, że O’Mara jechał tą drogą wiele razy i świetnie ją znał.
Niemniej i tak nie mógł powstrzymać się od spojrzenia na największy, wielogatunkowy szpital Kelgii, którego białe i świetnie wkomponowane w krajobraz budynki tworzyły jakby osobne miasteczko.
Chociaż nigdy tam nie był, znał każdy jego zakamarek dzięki zapisowi, który nosił w głowie. Jego partnerka odbywała staż, a potem pracowała w tym szpitalu.
Kledenth czekał na niego przed wejściem do swojego domu. Jego sierść burzyła się z radości i niecierpliwości, gdy O’Mara płacił kierowcy. Potem przeciągnął się, aby rozprostować zdrętwiałe mięśnie, a Kelgianin wskazał mu własny, większy i znacznie wygodniejszy pojazd, który zaparkował kilka metrów dalej.
— Musiałem pociągnąć za kilka sznurków, jak to mawiacie, ale dostałem go — powiedział. — Wszystko, co chciałeś, jest już w środku. Pewnie spieszy ci się teraz, aby tego użyć?
— Owszem, bardzo tego chcę, ale spieszyć się nie będę — odparł O’Mara. — Tym razem to nie urlop. Nie muszę wracać do Szpitala i mam nadzieję zostać tu na dobre. Będzie dużo czasu na rozmowy i spotkania z tobą i twoją rodziną i wreszcie będę mógł podziękować wam za wszystko, co zrobiliście dla nas przez te lata. Dług za uratowanie ci futra na Kreskhallarze został już dawno spłacony, i to z nawiązką.
— Widzisz, jak faluje? — spytał Kledenth. — Czy mimo mojego wieku nadal nie jest piękne? A mogło być inaczej. Moje udane życie, kariera po tamtym wypadku, moja partnerka i dzieci, wszystko to zaistniało dzięki twojej niesubordynacji, wiedzy i talentom tamtej Ziemianki. Tego długu nigdy nie spłacę. Ale myślę, że zaczynasz jedną z tych niepotrzebnych ziemskich dyskusji, wsiadaj więc do mojego pojazdu i przestań tracić czas na uprzejmości, których i tak nigdy naprawdę nie docenię.
Samochód nabrał szybkości i dom Kledentha zniknął w tyle.
— Jak się miewa istota Joan? — spytał Kelgianin.
— Gratuluje ci narodzin najmłodszego wnuka — odparł O’Mara. Pisze, że wszystko w porządku. Nie znalazłem między wierszami żadnego śladu, aby cokolwiek złego działo się między nią i jej towarzyszem życia oraz dwoma dorosłymi potomkami. Jak wy to mówicie, kilka jej ostatnich listów pokazuje radosną sierść.
Przejechali ponad milę, zanim Kledenth znowu się odezwał.
— Osobiście jest dla mnie raczej odstręczająca wizualnie, ale gdy pokazałem jej fotografie zrobione jeszcze na pokładzie pewnej Ziemiance, która była tu w interesach, powiedziała mi, że Joan to szałowa babka i że miałeś wielkie szczęście. Dlaczego nie pociągnąłeś tej znajomości zamiast…
— Wiesz dlaczego.
— Wiem, ale i tak sądzę, że jesteś szalony.
O’Mara uśmiechnął się.
— Jestem psychologiem.
— I to bardzo dobrym — powiedział Kledenth. — To też wiem. Ale już jesteśmy. Nie pójdę z tobą, bo nie czuję się tu dobrze. To miejsce przypomina mi, co mogło się ze mną stać.
Ustronie było wielką rezydencją otoczoną przez łąki i ogrody. Jego mieszkańcy kryli się wśród gęstego i wonnego listowia, nie narażając nikogo z zewnątrz na stresujący widok.
O’Mara otworzył bramę własnym kluczem. Ruszył powoli w stronę domu, w jednej ręce niosąc walizkę, kontener ze sprzętem w drugiej. Rozpoznawał niektóre postaci przechadzające się wśród klombów albo wylegujące na trawie niczym futrzane znaki zapytania. Dawno już nauczył się odróżniać Kelgian. Pozdrawiał ich, przechodząc. Ci, którzy byli w lepszej kondycji, odpowiadali.
W domu wspiął się po niskich stopniach do swojego pokoju, który wyglądał dokładnie tak samo jak rok wcześniej, gdy stąd wyjeżdżał. Tyle że teraz było posprzątane, a na jego ulubionych obrazkach gospodyni uwiesiła pęki wonnych ziół. Oboje wiedzieli, że porządek był stanem tymczasowym. Rzucił bagaż na wąskie łóżko, ale schodząc na dół, do jej gabinetu, wziął ze sobą kontener.
W całej rezydencji był jedyną osobą, która tak chodziła, nie zdziwił się więc, że czekała już na niego, wpatrzona w drzwi. Odstawił kontener na stół i opierając na nim jedną dłoń, obrócił się, aby na nią spojrzeć. Cisza przedłużała się. Kto inny pewnie by się głośno przywitał albo spytał o podróż czy inaczej rozładował sytuację, ale Kelgianie nie bawili się w podobne konwenanse.
— Wypakowanie i montaż zajmą kilka minut — powiedział. — Potem będzie gotowy do użytku. Zgodzisz się?
— Nie wiem — odparła Marrasarah. Niewielkie obszary jej futra zachowały ruchliwość i zjeżyły się teraz, wyrażając niezdecydowanie.
— Miałaś cały rok, żeby się nad tym zastanowić — powiedział cicho O’Mara. — Ale teraz, gdy zerwałem wszystkie kontakty zawodowe ze Szpitalem i zamierzam zostać na resztę naszego życia na Kelgii, możesz się pozastanawiać jeszcze trochę. W czym problem?
Pamiętaj, znam cię równie dobrze jak ty sama.
— Znasz mój umysł z czasu, gdy dokonałam zapisu — odparła Marrasarah. — Od tamtej pory wiele się zmieniło. Na lepsze. Tylko i wyłącznie dzięki twojej terapii i niewyczerpanej cierpliwości do mnie. Poza tym, co mogę wyczytać z twoich słów, gestów i czynów, nic naprawdę o tobie nie wiem. Ale może to powinno wystarczyć.
— Mnie to nie wystarcza — powiedział O’Mara, wskazując na kontener. — Jeszcze w Szpitalu przekonałem Priliclę, jedyną istotę z zewnątrz, która o nas wie, aby sporządził zapis mojego umysłu. Mam go ze sobą. Mogę mówić ci o moich uczuciach, opisywać je słowami, ale nie mam sierści, aby przekazać ci ich głębię i to, dlaczego przetrwały przez tyle lat. Za kilka minut możesz to wszystko wiedzieć.
— Boję się wiedzieć wszystko.
Czekał, u niej zaś nawet martwe obszary futra zdawały się poruszać targane emocjami.
Do kobiety jego własnego gatunku mógłby podejść, mógłby położyć jej dłoń na ramieniu, aby dodać odwagi, zachęcić. Ale nie tutaj.
Przez trzydzieści parę lat, od kiedy została jego pacjentką i więcej niż przyjaciółką, nigdy nie doszło między nimi do kontaktu fizycznego.
— Wiesz o mnie wszystko, bo nosisz mój zapis, ale zapominasz, że to już nie jest ten sam umysł — powiedziała w końcu. — Ty też się zmieniłeś. Z powodów, które opisałeś mi słowami, ale których nadal nie rozumiem, podjąłeś się leczenia mojego przypadku. Mówisz, że nie zrobiłeś tego z litości nad moim kalectwem, ale ponieważ zafascynowała cię moja osobowość. No i zafrapował problem, który we mnie tkwił. Jego rozwiązywanie pochłonęło cię tak bardzo, że poświęciłeś na to wszystkie urlopy, poza tym pierwszym, kiedy ty i ziemska kobieta Joan uratowaliście futro Kledentha…
— To więcej, znacznie więcej niż fascynacja — wtrącił O’Mara.
— Nie przerywaj mi — rzuciła. — Nie mogę kłamać, ale tę prawdę niełatwo jest mi wyrazić. Rozwiązałeś mój problem. Nie poprzez dokonanie cudu medycznego, ale doprowadzając do ładu tę ruinę psychiczną, którą byłam z początku. Cierpliwą pracą podsunąłeś mi powód do życia. Tak jak i innym tutaj obecnym. Do życia, a nie pełnej bólu i obrzydzenia wobec własnej osoby wegetacji z dala od przyjaciół i rodziny. Wegetacji ciągnącej się aż do śmierci.
Najpierw zaszantażowałeś moralnie Kledentha, aby odszukał poprzez szpital, gdzie właściwie mieści się Ustronie — powiedziała, a żywe włosy zafalowały, poruszone wspomnieniami. — Potem rozmawiałeś. Rozmawiałeś i rozmawiałeś. Z początku było ciężko.
Samo przypominanie mi dawnej świetności i wielkich perspektyw zawodowych jawiło mi się jako okrutne. Ty jednak twierdziłeś, że mimo zdeformowanego ciała mój umysł nadal może mieć przed sobą udaną przyszłość, bo to nie zależy od kontaktu wzrokowego ani społecznych interakcji z moimi zdrowymi kolegami. Z upływem lat zmieniłeś to miejsce, nie zdradzając nikomu z zewnątrz swojej roli. Martwi ożyli. Ustronie przestało być schroniskiem dla wyrzutków, o których nikt nie chciał pamiętać. Stopniowo przekształciło się w punkt konsultacyjny, wykorzystujący umiejętności ozdrowieńców, specjalistów z wielu, bardzo wielu dziedzin. Zaczęliśmy świadczyć różne usługi i liczba zleceń stale rosła. Wszystkie nasze urządzenia łączności mają naturalnie zablokowane kanały wideo, aby nikt się nie dowiedział, jak wyglądają nasi eksperci, ale klienci już do tego przywykli. Nie wiem, jakie terapie zastosowałeś u innych. Nie są lekarzami i medycyna ich nie interesuje. Ze mną rozmawiałeś jednak stale tylko o Szpitalu Kosmicznym.
Opisywałeś niezwykłe i groźne zdarzenia, do jakich tam doszło. Dziwne istoty, które tam pracowały, i inne, jeszcze bardziej osobliwe, które leczono. Stawianie czoła problemom i genialne pomysły, które zdawały się tam być codziennością. Personel i pacjentów przedstawiałeś mi z punktu widzenia uzdolnionego i oddanego pracy w Szpitalu psychologa, ale zdarzenia i przypadki medyczne opisywałeś tak, jak może robić to jedynie ktoś dzielący mój umysł. Na początku chciałam umrzeć i porzucić to okaleczone ciało. Zamiast tego zaczęłam liczyć dni do twego przyjazdu, aby usłyszeć więcej o twoim życiu. A teraz chcesz, abym w pełni je podzieliła, przyjmując zapis twojego umysłu. I sama przekonała się, co do mnie czujesz. Pochlebia mi ta propozycja, ale nie wiem, czy chcę posiąść całą tę wiedzę i poznać wszystkie, nawet najgłębiej skryte sekrety i niewypowiedziane myśli psychologa O’Mary. Boję się.
O’Mara starał się nie patrzeć na te kilka budzących litość strzępków żywej sierści, które odbijały jej strach. Wprawdzie nie mogło to przekreślić ich wspólnej przyszłości ani jego uczucia do niej, zaczynał się jednak obawiać, że Marrasarah odrzuci podarunek, który mógł pozwolić jej go zrozumieć bez jakiegokolwiek pośrednictwa, bez przekłamań, dogłębnie i w pełni.
— Czego? — spytał cicho.
— Znam cię poprzez twoje słowa i działania — odparła. — Uzdrawiające słowa i działania, które zajęły wiele lat. Teraz jednak dajesz mi szansę poznania myśli, które kryły się za tymi słowami i działaniami, i tego się boję. Boję się, że odkryję niedoskonałość czy jakieś samolubne cienie w kimś, kogo od dawna szanuję, podziwiam i darzę głębokim uczuciem.
Albo że odnajdę w tobie jakąś anomalię, którą dotąd bezwiednie przede mną ukrywałeś. Boję się rozczarowania.
O’Mara uśmiechnął się. Wiedział, że przez lata nauczyła się odczytywać ludzką mimikę. Spróbował uporządkować myśli. Czekał na tę chwilę od dnia, kiedy nielegalnie przyjął zapis Marrasarah, aby pomóc młodemu Thornnastorowi, i też się lękał. Lękał się rozczarowania odmową.
— Moje słowa i działania wobec ciebie były dyktowane wymogami terapii kogoś, kto został fizycznie okaleczony i nabawił się przez to zaburzeń emocjonalnych. Byłaś wymagającą pacjentką, bo przez lata odmawiałaś sobie prawa do leczenia i w ogóle nie widziałaś siebie w roli pacjenta. O tyle przyznaję się do samolubności i niedoskonałości. O podziwie czy szacunku nawet nie ma co mówić. Żaden psycholog w całej Federacji nie uznałby mnie za normalnego, skoro zależy mi na twoim uczuciu i nie tylko.
W ciągu kilku godzin po przyjęciu twojego zapisu poczułem, że jesteś mi bardzo bliska. To była miłość od pierwszego spotkania. Nie miała nic wspólnego z miłością fizyczną, seksualnym zauroczeniem. Gdyby miała, to faktycznie byłoby anormalne. Kochałem i kocham osobowość Marrasarah, która uczyła się wytrwale i ciężko pracowała, aby wybić się w dziedzinie, która nawet na oświeconej Kelgii jest zawodem typowo męskim. Kochałem twoją gotowość do pomagania kolegom na studiach, to, jak podchodziłaś do najtrudniejszych pacjentów, a nawet innych lekarzy, którym zdarzały się zawodowe czy osobiste problemy. Im trudniej było, tym bardziej się starałaś. Mimo młodego wieku, gdy przekazałaś zapis, byłaś już szeroko znana i szanowana. Kochano cię, bo zawsze matkowałaś każdemu potrzebującemu. Gdybym spotkał taką ziemską kobietę, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej i na pewno byłoby szczęśliwsze. Jednak spotkałem ciebie. Stałaś się częścią mnie. Nie sądziłem, że cokolwiek może mi sprawić taką radość.
Od tamtej pory — powiedział pospiesznie, gdy chciała się już odezwać — twoje doświadczenie pomagało mi w pracy. Pozwalało lepiej rozumieć pacjentów i ogólnie chroniło moją psyche przed stresem. Zwłaszcza podczas mojej ostatniej historii z Tunneckisem, o którym ci jeszcze nie opowiadałem. Jednak zanim jeszcze zrozumiałem, jak bardzo mi pomagasz, poczułem złość na okrutny los i ten wypadek, który zakończył twoją obiecującą karierę. Spróbowałem więc czegoś, co poważne źródła cytowane w komputerze bibliotecznym uznają za niemożliwe. Spróbowałem odbudować ten piękny i błyskotliwy umysł. Połowa życia nam na tym zeszła. Powiedziałem nam, bo pomogłaś mi, trzymając w ryzach złość i przeciwstawiając się rozpaczy, które pchały cię ku wcześniejszemu zakończeniu życia. Jestem ci za to wdzięczny, bo nie zniósłbym twojego odejścia, chociaż twój umysł pozostałby ze mną do końca życia.
Wiele razy, gdy opowiadałem ci o Szpitalu, starałem się też przekazać ci coś o sobie.
Zawsze w ubogich i nieadekwatnych słowach. Ale teraz, jeśli się zgodzisz, poznasz o mnie całą prawdę. Mam wady i ukryte lęki, wywodzące się jeszcze z dzieciństwa fobie, nie zawsze warte pochwały przyzwyczajenia. Kiepsko się socjalizuję. To też poznasz. Może się okazać, że nie zdołasz przyjąć tego bagażu, uznasz go za przerażający czy odstręczający. Gdyby tak się stało, wymażę taśmę w ciągu kilku minut. Dlatego ostrzegam. To bliskość o wiele pełniejsza niż w przypadku aktu fizycznej miłości dwojga istot. Prawdziwy związek umysłów. Tak cię poznałem i zawsze taka dla mnie będziesz, Marrasarah. I chciałbym, abyś i ty poznała mnie. Zgódź się, proszę. Czy potrzebujesz więcej czasu do namysłu?
— Nie — odpowiedziała.
Bez wahania położyła się na kanapie obok stołu i kontenera ze sprzętem. O’Mara w milczeniu przygotował urządzenie, sprawdził dwa razy każde łącze i wykalibrował całość na transfer ziemskiego zapisu do kelgiańskiego umysłu. Nadal nie ufając swoim słowom, nałożył jej siatkowy hełm na głowę i włączył sprzęt. Kilka minut później zdjął hełm. Z żywą nadzieją, że to pierwszy i ostatni kontakt fizyczny między nimi. Gdyby miało dojść do drugiego, to jedynie w trakcie wymazywania zapisu. Jednak ona na razie tylko patrzyła na niego, a żywe pasma jej sierści falowały rytmicznie i powoli. O’Mara wytrzymał, jak długo mógł.
— Jakieś problemy? — spytał w końcu. — Dobrze się czujesz? Chcesz wymazania?
— Nie, tak i nie — odparła. — Znam cię! Znam cię, O’Mara. Ciebie i wszystko, czego kiedykolwiek doświadczyłeś. I to, co pomyślałeś o sobie i o innych w twoim życiu, zwłaszcza o mnie. Twój umysł umościł się we mnie wygodnie i chcę, aby tak zostało do dnia mojej śmierci. Ale jest coś, czego i tak nigdy w tobie nie zrozumiem.
— Co? — spytał O’Mara, czując zalewającą go falę szczęścia, którą zmącił nagle cień niepewności. — Powinnaś wiedzieć i rozumieć dokładnie wszystko. O czym mówisz?
— Nie rozumiem, mój umysłowy partnerze, jakim cudem jesteś w stanie utrzymać równowagę na dwóch nogach.
Комментарии к книге «Szlifierz umysłów», Джеймс Уайт
Всего 0 комментариев