Andrzej Drzewiński, Mirosław P. Jabłoński Stało się jutro
Prawda o przyjacielu – Andrzej Drzewiński
Serwetka spadała ociężale, lekko wirując. Jeszcze moment i znikła pod koją. Bert śledził ją, a gdy wzrok napotkał krawędź pościeli, złożył policzek na podgłówku. Było mu gorąco. Od wczoraj trawiła go gorączka. Zastawiono na niego pułapkę, która miała zabić, ale tylko go unieszkodliwiła. Na myśl o tym palce kurczowo ścisnęły materiał.
– Uspokój się, musisz myśleć – perswadował sobie. Wzrok padł na cyfry świecące pod sufitem. Usztywnił się, świadom, że tamten zaraz przyjdzie. Był punktualny jak zegarek, cholerny pedant. Przychodził do niego co godzinę. Tak samo regularnie jak wtedy, gdy pracowali razem. Ciekawe – pomyślał – jak ta praca jest mi teraz obojętna. Myśl o tym była dziwna, że każde wspomnienie, które przywoływał z pamięci, w mniejszym bądź w większym stopniu kojarzyło mu się z doświadczeniami. Pamiętał przecież, że problemem cząstek Lambo zajął się już na studiach. Pierwsze prace z zakresu fizyki jądra czy późniejsza teoria cząstek pierwotnych poświęcone były tym hipotetycznym składnikom materii. Dla nich też przyleciał tutaj, do samotnej bazy księżycowej położonej, jak to się mówi, gdzie diabeł mówi "dobranoc". Swoją drogą nie miał pojęcia, co diabeł może porabiać na Księżycu. Niemniej warunki były idealne. Świetna aparatura, pozostawiona w spadku po rozwiązanej niedawno fundacji "Polex", nie miała równej sobie. Niestety! Los nie przepuścił okazji, aby z niego zadrwić, umieszczając w bazie docenta Olafa Bote. Przysłała go Komisja Nauki twierdząc, że ma równie znaczne osiągnięcia w dziedzinie cząstek pierwotnych jak Bert. Osiągnięcia! Dobre sobie. Nawet teraz, gdy o tym pomyślał, uśmiechnął się szyderczo. Ponury ignorant, a nie naukowiec, jak go zawsze określał. Miał z nim kiedyś na kongresie w Chicago przykrą polemikę, po której uświadomił sobie niechęć do tego człowieka. Niestety Bert również był uzależniony od Komisji Nauki i osobiste animozje nie miały najmniejszego znaczenia.
Pracę w bazie rozpoczął od dokładnego wytyczenia harmonogramu tak, by jak najmniej czasu spędzali razem. Na dobrą sprawę, poza porami posiłków i zmian na posterunku w laboratorium, wcale się nie widywali.
Z początku Olaf próbował się buntować, ale Bert grzecznie, aczkolwiek stanowczo dał do zrozumienia, że nie życzy sobie nawet wspólnych rozmów. Już po tygodniu na stacji pracowało dwóch zupełnie obcych sobie ludzi. Jedynie kiedy ci z Centrum przywozili co miesiąc żywność i tlen, Bert łagodniał i jakby zapominał o niechęciach. Robił to trochę świadomie, chcąc mieć alibi, gdyby przypadkiem Olafowi przyszło do głowy złożyć raport w Komisji. Mijały dni i tygodnie; monotonnie i nudnie. Do momentu idy na jednym ze zdjęć ujrzeli białą, rozgałęzioną na końcu ścieżkę, będącą bez wątpienia śladem cząstki Lambo. Było to właśnie wczoraj, dwie godziny przed wybuchem.
Szmer rozsuwanych drzwi przerwał rozmyślania. Kątem oka dostrzegł sylwetkę Olafa, ale nie zdobył się na uniesienie głowy. Przymknął powieki. Chwila ciszy i już czuł jego obecność przy sobie. Pewnie się wahał, co powiedzieć, i to sprawiało Bertowi spore zadowolenie. Dotknięcie, które poczuł na ramieniu, uderzyło jak impuls prądu. Nie spodziewał się tego i zaskoczony otworzył oczy. Twarz Olafa była blada i niestarannie ogolona. Tylko oczy błyszczały…
– Cześć, Bert – usłyszał. – Zdaje mi się, że lepiej wyglądasz.
– Masz rację – chrypnął wysuszonym gardłem. – Zdaje ci się.
Czoło Olafa, zwykle gładkie, pokryły zmarszczki. Cóż, spalił kolejne podejście.
Bert poczuł lekkie zażenowanie.
– To nieważne – głos jego miał być łagodny. – Co wywnioskowało Centrum z moich analiz?
– Centrum? – Olaf jakby się zdziwił, ale zaraz odpowiedział normalnie. – Mówią, że do jutra możesz kurować się tutaj. Podali przepis na specyfik, który postawi cię na nogi. Właśnie teraz go syntezuję – machnął ręką w kierunku, gdzie było laboratorium chemiczne.
– A co powiedzieli o tym, czym mnie od wczoraj szpikujesz? – przerwał lekko podnosząc głos.
– Pochwalili i kazali podawać dalej. Jutro, jak przylecą z nowym zbiornikiem, zabiorą cię w drodze powrotnej. Zresztą, jak wiesz, miałem kurs medyczny i możesz mi zaufać – mówiąc mrugał, jakby coś mu wpadło do oka. Bert nie patrzył teraz na Olafa, tylko na ścianę za jego plecami wiedząc, że tamtego to denerwuje. Starał się jednocześnie nie okazywać, jak przeszkadza ta ciężkość w żołądku i kłujący ból głowy, który się właśnie pojawił. Po chwili uderzył w najsłabsze, jak sądził, miejsce.
– Stwierdziłeś już, co było przyczyną wybuchu zbiornika? – spytał, przeciągając sylaby w słowie "przyczyna".
– Nie wiem. – Sądzę, że przedziwnym zrządzeniem losu mikrometeoryt przebił pancerz, wywołując przy tym iskrzenie, co przy ciśnieniu mieszanki musiało wywołać eksplozję.
– To jest praktycznie niemożliwe! – krzyknął Bert.
– Wiem – odparł Olaf. – Ale w końcu coś musiało być przyczyną.
To, że chciałeś mnie utłuc, zazdrosny gnoju! – chciał zawołać, ale skończyło się na słowach:
– Nieważne. Rób zastrzyk.
Olaf uczynił ruch, jakby chciał uścisnąć mu ramię, ale powstrzymał się.
– Szkoda, że akurat wtedy musiałeś przechodzić tym korytarzem.
– Tak – potwierdził Bert, patrząc mu w oczy. – Wielka szkoda!
Olaf wygładził dłonią nie istniejące fałdy rękawa i podszedł do stoliczka z medykamentami. Wyjął wstrzykacz i pudełeczko z ampułką. Gdy przelewał do wstrzykacza płyn, co przy tej grawitacji jest zawsze utrudnione, opakowanie położone uprzednio na krawędzi szafki upadło na podłogę. Bert nie omieszkał tego zauważyć.
W przeciwieństwie do niedawna jeszcze używanych strzykawek wstrzykacz był bezbolesny, tak że poza dotknięciem zimnego metalu nic nie poczuł. W chwili gdy Olaf chciał przykryć go kocem, wstrzymał jego rękę.
– Chyba zwariuję, jeśli się okaże, że nigdy nie będę mógł chodzić – powiedział głośno przełykając ślinę.
Usta Olafa drgnęły, lecz Bert go ubiegł.
– Chcesz powiedzieć, że taki paraliż jest tylko okresowy.
– Tak. Właśnie to chciałem powiedzieć – głos był dobitny, lecz Bert nie zdążył odpowiedzieć, gdyż tamten wyszedł. Wyprostował się i odetchnął głębiej. Przez moment poczuł w nosie zapach wczorajszego podmuchu. Wiedział, że przyczyną desperackiego kroku Olafa była zazdrość. Nie miał on najmniejszej ochoty dzielić się z kimkolwiek sławą odkrywcy. Jednocześnie Bert czuł, że teraz już mu nic nie grozi. Tak jakby tamten cały zapas swej minimalnej odwagi wyczerpał wtedy, gdy chciał go wysadzić w powietrze, a konkretniej w powietrzu ze zbiornika. Uśmiechnął się sarkastycznie z tej gry słów. Nagle coś sobie przypomniał i uniósł się na łokciu, aby to sprawdzić. Opakowanie leżało obok ściany; zmrużył oczy, ale z tej odległości nie był w stanie czegokolwiek odczytać. Łokciami i całym ciałem przesunął się do krawędzi. Odpoczął moment, a potem wyciągnął rękę najdalej jak tylko mógł. Głowę miał zwróconą ku górze, tak że wzrok musiał zastąpić dotykiem.
Drapiąc o wykładzinę musnął, a później schwytał w palce tekturkę. Dobrze, że ważył sześciokrotnie mniej niż na Ziemi. Z zaciśniętą na zdobyczy dłonią ułożył się w poprzedniej pozycji. Gdy migające przed oczyma plamy uspokoiły się, przeczytał tekst.
"Tipexocord" – środek powodujący lokalny bezwład mięśni. Stosować w przypadkach złamań kończyn i innych uszkodzeń, gdzie terapia wymaga bezruchu.
Palce Berta zmiażdżyły pudełko. To dlatego ten bydlak szpikował mnie co godzinę. Rozpostarł zgniecione opakowanie. Tak, nie mylił się. Czas reakcji środka wynosił godzinę.
– Co za wyrafinowany drań – wyszeptał. – Chce mnie przetrzymać tak długo, dopóki nie opracuje naszych wspólnych badań i nie ogłosi jako własne.
Nie zabije go, gdyż Centrum już wie o wypadku, pewnie odpowiednio zrelacjonowanym przez Olafa. Jakże oni tam muszą stękać z podziwu, jakim wspaniałym kolegą jest dla niego. Ba, może nazywają go przyjacielem.
Psiakrew – pomyślał. – Nie.mogę pozwolić, aby mi dał kolejną dawkę!
Rozejrzał się po pokoju. Obok, w zasięgu ręki, leżał pozostawiony wstrzykacz. Patrzył na błyszczącą powierzchnię i już po chwili ważył go w ręce. Wydawał się odpowiednio ciężki. Na twarz Berta powoli wypływał uśmiech.
Olaf przyszedł znów co do minuty. Bert spokojnie obserwował, jak podchodzi do koi. Robił to o wiele wolniej niż zazwyczaj, lecz Bert był zbyt zdenerwowany, aby zwrócić na to uwagę.
– Cześć, Bert. Mam tu ten specyfik dla ciebie. – Mówiąc to, wyjmował z kieszeni fiolkę przezroczystego płynu.
Ja też mam coś dla ciebie – chciał powiedzieć Bert, ale tylko lekko ścisnął pod kocem wstrzykacz.
Olaf stał niepewnie, patrząc jakby z rozpaczą w jego twarz. Czyżby się domyślił, że ja wiem? – przemknęło Benowi przez głowę, ale nie miał czasu zastanowić się nad tym, gdyż usłyszał:
– To ci na pewno pomoże. Działa od razu.
Gdy Olaf starał się uśmiechnąć, Bert poczuł, jak głęboko go nienawidzi.
– Gdzie wstrzykacz?
Nareszcie! To było pytanie, na które czekał. Teraz mógł działać według planu.
– Przepraszam cię – głos był spokojny, tak jak zaplanował.
– Niechcący strąciłem go ze stolika. Leży pod koją. Mówiąc to, patrzył pogodnie w jego niebieskie oczy.
Gdy Olaf pochylił głowę, wstrzykacz był już uniesiony i ułamek sekundy później uderzył. Krótki jęk, ciało zwaliło się na podłogę. Bert wpatrywał się w nie, gotów ponowić uderzenie. Odłożył wstrzykacz i odchylił szufladę. Wyciągnął bandaż. Dopiero gdy próbował związać ręce Olafa, uświadomił sobie, że nie potrafi tego uczynić. Bezwładne nogi sprawiały, że mógł tylko wychylać się z łóżka, a to było za mało. Zaklął. Działając już w panice, przyjrzał się podłodze z myślą, czy nie stoczyć się w dół, gdy ujrzał leżącą fiolkę. Była cała, nie stłuczona.
– Masz za swoje – szepnął.
Wlał płyn do wstrzykacza i wstrzelał go w obnażoną łydkę Olafa. Tak! Teraz szanse były równe. Nie pozostało nic innego, jak czekać. Nieświadomie zaczął obgryzać paznokcie.
Po kwadransie w nogach pojawiło się mrowienie, po półgodzinie mógł nimi ruszać. Olaf ciągle leżał nieruchomo. Ostrożnie postawił stopy na podłodze i opierając się na rękach wstał. Lekko się chwiał. Postanowił nie wkładać butów, mimo że w nich pewniej można było się poruszać. Swoją drogą z chęcią kopnąłby leżącą postać, ale wolał nie ryzykować. Zresztą i tak mu nieźle przyłożył. Lekko się zataczając dotarł do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył po drugiej stronie otwarte wejście do Centrali. Tak, to tam. Zgodnie z planem najpierw musiał zawiadomić Centrum, co to bydlę z nim wyprawiało. Odepchnął się rękoma od framugi i długim płynnym skokiem dopadł upatrzonych drzwi, aby tam, powtarzając manewr, znaleźć się przy pulpicie. Z ulgą wcisnął się w fotel.
Już pierwszy rzut oka przekonał go, że coś jest nie w porządku. Czerwona wskazówka poziomu tlenu była prawie na zerze. Wcisnął klawisz komputera bazy. Ekran co prawda rozjaśnił się, ale głośnik milczał. Nie słychać było potwierdzenia o gotowości do pracy. Bert spojrzał w lewo. Niestety, podejrzenie było prawdziwe. Wszystkie agregaty, poza jednym, były martwe. A ten już ledwo ciągnął. Bert nic z tego nie rozumiał i w zamyśleniu przygładził odruchowo włosy. Raptem zdrętwiał. Uświadomił sobie, jakiego jeszcze elementu brakuje na tablicy. Był nim czerwony sygnalizator łączności kablowej z Centrum. Wymamrotał coś niewyraźnie i już miał biec cucić Olafa, kiedy ujrzał na pulpicie dziennik stacji. Był otwarty na zapisanej do połowy stronie. Pełen najgorszych przeczuć, wziął go w dłonie i zaczął czytać. Pismo należało do Olafa.
Doba 143 (nocna)
Informacja dla Centrum
Wczoraj o godzinie dziesiątej trzydzieści komputer zasygnalizował uszkodzenie trzeciego agregatu energetycznego. Aby je usunąć, musiałem odłączyć zasilany stamtąd kabel łączności z Centrum, o czym uprzedziłem odpowiednim meldunkiem. W meldunku zaznaczyłem, że naprawa może potrwać ponad dobę. O godzinie dziesiątej pięćdziesiąt przystąpiłem do naprawy agregatu za pomocą aparatu uniwersalnego ZOB – 6. W tym czasie drugi członek załogi, Bert Morgan, z racji pełnionego dyżuru, znajdował się w laboratorium. O godzinie jedenastej komputer zasygnalizował uszkodzenie agregatów drugiego i piątego, a minutę później, zanim zdążyłem przedsięwziąć środki zaradcze, eksplodował główny zbiornik tlenu. Wybuch zniszczył wszystkie agregaty energetyczne poza pierwszym, jak również część bazy w okolicach laboratorium, w którym właśnie znajdował się Bert Morgan. Po wydostaniu go stwierdziłem, że poza chwilowym szokiem nie doznał innych obrażeń. Widząc jednak, że powietrza w zbiorniku awaryjnym starczy tylko na dobę, i świadomy, że Centrum nie będzie interweniowało w tym czasie, uznałem, że nie będę informował Berta o sytuacji. Zaznaczam, iż zdaję sobie sprawę, że moje postępowanie jest sprzeczne z Kartą, ale uważam, że nie ma sensu, abym teraz bliżej wyjaśniał moje pobudki. Aby utrzymać Berta w nieświadomości, aplikowałem mu co godzinę "Tipexocord". Gdy piszę te słowa, leży on sparaliżowany w pokoju medycznym. Obecnie po stwierdzeniu, że powietrze skończy się w ciągu godziny, a agregaty nawet wcześniej, i nie widząc najmniejszej szansy ratunku, podjąłem decyzję zaaplikowania Benowi dziesięcioprocentowego roztworu "Toxa", co spowoduje jego zgon jeszcze przed chwilą, gdy zabraknie powietrza. Chcę dodać, że do tej pory nie udało mi się ustalić bezpośredniej przyczyny eksplozji zbiornika. Podejrzewam, że była nią awaria automatu ZOB – 6, który mógł uszkodzić agregaty, jak i główny zbiornik. Kończąc chciałbym pozdrowić Ziemię od siebie i od Berta.
P.S. W laboratorium znajdziecie opracowanie ostatniego eksperymentu potwierdzającego teorię cząstek Lambo – efekt naszych wspólnych badań.
członek stacji "Herpus"
Olaf Bote
Dalej kartka była nie zapisana. Bert zrzucił dziennik na podłogę. Łzy ściekały mu po policzkach. Rozmazywał je palcami i gorzko łkał. Potem upadł na kolana. Czołgając się starał pokonać paraliż języka, ale zdobywał się jedynie na bełkot. Uderzył głową o framugę. Zatrzymał się, a później kilkakrotnie z całej siły uderzył głową w plastyk. Nienawidził tej ściany, stacji i siebie. Nienawidził i nic nie rozumiał. Chlipiąc podczołgał się do leżącego Olafa. Objął jego ciało i zaczął mu tłumaczyć coś, czego pewnie sam nie pojmował.
Światła w bazie zaczynały mrugać.
Siła przyzwyczajenia – Andrzej Drzewiński
Ktoś szedł korytarzem. Było jeszcze za wcześnie, lecz nie potrafił się powstrzymać. Zadarł głowę. Za rdzawą blachą wywietrznika wciąż wisiała noc. Kroki minęły celę i chrobocząc podążały dalej. Tomasz spuścił nogi z pryczy, na palcach zakradł się do drzwi. Znalezionym wcześniej kawałkiem drutu spróbował odsłonić judasza. Przez moment wydawało mu się szczególnie ważne, by spojrzeć na plecy strażnika. Upewnić się, czy to ten sam ponury rudzielec, który dyżuruje nocami. Nie od razu zrozumiał, że drut drapie o szkło, a gdy to pojął, zachichotał. Tłumiąc śmiech zagryzł zęby na dłoni. A więc prawdziwe były opowieści o strażnikach, którym więźniowie uszkodzili wzrok. Wystarczyło załomotać w drzwi, a gdy strażnik odsunął płytkę, uderzyć widelcem!
Coś ciekło mu po policzku. Spróbował końcem języka. Słone. Nic dziwnego, że musieli założyć osłony ze szkła. Jeszcze raz sprawdził językiem. Czyżby płakał? Wytarł twarz rąbkiem koszuli, mocno, aż do bólu, i został tak, z rękoma uniesionymi do twarzy. Wydawało mu się, że za ścianą, w celi obok, słyszy czyjś głos. Cisza. Nie zdając sobie z tego sprawy, przytknął ucho do tynku. Krew dudniła w skroniach. Nie, chyba się pomylił. Opuścił ręce i opadł na pryczę. Głowę ułożył tak, aby oczy celowały w wybrany już uprzednio punkt na ścianie. Czarna plamka przypominała pająka.
Myślał, ale bynajmniej nie o tym, co go przyprowadziło do upadku, do tego miejsca. Bzdura! Myślenie o przeszłości ma sens wtedy, kiedy można z tego wyciągnąć wnioski na przyszłość. On nie miał przyszłości. Zaczepił czubkiem buta o napiętek drugiego i ściągnął go z nogi. Stukot jeden, a zaraz potem następny. Dlaczego ma umrzeć? Mruknął niezadowolony, gdyż to pytanie brzmiało myląco. Przecież nie chodziło mu o kwestie prawne czy nawet moralne. Chodziło mu tylko o to, dlaczego kilka – grudek metalu ma przerwać jego życie. Jak to możliwe, że wszystko, co jest w nim: twarze, słowa, wspomnienia, tak nagle, po prostu zniknie. To absurd! Jest człowiekiem, a nie maszyną, której starczy wsypać garść piachu między tryby, aby stanęła. Rozumiał, jak można złamać rękę czy odbić nerki. Do diabła, człowiek znaczy coś więcej. On, ten co marzy, konstruuje i boi się, jest gdzie indziej. Gdzie? Nie wie; gdzieś w środku. Z jakiego powodu wyrwanie dziury w sercu miałoby to najgłębsze " ja" zniszczyć.
Porażony tą myślą zerwał się na równe nogi tak szybko, że zakręciło mu się w głowie.
– Jednak ludzie umierają – jęknął.
I co z tego? O fakcie, że rzucony kamień spadnie, a nie uniesie się w górę, wnioskujemy stąd, iż zawsze tak się działo. Ale czy zawsze znaczy i teraz?
– Nieprawda! – krzyknął na cały głos. – Mam co do tego własne, najgłębsze przekonanie.
Skandował, celując palcem w kąt celi. Strażnikowi słyszącemu te wrzaski nie chciało się wychodzić na korytarz. Właśnie wypełniał krzyżówkę.
– Siła ludzkiego przyzwyczajenia jest olbrzymia i niech śmierć będzie właśnie takim przyzwyczajeniem, wypływającym z samego "ja", które może to "ja" zniszczyć. Człowiek umiera przekonany o nieuchronności śmierci nie wiedząc, że ma do czynienia z tragiczną pomyłką, zamianą skutku z przyczyną. To nie śmierć niszczy świadomość, to świadomość wywołuje śmierć. Zakończył swoją mowę do wyimaginowanego słuchacza i usiadł na stole, który cicho zaskrzypiał.
– A niby dlaczego kula ma mi rozerwać ciało? Jedynym argumentem jest to, że zawsze tak się dzieje. Czyli to samo, co przedtem! Gdy uwierzę, że… Nie! – Uderzył dłonią w usta, a potem rozglądając się wokół wyszeptał:
– Nie. Ja już wierzę, gdyż wiem, że jestem, i wiem, że moje "ja" samo zniknąć nie może. Wiem. Wiem! – krzyknął i zeskoczył na podłogę.
Zaczął chodzić wokół celi i wymachiwać rękoma czując, jak rozpiera go olbrzymia fala energii. Strażnik, który skończył krzyżówkę, poszedł wreszcie zobaczyć, co się dzieje w celi nr 5. Gdy odsłonił judasz, dojrzał człowieka najwyraźniej szalonego, który śmiał się, przytupywał i mówił do siebie. Lecz gdy zajrzał do rejestru, wszystko wydało mu się oczywiste. Ten więzień miał być rozstrzelany o świcie. Kiwając głową zasłonił wizjer.
Przyszli o brzasku. Ksiądz, który pierwszy ujrzał jego twarz, stanął zaskoczony. Twarz Tomasza była szczęśliwa i natchniona.
– Nic, ojcze, to zbyteczne – uprzedził słowa księdza. – Ja już jestem gotowy.
– Nie mylisz się?
– Jestem pewien.
Ksiądz chwilę postał, nie dowierzając własnym uszom, a potem obrzuciwszy Tomasza smutnym spojrzeniem wyszedł na korytarz. Pojawiło się dwóch żołnierzy. Stanęli za jego plecami tak, jakby chcieli dać do zrozumienia, że ma tylko jedną drogę. Prowadzili go ciemnym korytarzem, dalej były schody i niebo za drzwiami. Niżej zaś był mur, a właściwie dwa mury: jeden z cegły, a drugi z żołnierzy. Z boku stał oficer z papierosem w ustach, którego szybko wyrzucił na widok skazańca.
Ręce związano mu na plecach, ściągnąwszy przedtem koszulę. Było chłodno i czuł, jak na torsie wysychają resztki potu. Stał szczęśliwy obserwując bezradność tamtych oraz karabiny teraz już dla niego niegroźne. Było mu nawet żal, że tak brutalnie zachwieje ich pewnością siebie.
Na komendę oficera szereg złożony z dziesięciu żołnierzy podniósł broń. Wiedział, że jeden z nich – wybrany losowo – ma w komorze ślepy nabój. Zawsze w takich przypadkach daje się nadzieję każdemu z osobna, że nikogo nie zabija. Komenda ucięła rozmyślania. Spojrzał w wyloty luf i uśmiechnął się. Usłyszał huk. Było tak, jak się spodziewał. Poczuł gwałtowne szarpnięcie, i to wszystko. Kilka swędzących miejsc, mimo iż nie liczył, był pewien, że jest ich dziewięć. Gdy uniósł głowę, żołnierze wciąż stali z podniesioną bronią. Nic dziwnego. Oficer, który zbaraniały stał na boku, zapomniał wydać komendy. Gromki śmiech Tomasza przerwał ciszę. Nie mógł się powstrzymać, to było tak zabawne. Oficer zaklął szpetnie.
– Sabotaż! – krzyczał. – Wy, dranie, ładujcie! Na co czekacie?!
Żołnierze opuścili karabiny i zaczęli je ładować zapasowymi nabojami. Przyglądał się temu szeroko otwartymi oczyma, lekko pogwizdując. Żołnierze bali się na niego spojrzeć. Pochyleni przygotowywali broń, jego zaś rozpierała radość. Cóż, był równy bogom, był nieśmiertelny. Miał świadomość swej siły i potęgi. Poczuł nawet sympatię do tych niezdar, które chcą go zabić. Teraz kiedy wiedział, że im to się nie uda, wydawali się sympatyczni w swej małości. On był nad nimi. Tak się tym zafascynował, iż nawet nie zauważył kolejnej salwy. Znów poczuł szarpnięcie i nic ponadto. Gdy dym się rozwiał, oficer zaczął szaleć. Najpierw wypluł złość na żołnierzy, którzy stłoczeni w małej grupce ponuro zerkali na Tomasza. Potem zbliżył się do niego. Chwilę patrzył mu w oczy. Tomasz poczuł zapach potu i nienawiści. Spod przymrużonych powiek obserwował, jak z uwagą ogląda jego tors. Gdy palce dotknęły ciała, wzdrygnął się z obrzydzeniem. Palce jednak nadal wodziły wokół swędzących miejsc. Potem usłyszał zdławione charknięcie. Oficer pojął, iż kule trafiły w tego, dla którego były przygotowane.
– Nie wiem, jak to robisz, kanalio – zaczął cedząc słowa ale rozwalę cię. Tu, na miejscu!
Mówiąc to, wyjął z kabury pistolet i przyłożył Tomaszowi do czoła. Kciuk z cichym pstryknięciem zwolnił bezpiecznik, po czym oficer z okrutnym uśmiechem przeniósł wylot broni i strzelił w mur. Na żwir osypał się miał ceglany ze świeżo wybitej dziury.
– Rozwalę cię – powtórzył cicho pełnym nienawiści tonem. Przyłożył Tomaszowi broń do skroni. Metal był zimny.
A może to jednak nie przyzwyczajenie – pomyślał Tomasz – ale przecież przed chwilą… – lecz nie skończył, gdyż kula przebiła mu czaszkę.
Do jednorazowego użycia – Andrzej Drzewiński
Rankiem, kiedy Norbert jak co dnia wychodził po gazetę, zauważył w skrzynce listowej szarą kopertę. Gdy ją wyjął, rzuciło mu się w oczy jego nazwisko i adres, starannie wykaligrafowane czarnym tuszem. Zaintrygowany odwrócił list na drugą stronę, lecz tam papier był czysty. Wzruszył ramionami i po wejściu do mieszkania rzucił przesyłkę na stół, gdyż spieszył się na umówione spotkanie. Zabiegał o nie od tygodnia i miał nadzieję, że dostanie wreszcie pracę odpowiadającą jego kwalifikacjom. Dzień cały miał zajęty. Rozmowa rzeczywiście odniosła pozytywny skutek, lecz z gąszczu druczków i pieczątek wydobył się dopiero o piątej. Nic więc dziwnego, że kiedy wrócił po kolacji do domu, zegar w przedpokoju wskazywał siódmą. O kopercie przypomniał sobie dopiero dwie godziny później. Wpadła mu w oko, gdy szukał metryki urodzenia. Ciekaw zawartości wziął ją do ręki, usiadł wygodnie w fotelu i żyletką rozciął brzeg. Wewnątrz była mała broszurka i kartka. Najpierw wyjął książeczkę, ale na okładce nie było żadnego tytułu. Przerzucił ją szybko; w środku sam tekst. Skrzywił się zawiedziony sądząc, że ma do czynienia z reklamówką jakiejś sekty czy stowarzyszenia. Nie miał o nich zbyt dobrego mniemania. Aby się upewnić, wytrząsnął na stół kartkę. Była to rzeczywiście ulotka, ale zupełnie inna, niż sądził.
– Informujemy, iż firma wydawnicza "Coxon" rozpoczyna swoją działalność edytorską. Począwszy od przyszłego miesiąca będzie za zaliczeniem pocztowym wysyłać swoje pozycje. Firma "Coxon" będzie drukować tylko i wyłącznie pozycje oryginalne i nowatorskie, zarówno pod względem poruszanej tematyki, jak i formy. Aby zachęcić Pana do korzystania z naszych usług, załączamy do ulotki małą książeczkę będącą przykładem tego, co mamy zamiar rozprowadzać. Zaznaczamy, że należy ją przeczytać tylko raz, i to o wyznaczonej porze. Chodzi nam o noc z 28 na 29 maja. Sądzimy, że stanie się Pan naszym stałym odbiorcą. Książkę naturalnie można czytać kiedy indziej, lecz nie przyniesie to żadnych wrażeń.
To wszystko. U dołu kartki był jeszcze adres firmy. Norbert chwilę się zastanowił, ale był pewien, że nazwa "Coxon" nigdy nie obiła mu się o uszy. Zerknął raz jeszcze, lecz nic innego godnego uwagi nie dojrzał. Przyznawał, że firma jak na początek całkiem dobrze sobie radzi. Oczywiście cały chwyt z terminem, kiedy należy czytać książkę, jest zwykłą blagą, ale wrażenie robi. Wielu ludzi na to się złapie. On zresztą również. Spojrzał na zegarek. W datowniku była liczba dwadzieścia osiem. Jak mógł zapomnieć. Od kilku dni wiedział, że rozmowę o pracę z szefem firmy ma odbyć dwudziestego ósmego, a teraz, gdy już było po fakcie, zapomniał, jaki jest dzień. Wziął książkę i chwilę trzymał w dłoni. Jutro niedziela, a więc nic nie stało na przeszkodzie, aby posiedzieć nad tą intrygującą lekturą. Ukontentowany klepnął się po udzie. Potem wstał i poszedł przygotować sobie herbatę i coś do chrupania.
Wrócił po kwadransie z parującą szklanką i tacką ciastek. Ustawił je na stole przy oknie. Zawsze tam czytał, kiedy miał coś ciekawego. Przystawił lampę i wygodnie usiadł w fotelu. Zanim otworzył książkę, gorąco podziękował w myślach listonoszowi, że nie spóźnił się z przesyłką. Przychodząc w poniedziałek pozbawiłby go całej przyjemności.
Po paru pierwszych kartkach był zawiedziony. Akcję opowiadania rozpoczynały rozmyślania i wewnętrzna walka młodego naukowca, który odkrył nowy typ pola molekularnego i zastanawia się, czy ogłosić to światu. Jego rozterka wynika z faktu, iż na potwierdzenie własnej teorii zbudował generator pola. Udało mu się to bez kłopotów i małym nakładem kosztów. Niestety. Teraz jasne się stało, że przemysł zbrojeniowy momentalnie zaanektuje wynalazek konstruując na jego podstawie straszliwą broń. Poddane jej działaniu przedmioty, ludzie, umocnienia będą się rozpadać w pył. Naukowiec porażony tą wizją postanawia zniszczyć wyniki badań, lecz nie potrafi żyć dalej ze świadomością przegranej. Dlatego też zamierza przeprowadzić ostatni eksperyment, w którym użyje fal molekularnych przeciwko sobie i urządzeniom.
Mimo że akcja była prowadzona dość płynnie i bez potknięć, Norbert czuł się oszukany, gdyż brakowało emocji, jakie zapowiadała ulotka. Ale tylko do tego momentu, gdyż kiedy czytał o tym, jak zdesperowany bohater wyprowadza wóz z garażu, a później rusza nim przez miasto, zrozumiał, że coś w tym jest. Odłożył książkę i patrząc na ścianę starał się skupić. Niestety nie mógł zwerbalizować myśli chodzącej mu po głowie. Znów spojrzał na strony i czytał:
"…Irwin wyjechał na piątą Aleję, mijając na rogu olbrzymi gmach hotelu «Astoria». Gdy pomyślał, że właśnie w takich hotelach mieszkają ci, co decydują o życiu milionów, z nienawiścią zacisnął palce na kierownicy…" – Ależ oczywiście – krzyknął Norbert klepiąc się w czoło.
Jak mógł nie zauważyć, że akcja opowiadania rozgrywa się w jego mieście. Przecież hotel "Astoria" rzeczywiście został zbudowany miesiąc temu na piątej Alei. Zresztą przedtem było kilka innych opisów, które pasowały jak ulał.
Zaciekawiony poprawił się w fotelu i wcale się nie zdziwił, gdy kawałek dalej przeczytał:
"…Irwin stanął na światłach za białym taunusem. Przyszło mu do głowy, że nawet nie wie, jaki dzisiaj jest dzień. Pomyślał, że chciałby wiedzieć, jakiego dnia umiera. Obok na siedzeniu leżała poranna gazeta. Zanim ruszył ze świateł, zdołał odczytać: dwudziesty ósmy maja…" Norbert kontent uśmiechnął się. Wiedział, że chwyt autora był prosty. Kazał czytać opowiadanie tego dnia, kiedy rozgrywa się jego fikcyjna fabuła. Chwyt prosty, ale jakże skuteczny! Ciekaw nowych niespodzianek, Norbert czytał dalej.
"…Kiedy minął Dworzec Wschodni, na szybie spostrzegł pierwsze krople deszczu, które wkrótce zamieniły się w szereg strumyczków spływających na maskę. Irwin włączył wycieraczki…"
Norbert podniósł głowę. Na dworze padało i krople deszczu bębniły w parapet, który jeszcze przed chwilą był całkiem suchy. Patrzył na to rozwartymi ze zdziwienia ustami. Co za przypadek – myślał. Wiedział, że zgodność fikcji z rzeczywistością musi być przypadkowa, ale czuł, jak dreszcz emocji przebiega mu po plecach.
Naturalnie teraz już nic nie mogło go odciągnąć od dalszej lektury.
"…Kolejne światła zatrzymały Irwina na zjeździe z obwodnicy do dzielnicy wschodniej. Poczuł, że jest duszno. Chwycił więc za korbkę i pokręcił energicznie opuszczając szybę. Gdy wystawił głowę, zrozumiał, jak gorąco było w szoferce. Wdychał powietrze osłaniając oczy od deszczu. Spod przymkniętych powiek obserwował na niebie małe światełka samolotu, który krążył nad niewidocznym lotniskiem…"
Czytając to, Norbert triumfalnie odrzucił głowę i cicho zachichotał. Tak, ten człowiek bez wątpienia umieścił fabułę w jego mieście. Ostatecznie przekonał go o tym opis skrzyżowania. Znał je dobrze, jako że przez ostatnie dwa lata jeździł obwodnicą do pracy. Rzeczywiście widać stamtąd samoloty kołujące nad lotniskiem. Zresztą lotnisko widać również z jego mieszkania. Gdy spojrzał przez okno, dostrzegł światełka samolotu zataczającego kręgi nad miastem.
Niesamowite – pomyślał. – Przecież nikt tego nie mógł przewidzieć.
Instrukcja mówiła, że należy książkę przeczytać w nocy, ale nie precyzowała godziny. Gdyby zaczął ją czytać parę minut wcześniej, to teraz, przy tym fragmencie, samolotu by nie dostrzegł. No, oczywiście! Ale trzeba przyznać, że zbieg okoliczności był niezwykły. Zagryzł wargę i czytał dalej:
"…Gdy skręcił w prawo, aby wyjechać z placu Byrona, z przodu wyskoczył na długich światłach mały «Volkswagen». Oślepiony odbił kierownicą starając się trzymać krawężnika, ale wóz zarzucił i wpadł w poślizg. Z piskiem opon stanął w poprzek jezdni. Mimo że było już po wszystkim, Irwin siedział nieruchomo ciągle trzymając dłoń na kierownicy. Nawet nie myślał, co by było w wypadku kraksy. Wiedział, że to, co wiezie, nie może się dostać w niczyje ręce. Gdy się uspokoił, otworzył drzwiczki i wyskoczył na mokry asfalt. Chciał sprawdzić, czy z furgonem wszystko w porządku…"
Norbert przestał czytać, ale mimo to ciągle nie podnosił głowy. Przed momentem zrozumiał, że bohater opowiadania będzie przejeżdżał obok jego domu, ale nie to go usztywniło. Przyczyną był dźwięk, który w czasie czytania dobiegł jego uszu. Tym dźwiękiem bez wątpienia był pisk opon samochodowych.
Podniósł głowę: cisza, tak zwykła na jego ulicy. Wiedział, że zachowuje się idiotycznie, ale to było silniejsze. Podniósł się z fotela i na palcach zrobił dwa kroki w kierunku okna. Wstrzymując oddech przytknął nos do szyby, uważnie obserwując jezdnię. Przeszkadzały mu w tym krople deszczu spływające po szybie. Naturalnie wszystko było w porządku. Na dole pusto, żadnego furgonu ani niczego innego. Nawet ludzi pogoda zapędziła do domów. Uspokojony znów opadł w fotel. A więc zdawało mu się. Nic dziwnego. Lektura w połączeniu z tym deszczem i samolotem była bardzo sugestywna. Przeszło mu przez myśl, że firma dopnie swego i będzie miała w jego osobie stałego odbiorcę. Tak, był tego pewien. Wziął książkę i czytał dalej czując, jak go to coraz bardziej wciąga. "…Irwin wsiadł do szoferki. Wszystko w porządku. Mógł ruszać. Był cały mokry, ale doszedł do wniosku, że dla człowieka, który umrze za kilkanaście minut, jest to bez znaczenia. Chwycił za drążek i wrzucił bieg. Samochód wolno ruszał, a gdy już był na właściwej drodze, ostro przyspieszył…"
Norbert uniósł wzrok znad książki i spojrzał przez zachlapaną błotem szybę samochodu. Był na ulicy prowadzącej za miasto. Właśnie mijał stojącą przy krawężniku krzykliwą reklamę firmy "Coxon". Zmarszczył brwi, jakby nad czymś się zastanawiał, ale to był tylko moment. Po chwili rysy mu złagodniały. Już wiedział, po co jedzie. Wiedział, że za jakieś dwadzieścia minut będzie na miejscu. A tam zrobi to, co musi zrobić, gdyż świat jest obłąkany, a on nie może przecież dać obłąkanemu noża do ręki. Gdy o tym pomyślał, podniósł głowę do góry i już dalej spokojnie prowadził. Kilometry do miejsca przeznaczenia znikały pod maską wozu…
Tydzień później, gdy do mieszkania Norberta włamała się policja, poinformowana przez zaniepokojonego pracodawcę, w środku nie było nikogo. Nie znaleziono żadnych rzeczy, które mogłyby rzucić światło na sprawę zaginionego. Jedyne, co zwróciło uwagę policji, to zapalona przy stole lampa i leżąca na nim, obok zimnej herbaty, broszurka. Zastanawiające było, że miała ona wszystkie kartki nie zadrukowane.
Słoneczniki – Andrzej Drzewiński
Martowic z ponurą rezygnacją obgryzał kość i co jakiś czas dłubał w zębach. Przed nim za oknem rozpościerała się najstarsza część miasta, pamiętająca jeszcze dziewiętnasty wiek. Jej krańce ginęły na polach, a właściwie ugorach otaczających aglomerację. Zastanowił się, kiedy był tam ostatnio. Rok, dwa, nie… chyba z pięć lat temu. Kiedyś pracownicy służb miasta często wyjeżdżali, aby uprawiać ziemię, pooddychać świeżym powietrzem, ale teraz? Ziemia, którą zaopiekował się w parku miejskim, była żyzna, miejsce na chlew i oborę również się znalazło, a podróżować dla fantazji już od dawna mu się nie chciało. Czuł się za stary.
Z uczuciem, że ktoś, go obserwuje, odwrócił głowę. Nie lubił Stolera, małego gówniarza, który dostał się pod jego opiekę, gdy stary Stoler rozbił się w grawitolocie o maszt dawno nie działającego przekaźnika.
– Czego chcesz?
Mały przestąpił z nogi na nogę.
– Lecą ci, no wie pan.
Z łoskotem uderzyła kość o dno wazy.
– Wiem.
Wstał i zdecydowanym ruchem odsunął chłopaka z drogi.
– Zawołaj moją żonę, może już posprzątać – dodał stojąc w drzwiach windy.
Pogoda od samego rana była wspaniała, więc po wyjściu z budynku wcale się nie zdziwił, że oddycha szczególnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmieniał się na lepsze. Złapał kiedyś audycję satelitarną, gdzie jacyś faceci tłumaczyli sobie, że to naturalny proces oczyszczania się ekosfery. Może. Jak zwał, tak zwał, grunt, że lepiej się żyje. Ruszył ku kolejce. Tor zaczynał się obok dużego parkingu pełnego zakonserwowanych samochodów. Niefrasobliwie, nie chcąc nadrabiać drogi, wskoczył na dach pierwszego z rzędu wozu i ruszył do przodu. Rytmicznie odmierzając kroki przeskakiwał z dachu na dach. Buty wybijały cichy, metaliczny jęk. Wokół, jak okiem sięgnął, ciągnęły się równe linie identycznych, luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Miały tak stać w nieskończoność, gdyż tutaj na Ziemi zabrakło dla nich chętnych.
Wreszcie dachy odsłoniły stojącą za parkingiem kolejkę, niewysoki, krótki segment. Koło lądowiska w hangarze stał ich cały skład. Zatrzasnął drzwi i wcisnął program. Cicho, bez przyspieszeń, kolejka ruszyła po szynach. W tym samym momencie, jak na zamówienie, z góry dobiegł głuchy łoskot. Sina błyskawica przepaliła niebo: statek duży, pozaukładowy – tak jak zapowiadano. Martowic zły, gdyż nie chciał się spóźnić, zerknął ku górze obserwując walec zbliżający się do ukrytego za drzewami lądowiska.
Bernard siedział w fotelu i rozgryzał orzeszki ziemne, kiedy monitor obok salaterki na łupki zalśnił zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomił wizję i dojrzał twarz komandora Landloffa.
– Pan Kardycz?
Skinął głową, przypominając sobie słuchy o fatalnej pamięci wzrokowej starego.
– To świetnie. Chcę zawiadomić, iż zgadzam się na pańską propozycję.
Skrzywił się ironicznie i w ostatniej chwili zamaskował uśmiech kaszlem.
– Bardzo się cieszę – wykrztusił. – Znaczy… tego… kiedy będę mógł wyjść na powierzchnię?
– Zaraz jak tylko wylądujemy. Został pan przydzielony do drugiej grupy, razem z Edwinem i Leidą.
Słyszał o tym małżeństwie; spokojni, sumienni badacze.
– Wspaniale, zgłoszę się do wyjścia.
Landloff uśmiechnął się zdawkowo i wyłączył kanał. Grunt to mieć dobre rekomendacje – pomyślał Bernard i zachichotał głośno.
Z jękiem obrócił się fotel Ingi.
– Masz szczęście, draniu – powiedziała oblizując wargi.
Porozumiewawczo wyszczerzył zęby.
– A co? Sama też byś chciała pójść do miasta? Uniosła oczy ku górze.
– Czy ja coś mówię? Nikt nie lubi mieć dyżuru w czasie postoju.
Wychylił się poza oparcie i pogładził jej policzek.
– Nie martw się, coś ci przyniosę.
Spoważniała.
– Lepiej nie. Zauważą i będą mieli pretensję. Zacmokał, łamiąc dłonie teatralnym gestem.
– Ach… rzeczywiście, co ja nieszczęsny uczynić chciałem. Za byle drobiazg mogą mnie wsadzić do reaktora albo wyrzucić w próżnię.
Śmiali się tak głośno, że zwrócili uwagę Coldera, zazwyczaj drzemiącego w czasie lotu.
– Cicho, gówniarze, to jest lądowanie, a nie cyrk. Kiedyś… Umilkł przypomniawszy sobie, jakie miny wywołują jego wspomnienia.
Porozumiewawczo mrugnęli do siebie i rozparli się w fotelach. U góry nad ich głowami migały na ekranie strzępiaste chmury planety przodków.
Na lądowisku powitał ich rosły mężczyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy był ryzykantem, czy też brakowało mu wyobraźni, w każdym razie czekał na nich w wagoniku zaparkowanym nie dalej niż dziesięć metrów od miejsca, gdzie osiadły łapy statku. Wystarczyłby tylko drobny błąd w manewrze lądowania…
– Martowic – powiedział, nie fatygując się nawet, by wyjść z kolejki. – Jestem opiekunem miasta.
Za nim przez wysokie drzewa przezierała oddalona zabudowa. Była nietypowa. Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zdążyła tutaj odcisnąć piętna nieskazitelnej monumentalności.
– Czy macie zezwolenie na pobyt?
Landloff już z nawyku przyjmujący rolę przywódcy skinął głową i podał opieczętowany wyświetlacz.
– Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzieścia powieleń dowolnych obiektów.
Jak gdyby nie zważając na słowa, Martowic z uwagą oglądał wydruki i w chwilę po tym, jak umilkł zdezorientowany Landloff, skinął głową.
– Zgadza się – zlustrował ich wzrokiem. – Zdaje się, że pozwolenie mówi o dziesięciu osobach.
Ktoś z tyłu sapnął, trzasnęło przekleństwo. Ten nie ogolony typ pamiętał o przepisach lepiej, niż by chcieli.
– Tak – mruknął Landloff: – Reszta zostanie w strefie lądowiska.
Martowic silnym pchnięciem otworzył drzwiczki wagonika.
– Proszę wchodzić. Pojedziemy po odpisy indywidualne, aby czujniki wiedziały, kogo można wpuścić do strefy miejskiej.
Wsiedli, starając się usilnie skryć przed pozostałą piątką swoją radość. Jeszcze do nich machali, jeszcze śmiali się przez szyby, ale świszczące na owiewkach powietrze rozdzielało ich coraz bardziej i wkrótce stojący ludzie, a potem i statek skurczył się w perspektywie lądowiska. W ciągu następnych godzin Bernard odniósł wrażenie, że oschłość Martowica i zdawkowe odpowiedzi są świadomą pozą wynikającą z niechęci do wszystkiego, co przeszkadza. Zaorany park, budynki inwentarskie, wszystko to świadczyło, że wrósł on już w tę ziemię głęboko i uważa się za jej gospodarza. Oni zaś, swoją obecnością, sprowadzają go do roli zwykłego pracownika komunalnego.
– Ilu ludzi tutaj mieszka? – spytał Landloff, kiedy siedzieli na tarasie dawno nieczynnej kawiarni i popijali cierpkie wino z tutejszych winogron.
Ze sposobu, w jaki Martowic uniósł głowę, można było wnioskować, że czekał na to pytanie.
– No… prawie dwadzieścia osób – chrząknął. – Mieszkają ze mną, nie powiem, całkiem dobrze nam się żyje.
Bernard siedzący za komandorem spojrzał z niedowierzaniem.
Mój Boże, dwadzieścia osób mieszka w tym kilkumilionowym kiedyś mieście. Kto by mógł sądzić, że migracja nabierze takich rozmiarów.
– Radzicie sobie sami, prawda? – Komandor pokiwał głową. – My w koloniach nie byliśmy w stanie prowadzić takich jak to gospodarstw.
Martowic uśmiechnął się jak człowiek dobrze poinformowany.
– To prawda, myśmy też mieli kłopoty, gdy mieszkało tu więcej ludzi. Ale chyba z dziesięć lat temu zmarli ostatni mieszkańcy, ci najstarsi, którzy za żadne skarby nie chcieli przenieść się do kolonii.
– Dziesięć lat… to nie tak dawno. Martowic pokręcił głową.
– Zapewniam, że dziesięć lat to szmat czasu. Może nie czujecie tego, ale tu na Ziemi żyje się innym rytmem.
– Innym? – podchwycił Bernard.
Człowiek łypnął na niego okiem.
– Żeby pan wiedział! Przestaliśmy się spieszyć, gonić, walczyć z każdym o wszystko, szarpać wciąż do przodu, byle lepiej, dalej, doskonalej.
Tym razem odezwał się ktoś siedzący w głębi werandy.
– Ale przecież trzeba się rozwijać, iść naprzód, jak pan mówi. Za to zaś płaci się zwykle frycowe.
– Trzeba? – Martowic żachnął się. – Wcale nie… zresztą każdy robi, co uważa za słuszne. Za kilkanaście lat będziemy mogli się przekonać.
Skończył, wstał i ciężko dudniąc butami o drewnianą podłogę zszedł na chodnik.
Kiedy jakiś czas później szli ulicą, lekko rozochoceni winem, jedna z dziewczyn cicho jęknęła. W górze, na dachu dziesięciopiętrowego wieżowca, z nogami spuszczonymi w dół, siedział człowiek.
– Martowic, co on robi? – szepnęła Leida.
– Słońce – mruknął Bernard.
Odwrócili się nie rozumiejąc. Wzruszył ramionami i uniósł rękę. Dopiero teraz spostrzegli, że za drzewami parku, tam gdzie leżało lądowisko, zachodzi słońce; wielkie, czerwone i pulsujące.
Już ponad dziesięć minut stali pośrodku dużego placu, gdzie między nieckami wyschniętych fontann tkwił ustawiony przed wiekami obelisk. Płachta mapy rozłożona na dachu Uniwera szeleściła pod palcami. Z tyłu zaczynała się szeroka ława schodów zwieńczonych masywną bryłą budynku.
– To jest muzeum, zgadza się z planem – mówił Edwin celując palcem w zachodnie skrzydło. – Pójdziemy tam z Leidą. Ty zbadaj sektory południowe.
Bernard skinął głową i już maszerując wzdłuż obramowania basenu usłyszał okrzyk.
– Zbieramy się tutaj za trzy godziny!
Pomachał ręką i wkroczył na jedną z ulic promieniście odchodzących od placu. Diabelnie żałośnie wyglądała ta pustynia murów. Beznadziejne kształty zamknięte perspektywą nieba zbędnie urozmaicone szeregami witryn, bram, wykuszy.
Głęboko wciągnął powietrze czując zapach niedalekiej rzeki. O ile pamiętał, zaraz po wyjściu na plac powinien dojrzeć dwa dwudziestowieczne wieżowce zakryte teraz pobliskimi ścianami. Pamięć go nie zawiodła. Wśród betonowego placu tkwiły dwa kolosy świadczące, jak potężna może być ludzka inwencja.
Szurając nogami podszedł do pierwszego z gmachów. Napis nad wejściem był wyryty na wielkiej pozłacanej płycie. Zadarł głowę. Stał u stóp gigantycznej kolumny, na zupełnie pustym placu, i czuł tętniącą w sobie moc.
Unoszony nocnym wiatrem zapach drzew i skopanej ziemi dochodził nawet tu, na czwarte piętro. Ptaki skończyły śpiewać zaraz po zachodzie słońca, ci, z którymi dzielił kwaterę, położyli się spać wkrótce potem. Jedynie Landloff siedział dłużej. Odblask z jego pokoju kładł się na stojące za oknami drzewo. Teraz było ciemne. Bernard dostosowując się nie zapalał górnego światła. Wyświetlacz w jego dłoniach od dłuższej chwili pokazywał ten sam obraz. Była to kopia dokumentu zostawionego przez przodka Bernarda, Kamila Kardycza. Papier ten wisiał dotąd w domu na Kasjosie i nie wzbudzał w nikim większego zainteresowania. Był traktowany jako pamiątka, nawet oryginalna, ale nic ponadto. Zresztą, kto wierzy starym odręcznym dokumentom? Dopiero on, pierwszy z rodziny, miał udać się na Ziemię z ekipą kopiującą stare zabytki kultury ziemskiej. W pierwszej chwili nie skojarzył wyprawy z listem i gdyby nie trzęsienie ziemi, które zniszczyło wodociągi, uszkodziło płytę kosmodromu i zrzuciło dokument na podłogę, może sprawa dalej tonęłaby w zapomnieniu. A tak? W momencie kiedy wyciągał papiery spośród potłuczonego szkła, a może później, kiedy z zaciekawieniem czytał archaiczne pismo, naszła go olbrzymia ochota, by odkryć, co kryje się pod słowami:
"… Nie mogłem tego zabrać ze sobą. Teraz jestem za stary, lecz chcę, aby ten zbiór nie poszedł w zapomnienie. Uważam, że stanowi on część wspaniałego dorobku ludzkości i do niej należeć powinien. Moja służebna rola wypełniała się w zbieraniu, szukaniu i kompletowaniu…" Bernard nie zaprzeczał, że potrzebuje pieniędzy. Głośno nie przyznałby się do tego, lecz był świadom, że na kupno nowego domu w koloniach trzeba dziesięciu lat pracy na. statku. Uniósł głowę, aby dać odpoczynek oczom. Ciekawe, co to może być: "…nie wyjawię, czym jest mój zbiór. Chcę, aby dla tego, kto wyruszy na Ziemię, było to zagadką. Uważam, że będzie mile zaskoczony…" Kamienie szlachetne albo złote bądź platynowe ozdoby najbardziej by mu odpowiadały. Obrazy dawnych mistrzów, wiernie odtwarzające realia epoki, również byłyby wspaniałe. Ostatnio szczególnie wysoko ceniono dziewiętnastowieczny realizm. Naturalnie oryginały, a nie masowo powielane kopie.
Wcisnął palcem klawisz i znowu ujrzał pamiątkowe zdjęcie. Był to wieżowiec, ten sam, który odnalazł przed południem.
Mocno zapierając się rękoma zaczął podciągać ciało. Już dawno przemyślał, jak dostanie się do tego pokoju. Wyraźnie było napisane, że w wieżowcu wybuchł pożar i obie klatki schodowe wraz z windami są nie do użytku. Sprawdził to, faktycznie. W ostatnim etapie kolonizacji nie było dla kogo naprawiać budynku. Później poddano go tylko zakonserwowaniu.,,
Uchwycił gzyms pierwszego piętra i zaciskając zęby przerzucił ciało. Miał do pokonania dokładnie pięćdziesiąt kondygnacji. Okno, do którego dążył, było pierwsze z lewej na tej ścianie. Zdjął z pleców drabinkę, przymocował uchwyty i wysuwając ku górze sprawdził jej wysokość. Pasowała. Wskoczył na szczebel. Prawdę mówiąc odczuwał emocję, ale był świadom, że tylko alpinistyczna metoda daje szanse na sforsowanie ściany. Nie było sposobu na niezauważalne wprowadzenie do miasta grawitolotu albo chociaż helikoptera. Dobrze, że w ogóle udało mu się wymigać od towarzystwa Edwina i Leidy. Na szczęście uwierzyli, że udaje się na poszukiwanie innych okazów. Jak na razie w samym muzeum znaleźli dziesięć eksponatów wartych skopiowania.
Trzydzieści pięć – pomyślał i układając sprzęt usiadł, by zaczerpnąć tchu. Szyby za nim były barwione i tylko z trudem mógł dojrzeć kontury sprzętów. Były identyczne z tymi, jakie widział w pokojach, do których uprzednio zaglądał. Biurowce tamtych lat wykazywały rozsądną funkcjonalność, wykluczającą wszelkie zbędne urządzenia i osobiste upodobania. Odwrócił twarz ku miastu. Nie było wiatru i w zakrzepłym powietrzu równymi liniami rysowały się dachy domów, kratka ulic i zielone plamy skwerów. W ciszy wyraźnie słyszał własny oddech i skrzypienie sprzączek od torby. Z obojętnością spojrzał pomiędzy wycelowane w pustkę nogi. Przyszło mu na myśl, że kiedyś ludzie bardziej się bali, bardziej ulegali własnej wyobraźni.
Spojrzał wzdłuż nitki rzeki i ze zdziwieniem spostrzegł, iż odbija się w niej niebo. Ciekawe, co znajdzie u góry w sejfie? Nie musi to być rzecz droga, ale niechaj chociaż będzie oryginalna. Niech ma przynajmniej o czym opowiadać. Ciekawy człowiek musiał być z Kamila Kardycza, on sam nie poświęciłby życia na zbieranie czegokolwiek. A może będzie to kolekcja nalepek z butelek bądź naklejek z zapałek. Podobno ludzie zbierali kiedyś takie brednie. Nie… miał nadzieję, że nic takiego mu nie zagraża. A może znaczki? Takie z głębią i nagranymi dedykacjami, ostatnio szalenie modne.
Pomachał ręką do odległych dachów i uniósł drabinę. Zaczepy schwytały następny gzyms. Szarpnął dla pewności i nie tracąc czasu postawił nogę na szczeblu.
Spokojnie, z namaszczeniem kładzie dłoń na belce i wciąga drabinę. Nawet nie sprawdzając podsuwa się do okna i przylepia na szybie zgniecioną uprzednio w palcach kostkę. Odchodzi w bok i nie dostrzega blasku roztapiającego szkło. Wsuwa głowę do środka i pomrukuje radośnie poznając znajomy z opisu pokój. Po parapecie wskakuje na trzeszczący pod stopami dywan. Ten dźwięk będzie mu towarzyszył przez cały czas; bądź co bądź wszystkie przedmioty są tu zakonserwowane. Głęboko nabiera powietrza i precyzyjnie odmierzonymi krokami idzie ku ścianie. Mija biurko, na którym leżą papiery i dawno wygasła fajka. Zwalnia uświadamiając Sobie, że Kamil Kardycz opuścił ten pokój nie przeczuwając, że pożar, choroba, a potem odlot do kolonii uniemożliwią mu powrót. Odwraca wzrok. Na półkach stoją rzędy zakurzonych książek. Zgrabnym ruchem ciągnie ku sobie środkowy szereg, który odsuwając się odkrywa stalowy prostokąt sejfu. Zapamiętane cyfry, jedna, druga, trzecia, obrót pokrętła i szarpnięcie. Zanurza drżące dłonie w półmroku schowka. Są, owinięte w papier ramy, na nich płótna.
A więc jednak obrazy. Podchodzi do oświetlonego przez słońce biurka i zdejmuje bibułę. Z jękiem zawodu siada. Zrywa następne osłony i wszędzie to samo. Obrazy, ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne pociągnięcia pędzlem, nienaturalne kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza ręce. Kwiaty, chyba słoneczniki, malowane bez żadnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek, prymityw godny dziecka czy szaleńca. Pod nim inna chałtura: droga z paskudnie powyginanymi drzewami o jadowitych kolorach, pole uprawne, para butów na rozmazanym gliniastym tle. Wie, że jeśli się rozpłacze, to poniesie ostateczną klęskę. Bez słowa, starając się zapomnieć o nadziejach, podchodzi do okna i przesuwa na zewnątrz. Oślepia go światło. Staje i zaczyna powoli rozumieć sens tego, co przed chwilą dojrzał. Macając na ślepo dłonią, opiera się o chłodną ramę okna.
Martowic stał nieruchomo, dopóki jasne oko statku nie utonęło w zasłoniętych ulewnym deszczem chmurach. Potem wsunął się do wagonika i zamknął drzwi. Krople żarłocznie rzuciły się na szyby. Zapiął pas i spojrzał wokół. W sączącym się zmierzchu był właściwie nikim, szarą sylwetką wtopioną w wagonik kolejki. Jednym z tych, którzy zostali.
Zabłysło światło, zakręciła się turbina, przechodząc w coraz wyższe rejestry, gdy wagonik ruszał i nabierał prędkości. Bardziej wyczuł niż dojrzał mijające go kępy drzew, ale później już wyraźnie zajaśniały przed nim światła domu. Niepewne, tłuczone deszczem, ale bez wątpienia ufne i pełne otuchy.
Zatrzymał się na zwykłym miejscu i wykorzystując krótką przerwę w ulewie pobiegł po dachach samochodów ryzykując złamaniem nogi. Mokre buty rozrzucały kałuże wody, beton chrobotał. Wreszcie trawnik i z falą kolejnej nawałnicy dopadł drzwi. Jak pies strząsnął wodę w przedpokoju i dopiero gdy wycierał twarz, zauważył stojącą na schodach Belię.
– Tato, jeden z kolonistów zostawił to dla ciebie. Spojrzał za jej palcem. Na stoliczku pod lustrem leżała zawinięta w papier prostokątna paczka.
– Który?
– Taki blondyn, nie wiem, jak się nazywał. Odczytała w oczach ojca następne pytanie.
– Nie, nie wiem, co tam jest, ale mówił, że powinieneś to mieć.
Martowic zdejmuje ostrożnie paczkę, jakby przeczuwał zawartość, i siada na stopniach.
– Był tu przed samym odlotem… – dodaje dziewczyna cicho, ale milknie widząc zmianę na twarzy mężczyzny. Nie śmie, nie potrafi podejść i upewnić się, co kryje odwinięty papier. Unosząc skraj sukni obraca się i idzie do góry. Mężczyzna nawet tego nie zauważa. Z niecodziennym napięciem na twarzy przygląda się ułożonym w wazonie słonecznikom. Jeszcze nigdy nie widział tak prawdziwych kwiatów.
Głupi ma zawsze szczęście – Andrzej Drzewiński
Człowiek cierpiał. Jego ciało podrygiwało w takt charczącego oddechu. Zrzucone gwałtownym ruchem okulary upadły na dywan, gdzie rozprysły się pod przypadkowym ciosem pięści. Oczy na przemian wytrzeszczał bądź zaciskał w udręce, kopiąc nogami tapczan. Widać było, że nie zdaje już sobie z tego sprawy. Spocone czoło co chwilę oświetlała smuga światła padająca przez otwarte drzwi balkonu.
Nagle poderwał gwałtownie w górę całe ciało, które z trzaskiem upadło na stojak pełen czasopism. Jeszcze raz czy dwa zwinął się drąc rozsypane gazety, ale w końcu legł bez ruchu.
Teraz spoczywał w cieniu, oświetlony jedynie przez wiszącą nad nim kulkę niebieskiego światła. Uprzednio nieruchoma zniżyła się o parę centymetrów, jakby chciała sprawdzić, czy dobrze wykonała zadanie. Zatrzymała się tuż nad czołem. Jej światło najwyraźniej zmieniało barwę: z niebieskiej na białą. Dziwne, że nie rzucało żadnego cienia. Ciało leżącego mężczyzny zaczynało z wolna fosforyzować. Po jego twarzy skakały małe, fioletowe ogniki podobne do miniaturowych wyładowań elektrycznych. Im kula stawała się bielsza, tym było ich więcej. Wreszcie z cichym syknięciem zniknęła. Wraz z nią zniknęły tańczące ogniki. Minęło kilka sekund, mężczyzna otworzył oczy. Leżał nieruchomo i spod zmarszczonych brwi lustrował pokój. Nagle gwałtownym ruchem przekręcił się na brzuch. Leżąc twarzą na okładce jakiegoś czasopisma, zaczął wykonywać ustami nieskoordynowane ruchy. Wyglądało, że chce oderwać zębami róg pisma. Gdy mu się to udało, zaczął go żuć z widocznym zadowoleniem. Później usiłował się podnieść. Robił to nieudolnie, tak jakby zapomniał, że ma ręce.
Nogi odpychały się od podłogi, lecz tułów pozbawiony oparcia sunął podrygując po dywanie. Znieruchomiał na moment, kiedy głowa zderzyła się ze ścianą, ale ponownie zaczął wspinać się ku górze. Niestety, odepchnięty nogami dywan pojechał do tyłu.
Znów leżał. Teraz miał boleśnie obtarte policzki. Raptem zaśmiał się chrapliwie i oparł dłonie o podłogę, jakby dopiero teraz sobie o nich przypomniał. Jeden podrzut i już stał. Krzyknął z triumfem. Zwierzęcy wrzask i poprzednie odgłosy musiały zaniepokoić sąsiadów, gdyż zza ściany dobiegło głośne stukanie. Wyszczerzył zęby i pogroził zaciśniętym kułakiem. Zadowolony z siebie podszedł do kontaktu. Pokój zalało jasne światło. Oślepiony zakrył dłonią oczy, ale po chwili z niedowierzaniem opuścił rękę. Chcąc się upewnić, ponownie wyłączył światło. Chwila ciemności i pstryknięcie przełącznika znów rozjaśniło pokój. Źrenice zwężały się i rozszerzały pod wpływem oświetlenia. Wykrzywił twarz w grymasie zadowolenia, po czym układając usta z widocznym wysiłkiem powiedział:
– Sprytne…
Obrócił się i zaczął oglądać pokój. Spokojnie i dokładnie przerzucał książki stojące na półkach, albumy z reprodukcjami i kolorowe magazyny. Z upływem czasu jego poczynania stawały się pewniejsze. Mimo to dobre kilka minut przyglądał się kluczowi do szafy, zanim pojął jego przeznaczenie. Beznamiętnie oglądał garnitury i koszule. Szczególną zaś uwagę poświęcił krawatom. Po chwili dał temu spokój i poszedł do kuchni. Zaczął wyciągać z szafek przyprawy i kolejno je próbować. Najwyraźniej przypadła mu do gustu sól, gdyż zjadł prawie dwie garście. Później zwrócił uwagę na kapiący kran. Pogładził aluminiową rurkę i jakby od niechcenia zgniótł ją w palcach. Woda przestała kapać, co skwitował demonicznym uśmiechem. Najbardziej spodobały mu się zapałki. Zapalał jedną po drugiej i patrzył w skupieniu na płomyczek. Jedna z nich zgasła dopiero w palcach. Sprawiło mu to przyjemność, więc w płomień następnej wsunął kciuk. Zadowolony znów wyszczerzył zęby.
– Przyjemne, ale niszczy powłokę – powiedział. – A szkoda! Wrócił do pokoju i wyszedł na balkon. Było cicho. Popatrzył na niebo, a gdy znalazł gwiazdy, których szukał, pogroził im pięścią.
– Tu mnie nie znajdziecie – szepnął z jakże ludzką nutką nienawiści.
Opuścił głowę i spojrzał na miasto. Z twarzy umknęła wściekłość, ustępując miejsca uśmiechowi satysfakcji. Wiedział, że to wszystko już niedługo będzie jego. Wracając do pokoju stwierdził, że właściwie powinien teraz przeanalizować ziemskie systemy władzy, aby sprawnie uderzyć w ich najczulsze miejsca. Podszedł do beżowego pudła z dużym szklanym ekranem. Chwilę przeszukiwał pamięć.
– Telewizor – wydudnił zadowolony – telewizor. Kierowany ciekawością wcisnął przycisk. Rozgrzewaniu aparatu towarzyszyło trzaskanie i głuchy szum. Słuchał tego z politowaniem.
– Bądź przeklęty! – dobiegło nagle z głośnika. Zdziwiony zamrugał oczyma, ale głos kontynuował:
– Przybyłeś tutaj, aby stać się panem tej planety. Chciałeś uniknąć odpowiedzialności za to, co uczyniłeś w tamtym świecie. Ale nie uda ci się! Znasz ten znak!
Ekran dotąd ciemny błysnął – czerwienią. Jednocześnie przeleciały z góry do dołu ukośne pasy zakłóceń. Twarz człowieka zszarzała. Ręce, które opierał o stół, zacisnęły się na serwecie. Cofając się ściągnął ją na podłogę.
– Zabiłeś Jana Kowalczyka i przywłaszczyłeś sobie jego ciało. Przeklęty! Boisz się teraz. Patrzysz z przerażeniem na ekran i gorączkowo szukasz wyjścia. Przeklęty! Nie masz go. Nam nikt nigdy nie umknął.
Klęczał opierając jedną dłoń o podłogę, a drugą trzymał się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch, z ust dobiegał rosnący skowyt. Sąsiedzi znów poczęli walić w ścianę, ale nawet tego nie zauważył.
– Przyjrzyj się tym książkom, temu obrazowi na ścianie, tym kwiatom wyszytym na kapie tapczanu. Przyjrzyj się! Wodził posłusznie wzrokiem.
– To należało do tego, którego unicestwiłeś. Nie wolno ci było tego robić! Przeklęty! Patrz na zieleń tego dywanu. Z jego obrazem zginiesz.
Cieknąca z ust ślina kapała na seledynowy dywan. Przestawał myśleć. Strach przed Strażnikami był silniejszy niż rozum. Wiedział, że przegrał. Nagle uniósł głowę. Na ekranie coś się działo. Błysło sześć punkcików, potem pięć, potem cztery… Zrozumiał. Oni odliczają czas do egzekucji. Zajęczał. Słaniając się na nogach wybiegł na balkon i przetoczył przez barierkę zapominając, że w tym wcieleniu nie może lewitować. Chwilę później roztrzaskał się wraz z ciałem na chodniku. Jednocześnie na ekranie telewizora ukazała się uśmiechnięta twarz spikera.
– Jak się państwo z pewnością domyślili, dzisiaj szukamy ofiary "inwazji z kosmosu". Zgodnie ze scenariuszem nazywaliśmy dzisiejszego bohatera Jan Kowalczyk. Prosimy zatem wszystkich, którzy noszą to właśnie nazwisko i imię oraz mają zielony dywan, narzutę na tapczan w kwiaty oraz pozostałe wymienione w programie rzeczy, o nadsyłanie kart pocztowych z dopiskiem "Inwazja z kosmosu". Mamy nadzieję, iż pomysł spodobał się państwu.
Zgodnie z tradycją naszego programu porozmawiamy teraz z wybrańcem losu poprzedniego odcinka. Przypomnę, że szukaliśmy wtedy mordercy teściowej, który powinien lubić grać na puzonie, mieszkać z liczną rodziną, mieć psa i brodę. Jak już podawaliśmy, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, przy tej liczbie warunków, jakie narzucamy, tylko jeden z telewidzów powinien mieć wrażenie, że w naszym programie zwracamy się bezpośrednio do niego, i tak właśnie było poprzednim razem. Panie Wiesień, co pan zrobił, kiedy głos z telewizora oskarżył pana o zabicie teściowej?
Kamera przesunęła się ukazując roześmianego brodacza. Coś zaczął opowiadać. Ludzie przy odbiornikach w całym kraju, jak gdyby nigdy nic, spokojnie go słuchali. Program miał duże powodzenie.
Jaskinia – Andrzej Drzewiński
Spotkali się na zakręcie ścieżki. On schodził z góry, cały utytłany w liściach, jakby lekko senny i już oczekujący końca jesieni. Człowiek przyglądał mu się chwilę, a potem delikatnie zszedł w trawę. Jeż fuknął gniewnie, pewnie zły, że musiał się zatrzymać dla takiego głupstwa, i ruszył dalej. Nawet się nie obejrzał.
Bogdan odruchowo zerknął na zegarek. Przeczucie, iż przyjdzie mu nocować w lesie, zaczynało zamieniać się w pewność. Do najbliższego schroniska miał dobre cztery godziny drogi: Zdążyłby, oczywiście, że zdążyłby, gdyby nie polana, na której przespał w południe kilka godzin. Był jednak tak zmęczony… chociaż nie, chyba po prostu miał ochotę przestać myśleć. Zauważył, że ostatnio szczególnie długo śpi. Ale czy sny są dużo lepsze…
Podrzucił plecak na ramionach. Ruszył zauważając po raz pierwszy tego dnia, jak intensywny jest zapach lasu. Aby w pełni go odczuć, mocno wydmuchał nos. Szyszki cicho skrzypiały, gdy natrafiał na nie swoim butem.
W tej części gór szlak był stosunkowo łagodny, nie męczący. Ścieżka biegła prawie na jednym poziomie, z rzadka zdobywając się na niewielkie podejście. Często robiła zakrętasy pomiędzy drzewami i odkrytymi przez erozję skałami. Las był sosnowy, wysokopienny; z długich igieł skapywały krople wody. Najwidoczniej niedawno musiała przejść tędy burza. Jej odgłosy słyszał niżej, zaraz po wyjściu z polany.
Jeszcze parę kroków do najbliższego znaku na drzewie i znalazł się na otwartej przestrzeni. Wśród traw biegło pierwsze od dawna ostrzejsze podejście. Mrużąc oczy przystanął. Był nieomal zadowolony, że zostawił za sobą gęstniejący cień lasu. Nad drzewami, zasłonięte przez chmury, przezierało mdłe, żółte słońce. Ścisnęło mu żebra jakimś bólem. Zadygotał jak w gorączce, gdyż ciało oblał żrący kwas płynący z głębi, spod serca. Jęknął i zaciskając zęby kilkakrotnie głęboko wciągnął powietrze nosem… To uczucie nie było niczym nowym. Było czymś przeraźliwie znanym, obrzydłą powszedniością. Zabijając mocnymi krokami niepokój, ruszył pod górę. Uciekał przed tym miejscem i tymi myślami. Może by się to udało, gdyby nie kępka trawy, o którą zaczepił but. Machając rękoma upadł twarzą w piach. Chwilę leżał bez ruchu, a potem uderzył pięścią o ziemię.
– Boże – jęknął. – Dlaczego? Do jasnej cholery, dlaczego… Obracając się na bok zrzucił plecak. Zagrzechotał stelaż namiotu kopnięty nogami.
– Nie mogę… już dość – wyszeptał cicho, tak jakby ten kopniak odebrał mu resztki energii. – Jak długo to będzie wracać?
Położył się na wznak i już spokojnie oparł głowę o zwinięty śpiwór. Słońca nie było widać, jedynie górna powłoka chmur przepuszczała ostatnie, tombakowożółte promienie.
Przymknął oczy.
S zczyt wzniesienia, z którego szlak zsuwał się dalej łągodnymi zakosami, osiągnął, kiedy w szarości nieba było więcej nocy niż dnia. Szybkim krokiem, prawie biegnąc, dopadł lasu, starając się, jak długo będzie to możliwe, iść szlakiem.
Znaki na drzewach rozpoznawał bardziej instynktem niż wzrokiem. Miał zamiar zejść jeszcze kilkadziesiąt metrów. Kiedy jednak uderzył kolanem o pniak, a po odzyskaniu równowagi nie wiedział, którędy ma iść, uznał, że najwyższa pora na nocleg. Zaczął więc zataczać małe kółka, chcąc znaleźć równe i w miarę suche podłoże. Silny zapach mchów upewniał go, że teren jest wilgotny i będzie musiał się posłużyć materacem.
Rozgarnął krzaki sapiąc z ulgą. W czarno – szarych plamach tańczył mu przed oczyma widok mikroskopijnej polanki. Odpinając plecak zrobił kilka kroków ku niskim jodłom zamykającym wolną przestrzeń. Zdążył tylko poczuć, że noga nie trafia na grunt, a potem desperacko chwytając się rękoma drzewka zawisł nad ginącym w mroku urwiskiem. Trwało to moment, gdyż gałąź pękła z trzaskiem i razem z nią pojechał ostro spadającym zboczem. Wystawił łokcie, lecz jedynym efektem był ostry ból ręki, od którego zrobiło mu się mdło. Plecak odczepił się i spadał samodzielnie, grożąc kontuzją w razie zderzenia. Przysiągłby, że spłoszył jakieś ptaszysko, które z przeraźliwym wrzaskiem uleciało ku niebu. Jeszcze jeden obłąkańczy kołowrót i rozcinając twarz gałęzią uderzył plecami o coś twardego.
Piekielne migotanie w głowie z wolna ustawało. Bał się, że zwymiotuje, lecz parę głębokich wdechów rozproszyło obawy. Trzymając się tego, co miał za plecami, stanął na drżących nogach i próbował dojrzeć plecak. Nic, ciemność.
Musiało upłynąć kilkanaście sekund, zanim zrozumiał, że bynajmniej nie o pień opiera ciało. Słup.
Ciekawe – pomyślał – może podtrzymuje linię przesyłową do schroniska. Chociaż nie, w tym miejscu to niemożliwe. Zrobił krok do tyłu w nadziei, że cokolwiek dojrzy u góry. Nie zdążył jednak, gdyż w twarz uderzył ostry snop światła.
– Co jest?! – warknął osłaniając oczy ramieniem. Jeszcze nie poczuł strachu, na razie było to tylko zaskoczenie.
– Zamknij się i podnieś łapy – głos zmaterializował się za piekącym kręgiem światła.
Przywarł plecami do słupa i uniósł ręce na wysokość pasa.
– Zjeżdżajcie!
– No, no – głos był beznamiętny. – Tylko bez chamstwa. Jesteś na terenie wojskowym.
Ze zdziwienia aż opuścił pięści.
– Mam w to wierzyć?
– Tam były ustawione tablice.
– Było ciemno, nie mogłem przecież nic widzieć. Światło przesunęło się wydobywając z czerni człowieka w polowym mundurze. Od niechcenia celował w niego z automatu.
– W porządku, teraz wierzę.
Światło znów wróciło.
– Wyciągnij ręce.
Bogdan chwilę się zastanowił, a potem posłusznie wykonał polecenie. Szczęknęły kajdanki.
– Dokąd idziemy?
– Do obozu. Idź przed nami i nie gadaj tyle.
Wzruszył ramionami i posłusznie poszedł depcząc pełznący po igliwiu krąg światła.
Obóz tak usytuowano, że dopiero z odległości kilkunastu metrów można było dostrzec namioty. Między nimi powoli przesuwały się ludzkie sylwetki. Gdzieniegdzie przezierało słabe światło i słychać było grające radia. Susząca się pod drzewami bielizna świadczyła, że teren jest już od dawna zamieszkany.
– Patrzcie, znów jakiegoś turystę capnęli – dobiegł go szept od stolika, gdzie czterech mężczyzn grało w karty.
Reszta zachichotała. Bogdan chciał się zatrzymać, powiedzieć coś, lecz pchnięcie w ramię ostudziło zapał. Trzymając ręce na piersi, jakby wstydząc się kajdanek, szedł dalej. Rychło namioty rozbiegły się na boki i stanęli na placyku wciśniętym między dwa baraki. Okna rzucały długie, wyraźne plamy. Gdzieś z boku burczał agregat.
– Pilnuj go, idę po porucznika.
Jeden z wartowników poszedł do niższego z budyneczków.
– Co robicie z takimi jak ja?
Obrócił się i dopiero wtedy dojrzał, że się pomylił, oceniając tych ludzi na nie więcej niż dwadzieścia lat. Żołnierz trzymający karabin miał pasmo siwych włosów nad czołem i wzrok zmęczonego człowieka:
– Co robimy? – zęby błysnęły mu w świetle niedalekich okien – rozstrzeliwujemy, i to trzykrotnie.
Łypnął okiem na Bogdana ciekaw reakcji, lecz ten obrócił się plecami. Mijała ich grupka ludzi.
– Bogdan! – krzyknął ten z przodu.
– Co ty tu robisz?
Przybysz zmarszczył brwi jeszcze nie rozumiejąc sytuacji.
– Kapralu, skąd wziął się ten człowiek?
Stuknęły przepisowo buty.
– Melduję, że w czasie obchodu znaleźliśmy go w jarze, między drugim a trzecim posterunkiem.
– Aha…
Dopiero kiedy człowiek ponownie obrócił się ku niemu, rozpoznał twarz. Trzy lata temu Bogdan zmienił miejsce zamieszkania. Pułkownik Jakub Kliper był do tego czasu jego sąsiadem. Mieli nawet wspólny ogródek.
– Jak to było?
Bogdan wyciągnął przed siebie ręce. Kapral nawet długo nie kazał czekać.
– Szedłem szlakiem, a że za późno wyruszyłem, złapała mnie noc – mówił masując ścierpnięte przeguby rąk. Potem szukałem miejsca na rozłożenie śpiwora i nie zauważyłem tego ostrego zejścia. Na dole oni mnie znaleźli. Kliper wyraźnie oczekiwał takiej odpowiedzi, gdyż widząc nadchodzącego porucznika zdecydowanym krokiem ruszył ku niemu. Nie potrzebował wiele czasu. Już po minucie wrócił do Bogdana i poufale klepnął go w ramię.
– Załatwione. Nie musisz spać w areszcie ani płacić mandatu. Idziemy do mnie.
Wiedział, że powinien podziękować albo chociaż okazać radość, lecz nie mógł, po prostu nie mógł. Mruknął coś i ruszył za Kliperem. Jak się spodziewał, szli do baraku.
Gdy wchodzili do pokoju, przypomniał sobie o plecaku.
– Nie martw się, tutaj nic nie zginie. Rano wyślę paru ludzi, aby go znaleźli.
Kliper pokazał gościowi zasłoniętą parawanem umywalkę, gdzie w – wiszącym lustrze Bogdan mógł dojrzeć brudną i podrapaną twarz z mnóstwem igliwia między włosami.
Nie spiesząc się, doprowadził wygląd do względnego porządku. Podziękował za ofiarowaną koszulę. Do rana, póki nie znajdą plecaka, może wytrzymać w tej z rozdartym rękawem.
– Bogdan – usłyszał, gdy wyszedł z zaimprowizowanej łazienki. – Czy to prawda, że…
Kliper był zmieszany.
– Słyszałeś, iż miesiąc temu…
Bogdan skoczył tak, jakby chciał zakryć mu dłonią usta.
– Tak, prawda – odparł. – Ale nie chcę o tym mówić.
Mimowolnie ujął w palce guzik jego munduru.
– Nigdy, rozumiesz?!
Kliper był nieomal wystraszony.
– W porządku. Rozumiem, że…
– Proszę cię! – głos był lodowaty i kategoryczny.
Kliper skrzywił usta, mruknął i uciekł w kąt pokoju, gdzie jak wybawienie zaczął gwizdać elektryczny czajnik.
– Pewnie chcesz wiedzieć, co my tu robimy, prawie stu chłopa – powiedział, kiedy już siedzieli nad herbatą i nieodłączną butelką wytrawnej wódki.
Bogdan uniósł wzrok z nad obracanego w palcach kieliszka, lecz nie odezwał się ani słowem.
– Tak więc…
Kliper najwyraźniej był zbity z tropu.
– Więc jesteśmy, aby zbadać, a właściwie pilnować, to paskudne miejsce – chrząknął i zaczął mówić swobodniej, gdyż wydawało mu się, że dostrzegł pewne zainteresowanie u słuchacza.
– Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Podobno już zdarzały się w tych górach przypadki, że ginęli ludzie, ale góry to góry i nie było tego aż tak dużo – dolał do kieliszków. – Mówię ginęli, w znaczeniu znikali. Poszedł na szlak i nie wrócił. Przerwał, gdyż ktoś zapukał do drzwi. Nie wpuścił gościa, jedynie wysunął się na korytarz przytrzymując klamkę. Bogdan zerknął na jego plecy, a potem szybkim ruchem. przytknął butelkę do ust. Pociągnął trzy łyki i zanim Kliper wrócił, zdążył zagryźć plastrem kiełbasy.
– Na czym to ja skończyłem? – zastanowił się tamten, gdy ponownie usiadł za stołem. – Aha… więc pierwszy pewny wypadek zdarzył się wiosną. Do schroniska przyszła dziewczyna mówiąc, że zaginęło troje jej przyjaciół. Mieli wejść do jakiejś groty, a ona została na zewnątrz, gdyż wolała się opalać. Po godzinie zaczęła się niepokoić. Podeszła do wejścia, wołała, lecz nie wracali. Bała się wchodzić sama i pobiegła po pomoc. W schronisku nikt nie miał pojęcia, że w tej części gór są jakiekolwiek jaskinie, ale oczywiście dwóch pracowników poszło z dziewczyną. Mieli linę, latarki i wyobraź sobie – Kliper uśmiechnął się do siebie – z nich też nikt nie wyszedł. Dziewczyna czekała umówione pół godziny, potem jeszcze godzinę i w efekcie wróciła do schroniska późną nocą w stanie szoku.
Kliper rozlał resztę alkoholu chyba trochę zdziwiony, że to koniec butelki.
– Rano poszedł do środka kierownik schroniska. Asekurowano go z zewnątrz na długiej linie. Wyobraź sobie, alpinista, uprawiał też speleologię, a skończył jak tamci. Wyciągnięto samą linę – Kliper pstryknął w kieliszek – była odwiązana. Dalsza historia jest obrzydliwie monotonna. Krótko mówiąc jeszcze osiem osób. W końcu wysłano nas i tak od dwóch miesięcy pilnujemy, aby nikt tam nie wlazł.
Bogdan tępo wpatrywał się w Klipera i dopiero po dłuższej chwili powiedział trzy słowa.
– I co znaleźliście?
– Co znaleźliśmy?
Kliper przeciągnął się na krześle.
– Kiedy już było wiadomo, że ze szczeliny nie wydobywa się gaz, promieniowanie czy inne draństwo, posłaliśmy trzech ludzi. Pierwszy niósł kamerę i reflektor. Dwaj następni ubezpieczali go z tyłu. Ale gdzie tam… – machnął ręką. – Ten korytarz jest diabelnie kręty. Wystarczyło parę metrów, aby zniknęli z oczu. Minutę później urwała się łączność radiowa. Nikt nie wrócił. To wszystko, co osiągnęliśmy, rozumiesz?
Zastygł z wpółotwartymi ustami, gdyż spostrzegł, że Bogdan śpi. Przechylony do tyłu na krześle ciężko oddychał. Palce jego lewej ręki ciągle trzymały kieliszek. Kliper pokiwał ze zrozumieniem głową.
– To dlatego chodzisz po górach – szepnął i chwycił go pod ramiona.
Wywracając krzesło, zawlókł bezwładne ciało na łóżko i gasząc światło wyszedł na korytarz.
Bogdan stał przy oknie, kiedy Kliper przyniósł mu śniadanie.
– Wolałem wziąć ci coś do żarcia. Chyba nie ma sensu, abyś jadł ze wszystkimi.
Bogdan patrząc na zbocze góry gładził włosy.
– Piękne.
– Co piękne? – Kliper w pierwszej chwili nie zrozumiał.
– A, góry! Tak, tylko wiesz, jak się siedzi w takiej dziurze dwa miesiące, to wszystko może zbrzydnąć.
Klasnął w dłonie.
– Siadaj i wcinaj.
Bogdan posłusznie przysunął się do stołu, lecz niedługo udawał, że je.
– Jakub – spojrzał na pułkownika. – Chciałbym wejść tam, do tej jaskini – poprawił się.
Kliper wypuścił powietrze jak przekłuty balon.
– To niemożliwe.
– Dlaczego, przecież możesz mnie tam wpuścić.
Tamten skrzywił się.
– Może i mógłbym. Ale nie chcę dopuścić, abyś i ty nie wyszedł. Tam za dużo ludzi znikło.
– Wiesz przecież, że jeszcze nie tak dawno uprawiałem speleologię.
Kliper chyba żałował, że nie pali, gdyż najwyraźniej nie wiedział, co ma uczynić z rękoma.
– Wiem. Wiem też, że jesteś fizykiem i mógłbyś niejedno zauważyć.
– To ostateczna decyzja?
Pułkownik wybrał w końcu między krzesłem a łóżkiem, siadając na tym ostatnim.
– Decyzja – żachnął się. – Właśnie oczekujemy teraz kilku grotołazów. Chcemy krok po kroku obudować korytarz i umieścić tam wózki z kamerami. Nic innego nie wchodzi w rachubę, nie mogę już stracić ani jednego człowieka.
– Żołnierza, a nie turysty. Kliper zerwał się na równe nogi.
– Nie gadaj od rzeczy. Zresztą ja w tej chwili muszę wyjść. Wrócę gdzieś za godzinę. Najlepiej będzie…
– W porządku – Bogdan wszedł mu w słowo. – Ja zostanę w pokoju.
Kliper skinął głową i pospiesznie wyszedł na korytarz. Ostrożnie, czując jeszcze wczorajszy upadek, Bogdan ułożył się na łóżku. Za oknem miał pozornie nieskończony rząd drzew. Patrzył na nie od rana, lecz dopiero teraz zauważył, że prawie wszystkie są liściaste.
Pułkownik wrócił tak, jak zapowiedział, po godzinie. Bogdan leżał wciąż bez ruchu.
– Czy podtrzymujesz swoją propozycję? – spytał od samych drzwi.
Uniósł się na łokciu.
– Z tą jaskinią? – Tak.
– Oczywiście. Coś się zmieniło?
Kliper trochę za płynnie zaczął odpowiedź:
– Z przyczyn od nas niezależnych przyjazd grotołazów opóźni się o prawie miesiąc. To będzie początek zimy. Dlatego, jeśli jesteś pod ręką, mógłbyś przejść kilka metrów i zamontować pierwsze szyny. Tam jeszcze ludzie dochodzili.
– Kilka metrów mówisz?
– Tak, a dlaczego pytasz?
– Nie, nic, tak sobie.
Uniósł się z łóżka i zaczął wciągać buty.
– Plecak się znalazł?
– Tak, już od dawna stoi w szafie. Ale strój i wyposażenie dostaniesz od nas. Mamy tu cały sprzęt.
Bogdan tupnął nogami, aby sprawdzić, czy dobrze zasznurował obuwie.
– Wojsko to potęga, nie?
Kliper nie odpowiedział, jedynie przytrzymał go za ramię.
– Czy ty… czy odpowiadasz za swoje zdrowie?
Bogdan ruszył ustami, jakby liczył w myślach.
– Tak – odparł w końcu. – Sądzę, że tak.
Szczelina musiała być kiedyś zasłonięta krzewami. Widać to było po kolorze skały wokół tego szerokiego na metr, a wysokiego na dwa otworu. Światło słoneczne ukazywało nie więcej niż metr rozpoczynającego się tutaj korytarza. Dalej było ciemno. Bogdan poprawił kask i jeszcze raz sprawdził zamocowanie liny. Stojący obok niego dwaj żołnierze z poważnymi minami ustawiali w wejściu reflektor. Poza nimi plac był prawie pusty. Kliper kazał wszystkim wrócić do zajęć. Nie chciał widowiska, jak to nazwał. Stał teraz z tyłu między grupką podoficerów i Bogdan wiedział, że gdyby się odwrócił, tamten pomachałby ręką i posłał mu serdeczny uśmiech. Wolał się obyć bez tego.
Z reflektorów trysnęło światło odsłaniając następne metry wapiennego korytarza.
– Może pan iść – powiedział ten sam kapral, który zatrzymał go w lesie. – Po pięciu metrach proszę założyć kołki.
Skinął głową. Od chwili kiedy Kliper przedstawił go jako wybitnego speleologa, wszyscy jakby zapomnieli o wczorajszym zdarzeniu. Popatrzył na rosnący wzdłuż zbocza ras i uważnie spoglądając pod nogi wszedł do jaskini, tuż za swoim cieniem.
Kliper siedział parę metrów od wejścia i nerwowo rysował patykiem gryzmoły na ziemi.
– Ile go nie ma?
Kapral nie musiał spoglądać na zegarek.
– Prawie dwie godziny, niedługo wyczerpią mu się akumulatory.
Pułkownik złamał patyk i z wściekłością odrzucił szczątki.
– Ale dureń – szepnął.
Kapral chciwie nadstawił ucha.
– Ma pan rację. Trzeba być idiotą, aby odwiązywać linę i leźć tam, gdzie już tyle osób zginęło.
Kliper spojrzał groźnie.
– O sobie, a nie o nim mówię. Dlaczego pozwoliłem na to? Z dołu, od strony kuchni, słychać było nadchodzących podoficerów. Kliper wiedział, że gdy nadejdą, będzie musiał wydać konkretne decyzje. Wstał. Sekundę później u wyjścia z jaskini pojawił się Bogdan. Widząc to, Kliper nie mógł uczynić nic innego, jak tylko ponownie usiąść.
– Przepraszam cię, Jakub, że odwiązałem linę, ale wydawało mi się, że muszę pójść dalej.
Słowa dochodziły do Klipera z trudem, jakby przesączały się przez watę. Kapral stojący z boku też miał niewyraźną minę i wyglądało, że najchętniej huknąłby tego niedoszłego samobójcę w ucho.
– Jak ty wyszedłeś? – wykrztusił Kliper. – Jakim cudem?
Bogdan odpiął kask i zaczął mocować się z kurtką.
– Normalnie, najzwyklej w świecie. Tam dalej, po jakichś dwudziestu minutach drogi, jest wysoka pieczara o suchym i piaszczystym dnie. Chodziłem wkoło, myślałem, że odchodzą z niej jakieś dalsze korytarze, ale nic takiego. Wygląda, że jaskinia definitywnie się kończy.
Kliper uniósł ręce ku górze.
– Ale ludzie? Tam powinny być zwłoki, oprzyrządowanie.
Bogdan zdecydowanie pokręcił głową.
– Nic takiego tam nie ma, a szukałem długo.
Nie wiadomo kiedy nowina obiegła obóz i wkrótce placyk zapełnił się żołnierzami. Kliper odwrócił się ku nim, jakby szukał poparcia.
– Przecież u diabła, tam znikali ludzie.
– Jakub, ja nie wiem. Nic tam takiego nie zauważyłem. Poza tym jestem zmęczony. Pozwolisz, że pójdę do siebie i odpocznę.
Kliper ostatecznie pokonany machnął ręką.
– Panie pułkowniku – odezwał się kapral, kiedy sylwetka Bogdana znikła w baraku. – Zgłaszam się na ochotnika. Sprawdzę tę jaskinię.
– Ja też… również… i ja… – głosy żołnierzy mieszały się i przekrzykiwały nawzajem.
Najwyraźniej czuli się oszukani, że warowali przy byle dziurze, którą spokojnie przeszedł ten cywil. Kliper odwrócił się do stojących podoficerów, lecz ci udawali, że nie wiedzą, czego od nich oczekuje. Chyba uważali go za starego pryka niezdolnego do podjęcia żadnej decyzji.
– Dobrze – chrapnął wysuszonym gardłem. – Niech idzie dwóch. Tylko ostrożnie i po dziesięciu minutach mają zawracać.
Dwójka, która zgłosiła się pierwsza, z niespodziewaną energią ruszyła po sprzęt. Kliper nie odezwał się już ani słowem do momentu, kiedy zniknęli w otworze.
Dotknięcie w ramię wyrwało Klipera z rozmyślań tak gwałtownie, że nawet nie mógłby powiedzieć po chwili, co było ich treścią.
– Mam list do pana pułkownika.
– List?
Zdziwiony ujął kartkę papieru w dwa palce.
– To od tego grotołaza.
Odprawił żołnierza i rozwinął złożony arkusz.
"Jakub. Wybacz, że odchodzę bez pożegnania, ale nie czuję się najlepiej. Postanowiłem, iż od razu wyruszę w dalszą drogę. Twoi żołnierze pokażą mi, jak wyjść na szlak. Cieszę się, że pomogłem Ci rozwiązać sprawę jaskini. Napisz, jak znajdziesz czas, co się ostatecznie okazało. Jeszcze raz przepraszam. Bogdan".
Jednym ruchem dłoni zmiął kartkę.
– Szeregowy! – krzyknął. – Czy ten człowiek już poszedł?
Żołnierz zawrócił.
– Tak. Sam pokazałem mu, jak dojść do szlaku. Chyba dobrze zrobiłem?
Kliper odprawił go ruchem ręki. Gdy wstał, nad lasem prześlizgnął się podmuch wiatru prowokujący gnieżdżące się w koronach drzew ptaki do jazgotu.
– Rozwiązałeś sprawę, skurczybyku – powiedział przekrzykując hałas i podszedł do otworu.
– Spóźniają się, panie pułkowniku – usłyszał głos stojącego tam porucznika.
Chłopak był najwyraźniej przestraszony, gdyż usilnie starał się cokolwiek wypatrzyć w zakamarkach korytarza. Jego palce aż do białości zaciskały się na skalnym występie.
– Hej! – krzyknął Kliper i porucznik zerknął na niego przerażony. – Jest tam kto? Odezwijcie się, do diabła. Głos dudnił krótko w korytarzu i jakby zdławiony umilkł między skałami.
– Do diabła, odezwijcie się!
Z ciemności nikt nie wychodził. To jedno widać było z całą pewnością.
Ku północy – Andrzej Drzewiński
"Przynajmniej się starałem…"
Ken Kesey, Lot nad kukułczym gniazdem
Szesnaście razy uderzył w gong człowiek odziany w ciężkie, skórzane ubranie zdobione rzędami klamer. Miedziana kaskada dźwięków spadła na domy, przetoczyła się pustymi ulicami i uderzyła w wieże z białego marmuru zamykające kontur miasta. Odpowiedziały tym samym. Strzegący świtu budzili teraz mieszkańców okolicznych wiosek leżących wokół muru jak posłuszne psy: śpiące, kiedy pan śpi, gotowe do pracy, kiedy ich pan wstaje.
Było gorąco. Powierzchnia oceanu, jedynie lekko sfałdowana, nie przynosiła ochłody. Patrząc w niebo można było dojrzeć ułożony z chmur wierny duplikat linii brzegowej. Ciepłe powietrze nad lądem roztapiało pierzaste obłoki wyczołgujące się pracowicie zza horyzontu.
Zostawiając ślad pyłku, o okno przebieralni uderzył motyl. W środku z westchnieniem ulgi człowiek zdejmował strój. Zgodnie z nawykiem policzył klamry, jakie miał prawo naszyć każdy nowy właściciel. Było ich czterdzieści sześć. Starannie docisnął ramieniem odstające drzwi drewnianej szafy. Rzeźbiona w popularny motyw gorejącego słońca, liczyła sobie ponad sto lat i czekała na rychły koniec. Sto lat – tyle wynosił czas, po jakim wymieniano umeblowanie w instytucjach państwowych.
Ubrany w zwiewną białą szatę, z dużą spinką na ramieniu, wyszedł na ulicę. Właśnie nadjeżdżał pierwszy powóz linii okólnej. Podniósł rękę i woźnica zwolnił. Gorzej bywało wieczorami, kiedy zmęczone zwierzęta, czując bliską stajnię, nie miały najmniejszej chęci na zmniejszanie tempa. Lecz i do tego można było się przyzwyczaić. Po prostu wskakiwało się do wozu. Człowiek pokazał konduktorowi znaczek, potem wszedł na pięterko. Trzęsło, lecz było za to chłodniej. Myśląc już o śniadaniu i wygodnym łóżku z sapnięciem opadł na ławkę. Obok siedziało trzech młodzieńców zaciekle grających w Telgoton. Ten przepasany żółtą chustą był w najlepszej formie. Trzymał na kolanach duże pudło z planszą, a mimo to tempo, z jakim kręcił korbką, manewrując jednocześnie ryjkiem elektromagnesu, było godne pozazdroszczenia. Dwaj pozostali, mimo że zjednoczyli wysiłki, i tak przegrywali. Z trzaskiem dwie ostatnie kulki zostały wepchnięte do otworu, zabrzęczał dzwonek. Klepnęli go po plecach na znak podziwu, a zaraz potem z dolnego pomostu dobiegł okrzyk konduktora. Słysząc go, chłopak wsunął pudło do schowka pod siedzeniem i omijając drzemiącego człowieka w białym zawoju zbiegł w dół. Przytrzymując torbę wyskoczył na chodnik, zatrzymując się dopiero przy okienku trafiki.
– Zwykły zestaw, poproszę.
Człowieczek pachnący czosnkiem podał mu dwa dzienniki i tygodnik. Przechylając głowę obejrzał numer, potem wrócił do rozwiązywania krzyżówki. Wyglądała na słynną szaradę, jaką ułożył pięćdziesiąt lat temu Bilow Stok, niezapomniany mistrz rozrywek intelektu.
W górze wyła syrena fabryczna. Jakby dopiero teraz Otto zauważył, jak wielu ludzi podąża ku temu samemu celowi. Żółte chusty, mocne spodnie i identyczne skórzane torby przewieszone przez ramię. Twarze poważne, świadome czekającej pracy.
Ulica, którą szli, kończyła się szarym murem spiętym masywną bramą. Było cicho, tak jak zwykle. Dla nich poranek nie był czasem zabawy. Jakże różnili się robotnicy wychodzący z poprzedniej zmiany. Mijając bramę uśmiechali się zadowoleni, pokrzykiwali do siebie. Ci przyzwyczajeni do spania wieczorami zbierali się w większe grupki. Umawiali się na ryby albo wspólne popijanie wina. Otta minął właśnie starszy człowiek w niebieskiej koszuli. Już to wskazywało, że przepracował ponad trzydzieści lat. Szedł w kierunku głównej ulicy. Przy trafice dolatujący z okienka zapach czosnku zaostrzył mu apetyt. Pewnie dlatego wcisnął gazety do torby i ruszył dalej znacznie szybszym krokiem. Mieszkał dwie ulice dalej, w czteropiętrowej kamienicy o falistej elewacji naśladującej roślinny motyw. Powyginana balustrada na klatce schodowej błyszczała wypolerowanym metalem. Idąc czuł lekkie drżenie konstrukcji.
Na ostatnim podeście drzwi z lewej prowadziły do jego mieszkania. Uśmiechnął się wiedząc, że Marta czeka przy nakrytym stole.
– Dzień dobry, kochanie – powiedział całując ją w usta.
Usiadł na podsuniętym krześle i zabrał się do jedzenia. Marta siedziała za nim, z uwagą obserwując ruchy męża. Chrupiące w jego zębach grzanki sprawiały fizyczną przyjemność. Kochała mieć świadomość, że jest niezbędna. Wiedziała dobrze, co znaczy na pozór drobny gest, jakim pogładził jej włosy. Gdy był za bardzo zmęczony, nie robił tego, tylko od razu walił się na łóżko. Nadsłuchując dźwięków, jakie dobiegały z łazienki, sięgnęła palcami pod bluzkę i wyuczonym ruchem rozpięła stanik. Fritz nie lubił zbędnych przeszkód. Trzasnęły drzwi, potem rozległo się plaskanie bosych stóp. Mogłaby do najdrobniejszych gestów odtworzyć teraz jego ruchy. jak zwykle nie wszedł po nią. Od razu poszedł do sypialni. Za chwilę zawoła.
– Marta! – dobiegło zza dębowych drzwi.
Uniosła się z krzesła i dzwonek zaskoczył ją w trakcie zdejmowania sukni. Zakryła na powrót piersi.
– Poczekaj, kochanie! – krzyknęła. – Ktoś dzwoni.
Łańcucha nie zdjęła. Na podeście stał listonosz.
– List do państwa.
Uśmiechnął się życzliwie, wyjmując z przegródki plecaka trójkątnie złożoną kartkę papieru. Kobieta wzięła ją do ręki. Zapisał jej numer. Udawała, że nie rozumie, dlaczego wciąż stoi i patrzy.
– Czy coś jeszcze?
Oblizał wargi, szepnął cicho, wręcz niedosłyszalnie.
– Lubię dojrzałe kobiety.
Zamknęła drzwi bez słowa. Zamki szczęknęły dwukrotnie, zanim zapakował plecak. Wyszedł z bramy. Na jadącym środkiem ulicy beczkowozie siedział okrakiem ubrany na biało człowiek. Czerpakiem na długim kiju nabierał wodę i polewał ulicę. Czasami, widząc ładniejszą dziewczynę, świadomie celował pod jej nogi zadowolony, gdy przy podskoku odsłaniała łydki. Raz dostał za to naganę, gdyż opryskał błotem córkę Radcy. Przez miesiąc nie miał prawa wstępu do centralnych dzielnic.
Czerpak zaczął drapać o dno; znak, że niedługo będzie musiał zjechać do portu po wodę. Ale najpierw posili się. Starannie odmierzonymi porcjami zrosił jezdnię tak, że akurat starczyło do końca ulicy. Jedną ręką zatrzymał konia, a drugą docisnął denko beczki. Już tylko szerokość chodnika dzieliła go od sklepu Toma. Wkrótce i on sam pojawił się w drzwiach. Był przepasany fartuchem pamiętającym chyba całe stulecia.
– Upał dzisiaj, Tomie – powiedział woziwoda wchodząc do mrocznego wnętrza.
Sklepikarz ubiegł go w drodze do stolika, wprawnym strzepnięciem serwery czyszcząc blat.
– To co zwykle?
Skinął głową i roześmiał się. Pytanie było tak obrzydliwie zbędne,'że zawsze zaśmiewali się do łez, gdy padało. Kielich wina, kromka razowca, ser i świeże pomidory, wszystko to już po chwili znalazło się na stole.
Do sklepu weszła kobieta. Biała perkalowa sukienka i koszyk zdradzały służącą któregoś z domów możnych. Tom położył mu rękę na ramieniu, jakby chciał powiedzieć: poczekaj, obsłużę ją szybko.
Miała nie więcej niż osiemnaście lat. Czytając niepewnie z kartki, dawała dyspozycje. Nie oszczędziła przy tym nawet najwyższych półek, gdzie stały słoiki z miodem i konfiturami rzadko spożywanymi o tej porze roku. Zgodnie ze zwyczajem, jak każdy nowy klient zapłaciła gotówką, odpowiadając śmiechem na dogaduszki. Koszyk był ciężki, więc po wyjściu ze sklepu musiała nieść go oburącz. Na szczęście dom możnego Ronera leżał niedaleko. Poznała na tyle zwyczaje, że wiedziała, iż państwo wstają dopiero teraz, trzy godziny po niej.
Położyła koszyk w kuchni na taborecie i zeszła do piwnicy napompować wody. Wolała zrobić to raz a,dokładnie, aby mieć zapas do samej kolacji. Pływak wskaźnika był w połowie rurki, gdy ktoś przesłonił okienko. Z rękoma na dźwigni odwróciła głowę. Stał tam młody Roner, pan Jan.
– Daj, pomogę ci.
Wypuściła metal robiąc dwa kroki do tyłu. Plecy mężczyzny zaczęły się poruszać rytmicznie w takt przepływającej rurami wody.
Już pierwszego dnia, jak tylko przyjęto ją na służbę, zrozumiała, że chce należeć do niego. Dała mu czerwoną różę, symbol przyzwolenia. Niestety, nie zabrał kwiatu do swojego pokoju ani nawet nie wyrzucił. Wstawił go do wazonu we wspólnej jadalni. Do dzisiaj nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Może uznał kwiat za symbol małżeństwa i przestraszył się? Ale przecież wtedy daje się trzy róże.
Chlupot spadającej wody świadczył, że zbiornik jest pełny. Wyprostował się rozciągając mięśnie. Dojrzał wpatrzone w siebie zamglone oczy.
Biedny głuptas, pomyślał i odezwał się dopiero po chwili, gdy wchodził po schodach.
– Na drugi raz zawołaj mnie, to ci pomogę.
W pokoju nałożył kolorową koszulę. Najwyraźniej odczuwał potrzebę nietypowego ubioru. Do aktówki wsunął parę kartek papieru i portfel. Kiedy wychodził na ganek, dobiegł go z kuchni głos podśpiewującej Ingi.
Gdy Józef ściągnął lejce, stali już przed urzędem geografii. Całą elewację cięły rytmicznie pasy balkonów. Jak większość budynków w mieście, tak i ten miał cztery piętra. Obok wejścia stał wózek sprzedawcy prażonej kukurydzy. Miarowymi, precyzyjnie odmierzanymi okrzykami nawoływał ludzi. Chyba dla reklamy wyjadał po ziarenku z pojemnika wyraziście przewracając przy tym oczami.
Jan zatrzymał się w połowie schodów i wytężył słuch. Może mu się zdawało, ale już po chwili wiedział, że się nie myli. Donośny dźwięk dzwonu i trzask podkutych kopyt o bruk przybliżały się zbyt jednoznacznie. Ludzi jakby wymiotło. Uciekali z chodników, wciskali się do bram i sklepów. Sprzedawca kukurydzy był o tyle wygodny, że skulił się za wózkiem, nie fatygując nawet do drzwi urzędu. Jan nie poruszył się. Robił tak od paru miesięcy. Za pierwszym razem ciekaw konsekwencji, chyba trochę się rozczarował. Powóz Radcy przejechał wtedy koło niego i zdążył jedynie dostrzec znudzoną twarz starego człowieka. Zapamiętał dwie szczególnie grube bruzdy ciągnące się po obu stronach ust. Przypominały ślady, jakie zostawia rylec. Dzisiaj nawet tego nie dane mu było dostrzec przez zasłony powozu. Jeźdźcy z gwardii ze znudzonymi minami popędzali rumaki. Jedynie człowiek z dzwonem był zadowolony. Siedział z tyłu powozu i rytmicznie szarpał za sznur. Dziwne, że znajdujący się w środku Radca nie zwariował od hałasu.
Przejechali. Jak pauza zaległa ulicę cisza, ale już wraca normalny ruch. Pierwszy okrzyk sprzedawcy, ktoś zbiega po schodach, matka pcha chodnikiem wózek z dzieckiem; zwykłe odgłosy ulicy. Jan rozgląda się wokół, jednak nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet sprzedawca, który musiał widzieć niezgodne z normą postępowanie. Podszedł do wózka.
– Jedną porcję?
Dla pretekstu kupuje i długo szuka numerka po kieszeniach.
– Czy pan widział, co ja robiłem, kiedy Radca przejeżdżał?
Sprzedawca jest oburzony, że podejrzewa się go o niewiedzę w tak oczywistej sprawie.
– Oczy miałem otwarte, to i widziałem, że pan stał.
– Uważa pan to za normalne?
– Oczywiście.
– Przecież wszyscy ludzie chowają się po bramach lub, tak jak pan, pod wózkiem, aby ich nie zauważono.
– Wszyscy tak, ale pan nie musi.
Jan chwilę pomyślał.
– Dlaczego pan uważa, że ja nie muszę?
– Bo gdyby tak nie było, to pan by się schował.
– Aha – pogładził podbródek. – A ja zapewniam, że postępuję tak z własnej nieprzymuszonej woli. Nie mam do tego żadnego prawa. Po prostu parę miesięcy temu przyszło mi do głowy postąpić inaczej niż wszyscy.
– Oczywiście, to zrozumiałe.
– Co jest zrozumiałe?
– To, że postępuje pan inaczej niż inni.
Pokazał numerek i poszedł do drzwi. Gdy wchodził, sprzedawca znów zaczynał pokrzykiwać.
Na widok Jana uniósł się z fotela mały grubasek o uśmiechu tak serdecznym, że aż nienaturalnym.
– Miło mi pana widzieć, panie Roner.
Mówiąc to walił silnie w siedzenie fotela i po kłębach kurzu Jan ocenił, że rzadko gości interesantów. Gdy usiadł, mógł obserwować grubaska, jak toczy się od jednej szafy do drugiej, gromadząc na coraz większej.stercie mapy i rysunki. Na koniec rozłożył to wszystko przed nim i z uśmiechem, mającym teraz odcień satysfakcji, oparł się o biurko.
– Kiedy był pan u mnie przed tygodniem, panie Roner, pytał pan, czy wiem coś o terenach położonych na północ od naszego miasta.
– Nawet na północ ody kopalń węgla.
– Tak, nawet od kopalń.
Klepnął dłonią w papiery.
– Ma pan tu wszystkie kopie, jakie tylko istnieją.
Jan niezdecydowanym ruchem sięgnął po mapy, ale najwyraźniej nie wiedział, od czego zacząć. Człowieczek wybawił go z kłopotu wyciągając na wierzch największą planszę. Już pobieżna obserwacja wyróżniała ciągnącą się dołem linię brzegową, gdzie u ujścia błękitnej pręgi rzeki leżała plama miasta. Z daleka przypominała duży kleks o regularnym narysie. Dopiero schyliwszy głowę dawało się zauważyć gęstą aż do nieprawdopodobieństwa siatkę ulic i placów odtworzonych z zadziwiającą precyzją. Wokół zaznaczone były pola uprawne swym kształtem przypominające zieloną kobrę. Jej kaptur okrywał miasto, a ciało wzdłuż życiodajnej rzeki rozciągało się na północ. Dalej błękitny zawijas skręcał ku wschodowi, aby po kilkudziesięciu kilometrach zawrócić na dawny kierunek. W zakolu rzeki leżało wiele czarnych punkcików z wypisanymi drobnym drukiem nazwami osiedli.
– To kopalnie węgla. – Grubasek przyłożył palec do mapy. – A to kopalnie rudy żelaza i innych minerałów.
Wskazywał na leżące dalej w bok punkciki.
– Jeśli chce się pan o nich więcej dowiedzieć, to muszę przynieść legendę.
Jan pokręcił przecząco głową.
– Dziękuję. Chciałbym jedynie, aby jako osoba obeznana wytłumaczył mi pan, co znajduje się na północ od zakola.
– Na północ?
Głos grubaska brzmiał tak, jakby spytano go o wygląd zakurzonego kąta w bibliotece.
– Przecież mówiłem tamtym razem – przechylił się w przód, niemal wchodząc na stół.
– Dalej rzeka biegnie prosto. Po około pięćdziesięciu kilometrach na zachodnim brzegu zostawia za sobą pasmo niewysokich wzgórz, potem mijając szeroką równinę wchodzi w obszar wysokopiennych lasów, których połać ciągnie się do właściwych gór. Tam bieg rzeki staje się szybszy i rozdziela się ona na kilka mniejszych potoków. Okolica jest wybitnie uboga, ziemie jałowe, mało roślinności.
Skończył i zsunął się ze stołu.
– Co jest za górami?
Tym razem zapytano o coś znacznie bardziej bezsensownego niż zakurzony kąt biblioteki, gdyż grubasek wydusił z siebie odpowiedź niespodziewanie wysokim głosem.
– Nie wiadomo.
– Dlaczego?
Wybałuszył oczy.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Ale przecież badano teren na północ od zakola.
Uśmiech świadczył, iż grubasek wraca na zrozumiały dla siebie grunt.
– Organizowano dwie wyprawy. Pierwsza wyruszyła około czterystu lat temu, kiedy wprowadzono stukłosową technikę agrarną. Nie było pewności, czy wyżywi ona nas wszystkich, i na wszelki wypadek postanowiono poszukać ziemi pod ewentualne rozszerzenie upraw. Okazało się, że tereny między wzgórzami a strefą lasów nadają się do tego celu. Stwierdziwszy to, wyprawa powróciła do miasta. Na szczęście dla nas, obawy co do upraw okazały się płonne. Możliwe, że już nigdy nie ruszylibyśmy w górę rzeki, gdyby nie zdarzenie, jakie zaszło trzydzieści lat temu.
Przerwał i podszedł do szafy. Drżącymi rękoma położył przed Janem brunatny przedmiot. Po minucie oględzin przyszło mu stwierdzić, że jest to kawałek drewna, i to tego samego, z jakiego wykonane są meble u niego w domu. Uniósł wzrok.
– Widzę, że odgadł pan. Tak, to drewno krybintowe. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze przed trzydziestu laty było nieznane. Nie chce się wierzyć, prawda?
Jan przytaknął.
– Dlatego też kiedy rzeką poczęły płynąć krybintowe pnie, wzbudziło to zrozumiałe zainteresowanie. Prawdą jest, że z prądem płyną czasami różne rzeczy, ale jeszcze nie widziano tyle drewna na raz i to takiego gatunku. Mimo długiego pobytu w wodzie, po obróbce było twarde, niełamliwe, o pięknym połysku. Nic więc dziwnego, że zorganizowano nową ekspedycję, aby zbadała sprawę. Przewodził jej pana ojciec, szanowny Roner.
Zdziwienie na twarzy Jana zdradziło niewiedzę.
– Dotarli dalej niż wyprawa rolna. Minęli las i wpłynęli między góry. Tam musieli zostawić łódź i poszli pieszo wzdłuż górskiej rzeki, gdzie leżały pnie krybintu. Po kilkunastu kilometrach rzecz wyjaśniła się. W olbrzymiej kotlinie leżały powalone burzą setki, wręcz tysiące drzew. Wyglądało to na dzieło potężnego huraganu albo trąby powietrznej. Ciężkie pnie były w większości przywalone mułem i osłonięte szeroko rozlanym potokiem, tak że zrezygnowano z pierwotnego zamiaru spuszczenia ich na wodę. Jak pan sądzi, co wtedy uczynił szanowny ojciec?
Jan wzruszył ramionami.
– Ojciec pana znalazł nasiona, a także wyszukał kilka nie uszkodzonych młodych drzewek, które rosnąc na skraju doliny przetrwały kataklizm. One to, przywiezione do miasta, przyjęły się wspaniale i dzisiaj mamy takie meble jak ten. – Postukał w bok szafy.
– To wszystko?
Grubasek rozejrzał się na boki.
– Nie rozumiem.
– Pytam, czy organizowano inne wyprawy.
Zrozumiał.
– Nie, nie było powodu. Tam ziemia jest uboga.
– Ale przecież za górami może być inaczej.
– Wie pan, może być, może nie być. Gdybyśmy odczuwali brak czegoś, to może wyruszono by na poszukiwania, a tak nie ma potrzeby.
Jan podszedł do okna przeżuwając jakąś myśl.
– Niby prawda, ale niech pan popatrzy – odwrócił się gwałtownie. Sto lat temu nie znaliśmy krybintu i budowaliśmy meble z gorszych materiałów. Gdyby nie przypadek, tak byłoby do dzisiaj. Podobnie może być z innymi rzeczami, potrzeby posiadania których nie mamy tylko dlatego, że ich nie znamy. Należy szukać nieznanych rzeczy, ponieważ skrywają nasze potencjalne potrzeby, a nie – zadowalać się tymi, które znamy.
Szuka wzrokiem grubaska i napotyka wpatrzone w siebie dwa metalowe nity. Maska twarzy drga w uśmiechu.
– Wy, młodzi, swoim gadaniem zawsze potraficie sprowadzić człowieka na manowce. Człowiek zaczyna się zastanawiać i macie go w saku. A przecież wystarczy na to spojrzeć realnie, ze zdrowym rozsądkiem, i widać, przepraszam za wyrażenie, iż to czyste fantasmagorie.
Śmiał się, a jego brzuch zwinięty w trzy fałdy drgał jak pajac na sznurku. Jan bębniąc palcami po parapecie przywołał go do porządku.
– Przepraszam – powiedział grubasek ocierając łzy.
– Nie szkodzi. Mój ojciec reagował podobnie.
– Oj, tak – załamał ręce. – To był wielki człowiek.
Powietrze zamarzło ciszą. Wydawało się, że szyby pokrywa gruby szron ociekający palcami sopli. Lecz trwało to tylko chwilę i bezruch pękł bezgłośnie.
– Znalazłem w notatkach ojca uwagę, że któraś z wypraw odkryła nad brzegiem rzeki jakieś dziwne budowle.
Grubasek skrzywił się, jakby usłyszał coś niepoważnego.
– To właśnie wyprawa pana ojca znalazła zaraz za lasem leżące na wzgórzu ponad rzeką dziwnie uformowane skupisko kamieni. Pierwotnie uznali je za ruiny warowni, ale w drodze powrotnej, kiedy mieli więcej czasu, zbadali miejsce ponownie. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jest to dzieło przyrody. Co zresztą było do przewidzenia, gdyż tych okolic nigdy przedtem nie odwiedzali mieszkańcy naszego miasta.
Było to zdanie, na które Jan czekał. Skupił się, aby zachować kamienną twarz.
– Co w takim razie powie mi pan o człowieku nazwiskiem Egon Trust?
Usta grubaska rozszerzyły się w uśmiechu jak nakręcone korbką.
– Więc słyszał pan o tej legendzie.
– Legendzie?
– No, powiedzmy historii. Ciekaw jestem, kto panu o tym powiedział?
– Nikt. Porządkowałem notatki mego ojca i znalazłem zapisek mówiący, że człowiek o tym nazwisku wyruszył przed dwustu laty w górę rzeki, a później wrócił mówiąc, że po drugiej stronie gór znajduje się miasto. Ma ono leżeć pośrodku olbrzymiej równiny, a ludzie tam żyjący podobno nie ustępowali nam w rozwoju.
Stanowczo acz z szacunkiem człowieczek pokręcił głową.
– Niezupełnie. Moim zdaniem jest to legenda, ale jako że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, to i do nich należy się odnosić z rzeczowością. Tak więc pewne zapiski wskazują, iż rzeczywiście dwieście lat temu żył w naszym mieście Egon Trust. Był mniej więcej w pańskim wieku, kiedy jakoby wyruszył w górę rzeki. Na kilka lat słuch o nim zaginął. Później pojawiły się wieści, że ludzie z kopalń wyławiają przynoszone z prądem butelki. W każdej z nich miała znajdować się identyczna informacja podpisana przez Trusta. Głosiła, tak jak pan mówi, że po kilku tygodniach wędrówki przez góry i leżącą za nimi równinę dotarł do obcego miasta. Pisał, iż kultura jest tam podobna do naszej, i że powinniśmy dla obopólnego dobra nawiązać kontakt.
Jan słuchał urzeczony.
– Trust sugerował, iż taki kontakt kiedyś musiał istnieć, ale z niewiadomych powodów został zerwany. Rzekomo świadczyła o tym warownia leżąca za lasem. Naturalnie miał na myśli owo usypisko kamieni. Z listu wynikało, że właśnie tam wrzuca swoje butelki mając nadzieję, że dotrą one do nas. Sam chciał z powrotem przejść góry i wrócić do miasta, aby wciąż świadczyć o naszym istnieniu. Śliczna legenda, prawda?
Skinął głową, zanim zrozumiał treść pytania.
– Widzi pan… – Grubasek oparł się o biurko. – Jeszcze mogę zrozumieć, dlaczego pan chce popłynąć w góry śladami ojca. Ale zupełnie nie rozumiem, po co szukać jakiegokolwiek miasta. Nie rozumiem po co? Dlatego są dwie możliwości. To wszystko jest wymyślone albo ten człowiek był niespełna rozumu, a wtedy jego listy nie mają większego sensu niż bełkot wariata.
Jan odwrócił twarz ku oknu. Teraz już nie potrafił nad nią zapanować.
– Rozumiem, czy mógłbym dostać od pana kopię tej mapy?
– Cieszę się, że uprzedziłem pańską prośbę. Zrobiłem łącznie trzy kopie terenów na północ od miasta.
Miękka jak nadgniły arbuz dłoń grubaska spoczęła na jego karku.
– Już poprzednim razem zauważyłem, że fest pan interesującym młodym człowiekiem i chciałem zadowolić par a jak najpełniej.
Szyba, o którą Jan opierał czoło, pokryła się kropelkami pary. Z bolesnym grymasem twarzy przekręcił głowę.
– Czy mogę dostać kopię?
Dłoń zamarła i zniknęła. Człowieczek zamrugał oczyma.
– Rozumiem… już daję.
Słysząc skrzypnięcie fotela Jan wyszedł na środek pokoju. Grubasek siedzący za biurkiem podał mu zwinięty rulon.
– Ile płacę?
– Ależ skąd?! – oburzył się. – Miałbym od Ronera brać pieniądze za taki drobiazg?
Kiedy przekraczał próg, grubasek krzyknął za nim.
– Do rychłego zobaczenia!
Starał się uśmiechnąć, ale wyszło mu coś takiego, że szybko zamknął drzwi.
Łódź była płaskodenna o łagodnie zakreślonych burtach, rufie i dziobie. Przypominała trochę spodek. Gdy mijali falochron portu i wypływali na szeroko rozlaną rzekę, właściciel odezwał się po raz pierwszy.
– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że nareszcie ktoś wypróbuje moją łódź.
Jan odpowiedział dopiero po chwili, gdyż z uwagą śledził ruchy steru.
– Przyjemnie mi to słyszeć. Dawno ją pan zbudował?
– Ho, ho…
Stary powiódł ręką wokoło, jakby na oddalających się od siebie z każdą minutą brzegach kryła się odpowiedź.
– Trzydzieści sześć lat temu.
Jan zmrużył oczy.
– Tak sądziłem. Swoją drogą, gdy pytałem na nadbrzeżu o łódź dla jednego człowieka, zdolną przepłynąć kilkaset kilometrów, każdy wzruszał ramionami. Cud, że na pana trafiłem.
Stary pokiwał głową do wtóru.
– Jasne. Teraz robi się albo statki rybackie, albo duże barki pływające do kopalń. Statki są żaglowe i nie obsłuży ich jeden człowiek, szczególnie na rzece. Z barkami wiąże się problem paliwa, gdyż kotły sporo go zżerają.
– Ale przecież pan nie używa kotła.
– Racja, lecz jest to łódź eksperymentalna. Zastosowałem nowy silnik poruszany pewną cieczą pochodzącą z destylacji węgla, nazywam ją gazoliną. Widział pan, jak go obsługiwać?
Skinął głową patrząc, jak stary z czułością klepie ster.
– Po wlaniu porcji gazoliny do silnika zapala go się korbą i ustawia przekładnię na najniższy bieg. Przekładnia jest połączona z bardzo ciężkim kręgiem metalowym, który w wyniku pracy silnika zaczyna się obracać wokół własnej osi. Przekładnia automatycznie zmienia położenia, tak że po godzinie koło zamachowe wiruje z prędkością wielu tysięcy obrotów na minutę.
Głos starego zdradził, jak bliskie jest mu jego dzieło.
– Dziesięć lat szukałem odpowiednich stopów na łożyska, odlałem setki kół zamachowych, zanim trafiłem na idealne. Dzięki temu śruba poruszająca statek może wykorzystywać energię zmagazynowaną w kole przez cztery godziny, a to wystarcza do przepłynięcia prawie sześćdziesięciu kilometrów.
– Ależ parametry barek są o wiele niższe?!
– Niby tak. Ale ten okręcik jest mały i nawet nie był wypróbowany na dłuższym odcinku. Tutaj konieczna jest pewność, że większy model nie zawiedzie. Pytano już mnie o to. Odpowiedziałem, że trzeba prób.
Uniósł rękę i wyliczył na palcach.
– Należy zbudować chociaż półprzemysłową linię do otrzymywania gazoliny, gdyż technologię, którą się posługuję, sam uważam za chałupniczą. Trzeba też skonstruować parę większych jednostek. Niestety, to ich zniechęciło. W orzeczeniu, jakie dostałem od Komisji Rozwoju, była uwaga, że barki parowe są wystarczająco dobre, a mój pomysł nie gwarantuje uzyskania lepszych wyników.
Zgarbił się. Przed nimi leżał ocean. Para mew ze skrzeczeniem zbliżyła się do łodzi, ale nie czując zapachu ryb, zawiedziona poleciała gdzie indziej szukać szczęścia. Stary mocniej ścisnął ster.
– Niech pan uważa, zaczynają się fale.
– Będzie kołysać? – spytał Jan chwytając się poręczy.
Stary pokręcił głową.
– Bynajmniej. Dzięki kołu zamachowemu łódź jest praktycznie niewywracalna, ale za to bardzo twardo chodzi na fali.
Rzeczywiście. Dziób brutalnie wszedł w niewielki wał wody, prawie nie unosząc się ku górze. Łódź zadrżała. Następna fala i ponownie żołądek skoczył Janowi do gardła.
– Jest bardzo solidna – uspokajająco powiedział stary. – Niech pan się nie martwi. Poza tym na rzece nie będzie fal.
Jan na wszelki wypadek zamknął drzwi kabiny i zdążył się uchwycić poręczy przed następnym podrygiem.
– Wszystko w porządku – zawołał. – Pozwoli pan, że za parę minut spróbuję posterować. Muszę się przecież nauczyć.
Stary uśmiechnął się pod nosem i jeszcze bardziej zwiększył prędkość.
Za oknem potrząsały gałęziami stare dęby. Świeżo wykrochmalone prześcieradło było trochę zbyt szorstkie, na szczęście mógł spać bez kołdry. Skrzypnęły drzwi.
– Pewnie Inga, pomyślał.
Matka trzymała w ręku lampę naftową. Żółte światło rozświetlało twarz od wewnątrz. Podciągnął nogi, aby mogła usiąść.
– Jutro odpływasz. Pamiętam, jak trzydzieści lat temu twój ojciec wyruszał na wyprawę.
Mówiła cichym, drewnianym głosem sześćdziesięcioletniej kobiety. – Odpływał o tej samej porze roku co ty. Miał pięciu przyjaciół. Wszyscy znali historię Egona Trusta i przez parę lat dojrzewała w nich decyzja. Pnie, które pewnego dnia spłynęły rzeką, przyspieszyły wyprawę. Lecz ich było sześciu, a ty płyniesz sam.
Umilkła. Cień poręczy łóżka przecinał ją wzdłuż torsu i szyi sprawiając wrażenie, że siwa głowa wyrasta z niczego, tak samo jak dłoń, którą poprawiała włosy.
– W urzędzie geografii mówiono mi co innego.
Zawieszone w próżni usta uśmiechnęły się do tych słów.
– Oni nie mają o niczym pojęcia. To ich przerasta. Sądzili, że twój ojciec wyruszył tylko i wyłącznie po nasiona krybintu. Lecz on wiedział, po co płynie. Dusiła go nasza samowystarczalność i hermetyczność. Chciał się upewnić. Dopiero po powrocie uwierzył, że płynął tylko po krybint.
– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?
– Wcześniej byś nie zrozumiał.
Schyliła się, aby podkręcić płomień lampy.
– Ludzie z naszego miasta są tchórzami. Boją się nowości. Twój ojciec twierdził, że to kwestia przyzwyczajenia. Pomyśl. Na wyprawę po drewno krybintowe mogli popłynąć tylko tacy jak on i jego przyjaciele. Nikt inny by się nie odważył. Ja do dzisiaj sądzę, że pnie dlatego przypłynęły, iż oni byli gotowi do działania. Jeśliby tak się nie stało, to z pewnością znaleźliby inny powód.
Milczeli.
– Mamo! Co się stało ojcu tam, w górze rzeki?
Zaśmiała się jakoś tak żałośnie.
– Nie wiem. Ojciec nic nie mówił. Opowiadał tylko o tym, jak znaleźli drzewa.
Kiwnął głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.
– Powiedz, co ojciec mówił o naszym mieście, o naszym życiu, jak on je widział?
Żachnęła się.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Sama w to nie wierzę, jestem za słaba.
– Przecież mówiłaś?!
– Mówiłam to, co pamiętam. Nic więcej. Ja tego nie czuję, ja mam tylko w pamięci.
Znów musiała podkręcić knot.
– Chciałabym, abyś spróbował być takim jak on. Zapamiętaj! Można żyć inaczej niż my, ale sama nie wiem, jak to możliwe.
Krąg światła lampy uniósł się w górę.
– Śpij dobrze – powiedziała i cicho zamknęła drzwi za sobą.
Jeszcze parę razy skrzypnęły deski podłogi, lecz i to umilkło. Obrócił się na brzuch chowając twarz w pościeli. Po raz pierwszy poczuł zniechęcenie i strach przed tym, co go czeka. Strach czysty, nieukierunkowany, a przez to jeszcze bardziej bezlitosny.
Płynął drugi dzień. Właściciel łodzi dał mu trzy beczki gazoliny, prawie całą ilość, jaką wydestylował w ostatnich latach. Żywności zakupił na kilka miesięcy. Wszystko w puszkach, takich jakie mają w kopalniach, łatwe do przechowywania i niepsujące się. Razem z nim płynęło pięć osób. Byli to górnicy z położonej najbardziej na północ kopalni. Chorowali w mieście i spóźnili się na odpływającą parę dni wcześniej barkę. W zarządzie portu proszono, aby ich zabrał. Najciekawsze było to, iż za cel wyprawy wszyscy uznawali testowanie łodzi. Jan nie zaprzeczał, gdyż sam nie wiedział, co ma powiedzieć.
Chyba po obiedzie górnicy nie wytrzymali i spytali o to samo. Siedzieli wtedy pod pokładem, przycumowani grubą liną do drzew na brzegu. Patrzył na te pięć twarzy i czuł się im winny choć parę słów wytłumaczenia. Odpowiedział więc, że chce dopłynąć jak najdalej rzeką, a potem pójść w góry. Powiedział, że jest ciekaw, co znajduje się po drugiej stronie. Byli zaskoczeni, ale nie zareagowali. Zabrali rzeczy i wyszli na pokład, tylko jeden z nich zadał pytanie, na które nawet nie oczekiwał odpowiedzi.
– Czy zauważył pan, że takich rzeczy u nas się nie robi?
Miał rację. Miasto narzuciło ludziom swoje prawa. Żyj, jak ci dobrze, i nie szukaj nowości. Nowość może zburzyć to, co dotąd stworzyłeś. Tęsknoty? Człowiek nie jest stworzony, by tęsknić, to bezcelowe. Człowiek musi się cieszyć, że żyje w tak doskonałym świecie i powinien wiedzieć, że każde naruszenie istniejącego stanu rzeczy jest oczywistą głupotą.
Pełen dziwnych myśli wyszedł na pokład. Górnicy siedzieli na dziobie i grali na gitarach. Nie prosząc nikogo o pomoc, przesunął ciężką beczkę z gazoliną i począł wlewać paliwo.
Dlaczego tak się stało? Co spowodowało, że zamiast pójść drogą dynamicznego rozwoju wpadli w pułapkę marazmu? Dlaczego w umysłach już od najmłodszych lat koduje się dogmat zaskorupiałej powtarzalności i lęku przed zmianą? Przecież nikt tym nie kieruje.
Poczuł, jak na nogawki chlapie zimna ciecz. Zbiornik silnika był pełny. Dygoczącymi rękoma założył korbę i zakręcił. Silnik zaterkotał, pyknął niebieskimi spalinami. Jan oparł się o poręcz i łapiąc powietrze patrzył, jak przekładnia powoli lecz systematycznie rozkręca koło zamachowe.
Górnicy wysiedli przed południem. Zbita z grubych pali przystań, gdzie ich zostawił, była ostatnim materialnym śladem miasta. Sądził, że opuszczą go bez słowa, lecz mylił się. Zapomniał, że w mieście nauczono ich kanonów dobrego wychowania. Każdy podał rękę i życzył powodzenia w wypróbowaniu łodzi. Nie zdziwiło go to. Zażarty dogmatyk zawsze znajdzie wytłumaczenie, które nie zburzy jego światopoglądu. Właściwie to on zachował się jak gbur. Bez słowa ściągnął cumy i popłynął pod prąd.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem osiągnął pasmo wzgórz. Schodziły łagodnymi grzbietami, podczołgując się pod sam nurt rzeki. Oblężone roślinnością kępy drzew śpiewały zgrajami ptaków, a trawy terkotały bezlikiem świerszczy. Teraz zaś, kiedy leżał na osłoniętym nocą pokładzie, z nadbrzeżnych łąk dochodziło go kumkanie żab, krótkie i metaliczne. Nie chciał zapalać światła. Bał się, że ściągnie setki obrzydliwych, małych stworzonek, które jak na rozkaz zlecą się do lampy i podlegając nakazowi instynktu będą tłukły włochatymi ciałami o szkło. Wychylił głowę za burtę, gdzie po smolistej wodzie pełzały zmarszczki wiatru. Był sam. Jak plama na jasnym tle wyróżniał się z kręgu mieszkańców miasta. Odszczepieniec. Brzemię odpowiedzialności ciążyło u karku. Tak, odpowiedzialności, nie pomylił się. W chwili kiedy zdecydował się postępować tak odmiennie, wziął na siebie wielką odpowiedzialność. Naruszył tabu i od tego, co go czeka, będzie zależał los miasta. Nieważne jest, czy w razie powodzenia zdoła przekonać innych. Ważna jest próba.
Dopiero po tej myśli zauważył księżyc wstający zza wzgórza. Jego żółty nadgryziony okrąg przypominał spleśniały ser. Zawstydził się tego porównania i podkładając ręce pod głowę zatopił wzrok w ciemnej plamie pobliskiego drzewa. Bał się. Bał się wyjątkowości. Jak w natchnieniu widział siebie oddalonego od wszystkich kilometrami przestrzeni. Jakże bezpiecznie byłoby na powrót zatopić się w tłumie ludzkich sylwetek, dobrze znanych, wykonujących swojskie, oczywiste czynności. Postępując jak wszyscy, człowiek jest bezpieczny. Gdyby miało mu się coś stać, z innymi byłoby podobnie. Ilość, tłum chroni go samą masą. Zrozumiał tę myśl, przejrzał jej przewrotność i siadłszy z nogami zwieszonymi nad wodą rozpłakał się. Szlochał w otwarte dłonie i już sam nie wiedział, co ma począć. Zza nocy dolatywał go urojony pomruk śpiącego miasta.
Chwyt dłoni, zastanowienie, gdzie postawić nogę, i już jest parę metrów wyżej. Wystawiając twarz do wiatru spojrzał w dół. W cieniu drzew widać było niewielką plamę jasnych desek pokładowych. Na lewo wznosiły się szczyty skalistych gór. Lekko pokryte szronem odległości nabrały konkretnych kształtów. Na razie nie chciał myśleć o drodze, która go tam czeka. To wzgórze było niczym forpoczta. Wyłaniało się masywną skałą, widoczne już od paru godzin drogi. Las tu się kończył.
Wrócił wzrokiem ku wstążce rzeki. To tutaj dwieście lat temu Egon Trust wrzucał do wody butelki mając żałosną nadzieję, że zbudzi i przyciągnie za sobą ludzi z miasta. Potem wrócił do tamtego obcego grodu i zżółkł ze starości czekając nadaremnie, gdyż nikogo nie zdołał poruszyć, ani swoich, ani obcych.
Nadzieja matką głupich, pomyślał Jan ruszając dalej. Już nie miał wątpliwości. To były ruiny. Wyraźnie odróżniał biegnący granią mur zakończony po obu stronach zwalonymi i skruszonymi przez czas wieżami. Duże kamienie, jeszcze zlepione zaprawą, poniewierały się u ich podnóża.
Mimo zmęczenia doszedł do największej wyrwy w murze już bez odpoczynku. Rozejrzał się po okolicy, las, rzeka, a dalej góry chropowate i tajemnicze. Potem przyjrzał się murom, płytom wewnętrznego dziedzińca i schodom prowadzącym do centralnej wieży. Nie sposób uwierzyć, że ktokolwiek uznał to miejsce za dzieło przyrody. Tu przecież każdy kamień, płyta, stary wykusz i zdruzgotane ściany tchną ciepłem ludzkiej ręki. Jakże piękne musiały być komnaty, zanim się zawaliły i pokryły pierzem zielska. Stukając butami podszedł do wieży. Zajrzał w głąb. Była cała, tylko w szczelinach gwizdał wiatr. Ostrożnie, przyzwyczajając oczy do mroku, szedł w górę. Wijące się schody wynosiły go metr za metrem ku szczytowi warowni, najważniejszemu miejscu, jakie mógł odwiedzić. Oto i ono. Niewielki pokoik przykryty ocalałą kopułą, z czterema oknami skierowanymi ku czterem stronom świata. Podszedł ku południowemu, wytężył wzrok i aż krzyknął. Na mgnienie oka wydało mu się, że widzi i ogarnia wzrokiem cały las, leżącą za nim równinę, wzgórza, kopalnie i błękitną smugę oceanu z czarnym bąblem miasta połyskującym przyzywająco. Przetarł oczy już tylko zieleń drzew biegła po horyzont, nic więcej… Dreszcz niepokoju przebiegł po plecach. Miał wrażenie, że popełnił świętokradztwo płynąc tak daleko. Nieomal widział cień wiszący nad tym miejscem i górami, tak jakby olbrzymi stwór zagradzał drogę promieniom słońca, milczący i cierpliwy. Jak tylko wypłynął z lasu, poczuł jego obecność. Do bólu wytężał słuch oczekując, że lada moment coś zaskrzeczy, wbije mu pazury w kark i grubym, stalowym dziobem rozłupie czaszkę aż do mózgu.
Z rękoma na karku siedział na kamiennym stole cicho jęcząc.
Po co u licha? W imię czego ma się zadręczać i narażać życie. Przecież im wszystkim jest to obojętne. W najlepszym wypadku podzieli los Trusta, starego zgorzkniałego człowieka. Co mu przyjdzie z tego, że się upewni, iż po drugiej stronie gór jest miasto? Nic, po prostu nic. Tylko będzie się gryzł tym, że wie. A tak może wsiąść na łódź, zawrócić z prądem i zanurzyć się w słodki spokój nieświadomości. Będzie mógł sobie zawsze odpowiedzieć, że Trust się mylił, a świat zaczyna się kończy na mieście.
Uniósł ciało z kamienia i z całym spokojem spojrzał na jego powierzchnię. Przeczucie nie zawiodło. Kamień upstrzony był liniami i seriami znaczków. Momentalnie przypomniał sobie mapę widzianą w urzędzie geografii. Wodząc palcami po gdzieniegdzie zatartych konturach, rozpoznawał brzeg oceanu, miasto, jego miasto, rzekę, las i samą warownię oznaczoną grubym krzyżem mówiącym jakby: to tutaj. Wyryta sylwetka miasta różniła się trochę od tej, jaką zapamiętał z kopii, lecz wątpliwości nie mógł mieć żadnych. L… na Boga! Mapa przedstawiała również obszar po drugiej stronie gór. Była tam równina pocięta drogami i rzekami. Było tam miasto, duże, nie mniejsze niż jego miasto. Dalej, na samych krawędziach kamiennej mapy umieścił ktoś dwa inne miasta i jakieś litery. Nie rozumiał tych słów, chociaż z czymś mu się kojarzyły. Już wiedział! Przypominały jego język, ale jakiś udziwniony, wykoślawiony. A może… Może to jego język jest tragiczną karykaturą mowy, w której wykonano napisy; ukląkł na podłodze. Wiedział, już miał pewność. Chowając głowę w ramiona dyszał nad kamieniem tak, jak to kiedyś czynił jego ojciec, Trust, a może inni. Zrozumiał, że kiedyś ludzie nie zamykali się w hermetycznych enklawach. Żyli razem, porozumiewali się, tworzyli olbrzymią społeczność. Tylko pewnego razu coś im się popsuło w głowach i zapragnęli odrębności. Stworzyli sztuczne zapory, tym straszniejsze, że nie kamienne, tylko myślowe. Może nie wszyscy tego chcieli, może tylko część. Ale to wystarczyło. Reszta była za słaba, nauczyła się słuchać nowych treści, a później sama je przenosiła w głąb pokoleń. Świat rozpadł się na drobne klateczki z zamkniętymi w nich szczurami. Pręty już dawno przegniły, lecz szczury biegają wciąż wzdłuż dawnych ścian nie wierząc, nie widząc, że są wolne. Szczur. Wstał gładząc powierzchnię stołu i wyszedł z komnaty. Tłukąc ramionami o ściany wybiegł na zewnątrz. Potem trzymając się wzrokiem płyt dziedzińca dotarł do wyrwy w murze.
Dopiero kiedy przepłynął rzekę i leżąc na pokładzie obserwował schnącą skórę; zaczął powoli dochodzić do siebie.
Zdawał sobie sprawę, iż jest to ostatni etap, jaki pokonuje łodzią. Szybki nurt i coraz płytsze dno uniemożliwiały dalsze wykorzystanie rzeki, a raczej jednego z jej dopływów. Miejsce, do którego dotarł jego ojciec, poznał po na wpół przegniłych pniach, które zalegały brzeg leżącej kilkanaście kilometrów niżej odnogi. On popłynął dalej, najdalej ze wszystkich. Ślimaczym tempem posuwał się teraz pod prąd i widząc kończącą się energię koła zamachowego zaczął wypatrywać miejsca na brzegu. Modlił się, aby nie uszkodzić śruby. Omszałe kamienie i niskie krzewy wyglądały odstręczająco w cieniu wysokich ścian wąwozu. Strugi piany strzykały na burty łodzi, jakby chciały ją opluć. Wreszcie dojrzał odpowiedni punkt. Nurt zmienił tu kiedyś bieg i zostawił po sobie nieduże, pokryte płytką wodą zakole. Nie chcąc utracić sterowni wszedł z rozpędu w gęste błoto. Zagrzechotały mniejsze kamienie, lecz łódź z wyłączonym silnikiem spokojnie zaryła w mule brzegu. Wskoczył w czarną maź i dwoma cumami przywiązał dziób i rufę do najgrubszych drzew, jakie mógł wybrać. Teraz miał pewność, że łodzi nic się nie stanie. Koło zamachowe spełniało rolę wyśmienitego balastu. Wyjął z magazynu żywność, napełnił wodą manierki i wszystko to umieścił w plecaku. Na wierzch położył dwa grube koce. Robił to niemal automatycznie, na przekór sobie i dopiero myśl, że przecież może wejść na wierzchołek góry, wyjrzeć na drugą stronę i – jeśli naprawdę zobaczy obce miasto – zawrócić do domu po posiłki, ta myśl sprawiła, że odetchnął z ulgą. W ręcz zdziwił się, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Wystarczy że sprawdzi, co jest po drugiej stronie. I tak już sporo zrobił. Przypłynął aż do gór, odkrył warownię. A co do Egona Trusta, to wcale nie był pewien, czy ten człowiek dokonał więcej. Zarzucił plecak i poszedł w górę. Tylko raz się obejrzał i wtedy przyszło mu na myśl, że chce już wracać. Przyspieszył kroku.
Leży pod ulewą gwiazd owinięty dwoma kocami i długo nie może zasnąć. Gdzieś po drugiej stronie gór nieme błyskawice ślizgają się po niebie zapalając na krzakach i głazach srebrzyste iskierki. Powietrze jest czyste, niewyczuwalne. Takich chwil nie można opowiedzieć, trzeba je po prostu przeżyć. Ma wrażenie, że jest mu dane oglądać coś nieskończenie czystego,. nie skażonego spojrzeniami milionów oczu. W tych górach tak długo nie było nikogo.
Idzie wyprężonym ku słońcu żebrem skalnym trzymając się skały stopami i dłońmi. Wyryty palcem olbrzyma żleb po prawej stronie pokryty jest rumowiskiem pokruszonych głazów. Z drugiej strony wzrok napotyka szerokie pola kamieni. Przychodzi mu na myśl, że pod nimi musi spoczywać na całą szerokość zbocza olbrzymia kamienna tablica z wypisanym sensem życia. Z jakąż chęcią zepchnąłby wszystkie głazy w dół i z odkrytą głową przeczytałby te jedyne, niepowtarzalne słowa. Na razie zgrzyta zębami, śmieje się, sapie, ale jak mrówka wyszukując drogę, pnie się ku górze. Tam zaś z niewiarygodną prędkością wiatr gna chmury za wierzchołek.
Zostawia plecak. Nie chce, nie ma sił nieść go dalej; on – wynaturzony produkt miasta. To klęska, to porażka, ale jakby nieświadom tego pnie się dalej. Za nim, w dole, słońce oblewa ziemię złotem; ten obraz wydaje się tak odległy. Żeby zrozumieć ludzi, żeby zrozumieć świat, trzeba od niego odejść, tylko decydując się na to, należy chociażby w zarysie oczekiwać odpowiedzi. Nie wolno dać się zaskoczyć, bo wtedy… Wtedy wszystko pójdzie na marne.
Jeszcze nie może uwierzyć, co to znaczy. Dlaczego idzie się łatwiej i dlaczego za tym wzniesieniem nie wyłania się dalsza partia drogi. Ugięte nogi z ulgą przyjmują płaski teren wieńczący szczyt. Zataczając się, pijany szczęściem, opiera ręce o głaz. Nareszcie koniec mordęgi, koniec cierpień, koniec wszystkiego. Tuli policzek do chropowatego kamienia, niemal liże jego powierzchnię. Szczyt góry. Patrzy dalej przed siebie. Tam można już tylko iść w dół. Widzi olbrzymią, zalaną słońcem równinę, rzeki i cienkie pasemka dróg. Na horyzoncie leży ciemna plama chmury, a może… Dopiero wtedy zauważa, że nie jest sam. Po drugiej stronie wierzchołka stoi człowiek. Ubrany w dziwny ciemny kombinezon, patrzy nad ramieniem Jana. Patrzy na leżący w dole las. Dopiero wtedy ich spojrzenia krzyżują się. Mają obydwaj zamglone szare oczy, zmęczone twarze i kurczowo ściskające próżnię dłonie. Instynktem Jan odgaduje, że w dole czeka na tamtego ukryta nad obcą rzeką łódź, którą przybył ze swojego miasta. Stwierdza to, i nic więcej nie przychodzi mu go głowy. W górze krzyczy samotny, przeraźliwie samotny orzeł. Jak w olśnieniu Jan rozumie, co musi, co powinien zrobić.
Jak na komendę odwracają się obaj i wracają swoimi drogami. Noga za nogą schodzą w dół do swoich łodzi, swoich rzek i swoich miast. Ptak wisi jakiś czas nad pustym wierzchołkiem, aby z wrzaskiem rozpaczy zanurkować w nadpływającej z pustki mgle. Jego krzyk daremnie obija się o ściany kamiennego więzienia.
Droga powrotna minęła spokojnie, bez żadnych zakłóceń. Łódź spisywała się dobrze i sądził, że opinia, jaką jej wystawi, zmieni decyzję Komisji Rozwoju. Trzydzieści Sześć lat to wystarczająco duży okres czekania dla tak pożytecznego wynalazku. Nie był technikiem, lecz miał wrażenie, że barki zaopatrzone w nowy silnik szybko zdystansują klasyczne parowce. Może należało zrobić parę ulepszeń. Na przykład, zaradzić konieczności stopowania przy rozkręcaniu koła. W sumie był to drobiazg. Niemniej myślenie o takich drobiazgach skracało podróż.
Raz tylko wytrąciło go coś z równowagi. Gdy wpływał do lasu, wpadło mu w oko wzgórze, na którym przedtem dopatrywał się ruin. Bzdura! Musiał być chyba niespełna rozumu, aby w tych skałach rozpoznać dzieło rąk ludzkich, kamienie jak kamienie, nic ponadto. Gdyby się rozejrzał po okolicy, z pewnością znalazłby jeszcze parę takich "warowni".
Następne dni minęły jak z bicza strzelił. Płynąc z prądem minął równinę, ostatnie pasmo wzgórz i wpłynął na szerokie zakole rzeki. Jeszcze dzień i dojrzał zbitą z omszałych pali przystań kopalni. Z zadowoleniem spostrzegł, że czeka tam na niego mały komitet powitalny. Musieli już wcześniej dostrzec go na rzece. W końcu nie od parady mieli obok przystani kilkunastometrową wieżę obserwacyjną. Z miejsca zasypali go pytaniami. Podróż wywołała duże zainteresowanie w mieście. Podobno robiono zakłady, czy nowy silnik podoła wymaganiom i czy młody Roner zniesie trudy podróży. Jan uroczyście zapewnił wszystkich, że łódź zdała egzamin, a on osobiście postara się przeforsować budowę pierwszych statków. To oświadczenie przywitano gromkimi brawami. Młody chłopiec na brzegu, w typowej czapeczce telegrafisty, spytał, czy ma wysłać wiadomość do miasta. Jan naturalnie zgodził się. Chłopak przecisnął się przez tłum i pędem ruszył ku domowi z telegrafem. Tam, obgryzając zaciekle obsadkę pióra, ułożył treść depeszy. Szybko wystukał ją kluczem i poczekał na potwierdzenie. Potem wyszedł na dwór. Nie chciało mu się wracać na brzeg. Dlatego przeciął drogę i trawą zszedł nad kanał łączący rzekę z kopalnią. Woda była tu mętna i zajeżdżała zjełczałym tłuszczem. Mimo to zawsze znajdowali się chętni do połowu ryb. Chociażby teraz pływał tam łódką starszy mężczyzna i łapał duże sztuki starym sposobem. Co jakiś czas, opierając podbierak o dno, wycierał rękawem czoło i pociągał z owiniętej szmatami butelki. Dzięki nim herbata miała dobry smak i ciągle była chłodna. Potem zanurzył siatkę w wodzie przeczesując toń. Zawsze o tej porze łowił bliżej głównego nurtu, lecz dzisiaj panował tam za duży hałas. Ale i tutaj ryby brały, o właśnie! Srebrzyste ciało zatrzepotało w sieci. Głupia ryba. Gdyby zebrała siły i skoczyła w górę, z łatwością wpadłaby do wody. Gwałtownym ruchem strząsnął zdobycz na dno łódki, a potem zanurzył podbierak ponownie. Ryby brały jak nigdy.
Posłaniec – Andrzej Drzewiński
Artemid już od dłuższego czasu myślał tylko o jednym. Celny kopniak żołnierza kanejskiego wstrząsnął wnętrznościami. Zmusił do wyłącznego poświęcenia się bólowi, sadystycznie wzmaganemu przez rwanie przywiązanych do włóczni rąk i nóg. Otworzył oczy. W chaotycznym świetle pochodni nie mógł dojrzeć celu, ku któremu był niesiony, ale na cóż mógł liczyć on, pokonany żołnierz. Jęknął na moment obudzoną wściekłością. Tak się dać podejść, całkowita klęska armii, wszyscy zabici. Gdyby nie martwy koń, który go nakrył zdychającym ciałem…
Cisza świadczyła, że znalazł się na miejscu przeznaczenia. Tamci z kimś rozmawiali, nie rozumiał ich języka. Rozpoznał jednak pijacki bełkot i człowiek cuchnący nie sfermentowanym piwem przystawił mu żagiew nieomal do twarzy. Zaskwierczały przypalone włosy, a ciało wygięło się próbując ujść ogniowi. Szyderczy śmiech i ktoś splunął mu w twarz, lecz chybił. Jeden z tragarzy postawił koniec włóczni na ziemi i ciało Artemida zsunęło się w bolesnym upadku. Skrzypnęły zawiasy i jednym mocnym wyrzutem został ciśnięty do środka. Zamknęli go.
Podłoga cuchnęła zwierzęcymi odchodami i brudem, łańcuch, czy też uprząż, wbijała się w brzuch, jednak brakowało mu sił, aby przewrócić się na plecy. W pierwszej chwili sądził, że jest w lochu czy piwnicy i dopiero po jakimś czasie przyjmujące ciemność oczy dostrzegły stojące przy ścianach koryta. Lecz nie to było najistotniejsze. W kącie, oświetleni smugą księżycowego światła, siedzieli ludzie. Jeden z nich, jak monstrualny pająk sunął ku niemu.
– Kim jesteś? – pytanie to padło w ojczystym języku.
– Centurion Artemid. Ty zaś kim jesteś?
– Żołnierz, nazywają mnie Plebo.
Mówiąc to sprawdził jego więzy, a potem nie wiadomo skąd wyciągniętym ostrzem przeciął sznury. Artemid uniósł się i sycząc z bólu zaczął odrywać wżarte w ciało konopne włókna.
– Ilu nas tu jest?
– Razem z tobą ośmiu.
– Czy są jacyś oficerowie?
Plebo zawahał się.
– Tak… chyba jeden.
– Dlaczego chyba?
– Nie odzywa się do nas.
Artemid zamilkł i całą wolę skupił na próbie powstania. Powykręcane stawy były nieczułe i groziły kontuzją. Kiedy ruszył Plebo, z podziwem zerknął na jego szerokie bary. Chciałby mieć takiego żołnierza u siebie, lecz czy kiedykolwiek będzie miał ku temu okazję?
Już z daleka wyczuł, który z nich jest oficerem. Niski blondyn n złamanym nosie siedział samotnie pod oknem obok zawalonego koryta. Żołnierze nawet nie poruszyli się, kiedy do nich podeszli. Przy tym, który jęczał, został Plebo.
– Centurion Artemid – wypowiedział swoje imię o ton za głośno.
Tamten musiał to zauważyć, gdyż niechętnie zerknął w górę.
– Czy to teraz ważne? Siadaj.
Próbując znaleźć suche miejsce dostrzegł na szyi oficera metalowy łańcuch. Z wrażenia aż zapomniał, jak mu przeszkadza smród pomieszczenia.
– Trybun – wyciągnął palec. – Jesteś trybunem.
Człowiek pod oknem spojrzał na medalion i z niechęcią pokiwał głową.
– Widzisz, zapomniałem wyrzucić – mruknął i chwycił Artemida za połę. -Tak, jestem trybun Lukjusz, ale mam to w dupie.
Zanim słowa dotarły do Artemida, uczuł dłoń na ramieniu. Był to Plebo.
– Potrzebuję koszuli na szarpie, jeden z nas mocno krwawi.
Nieomal odtrącił rękę.
– Jak to… nie zostanę w samej kurcie.
– Zostawcie, żołnierzu, centuriona – powiedział Lukjusz i niezdarnie zaczął ściągać ubranie. – Jemu koszula może być jeszcze potrzebna.
Artemid sczerwieniał. Takie poniżenie – pomyślał, lecz nie odezwał się ani słowem, dopóki Plebo był przy nich.
– Trybunie Lukjuszu – mówił z naciskiem. – Nie dość, że gardzicie swoją pozycją, to jeszcze ośmieszacie… Przerwał mu skrzekliwy śmiech. Byłby przysiągł, że tamten jest serdecznie rozbawiony.
– Centurionie – usłyszał. – Jak to się stało, że mając tak walecznych i honorowych oficerów przegraliśmy tę bitwę?
– Jak to się stało? – syknął przez zęby.
Tym razem glina zmieszana z gnijącymi odpadkami nie przeszkodziła mu. Opadł na kolana.
– Stało się tak dlatego, że nasi dowódcy dali się jak dzieci nabrać na przejrzysty manewr Kanejczyków. Dlatego, że pozwolili ich największej broni – konnicy – obejść skrzydła i zamknąć wszystkie centurie w kotle.
Lukjusz przestał się śmiać i z zaciekawieniem śledził twarz Artemida.
– Dlatego, że po godzinie walki, kiedy jeszcze mieliśmy przewagę w ludziach, konsul zamiast zarządzić odwrót, kazał atakować ciężkozbrojnych. Wiadomo było, że nie mamy już włóczni.
Lukjusz podrzucił kilkakrotnie medalion.
– Trochę masz racji, centurionie, ale tylko trochę uniósł dłoń i jeden po drugim rozwierał palce. – Po pierwsze: po bitwie zawsze jest łatwiej krzyczeć, że wszystko z góry było wiadome. Po drugie: zważ, że to nasza konni-_ ca została najpierw podstępem i zdradą odcięta od sił głównych, a potem zatłuczona w tym wąwozie. Po trzecie: konsul Marek zginął w pierwszych minutach, kiedy osobiście starał się przyjść jej z pomocą.
Artemid przechylił głowę, aż dosięgnął ściany chlewu.
– Co innego słyszałem w czasie walki.
Lukjuszowi błysnęły ironicznie oczy.
– W czasie bitwy wiele się słyszy.
Zamilkli. Z gromadki leżących dobiegał bulgotliwy oddech. Wyglądało, jakby jego właściciel się dusił. Któryś z żołnierzy musiał żuć czosnek, gdyż zapach powoli przebijał się nad zwierzęcopochodne smrody. Za oknem chlewu słychać było człapanie strażnika. Odgłos kroków umilkł tak niespodziewanie, że obydwaj z Lukjuszem unieśli głowy. Szmer spływającej za ścianą cieczy wyjaśnił sytuację. Z odrazą przesunęli się na bok.
– Jak ci się zdaje, centurionie, po co nas tu trzymają?
Pytanie było retoryczne i jakby trochę szydercze. Artemid dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz trybuna, zanim odparł.
– Powiedz, jeśli wiesz.
– A ty się nie domyślasz?
– Nie, nie domyślam!
Lukjusz bawił się jego złością.
– Walczyć was uczą, ale o obyczajach wroga nikt nie pomyśli – mówiąc to przebierał palcami ogniwa łańcucha. – Kanejczycy mają zwyczaj darowania wolności jednemu z jeńców. Wybierają go spośród pozostałych przy życiu. Trzeba przyznać, że przy ich sposobie walki niewielki mają wybór. Żeby nie było wątpliwości, to powiem, że resztę jeńców zabijają, a samego posłańca wyprawiają do swoich.
– Po co?
Lukjusz z wyrzutem zerknął na Artemida.
– Wyobraź sobie. Jesteś w stolicy, wojska ruszyły na spotkanie wroga, którego muszą powstrzymać. W mieście niepokój, wszyscy oczekują nowin. A tu przybywa żołnierz, jedyny pozostały przy życiu z całej armii. Opowiada o klęsce i chcąc nie chcąc, o potędze wroga. Zalękniony, pełen strachu, mimo woli gloryfikuje najeźdźców, osłabia morale i wiarę tych, którzy przecież muszą stanąć do ostatecznej walki o kraj. Teraz już rozumiesz?
Artemid z pobladłą twarzą wstaje i pochyla się nad trybunem. Rozdygotane ręce szorują po ścianie.
– Na bogów, nie można do tego dopuścić. Obydwaj wiemy, jakie nastroje są w stolicy. Niech ten człowiek otworzy sobie lepiej żyły.
Lukjusz zniża głos do szeptu.
– Uspokój się. Tego nikt nie zrobi. Sądzę, że nawet ty. No powiedz, zrobiłbyś to…
Artemid chwieje się i obraca twarz do okna. Chce, ale nie potrafi odpowiedzieć.
– Widzisz. Jeśli my nie umiemy, to jak możemy tego wymagać od żołnierzy.
Przez okienko widać gwiazdy, chyba po raz pierwszy od tygodnia.
– Lukjuszu – szept jest cichy, niedosłyszalny. – Kogo oni wybiorą?
– Nie wiem. Zdaje się, że nie ma żadnej reguły. Wybiera i piętnuje żelazem sam Osteron. Nie bój się, rano będzie wiadomo.
W ciszy znów słychać charkot umierającego. Lecz wydaje się, że Artemid tego nie słyszy. Wstaje i lekko kuśtykając zaczyna przemierzać klepisko między dwoma przeciwległymi ścianami. Rytmiczne mlaskanie najpierw irytuje, a potem, o dziwo, wciąga żołnierzy. Błyszczące oczy zdają się z maniakalnym uporem sunąć za zgarbioną sylwetką centuriona. Nawet umierający żołnierz cichnie, ulegając nastrojowi.
Artemid stał przy ścianie i w zamyśleniu wydłubywał glinę spomiędzy desek. Wreszcie otworzył szerzej oczy i potakując myślom odwrócił się ku tamtym. Wyglądało, że śpią, może jedynie Lukjusz oddychał zbyt szybko.
– Lukjuszu! – potrząsnął go za ramię. – Wiem… już wiem.
Trybun rozwarł powieki. Wzrok miał pogodny, rozumny i gdyby nie ten uśmiech błądzący po wargach…
– Co wiesz, centurionie? – spytał, lecz Artemid nie odpowiedział.
Stanął odwrócony do niego plecami.
– Żołnierze! – krzyknął zapominając o strażach. – Czy wiecie, dlaczego oni nas tu trzymają?
Milczeli, więc odpowiedział sam sobie…
– Słuchajcie! Jutro jeden z nas zostanie wybrany przez tego mordercę Osterona i wypuszczony na wolność, aby mógł zanieść naszym matkom i braciom straszną wieść o klęsce. Nie pytajcie nawet, co Osteron uczyni z pozostałymi; kto walczył wczoraj, ten nie może mieć wątpliwości.
Podszedł, prawie dotykając siedzących postaci.
– Lecz nie to jest ważne. Przed wyruszeniem w drogę Osteron osobiście wypali posłańcowi swój znak. Wiecie już, o co chodzi?
Potoczył wzrokiem.
– Osobiście, on sam to zrobi. Wystarczyłoby chwycić miecz, drąg albo jak kto ma siły, zadusić żmiję. To będzie jedyna szansa, gdyż nikomu nie przyjdzie do głowy, że ten jeden, któremu zostało darowane życie, odważy się na takie szaleństwo. A wtedy?,. – głos wibrował mu w gardle. – Wtedy potęga Kanejczyków padnie jak ślepy i kulawy. Czymże oni są bez wodza? Niczym. On jeden zbudował i umocnił to plugawe państwo. Jego zabić to zabić państwo.
Umilkł, chciwie oczekując odpowiedzi. Lecz słyszał jedynie świst własnego oddechu i cichy śmiech Lukjusza. Tylko oczy żołnierzy świadczyły, że nie uronili ani jednego słowa. Trzasnął pięścią w dłoń i skoczył ku trybunowi.
– Ty… ty… – dławił się. – Czymże jesteś, kto ci dał prawo?
Lukjusz gwałtownym ruchem chwycił go obydwoma dłońmi za włosy i przyciągnął do siebie.
– Uspokój się, szaleńcze – szepnął mu do ucha. – I nie bluźnij.
Artemid daremnie próbował uwolnić się z niespodziewanie silnego chwytu. Wilgotny oddech muskał mu twarz.
– Czego ty od nich oczekujesz? Są przyuczeni do walki, a nie do podejmowania zawiłych decyzji. Teraz muszą sami to przemyśleć i sami dojść do tego. Rozkazem ich nie zmusisz.
Puścił jego głowę.
– Na mnie też nie pluj.
Artemid odskoczył.
– Więc rób – wydyszał – rób coś.
Lukjusz bez słowa wyciągnął w górę, ku smudze światła dłoń, a drugą zaczął coś zsuwać z palca. Jeszcze moment i trzymał w ręku pierścień. Zwykły, miedziany. nie wzbudzający pożądania w rabusiach.
– Oczywiście nie wiesz, co to jest?
Pokręcił głową.
– Co widzisz z dołu?
Zbliżył twarz.
– Mały kołeczek.
– Zgadza się. Jeśli go wyciągniesz, najlepiej zębami, u góry wysunie się kolec. Biada temu, kto się nim ukłuje.
Artemid z wrażenia przestał oddychać.
– Wystarczyłoby tym… – wydusił.
– Zgadza się. Osteron. po jednym ukłuciu padnie martwy. Na to nie ma ratunku.
– Skąd to masz?
– Każdy z trybunów posiada coś takiego; na wszelki wypadek – dodał i rzucił przedmiot na dłoń Artemida. Ten omal go nie upuścił.
– Jak to… dajesz mi go?
– Bierz. Tobie bardziej się przyda.
– Ale przecież równie dobrze mogą wybrać ciebie.
Lukjusz skrzywił się i dłuższą chwilę obserwował coraz słabszą smugę światła.
– Czy naprawdę chcesz mnie zmusić do tego, abym powiedział, że mój wybór nie będzie miał dla sprawy żadnego znaczenia?
Opierając się o jego ramiona powstał.
– Śpij i niech bogowie mają cię w opiece.
Artemid został na jego miejscu i z uwagą obserwował niknącą sylwetkę. Nie udało mu się dostrzec twarzy.
Obudził go nienaturalny, piskliwy głos, który wrzeszczał i starał się być groźny. Odchrząknął podły smak w gardle i skoncentrował wzrok na przybyłych. Źródłem hałasu był stojący przed dwoma Kanejczykami tłumacz.
– Wstańcie wreszcie, psubraty! Tu idzie o wasze życie.
Ociągając zebrali się w świetle drzwi. Najwyższy rangą Kanejczyk miał nieduże oczy i obwisły lewy policzek, ślad dawnego cięcia. Tłumacz wyszczekał jego słowa.
– Dostojność pyta się, ilu was jest?
Artemid zerknął na Lukjusza, lecz ten stał sztywny i milczący.
– Siedmiu – odparł ktoś z tyłu. – Jest nas tylko siedmiu.
Artemid nie zmiażdżył Plebo wzrokiem tylko dlatego, iż dostrzegł strach na twarzy tłumacza. Aż dziw, że człowiek może się tak szybko spocić.
– Jak to siedmiu? – rozbiegły mu się oczy. – Ktoś uciekł?
Kanejczycy również okazali zaniepokojenie, lecz umilkli, gdy jeńcy rozstąpili się na boki. Można było teraz dostrzec leżącego człowieka. Głowę miał tak przechyloną ku tyłowi, iż grdyka celowała prosto w powałę, zasłaniając twarz. Okryta rdzawymi szmatami klatka piersiowa była nieruchoma. Kanejczyk, ten z blizną, wzruszył ramionami i uniósł rękę. Stojący za nim kusznicy chwycili leżącego za nogi i wywlekli na zewnątrz. Ponownie zaszczekał tłumacz.
– Jego najwyższa dostojność wódz Osteron postanowił darować jednemu z was, niegodnych, życie.
Artemid spojrzał kącikiem oka na Lukjusza. Trybun miał dumnie uniesioną twarz.
– Aby dać wam wszystkim równe szanse, zostaniecie poddani próbie – ponownie odezwał się tłumacz. – Wojska wielkiej armii kanejskiej zostaną w tej okolicy przez jakiś czas, aby nabrać sił do ostatecznego pokonania waszego władcy. W tym czasie zbudujemy arenę, na której stoczycie między sobą walkę. Kto przeżyje, ten będzie wolny.
Tłumaczowi jarzyły się w podnieceniu oczy i zanim przełożył ostatnie słowa, dodał coś od siebie.
– Wy świnie! Będziecie tańczyć jak osły w cyrku – otarł nos rękawem. – Teraz zostaniecie rozdzieleni, abyście przypadkiem nie doszli do porozumienia psującego widowisko.
Wystawił żółte-łopaty zębów i strzyknął śliną. Oficerowie odsunęli się ustępując miejsca kusznikom. Nie szczędząc kopniaków i wyzwisk wypędzili więźniów na dwór. Lukjusz ani słowem nie odezwał się, kiedy mu ściągano łańcuch. Inni również milczeli.
Przez całe dwa tygodnie, które przyszło mu spędzić w namiocie, nie odezwał się ani słowem. Lecz opłaciło mu się to. Po dniach przemyśleń upewnił się w jednym. Pokona wszystkich, musi to zrobić, a później zabije Osterona. Wiedział dokładnie, jak to zrobi. Gdy ten przyłoży rozżarzone żelazo do ramienia, z pewnością będzie spoglądał mu w twarz oczekując grymasu bólu, a wtedy jeden cios i imperium kanejskie upadnie w proch.
Jeszcze się uśmiechał, gdy gwałtownie odskoczyła zasłona. Przyszli. Mrużąc oczy od dawno nie oglądanego słońca stąpał niepewnie za strażnikiem. Suche powietrze uniosło spod stóp kłęby brunatnego kurzu. Skojarzył sobie, że przez cały okres niewoli była upalna, bezdeszczowa pogoda.
Potknął się i łapiąc równowagę jakby odzyskał słuch. Usłyszał bliski szmer tysięcy ludzi. Zasłaniając oczy można było dojrzeć, iż zbocza wąwozu, ku któremu podążali, obsadzone są morzem głów kanejskich żołnierzy. Zaklął bezsilnie i potknął się po raz wtóry. Wtedy dojrzał innych: Lukjusza, Plebo i tamtych, których imion nie dane mu było poznać. Nie powitali się nawet. Po co?
Ściany wąwozu coraz wyraźniej zamykały pas nieba i coraz pewniejszym stawał się plan Kanejczyków. Szli ku rzędom ceglanych murów pokrywających cały środek wąwozu. Żółta barwa ścian tylko nieznacznie odróżniała się od podłoża, wszystko było-suche, jałowe i monotonne. Ryk kanejskich żołnierzy narastał, spadło kilka kamieni. Lecz gest stojącego na skalnej półce człowieka uciszył tłum i uświadomił Artemidowi władzę Osterona. W dusznej ciszy podeszli do ceglanego labiryntu. Pod pierwszym murem leżała broń: włócznie, tarcze i miecze. Stał przy nich oficer z blizną na policzku.
– Zostaniecie poddani próbie – zaszczekał tłumacz zza jego pleców. – Każdy z was może wybrać dowolny rodzaj i ilość broni. Wejdziecie do labiryntu jednocześnie, każdy przez inne wejście. Macie walczyć…
Tu Kanejczyk uniósł rękę i szyderczym wzrokiem omiótł zbocza.
– Macie walczyć na śmierć i życie, dając przykład naszym żołnierzom. Ktokolwiek będzie próbował opuścić labirynt przed zachodem słońca, zginie. Moi kusznicy już się o to postarają.
Jakby na pokaz stojący dotąd z boku żołnierze z kołczanami na plecach zaczęli ostentacyjnie kręcić korbami. Cięciwy niemile skrzypiały.
– O zachodzie słońca, gdy rozlegnie się głos trąb, ten który ocaleje, będzie mógł wyjść. Ale tylko jeden. Gdy wyjdzie dwóch, obydwaj zginą.
Oficer zakaszlał i spłukał gardło winem z podanego przez tłumacza bukłaka. Następnie skinieniem ręki zachęcił ich do wyboru broni. Gdy odchodzili do wejść, tłum na zboczach ponownie falował gardłowymi okrzykami.
Oparł się plecami o mur i ocierając strużki potu przekręcił głowę. Widoczna część labiryntu była pusta. Mur po drugiej stronie, tak jak i ten, o który się opierał, był o głowę niższy od niego. Mógłby podskoczyć i sprawdzić co jest dalej, lecz bał się. Wystarczyłby jeden sztych prosto w twarz… Nad cegłami, w dalszej perspektywie czerniały na tle skał sylwetki Kanejczyków. Zamknął oczy. To okropne uczucie mieć usta pełne gęstej i gorzkiej śliny. Te sucze pomioty nie dały im nic do picia, a przecież widzieli, jak słońce praży.
Odkleił się od muru, gdzie nadaremnie szukał cienia i ocierając dłonią plecy ruszył dalej. Nie potrafił zbyt długo osłaniać się tarczą od słońca, była zbyt ciężka.
Dziwiąc się sobie, drobił teraz flegmatycznie krok za krokiem i jedynie na zakrętach wzmagał czujność. Na razie jednak nie natrafił na nikogo. Labirynt był duży, można w nim było długo szukać śmierci, depcząc bez ustanku ceglany gruz i rozpalony piasek. Przedsionek piekła, przyszło mu na myśl. Miał cichą nadzieję, że uda się możliwie jak najdłużej unikać walki. Niech się wyrżną, myślał, a on wypoczęty tym łatwiej poradzi sobie z ostatnim.' Przecież musi zwyciężyć.
Za najbliższym załomem dojrzał wreszcie przeciwnika, lecz już pierwszy rzut oka wyjaśnił sprawę. Żołnierz miał rozpłatane aż do kręgosłupa gardło. Obok, w kałuży krwi, leżała pęknięta tarcza, którą obsiadły tysiące much; dużych i zielonych. Artemid wzdrygnął się i przeskoczył ciało. Szybkim krokiem uciekał od wirującego, brzęczącego kłębowiska.
Gdy przystanął dla zaczerpnięcia tchu, dopadł go daleki ryk Kanejczyków. Gdzieś niedaleko, za którymś z ceglanych murów, ktoś kogoś mordował. Uniósł twarz i węsząc starał się usłyszeć cokolwiek. Niestety, upał tłumił wszelkie dźwięki. Zrezygnowany wytarł dłonie w kurtę i mocniej ujął włócznię. Wtedy dopiero pojął, że ów zauważony przez niego kształt leżący u końca korytarza jest człowiekiem. Osłonił oczy i przestał mieć wątpliwości, nawet zaczął się domyślać prawdy. Podszedł i trącił postać włócznią w ramię. Osunęła się na bok wytrzeszczając ku słońcu szkliste gałki. Na ustach trupa błąkał się lekko ironiczny uśmiech. Wiedziony instynktem rozwarł zmarłemu palce. Pośrodku dłoni, jak robak, leżał miedziany pierścień. Wokół miejsca ukłucia zasychała kropla krwi, szkarłatnie czerwonej.
– Uciekłeś – wyszeptał. – Po prostu uciekłeś i nic nie zrobiłeś.
Westchnął.
– Szkoda.
Zamknął powieki Lukjuszowi i ruszył dalej dziwiąc się sobie, że tak mu żal tego człowieka.
Stał przy kolejnym zabitym i zastanawiał się, na czym mu teraz najbardziej zależy. Ocaleniu życia, zabiciu Osterona czy położeniu kresu tej mordędze. Jakże małe są wielkie sprawy, kiedy człowiek słania się na nogach ze zmęczenia, upału i strachu. Jakże szybko traci się pamięć o tym dla kogo, po co, w imię czego… Gdyby była możliwość, uciekłby jak najdalej od tego miejsca i jedyną rzeczą, która go powstrzymuje, jest fakt, że nie ma takiej możliwości. Trzeba iść i dopełnić przeznaczenia.
Od dawna zdawał sobie sprawę, że idzie czyimś śladem; krwawym i jednoznacznym. Jeszcze jeden trup i będzie wiedział, kto zbiera to żniwo: Plebo czy inny żołnierz.
Nie zastanawiając się skręca na najbliższych rozstajach w lewo i faktycznie, przypuszczenia spełniają się. Piąty trup nie jest trupem Plebo. Nieznany żołnierz leży na boku i jedynym wyjaśnieniem dziwnej pozycji jest wystające z pleców ostrze włóczni. Krew jeszcze nie zdążyła wyschnąć. Artemid nie przygląda się dłużej. Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu. Przyspieszając kroku pilnie wypatruje rosłej sylwetki tego, którego chciał mieć w swoim oddziale. Głęboko oddychając przez nos zbiera się do walki. W tej chwili jest to z pewnością najważniejsza walka w jego życiu. Nie myśli jednak o tym i gdy za kolejnym murem dostrzega sylwetkę Plebo, decyzję podejmuje błyskawicznie. Najpierw jęczy on, a potem oszczep rozpruwający powietrze. Z oddali dobiega ryk Kanejczyków. Plebo jest jednak wspaniały. Pada na twarz pozwalając ostrzu musnąć kark i już stoi naprzeciwko Artemida. Za nim widać wybity w murze otwór. Artemid unosi tarczę i do bólu ściska rękojeść miecza.
Jednocześnie zaczynają zataczać kręgi wokół siebie. Jak uwiązani trzymają wciąż tę samą odległość. To nieprawdopodobne, ale zza tarczy Plebo widać tylko oczy. Nic więcej, ani kawałka ciała. Artemid ostrożnie przestawia stopy. Pamięta o swoich długich nogach i wysoko umieszczonym środku ciężkości. Dlatego też ma zgięte kolana i ów posuwisty krok. Przekleństwo! Wszędzie jest twarde podłoże, żadnych kamieni, lecz on się potyka. Odzyskuje równowagę, lecz za późno. Z trzaskiem wbija się w tarczę oszczep Plebo. Długi, ciężki, o wiele cięższy od jego oszczepu, zaczyna mu ściągać tarczę w dół. Końcówka drzewca wibruje w powietrzu naśladując drżenie mięśni. Widzi, że tamten zacieśnia krąg wokół swojej ofiary. Jeszcze czeka, ale wie, że prędzej czy później omdlałe ramię Artemida da mu miejsce do ciosu. Centurion krzyczy i celując wbitym oszczepem w głowę tamtego szarżuje. Piasek chłoszcze łydki, łoskot zderzenia. Mur wylatuje na oczach Artemida w niebo, a on sam wali się na spaloną ziemię. Krew płynie z rozbitej twarzy, lecz nie zważa na to. Przewraca się na plecy. Olbrzymi żołnierz już niczym nie przypominający Plebo unosi miecz. Jego koniec celuje w słońce. Ostatnia szansa, przemyka Artemidowi, jestem ostatnią szansą. Nadludzkim wysiłkiem ciska w tamtego mieczem. Wydaje się niemożliwe obronić przed tym ciosem, lecz Plebo z łatwością odbija żelazo i tnie. Artemid zamiera w połowie oddechu. Jego wygięte ciało niczym przyszpilone drga nad piaskiem. Purpura ścieka wzdłuż rękawów aż do dłoni. Unosi je wbrew wszelkim prawom ku żołnierzowi, lecz mocny kopniak odrzuca je z powrotem. Z pięści wysuwa się niewielki miedziany pierścień i toczy do martwego boku. Gdzieś za murami odzywają się trąby. Plebo kładzie stopę na torsie i z chrzęstem wyciąga miecz. Trąby grzmią niecierpliwie.
Osteron był szczupłym człowiekiem o rysach twarzy bardziej przypominających filozofa niż wojownika. Lecz na tym kończyło się podobieństwo. Wyblakłe, groźne oczy, gwałtowne ruchy i głos tak nie pasujący do sylwetki. Tłum szalał na sam jego dźwięk.
Stali teraz przed głównym namiotem wodza. Na podium, między paleniskami z rozżarzonym węglem, leżał osadzony na drewnianej rączce sygnet Osterona. Z tysięcy żołnierzy każdy chciał go dojrzeć, stąd też słychać było przekleństwa i wrzaski. Mieli również jeszcze jeden powód do zniecierpliwienia. Do obozu przyszły beczki z piwem, które miały być otwarte po ceremonii oswobodzenia. Na razie-musieli czekać, ale w zasadzie nie narzekali. Tego rodzaju widowiska zawsze należały do udanych.
Ryk wstrząsnął ich gardzielami. Na podium wszedł Osteron odziany w purpurową szatę z naszytym czarnym orłem na piersiach. Trzask tysięcy uderzających o tarcze pięści był ogłuszający. Wódz był zadowolony. Nie uciszał żołnierzy, chciał właśnie tego. W nie milknącym hałasie między czwórką kuszników wszedł za nim na podium żołnierz pokonanej armii. Był obnażony do pasa.
– Widzisz naszą potęgę! – zaskowyczał ten sam tłumacz. – Idź do swoich władców i opowiedz, co ujrzałeś. Niech odstąpią od oporu.
Osteron podniósł rączkę i włożył metal między węgle. Plebo nie przyglądał się dłużej jego powolnym ruchom. Wodził wzrokiem po szeregach kanejskich żołnierzy, gdzieniegdzie tylko przedzielonych szarymi plamami namiotów. Nad postaciami dygotało, nieomal dysząc, rozgrzane powietrze.
Tłum ponownie zaryczał, znak że Osteron wyjął sygnet. Uniósł go w górę, tak samo jak w górę uniosły się kusze otaczających podium żołnierzy, a potem mocno przycisnął rozpalone żelazo do ramienia Plebo. Zaskwierczał tłuszcz i strużka bladego dymu uniosła się ku górze. Osteron nieomalże z uznaniem obserwował twarz, której jedynie źrenice minimalnie się zwęziły. Na jasnej skórze wyraźnie odcinał się wypalony znak, wokół którego czerwieniała i puchła skóra. Plebo z pustką w oczach spoglądał na to. Jedynie uważny obserwator mógłby zauważyć kurczowo zaciśnięte mięśnie szczęk. Osteron rozejrzał się po zamilkłych żołnierzach i powiedział parę słów. Ich intonacja była tak jednoznaczna, że tłumacz był tu zbędny. Żołnierze zanieśli się śmiechem. Osteron, zadowolony, zawtórował im gromko, lecz chrzęst łamanych kości zdusił jego radość. Szybki jak błyskawica cios Plebo wbił mu nałokietnik w twarz. Posoka trysnęła na orła i zaskwierczała w pobliskim palenisku. Osteron chciał krzyczeć, lecz wbita w podniebienie szczęka i zgnieciona krtań pozwalały jedynie na głuche jęki. Szczęknęły cięciwy i Plebo z brzeszczotem wbitym w czoło zwalił się z podium. Kusznicy odskoczyli robiąc miejsce jego ciału. Pozostały na estradzie człowiek dusił się własną krwią. Słaniając się, zrzucił węgle i jak pajac podrygiwał wśród płonących okruchów.
Nagle jak duchy zjawili się dwaj oficerowie i nie pozwolili upaść konającemu. Chwycili go pod ramiona i biegiem podążyli ku namiotowi. Tłum szalał. Szeregi rozsypywały się w mgnieniu oka. Na ziemię spadały porzucone tarcze i miecze. Dyscyplina, porządek, rozpadały się z każdą sekundą, grożąc przemianą żołnierzy w rozdygotany motłoch.
– Stójcie, głupcy! – krzyknął ktoś ku temu rosnącemu chaosowi.
Wydawało się, że głos ten przejdzie bez echa, lecz stało się inaczej. Żołnierze zwrócili twarze ku podium. Oficer z blizną na policzku ścisnął szatę na piersi.
– Czyż przestaliście wierzyć w wodza! Czyż jesteście jak psy, w które starczy rzucić kamieniem, a te tchórzliwie uciekają z podkulonym ogonem? Uspokójcie się. Wódz nasz, Osteron, żyje!
Pomruk niedowierzania, ale i nadziei przetoczył się nad głowami stojących.
– Nie wierzycie, to patrzcie. Patrzcie, co może nieśmiertelny.
Tłum powiódł wzrokiem ku wejściu do namiotu wodza. Zasłona była nieruchoma. Tłum spojrzał ponownie na oficera, lecz jego pewny i zdecydowany wygląd zmusił do ponownego obrócenia głów. Zasłona umknęła w bok i ukazał się Osteron. Tłum wstrzymał oddech, a potem zawył. Waliły pięści, huczały miecze.
– Bogowie! – Osteron stał już na podium. – Bogowie mnie uratowali!
Wódz krzyczał i nikt nie zwrócił uwagi, że z tyłu namiotu między wozami transportowymi przenoszono zawinięte w płótno czyjeś ciało. Niosący je oficerowie mieli zaciśnięte usta i jeden, ten sam wyraz twarzy. Gdy składali zwłoki na ostatnim wozie i zaprzęgali konie, mogli dosłyszeć głos swego nieśmiertelnego wodza.
– Teraz widzicie, że zwyciężymy, gdyż bogowie są z nami. Widzicie!
Nie słuchali tego dłużej i zacięli konie.
Wyprawa – Mirosław P. Jabłoński
Mieszkam w bardzo dużym pokoju. Jest on tak wielki, iż nigdy nie mogłem właściwie obejrzeć go dokładnie. Wielu spośród jego zakamarków nie znam do dzisiaj, tak jak nie zna się wszystkich ulic w rodzinnym mieście. Wieczorami, gdy leżałem w wielkim, dębowym łóżku, nie widziałem przeciwległej ściany: skrywało ją coś na kształt mgły czy oparu, jaki unosi się zazwyczaj nad mokrą łąką. Powietrze było tam niebieskie, jakby zagęszczone, i światło nocnej lampki nie było w stanie przez nie się przebić.
Każdy, kto po raz pierwszy przekroczył próg pokoju, mówił, że "dawniej to budowali mieszkania, a nie psie budy" – i milkł natychmiast słuchając echa własnych słów. W czasach szkolnych jeszcze, często zapraszałem do siebie kolegów. Bawiliśmy się wtedy w chowanego, graliśmy w piłkę, urządzaliśmy wyścigi rowerowe – a wszystko to w moich czterech ścianach.
Pamiętam, iż pewnego dnia, w czasie wyjątkowo słotnych wakacji, podczas których już zupełnie nie mieliśmy co ze sobą zrobić, urządziliśmy w moim pokoju kilkudniową wycieczkę. Pomysł ten poddali nam rodzice widząc, jak nudzimy się strasznie. Zaraz też z zapałem zabraliśmy się do realizacji eskapady.
Mama przygotowała suchy prowiant, wzięliśmy dmuchane materace i śpiwory (namiotów nie chciało nam się dźwigać, choć na dobrą sprawę nie wiedzieliśmy, czy gdzieś dalej nie zaskoczy nas ulewa), w plecaki załadowaliśmy kochery, konserwy, termosy i manierki z wodą, latarki, liny; wzięliśmy także piłkę, rakiety do tenisa – i wyruszyliśmy. Początkowo pokój wyglądał podobnie jak część zamieszkana przeze mnie, w miarę dalszej wędrówki stawał się coraz bardziej zaniedbany, pomieszczenie sprawiało przygnębiające wrażenie całkowitego opuszczenia. Parkiet był suchy i spękany – widać było, iż nikt nigdy go nie pastował, nie woskował i nie froterował. Ściany co chwilę zmieniały kolor, farba się z nich łuszczyła, wielkie płaty tapet i zetlałych materii odstawały od podłoża i rozpadały się w proch przy najlżejszym dotknięciu. Mijane meble były zniszczone i bardzo stare. Fornir miały podziurawiony niczym ser szwajcarski, a politura już dawno z nich wypełzła ustępując pola plamom, zaciekom i kornikom. Meble pokrywała gruba warstwa kurzu i pajęczyn, co polatywały wielkimi kłębami, poruszone przez naszą ruchliwą obecność.
Pokój rozszerzał się i po pewnym czasie nie widzieliśmy już ścian, więc żeby nie zabłądzić w powrotnej drodze, zaczęliśmy co jakiś czas znaczyć na parkiecie krzyże białą kredą. Kiedy po dwóch godzinach wędrówki odwróciłem się po raz pierwszy, nie dostrzegłem już ani mojego łóżka, ani stołu, ani pieca… Wokół, jak okiem sięgnąć, rozciągał się parkiet. Poczuliśmy się bardzo nieswojo i samotnie, ale już po chwili młodzieńcza niefrasobliwość wzięła górę nad melancholią i humory się nam poprawiły.
W jakiś czas potem spostrzegłem, że parkiet, po którym idziemy, zmienia ciągle wygląd. Miał swoje pustynie rozeschniętych klepek, rzeki, które ciekły z popękanych rur w odległych a niewidocznych ścianach, wzgórza, o które się potykaliśmy, i jeziora pokryte zieloną rzęsą.
Mijane meble kusiły nas tajemnicami swych szuflad, wnęk i schowków. Ich drzwiczki poddawały się naszym niecierpliwym dłoniom z rozdzierającym piskiem starych i dawno nie oliwionych zawiasów, kurz kłębami buchał w górę. Od niego i od fruwających wokół pajęczyn kręciło nam się w nosach. Kichaliśmy potężnie walcząc z meblami, które nie myślały wcale łatwo przed nami kapitulować: przycinały nam palce, przygniatały nogi, a niebacznie pchnięte przewracały się na drzwiczki, grzebiąc w ten sposób swoje tajemnice. Ale z tych, które udało nam się pokonać, wyjmowaliśmy pliki pożółkłych listów przewiązanych na krzyż niegdyś różowymi, a teraz spłowiałymi wstążeczkami. Spomiędzy nich wysypywały się płatki zasuszonych kwiatów, które polatywały wokół nas lekkie i kolorowe jak motyle. Sekretery i biurka kryły w swoich przepastnych wnętrzach dawno zapomniane pamiętniki, fotografie, rachunki, weksle, świadectwa, dyplomy, akty własności, nadania szlachectwa i testamenty. Im dalej zagłębialiśmy się w meandry pokoju, tym bardziej archaiczny i niezrozumiały był język tych dokumentów. Na stolikach, etażerkach i biurkach stroszyły się w dawno wyschłych kałamarzach gęsie pióra, w ozdobnych ramkach stały zbrązowiałe ze starości fotografie, w biblioteczkach ciemniały cegiełki książek o grzbietach tak zakurzonych, iż nie sposób było odczytać tytuły. Ubrania wyciągnięte z protestujących głośnymi trzaskami szaf i komód były coraz dziwaczniejsze i wymyślniejsze. Stroiliśmy się w nie z upodobaniem, zakładając na głowy cudaczne kapelusze z barwnymi niegdyś pawimi piórami czy nadjedzone przez mole peruki. Przystawaliśmy co chwilę i z głośnym śmiechem rozbiegaliśmy się wokoło w poszukiwaniu najwymyślniejszych rzeczy. Kto z nas przyniósł przedmiot uznany jednogłośnie za najdziwaczniejszy (co łacno poznawaliśmy po tym, iż nie wiedzieliśmy, do czego mógł służyć), stawał się automatycznie wodzem naszej wyprawy i on decydował o miejscu następnego postoju.
Stopniowo wkraczaliśmy w coraz dalsze ostępy, parkiet przerodził się niespodziewanie w marmurowe posadzki pożyłkowane nitkami pęknięć i spajane srebrem czy mosiądzem. Gdzieniegdzie oparty o mebel drzemał stary portret wielmoży czy damy, zakurzony i łypiący na nas kosym spojrzeniem. Postacie na spotykanych obrazach miały pod brodami białe, szerokie kryzy. mężczyźni byli przy szpadach, kobiety z madonnowato złożonymi dłońmi, dzieci nad wiek poważne i sztywne. Czasami i nam wpadła do ręki szpada czy mizerykordia o bogato inkrustowanej rękojeści i gardzie – więc fechtowaliśmy się zawzięcie z upartymi wojowniczymi krzesłami, z poważnymi stołami biesiadnymi oraz mocarnymi kredensami, które łamały i wytrącały nam broń z ręki. W poszukiwaniu nowej biegliśmy przed siebie, choć w gardłach nam zasychało, a kurz dławił. Zapomnieliśmy o piciu i jedzeniu, pasja przygody zastępowała wszystko.
Zabawa była świetna, lecz pochmurna jasność dnia, która sączyła się z niewidocznych dla nas okien, poczęła ustępować zmierzchowi. Meble rzucały długie, głębokie, atramentowe cienie, w których ginęliśmy niczym światło gwiazd w Czarnych Dziurach.
Trzeba było pomyśleć o noclegu.
Obóz rozłożyliśmy między dębowym kredensem a sofą, w pobliżu uschniętej palmy, co miała symbolizować prawdziwy leśny biwak. Po kolacji, którą zjedliśmy już w świetle latarek, ułożyliśmy się na materacach spowici w kokony śpiworów. Byliśmy zmęczeni, jednak natłok wrażeń minionego dnia nie dawał nam zasnąć.
Obszar, w jakim teraz się znajdowaliśmy, nazwaliśmy Lasem Cudów. Według nas, w pełni zasługiwał na to miano. Powoli rozmowy rwały się i cichły. Tym wyraźniejsze były odgłosy nocnego życia mojego niezwykłego pokoju. Meble rozmawiały ze sobą skrzypem drzwi i szuflad, potrzaskiwaniem zmęczonego drewna, westchnieniami zalegających ich wnętrza pożółkłych stosów papierzysk, szelestem ubrań, powiewaniem wypełzłych piór na kapeluszach, wojowniczym szczękiem broni, grzechotem fiszbinów w sznurowanych gorsetach, jękiem strun zbutwiałych klawikordów.
Noc była pełna szumu i rozgardiaszu. Zdawało się, że meble mówią o nas, oburzają się za krzyki, gonitwy, hałasy, za maltretowanie ich naszą sztubacką ciekawością, co wypruwała im wnętrza, wyłamywała zamki i zawiasy, za niecierpliwość, z jaką rozdzieraliśmy zagradzające nam drogę zasłony i materie, za razy i kopniaki, jakie wymierzaliśmy im w barbarzyńskim zacietrzewieniu. Nadszedł wreszcie czas ich odwetu. Na naszych oczach komody, stojące do tej pory spokojnie na swych Lwich łapach, zamieniały się w ogromne, tajemnicze i groźne sfinksy; mosiężne klamki w kształcie gryfów wyciągały po nas swe drapieżne, ostre dzioby, porcelanowe i kryształowe naczynia pobrzękiwały niczym janczary czających się hord tatarskich. Słychać było wycia dziwożon – gargantuiczne ryki starych rur i zaworów. Dopiero światło wstającego dnia obudziwszy nas przegnało nocne duchy. Zapominając o dręczących nas zmorach zjedliśmy z zapałem i apetytem śniadanie, a po zwinięciu obozu ruszyliśmy przed siebie. Krajobraz zmieniał się powoli, lecz dostrzegalnie. Można powiedzieć, że starzał się na naszych oczach. Sprzęty ze starych, lecz wykwintnych, przeistaczały się w mocne, ale zgrzebne i surowe. Coraz więcej prostych ław zagradzało nam drogę. Na podłodze walały się drewniane łyżki i talerze przemieszane z cynowymi kubkami, srebrnymi pucharami. Co i rusz można było znaleźć róg myśliwski, rząd koński gwizdek do psów zwoływania, nie dopaloną pochodnię. Marmury z podłogi przeobraziły się w drewniane dyle, niczym w mostach jakichś, co krok to święty obraz, to zapomniana ikona z wydłużonym do niemożliwości ascetycznym obliczem. Brzęczały potrącane stalowe nagolenniki husarii, szyszaki, wygryzione przez czas i mole pióropusze, ciężkie miecze dwuręczne, którym tylko samotrzeć mogliśmy uradzić i znak krzyża uczynić, hełmy przepaściste, w których zupę dla całej rodziny można było ugotować, jakieś zamglone przez wieki szybki oprawne w ołów, szyldy rzemieślników, akta nadania lenna, i łacina wyłażąca ze wszystkich stron, i wasal mojego wasala… Szaty biskupie, ornaty i komże nieokreślonych kolorów i kształtów, księgi w skórę oprawne, a ciężkie jak sto nieszczęść, zamczyste, blachą okute, na klucz zamykane, pierścienie, lustra z polerowanego srebra ciemne tak, jakby sama śmierć przeglądać się w nich raczyła.
Grozą baśniową powiało i tylko patrzeć, jak chatkę na kurzej nóżce spotkamy. A tu nowe widoki: stosy pergaminów, niby akt jurysdycznych, a kleksów w nich jak maku, skóry wołowe i ząb jakiś przeogromny, jakby ze smoczej wyjęty paszczy, a z pamięci wypływają dawno nie używane słowa, zakurzone jak wszystko tutaj, więc puklerz i pawęż, postaw sukna, snycerz, stal damasceńska, inkaust, klepsydra.
Już nie rozdokazywani idziemy, nie rozbiegamy się hurmą, nie pohukujemy na siebie zza sprzętów i obić, tylko w mrocznym milczeniu postępujemy. Myślimy nawet inaczej. To ta noc, te mebli rozmowy, ten muzealny zaduch, kurz, pajęczyny – chociaż gdzie te pająki? – nie wiadomo. Więc idziemy dalej, choć dziwno i straszno. Zegarki nawet z rąk pozdejmowaliśmy i dyskretnie po kieszeniach poczęliśmy upychać, zawstydziliśmy się konserw, kocherów, dmuchanych materaców, a najbardziej – rakiet do tenisa. Od czasu do czasu ktoś dla żartu w róg zadął, lecz gdy dźwięk przebrzmiał, robiło się jeszcze puściej i smutniej niż drzewiej. Jakaś nas niemoc naszła, niechciejstwo kosmiczne, że aby siąść i nic nie robić! Ale spocząć też niedobrze, bo otoczenie nie nastraja ku temu. Jakieś machiny zęby na nas szczerzą, koła, łańcuchy, pręgierze, rzymskie krzesła, dyby – toż to kazamaty jakieś przeklęte, katownia, a podłoga w niej kamienna, gdzieś miga okienko maleńkie i zakratowane, drzwi okute z judaszem i krzyż na ścianie z surowego drewna, i Chrystus na nim umęczony, boć w Jego imieniu i dla Jego chwały krew torturantów się tu lała. A dalej sala biesiadna i tron, i złotogłów, i kości pod stołem nie wiadomo, czy przez psy ogryzione, czy też psów samych, i dzban złoty, na dnie którego maź jakaś smolista się rozpiera, klei. Widać, że wina nie dopili i w bój srogi poszli, i nie wrócili. Dalej kominek a w nim na stalowych wilkach rożen podparty, na nim szkielet sarny się obraca. Wyżej rogi jelenie i niedźwiedź kły zbójeckie szczerzy. Poznikały szafy, biurka, sekretery. Wszędzie jeno skrzynie zamczyste stoją, skoble przy nich jak przy bramach miejskich i tylko myta nie ma komu płacić.
A w skrzyniach proch i strzępy, co dawniej ubraniami były. Czasami błyska jakaś ozdoba złota: to kolczyk, to pierścień, zausznica, puzderko jakieś maciupcie i figlarne, cekiny, które choć tylko ozdabiać miały, to cały strój przetrwały; kądziel obok stoi, lecz zamiast przędzy tylko nić pajęcza na niej.
Zagalopowaliśmy się tak, że dopiero ciemność nas otrzeźwiła i w migotliwym świetle latarek przychodzić do siebie z wolna zaczęliśmy. Dziwny nastrój, w jakim cały dzień przepędziliśmy, począł z nas parować, ulatniać się. Już i chichot nieśmiały było słychać, ktoś huknął jak puchacz, inny zawył jak stado upiorów, myśli ponure gdzieś uleciały i mówić zaczęliśmy też po dawnemu. Na ręce wróciły zegarki, nakręcaliśmy je teraz starannie i już bez żadnego wstydu, który nas uprzednio dławił. Wyjęliśmy przeklinane jeszcze niedawno konserwy i inne imponderabilia nowoczesności towarzyszące obozowemu posiłkowi.
Noc była cichsza niż poprzednia, za to bardziej mroczna i groźna. Wypełniona gromadami wojów wąsatych i mocarnych, Saracenów, Osmanów skośnookich, arkany śmigały w powietrzu, a bokiem wojska szły milczące, zakapturzone, z krzyżami czarnymi na płaszczach, duchowni je błogosławili – znać, że do Jerozolimy szły o Święty Grób bój toczyć. Dalej jacyś męczennicy – innowiercy na stosach skwierczeli, łopot proporców, Te Deum, i głos surm spiżowych jak trąb anielskich w powietrzu polatywał, aż i mnie jakieś zakapturzone dopadły postacie, o rękach mocnych, żylastych, do porywania zdolnych, i worek szorstki na łeb, i rzemienie na ręce i nogi, a potem ciężar jakiś nieznośny stopy i łydki gniotący. Spojrzałem – toż w dybach leżę! Szarpnąłem się przerażony, by wyrwać się z niewoli okrutnej. I tak też się stało. Obudziłem się nagle z głową schowaną głęboko w plecaku, a na moich nogach spał w najlepsze jeden z kolegów.
Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio rozmowni, pożartowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, że zapasy nasze są już na ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na razie przed siebie, postanawiając tylko uważnie wskazań zegarków pilnować, ale i tego nie dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się przesuwać. Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski, posadzki i znów glina, a na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów. Po kątach strzały i kołczany się poniewierały, dzidy wbite w podłoże i skór dzikich zwierząt bogactwo, naczynia gliniane, a w nich resztki potraw i napitków dawno wniwecz przez czas obrócone. Ściany z bali sosnowych, powrósłem wiązanych, na krzyż na rogach łączonych, jakiś obraz z dziewczęciem o spojrzeniu cielęco – anielskim, który ktoś tu przed nami chyba z innej epoki przywlókł, tak do reszty nam nie pasował. Obok rohatyna z drzewcem długaśnym i buzdygany, i buńczuki, łuk, którego naciąg czas zeżarł, jakaś czaszka bawola z otworami po rogach i ogromnymi oczodołami patrzącymi na nas ze zdziwieniem i wyrzutem, lance ostre i długie.
W dali majaczyło coś na kształt pieczar, grot i jaskiń z czarnymi plackami dawno wypalonych ognisk, i malowidła na ścianach, i maczugi krzemieniem nabijane, a ciężkie i twarde jak ze stali. Przestraszyliśmy się wtedy, dokąd to jeszcze nas może mój pokój zaprowadzić – i bez słowa zawróciliśmy. Czego do dziś żałuję.
Boleję nad tym, że nie poszliśmy dalej, nie zaspokoiliśmy do cna swojej ciekawości, choć nie jestem pewien nawet, czy ten kres gdzieś istniał? Jedno jest pewne – już nigdy więcej nie udało mi się dotrzeć tak daleko. Wraz z tym, jak rosłem, kurczył się mój pokój, malał, zacieśniał się, ukrywał przede mną swe dzikie tajemnicze ostępy. Błądziłem wciąż po tych samych zaułkach parkietu w poszukiwaniu dalszej drogi i w coraz mniejszej odległości wyczuwałem obecność ścian.
Rybak – Mirosław P. Jabłoński
Zaledwie zamknął oczy znużony całym dniem ciężkiej pracy, gdy nagle poczuł mocne pociągnięcie za ramię. Na wszelki wypadek nie podnosił jeszcze powiek, łudząc się, iż owo wyrywające go ze snu szarpnięcie było jedynie przypadkowe. Tym boleśniej odczuł głos ojca, który nie pozostawił mu już cienia nadziei.
– Wstawaj, Arpo! Już entropia na nas. Musimy wypływać! Nie poruszył się nawet. Słyszał, jak ojciec zdjął z haków wiosła i wyszedł z chaty na brzeg morza, nad którym stała ich lepianka. Zapragnął uciec dokądś od tego wołającego go głosu, od bezkresnego i bezlitosnego oceanu i równie bezlitosnego tana Kawdoru, który zmuszał ich do pracy ponad siły. Zastanawiał się, czy nie pójść w przeszłość, cofnąć się o dni, tygodnie czy lata, by z dala od tego wszystkiego móc odpocząć i żyć jak człowiek. Wiedział wszakże, że to niemożliwe. Prędzej czy później temporalne wojska tana odnalazłyby go i wtrąciły do czasowej ciemnicy, by liczył w samotności kalorie wzrastającej entropii. Poza tym nie wiedział, jak daleko wstecz musi się udać, by być wreszcie wolny. Wiek? Tysiąclecie? Eon? Skąd mógł mieć pewność, że gdzieś tam, w zamierzchłej dali, nie spotka Pana na Czarnej Górze?
Wejście ojca zmąciło mu myśli. Wiedział, że teraz już nieodwołalnie musi wstać, i napawało go to fizycznym wręcz wstrętem.
– Arpo?! – powiedział ojciec z żalem i wyrzutem. – Musimy wypłynąć przed wzejściem Światłości. Wiesz przecież… Poderwał się gwałtownie, nie dając ojcu skończyć. Usłyszał w jego głosie nutę litości, której nie znosił u tego twardego, wielkiego mężczyzny. W takich chwilach stokroć bardziej nienawidził tana Kawdoru i stokroć goręcej pragnął jego śmierci.
Zaczął się szybko ubierać, pragnąc tym pośpiesznym działaniem zrzucić z siebie resztki senności. Ojciec stał w progu chaty. Bez słowa odczekał, aż syn ubierze się, orzeźwi łykiem zimnej przestrzeni i zagryzie kawałkiem wędzonego długonia. Widząc, że Arpo otarł wierzchem dłoni usta, ruszył przed siebie. Jego szerokie plecy opięte białym, mocnym i szorstkim płótnem wskazywały Arpo drogę niczym gwiazda przewodnia.
Arpo znał ścieżkę prowadzącą z ich lepianki nad morze równie dobrze jak własną popękaną i pomarszczoną od pracy i kosmicznej soli dłoń. Mimo to zdawał się na przewodnictwo ojca, przyspieszył więc, gdy jego bielejąca sylwetka zaczynała niknąć w ciemności. Do wzejścia światłości pozostało jeszcze wiele kalorii, ale oni mieli przed sobą długą drogę na łowisko.
Wreszcie dobrnęli do brzegu. Wszechświat leżał pod ich stopami spokojny i płaskie, powolne fale przestrzeni leniwie wpełzały na brzeg bez plusku.
Arpo odetchnął pełną piersią i czekał, aż ojciec wejdzie do łodzi. Czuł na nogach łagodny, chłodny dotyk przestrzeni. Zawsze w takich chwilach pamięć przywodziła mu przed oczy postać brata, Kara, który zginął przez jej tajemnicę. Westchnął głęboko. Nigdy z ojcem nie rozmawiał na ten temat, była to między nimi niepisana umowa, i zawsze rano, w takiej chwili jak ta, Arpo obiecywał sobie, że już dziś na pewno odważy się i porozmawia o Karze, o przestrzeni i o wielu innych rzeczach. Ale później, gdy byli daleko od brzegu wszechświata i następowała ta wartość entropii, kiedy nie było nic do roboty, bo sieci były już zarzucone i pozostawało tylko czekać lub wypatrywać temporalnych huraganów i tornad – wtedy właśnie milczeli. Tak było zawsze, odkąd Karo stracił swój magnetyzm. Arpo podejrzewał, że ojciec również myśli wtedy o jego bracie, lecz żaden z nich nie odważył się przerwać milczenia.
Dzisiaj! – postanowił w duchu Arpo. – Dzisiaj spytam na pewno.
Jak zawsze w takiej chwili poczuł przypływ entuzjazmu i pewności siebie. Zapomniał wtedy, że podobnie decydował się uczynić od niezliczonych już wartości entropii.
– Mamy dziś dobrą pogodę – przerwał ojciec jego, rozmyślania.
Arpo podniósł głowę. Jaśniało, kalorie mijały i dzień był coraz bliżej. Spostrzegł, że ojciec zabiera się do stawiania żagla, więc naparł mocno barkiem na rufę łodzi i zaczął ją spychać na morze. Przestrzeń burzyła się i pieniła wokół jego nóg, gdy drobił w miejscu starając się wymacać stopami najlepszy punkt podparcia. Z daleka słyszał zgrzyt spychanych z piasku łodzi innych rybaków, których, podobnie jak Arpo i jego ojca, dotknęła niełaska tana i w związku z tym musieli wypływać na połów codziennie. Wreszcie i ich łupina, która teraz wydawała się Arpo ciężka jak sam pałac kawdorski, ruszyła z chrzęstem po brzegu, aż podrzucona większą falą spłynęła po niej łagodnie na głębszą przestrzeń i tam zakołysała się niezdarnie. Arpo, który nie zdążył wskoczyć do łodzi i zwisał teraz na rękach kurczowo ściskając deski rufy i steru, ogarnęło przerażenie, gdyż poczuł, jak zimna przestrzeń zalewa go aż po szyję. Był tak przestraszony, iż bał się nawet krzyknąć, by ojciec przyszedł mu z pomocą. Wreszcie podciągnął się i dysząc ciężko z wysiłku i przerażenia zwalił się do środka łodzi.
Ojciec skończył wciągać żagiel i czekał, aż wypełni się podmuchem zdolnym ruszyć ich łajbę z miejsca. Żagiel trzepotał sflaczały i Arpo zgnębiony pomyślał, iż przyjdzie im mozolnie wiosłować, aż do chwili, gdy z drętwiejącego bólu przestaną czuć własne ramiona. Nagle z głośnym trzaskiem płótno napięło się i szarpnęło gwałtownie ich stateczek pchając go niezmordowanie przed siebie z nagłym szumem i gwałtownością tak wielką, że spod dziobu łodzi poszły w górę białe bryzgi spienionej przestrzeni. Arpo osunął się na dno łodzi i z wdzięcznością pomyślał o Czarnej Górze. Była siedzibą Wielkiego Tana, ale to na jej właśnie szczycie rodziły się przed świtem korzystne dla rybaków wiatry. Gdyby nie to, Arpo nienawidziłby jej na równi z samym panem na Kawdorze.
Ojciec usiadł przy sterze i wpatrując się w ciemność, w której Arpo nie dostrzegał nic, prowadził ich łódź pewną dłonią. Obaj wiedzieli, że jak zwykle bezbłędnie trafią tam, gdzie obfitość długoni była największa. Szyprowie innych łodzi utrzymując taki dystans, by żagle ich ginęły chwilami gdzieś tam, na granicy widoczności, udawali, iż płyną w innym kierunku do chwili, gdy ojciec zarzucał sieć. Wtedy ich kutry zbliżały się i również zaczynały połów w dalszym ciągu utrzymując przyzwoitą odległość, lecz już z reguły mniejszą. Tak było zawsze i wszyscy się już do tego zdążyli przyzwyczaić. Jedynie Arpo zdawało się niekiedy, zwłaszcza gdy był w nie najlepszym humorze, że jest to niesprawiedliwe i że są przez resztę społeczności wykorzystywani. Jednak ani on sam, ani ojciec nigdy nie protestowali i udawali jak tamci, że niczego nie dostrzegają. Świt zbliżał się wielkimi krokami, aż wreszcie przestwór metaprzestrzeni rozbłysnął gwałtownym snopem różnokolorowych iskier tam, skąd po kilku wartościach entropii wytoczyła się oślepiająca kula światłości, niczym przeraźliwie pałający, złoty dysk wznoszący się z dna wszechświata. Powierzchnia przestrzeni upodobniła się wtedy do srebrzystej, niezwykle cienkiej folii, po której z mozołem posuwały się czarne i niezgrabne łodzie rybackie. Wreszcie i one stanęły, żagle zostały spuszczone, a rybacy rozpoczęli na kołyszących się pokładach swych łajb modły do Boga Światłości.
Arpo również ściągnął z masztu zwój białego płótna i milcząc usiadł obok ojca przy sterze. Postępowali tak zawsze, choć ojciec nigdy się nie modlił, i Arpo też nie odczuwał tej potrzeby. Milczenie wyznaczało właściwie rytm ich życia. Mogli milczeć na rozmaite tematy, na temat Kara, modłów, tajemnicy przestrzeni, tana Kawdoru i ich własnego pochodzenia. I co dziwne: obaj doskonale wiedzieli, kiedy i o czym ten drugi z nich milczy. Jednego tylko nie wiedzieli, tego mianowicie, w jaki sposób milczą na dany temat, jaki sąd o rzeczy stanowi to milczenie, jakie ma ono zabarwienie emocjonalne? Było bezgłośne i męczące, lecz jednocześnie łączyło ich niewidzialnymi więzami wspólnego porozumienia. Inni mogli o wszystkim rozmawiać – oni mogli o tym samym milczeć.
Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść.
Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i – jak zwykle – milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać.
W końcu pojął, że to myśl o tym, by,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać – tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd.
– Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo?
Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu.
– Tak – wybąkał nieśmiało.
– Czego się boisz? – spytał ojciec. – Spójrz na mnie! polecił.
Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się.
– Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad?
Arpo bez słowa skinął głową.
– Powiem ci – westchnął znowu ojciec. – Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność.
Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty.
Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata.
Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi.
– Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć.
W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy – skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych – ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje.
Już sam fakt, iż wybrał naukę, by poświęcić jej swe życie, zamiast na przykład wojskowości, sądownictwu czy wreszcie próżniactwu, stawiał go w bardzo niekorzystnym świetle. Tan nienawidził nauki, a mistrzów bał się, bo podejrzewał, iż znają lub poznają kiedyś nie odkryte na razie tajemnice, co pozwoli im obalić jego potęgę. By zapobiec temu fatalnemu przypadkowi – ścinał ich – również przypadkowo i na wyrywki.
Przed młodym mistrzem, który żył pod bokiem czy też raczej mocarną pięścią tana, stały dwa niezwykle istotne zadania: jak zachować życie, a zachowawszy je – w jaki sposób prowadzić interesujące go badania, by się na śmierć nie narazić?
Czyż trzeba ci mówić, Arpo, że interesowało go właśnie to, co było przez tana i duchowieństwo najsurowiej zakazane – to znaczy badanie wszechświata?
Moro maskował się jak mógł. Był dostarczycielem peanów na cześć władcy na wszelkie pałacowe uroczystości, gdyż oprócz innych sztuk posiadał także zdolność posługiwania się mową wiązaną; starał się wyrobić w sobie zamiłowanie do hulanek, polowań i rozpusty; udawał, że jest bezlitosny dla słabszych, bywał przekupny i pochlebczy – a wszystko to czynił w myśl zasady, że cel uświęca środki. Osiągnął jedynie to, że nikt go nie cierpiał, nawet jego przygodni kompani, którzy brzydzili się nim, gdyż podświadomie czuli fałsz jego postępowania. Ludzie światli zaś unikali jego towarzystwa widząc, iż plugawi się on tak bardzo wśród różnorakich mętów w tym jeno celu, by zachować swe nędzne życie. Był więc sam i byłby z tego zadowolony, gdyby nie to, iż bolało go niezrozumienie ludzi, na których opinii mu zależało. Ale to był haracz, jaki trzeba było zapłacić za możliwość poświęcenia się wiedzy!
Wreszcie dopiął tego, iż pomimo ścisłego zakazu mógł zajmować się badaniem przestrzeni, zbałamuciwszy tana, że prowadzi doświadczenia nad nową, niezwykłą bronią, której potędze nic się nie oprze!
Ojciec umilkł na chwilę. Z odrzuconą w tył głową zdawał się czekać na coś, na jakieś objawienie, które miało nastąpić tylko w jego wyobraźni.
– Ojcze, czy to także będzie o Karze? – odważył się przerwać ciszę syn.
– Tak, Arpo. Właśnie do tego zmierzam.
Arpo spojrzał w górę. Dzień już stał w pełni i Światłość przemierzyła prawie pół drogi po firmamencie metaprzestrzeni.
Jeszcze trochę entropii – pomyślał – i trzeba będzie wracać. Przedtem jednak czekało ich mozolne wyciąganie sieci i sortowanie ryb, aż do chwili, gdy po przełomie dnia wiatr zmieni kierunek, by zapędzić ich łodzie na powrót do brzegu wszechświata.
– On nie stworzył tej broni, ojcze? – zapytał Arpo, chcąc w ten sposób przyśpieszyć bieg opowieści.
– Nie, oczywiście, że nie. To nie było jego celem. Nawet gdyby tak było, to czyż mógłby ją oddać w ręce bezlitosnego i krwawego władcy? Moro zbudował na brzegu przestrzeni niezwykłą konstrukcję, która z wyglądu była tak skomplikowana, iż tylko on sam wiedział, że nie służyła niczemu innemu, tylko wprowadzeniu w błąd tana i duchownych. Nie rozumiejąc nic z udzielanych im przez młodego mistrza wyjaśnień wstydzili się do tego przyznać, więc tylko kiwali w milczeniu głowami i zaświadczali przed satrapą, iż wszystko jest w porządku. Na rozkaz samego tana kapłani poświęcili nawet niezwykłą maszynę, której jedynym dostrzegalnym działaniem było warkliwe i syczące istnienie.
A Moro przechytrzywszy w ten sposób owych mecenasów, których pokonał ich własną głupotą i obłudą, zamykał się we wnętrzu szumiącego kolosa i prowadził tam interesujące go badania. Od czasu do czasu urządzał dla władcy i dostojników widowiskowe pokazy działania cudownej, niezwykłej broni. Wtedy brzeg morza stawał się areną niezwykłych, barwnych wybuchów, kolorowe mgły snuły się nad powierzchnią przestrzeni, a czarne pociski przebijając granicę wszechświata znikały w jego głębinach, by stać się potokiem meteorów. Bluzgająca dymem i ogniem maszyna syczała niczym mokry fajerwerk i wyrzucała snopy złotych i liliowych iskier, w których blasku ukontentowany tan odjeżdżał do swego zamku. Trwało to przez wiele wartości entropii i Moro zbliżał się już do końca swojej Teorii Względności Przestrzeni, gdy na rozkaz Inkwizycji został aresztowany i stawiony przed władcę. Wielki Archipolita oskarżał go o oszukiwanie najwyższego majestatu i prowadzenie zakazanych badań. Za zbrodnie owe miał zapłacić głową.
Ojciec znów urwał swoją opowieść i zapatrzył się w metaprzestrzenne niebo. Światłość stała w zenicie. – Trzeba wybrać sieć! – powiedział niespodziewanie i powstał szybko z ławki. Arpo opuścił żagiel i obaj zaczęli ciągnąć szorstkie i mokre liny wyłaniające się spod powierzchni przestrzeni. Z początku szło łatwo i kolejne bojki stukając o burtę wpadały do wnętrza łodzi, a potem wysiłek stawał się coraz większy i rósł opór naprężając ich mięśnie do granic wytrzymałości. Trzeszczały ich ramiona i barki.
Połów wydawał się obfity. Wreszcie we wspólnym gargantuicznym wysiłku, co im czerwoną chmurę stawił przed oczy, wyciągnęli całą sieć wraz z jej połyskliwą zawartością na pokład i stali chwilę w mokrym szeleście ryb, oddychając ciężko. Arpo, który był bardziej zmęczony niż ojciec, opadł nawet na drgającą, srebrną masę i leżał tak jakiś czas bez ruchu, podczas gdy stary zdejmował wieka z_ beczek. Potem nie odzywając się do siebie zaczęli sortować ryby według wielkości, wyrzucając drobiazg za burtę.
Światłość przetoczyła się już na drugą stronę nieba, gdy skończyli pracę. Trwałaby krócej, gdyby nie to, iż ojciec nie wrzucał ryb z rozmachem do beczek, lecz je tam starannie i niemal czule układał. Arpo nie wiedział, czemu ojciec tak postępuje, lecz widząc to od samego zarania wspólnych połowów nie dziwił się już temu. Dawniej był dumny, że sam potrafi załadować pięć beczek, podczas gdy ojciec tylko trzy, ale potem zaczął się i w tym niezrozumiałym postępowaniu starego rybaka dopatrywać jakiejś tajemnicy.
Zmierzch nadchodził i w metaprzestrzeni rósł zamęt i niepokój. Wszechświat się burzył, a coraz większe i gwałtowniejsze fale przestrzeni kołysały ich łódź. Był to nieomylny znak, że zbliża się wiatr wschodni, który miał ich na powrót zagnać do domu. Atakujące ich fale, awangarda wiatru, rosły coraz bardziej, aż wreszcie i on sam nadleciał szarpiąc z łopotem żagiel. Maszt zatrzeszczał złowieszczo, wygiął się i wreszcie gdy myśleli już, że pęknie, wyprostował się dumnie. Kuter ruszył gwałtownie. Wracali do brzegu w odwrotnym szyku: teraz Arpo i jego ojciec byli na końcu flotylli.
Stary rybak usiadł przy sterze i zadumał się nad czymś, a Arpo wpółleżąc na pokładzie opierał głowę o jego kolana. Łódź kołysała mocno, a wszechświat bulgotał pod nią i szumiał coraz groźniej. Nie trwożyli się tym. Tak było każdego dnia. Fale, które ich teraz popychały do brzegu, zwiększając jeszcze chyżość niewielkiego stateczku, powstawały daleko, tam gdzie rodziły się wiatry, gdzie jeszcze żaden rybak nie wypłynął. Jak zawsze, zanim dopłyną do brzegu, powierzchnia przestrzeni uspokoi się, wygładzi i będzie leniwie łasić się do piaszczystej plaży.
– Ojcze, co się stało z Moro?
Rybak nie odpowiedział od razu. Wpatrzony w posępniejącą ciemność przed dziobem łodzi zdawał się głuchy i pochłonięty własnymi myślami.
Wreszcie rzekł:
– A jak sądzisz, Arpo? Co się z nim stało?
– On zginął, prawda, ojcze?
Stary skinął głową.
– Zginął, ale nie tak, jak sądzisz. Nie został ścięty ani uwięziony. Fizycznie żyje nadal, ale dusza w nim umarła. Gdy rzucono go związanego i pobitego przed tronem tana, sądził, że przyszła na niego ostatnia wartość entropii. Tak się jednak nie stało. Duchowni z Wielkim Inkwizytorem na czele zażądali, by im powiedział, co wie. Uczynił tak, łudząc się, że ich przekona. "Żyjemy w pięciowymiarowym kosmosie" – powiedział Moro. – "Umiemy poruszać się wzdłuż czterech jego wektorów. Tylko piąty wymiar, entropia, jest nam nieposłuszny, gdyż starzejemy się nawet wtedy, gdy posuwamy się przeciwnie do osi czasu. Z moich dociekań wynika, że nasz kosmos, nasz świat, nie jest jedynym, raczej jednym z nieskończonej ilości wszechświatów, które w dodatku znajdują się w tym samym miejscu przenikając się wzajemnie. Jak to możliwe? Wyobraźmy sobie punkt materialny – to jest najmniejszy z możliwych wymiarów, nazwałem go wymiarem zerowym, a jego potencjalnych mieszkańców – zerowcami. Z takich punktów można złożyć linię – i mamy wszechświat liniowy, jednowymiarowy z liniowcami wewnątrz, a gdy im ciasno, dodajmy drugi wymiar, niech to będzie szerokość i mamy dwuwymiarowców – powierzchniowców. By i tym nie było ciasno – zaczną się wspinać w górę i mamy już bryłowców. Dodajmy czas – są czasowcy, potem entropie i jesteśmy my. A wszystko to w jednym i tym samym miejscu, w obrębie jednego wszechświata wszechświatów. A co jest ponad nami? Na pewno dalsze wymiary piętrzą się tam niczym schody wysokie i nieskończone".
Tak mówił Moro, młody mistrz, i tan zadrżał, gdyż z całej przemowy zrozumiał to jedno, iż po jego komnacie mogą w tej chwili przechadzać się niewidoczni i niedosiężni sześciowymiarowcy. I z tego strachu wielkiego kazał ściąć uczonego.
Sprzeciwił się temu, o dziwo, sam Archipolita dowodząc, jakoby ścięcie człowieka otaczanego do tej pory łaskami i zaufaniem mogło wywrzeć złe wrażenie. Skłonił władcę, by skazał Moro na zesłanie i uczynił go rybakiem. W tym postępku objawiła się cała nienawiść mściwego starucha, gdyż chcąc wziąć odwet na bystrym młodziku, który go przez tyle entropii za nos wodził, i rozumiał w lot, iż będzie to dlań największa kara. Bo czymże się teraz jawiły przed jego oczyma te długonie, te dziwnokształtne ryby, które łowimy? Niczym innym, tylko pojazdami kosmicznymi czasowców, poruszających się po swoim wszechświecie, który dla nas jest morzem!
Ojciec zamilkł, a Arpo z wrażenia nie mógł nic powiedzieć. Wreszcie się przemógł i zapytał:
– Czy ty znasz Moro? Czy żyje na naszym brzegu?
– Tak. I ty go również znasz, bo to ja jestem mistrzem Moro.
Arpo zerwał się na równe nogi i niemal natychmiast usiadł z powi'otem.
– Ty?
– Tak. Temu właśnie zawdzięczasz, że musisz codziennie wypływać we wszechświat, bo ani nienawiść, ani strach tana Kawdoru nie minęły.
– A Karo? Co się z nim stało?
Rybak westchnął głęboko.
Śmierć Kara to moja wina.
– Co ty mówisz, ojcze? To niemożliwe.
– To pewne. Nie dość dobrze strzegłem swoich zapisków, które udało mi się schować przed zachłanną inkwizycją, a które znalazł mój syn i przeczytał. Zrozumiał i domyślił się, kim jestem. W swym młodzieńczym entuzjazmie nie mógł mi wybaczyć, iż dla zachowania życia wyrzekłem się prawdy. Nie, nie gardził mną, ale i nie szanował. Nie mógł mieszkać pod jednym dachem ze mną i odszedł, by głosić prawdę. On zginął za mnie, rozumiesz? I to jest najstraszniejsze, że poświęcił swoje młode życie, gdy mnie żal moich starych lat! Chciał uratować za mnie mój honor. Gdy zginął z rąk siepaczy kawdorskiego władcy, moja dusza umarła po raz drugi.
Zapadło milczenie, powierzchnia przestrzeni uspokajała się.
– Czy i ty gardzisz mną, Arpo? Za to, że jestem tchórzem?
Arpo nie odezwał się, tylko oparł swoją rękę na dłoni ojca trzymającej ster.
W dali przed nimi widać było światła osady.
Комментарии к книге «Stało się jutro», Мирослав Яблонский
Всего 0 комментариев