Жанр:

Автор:

«Żmije I Krety»

1191

Описание

Rudowłosa złodziejka Jonga szuka zemsty. Piękny major Hengist szuka prawdy. Tchórzliwy generał Tundu Embroja szuka czegoś do zjedzenia. Poszukując tego wszystkiego. Ukochani Poddani Cesarza przedzierają się przez Imperium. wyjątkowo niegościnne dla podróżników. Mimo to jednak Jonga zbliży się do prawdy. Hengist zbliży się do zemsty. A generał po raz pierwszy w życiu zbliży się do gęstego. sycącego piwa leszczynowego. Wszyscy zbliżą się do zakazanej wiedzy o Świętym Obrazie. Ale czy mogą uniknąć kary? Próba ucieczki spod władzy Władcy Świata jest na tym świecie zbrodnią najcięższą. Dlatego śmierć również jest tutaj karana. Ale nawet ci. którzy żyją wiecznie. też żyją w wiecznym strachu. Żmije i krety to pierwszy tom trzyczęściowej sagi Ukochani Poddani Cesarza



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Tomasz Piątek Ukochani Poddani Cesarza – Tom 1 – Żmije I Krety

– Dziwka. Torba. Wywłoka. Kurwa.

Stara Prezzemola wypowiadała te słowa równie beznamiętnie, jak „Miedziaka, szlachetny panie”. Siedziała na resztkach drewnianej skrzynki i żebrała. O tej porze pozostały ograniczone możliwości żebrania, było już po Popołudniowym Trąbieniu i ostatni przechodnie skryli się w swych domach. Prezzemola nie mogła jednak wyzbyć się starego nawyku, jeszcze z czasów przed Edyktem, i siedziała jak zwykle na swoim stanowisku aż do wieczora. Gdyby wcześniej wpełzła do służącej jej za mieszkanie jamy w ziemi obok rynny, gryzłaby się przez całą noc. Wieczorną godziną mógł przechodzić bogaty pijany hulaka, rzucający starym żebraczkom złote monety. Prezzemola nikogo takiego nigdy nie widziała, ale nadal wierzyła, że tacy jeszcze gdzieś istnieją.

Dawniej przedwieczorne godziny były najbardziej lukratywne. Z warsztatów, oficyn i manufaktur wygłodniali ludzie śpieszyli do domów. I na targ. Kobiety kupowały na wieczorny posiłek świeżą wołowinę z Lodowych Jatek, papkę orzechową, pieczone skrzydliszki, marynowane słotnie, czerwone owoce miododrzewu, grube na palec liście soczniaka. Dziwki Nihongów wykłócały się ze swoimi chudymi, skośnookimi pobratymcami o wędzone szczuropsy, wielkie jak talerz małże amae, długoszyje wężółwie, płaty surowej koniny. Zapachy mięsa, ryb, kwaśnych owoców amarioli, sosu ze sfermentowanego bobu, wina z winogron, śliwek, jabłek i gruszek mieszały się ze sobą w powietrzu, podobnie jak świeżość i zgnilizna. Targujące się, machające długimi rękami cienie sprzedawców szalały na murach kamienic, bo wszędzie na straganach migotały świeczki i lampki. Tak, aby handel mógł trwać, chociaż dzień się kończył.

W masie oszukujących i oszukiwanych zawsze znalazł się ktoś, kto czuł się na tyle podbudowany sutymi zakupami, żeby rzucić miedziaka Prezzemoli, wówczas tylko pięćdziesięcioletniej.

Teraz plac wieczorami był martwy. Czasem przechodził przezeń patrol Straży, też niezbyt ożywiony. Zwykle składał się z trzech mężczyzn, którzy szli w identycznym, powolnym tempie, z jednakowymi twarzami bez wyrazu. Na szczęście, ich zbroje hałasowały tak, że Prezzemola słyszała, jak wychodzą z cekhauzu na obchód dzielnicy. Dlatego starej żebraczce udawało się zawsze wpełznąć na czas do swojej jamy w ziemi. Poza strażnikami rzadko kiedy widywało się kogoś po Popołudniowym Trąbieniu.

Tym dziwniejszym zjawiskiem była ruda kurwa. Kurwa o kolorze włosów, który zdradzał zastosowanie szkarłatnika, barwnika używanego zazwyczaj przez drogie kurtyzany lub utrzymanki najbogatszych kupców. Prezzemola przed czterdziestoma laty miała szansę zostać taką utrzymanką. Wybrała drogę cnoty.

Ruda kurwa przemierzała plac od jednego posągu do drugiego, co chwila kryjąc się za jakimś cokołem. Teraz zatrzymała się nagle pod wielką rzeźbą przedstawiającą byłego króla Murriny, Haltanga, rozciągniętego na torturze zwanej zerwikołkiem. Tablica umieszczona pod rzeźbą informowała detalicznie, że podczas tej nieco już zapomnianej egzekucji kołek był metalowy i rozgrzany do bardzo wysokiej temperatury.

Stojąc pod nieszczęsnym królem, a właściwie pod jego dziwacznie wykręconą marmurową nogą, dziwka rozejrzała się ostrożnie. Prezzemola nie mogła dostrzec wyraźnie, co dziewczyna ma na szyi, ale to coś błyszczało. Chyba był to naszyjnik, i to z metalu, brzydkiego, szarego, podobnego do stali. A to, co tkwiło w rudych włosach, bez żadnego wątpienia było przesadne i niegustowne nawet dla mało wyrafinowanych oczu Prezzemoli. Wyglądało jak uchwyt nożyczek. Najwyraźniej kurwa gotowa była nałożyć na siebie wszystko, byle tylko przypodobać się wieśniakom ze Straży.

Budynek cekhauzu Straży Imperialnej był ogromny i biały. Na jego budowę zużyto trzysta czterdzieści cztery tony kilmakańskiego marmuru, nie mówiąc o innych materiałach. Mieszkańcy Murriny, Umiłowanego Cesarskiego Miasta II Kategorii, z początku nazywali tę pyszną budowlę Fontanną. Szybko jednak zaczęli nazywać ją Grobowcem. A potem w ogóle przestali ją nazywać.

Fontanna czy Grobowiec, cekhauz miał jednak wiele zalet. Jedną z nich była wielka liczba małych załomów i wnęk po zewnętrznej stronie murów. Odpowiednio doświadczony człowiek mógł się w nich doskonale ukryć.

Ruda była odpowiednio doświadczonym człowiekiem. W jednej sekundzie zniknęła sprzed oczu Prezzemoli i schowała się we wnęce. Chociaż Prezzemola była bardzo ciekawa, nie miała odwagi zbliżyć się do załomu, żeby zobaczyć, co tam robi kurwa.

A kurwa właśnie klęczała pod płaskorzeźbą, która najwyraźniej przedstawiała ogromną postać Cesarza, bo zamiast twarzy miała jednolitą, gładką płaszczyznę.

Gdyby w załom muru zajrzał któryś ze strażników cekhauzu, w pierwszej chwili pomyślałby pewnie, że jakaś zabłąkana pijana dziwka sposobi się do sikania. Zaraz potem zobaczyłby, że pijana dziwka wsuwa sobie palec między nogi, tam gdzie każda, nawet najpaskudniejsza baba ma swój drogocenny klejnot. Ruda nie była paskudna, więc na pewno nasz strażnik poużywałby sobie rozkosznie, zanimby ją zaaresztował.

Nikt jednak nie zaglądał w załomy i ruda mogła spokojnie wsunąć w swoją drogocenną cipkę przezroczysty pęcherz. Jeszcze raz poprawiła ułożenie palcem, sprawdziła, czy świństwo przylepiło się dobrze do wewnętrznych ścianek pochwy, poruszyła też udami dla pewności.

Pęcherz pochodził z ryby sciopalla, popularnej na południowych wybrzeżach Imperium. Dość szybko rozpuszczał się w organizmie człowieka, już po trzech godzinach nie było po nim śladu. Ale przez pierwsze trzy godziny dobrze spełniał swoje zadanie.

Ruda poprawiła spódnicę i wyszła z załomu. Okrążyła wielką statuę przedstawiającą wynędzniałego niewolnika z kłódką na ustach, podeszła pod rzeźbione wrota cekhauzu. Tą bramą zwykle wchodzili więźniowie, dlatego kiedyś nazwano ją Coverchio – wieko trumny w jednym z miejscowych dialektów.

Wartownik był młody, wysoki i, sądząc po zapachu, spocony. Twarz miał taką, jakby w oblicze różowej świnki ktoś wstawił wyłupiaste żabie oczy. Od razu było widać, skąd pochodzi. Północnik. Tak mówiono na przybyszów z dalekich, osobliwych, północnych regionów Cesarstwa.

Drgnął, gdy ruda nagle stanęła przy nim.

– Czego? – zapytał, udając, że patrzy gdzieś przed siebie. Starał się zachować obojętność i nie widzieć zielonych oczu, rudej czupryny i wydatnych ust.

– Gdy głód przyciska i w trzewia wnika, czas się przytulić do żołnierzyka – zrymowała przemyślnie ruda.

Ruda znała północników. Widziała, jak w bladoniebieskich oczach dryblasa rodzą się dwie myśli. Pierwsza myśl dotyczyła nikczemnych dziewek z Południa, które należało wiązać u słupa i chłostać witkami po gołym tyłku. Druga myśl mówiła żołdakowi, że takiej kobiety nie zobaczyłby nigdy w swej rodzinnej okolicy, choćby nawet przebiegł wszystkie wioski od Ihmistenkaupunki aż po Kamjenz. Obie te myśli – ta o chłostaniu i ta o pięknie – zaczęły rosnąć i nabrzmiewać, aby wreszcie połączyć się w jedno wspaniałe uczucie, które na Północy nazywają miłością, a na Południu – zboczeniem, okrucieństwem i bestialstwem.

– Nie ma drew na opał, zimna jesień zbrzydła, weź żołnierzyku dziewczynkę pod skrzydła – kontynuowała ruda.

– Czekaj – wydusił wreszcie z siebie szeregowiec Straży, szumnie nazwany żołnierzykiem. – Moja warta wnet się skończy, wezmę cię na stróżówkę. Bądź mi przy Bramie Kuchennej za dwa pacierze.

Stara Prezzemola zobaczyła tylko, jak coś czerwonowłosego przebiega tuż obok niej w stronę Bramy Kuchennej. Zdążyła jednak przerwać na chwilę potok wyzwisk pod adresem rudej kurwy, aby krzyknąć do niej: „Wspomóżcie, łaskawa pani”. Ruda jednak nie zwróciła na nią uwagi.

Bo ruda nie wiedziała dokładnie, co znaczy pacierz. Na wszelki wypadek śpieszyła się, jak mogła.

Brama Kuchenna mieściła się na końcu małej uliczki między dwoma wysuniętymi bastionami cekhauzu. Uliczka została kiedyś wybrukowana czaszkami poprzednich mieszkańców dzielnicy, ale te szybko się pokruszyły pod butami i kołami. Teraz wyłożono ją żółtawymi kamiennymi płytami dla wygody kwatermistrzowskich wozów, dostarczających strażnikom rybi tłuszcz, kiszone wodorosty, korzenie mokrzycy i inne rzeczy, którymi Cesarz żywił swoje najwierniejsze sługi.

Na jednej z kamiennych płyt ruda poślizgnęła się i zachwiała, o mało się nie przewracając. Płyta była mokra i śliska. Deszcz nie padał przez cały dzień, musiał więc to być koński mocz. Widocznie niedawno szedł tędy wóz z żarciem. Była to dobra wiadomość.

Istotnie, kiedy Brama Kuchenna uchyliła się i chłopak z Północy wpuścił dziewczynę, ze środka dały się słyszeć odgłosy odległej kłótni. Nikt nie zwrócił uwagi na smukłą, rudą figurkę, przemykającą pomiędzy czerwonymi ceglanymi kolumnami wewnętrznego dziedzińca cekhauzu. Strażnicy w skórzanych kaftanach stali na drugim końcu placu i głośno przeklinali, patrząc w kierunku małego okienka, z którego wydobywał się smród smażonego rybiego smalcu.

– Gdzie to zrobimy? – zapytała ruda, kiedy razem z wartownikiem weszli do jednego z bocznych korytarzyków.

Chłopak syknął. Nie dlatego, że niby za głośno pytam, oceniła dziewczyna. Nie podoba mu się, że w ogóle zadaję pytania. Niedawno tu przyjechał.

– Idziemy do zbrojowni? – spróbowała znowu.

– Widzę, dziwko, że nie raz tu zadkiem podłogę szorowałaś – powiedział cicho północnik.

Ruda rzeczywiście już raz tu kiedyś była, ale prowadzono ją wtedy na powrozie.

– Przywiążcie mnie do łoża albo i stołu, panie – odparła pokornym szeptem. – W jakiejś pustej celi. Przywiążecie, jak to się przynależy. Jak zechcecie, to i rzemieniem potraktujecie. Takiemu jak wy wojakowi tobym i z ręki jadła.

– Wiedziałem, że to lubisz, torbo. – Było słychać, jak miecz strażnika w metalowej pochwie obija mu się o sprzączki na łydce. Dygotał. – Wiedziałem, że to lubisz. Idziemy.

Zawrócili. On ściskał ją tak mocno za rękę, że musiała przygryzać wargi. Zbiegli schodami w dół, do wielkiej, ciemnej i ciepłej sali, w której siedziała ogromna plamiasta ropucha wielkości człowieka.

Ropucha okazała się półnagim grubasem o twarzy pokrytej brązowymi wątrobianymi plamami.

– Jukka??? – zdumiał się ropuszy grubas. – Kogoś ty tu przyprowadził?! Oj, żeby tu siedział stary Shimoto na moim miejscu… Poszedłbyś do Rombu jak nic. Do Rombu, Jukka, do Rombu.

– Cicho, Nucciulada. – Wartownik trząsł się coraz bardziej, ściskając rękę rudej. – Mam dziwkę. Puścisz mnie do cel?

Grubas podrapał się flegmatycznie w głowę, najwyraźniej ciesząc się podnieceniem i strachem chłopaka.

– Kto schodzi z drogi regulaminu, ten schodzi z tego świata – powiedział. – Znasz ten fragment III Edyktu?

– Puścisz mnie?

– A co ja będę z tego miał?

– Jak dostanę żołd…

– Możesz go sobie wsadzić w dupsko. Albo tej panience. Jej to będzie żadna różnica. Twój żołd jak twój wacuś, równie ogromny.

– Jak dostanę obrokowe na konia…

– To nakarmisz nim wszy, bo konia z tego utrzymać się nie da. Ani nawet kota. A już na pewno nie starego Nucciulady.

– No dobra. Jak dostanę sorty płatnerskie, dam ci ćwierć.

– Jukka! – ożywił się wreszcie grubas. – To chyba twój pierwszy raz, że taki jesteś napalony. Dobra… Tylko macie być cicho. A jak już będziecie krzyczeć, niech to brzmi jak jęki torturowanych, rozumiecie?

– O to się nie bój – uśmiechnął się Jukka, podczas gdy Nucciulada otwierał klapę w podłodze. – Chodź, dziwko.

Zeszła po schodach w ciemność. Żeby nie zlecieć ze stromych stopni, wsparła się ręką na wilgotnej, pokrytej pajęczynami ścianie. Poczuła zapach człowieka. Zapach potu, moczu i czegoś jeszcze bardziej kręcącego w nosie, jeszcze bardziej kwaśnego.

Jukka zapalił pochodnię. Na kamiennych ścianach zauważyła wielkie, rozlane plamy, mogły to być plamy z ludzkiej krwi, wiedziała o tym. Miała nadzieję, że to była stara krew, nie świeża.

– Yhyhahaha!!! – usłyszała nagle. – Yhyhyhy pan Cysarz!!! Pan Cysarz yhyhyhyhy!!!

Głos brzmiał osobliwie, jakby krzyczał cudzoziemiec. Albo ktoś o zmasakrowanych ustach.

Teraz szli wzdłuż zakratowanych cel, z których wydobywała się woń bardzo starego gówna. Takiego, które już nie śmierdzi, tylko czuć je mlekiem. W świetle pochodni migały twarze i inne strzępy ciała za kratami.

– Ułaskawienie! Ugłaskawienie! Ugłoskowienie! Odgłowowienie! Ubezgłowienie! – krzyczało coś, co pełzało w swojej celi tuż przy kracie.

– Humry. Humry. Humry – z nadzieją w głosie powtarzał inny więzień.

– O pittura, o pittura, pietade, pietade, pietade…

– Niski. Brodaty. Nie człowiek.

– Przybądź nam święty Obrazie ku pomocy, nie ukrywaj przed nami swej mocy – zawodził jakiś heretyk.

– Żaden człowiek.

– Sumimasen! Sumimasen! – szlochała istota nieokreślonej płci, ale na pewno nihońskiej nacji.

Jukka otworzył ciężkim kluczem drzwi jednej z cel i włożył pochodnię w specjalny stojak. Wnętrze było zaskakująco czyste.

To znaczyło coś złego, bardzo złego. Niedawno musieli sprzątać. Po zwykłej torturze nie sprzątali.

Na środku stał długi drewniany stół z rowkami po bokach do odprowadzania moczu, krwi i innych płynów, jakie umieli wydobyć z człowieka tutejsi mistrzowie. Na czterech rogach stołu umocowane były skórzane pasy do przywiązywania rąk i nóg. Na ścianach wisiały bicze, rzemienie, rózgi oraz specjalne dyscypliny ciovra, wielopalczaste, giętkie, lepkie i parzące nawet przy lekkim dotyku. Robiono je z martwych ośmiornic.

Na małym stoliczku pod oknem widać było zestaw specjalnych narzędzi, wyglądających jak zwiędłe nożyczki albo rozkwitłe na końcach obcążki.

Najgorsze jednak było to, co pływało w wielkich, przezroczystych słojach pod ścianą. Były to zakonserwowane w oliwie wielkie ludzkie płody. Miały już ludzkie twarzyczki. Wszywano je w rozprute brzuchy kobiet oskarżonych o przerwanie ciąży.

Ruda zobaczyła je tylko kątem oka, przez chwilę. Jukka zamknął drzwi od sali tortur na klucz.

– Na kolana, szupo – powiedział, z podniecenia przechodząc w swój dialekt. – Dumaszli ty, bydym coś tobie płacił, to sy mylisz.

– Nie trzeba, panie… – zaczęła ruda, klękając na lodowatej podłodze.

– Zawrzyj jadaczkę – syknął chłopak. – Kładź sy na ziemi.

Ruda posłusznie wykonała polecenie.

– Zdymaj kieckę – rozkazał Jukka, ściągając z bladych, chudych nóg skórzane nogawice strażnika. Popatrzył na rudą, podczas gdy ona zdejmowała suknię przez głowę. Piękne, smagłe ciało, cienka talia, odrobinę zbyt mocne, ale kształtne nogi. I małe dziewczęce piersi o sterczących sutkach. Suka była podniecona. Albo było jej zimno. Jukka wolał tę pierwszą wersję.

– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!! – wył głos z korytarza.

Strażnik powoli położył się na pierwszej kobiecie swojego życia, która leżała na ziemi, naga, trzymając się rękami za głowę. Wspaniale rudą głowę.

Najpierw długo jej szukał. Wreszcie wbił się w nią. Wbił się tak mocno, że krzyknęła i zerwała naszyjnik z własnej szyi. A potem ona wbiła się w niego.

Poszczególne kawałki stalowego naszyjnika były bardzo ostre. Zrobiono je tak przemyślnie, że w każdej z chwili dało się z nich złożyć przyzwoite, długie ostrze. Rękojeść do tego ostrza ruda zwykle nosiła wplecioną we włosy. Teraz trzymała ją w ręku, wbijając nóż coraz głębiej w blady kark Jukki. Wyczyszczona niedawno podłoga znowu nasiąkała krwią.

Ruda błyskawicznie wstała i porwała suknię z podłogi. Obejrzała ją dokładnie. Dziękować Ukrytym, nie poplamiła się. Był to vituperański jedwab. Od pewnego czasu coś takiego było trudno nawet ukraść, nie mówiąc już o kupieniu.

Dziewczyna porwała pochodnię, otworzyła drzwi i zawyła:

– Vendi!!!

Korytarz zamilkł. Wszystkie bełkoty ucichły i po chwili, bardzo długiej chwili znajomy głos powiedział:

– Jon… ga.

Głos był znajomy, ale ruda Jonga zadrżała. Tak mówił człowiek o zmasakrowanych ustach.

Podeszła do celi, z której dobiegł głos. Była to maleńka celka. Tuż przy sali tortur, w której ona musiała oddać się strażnikowi.

Wyrwała ze ściany pochodnię. Zaświeciła. Cienie pokracznie zatańczyły na ścianach, jak gdyby chciały ją przygotować do strasznego widoku. Leżący na ziemi za kratą mężczyzna miał połamane nogi. Były zgięte w kolanach, ale w odwrotną stronę niż ta, w którą zwykle nogi się zginają. Ręce chyba też były połamane, z ogromnych, poszarpanych ran coś sterczało, pewnie kości. To coś na pewno nie mogło już chodzić. Ani pełzać.

Nie było też twarzy. Był jeden wielki czarny strup, w którym coś się poruszało. Chyba usta.

– Przyszłaś… Dzielna… Kotka… Nie wy… Nie wyciągniesz… Mnie… – bełkotało stworzenie, które jeszcze wczoraj było mężem Jongi. – Nie powiedziałem… Ten obraz, który ukradłem… Wielka wartość… Heretycy zapłacą… Schowałem go w piwnicy koło składu… W psiej jamie… Uciekaj… Ale wcześniej… Zabij…

Cztery wielkie tłuste baby. Białe baby, bladoróżowe, o rękach jak kiełbasy. A pomiędzy nimi diabeł w poszarpanych, podartych szatach, z dziurami, przez które widać siniaki i bruzdy zostawione przez ostre paznokcie.

Diabeł wył bez słowa, wył oczami. Baby prowadziły go na powrozie do cekhauzu. Tak zapamiętał to Vendi. Zapamiętał diabła, bo diabeł, nawet pobity, podrapany i opuchły, był piękny. Zapamiętał diabła, bo to była Jonga. Wtedy ją widział po raz pierwszy.

Jonga pamiętała to inaczej. Uderzenie kijem w głowę. Ktoś, kto był jej matką, a teraz miał obcą, wykrzywioną twarz, kopnął ją w brzuch, a potem zaczął wcierać w jej twarz trujące zioła, welenozę i jadolist.

Tego ranka sąsiadki Jongi dostąpiły wielkiego przeżycia. Kapłan Vesper z małej ceglanej świątynki przy Północnej Bramie ukazał im fragment Świętego Obrazu. Ten fragment, na którym widać wnętrze brzucha. Kapłan zapewniał, że nieprawdą jest, jakoby kapłani nie wiedzieli, co dokładnie przedstawia Święty Obraz. Kapłani wiedzą, wiedzą dokładnie, mówił siwobrody Vesper, to heretycy gubią się w dociekaniach. Tyle że ta wiedza kapłanów jest zbyt mocna, zbyt pewna, zbyt dokładna, aby wyrażać ją czymś tak ulotnym jak słowo. Tylko obraz może wyrazić w pełni Obraz. Zamiast gadać o Obrazie, jak to ośmielają się czynić heretycy, lepiej go pokazać. Co kapłani czynią, w szczególnie uroczystych chwilach i w odpowiedniej mierze, ukazując maluczkim kawałeczki Obrazu. Tak, by nie obrazić niedosiężnego majestatu Malowidła i Ukrytych, którzy są na nim ukryci.

Sąsiadki Jongi nic nie zrozumiały z tych słów, ale przecież nie miały ich rozumieć. Miały przeżyć Obraz, a właściwie kawałek Obrazu. Gdy zobaczyły rozpruty brzuch, ogarnęło je dziwne podniecenie, jakby gorączka. Święty nastrój sprawił, że zapragnęły czynić dobro, a rozpruty brzuch skojarzył im się z macierzyństwem.

Wpadły do izdebki Jongi, porywając za sobą jej matkę. Rzuciły się na skrzynię, aby szukać trujących roślin, stosowanych do spędzenia płodu. Kolorowe szatki wylatywały w powietrze i opadały na brudną podłogę, podczas gdy baby dyszały. Dyszały, aż wreszcie triumfalnie zawyły, gdy jedna z nich wyciągnęła ze skrzyni skórzany, szeleszczący, korzennie pachnący woreczek. Znalazły zioła, więc matka musiała zabić Jongę. To znaczy, musiała ją zaprowadzić do cekhauzu.

Kiedy Jonga w swojej celi czekała na zabieg, w więzieniu zjawił się Cesarski Inspektor Wnikliwej Sprawiedliwości. Miał na sobie dziwny czerwony strój, wyglądający jak pomieszanie szat kapłańskich z katowskimi. Polecenie natychmiastowego doprowadzenia Jongi do jego pałacu „w celu dokładniejszego wybadania” zostało potraktowane z całkowitym zrozumieniem przez załogę cekhauzu. Załoga też widziała, że Jonga jest piękna, mimo blizn, wybroczyn i siniaków. Komendant zaproponował, że dołączy do kompletu jeszcze jedną dziewczynę, czarniawą tancerkę z Południa, ale Inspektor odmówił. Pewnie nie chciał robić sobie za dużo kłopotu na raz. Jonga później często myślała o tej dziewczynie. O tym, co mogli jej zrobić w więzieniu, przed egzekucją i podczas.

Inspektor i jego dwaj zbrojni słudzy wyprowadzili Jongę z więzienia. Kiedy tylko odeszli na sto kroków od cekhauzu, Cesarski Inspektor, razem ze swoimi zbrojnymi sługami, wciągnął Jongę w jakąś bramę, a potem do piwnicy. Jonga wiedziała, co się z nią stanie. Bicie, wiązanie, przystawianie żelaza do twarzy. Wbijanie ciała, w ciało. A potem wbijanie noża w ciało.

Ale tego wszystkiego nie było. Była za to szybka ucieczka niekończącymi się piwnicami i kanałami. Nie było też Cesarskiego Inspektora. Był Vendi, najmłodszy i najlepszy złodziej w Murrinie, razem ze swoimi dwoma kolegami po fachu, udającymi eskortę. Niestety, nie było też żadnego pałacu.

Vendi ukradł Jongę, popełniając tym samym najśmielszą swoją kradzież. I najbardziej opłacalną. Tak mówił, kiedy był dobry, dobry dla niej.

Wszedł bezczelnie główną bramą w stroju Cesarskiego Inspektora, ze specjalnym glejtem i pieniędzmi na łapówki. Glejt oczywiście ukradł prawowitemu właścicielowi. A strój zrobił sobie ze szlafroka, bo oryginalne szaty inspektora troszeczkę się zakrwawiły podczas kradzieży glejtu.

Teraz Jonga należała do niego. Była jego suką, jak mówili inni złodzieje. Jego kotką, jak mówił on sam. Kiedy był dobry.

Przez pierwszy tydzień był bardzo dobry. Dawał jej jeść i powstrzymywał się. Potem się nie powstrzymał. Bolało, kiedy to robił.

Bolało też, gdy uczył ją okradać obwieszonego dzwoneczkami, pokracznego, połamanego manekina, który zwisał z sufitu w ich kryjówce. Bił w głowę, gdy manekin zadzwonił.

Teraz sam był bardziej połamany niż manekin.

„Zabij go, zabij”, coś zaskrzeczało w głowie Jongi. Ale to on był tym człowiekiem, który ją karmił. I czasem całował. Nawet jeśli teraz nie był człowiekiem, tylko strupem.

Dlatego stała bez ruchu, z nożem w ręku.

– Zrób to – charknął strup, próbując podpełznąć do krat. – Sięgniesz?… Sięgniesz nożem?…

Jonga nie zrobiła nic. To nóż zrobił. Sam sięgnął gardła, ciągnąc za sobą bezwolną rękę. Z trudem, ale sięgnął czubkiem. Gardło pękło pod ostrzem jak pomarańcza. To, co mokre i ciepłe, od razu znalazło się wszędzie. Na kratach, na podłodze i na Jondze. Suknia z vituperańskiego jedwabiu była we krwi, ale dziewczyna tego nie zauważyła. Pobiegła korytarzem ku schodom, a krzyk sam wyrywał się z jej ust, z brzucha. Krzyk i coś jeszcze, coś małego, mięsistego, co zwymiotowała. Więźniowie przebudzili się z odrętwienia.

– Pan Cysarz yhyhhyhy!!! Pan Cysarz yhyhhyhy!!!

Gruby Nucciulada drzemał sobie, kiedy klapa od zejścia do lochów zaczęła gwałtownie podskakiwać.

– Zaraz… Co, Jukka, śpieszysz się na kolację… Za późno, koledzy wszystko zeżarli… Albo jedzenie, albo pierdolenie… – mruczał, otwierając klapę.

Można było powiedzieć, że miał coś w rodzaju szczęścia. Umarł z pierdoleniem na ustach.

Wartownik, stojący po wewnętrznej stronie Bramy Kuchennej, dostrzegł chudego żołnierzyka w niedopasowanym, zbyt obszernym uniformie, najwyraźniej odziedziczonym po jakimś grubasie. Może nawet pomyślał sobie coś nieskromnego, bo w koszarach mężołożna sodomia była na porządku dziennym. Jakby zgadując jego myśli, cudny młodzieniaszek zbliżył się do niego i jedną ręką złapał za spodnie dokładnie tam, gdzie były jądra.

Potem romans się skończył, bo młodzieniec przyłożył nóż strażnikowi do gardła i odezwał się głosem zapłakanej kobiety:

– Otwieraj bramę.

– Nie mogę – odparł przerażony strażnik i odbiło mu się rybim smalcem.

– Masz przed sobą jeszcze trzy śmierdzące oddechy. Po trzecim poderżnę ci gardło – powiedziała spokojnie Jonga.

Nie bała się. Po tym, co było na dole, już się nie bała.

– Co… Jak mam to zrobić… Nie mogę się ruszyć, z tym żelazem na gardle… – bełkotał strażnik.

– Powoli odwróć się w stronę bramy. Weź pęk kluczy, który masz u pasa. Jeśli się pomylisz i weźmiesz miecz, pożegnaj się z gardłem.

Strażnik wolno zaczął otwierać zamek.

– Kto tam otwiera drzwi w nocy! – ryknął ktoś z wieżyczki nad bramą.

– To ja – szepnęła wartownikowi w ucho Jonga.

– To ja! – krzyknął wartownik.

– Otwierasz bramę w nocy? Bez rozkazu? – krzyczała wieżyczka.

– Odlać się chciałem, a nie będę smrodził na dziedzińcu – szepnęła Jonga.

Wartownik powtórzył głośno, ale nie zabrzmiało to przekonywająco. Głównie ze względu na to, że w jego głosie słychać było strach.

– Z kim ty tam jesteś?! – wołał służbista z góry.

Na dziedzińcu zaczynał się gwar. Inni strażnicy słyszeli hałas i chyba się zaciekawili.

Klucz skrzypiał. Drzwi wreszcie otworzyły się. Płynnym ruchem Jonga wbiła nóż w obojczyk strażnika, uskoczyła przed strumieniem krwi i kolejną falą rybiego smrodu, urżnęła pęk kluczy od jego pasa i wyskoczyła na zewnątrz. Ręce jej osłabły i nogi się ugięły, ponieważ nagle zdała sobie sprawę z ryzyka, ale przełamała się i zamknęła bramę od zewnątrz ciężkim, zardzewiałym kluczem. Zaraz potem wrota zaczęły się trząść od walących w nie strażników. Ale wtedy Jongi już nie było.

Nie było jej, bo nie myślała, i chyba już nawet nic nie czuła, chociaż coś bez przerwy spływało jej po policzkach. A nie było jej przy bramie, bo znikła w Zaułku Szlachetnego Zwycięzcy, dawniej Garbarzy.

Biegła po kocich łbach, po drewnianych chodnikach, po suchej glinie, po piasku i trawie, po pokruszonych cegłach, aby wreszcie znaleźć się w starej, zaniedbanej piwnicy pod równie starą i zaniedbaną kamienicą. Tam rzuciła się na ziemię. Już nie płakała.

Wiedziała, że się zabije. Ale wiedziała też, że wcześniej zabije jeszcze wielu ludzi.

Jej ręce drapały twarz, drapały klepisko, drapały mur. Nagle natrafiły na wystającą cegłę w ścianie. Za ścianą była mała jama. Psia jama.

Tak on to nazywał. Kiedyś trzymał tam szczeniaka, którego ukradł, drżącego i zagłodzonego, pewnemu szewcowi z ulicy Browarnej. Vendi chował pieska i dobrze karmił, dopóki nie ukradł drżącej i zagłodzonej Jongi. Wtedy go dla niej przyrządził.

Później chowali w tej jamie różne inne skarby, które udało im się ukraść. Ostatni z tych skarbów sprawił, że go złapali. Ostatni z tych skarbów zabił go. Bo tego nie zrobiła Jonga. Na pewno nie. To zrobił jej nóż, to zrobił cekhauz, to zrobili kaci więzienni i strażnicy. Ale przede wszystkim to zrobił obrazek, skradziony obrazek, przez który Vendi wpadł.

Jonga wyrwała cegłę, wyciągnęła mały kwadratowy przedmiot w drewnianych ramach. Już uniosła nóż, kiedy Święty Obraz w jej ręce znalazł się naprzeciw małego, wypełnionego księżycowym światłem okienka. Zobaczyła, co jest na Obrazie. Nóż wypadł jej z dłoni.

Ślad świętokradcy był świeży. Głębokie, wyraźne odciski butów. Widać było, że uciekinier biegał w różne strony po brzegu bajora, rozpaczliwie szukając jakiegoś brodu. Może nawet tupał z wściekłości. I przy okazji tak zadeptał całą błotnistą polanę, że trudno było powiedzieć, w którą stronę uciekł.

Hideo zamknął oczy i wyprostował się.

– Jest tylko jedna droga, którą można przejść na drugą stronę – powiedział. – Jak wybrał inną, to utonął w bagnisku i już teraz stoi przed Ukrytymi. Jeżeli wybrał Mur Kobiet, to znaczy, że jeszcze żyje, i zamiast Ukrytych spotka nas. Bo my pobiegniemy Murem Kobiet.

– Nanku, a co to Mur Kobiet? – zapytał mały jasnowłosy Hanzelmek, chłopak Wielkiego Motsa. Ojciec nosił go w plecionym kojcu na grzbiecie. Zamiast baniaka z wódką, które inni tubylcy dźwigali zawsze ze sobą na plecach.

– Długi mur, synaczku, bieży kajś bez błota. Po murku za bagna umyka niecnota.

Gruchnął śmiech. W ruch poszły obwisłe policzki i wąsy. Tutaj, na Północy, ludzie porozumiewali się zwykle tutejszym koszmarnym dialektem i gdy tylko się dało, mówili rymowankami. Każda z tych rymowanek bardzo ich cieszyła.

– Niecnota! – chichotał jakiś młodzian z klanu Pawężników.

– Nanku, a czemu niecnota umyka?

– Za błotami, za bagnami, hulać sobie z Klosztyrkami.

Ryk śmiechu, jeszcze silniejszy niż poprzednio i jeszcze większe podskakiwanie obwisłych policzków. Za kępą drzew coś kwaknęło z przerażeniem, a potem wzniosło się do nieba w panicznej ucieczce.

– Nanku, a co to Klosztyrka?

Tym razem Pawężnicy ryknęli od razu, nie czekając na rymowankę. Tylko Mots zmilczał. Najwyraźniej zawstydził się i nie wiedział, jak odpowiedzieć dziecku na pytanie, nie kalając przy tym jego niewinności.

Tu, na Północy, wieśniacy trzymali się szczególnie surowych zasad, może dlatego, że uważali się za szlachtę. Cały klan Pawężników dumnie obnosił małe tarcze z pofałdowanej blachy. Miały świadczyć o ich szlachectwie, które nadał im w zamierzchłych czasach niejaki Jam Kahl, jeden z tych podejrzanych północnych królów, których prawdopodobnie nigdy nie było. Zanim Cesarstwo nastało, kozy tu rządziły, uśmiechnął się do siebie Hideo. Oczywiście tylko w myśli, bo wobec tych dziwacznych istot, które smarowały włosy słoniną, należało zachować kamienną twarz.

Śmiech, a właściwie ryk trwał jeszcze długo, ale kiedy ścichł, coś kwiknęło jak prosiak albo i panienka.

Hideo odwrócił się. Jak prosiak albo i panienka kwiczał tłusty Jura Swarjak. Siedział na ziemi, unosząc w górę bosą stopę. Zwieszało się z niej coś malinowego, w kształcie gruszki. To coś pulsowało. Malinowy kadłub nadymał się coraz bardziej. Teraz wyglądał jak serce albo inne narządy człowieka, te, które widać na Świętym Obrazie.

Pawężnicy ucieszyli się znowu, skacząc naokoło Jury. Hideo już myślał, że będzie musiał zainterweniować z nożem, ale Jura poradził sobie z typową dla miejscowych gracją. Nagiął się do własnej nogi, przybliżył twarz do stopy, złapał malinowe świństwo w zęby, szarpnął potężnie głową i rękami. Wyrwał je od razu, tylko oczy mu poczerwieniały z wysiłku.

Przez chwilę stał tak, ze stworem, który zwisał mu z ust, potem wypluł go na ziemię. Krew z kadłuba wylała się na czarną glebę i natychmiast wsiąkła.

– Ty sy nie smij ze mnie – powiedział Jura, nie wiadomo, do Hidea czy do malinowej istoty, która walczyła ze śmiercią u jego stóp.

– Nanku, a co to? – zapytał mały jasnowłosy Hanzelm.

– To krewutnia, synku.

– Nanku, a co to krewutnia?

Hideo zwalczył w sobie chęć zatkania uszu. Mots uparł się, żeby zabrać gadatliwego synka w pościg, bo, jak twierdził, karlusowi mus sy wprawiać w polowackim rzemieśle.

– W czernej błotnej wodzie najdujesz krewutnię, juchę pije zawsze, a ludzką najchutniej.

Kolejny ryk śmiechu. Hideo już powoli rozumiał, dlaczego wszelkie próby ucywilizowania tego regionu kończyły się samobójstwem gubernatora. Czyli tak zwaną cywilną dezercją.

– Tylko w tym nie grzebcie – powiedział do Jury, który badawczo przyglądał się okrągłej rance na stopie.

– Wiemy, panie oficyjer – odrzekł młody Mikławsz. – My są ludzie z bagna, my są ludzie z błota. Niestraszna krewutnia, żmija, nie dziwota.

Hideo nigdy nie wiedział, czy mają rymowanki na każdą okazję, czy wymyślają je na poczekaniu.

– Dobrze – syknął. – A teraz do Muru, bo heretyka nie złapiemy, jak będziemy stać tu i wierszować.

Pawężnicy ścisnęli szczęki. Nie ze złości na niego, ocenił. Ze złości na mnie.

– Nanku, a za czym my tak gonimy?

– Polujemy na człeka, co za błoć ucieka.

– A czemu polujemy?

– Zbrodnię zdziełał niepojętą, zniczczył nam Mazepę Świętą.

– A jak to zniczczył?

– Insze na niej wymalował, czas już, by odpokutował.

Sądząc po odgłosie, Wielki Mots rozpłakał się ze wzruszenia. Hanzelmek na chwilę ucichł, ale tylko na chwilę.

– A jak go chycimy, to co mu zrobimy?

– Do sumienia przemówimy, do pokuty przymusimy.

– A jak pokutować będzie, nanku?

– Mus mu karę będzie znosić, wieś o przebaczenie prosić. Przed Mazepą piękną będzie musiał klęknąć.

– Cicho! – Hideo odwrócił się i podjął kolejną, absolutnie beznadziejną próbę zdyscyplinowania Pawężników. – A jeśli on, zmorzony, gdzieś tu przysnął? Chcecie go spłoszyć?

– Nijak jemu przysnąć w wodzie. Chyba że na strom się wzbodzie.

„Stromami” miejscowi nazywali drzewa.

– Zaraz Mur – powiedział młody Mikławsz, który najlepiej znał okolicę. – Na Murze nie przyśnie, bo się w wodę spryśnie.

Ryk śmiechu, oczywiście, chociaż naprawdę nie było się z czego śmiać.

– Mur za cienki na spanie, wkoło wody rozlanie. Nie ma stromów, krza zbyt małe, co by człeka udzierżały – improwizował dalej Mikławsz.

Tubylcy byli wyćwiczeni w wierszowaniu od pokoleń i potrafili to robić godzinami. Jeśli im się wyraźnie i dobitnie nie zabroniło.

Mur rzeczywiście był cienki, ale długi. Miał tylko stopę grubości, lecz ciągnął się przez dobre dwadzieścia cesarskich mil. Nazywano go Murem Kobiet, chociaż podobno wybudował go Moraj, jeden z trzech synów Jama Kahla, który przed śmiercią podzielił swoje królestwo na trzy części. Jedną z nich odziedziczył Moraj, który od razu postanowił odgrodzić się od posiadłości znienawidzonego brata o imieniu Czach. Tyle legenda. Mniej więcej sto lat później żyzne pola krainy zwanej Wielokłosem zaczęły coraz bardziej podmakać, aż przekształciły się w ohydne – romantyczne dla niektórych – bagnisko. Pozostała tylko nazwa, Wielokłos. Jedno z haseł, z jakimi Cesarstwo wkroczyło na te ziemie, brzmiało: „Żeby Wielokłos znów był Wielokłosem”. Było ono dobrym usprawiedliwieniem dla ogromnych prac melioracyjnych, do których zaciągnięto setki tysięcy opornych mieszkańców. Niestety, po kilku latach okazało się, że bagna wcale nie zostały osuszone, a oporni mieszkańcy nie wyzdychali od ciężkiej pracy. Stało się zupełnie inaczej. Wszystkie narzędzia, włącznie z mieczami i biczami strażników, zostały przehandlowane, sami strażnicy dogorywali zapijaczeni, a starsi intendenci cesarscy, niegodni tego miana, zdefraudowali gigantyczne sumy na zakup kajdan, łańcuchów, żelaz do piętnowania i innych podobnych instrumentów, niezbędnych podczas melioracji. Siłą rzeczy, Imperium musiało zacząć wprowadzać porządek tak zwanymi elastycznymi metodami. Oczywiście, nie dotyczyło to intendentów, których skazano na gorszy od śmierci Romb.

Wszyscy uczestnicy pościgu szli już gęsiego po Murze, który, stojący na mulistym gruncie i podmyty, lekko się chwiał. W każdej chwili można było chlupnąć w czarną, zawiesistą zupę z lewej albo z prawej strony.

Dopiero teraz, gdy przestał brodzić w wodzie, Hideo poczuł, jak bardzo przemokły jego wojskowe buty. Nienawidził tego uczucia, kojarzyło mu się z czymś kwaśnym, jak sfermentowane kobyle mleko pite przez tutejszych. Może moje stopy tak fermentują, pomyślał. Gdyby dało się z nich uzyskiwać alkohol, założę się, że te bestie wyssałyby moje onuce. Przez „bestie” Hideo wcale nie rozumiał krewutni. Z krewutniami można było jeszcze wytrzymać.

Hideo urodził się na Południu, w Koszarach numer 111, w mieścinie Turri Beltade nad Morzem Złotym. Kiedy miał pięć lat, pierwszy przed wszystkimi innymi chłopcami odpowiedział na pytanie kaprala pedagoga: „Co byś zrobił, gdyby Cesarz kazał ci zabić Neko?”. Neko to był koszarowy kot, do którego dzieci przytulały się podczas snu. Hideo nie pamiętał już samej sceny, ale dobrze zapamiętał to uczucie, które odtąd powtarzało się za każdym razem, gdy znów się wyróżnił. Wielkie, mokre oczy kolegów, wstający ze swojego taboretu kapral pedagog, jego uśmiech i coś w rodzaju podziwu, o ile stary, sześćdziesięcioletni weteran mógł czuć podziw dla pięcioletniego szczyla.

Kapral dał mu czegoś bardzo dobrego do picia. Paliło w gardle, ale jeszcze silniejsza była słodycz. Później Hideo dowiedział się, że to nucciulada, gęsta, oleista okowita pędzona z orzechów proszkowych. „Możesz to pić – powiedział pedagog. – Jesteś już dorosły”.

Tej nocy jeden z kolegów udusił Neko w swoim łóżku, a rano zaniósł trupa do kaprala, żeby też dostać cudownego napoju, po którym tańczy się i śpiewa. Krzyki małego mordercy, katowanego lepką, parzydełkowatą dyscypliną ciovra, słychać było nawet w koszarowej piwnicy. Kapral wychłostał kolegę za zabicie kota. Za zabicie kota bez cesarskiego rozkazu.

Jako dwudziestoletni wyróżniający się oficer, Hideo został przejęty przez Kancelarię Zwiadu i Wywiadu. Najpierw pracował dla Działu Zwiadu, co w czasie pokoju oznaczało patrolowanie granic. Cesarstwo cierpiało na przemycie farbowanych tkanin z państewek położonych w dolinie rzeki Vitupery. Dlatego wydano rozkaz, aby każdemu przemytnikowi, schwytanemu z farbowaną tkaniną, robić sss. Robienie sss polegało na tym, że człowieka rozbierano do naga i za pomocą małego kolczastego przyrządu uniemożliwiano zaciśnięcie pośladków, a następnie przystawiano do odbytu żmiję (trzymało się ją w rękawicy z metalowych płytek, żeby przypadkiem nie zrobić sobie krzywdy). Przestraszonej żmii instynkt podpowiadał jedno: trzeba, wpełznąć do najbliższej jamy. Dlatego wpełzała do tej, którą miała przed nosem. Ofiara przez cały dzień umierała w straszliwych męczarniach. Teoretycznie, była to znakomita kara odstraszająca, tym bardziej że Vituperanie wierzyli, iż potraktowana tak osoba w następnym wcieleniu odrodzi się w postaci tasiemca.

Niestety, największym kłopotem było złapanie żmii. Często, zanim się ją zdobyło, traciło się przemytnika, bo ci byli specjalistami od ucieczek, a przede wszystkim od przekupywania strażników. Ale Hideo był wyróżniającym się oficerem i wymyślił, jak realizować trudny rozkaz. Wykorzystał fakt, że w nowym, specjalnie stworzonym języku cezariańskim – stworzonym przez cesarza, oczywiście – miecz nazywany był shutikao. Język cezariański, jako doskonały, miał tę właściwość, że składał się tylko z kilkuset krótkich słów o bardzo prostym znaczeniu. Bardziej złożone pojęcia uzyskiwało się przez kombinację tych pierwotnych słów. Shutikao znaczyło dokładnie shu-ti-kao, metal-podłużny-śmierć. Można to było interpretować jako „metalowa podłużna śmierć”. Ale samo „tikao” znaczyło „ti-kao”, podłużna śmierć, co znaczyło także żmija. Można było więc uznać, że miecz to metalowa żmija i rozkaz mówiący o wsadzaniu żmii do dupy w rzeczywistości nakazuje wbijanie miecza w odbyt. Było to niewygodne, oczywiście nie wsadzanie miecza w odbyt, tylko posługiwanie się językiem cezariańskim, ale już od piętnastu lat żołnierzom zabroniono używać innej mowy. Czuwał nad tym major językowy.

Z wsadzaniem miecza w odbyt był inny kłopot. Żaden z żołnierzy nie chciał użyczyć swego oręża do tak nietypowego celu. Nikt nie chciał paradować z osranym mieczem u boku. Nawet jeśli po każdym zabiegu zostałby dokładnie umyty, dla żołnierzy i tak był osrany, bo znalazł się w nieszlachetnym miejscu. Należało więc zakupić specjalny miecz, który zabierano na patrol, a poza tym stał w wychodku, bo nie chcieli go w zbrojowni.

Prawdziwe problemy zaczęły się jednak, kiedy przyjechał Cesarski Inspektor w stopniu podpułkownika. Początkowo wydawało się, że obędzie się bez kłopotów. Cesarski Inspektor był szczupłym blondynkiem, miał cienki głosik i żywił się wyłącznie solonymi krabami i małżami, które wtedy jeszcze były dostępne w Refektarzu Wyższooficerskim. Wyraził nawet chęć spróbowania pieczonej krewutni, ale Hideo musiał mu to wyperswadować, tłumacząc, że przypadek ludożerstwa spowodowałby rozruchy wśród ludności. Ludzie uważali, że zjedzenie krewutni to złamanie surowo tutaj przestrzeganego zakazu kanibalizmu: bydlak zwykle jest wypełniony ludzką krwią. A inspektor bał się rozruchów. Wyglądało zresztą na to, że boi się wszystkiego. Co rano mazał się szminką i pudrem, a od południa pił słodkiego, wstrętnego, chociaż drogiego sikacza, którego wtedy jeszcze sprowadzano z doliny Vitupery. Upijał się na smutno i mówił o sobie per biedny misio, porzucona przytulanka („tiso kato, sanahaoga” po cezariańsku), tak że Hideo zaczął zastanawiać się, czy nie pocieszyć go jakimś szczególnie przystojnym więźniem z lochów pod koszarami, oczywiście po dokładnym umyciu delikwenta.

Niestety, nie zdążył tego zrobić, bo Cesarski Inspektor dowiedział się, że patrole graniczne używają miecza zamiast węża.

– Łagodność! Pobłażliwość! – zapluwał się piskliwie, biegając po korytarzach. – Skracanie cierpień! Miękkie serduszko! Czy takie są cnoty cesarskiego oficera?

Wyglądał tak groteskowo w swoim szlafroku ze złotymi frędzlami, że żołnierze nie pomyśleli, by złapać go za głowę i uciszyć, zanim wybiegnie z Koszar. A on wybiegł, prosto na posterunek żandarmerii Działu Wywiadu.

Dział Wywiadu zajmował się wszystkimi sprawami wewnętrznymi państwa, a ze względu na jakieś zatargi kancelaryjne, które zaczęły się jeszcze w pierwszych latach Imperium, wywiadowcy tępili zwiadowców, jak mogli.

Szef żandarmów zwołał swoich, wsiadł na konia i w pięćdziesięcioosobowej eskorcie wjechał na dziedziniec Koszar. Hideo został aresztowany.

Trzy noce spędził w lochach żandarmerii, gdzie dokładnie go umyto, a potem przywiązano do dużego drewnianego stołu. Oczywiście, był nagi, podczas gdy Cesarski Inspektor pocieszał się nim. Hideo dowiedział się, że to wcale nie musi być miecz ani wąż, żeby kurewsko bolało.

– Jesteście wszyscy tacy piękni – powiedział raz Inspektor, głaszcząc go po policzku, podczas gdy Hideo za bardzo się bał, żeby splunąć mu na dłoń. – Kocham Nihongów. Czarne włosy, czarne oczy, piękna skóra i te wasze kości policzkowe… Dlatego postanowiłem, że dam ci jeszcze trochę rozkoszy, zanim trafisz do Rombu.

I znowu zaczął.

Po trzech dniach Hideo został wrzucony do klatkowozu razem z przemytnikami, których sam złapał. Z rozkazu Głównego Inspektora wieziono ich do Cesarskiego Serpentarium.

Przemytnicy oczywiście rozpoznali Hidea i bili go przez dwa dni, wybijając mu tylko jeden ząb, bo głównie koncentrowali się na nogach, tyłku, plecach i brzuchu.

Był w tym pewien zamysł. Chodziło o to, żeby Hideo przez dwa tygodnie nie mógł się położyć, a co za tym idzie, zasnąć. Na szczęście, nie wiedzieli, że cesarskim oficerom przysługuje przywilej mowy obrończej, bo na pewno zmasakrowaliby mu usta.

W drodze do Serpentarium zaczął padać deszcz z gradem. Więźniowie byli prawie nadzy i bardzo cierpieli.

– Czy nie możecie przykryć klatki? – krzyknął Hideo do strażników. – Nie czytaliście Cesarskiego Edyktu o Traktowaniu Jeńców, Więźniów i Podejrzanych?

– Kanarek śpiewa – dodał starszy, dobroduszny strażnik. – Gdybyśmy przykryli klatkę, toby już tak nie śpiewał.

– Zaraz lepiej zaśpiewa – powiedział drugi, chudy i wiecznie pijany wąsacz. Wdrapał się na klatkę, stanął nad głowami więźniów, ściągnął spodnie i kucnął.

W mgnieniu oka w klatce rozgorzała walka, żeby jak najdalej odsunąć się od miejsca, nad którym kucał wąsacz. Oczywiście, najbardziej znienawidzony Hideo znalazł się dokładnie pod dupą i dokładnie w tym momencie, kiedy wylał się z niej rzadki, brązowy płyn. Chyba tylko Ukryci mogli wiedzieć, co jadał pijak, bo jego gówno parzyło, szczególnie gdy polało się na rany.

Jednak gdy dojeżdżali do Fangusy, Cesarskiego Miasta I Kategorii (dawniej po prostu stolicy), strażnicy, przeklinając, przykryli klatkę zbutwiałą płachtą. Co prawda, deszcz nie padał. Płachta sprawiła tylko, że stało się ciemno, duszno i gorąco, ale więźniowie zaczęli inaczej spoglądać na Hidea. Nie mieli jednak na to wiele czasu, bo zaraz w mieście ich rozdzielono. Więźniowie pojechali do wspaniałej kolekcji węży, a Hideo do Rombu.

Strażnicy prowadzili go brutalnie, wykręcając ręce i kopiąc, ale na szczęście, jak Hideo słusznie założył, byli niepiśmienni i nie czytali nigdy Cesarskiego Edyktu o Traktowaniu Jeńców, Więźniów i Podejrzanych. Nie było tam nic o przykrywaniu klatki, natomiast bardzo dużo o stosowaniu kańczuga wobec więźniów oraz specjalnie moczonych rózeg wobec jeńców i podejrzanych.

Hideo od dwóch dni przebywał w Rombie, kiedy przypomniano sobie o jego przywileju mowy obrończej. I, jak twierdził, bardzo dobrze się stało, że wsadzili go tam przed procesem.

Dwa dni w Rombie sprawiły, że zmobilizował swoje zmaltretowane ciało i przetrwał mowę obrończą. Gdyby wcześniej nie widział Rombu, nie byłby aż tak zdeterminowany. Wszyscy, którzy coś słyszeli o Rombie, na pewno marzą, żeby nigdy go nie zobaczyć, choćby z daleka. Ale nie mogą sobie nawet wyobrazić, jak bardzo marzą o tym ci, którzy zobaczyli Romb, z bliska i od środka.

Przywilej mowy obrończej polega na tym, że oskarżony oficer ma prawo wygłosić swoją mowę obrończą, pod warunkiem, że równocześnie będzie walczył z rycerzem wystawionym przez Kancelarię Przenikliwej Sprawiedliwości. Zazwyczaj Cesarski Oskarżyciel wybierał rycerza nie tyle bitnego (to nie było ważne, ponieważ jego przeciwnicy przeważnie mieli zmasakrowane ścięgna po Trzeciej Wspaniałej Cesarskiej Torturze), ile wrzaskliwego, który umiejętnie zagłuszał mowę obrończą.

Hideo wiedział, że dopóki będzie walczył, będzie mu wolno mówić. Wiedział też jednak, że nie wytrzyma długiej walki. Udając bardziej zmaltretowanego, niż był, zbliżył się w przykurczu do swojego przeciwnika, a potem nagle skoczył w górę, sięgając mieczem ku przyłbicy. Wbił swoje ostrze dokładnie w oczodół rycerza, krzycząc głośno: „Niech żyje Cesarz!”.

– Winny czy niewinny, ale żołnierz dobry – powiedział Cesarski Sędzia, podczas gdy reszta urzędników obserwowała w osłupieniu brzęczącą agonię rycerza. – Najlepsza mowa obrończa, jaką słyszałem. Przywrócić.

Przywrócenie polegało na tym, że Hideo znowu znalazł się w armii, ale przeniesiono go do Działu Wywiadu. Dział Zwiadu nie chciał oficera skalanego piętnem lochu, choćby najbardziej niewinnego. Dział Wywiadu za to lubił ludzi, których zawsze można było postraszyć jakimś fakcikiem z przeszłości.

Dlatego Hideo znajdował się teraz w najbardziej zaplutym regionie Cesarstwa. Na Północy. Dział Wywiadu wykorzystywał jego doświadczenie zwiadowcy, wysyłając go w pościg za różnego autoramentu zbiegami. Było to poniżej wszelkich możliwych ambicji kapitana Hideo. Ale kapitan Hideo, który właśnie przedzierał się między połaciami śmierdzącej wody, pozbył się już wszelkich możliwych ambicji.

– Nanku, a co bydzie potem, jak heretyk pódzie klęczeć i poprosi o przebaczenie?

– A potem… Potem to bydzie po wszystkim.

– Cisza! – Hideo wreszcie odwrócił się do Pawężników. – jeszcze ktoś słowo powie, uznam to za zdradę stanu! Uciekinier zostanie schwytany i oddany władzy! A ja osobiście dopilnuję, żeby heretyk trafił prosto do Rombu!

No. Drugi raz nie wdepnę przez łagodność, pomyślał z zadowoleniem oficer, zanim chlupnął głową w bagno.

– Nanku, a czemu my ubili żołdnierza?

– Bo to zły człek.

– A czemu zły?

– Bo to Nihoniec. Morda borsucza, syn żołdaka i kurwy.

– Nanku, a co to kurwa?

Bywalcy gospody Pod Żołędziem i Szyszką w Biełej Wodzie dobrze znali tego starego żołnierza, który w pogodne dni siedział w ogródku, w deszczowe siedział w środku, a w nocy, gdy gospoda była zamknięta, nie wiadomo gdzie się podziewał, bo nikt go poza terenem karczmy nigdy nie widział. Stary żołnierz był znany ze swoich opowieści, a przede wszystkim z faktu, że trwały one dokładnie tyle, co kufel dębczaka. Gdy dębczak się kończył, kończyła się też opowieść i nie było siły, żeby usłyszeć coś jeszcze, dopóki nie postawiło się przed żołnierzem następnego kufla.

Traf chciał, że pewnego pięknego dnia obok żołnierza usiadł młody człowiek o ciemnych kręconych włosach, wielkich czarnych oczach i – co ciekawe – bardzo jasnej twarzy. Prawdopodobnie południowiec, który zatrzymał się w mieście Bieła Woda przejazdem. Nie znał starego weterana i jego historii, a pieniędzy zabrał w podróż sporo. No i lubił cierpkiego dębczaka. Dzięki tym wszystkim okolicznościom przesiedział ze starym żołnierzem kilka godzin i usłyszał wiele ciekawych rzeczy. W tych chwilach, w których nie rozpraszała go pulchna i milutka dziewka o jasnych jak słoma włosach.

– Najważniejszego opowiedzieć ci nie mogę – mówił żołnierz. – Ale tyle, ile się da, to ci opowiem. Urodziłem się w mieście, w którym też narodziła się chwała Cesarstwa. W deszczowej i wietrznej Plandze. Miałem dziesięć lat, gdy na placu stałem, a Cesarz z Fangusy przeklętej przyjechał do swego rodzinnego miasta. Z matką i z ojcem stałem. Matka też wyszła na żołnierzy popatrzeć… Nie jesteś z Północy? Nie? To ci nie dziwne, że matka wyszła z domu. No i tak stałem na placu, kiedy Cesarz kazał wszystkim cywilom uklęknąć przed żołnierzami. „To oni – powiedział – słudzy moi umiłowani, bo nie tylko łatwe czy miłe rozkazy wypełniają, ale wszystkie! Nie to, co wy, cywile. Dlatego tylko oni w Cesarstwie rządzić i administrować będą. I jeśli kto z was całym sercem mnie kocha, a nie tylko zadkiem tchórzliwym, jeśli kto z was kocha Cesarza nie tylko za pokój, spokój i pełną michę w Imperium, ale dlatego, że widzi piękno i słuszność moich zamysłów, niechaj się w dyrdy do armii zaciąga albo do Ochotniczej Rezerwy zapisuje! No, „w dyrdy” nie powiedział, powiedział „natychmiast”. Ojciec wracał do domu zamyślony jakiś, czerwone miał policzki. „Tatku – rzekłem. – Ja chcę być żołnierzem”. Jak się matka na mnie nie rzuci, jak mi w twarz nie przydzwoni! Pewnie się bała, że mogę kiedyś na wojaczce zginąć. Ale ojciec powiedział: „Zostaw”. „Zostaw – powiedział. – Ma rację. Czasy dla żołnierzy nastały, kto chce być kimś, musi być żołnierzem”. „Nie chcę – mówi matka. – Jak go zaczną skurwysynem nazywać, to jakby o mnie kurwa mówili. A potem ktoś mu brzuch przebije albo i głowę obetnie, szczurom i robakom na uciechę”. „To nie tak, kobieto – ojciec odpowiada. – Toż Cesarz powiedział, że żołnierze wszystko robić będą. To będą żołnierze nie tylko od zabijania, ale też i od kur liczenia, od podatków zbierania, miastem rządzenia, klejnotów skupowania. Niech będzie żołnierzem”. No i tu przeliczył się tatko kochany. Bo dużo czasu na najbardziej, jak to mówią, klasycznej wojaczce spędziłem. Brzuchy się przebijało, głowy obcinało. Albo i jeszcze gorzej.

No i kiedy piętnaście lat miałem, zabrali mnie w koszary. A że dobrze się sprawiałem, w dwa lata później przenieśli do oficerskiej szkoły, ponieważ Cesarz już wtedy nie patrzył na urodzenie. Połowa kolegów to byli Nihońcy. Jeden z nich, Shimoto Toru się nazywał, kiedyś zapytał, gdy nas upraw różnych i hodowli uczyli, po co nam to wiedzieć, jeśli nam wojaczka pisana. Porucznik profesor rozkazał go nagiego za nogi powiesić, tyłem do nas i rózgą siekł, wykładając. Co słowo to uderzenie. Co uderzenie to pręga. Mówił tak: „Każdy – prask – żołnierz – prask – to – prask – sługa – prask – cesarza – prask – jak – prask – cesarz – prask – każe – prask – hodować – prask – świnie – prask – to – prask – żołnierz – prask – wyhoduje – prask – świniaka – prask – wielkiego – prask – jak – prask – krowa – prask”. Po krowie przestał bić, odwiązał Nihońca, kazał mu się ubrać i usiąść na swoim miejscu. Nihoniec usiadł, choć go to bolało pewnie jeszcze bardziej niż chłosta. Potem wykład się kończy, Toru wstaje z krzesła, a krzesło nie puszcza, do nogawic się przylepiło, od krwi.

A w wieku dziewiętnastu lat pierwszy raz poszedłem na wojenkę. Służyłem pod wielkim głupcem, nazywał się Tundu Embroja, generał. Podbijaliśmy Południe, a on był południowcem i chciał dopiec swoim. Jedno całkiem ładne miasto, Turri Blanga, chciało samo się poddać i przysłało od razu kontyngenty żywnościowe. Ale ten kapuściany łeb kazał wziąć miasto siłą pod pozorem złej jakości kontyngentów. I to była ta słynna rzeź Turri Blanga.

Wtedy dokonałem mego największego wyczynu. Tundu posłał w bój swojego ulubieńca, Hanakę. Hanaka był kwatermistrzem, ale południowcy potem nazywali go krwawym mistrzem, squarciamastru zamiast quartiermastru. Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, Turri Blanga oczywiście zamknęło bramy.

Wtedy Hanaka wymyślił, jak rozwiązać problem swoich rybek. Zakupił wcześniej kilkaset tysięcy pudów solonych ryb dla wojska. Już to było szaleństwem, w tym południowym klimacie, gdzie gorąco, kurz, słodkiej wody mało i całe miesiące z wywieszonym ozorem wiara maszerowała. Ale najważniejsze okazało się jednak to, że ryby musiały być niedosolone, bo kiedy on je kupił, rozkładały się już od miesiąca. Nie mogli oskarżyć miasta, że to ono im te ryby dało, bo Hanaka kupił je za pieniądze armii od innego dostawcy i wziął za to nielichą łapówkę. Gdyby cesarz się dowiedział, poszedłby Hanaka do Rombu, jak nic. Znaleźli się tacy, co po powrocie z kampanii byli gotowi lecieć do Cesarskiego Oskarżyciela, kłuło ich w oczy, że Nihoniec został kwatermistrzem całej II Armii.

Hanaka przepisał ryby z budżetu żywnościowego na budżet zbrojeniowy. Potem dla pewności potrzymał je jeszcze przez jeden dzień w beczkach, na słońcu, aby w końcu wrzucić je do Semperno. Pamiętam, kiedy otworzyliśmy beczki, dwie setki żołnierzy porzygało się w tej samej chwili, jak jeden człowiek. Tam nie było już ryb, tylko sinozielona maź, która bulgotała i chyba nawet coś się w niej ruszało.

Semperno to było jedyne źródło pitnej wody dla Turri Blanga. Rzeka od razu zmieniła kolor i chmary much otoczyły nas jak gęsty las. Ale po mojemu, to one nie leciały do tej mazi, tylko uciekały. Tam gdzie wcześniej była rzeka, kilkaset tysięcy pudów płynnej zgnilizny pełzło po zboczach Altupianu, żeby dotrzeć wreszcie do miasta, do okratowanego otworu, którym rzeka wpływała do miasta.

Kiedy to zielone przedostało się za mury, usłyszeliśmy wrzask. To krzyczała Turri Blanga. Całe miasto zaczęło krzyczeć, a potem zrobiło się bardzo cicho. Hanaka posłał herolda. Herold też o mało nie zemdlał, jak zbliżył się do miasta, taki to był zapach. Ale wytrzymał i wykrzyczał swoje przesłanie. „Macie jeden dzień. Do jutra w mieście na pewno wybuchnie zaraza. Jeśli poddacie się i wyjdziecie z miasta, damy wam zjeść korę siłodrzewu z naszego lazaretu. Jeśli zaś nie poddacie się i nie wyjdziecie z miasta, to już na zawsze tam zostaniecie, by nie dopuścić do szerzenia zarazy”.

Nikt nie odpowiedział. Wątpiliśmy, czy jest tam jeszcze ktoś, kto jest w stanie nas wysłuchać. Ale niedługo potem usłyszeliśmy wrzaski, szczęk-szczęk, brzęk-brzęk i nagle bramy pękły. Zobaczyliśmy ludzi. To byli cywile, mężczyźni, kobiety, po prostu tak zwana ludność.

Wybiegli, niektórzy czołgali się. Smród czuliśmy potężny nawet my. W murach miasta to musiało być straszne. Jednak nikt nie przypuszczał, że da się wziąć gród samym smrodem. Myśleliśmy, że oni robią to ze strachu przed zarazą. Ale oni o tym nie myśleli. Po prostu nie mogli wytrzymać tego zapachu. Rzucili się na swoich własnych żołnierzy przy bramie, pokonali ich, co musiało im przyjść łatwo, bo tamci też byli zarzygani, aż wybiegli na błonia pod miastem, prosto na nas.

„Rżnąć”, kazał generał Embroja, no i zaczęliśmy rżnąć. Jedna kobieta z kilkorgiem dzieci najbardziej była żywotna, bo uciekła w makię, w tamtejsze zarośla znaczy. Pobiegłem za nią, ja i jeden Nihoniec. I tam stało się coś, czego nie powinienem opowiadać, ale po cichu ci powiem. Kiedy Nihoniec zamierzał się na babę, ja zamierzyłem się na niego. Łeb mu uciąłem, a potem mówię babie: „Meccece su la sagia co tu ficci, ve trucco da muorci”. Od razu pojęła. Złapałem zewłok za nogi, silny wtedy byłem, i wylałem z niego ile się dało, tej krwi, na nią i na dzieci. Kazałem leżeć i się nie ruszać, jak będą żołnierze gonili za zbiegami. Dopiero, gdy skończą się krzyki, przez krzaki przemknąć w stronę wzgórza Masciella. Wiedziałem, że jak zasieką wszystkich biegających, wtedy każą wartom zbierać i dorzynać trupy, straż wokół pola się rozluźni i będzie można się przemknąć.

No i wtedy nagle kłopot, no bo co z Nihońcem zrobić? A inni nasi mogli tu już być w każdej chwili. Łapię zewłok za nogi, głowę pod pachę i odciągam dalej, ale zaraz potem myślę: Przecież w Turri Blanga dużo było Nihongów, będzie, że to jeden z nich, trzeba mu tylko uniform zedrzeć. Na Ukrytych, nawet z pięknej Indy nie zdzierałem odzienia tak szybko, jak z tego zewłoka. No, ale udało się. Krwawe szmaty do plecaka i wracam do swoich, wymachuję zakrwawionym mieczem. „Ilu tam w krzakach?” – pyta setnik. „Nic – mówię – tylko Yukio położył babę, kilka dzieciaków… no i jednego chłopa ze swojej rasy. Ale potem poleciał gdzieś w krzaki, w stronę wartowników, jakby go opętało”. Wiedziałem, że setnik nie rozpozna głowy Yukio, bo dla nas wszyscy Nihońcy tacy sami. Chluśnij no jeszcze dębczaka, moja miła, bo wysechł kufel i ja żem też wysechł.

No i dobrze. Ale co ja tu ci będę o takich rzeczach opowiadał… Zdarzyło mi się raz być w gorszych opałach. Byłem na Północy, w służbie cesarskiej. I wiesz, na Północy możesz wyplatać o Świętym Malowidle, co ci ślina na język przyniesie. Każdemu wieśniakowi coś innego się roi o Świętości i o Ukrytych. Gwarzą przy ogniskach o rzeczach, o których u nas nawet kapłani boją się mówić. Ale niech cię ręka Ukrytych broni mieć przy sobie heretycką wersję Malowidła. Wtedy ty jesteś czarnowier. A ja, po cichu ci to powiem, zrobiłem coś jeszcze gorszego, za co i u nas człeka miażdżą… Odkryłem coś na jednym ichnim Malowidle, oj, jakbym ci opowiedział… Ukradłem je i zacząłem farbę zdejmować, bo pod prawowierną wersją była o wiele starsza. Prawdziwa. Oj, żebyś ty wiedział, co na Malowidle było! Nakryli mnie, uciekłem, ale sam mój wywiad na mnie parol zagiął i gonić mnie zaczęli. Uciekłem przez Zmorne Bagniska, czyli to, co na mapach cesarz Wielokłosem każe nazywać.

Dopadli mnie już na granicy Skalnych Złomów. Nie odważyli się przejść przez rzekę Mustajoki. Ja musiałem. „Ty sy wracaj” – zawołał jeden. – „Ty sy malarz, ty nam Świętą Mazepę wymaluj, wolno puścimy”. Oni myśleli, że ja Świętą Mazepę przemalowałem. Nie, że zdjąłem farbę, tylko że sam namalowałem. „Ty sy wracaj, nim cię Klosztyrki chycą”. „Ty nie bój sy Nihońca, my jego ubili”. I pomyśl, tak już źle ze mną było, że wróciłem do nich. Ale wtedy oni dawaj, wlec mnie do wioski. „Bydziesz o przebaczenie prosić”, „Na klęczenie pójdziesz”.

Klęczenie to była ich kara dla heretyków. Człowieka w pozycji klęczącej wsadzali do beczki, którą następnie wypełniali orzechami kamiennika. Przykrywali beczkę stalowym deklem z dziurą, przez którą wystawała jedynie głowa. Ale ten dekiel był odrobinę, tylko odrobinę mniejszy niż wylot beczki, tak że można było nim te orzechy ugniatać. Potem trzech chłopów chodziło wokół twojej głowy po tym deklu, ugniatając orzechy coraz bardziej. Wiesz, że orzecha kamiennika nawet młotkiem nie rozbijesz. Te orzechy w ścisku miażdżyły ci wszystkie, nawet najdrobniejsze mięśnie. No i oni chodzili po beczce, dopóki nie pękła. To, co z ciebie zostawało, zabierali na tak zwaną prośbę o przebaczenie. „Prosić o przebaczenie” to znaczy powiesić cię na drzewie za język. Co tak patrzysz? Przybijali ci język gwoździem do pnia, gdzieś na wysokości ośmiu łokci nad ziemią, a potem puszczali. Oczywiście, język się obrywał, a człowiek spadał. Zwykle umierał z bólu, wstrząsu, wykrwawienia, i tak dalej, chociaż podobno jeden koszmarnie pokręcony i niemy żebrak pod świątynią w Lubow przeżył prośbę o przebaczenie. Teraz już trochę wytępili te praktyki, bo uznano je za zbyt łagodne. Łagodne jak łagodne, chociaż pewnie, że Romb gorszy.

Co mnie uratowało, to fakt, że byli głodni. Kilku wąsaczy zapolowało na kaczki. Potem kazali mi je skubać, potem rozpalili ogień, piekli je, a jak je piekli i jedli, to częściej zaczęli popijać z tych baniaków, co to je zawsze noszą na plecach. W końcu pospali się, a ja poczołgałem się do ognia, przepaliłem więzy, poparzyłem się przy tym, ale nawet nie syknąłem, człowiek był jak we śnie trochę. Potem pomknąłem nad Mustajoki, ale nagle tak myślę: przejdę przez rzekę, a tam Klosztyrki, Mniszki znaczy, czyli pewna śmierć i chyba nie lepsza niż od północników. Patrzę za siebie, dobrze, zrobiłem wyraźne ślady w mokrej ziemi, prosto od obozowiska do rzeki. Po cichu wróciłem na bagna, idąc po kłodach, żeby nie zostawiać śladów. Schowałem się tuż przy obozowisku, wlazłem na duże liściaste drzewo. Zęby mi latały, ale wiedziałem, dobrze wiedziałem, że tak jest najmądrzej. Wkoło siebie nie będą szukać, a poza tym zobaczę, co robią. No i pognali do rzeki. A potem zawrócili, smutni.

Ale jeden się zatrzymał, napiął łuk i strzelił w stronę rzeki. I strzała poleciała. I nie widziałem, żeby spadla. Śmiejesz się? Śmiejesz się z północnych zabobonów? Ja też się śmiałem, dopóki pewnych rzeczy nie uwidziałem. Wystrzelił za mną Morajową Strzałę. Myślisz, że nie zadziałała, skoro tu siedzę cały? Ja wiem, że i tak mnie kiedyś dopadnie. Leci, leci po świecie bez końca, aż na mnie trafi… Ej, panowie, co wy… To młody człek, poczciwy, ja ręczę za niego… Panowie, zostawcie go… A kto za dębczak zapłaci?

Nasz poczciwy żołnierz nie zawsze był poczciwym żołnierzem. Nie zawsze był nim kiedyś i nie zawsze był nim teraz. Wiedział jednak, że bycie poczciwym żołnierzem zawsze popłaca.

Prostodusznemu wiarusowi chętnie dolewano dębczaka. I chętnie słuchano opowieści, których inaczej nigdy by nie wysłuchano. Gdyby ktoś inny zaczął opowiadać o tym wszystkim, słuchacz już wcześniej zatkałby sobie uszy i pobiegłby do najbliższej kordegardy wywiadu z donosem. Ale ludzie w Biełej Wodzie, przez wiele lat poddani zarządowi wojskowemu przed ujednoliceniem administracji, byli przyzwyczajeni do tego, że żołnierz reprezentuje cesarza. Jeśli żołnierz coś mówił, to znaczy, że zwierzchnicy mu pozwolili.

Dlatego można usprawiedliwić naiwność ludzi z Biełej Wody. Trudniej usprawiedliwić młodego przybysza. Musiał być bardzo spragniony i to nie tylko dębczaka, skoro odważył się pójść na takie ryzyko.

Kiedy ubrani na zielono ludzie wywlekli młodego przybysza z gospody Pod Żołędziem i Szyszką, dziewka nalała wiarusowi kolejny kufel dębczaka i powiedziała:

– No, tym razem to ci się udało.

– Wiem – odpowiedział spokojnie wiarus. – Młody, z Południa pewnie, przyjeżdża tutaj i słucha bez drgnięcia najpierw o moich obrazoburczych, he, he, rodzicach. Potem o niesubordynacji wojennej, w końcu o świętokradztwie. Tego nawet największy tutejszy głupek by nie wytrzymał.

– To musi być jakiś spiskowiec, karbonarz, pewnie emisariusz w podróży – powiedziała kobieta. – Może nawet pułkownik Scarpia ci wybaczy.

Wiarus nic nie odpowiedział. Za długo pracował w swojej branży, żeby reagować na takie prowokacje. Oczywiście, ze strony pani Poikanen była to prowokacja żartobliwa, ale nawet gdyby w ramach żartu pozwolił sobie powiedzieć, co myśli o pułkowniku Scarpii, pułkownik Scarpia dostałby raport na ten temat już następnego dnia. Pani Poikanen, powszechnie znana jako służebna Kochna, byłaby zobowiązana donieść o takiej niesubordynacji, niezależnie od całej swojej osobistej sympatii dla starego weterana. A nasz wiarus nie chciał znowu oglądać Rombu od środka.

Podczas kiedy wiarus odpływał gdzieś daleko na falach znakomitego, cierpkiego dębczaka, młody ciemnowłosy człowiek siedział na zimnym metalowym krześle, do którego przykuto mu ręce i nogi.

Na wygodnym fotelu naprzeciwko siedział brodaty grubas, który trząsł się i wył. Ze śmiechu.

– Och, nie mogę… – jęczał, ocierając łzy. – Nie mogę… Wiem, że śmieję się już od pół godziny, ale wy jesteście tacy śmieszni… Kim jest ktoś, kto wyzywa Najwyższe Dobro i Najwyższą Potęgę? Musisz sobie wyobrażać, że jesteś nieskończenie dobry i potężny. No to popatrz na cesarza i na siebie. Na jakim on siedzi tronie, a na jakim ty?

Młody człowiek nic nie odpowiadał. Co jakiś czas jego lodowaciejącym ciałem wstrząsało mocne uderzenie. To było jego serce.

– Boi się mała kicia? – chichotał grubas. – Oj, to za mało. Strach to za mało wobec tego, co czeka pana spiskowca. Bo to będą tortury. Pan szlachetny spiskowiec nie otwiera ust, więc będą tortury. Podczas tortur pan spiskowiec wszystko wyzna, a potem pójdzie do Rombu. A tam będzie jeszcze gorzej niż w naszej sali tortur, zresztą nieźle wyposażonej.

Młody człowiek przełknął ślinę i o mało jej nie zwymiotował. Wytrzymam jeszcze minutę, a potem się przyznam, pomyślał. Mówił tak sobie w myślach od pół godziny.

– Mam inną propozycję – oznajmił grubas. – A może nie mam? Dam ci szansę czy nie dam?

Zawiesił głos, oczekując błagań i przyrzeczeń. Nie doczekał się.

– Dobrze – powiedział wreszcie. – Nie myśl, że martwi mnie twój opór, bo widzisz, ja po prostu uwielbiam torturować. Uwielbiam wrzaski i te proszące oczy, które wpatrują się we mnie tak błagalnie, że aż prawie z miłością. To jedyna namiastka miłości, na jaką może liczyć człowiek mojej tuszy, chi, chi, cha, cha.

Gruby brodacz podszedł do unieruchomionego młodzieńca. Zza pasa wyjął nóż. Powoli zbliżył go do krocza.

Błagam, nie. Błagam. Błagam, prosił chłopak, ale tylko w myślach.

Nóż przeciął spodnie między nogawkami, nie dotykając ciała. Brodacz wyciągnął na wierzch genitalia chłopca, ścisnął w dłoni penis, który poczerwieniał, jakby oczekując rozkoszy.

– Od czego zaczniemy? – powiedział. – Od przypiekania? Kiedy miałem siedem lat, po raz pierwszy przypiekłem fajfusa kundelkowi, pieskowi mojej rodziny. Od tej pory moment przypiekania zostawiam sobie zawsze na deser. Zaczniemy od nacinania i solenia? A może trochę ługu? Nie, po ługu już nic innego nie będziesz czuł. A tu chodzi o dokładne storturowanie…

Krzyk. Krzyk, krzyk, wreszcie krzyk. Rozpacz tak potężna, że aż granicząca z ulgą. Chłopak pękł, bez jednej tortury.

– Powiem, powiem, powiem!!!

– Za późno, kruszynko. Nie ocalisz fiutka – pociągnął brodacz.

– Opowiem wszystko!!!

– Za późno.

Huknęły metalowe drzwi. Do sali weszło dwóch oficerów. Wyższy, dziwnie młody, usiadł na fotelu, niższy, najwyraźniej Nihong, kucnął na podłodze.

– Wyjdź, Barnaro – rozkazał ten wysoki z fotela. Miał piękną, łagodną twarz o dużych, niebieskofioletowych oczach.

– Tak jest, panie Hengist – powiedział brodacz i posłusznie wyszedł.

– No dobrze – zaczął piękny oficer, kiedy zamknęły się drzwi. – Teraz opowiedz to wszystko, co tak bardzo chcesz opowiedzieć. I jeśli choć raz pomyślę, że kłamiesz, to Barnaro wróci.

Wiele rzeczy groziło młodzieńcowi, ale na pewno nie był nim powrót Barnara. Barnaro pędził do wyjścia z lochów, ze sztuczną brodą w garści. Musiał lecieć na drugi koniec miasta i szybko się ucharakteryzować. Wieczorem też grał czarny charakter, tyle że w teatrze. Cesarstwo wykorzystywało talenty swoich poddanych na wszystkie możliwe sposoby.

– Mów – ponaglił łagodnie oficer. – Czego tu szukałeś?

– Śnieżnej Równiny.

– Oj, chłopcze, powinieneś był jechać o wiele dalej na Północ. Tam zimy są srogie, to może jakaś śnieżna równina się trafi. A teraz poważnie: śnieżna równina to hasło? Kryptonim? Organizacja?

– Śnieżna Równina to wyjątkowo zimny region – zaczął chłopak. Początkowo zęby mu drżały, ale w miarę opowiadania jakby zapominał, gdzie jest, i uspokoił się. – Zimny region, całkowicie pokryty grubą warstwą lodu i zbitego śniegu. Gdzieniegdzie spod śniegu wystają nunataki, czarne, spiczaste skałki różnej wysokości. Temperatura wynosi minus pięćdziesiąt-sześćdziesiąt stopni przez cały rok. Jest to możliwe dzięki temu, że panuje tam nieustanna noc. Życie na Śnieżnej Równinie jest niemożliwe. A właściwie byłoby niemożliwe, gdyby nie pewna specyficzna forma życia. Ciepłodrzew. Ciepłodrzew wygląda jak drzewo i nazywa się jak drzewo, ale, wbrew pozorom, nie jest drzewem. Nie jest nawet rośliną, raczej roślinopodobnym zwierzęciem. Jest zupełnie wyjątkową formą życia, która podczas swoich procesów życiowych produkuje bardzo dużą ilość ciepła. Naokoło samotnie stojącego ciepłodrzewu w promieniu około dziesięciu sążni panuje temperatura równa plus dwudziestu stopniom. W ciepłodrzewowym gaju temperatura może sięgać plus pięćdziesięciu. Tuż przy ciepłodrzewie – nawet do stu. Oczywiście, sam ciepłodrzew jest zbyt gorący, żeby go dotykać.

Jak można się domyślać, ciepłodrzewy rosną w wodzie. Ich ciepło roztapia śniegi i lody, przez co te ogromne pseudodrzewa stoją w wielkich jeziorach, tak zwanych oazach. Woda w tych jeziorach jest ciepła, nawet gorąca, sięgając gdzieniegdzie temperatury sześćdziesięciu stopni. Tylko przy brzegach chłodnieje i zamarza. Oczywiście, nieustanna produkcja ciepła sprawia, że oazy ciepłodrzewowe coraz bardziej się powiększają. Dodatkowo, same ciepłodrzewy też się rozprzestrzeniają. Ich jajonasiona płyną z wodą ku brzegom oaz, gdzie zapuszczają korzenie. Jest jeszcze jeden czynnik, który sprawia, że ciepłodrzew się rozprzestrzenia, ale o tym za chwilę.

Na wodach oaz ciepłodrzewowych zagnieździło się życie. Najpierw pojawiły się zabłąkane, przygnane wichrem ptaki, które przyniosły rybią ikrę na łapach. W oazach pojawiły się malutkie, ale powolne ryby o małych świecących oczkach, nad nimi latały ptaki o wielkich świecących oczach. Świecące oczy były niezbędne ze względu na panującą wszędzie ciemność. Różne drobnoustroje i owady, które pojawiły się tu razem z ptakami, też zaczęły świecić. W ten sposób między konarami ciepłodrzewu zaczęły unosić się złociste, świecące chmary.

Ptaki przyniosły ze sobą też nasiona różnych roślin. Początkowo nie chciały rosnąć bez słońca. W końcu nauczyły się żywić światłem chmar owadów, ptasich i rybich oczu. W ten sposób powstały rośliny tropiczne, o giętkich ruchomych łodygach i tylko jednym, soczewkowatym liściu na szczycie. Łodyga z liściem dążyła zawsze ku najbliższemu źródłu światła. Kiedy źródło się przemieszczało, łodyga przemieszczała się za nim, póki pozwalały jej na to uwięzione w ziemi korzenie.

W pewnym momencie na Śnieżnej Równinie pojawili się jej pierwsi mieszkańcy. Właściwie nie można ich nazywać mieszkańcami Śnieżnej Równiny. Są to mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych. Żyją na wielkich łodziach, robionych z odpadłych, wystygłych konarów ciepłodrzewu. Żywią się ptakami, rybami, mięsistymi liśćmi roślin oraz przede wszystkim jajonasionami, które rodzi ciepłodrzew. Każde jajonasienie, wielkości ludzkiej głowy, zawiera jasną półpłynną masę o niezwykłej wartości odżywczej. W smaku przypomina coś pośredniego między migdałem a dobrze przyrządzonym jajem na twardo. Spożywana na surowo, jest także cennym źródłem witamin. Można też rozlać ją na korze ciepłodrzewu, gdzie smaży się i przeobraża w rodzaj gąbczastego ciasta o pietruszkowo-orzechowym smaku. Jeden ciepłodrzew produkuje co najmniej tysiąc jajonasion rocznie.

Żyjąc w atmosferze wiecznej kąpieli oraz wiecznej obfitości, mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są szczęśliwi i niezwykle sobie życzliwi. Ich głównym zajęciem jest pluskanie się oraz wygrzewanie. Jest to najlepsze miejsce na świecie.

Być może, pewien wpływ na to ma fakt, że mieszkańcy oaz ciepłodrzewowych są nieśmiertelni…

– Dosyć! – uciął nagle piękny major Hengist, a ciemnowłosy chłopak wzdrygnął się na swoim stalowym krześle, wracając nagle do rzeczywistości. – Materiału dowodowego mamy już nie na jeden proces, ale na pięć – dodał po cezariańsku do Nihonga.

– Mhm – chrząknął Nihong, kucając w dalszym ciągu na podłodze.

– Nie chrząkaj, Junichiro. – Hengist mówił cicho, ale z wyraźną przyjemnością. – Młody człowiek stwierdził, że najlepszym miejscem na świecie jest Śnieżna Równina. Na świecie jest tylko jedno takie miejsce. Jedno, i zarazem najlepsze dla swoich mieszkańców. Nazywa się Imperium. Sugerowanie, że gdzieś poza Imperium istnieje jakaś Śnieżna Równina, oznacza sugerowanie, że Cesarz nie podbił jeszcze całego świata. Niewyobrażalne bluźnierstwo. Odkąd padły ostatnie państewka w dolinie Vitupery, cały świat należy do Cesarza!!! – ryknął nagle do więźnia w języku potocznym, po czym wrócił do cezariańskiego. – Sugerowanie, że na tej Śnieżnej Równinie jest lepiej niż w Imperium, to również niewyobrażalne bluźnierstwo. Jedyny możliwy wyrok: Rung!!!

„Rung” znaczyło „Romb” po cezariańsku. Pogłos wrzasku rozbrzmiewał jeszcze w sali, ale Hengist już się uspokoił. Tak naprawdę, to trudno byłoby znaleźć kogoś równie zimnego i spokojnego jak on. Starannie kontrolowane, wysmakowane wrzaski były tylko elementem profesjonalnego mistrzostwa.

– Tak, panie majorze Hengist. Proszę mi wybaczyć, panie majorze – uśmiechał się i kłaniał Nihoniec. – Chciałem tylko powiedzieć, że musimy, chi, chi, wypytać go o wspólników.

– To oczywiste, Junichiro – powiedział major Hengist i zwrócił się do więźnia: – Mój drogi chłopcze… Czy wiesz, co cię czeka?

– To samo, co wszystkich, którzy tu trafili – cichutko, wyduszając z siebie słowa, powiedział chłopak. Jego jasna twarz była teraz jeszcze bardziej jasna, śmiertelnie blada. I całkowicie spocona mimo panującego w podziemiach chłodu. To znaczyło, że znał trochę cezariański i zrozumiał, o czym mówił major z Nihongiem.

Dezerter, ocenił Hengist, zna wojskowy język, a więc dezerter.

– Kiedy popełniłeś niewyobrażalną zbrodnię opuszczenia szeregów najwierniejszych sług Cesarza? – zapytał po cezariańsku.

– Nigdy, panie – odpowiedział chłopak, ciągle w cywilnym języku. – Jestem szlachcicem. To znaczy, byłym szlachcicem. Służyłem w gwardii. Kiedy Cesarz zlikwidował przywileje, zlikwidował też gwardię szlachecką. Teraz jechałem do Murriny na studia… Chciałem zostać urzędnikiem. – I chłopak się rozpłakał.

– Nie płacz – uśmiechnął się Hengist. Najbardziej lubił ten moment, w którym los zdrajcy ulegał nagłemu odwróceniu. – Może zostaniesz sługą Cesarza.

– Jak to?! – Chłopak otworzył szeroko oczy, z których wyciekły jeszcze dwie łzy.

– Niekoniecznie urzędnikiem. Ale może… bardziej pożytecznym sługą. Twoja wina jest ogromna, niewyobrażalna. Ale łaska Cesarza potrafi być jeszcze większa.

Chłopak przygryzł wargi. Był przygotowany na tortury – oczywiście, o ile można być na nie przygotowanym. Nie był jednak przygotowany na to najstarsze na świecie kuszenie.

– Skąd wzięły się ohydne bluźnierstwa, które nam tu opowiedziałeś? – pytał Hengist. – Kto cię ich nauczył? Kto cię w nich utwierdzał?

Chłopak milczał. A potem westchnął i nic już więcej nie powiedział.

– Lepiej zacznij mówić teraz – poradził z uśmiechem Hengist. – Będziesz to prędzej miał za sobą. No i szybciej skończysz. Bo musisz długo mówić. Żeby przebłagać, trzeba podać jak najdłuższą listę wspólników. Wiesz, co głosi Diamentowy Edykt o Tropieniu Zła? Aby znaleźć siłę na tak niewyobrażalne zuchwalstwo jak spisek przeciw Najwyższemu Dobru i Największej Potędze, musi zebrać się więcej ludzi niż setka. Dlatego musisz podać nam co najmniej sto nazwisk…

Drzwi znowu huknęły. Do sali przesłuchań wszedł łysy strażnik, wyglądający jak szczególnie agresywna odmiana prosiaka.

– Upraszając o wybaczenie za przeszkadzanie, starszy sierżant Hiisilainen melduje się – powiedział. – Panie majorze, pan pułkownik Scarpia chce z panem natychmiast mówić w Sali Ostatecznych Przesłuchań.

– Idę – odparł Hengist. – Dokończ sprawę z naszym młodym przyjacielem, Junichiro.

Sala Ostatecznych Przesłuchań mieściła się na końcu tak zwanego Stalowego Korytarza. Piękny major Hengist dotarł do niej po krótkiej wizycie w sali łaziebnej, gdzie sprawdził w posrebrzanym zwierciadle, czy wygląda, jak wyglądać powinien major stający przed obliczem pułkownika. Ułożył sobie włosy tak, żeby zakrywały blizny na uszach. Na szczęście, z niewyjaśnionych przyczyn nie miał zarostu. Nigdy więc nie musiał się martwić tym, czy jest dostatecznie gładko ogolony.

Scarpia natomiast, jak większość południowców, miał piękną czarną bródkę, czarne oczy i proste, gładkie włosy. Siedział teraz na beżowej kanapie z deseniem w lilie, którą kazał przynieść ze swojej rezydencji i wstawić do Sali Ostatecznych Przesłuchań, żeby, jak mówił, stworzyć sobie w pracy bardziej domową atmosferę.

Naprzeciwko Scarpii, na Krześle Wyznań, siedział poczciwy wiarus z oberży Pod Żołędziem i Szyszką. Obręcze na jego rękach i nogach były zaciśnięte, ale nie uruchomiono jeszcze kolców. Weteran miał przymknięte oczy i trząsł się tak, że aż krzesło dygotało.

– Witaj, Hengist – powiedział niedbale Scarpia.

– Melduję się, panie pułkowniku.

– Słuchaj, Hengist. Nasz ulubiony weteran trochę nas dzisiaj zaniepokoił. Pani Poikanen zameldowała, że podczas łowienia chłopaka w oberży opowiedział mu coś ciekawego. Coś ciekawego, o czym my nie wiedzieliśmy, wyobrażasz sobie?

– Czy mogę wiedzieć, czego dotyczy to „coś ciekawego”? – pozwolił sobie zapytać Hengist.

– Powoli. Sami musimy zanalizować wszystkie wynikające z tej sprawy wnioski, a tego oczywiście jeszcze nie zrobiliśmy. Wiedz, że kwestia jest bardzo poważna, może mieć reperkusje religijne… i polityczne – dokończył ciszej Scarpia.

– Co mam zrobić? Czy mam przesłuchać tego tutaj?

– Nie. My się tym zajmiemy. Musimy ustalić, czy komuś już wcześniej opowiadał o tej sprawie. Ja myślę, że tak, bo ten chłopak na pewno nie dotarł do niego przypadkiem. A nasz pan weteran już raz kiedyś podpadł, jest podejrzany, oj jest…

– Nieprawda!!! – rozdarł się nagle weteran przyszpilony do krzesła. – Opowiedziałem mu o świętokradztwie, żeby go jeszcze bardziej wkopać!!!

– Ale dlaczego nam wcześniej nigdy o tym świętokradztwie nie mówiłeś? – zapytał Scarpia, nie patrząc na więźnia, a potem zwrócił się znowu do majora Hengista. – Będziemy musieli ich badać z wyjątkowym wyczuciem, bo tym razem chodzi o konkretną i stuprocentowo prawdziwą informację, a nie o proste przyznanie się do winy. Przydałbyś się tutaj, ale mamy dla ciebie ważniejsze zadanie.

Scarpia pokazał Hengistowi, że ma wyjść z sali, a potem sam za nim podążył. Znaleźli się na korytarzu. Tu mogli mówić niesłyszani przez więźnia.

– Czeka cię podróż przez góry – powiedział – pojedziesz na Północ, do dystryktu Kivitalo. Wejdziesz do miejscowej świątyni i zarekwirujesz Obraz, ale bez wzbudzania podejrzeń, rozumiesz? W Mustakaupunki porozumiesz się z miejscowym kapłanem, on da ci eskortę świętych mężów. Uważaj, te tereny jeszcze nie są całkowicie… uporządkowane. Możesz zobaczyć wiele rzeczy, które cię zaskoczą… Których nie powinno się tolerować. Ale ty masz je tolerować. Nie reagować. Dostaniesz ode mnie Topazowy Glejt. To znaczy, że masz wykonać swoją misję i nic poza tym. Nie możesz w żaden sposób jej narażać. Jeśli ktoś cię oskarży o przemilczenie czy zaniedbanie czegoś, pokażesz tylko Glejt. I ani słowa więcej. Pojedziesz tam bez żołnierzy, po cichu, ale niezupełnie sam. Będzie z tobą jeszcze jedna osoba.

Życie oberżysty Fusingrappy legło w gruzach.

Tuomojuhani Fusingrappa był panem i władcą jednej z dwóch licencjonowanych oberży w Plandze, Umiłowanym Cesarskim Mieście II Kategorii. Zawsze był przekonany, że jego oberża Pod Złotą Kołyską jest lepsza od Miecza Zwycięzcy.

Po pierwsze, o czym Tuomo często i głośno mówił, Złota Kołyska znajdowała się bliżej Pałacu Pierwszej Koronacji Cesarskiej.

Po drugie, o czym mówił rzadko i po cichu, Fusingrappa był mistrzem w sprowadzaniu, załatwianiu i zdobywaniu deficytowych dóbr spożywczych, takich jak chleb, groch czy słonina. W Mieczu Zwycięzcy był tylko wyszynk.

Po trzecie, o czym Tuomo wyłącznie myślał, Pod Złotą Kołyską rzadziej pojawiali się najwierniejsi słudzy Cesarza.

To trzecie wiązało się z tym drugim.

Hałaśliwi cesarscy żołnierze woleli chlać w Mieczu Zwycięzcy, bo tam nie podawano jedzenia. Brzmiało to zaskakująco, ale była w tym pewna logika. W Mieczu trudniej było przepuścić żołd. Co więcej, zaoszczędzone na jedzeniu pieniądze można było wykorzystać po to, aby osiągnąć ten stopień upojenia, na którym już nie czuje się głodu.

Cisi cesarscy agenci też woleli Miecz Zwycięzcy. Pijąc bez zakąski, klient staje się bardziej pobudliwy. Łatwiej o nieostrożne słowo. Łatwiej można wyrobić tygodniową normę aresztowań.

Tuomo Juhani był bardzo dumny, że jego lokal cieszy się opinią spokojnej oberży. Starał się, żeby wszystko w nim dawało gościom poczucie bezpieczeństwa. Dlatego obił ściany i sufit czerwonymi murrińskimi kobiercami. Kobierce tworzyły miłą, domową atmosferę. I tłumiły wszelkie kłopotliwe hałasy.

Kobierce pochłaniały także słowa. Słowa nie wydostawały się na zewnątrz oberży. Rzadziej też dolatywały od stolika do stolika. Ale Tuomo nigdy nawet nie pomyślał o celowym utrudnianiu pracy najwierniejszym sługom Cesarza. Za samą myśl o tym groził Romb.

Tuomo chciał tylko zagwarantować spokój swoim klientom. A kobierce przedstawiały Cesarza w pozie pełnej majestatu, z przepisową dziurą w miejscu twarzy. Ściana, widoczna przez tę dziurę, była zawsze idealnie pobielona i czysta, żeby nie budzić nieprzepisowych skojarzeń.

Ale nie tylko słowa mogły okazać się kłopotliwe. Kłopotliwe mogły okazać się także niektóre obrazy. Takim obrazem był na przykład widok siedmiu młodych, szczupłych, wielkookich mężczyzn, którzy usiedli razem przy jednym ze stołów oberży.

Mężczyźni byli do siebie bardzo podobni. Trzech miało ciemne włosy, czterech jasne, ale poza tym wyglądali jak członkowie jednego rodu. Szlachetnego rodu. Delikatne rysy, proste nosy, duże jasne oczy, bladość cery. Intensywna, wręcz świecąca bladość.

Ale Tuomo też był teraz blady. Bo pojawienie się takiej kompanii nie mogło przynieść nic dobrego. To był nie tylko zły widok. To był zły znak.

– Wina – zadysponował jeden z mężczyzn, ciemnowłosy. – Wina, karczmarzu.

– Jestem oberżystą – warknął Tuomo, szukając najbardziej obelżywego sposobu zachowania, który mógłby zniechęcić takich delikatnych paniczów.

– Upraszam o wybaczenie – dziwnie łagodnie powiedział ciemnowłosy. – Poprosimy o wino z winogron, oberżysto.

– Nie ma.

– A ze śliwek?

– Tu nie nihoński burdel.

– A jakie jest?

– Gruszkowe, ale bardzo słodkie. I jabłkowe, ale bardzo kwaśne.

– To podajcie gruszkowe.

Cynowe kubki dźwięczały na tacy. I głośno brzęknęły, gdy Tuomo rzucił tacę na stół. Jeden z kubków przewrócił się, oczywiście, i słodka, lepka kałuża rozlała się i małym wodospadem spłynęła na kolana ciemnowłosego.

– Nic nie szkodzi – uśmiechnął się ciemnowłosy. Tunikę miał czerwoną, haftowaną w srebrne półksiężyce. Pewnie drogą i trudną do wyprania.

– Proszę przynieść cały antałek – dodał jeden z jasnowłosych.

Siedząc nad kałużą rozlanego wina, mężczyźni pili w milczeniu i szybko. Za szybko, jak na takich paniczyków. Po chwili poprosili o następny antałek. To też nie wróżyło nic dobrego. Jednak Tuomo poszedł na zaplecze, żeby wytoczyć beczułkę. W końcu był przecież oberżystą.

Poza tym, na zapleczu można było spokojnie się zastanowić. Pchnąć sługę z donosem do straży? To oznaczało śmierć. Kto o czymś donosi, ten o tym wie. A kto wie, ten sam jest wmieszany. Kto jest wmieszany, ten jest współwinny. Ale ten, kto jest współwinny i nie doniesie, jest jeszcze bardziej winny. To oznaczało Romb.

Tuomo, rzecz jasna, wolał śmierć niż Romb. Ale ciągle jeszcze liczył na to, że „delikatni” zamroczeni pójdą sobie, bez żadnych kłopotów. Pochylił się nad antałkiem, przewrócił go na bok i zaczął toczyć w stronę sali.

Kiedy tam dotarł, goście leżeli już pod stołem. Ale nie byli pijani. A kałuża na podłodze nie była już tylko winem. Strumienie, które wyciekały spod każdego ciała, łączyły się w jedno wielkie czerwone bajoro.

Każdy z gości miał rozpruty brzuch. Każdy miał w ręku sztylet. I chyba każdy cicho rzęził.

Samobójstwo było uznane za zbrodnię główną, ponieważ oznaczało samowolne wyłączenie się spod władzy Cesarza, cywilną dezercję. Jeśli nie można było ukarać delikwenta, któremu skutecznie udało się zgładzić, karano wszystkich, którzy byli zamieszani, pomogli dezerterowi lub nie zapobiegli dezercji.

Dlatego Tuomo Juhani Fusingrappa podszedł do jednego z konających i z dużym trudem wyrwał mu sztylet z kurczowo zaciśniętej pięści. Znalazł sobie kawałek suchej podłogi, jeszcze bez krwi i wina, położył się na brzuchu, podłożył sobie ostrze pod kałdun, a następnie rzucił się na sztylet.

Kiedy strażnicy wpadli do oberży, okazało się, że tylko oberżyście udało się zabić. „Delikatni” wcale nie byli aż tak delikatni. Wszyscy przeżyli zamach na swoje brzuchy. Wszystkich powleczono do cekhauzu, żeby zadać im kilka pytań. I żeby dokładniej popracować nad ich brzuchami.

Major Hengist urodził się na Zachodnim Wybrzeżu, na wyspie Fomorie, w miasteczku Rastis. Było to bardzo piękne miasteczko, nietypowe, bo pionowe. Wykute w ścianie białego klifu, zwieszało się nad zatoką. Dom stał na domu, a pomieszczenia mieszkalne wżerały się w głąb jasnej skały.

Miejscowi byli rudzi, niewysocy i twardzi. Twardzi, ale nie zawsze pozbawieni litości. Dlatego nawet sierota mogła przeżyć dzieciństwo. Z niejednym sińcem, ale nie przymierając głodem. Część mieszkańców wyspy uwielbiała się obżerać i częstować innych. Gdy rybacy wracali z połowu, zapraszali na plażę wszystkich sąsiadów. Wielkie ośmiornice tłuczono o skały, patroszono, polewano żytnią gorzałką i podpalano. Tak usmażonymi zażerało się całe bractwo od wieczora aż do rana.

Wtedy nie wyszedł jeszcze dekret o obowiązkowym przekazywaniu wszystkich dużych mięczaków Cesarskiej Wytwórni Biczów. Wolno było jeść ośmiornice. A gorzałki nikt nie żałował, bo było jej tyle, ile tylko dusza mogła zapragnąć.

Rodzice Hengista byli oboje jasnowłosi, wysocy, cisi, niepodobni do większości mieszkańców Rastis. Hengist prawie nie pamiętał ojca. Nie chciał pamiętać.

Wykręcona do góry głowa. Sina, blada i żółta. Oczy ściśnięte i wydłużone. Huśtał się jak marionetka zawieszona na boku podróżnego pudła kuglarza. Wisiał na maszcie własnego okrętu, bo w miasteczku nie było szubienicy. A w stolicy nie było jeszcze Rombu.

Później, kiedy Hengist podrósł, jedna z sąsiadek wyjaśniła mu, że jego ojciec był strasznym przestępcą. Żeglował po morzu, ale wypływał dalej, niż to zwykle rybacy robili. Pewnego razu mieszkańcy miasta zaczęli znikać, całymi rodzinami. I zawsze działo się to, gdy ojciec Hengista wypływał na morze. Pewnego razu ludzie zaczaili się na niego, gdy wyruszał w rejs. Łodzie otoczyły statek i ludzie wdarli się na pokład. Pod pokładem znaleziono rodzinę niejakich Estelów, z częścią dobytku. Przesłuchiwani, wyznali, że ojciec obiecał im, że zawiezie ich do pustego lądu, który odkrył za morzem, gdzie władza Cesarza nie sięga.

Szerzenie pogłosek o lądzie, nad którym Cesarz nie panuje i o którym nawet nie wie, było czymś jeszcze gorszym niż bluźnierczy i szaleńczy zamysł wywiezienia tam cesarskich poddanych. Po dokładnym śledztwie powieszono ojca. Jego żona, matka małego Hengista, zniknęła bez śladu, ale nikt nie był na tyle głupi, żeby się o nią dopytywać. Diamentowy Edykt o spiskach jeszcze nie został wydany, więc oszczędzono miasteczko.

Nie oszczędzono jednak całej wyspy, na której miasteczko stało. Mniej więcej przed dziesięciu laty wyspa Fomorie została dosłownie rozebrana, kamień po kamieniu. Białe głazy przewieziono na stały ląd, gdzie zbudowano z nich Cesarskie Miasto Jednookich. Resztki wyspy rozmyły silne prądy morskie. Mieszkańców, jak innych wyspiarzy, wywieziono na Północ. Część z nich po odpowiedniej operacji chirurgicznej zasiliła szeregi mieszkańców Miasta Jednookich.

Jedynym wyraźnym wspomnieniem pułkownika Hengista z dzieciństwa było obcięcie górnej części uszu. Hengist pamiętał tylko ból i wielomiesięczne ropienie, ale nie wiedział, kto mu to zrobił i dlaczego. Być może coś ukradł, ale przecież był na to za mały. Miał nie więcej niż trzy lata.

Teraz skończył trzydzieści siedem. Ale ciągle wyglądał młodo. Na osiemnaście.

Następnego dnia Hengist otrzymał dokładne rozkazy. Miał jechać na Północ, na pogranicze Wielokłosu, na terytorium klanu Pawężników, do wioski Wostrow w dystrykcie Kivitalo.

Jego towarzyszem miał być kapłan z Cesarskiej Służby Świątynnej. Ekspert do spraw datowania starych kopii Świętego Obrazu.

Hengist stawił się u Scarpii, żeby poznać tego eksperta. I od razu coś mu się w nim nie spodobało.

Ekspert miał fiołkowoniebieskie oczy, wystające kości policzkowe, wydatne wargi i wąskie kształtne dłonie. Kiedy podał rękę Hengistowi, pochylił się w sposób niezgrabny, zbyt szybki, jak dorastający chłopiec. Zresztą, na oko miał nie więcej niż dwadzieścia lat.

Hengist nie zdradził się żadnym gestem ani miną, wyczuł jednak, że ekspert doskonale wie, co on o nim myśli.

– Pan major Hengist – powiedział pułkownik Scarpia. – A to nasz ekspert świątynny, starszy haruspik Virma.

– Starszy haruspik? – uśmiechnął się major Hengist. – Tak wysoki stopień w tak młodym wieku? Musi wykazywać się pan niezwykłą wiedzą…

– Pozory mylą – uśmiechnął się młody starszy haruspik. A w jego uśmiechu było coś obleśnego, a w każdym razie nieprzyzwoitego.

– Oj, mylą, mylą – dobrodusznie uśmiechnął się pułkownik Scarpia. – Mam na myśli wiek starszego haruspika. No i płeć. Jeszcze się nie zorientowałeś, że to dziewczyna?

Hengist poczuł ciepło w całym swoim ciele. Całe szczęście, że od dziecka nigdy się nie rumienił.

– Obawiam się – powiedział – że właśnie skompromitowałem się jako wywiadowca.

– Proszę się nie martwić – odparła starszy haruspik, uśmiechając się nadal. Ten uśmiech nie był ani obleśny, ani nieprzyzwoity. Był po prostu kobiecy. – Można powiedzieć, że mam pewien talent imitatorski – dodała.

– Coś podejrzewałem, ale… – zaczął Hengist i nagle przerwał, bo zrozumiał, na co się zanosi. – Panie pułkowniku! Wysłanie na Północ eksperta-kobiety do świątyni, nawet w przebraniu, jest bardzo niebezpiecznym krokiem. Może doprowadzić do rozruchów. Jeżeli ta hołota odkryje…

Scarpia przestał być dobroduszny. Na jego twarzy pojawiło się coś, czego Hengist wolał nie oglądać. Z takim samym wyrazem twarzy pułkownik przesłuchiwał podejrzanych.

– Czy sugerujecie, Hengist – rozległ się nieoczekiwanie ciepły, lekko chrypliwy głos starszej haruspik. – Czy sugerujecie, że północna hołota odkryje coś, czego nie odkrył cesarski wywiadowca drugiego stopnia? Czy sugerujecie, że północna hołota może w jakiś sposób przeszkodzić zamysłom wywiadu Cesarstwa?

Scarpia milczał przez bardzo długą chwilę. Hengist zdążył sobie wyobrazić różne narzędzia tortur, gdy nagle pułkownik się uśmiechnął.

– Przecież pani haruspik wygląda prawie tak samo jak ty – powiedział.

To był uśmiech, ale taki, którego Hengist wolał nie oglądać. To był uśmiech, który znaczył „mam na ciebie coś”.

– I co? Będziemy tak milczeć przez całą drogę?

Koń człapał powoli, a jego grzbiet równomiernie podskakiwał. Równomiernie pobolewało go coś po prawej stronie brzucha. Pobolewało dokładnie przy każdym podskoku. Może dlatego pobolewało, że przed wyjazdem Hengist musiał pożegnać się ze swoimi nihońskimi współpracownikami. Nihońcy lubili żegnać się hucznie.

Innym równomiernym zjawiskiem był chlupot błota pod kopytami. Droga, niegdyś brukowana, teraz wyglądała jak mały archipelag. Pomiędzy rozlewiskami czarnych kałuż sterczały nie mniej czarne, miękkie wysepki. Jechali przez wilgotną dolinę Biełej Wody. Za nimi wznosiły się mury miasta o tejże nazwie. Przed nimi szaroczarny masyw gór Kartak. Bieła Woda była najdalej położonym na północ miastem Środkowych Prowincji Cesarstwa, leżała właściwie u podnóża tego szerokiego pasma gór, które oddzielało ucywilizowane regiony Imperium od tych niezupełnie ucywilizowanych. Dlatego właśnie w Biełej Wodzie, przy miejscowej Kancelarii Wywiadu, mieściła się Kancelaria Wywiadowczych Interwencji Doraźnych w Prowincjach Północy. Umieszczenia takiej kancelarii w samych Prowincjach Północy nie zaryzykowano. Ktokolwiek jechał urzędować na Północ, bardzo szybko stawał się podatny na korupcję, dlatego Prowincje Północne należało kontrolować od zewnątrz.

– I co? Będziemy tak milczeć przez całą drogę? – spróbowała znowu pani haruspik.

Hengist dopiero niedawno został odkomenderowany do Biełej Wody. Teraz po raz pierwszy w życiu ruszał na Północ. Ale nie tylko dlatego czuł się źle. Podczas służby w Biełej Wodzie zdołał zebrać już tyle informacji o Północy, żeby wiedzieć, iż wysyłanie tam kobiety w charakterze eksperta świątynnego było czymś w rodzaju prowokacji. Najwyraźniej pułkownikowi Scarpii zależało, żeby misja się nie powiodła. Najwyraźniej nie chciał, żeby dopuszczono ich do przeznaczonej do zbadania kopii Świętego Obrazu ze świątynki w wiosce Wostrow. Być może chciał, żeby Obraz został zniszczony lub zaginął w czasie rozruchów. A jeśli tak, to na pewno nie ograniczy się do wysłania na miejsce pani haruspik Virmy. W odpowiedniej chwili pod świątynią pojawi się ślepy dziadek z czterostrunową kantelą albo inny śpiewak, który ogłosi, że świętokradcy z Południa wysłali kobietę do Obrazu. Tłum wbiegnie do świątyni, zerwie z niej ubranie i… Tego chciał pułkownik.

– Tego chciał sam pułkownik. Cesarstwo musi korzystać z usług swych najlepszych poddanych. To nie moja wina, że jestem najlepszym ekspertem od datowania w regionie – powiedziała pani haruspik.

Ona najwyraźniej nie wiedziała nic, ani o Północy, ani o pracy wywiadu.

Koń parsknął, a potem wykonał kilka nerwowych kroczków w tył. Hengist kopnął go piętami. Za chwilę on też poczuł odór.

Na poboczu, w jasnym brzozowym lasku zamajaczyło coś jęczącego i wieloosobowego. Grupa niskich, grubych osobników w łachmanach. Siedzieli w dość dziwacznych pozach, najwyraźniej ktoś skuł ich wspólnym łańcuchem, i to tak złośliwie, żeby musieli iść parami, bokiem, każdy zwrócony twarzą do swojego towarzysza. Na szerokich mordach widać było świeże blizny po brutalnym goleniu bród. Pilnowało ich czterech Nihongów. Jeden z nich właśnie obchodził całą grupę z otwartym rozporkiem i penisem w ręku, starając się równomiernie obsikać ich wszystkich. Wszystkich długowiecznych.

– Długowieczni – rzekła pani haruspik, a Hengist podskoczył na koniu. Bardziej, niż tego wymagał powolny kłus.

– Ostrożnie – odpowiedział dziewczynie, starając się zachować lodowaty spokój. – Na wiele wam pozwalają w służbie świątynnej.

Dziewczyna śmiała się bezczelnie, najwyraźniej zadowolona.

– Wiedziałam, że wreszcie się pan odezwie, panie Hengist. Niech się pan uspokoi, jesteśmy najbezpieczniejszymi osobami w Cesarstwie. Mamy Topazowe Glejty. Ja mogę powiedzieć wszystko, później oświadczę, że tylko pana prowokowałam. Pan może nie reagować, Glejt pana uprawnia. Nawet pan może sam powiedzieć, co pan myśli. Jesteśmy najbezpieczniejszymi osobami w całym Cesarstwie.

Akurat, pomyślał Hengist. Dziewczyna albo była niewiarygodnie głupia, albo podpuszczała go z rozkazu Scarpii. Ale w takim razie też była niewiarygodnie głupia, bo nie tak się podpuszcza oficera wywiadu.

A może kapłani tak jej kazali? Może kapłani coś zaczynają? Może próbują – po amatorsku – rozpocząć jakąś grę?

– Kapłani nic nie zaczynają – powiedziała nagle dziewczyna. – Spokojnie, panie Hengist.

Tym razem Hengist o mało nie spadł z konia. Gdy udało mu się z powrotem odzyskać swój słynny wśród kolegów lodowaty i melodyjny głos, zapytał:

– O co chodzi? Czego pani chce? Dlaczego wymówiła pani słowo, którego lepiej nie wymawiać?

– A jak mam ich nazwać? – zapytała kapłanka, wskazując ręką na lasek, który został już za ich plecami. – Brodaci? To już nieaktualne, widział pan, jak ich ogolono. A jak wy ich nazywacie, w wywiadzie?

– To jest rzekoma mniejszość etniczna numer 3 – twardo stwierdził Hengist. – Grupki zdrajców, wykorzystując niektóre swoje cechy fizyczne, dla celów dywersji podają się za nieistniejącą mityczną rasę. Chcą wywołać zamieszanie, wprowadzić podziały, brak jedności wśród obywateli naszego Cesarstwa. Chcą zniszczyć jedność naszego Cesarstwa, zniszczyć porządek naszego Cesarstwa, który jest jedyną rękojmią bezpieczeństwa, naszego Cesarstwa!

– A dlaczego żyją po tysiąc lat i dłużej?

– Żadnego takiego przypadku nie stwierdzono.

– Bo żaden „przypadek” nie przeżył nawet roku w waszych więzieniach.

– To nie są żadne „nasze więzienia”. To są Kopalnie Cesarskiej Kancelarii Sprawiedliwości. Czy macie coś do zarzucenia Cesarskim Kopalniom?

– Wysyłacie ich wszystkich do kopalni? Ciekawe, dlaczego właśnie do kopalni.

– Ciekawe, dlaczego tak mnie prowokujecie. Dopóki trwa nasza misja, nie mogę was oskarżyć. Być może nawet po zakończeniu misji będzie to trudne. Jestem, jak by to powiedzieć, unieruchomiony…

– Może właśnie to jest podniecające? – odpowiedziała Virma. Jej krótko przycięte złote włosy miały dziwny odcień, jak gdyby trochę świeciły. Hengist chyba gdzieś już widział takie włosy.

– Jesteście kapłanką, nie zachowujcie się jak dziwka, i to obłąkana dziwka – odpowiedział. – Zostałem przetrenowany na znoszenie prowokacji, ale mogę o tym zapomnieć – dodał z tym najzimniejszym zimnem, na jakie umiał się zdobyć.

– Ładnie się zapowiada nasza podróż – westchnęła pani haruspik.

Przez resztę dnia panowało milczenie, co Hengistowi w żaden sposób nie poprawiło humoru. Oddalili się od miasta już na jakieś siedem mil. Na polach pojawiły się szeregi głazów wyglądających jak wielkie, ostre, wyszczerzone zęby. Zbliżali się do błękitnozielonych gór, coraz wyraźniej rysujących się na horyzoncie. Za szarawą mgiełką majaczył Król, najwyższy szczyt masywu, którego mimo wyraźnego rozkazu Cesarza ciągle nie udało się zrównać z ziemią. Ale prace trwały, bo sprawa miała wymiar prestiżowo-symboliczny. „W Cesarstwie nie będzie żadnych Królów” – stwierdził Cesarz. Świeżo ogoleni specjaliści od kucia skał prawdopodobnie zmierzali właśnie w stronę gigantycznego kamieniołomu, jakim stała się góra.

– A nie byłoby prościej nazwać górę Cesarzem? – zapytała Virma.

Hengist nie zareagował. Przynajmniej na razie.

Minęli kilka zrujnowanych gospód o zapadłych dachach i oknach zabitych przegniłymi deskami. Kiedyś tutaj była granica pomiędzy królestwem Murriny a Górskimi Księstwami. Świadczył o tym także stary zameczek, pokryty świeżą warstwą tynku tylko na wysokość dwóch chłopów. Na dolnej kondygnacji mieścił się komisariat Nihongów i pewnie temu zameczek zawdzięczał częściowe odrestaurowanie.

– Stać!!! – rozległ się ryk za ich plecami.

Ściągnęli lejce. Koń pani kapłan szarpnął się w kałuży i o mało jej nie zrzucił. Błoto opryskało wszystko dookoła, włącznie z urodziwą twarzą majora. Hengist jednak jej nie otarł. Zamarł bez ruchu, a z czoła powoli ściekały mu czarne krople. Nie należało się ruszać. Tak brzmiący głos jakoś dziwnie kojarzył się z kuszą. Z kuszą wymierzoną w plecy jeźdźców.

Po długiej chwili usłyszeli człapanie. Ktoś do nich szedł przez błoto.

– Dokąd? – zapytał chrapliwy głos.

– A kto pyta?! – Hengist zabrzmiał lodowato, ale najwyraźniej niezbyt po żołniersku, bo nie otrzymał takiej odpowiedzi, jakiej chciał. Zamiast tego dwie pary rąk wczepiły mu się w bok. Upaść na ręce, zdołał tylko pomyśleć.

Nie podobała się starszemu szafarzowi nowa pomywaczka. To znaczy, w pewnym sensie podobała się bardzo. Była piękna, szczupła, młoda, o specyficznym kolorze włosów. Była ruda.

Zachowywała się jednak jak bezduszna lalka. Nie wkładała należytego uczucia w czołobitny pokłon, gdy żona szafarza wchodziła do kuchni. A gdy on sam wchodził do kuchni, ruda nie tyle padała na twarz, ile beznamiętnie kładła się na brzuchu. Robiła to tak, jakby jej to nie dotyczyło.

Oj, popróbuję ją rzemieniem albo lepiej trzcinką, myślał sobie szafarz. Leżał właśnie w swoim dużym i ciepłym łożu, obok swojej dużej i ciepłej małżonki. Był świt, ale można jeszcze było trochę poleżeć, pomyśleć, pomarzyć…

Od trzcinki ciałko robi się bardziej giętkie, zwija się, łatwiejsze staje się do pokłonów, dumał dalej szafarz. A i duszyczka pokornieje. A od tego tylko krok, by zwrócić się pokornie ku tym, co są więksi. Ku mnie, który, było nie było, reprezentuję nieuchwytny majestat pana naszego domu.

– Już nie śpisz? – małżonka nagle przerwała te miłe myśli.

– A tak. A tak myślę sobie, że wychłoszczę dzisiaj tę nową rudą – powiedział szafarz. – Chyba jakaś niepokorna jest.

– Łobuz – zamruczała szafarka. – Przyznaj się, że chcesz jej tyłek zobaczyć.

I zanim szafarz zdążył powiedzieć słowo, poczuł na sobie cały ciężar swojej podnieconej małżonki. Jej ręce namacały jego nie wiadomo dlaczego twardą męskość i…

– Wych! Wych! Wych! – krzyczała dziwacznie, skacząc na nim niczym rozszalały mamut. Pochodziła ze wsi, być może tam uważano, że przeżywająca rozkosz kobieta powinna wydawać z siebie takie odgłosy. Prawdę mówiąc, szafarz nie starał się zanadto. Ona jednak zawsze przeżywała to mocno, cokolwiek on by robił.

– Mój mały łobuz – szeptała, całując teraz chudą klatkę piersiową szafarza. Było to takie uczucie, jakby ktoś opukiwał go za pomocą wilgotnego, miękkiego grzyba. – Oczywiście, możesz ją sobie wychłostać. Nawet mogę ci ją przytrzymać.

Po kąpieli szafarz włożył lekką szafranowożółtą szatę i udał się do Pokoju Administracyjnego. Jego ściany były wyłożone skórą i sitowiem, dlatego był pewien, że nikt nie usłyszy krzyków i będzie mógł zrobić swoje w spokoju. Bez żadnych odwiedzin, szczególnie małżonki.

Usiadł w plecionym fotelu i polecił wezwać Jongę. Tak nazywała się ruda.

Ruda przyszła, położyła się na brzuchu, a następnie uklękła. Zrobiła to z takim wyrazem twarzy, jakby klękała, po to, aby… aby na przykład nakarmić kota. A nie po to, aby okazać szacunek komuś, kto uosabiał niedosiężny majestat pana tego domu, Wielkiego Generała Tundu Embroi.

– No dobrze – powiedział szafarz zupełnie spokojnie. – Czy jesteś zadowolona z pracy w tym domu?

– Tak jest, proszę pana. Bardzo, proszę pana.

– No tak, tego się można było spodziewać – mruknął do siebie szafarz. Nie usłyszał szlochów wdzięczności, obcałowywania pantofli, niczego, czym zareagowałyby na takie pytanie inne zatrudnione tu dziewuchy. Trzcinka. A może lepka dyscyplina ciovra?

– Mam powody, żeby myśleć, że jest inaczej.

– Nie rozumiem, proszę pana.

– Mam powody, żeby myśleć, że masz to wszystko gdzieś.

– Nie rozumiem.

– To zrozum! Twoja postawa, twoja postawa nie jest odpowiednia dla takiej szumowiny, którą spotkała taka łaska! Nie widzę w tobie wdzięczności! Nie widzę w tobie uwielbienia! Nie widzę w tobie… W tobie…

Szafarzowi zabrakło słów.

– Chce mnie pan zwolnić, proszę pana? – Ruda po raz pierwszy wyglądała na poruszoną. Najwyraźniej szafarz obrał właściwą taktykę.

– Nie – uśmiechnął się dobrotliwie. – Zostaniesz tylko wychłostana. Tą oto trzcinką. – Pokazał jej narzędzie kary, wiszące na ścianie pod portretem generała. Portret jak zwykle był zakryty białą płachtą, aby niższa służba nie mogła codziennie kłaść chamskich oczu na niedosiężnym majestacie pana tego domu. Trzcinka była za to doskonale widoczna.

Kiedy szafarz odwrócił oczy od tego przyjemnego widoku, spotkała go niespodzianka. Coś spadło mu na głowę i na chwilę zatkało usta razem z nosem. Szarpnął się. Nie ulegało wątpliwości – był w worku. To znaczy, w worku była jego głowa.

– Co to! – próbował krzyknąć szafarz, ale zamiast tego zabełkotał. Ktoś z niezwykłą siłą zrzucił go z krzesła na ziemię. Ktoś na nim siedział, ktoś przystawił mu nóż do twarzy. Był to na pewno nóż, szafarz wyczuł go przez worek.

– Zamknij się – powiedział straszny, nieludzki głos.

– Będeł cichoł – zagulgotał szafarz.

– Gdzie jest pan?

– Nieł mogeł powiedzieć.

– To umrzesz.

– Nie mogeł! Nie mogeł! Majestat pana jełst niedosiełżny!

– To umrzesz – powiedział nieznany napastnik o grubym, jakby niedźwiedzim głosie. Ostrze noża przebiło worek i dotknęło policzka.

– Mówieł! Mówieł! Pan jełst dzisiaj w Czwarteł Wieżyczceł Północneł!

– Nie wierzę ci. Umrzesz.

– Mówieł prawdęł! Mówieł prawdęł! Idźcieł sami i sprawdźcieł! W górneł komnacieł! Wyłożoneł atlaseł! Tym różowym! Mówieł prawdę!!

– A i tak umrzesz.

Jonga wytarła nóż o trupa i wypluła chusteczkę. W ciągu ostatniego roku nauczyła się kilku pożytecznych rzeczy. Między innymi tego, że jej szanse rosną, kiedy zaatakowany nie jest pewien, czy to ona go zaatakowała. Mężczyźni byli gotowi walczyć z kobietą. Ale nie z nieludzkim potworem o grubym głosie.

Od dawna czekała na okazję, żeby znaleźć się z szafarzem sam na sam. Teraz kopnęła jeszcze raz zwłoki, tak aby wyrzucić z siebie drżenie i złość. Była bardzo opanowana i spokojna.

Na fartuszku pojawiło się tylko kilka małych plamek krwi.

Droga do Czwartej Wieżyczki Północnej prowadziła przez długi korytarz. Żeby go przejść, trzeba było mieć pretekst. Albo nóż.

Jonga ruszyła przed siebie. Wyszła z Pokoju Administracyjnego.

– Pan szafarz kazał, żeby mu nie przeszkadzać – powiedziała, dygając przed stojącym przy drzwiach lokajem.

– Spadaj – odparł lokaj, wyprostowany niczym lokaj.

Zbiegła po schodkach w dół i do korytarza. Na korytarzu nie było nikogo. Pierwszy załom. Nikogo. Szybko, szybko do drugiego załomu! Teraz na schody…

– Dokąd, kurwo?!

Głos należał do kobiety.

– Gdzie mój mąż?! – krzyczała tłusta baba, która wyłoniła się z okolic wejścia do piwnicy winnej. To była szafarka, w ręku trzymała brudną ścierę.

– Gdzie mój mąż?! I gdzie twój pokłon?!

Istotnie, Jonga nie ukłoniła się swojej zwierzchniczce. Ściera wylądowała na rudej głowie dziewczyny. Odruchowo pochyliła się i w ten sposób uniknęła siarczystego policzka, który tylko musnął jej włosy, jak gdyby baba chciała ją pogłaskać.

To już się kiedyś wydarzyło. Kiedyś Vendi podniósł rękę. Myślała, że ją uderzy, a on ją pogłaskał.

Zobaczyła go znowu, przez chwilę. Tylko przez jedną krótką chwilę, bo w następnej szafarka już nie chybiła. Potężny „manruvesciu”, jak nazywali tę technikę bicia wieśniacy, szarpnął głową Jongi i rzucił ją na ścianę. Kilka nowych plam krwi na fartuszku dołączyło do tych, które zostawił szafarz.

– On cię chciał wychłostać, a ty się wykupiłaś dupą, co?!

Na dziewczynę zwalił się cały ciężar szafarki. Baba rzuciła się na nią, aby drapać i szarpać za włosy. Lewa ręka Jongi była unieruchomiona. Prawa nie mogła sięgnąć do noża. Ale szamocząc się, natrafiła nią na coś innego.

– Już mi się nie kłaniasz? Myślisz, że będziesz szafarka?! Ty… Ty… Co ty… Co ty robisz, dziwko?! Wych! Wych! Wych!

Prawa ręka Jongi była pod spódnicą szafarki i dotykała tam czegoś, co prawdopodobnie było łechtaczką i to ogromną. Ogromną oraz bardzo pobudliwą.

– O wych! O wych! O wych! – krzyczała baba.

Zza załomu muru wyjrzała zaciekawiona twarz jakiegoś dziecka o wielkich czarnych oczach. Dziecko na pewno mogło zaalarmować służbę. Trzeba było coś zrobić. Jonga wykorzystała konwulsje baby, aby uwolnić lewą rękę.

Nóż. Krew. Wielkie ciało, które wije się i bulgocze, trzęsąc ogromnymi cycami pod suknią. Strach, ale też coś innego. Wielkie zadowolenie.

Vendi nie żyje. Dlaczego ma żyć coś takiego.

Kręcone włoski i wielkie czarne oczy nadal patrzyły. To był chłopczyk. Wyłonił się całkowicie zza zakrętu korytarza. Jondze zakręciło się w głowie.

– Nie bój się – poprosiła cicho. – Nic ci nie zrobię. Tylko nie krzycz. Nie bój się.

Chłopczyk nie bał się. Podszedł do martwej szafarki i kopnął ją w głowę.

Zabolało. Zabolało rudą. A nie myślała, że coś ją jeszcze zaboli.

– Dlaczego? – zapytała i nagle rozpłakała się. – Dlaczego? Brzydko zrobiłeś.

– La no me la piaz – powiedział odziany w aksamit chłopczyk. – La ga siga’ a mi baja.

„Nie lubię jej”. „Nakrzyczała na moją nianię”. Aksamitny chłopczyk mówił dialektem z południowych części Półwyspu. Dialektem mógł tutaj mówić tylko generał. I jego najbliższa rodzina.

– Zaprowadzisz mnie do tatusia? – zapytała Jonga w dialekcie.

– To nie tatuś. To pan generał.

– Ale to jest twój tatuś.

– Tak nie wolno mówić.

– I ty nigdy nie mówisz?

– Czasem w nocy, w łóżku. Jak nikt nie słyszy.

– A jak się nazywasz?

– Aldu.

– Daj mi rękę, Aldu. – Jonga złapała dłoń chłopca i dopiero po chwili zorientowała się, że upaprała ją krwią. Chyba baby.

– Tatuś… Pan generał jest tutaj – pokazał Aldu. – Pójdziesz tym korytarzem, a potem w lewo. Ale nie w prawo, bo tam są lokaje, oni nawet mnie nie wpuszczają do pana generała. Wejdziesz do pokoju, gdzie są damy mojej mamy, potem do pokoju mamy, potem do alkierza, a potem są małe drzwiczki do pokoju pana generała.

– Teraz tam nikogo nie ma?

– No nie, ale ty głupia jesteś. Przecież ci mówiłem, że tam są damy. I mama.

– Aha. To lepiej spróbuję pogadać z lokajami.

Generał Tundu Embroja spał. Od piętnastu lat jego życie na tym polegało. W jednej połowie wypełnione było snem, w drugiej połowie drzemką. A w całości koszmarami. Z krótkimi przerwami na tłuste i obfite jedzenie, które jeszcze bardziej potęgowało koszmary.

Dlatego generał nie za bardzo się zdziwił, kiedy nad jego łóżkiem pochyliło się umazane krwią widmo.

– Bądź cicho, to przeżyjesz – powiedziało widmo.

Generał spróbował przykryć sobie głowę kołdrą, ale widmo było nieubłagane. Ściągnęło kołdrę.

– Musisz powiedzieć mi jedną rzecz, to sobie pójdę.

– Przychodzisz z Turri Blanga?! – zajęczał generał.

Pewno jakiś szyfr wojskowy. Hasło wysłannika, pomyślała Jonga.

– Tak, przychodzę z Turri Blanga.

– Wiedziałem! – jęknął generał. – To nie była moja wina… To kwatermistrz… Kwatermistrz Hanaka… Powiedz, że to nie moja wina… – Generał zaczął wydawać takie dźwięki, jakby się dławił.

– Nie twoja – powiedziało widmo obojętnie i było to chyba jeszcze straszniejsze, niż kiedy groziło. – To nie twoja wina.

– Ja wypełniałem rozkazy!

– Pewnie. Wina tego, kto daje rozkazy. Jak mi powiesz, gdzie on jest, zostawię cię w spokoju.

– Kto? – wybełkotał generał.

– Cesarz.

Zapadła cisza. Zapadła i trwała, trochę za długo.

– No! Gdzie jest Cesarz!

– Aaaa… – zachrypiał generał. – Nie wiem! Nikt nie wie! Nikt nie może wiedzieć! Majestat Cesarza jest niedosiężny…

– Umrzesz.

– Nie wiem! Wiem tylko, że wielki ładunek solonych śledzi wyjechał z Murriny do Farsitan!

– Nie żartuje się z kogoś, kto przyszedł cię zabić – stwierdziła Jonga cicho i spokojnie.

– Nie żartuję! Cesarz podróżuje… Jako…

– Cesarz podróżuje jako solone śledzie?

– Tak! Dla niepoznaki! – jęknął generał i nagle zdał sobie sprawę z tego, że właśnie popełnił przestępstwo, za które niechybnie spotka go Romb.

Gdzieś daleko, za drzwiami, za długimi korytarzami, zaczęły się krzyki, na razie jeszcze odległe. Znaleźli szafarza albo jego żonę.

– Słuchaj, gnoju – przemówiło widmo. – Chciało mi się ciebie zabić. Ale jeśli mi powiesz, gdzie tu jest sekretne wyjście z pałacu… Na pewno takie masz… To może cię jednak nie zaszlachtuję.

– Pewnie! Pokażę ci! Idę z tobą!

– Co?!!!

– Po tym, co ci powiedziałem, ja też muszę uciekać.

– Z polecenia pułkownika Scarpii – mruczał Nihoniec siedzący na wygodnym fotelu. Znajdowali się w piwnicy zameczku. Piwnica była obszerna i dość jasna dzięki dwóm oknom pod sklepieniem. Na ścianach widniały hasła w rodzaju „Niech rzyje Cesaż”, wszystkie z okropnymi błędami ortograficznymi i wszystkie napisane krwią.

Hengist siedział przed Nihongiem, na o wiele bardziej niewygodnym stołku. Musiał się powstrzymywać, żeby nie masować sobie obolałych ramion. Upadł wcześniej na ręce, ale niedokładnie tak jak chciał.

Za stołkiem stało dwóch nihońskich szermierzy. Jeden z nich miał uniesioną do góry szablę w pozycji zwanej „ścięcie głowy”. Pierwsza śmiertelnie niebezpieczna przygoda majora Hengista spotkała go siedem mil za miastem.

– Major wywiadu… No niby jesteście wywiadowcą… Nawet glejt jakiś macie… Ale dlaczego bez munduru… – mruczał dalej Nihoniec, niby do siebie.

– Panie kapitanie, jadę w tajnej misji. To, że toleruję pańskie zachowanie, to tylko moja dobra wola – spróbował znowu Hengist.

– Niby jest tym majorem… – mruczał cały czas Nihong. – Ale ja tu mam rozkaz zatrzymywać wszystkich podejrzanych. Puszczę, będzie źle, bo puściłem podejrzanego. Nie puszczę, będzie źle, bo zatrzymałem starszego stopniem…

– To absurdalne, dlaczego uważacie, że jestem podejrzany?

– Podejrzany jest każdy – powiedział Nihong, po raz pierwszy patrząc Hengistowi w oczy.

– I każdego zatrzymujecie?

– Każdego. A co?

– Słuchajcie. Wszyscy chcemy uniknąć kłopotów…

– Hyyyy!!!! – zawył Nihong i wstał z fotela. – Tak mówi zdrajca. W służbie Cesarza nie unikamy kłopotów! Chcemy ich! Chcemy narazić się na wszystko! Twoje słowa to jawny dowód twojej zdrady!!!

Nihoniec zastygł i zamilkł, patrząc na przesłuchiwanego z teatralnym oburzeniem. Szermierze w swoich pozach także trwali niewzruszenie. Wreszcie skośnooki kapitan pochylił się nad Hengistem.

– A tak, mówiąc między nami – szepnął – jest major, jest kłopot. Nie ma majora, nie ma kłopotu.

W tym momencie do piwnicy wpadł kolejny żółty żołnierz. Ukłonił się nisko i ciężko dysząc, wyrzucił z siebie:

– Panie… Ten drugi… Ten gówniarz… To przebrana kobieta.

Przebrana kobieta. Podejrzana sprawa. Brak nihońskich burdeli w najbliższej okolicy. Triumfalny uśmiech Nihonga, który zbliżył swoją twarz do twarzy Hengista.

Hengist w jednej chwili stracił wszelką nadzieję na załatwienie sprawy za pomocą łapówki. Zobaczył nagle, jak kilku nihońskich żołnierzy zakopuje nagie ciało do jamy w ziemi w górskim wąwozie. Jego ciało, Hengista. Obok leżała naga Virma, z kałużą krwi między nogami.

Namacał językiem maleńki, podłużny kształt przylepiony do podniebienia. Oderwał go czubkiem języka, ścisnął w zębach i dmuchnął.

Skośnooki kapitan zachłysnął się powietrzem. Na jego gardle pojawiła się maleńka kropelka krwi. Potem przewrócił się na ziemię i uleciał do Krainy Powtórnego Dzieciństwa. Trucizna, którą wypełniona była strzałka dmuchawki, stawała się zabójcza w zetknięciu z krwią, ale nie ze śliną.

Przez straszliwie długą krótką chwilę Hengist czekał na śmierć. Szermierz jednak nie poruszył się. Błogosławieni Ukryci, pomyślał major.

– Baczność! – krzyknął.

Nihońcy pokornie schylili głowy. Najwyraźniej pomyliły im się komendy. Major pochylił się nad trupem i wyjął mu z ręki swoją odznakę. Odwrócił się i pokazał ją szermierzom.

– Jestem tu najstarszy stopniem – powiedział. – Przejmuję dowodzenie. Wasz niegodny kapitan został ukarany. Macie oddać broń.

Szermierze popatrzyli na siebie niepewnie. Wyglądali teraz jak skarcone dzieci. Trzeci Nihong przy drzwiach klęczał i bił pokłony czołem o podłogę.

– Szybciej – dodał Hengist, odzyskując w całej pełni swój metaliczny głos. – Karą za nieposłuszeństwo jest śmierć. Taka sama śmierć jak ta, która spotkała waszego kapitana.

Szermierze najpierw rzucili broń, a potem sami padli na kolana. Stukot i brzęk na chwilę wypełniły piwnicę. Echo. Przez sekundę Hengist wyobraził sobie, jak brzmiałyby tutaj wrzaski torturowanego. Jego własne wrzaski.

Błogosławieni Ukryci, pomyślał znowu major. Stworzyli tak Nihońców, że ci nie mogą żyć bez przełożonego.

– Nie masz broni? Prowadź do kobiety – powiedział do płaczącego Nihonga przy drzwiach, zabierając szable z podłogi i odpinając klucz od paska trupa. – Wy zostajecie tutaj! – dodał, widząc, że szermierze próbują podnieść się z klęczek.

Jeden z nich próbował coś powiedzieć, ale drugi powstrzymał go jednym słowem, czymś, co brzmiało jak „kami”. Hengist nie znał tego słowa.

Zamknął drzwi od piwnicy na potężny zamek i przypasał obie szable do troków.

– Są tu jeszcze jacyś żołnierze?

– Nie, panie. – Nihong kłaniał się szybko i bez przerwy.

– Gdzie ta kobieta?

– W celi obok… tu już zaraz… już chwileczkę… już tu… – nie przestając mówić, żołnierz prowadził go do wielkich żelaznych drzwi, które z mozołem odryglował.

W środku siedziała Virma. Siedziała bokiem, skulona, z głową w kolanach, i płakała cicho. Ręce miała związane z tyłu sznurem, a usta zakneblowane płóciennym bandażem. Poza tym, nic na sobie nie miała. Spod ud wyciekało jej coś czerwonego.

Hengist pochylił się nad nią i podniósł. Delikatnie, czubkiem szabli przeciął bandaże knebla i sznur na rękach. Zdjął kurtkę i zarzucił na jej nagie ramiona. Dopiero potem odwrócił się do Nihońca.

– Gdzie reszta żołnierzy? – zapytał.

– Nie ma.

– Co to znaczy nie ma?

– Nie ma. Tylko ja tu byłem. – Nihongowi chyba drżały wargi, lecz nie dało się tego zobaczyć, bo pochylił głowę. Wiedział, co go czeka.

Hengist sięgnął po szablę, którą miał u prawego boku. Ale jej nie znalazł.

Coś błysnęło, coś obok przeleciało i upadło przy ścianie. Kawał mięsa z twarzą. Głowa. Głowa Nihonga. Virma kopnęła ją w stronę miejsca, gdzie przedtem sama siedziała. A potem oddała Hengistowi szablę.

– Twoja krew – odezwała się, ale nie był to ludzki głos. Mówiła do trupa. – Twoja krew zmyje moją.

Dopiero potem popatrzyła na Hengista.

– To jest porządek – powiedziała. – Tak wygląda porządek twojego Cesarstwa.

Porządek jednak był. Po raporcie, który Hengist zawiózł do oddalonej o półtorej mili komendantury żandarmerii w Killach, do zameczku przyjechał oddział wąsaczy z klatkowozem. Dwaj nihońscy szermierze zostali zapakowani do klatki.

Killach było małym miasteczkiem, gdzie publiczne egzekucje odbywały się nie częściej niż raz na miesiąc. Dlatego zapanowało ożywienie, gdy następnego dnia trybunał wojskowy ogłosił wyrok. Sędzia miał do wyboru dwie przewidziane przez kodeks kary: „śmiertelne piekło” albo Romb. Ze względu na obecność Hengista i Virmy w miasteczku wybrał łagodniejszą karę. „Śmiertelne piekło” trwa tylko jeden dzień, ale za to może odbyć się na miejscu, a sędzia chciał, żeby major i kapłanka mogli widzieć, co spotyka tych, którzy ich obrazili.

Nawet Virma zrozumiała, że musi iść na egzekucję. Była gościem honorowym, jej nieobecność wydałaby się czymś bardzo podejrzanym. Nie mogła też wykpić się koniecznością rytualnego oczyszczenia, bo Hengist, sam nie wiedząc dlaczego, nie wspomniał w raporcie o najgorszym, co ją spotkało.

Siedziała teraz na wyściełanej ławie z oparciem, obok sędziego, starosty i pułkownika Lechentena, szefa miejscowej komendantury. Jej oczy, wcześniej fiołkowoniebieskie, teraz wydawały się szare.

– Najpierw kapłani – powiedział komendant Lechenten, rumiany grubasek. – Jak to mawia lud: stypa, sąd czy zaręczyny, klecha zawsze nos swój wtryni. Za przeproszeniem pani haruspik.

Kapłani zaczęli obchodzić rusztowanie ze Świętym Obrazem, wyniesionym na tę okazję z miejscowej świątyni. Mierzył dziesięć łokci na dziesięć i był starannie przykryty. Od czasu do czasu najstarszy z kapłanów za pomocą pozłacanego rzeźbionego drąga odsłaniał jeden fragment, ukazując jedną z wymalowanych na płótnie twarzy i rąk, jedno z serc lub jelit. Lud wrzeszczał wtedy i podskakiwał, a smród, jaki podnosił się z trzepoczących kapot, docierał nawet do wyściełanej ławy, gdzie siedzieli Hengist i Virma.

– Oj, nie myje się nasz ludek – gaworzył dalej Lechenten. – Przypomniało mi się takie przysłowie o chamach… To znaczy, przypomniało, ale zaraz umknęło… Jak to było?…

Dwóch szermierzy, którzy jako jedyni pozostali z załogi zameczku, rozebrano do naga i powieszono za nogi na specjalnej szubienicy. Zwisające w dół ręce związano i przymocowano do podłogi szafotu. Pomocnicy katowscy, którzy ich podwieszali, zeszli z rusztowania. Zastąpili ich Mistrzowie.

Zgodnie ze Srebrnym Edyktem o Śmiechu Zwycięzcy, były to dwie pękate figury we włochatych skórach niedźwiedzich. Na twarzach mieli pocieszne maski, bardziej przypominające prosiaczki niż misie, ale ludowi to nie przeszkadzało. Jedyną częścią ich ciała wolną od przebrania były różowe dłonie, małe i ruchliwe.

Mistrzowie zaczęli swój komiczny, niezgrabny taniec, podśpiewując przy tym, jak tylko pozwalały im maski. Ich ręce jednak nie były niezgrabne. Nagle podczas tańca jeden z nich wbił mały, ostro zakończony lejek w pierś nagiego skazańca.

Ryk. Ryk, który powtórzył się jeszcze kilkadziesiąt razy. Mistrzowie wbijali lejki przez blisko godzinę. Co prawda, podskakiwali coraz wolniej, bo się męczyli. Byli jednak wciąż na tyle zręczni, że z lejków popłynęło zaledwie kilka kropel krwi. Z wyściełanej ławy wszystko było widać bardzo dokładnie.

Skazańcy już nie krzyczeli. Ich żółtawe ciała drżały jak oskubany kurczak na wietrze. Z sinych ust płynęło strużkami coś brązowoczerwonego, ściekało im na nos i oczy. Musieli sobie poprzegryzać języki z bólu. Wszystkie lejki były wbite pod ostrym kątem, z otworem skierowanym w górę. Ułatwiło to następny etap operacji. Do lejków wlano żywicę jadodrzewu.

Nihońcy ożywili się nagle i zaczęli wić, chociaż nie krzyknęli. Żywica była rzadka, prawie płynna i miała silne właściwości żrące.

– Powieszenie za nogi ma tę zaletę, że utrzymuje napływ krwi do mózgu – powiedział medyk wojskowy, siedzący na ławie obok komendanta. – Skazany praktycznie nie ma żadnych szans, żeby stracić przytomność.

– Chi, chi, chi, chi!!! – zachichotał cieniutkim głosem starosta. Miał prawie osiemdziesiąt lat.

Komendant nic nie powiedział. Wyglądał tak, jakby przez cały czas usiłował sobie przypomnieć przysłowie o chamach.

Po dłuższej przerwie Mistrzowie przystąpili do ostatniego aktu spektaklu. Żywica jadodrzewu była także łatwopalna, ale mogła palić się bardzo długo. Misiowaci oprawcy podpalili wyloty wszystkich lejków. Teraz płyn, który drążył sobie powoli drogę w głąb ciała, był nie tylko żrący, ale także coraz cieplejszy.

Skazańcy ryknęli. Z rusztowania dobiegł zapach jak z patelni.

– Mam! – krzyknął komendant Lechenten. – Przypomniałem sobie! Jaka jest różnica między chamem a świnią? Świnia czasem wjedzie na pańskie pokoje, a cham nigdy, nawet upieczony!

Płomienie lizały żółtawą skórę. Zapach spalonych włosów, jak gdyby ktoś opalił sobie brwi nad ogniem, zaczął powoli dokuczać widzom. Rozkaszlał się tłum i sędziwy starosta. Ten jednak, nawet kaszląc, nie przestał chichotać. Hengist spojrzał na Virmę, ale ta ani nie drgnęła.

Mściwa, pomyślał. Ma prawo.

W tym momencie usłyszał to. Usłyszał, co ryczy zmasakrowana tusza ludzka, wisząca na rusztowaniu. Coś, co jeszcze niedawno klęczało przed nim, powierzając mu swój los.

– Ka… mi!!! – wył skazaniec. – Kami!!!…

Wieczorem, w karczmie, siedział w półmroku, obserwując, jak gospodyni lepi ciasto ze zmielonej gotowanej fasoli i suchej żytniej mąki. Z ciasta powstawały pierogi, gospodyni nadziewała je ostrymi, świeżymi porami i tłuczonymi smażonymi orzechami. Major dawno nie widział takiego dobrobytu. Najwyraźniej była jakaś prawda w tym, że im dalej od stolicy, tym więcej jedzenia. Górale chomikowali przysmaki dla siebie, podczas gdy w Murrinie ludzie żywili się kiszonymi wodorostami z bagien.

Było też mięso, pieczone kurczaki, ale kiedy Hengist zobaczył, jak kobieta je przygotowuje, poprosił o danie jarskie. Kurczaki wisiały na hakach, a potężna, kanciasta gospodyni wlewała im oliwę bezpośrednio w mięso za pomocą małych lejków wbijanych w ciało.

Na Virmie to wszystko nie zrobiło żadnego wrażenia. Poprosiła o kurczaka i wino gruszkowe, podczas gdy Hengist usiłował nie myśleć o tym, kto kogo zainspirował: kucharze katów czy odwrotnie.

– Twarda jesteś – powiedział, gdy wrócili z kuchni do sali jadalnej.

Sala była całkowicie pusta, jeśli nie liczyć drewnianego, gładkiego, lakierowanego posągu naturalnej wielkości, który stał w kącie i najwyraźniej przedstawiał Cesarza, bo zamiast twarzy miał jednolitą płaszczyznę, też drewnianą, gładką i lakierowaną.

Byli tu jedynymi gośćmi i nikt nie mógł ich słyszeć.

– Jestem.

– Nie brzydzisz się?

– Czego? Wina?

– Nie, kurczaka po tej egzekucji – powiedział, a dopiero potem pomyślał, że lepiej jej o tym wszystkim nie przypominać.

– Po egzekucji… – zamyśliła się Virma. – Ja jej nie widziałam. Ja tam spałam. Specjalnie to przespałam.

– Przecież miałaś otwarte oczy.

– No i co z tego? Umiem spać z otwartymi oczami. Ty przecież też.

Hengist zamarł na sekundę. A po sekundzie miał już pewność, że pani haruspik jest agentką. Agentką Scarpii albo funkcjonariuszką jakiejś wewnętrznej kapłańskiej służby. Tylko ktoś taki mógł mieć tak szczegółowe dossier na jego temat.

Dawniej, w koszarach, jako kadet miewał kłopoty, bo często, śpiąc głębokim snem, miał otwarte oczy podczas nocnego obchodu, a jak wiadomo, na rozkaz „spać!” żołnierz natychmiast zamyka oczy i nie otwiera ich aż do pobudki. Na szczęście nocny kapral nie chciał łamać palców dobrze zapowiadającemu się żołnierzowi. Gdy zastosował już wszystkie lżejsze kary, uznał, że trzeba przyzwyczaić się do otwartych oczu młodego Hengista.

Major Hengist natomiast nie mógł przyzwyczaić się do tego, że starszy haruspik Virma tyle wie.

– Skąd to wiesz? – spytał otwarcie.

– Widziałam wczoraj, jak przysnąłeś, czekając na spotkanie z naszym komendantem. Widziałam, że śpisz, choć oczy miałeś otwarte. Byłeś bardzo zmęczony – dodała łagodnie Virma.

– Wiesz, Virma, jeśli ktoś jest tak… nie powiem wszechwiedzący, ale spostrzegawczy, nie powinien się aż tak obnosić ze swoją wszechwiedzą. A skoro tyle wiesz, to może wiesz, co znaczy po nihońsku „kami”?

– Nie będę się obnosić ze swoją wszechwiedzą – odparowała Virma.

– Wybacz. Powiedziałem to ze względu na ostrożność. Przecież wiesz, że możesz mi zaufać.

– Nie wiem. Obroniłeś mnie? To twój obowiązek. Doniesiesz na mnie? To też twój obowiązek.

– Wcześniej się mnie nie bałaś.

– Nie boję się. Mam Topazowy Glejt.

– Nadal wierzysz w glejty? – powiedział Hengist i natychmiast ugryzł się w język. Jak to możliwe, że to powiedziałem?! – pomyślał. Zaczynam jej ufać.

– Widzę, że ty też się nie za bardzo boisz. Robisz się nieostrożny?

– Oczywiście, wierzę w glejty – poprawił się Hengist powoli. – Wierzę. Tylko są źli ludzie, zdrajcy, którzy ich nie honorują.

– Robisz się nieostrożny… – ciągnęła Virma, jak gdyby nie słysząc, co mówi. – Skoro tak, to ja też będę nieostrożna. Powiem ci, czym jest „kami”. Czy wiesz, skąd pochodzą Nihońcy?

Łukowate mostki z drewna, nabijane wielkimi miedzianymi ćwiekami. Kanały, wijące się i rozgałęziające w setki wąziutkich kanalików, niekiedy nie szerszych niż łokieć. Nadbrzeża z kamiennymi murkami, dachowanymi zieloną glazurą. Pałacyki o spiczastych dachach i szerokich okapach, niemal zakrywających całe podwórce. Niskie pawilony o zwiewnych płóciennych ścianach i zaskakująco masywnych oknach zdobionych metalową kratą kutą w kwiaty i liście. Pływające ogrody na wielkich płaskich tratwach. Całe zatoki, całe akweny, gdzie specjalnie dla ozdoby miasta hodowane są ogromne lilie morskie.

Właśnie między takimi ogromnymi, białymi i fioletowymi liliami utknęła mała łódka, zmierzająca ku nadbrzeżu. Siedziało w niej dwóch mężczyzn. Jeden z nich był młody, ale już tłusty, brodaty, o dziwnie opalonej, beżowej skórze. Dla każdego ze strażników nadbrzeża, który zainteresowałby się łódką, byłoby jasne, że beżowy bardzo się boi.

Beżowy nie bał się jednak strażników nadbrzeża, a jeśli nawet, to nie ich bał się najbardziej. Bał się swojego towarzysza, drugiego pasażera łódki.

Ten siedział bez ruchu, opierając się plecami o wysoką, rzeźbioną w smoki rufę. Całe jego ciało spowijał czarny płaszcz. Na twarzy, zgodnie z kwietniowym obyczajem, miał maskę. Maska przedstawiała demona, któremu z czoła zamiast rogów wyrastały małe rączki. Nihońcy takiego diabła nazywali Sarutahiko.

Naokoło łodzi rozciągał się nieruchomy dywan lilii morskich. Wyglądał tak, jakby można było po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował i chlupotał.

– Zaraz ruszę, panie – szepnął beżowy, ściskając w dłoni drążek wiosła. – Zaraz podpłyniemy, patrzę tylko, czy chodzi jaki strażnik po nadbrzeżu…

– Płyniemy do brzegu – powiedziała słodkim, miękkim głosem wyszczerzona maska.

Beżowy skulił się. Wiedział, że to rozkaz.

– Płyniemy do brzegu – ciągnął słodkousty przybysz. – Płyniemy, płyniemy. Strażnicy nie zwracają uwagi na łódki, łódek przypływają tu setki. Ale na pewno zwrócą uwagę na łódkę, która stoi bez sensu na środku akwenu przez ćwierć godziny.

Był świt. Naokoło nie było żadnej innej łódki.

– Tak jest, panie – po dłuższej chwili odpowiedział beżowy. – Tak jest, panie mój.

Wiosła plusnęły, z szelestem i chlupotem rozgarniając wielkie i lekkie lilie. Nadbrzeże zaczęło się przybliżać.

Nagle między kwiatami, tuż koło łódki, coś błysnęło, parsknęło i na chwilę pokazało się nad wodą. Tylko na chwilę, ale to wystarczyło, żeby beżowy przestał wiosłować.

– Płyniemy, płyniemy, płyniemy – kontynuował cicho demon. – Nie ma co się bać. Płaska, zielonkawa głowa, żabie oczy, dwa rzędy zębów wyglądających jak kołki… Mały okaz, nawet nie spróbował złapać za wiosło. To tylko duże rybożerne zwierzę. Głównie rybożerne, tak jak mieszkańcy tego uroczego miasta, nasi przyjaciele Nihońcy. Szkoda, że nie są tylko rybożerni. Szkoda, że nie żyją w morzu. Żyją na ziemi. Na naszej ziemi… Bo to jest nasza ziemia. Taglianta płynie przez nasze ziemie. Te wyspy powstały z naszej ziemi, którą Taglianta wypłukała i zaniosła do ujścia. I tu, na tych okruchach naszej ziemi, zalęgło się robactwo. Zalęgli się Nihongowie. Piraci, którzy pożerają nie tylko ryby, także złoto i srebro. Między innymi, nasze złoto i srebro.

Beżowy chybotliwie stanął w łódce, złapał się oburącz słupa, który sterczał z wody przy nadbrzeżu. Bał się wpaść do wody. Bał się wpaść w ręce strażników. Bał się wpaść w ręce człowieka w płaszczu i masce.

Człowiek w płaszczu i masce wyskoczył lekko na pierwszy stopień schodów. Nie poślizgnął się, choć były mokre i pokryte glonami.

– Nie bój się – powiedział do beżowego. – Wracaj do Plangi, do Kalonyma. Powiedz mu, żeby otworzył bramy srebrzystej drogi. Zapamiętasz?

– Ma otworzyć bramy srebrzystej drogi? To wszystko?

– Tak. Sprawiłeś się dobrze, chociaż wszyscy uważali cię za najgorszego oficera, jakiego tylko najęła Planga. Kiedyś zostaniesz generałem, Tundu Embroja.

– Dziękuję, mój panie… Czy może mój królu? – Lizusostwo było tym polem, na którym Tundu mógł zdobyć się na pewną odwagę.

Demon nie zezłościł się.

– Możesz powiedzieć „mój ojcze” – powiedział.

Tundu z ulgą powrócił do łodzi i zaczął wiosłować co sił w stronę laguny. Wiedział, że takie długie przebywanie przy nadbrzeżu było wielkim ryzykiem. Ale jeszcze większym ryzykiem byłoby okazanie zniecierpliwienia. I to podczas tak ważnej rozmowy.

Podczas kiedy radość ze spodziewanych awansów i strach przed strażnikami wód miasta równocześnie szarpały oficerem w łódce, na nadbrzeżu postać w masce i płaszczu czuła tylko radość. Cichą i narastającą.

Nie wszystkie zatopione w porannej, różowej mgiełce pawilony spały. Nie spały też wszystkie domy. W niektórych, wyglądających jak pokryte złotem pagody, migotały światełka. Rozlegały się kobiece śmiechy, śpiew i muzyka jękliwych miedzianych instrumentów.

Tak, miasto Shiwakyo było piękne. Należało to wykorzystać, póki można.

Postać w płaszczu zniknęła we mgle wypełniającej zaułki i kanały. Widać ją było od czasu do czasu, jak przemykała przed oświetlonymi oknami oberży, które zarazem, jak to u Nihongów, służyły za zamtuzy.

Przybysz nie wszedł jednak do żadnego z nich. Zatrzymał się dopiero przy Shinkan, centralnym placu miasta. Centralnym, ogromnym i jedynym. Plac Shinkan na wyspie Shinkan był jedynym placem, bo inne wyspy i wysepki Shiwakyo były zbyt małe albo zbyt zabudowane, aby wygospodarować na nich dosyć miejsca na plac.

Było to też jedyne miejsce, w którym Nihońcy mogli wznosić wielkie, wysokie i ciężkie gmachy. Wyspa Shinkan, jako jedyna w całym Archipelagu, miała skalne podłoże. Dlatego uważano ją za miejsce święte.

Na środku placu stała gigantyczna kamienna świątynia poświęcona Amenouzume. Nihongowie nie czcili Ukrytych, nie znali też – co logiczne – Świętego Obrazu. Natomiast oddawali cześć innym, mało wzniosłym istotom, które nazywali Głowami. Według ich mitologii, miało ich być osiem milionów. Amenouzume była jedną z Głów.

Żeby wejść do środka, trzeba było podać hasło, znane tylko nielicznym, najbardziej szanowanym członkom nihońskiej arystokracji. Oraz paru szpiegom.

Przybysz znał hasło. Wszedł do przedsionka świątyni. Zdjął buty i usiadł na macie. Dwaj łysi kapłani, uszminkowani niczym najobrzydliwsze stare kurwy, wśród starannie wystudiowanych chichotów przynieśli mu ziołowy napitek, wódkę ryżową i poczęstunek, polegający na mikroskopijnym kawałku suszonej ryby. Przybysz siedział przez cały czas bez ruchu, nie dotykając jedzenia ani picia.

Po chwili wyszedł do niego starszy kapłan o niezwykle dostojnym głosie i jeszcze bardziej krzykliwym makijażu.

– Jeśli nie chcesz jedzenia ani picia, to cóż pragniesz otrzymać?

– Przybyłem tu, aby więcej dawać niż brać.

– Zaiste, wiele musisz mieć do dania, albowiem my damy ci dużo.

– Oto, co mam do dania – powiedział przybysz w masce i położył przed sobą sporej wielkości diament.

– Powiedz, kim jesteś?

– Pielgrzymem, który niesie ze sobą dary pokoju.

W rozmowie, którą toczyli, znalazły się wszystkie elementy hasła. Kapłan wstał i już po chwili obaj wspinali się po stromych schodach spiralnego korytarza na wysoką, dwudziestosążniową wieżę świątyni Amenouzume. Była to najwyższa budowla w Shiwakyo.

Na górze przybysz został zaprowadzony do małej salki o papierowych ścianach, gdzie przeproszono go na chwilę. Kiedy został sam, zaczął przyglądać się rzeźbionemu słupowi na środku sali. Według legendy był to słup, naokoło którego tańczyła Amenouzume, co wyobrażały oplatające go rzeźby. „Głowa” tańczyła, śmiejąc się.

Po chwili przybysz nie tylko mógł patrzeć na śmiech, ale także go usłyszeć. Razem z cichym tupotem drobnych stóp.

Do salki wbiegły cztery kapłanki. Wszystkie były Nihonkami i wszystkie były identyczne. Miały długie, ciemne włosy upięte w fantazyjne koki i długie szaty. Dwie z nich trzymały w ręku instrumenty.

– Jestem Mistrzynią Fletu – przedstawiła się pierwsza. Rzeczywiście w dłoniach trzymała flet, ale inne dziewczyny roześmiały się.

– Jestem Mistrzynią Strun, o delikatnych palcach – przedstawiła się druga.

– Jestem Mistrzynią Śpiewu, wydobądź ze mnie najdoskonalsze tony – powiedziała trzecia.

– Jestem Mistrzynią Tańca, mój ulubiony taniec to Taniec Konia – powiedziała czwarta.

Za nimi weszła służebnica, niosąc wino śliwkowe i ryżowe, kraby zapiekane w cieście sezamowym zawinięte w ryż i wodorosty, maleńkie małże atta, ogromne małże królewskie, ikrę miecznika, suszone mięso wieloryba, zielony chrzan, siekany imbir i surowe jaja.

Przybysz patrzył łapczywie, ale nie na małże i kraby.

– Może zabawimy się ze służebnicą? – zaproponował. – Zwiążmy ją.

Amenouzume była patronką aktorek, tancerek i dziwek. Na szczycie wieży świątynnej mieścił się najlepszy zamtuz w Shiwakyo, a co za tym idzie, na świecie. Była to zarazem najlepsza restauracja.

Przybysz spędził na wieży dwa dni. Nikt tak długo nie przebywał w tym przybytku i kapłan liczył na wyjątkowo wysoki rachunek. Przez cały czas gość nie zdjął maski.

Pierwszy wieczór demon spędził przy związanej służebnicy. Razem z czterema kapłankami poddawał ją różnym drobnym torturom. Włożył jej trochę zielonego chrzanu do odbytu, ale zaraz wlał tam surowe jajko, żeby złagodzić bóle. Wielokrotnie też zgwałcił ją, a nad ranem zasnął. Obudził się koło południa, zjadł zupę z gryczanym makaronem, siekany omlet z ośmiornicą i marchwią oraz marynowane młode kalmary. Do wieczora gawędził z kapłankami, aż wreszcie zaczął je wypytywać o to, co czuły, dręcząc służebnicę. Kapłanki chichotały i oczywiście udzielały mu profesjonalnych odpowiedzi, takich, które miały go podniecić. Wyczuł jednak szybko, że Mistrzyni Fletu dałaby się związać.

Zaproponował jej to. Po kilku zażenowanych śmieszkach, Mistrzyni Fletu zarumieniła się i skinęła głową, a trzy pozostałe kapłanki rzuciły się na nią i zaczęły zdzierać z niej odzienie. Już po chwili klęczała przed nim naga, a on przywiązywał jej ręce do słupa na środku sali.

Przybysz używał tylko pałeczek, tych, którymi zwykle jedzą Nihongowie. Ściskał nimi sutki, drażnił najdelikatniejsze miejsca między udami, ujmował grzebyk łechtaczki, uderzał piersi. A od czasu do czasu rozkładał uda swej ofiary i wchodził w Mistrzynię Fletu.

To wystarczyło. Po dwóch godzinach takich tortur i takiej rozkoszy Mistrzyni Fletu omdlała, a Mistrzyni Śpiewu była na tyle podniecona, aby też dać się przywiązać do słupa. Po następnych dwóch godzinach do słupa były przywiązane już wszystkie kapłanki. Wszystkie zostały tak samo potraktowane. Przybysz miał niespożyte siły. Jak gdyby zmęczenie, zniechęcenie i inne ludzkie słabości były mu zupełnie obce. Jak gdyby nie był człowiekiem.

Miał też piękne, szczupłe ciało o złotawej skórze.

Kiedy z daleka dobiegły pierwsze krzyki strachu i rozpaczy, Nihonki musiały poczuć, że dzieje się coś złego. Nie były już kapłankami, były dziwkami. Ich twarze wykrzywiał strach, a topniejący od potu makijaż czynił je jeszcze okropniejszymi. Zaczęły błagać demona, aby je odwiązał. Przybysz wyszedł na taras, aby popatrzeć na coś piękniejszego. Na piękne Shiwakyo.

Lilie w kanałach szarpnęły się, a potem zaczęły płynąć. Woda zakryła powierzchnię placu, przykryła bruk uliczek. Potem krzyki rozległy się wszędzie, krzyczało całe nagle obudzone miasto. To woda zaczęła wpływać do domów, przeciskając się pod drzwiami. Nie było już placu, było tylko jezioro, którego powierzchnia coraz szybciej zbliżała się do szczytu wieży. Wielka fala mętnej, rzecznej wody płynęła środkiem placu, niosąc żałosne, szare od wody resztki płóciennych pawilonów. Wśród śmieci i lilii szamotały się łódki, na których próbowali się ratować pojedynczy ludzie.

Woda pochłonęła miasto w ciągu kilku chwil, przykryła domy i pawilony, świątynie i mostki. Gdzieniegdzie widać jeszcze było jakiś ogród na tratwie, teraz pełen rozbitków i odpływający w dal. Ale poza tym wszędzie naokoło wieży rozciągała się wielka tafla wody. Nie było miasta, nie było archipelagu. Był tylko dywan kwiatów i odpadków. Wyglądał tak, jakby dało się po nim chodzić. Tyle że od czasu do czasu falował, chlupotał i wołał o pomoc.

Do pokoju na szczycie wpadł starszy kapłan, ociekając czymś, co jeszcze nie było szlamem, ale na pewno już nie było wodą. Upadł na kolana. Dyszał i kaszlał równocześnie. Dopiero po dłuższej chwili doszedł do siebie na tyle, aby obejrzeć się ze zgrozą za siebie, w głąb spiralnego korytarza ze schodami. Woda jednak nie sięgnęła szczytu wieży, zatrzymała się kilka sążni niżej. Kapłan odetchnął z ulgą i zobaczył związane dziewczyny. I przybysza w masce, który przypatrywał mu się, stojąc bez ruchu.

– Kim jesteś? – wychrypiał kapłan.

– Przybyszem, który niesie dar pokoju – odpowiedział przybysz. – Życiodajny płyn, zwany także wodą. A że wy nie umiecie żyć w pokoju, jest tego daru bardzo, bardzo dużo. Tyle, żeby was zgasić.

Na zewnątrz słychać było krótkie wrzaski, ale woda je tłumiła. Krzyczący zachłystywali się i szli na dno. Wśród kwiatów od czasu do czasu pojawiała się wielka płaska głowa, jakby żabia, i przez chwilę widać było zęby jak kołki. Wtedy wrzask stawał się głośniejszy, dywan wodny barwił się gdzieniegdzie pięknym, czerwonym odcieniem, a żabia głowa okazywała się nie tylko rybożerna.

– Skąd pochodzą Nihońcy? – zapytała Virma.

Było to dziwne pytanie, albowiem, jak świat światem, Nihońcy znikąd nie pochodzili.

– Z koszar – odpowiedział Hengist. – „Nihońcy byli żołnierzami, a ich kobiety dziwkami, nieraz bardzo drogimi. Zawsze tak było”.

– Zawsze tak było? – Virma znowu weszła mu w myśl. – Otóż, panie majorze, Imperium nie było zawsze. A zanim powstało Imperium, Nihońcy mieli swoją ziemię. Żyli na wyspach w ujściu Taglianty.

– W ujściu Taglianty nie ma żadnych wysp. W ogóle nie ma przecież żadnych wysp…

– Cicho. Tam były wyspy. Czterdzieści lat temu, kiedy nasz Cesarz nie był jeszcze cesarzem. – Nawet ona ściszyła głos, mówiąc o tych sprawach.

Nie, pomyślał Hengist. Ci kapłani mają wiedzę, siłą rzeczy musieli przechować jakąś wiedzę o tych dawnych czasach, o których nas nikt nie uczy.

– …Największym wrogiem Plangi – ciągnęła Virma – byli piraci z ujścia Taglianty, Nihońcy właśnie, którzy plądrowali miasta nad rzeką, a potem wymusili haracz na księstwie. W ujściu Taglianty istniał wielki archipelag, Archipelag Trzystu Wysp. Rozciągał się od tego miejsca, gdzie stoi dziś Pomnik-Góra, aż do tego miejsca na wybrzeżu, gdzie jest dzisiaj Cesarski Port. Czterdzieści mil wysp i wysepek. Wszystkie tak blisko siebie, że stworzyły jedno ogromne miasto. Największe miasto świata, które nazywało się Shiwakyo. Największe i najpiękniejsze.

Jego mieszkańcy pobierali haracz z Plangi. Pobierali go przez kilkanaście lat, aż na tron książęcy wstąpił pewien mężczyzna. Nie należał do rodziny książęcej, ale nikt nie ośmielał się nazwać go uzurpatorem. Mężczyzna miał wspaniały pomysł. Równolegle do Taglianty płynęła sobie rzeka Nerbi. Stanowiła linię graniczną między ziemiami Plangi i Murriny. Książę wydał wojnę najmniejszemu pobliskiemu państewku o nazwie Kilmanda. To pierwsze zwycięstwo imperatora nie jest odnotowane w żadnych dzisiejszych kronikach, księgach, podręcznikach historii dla żołnierzy, nigdzie. Po zwycięstwie cała ludność Kilmandy poszła w łańcuchy kopać to, co dzisiaj nazywa się Wielkim Kanałem. Kanał połączył dwie rzeki: Tagliantę i Nerbi. A że Nerbi płynie trochę wyżej niż Taglianta, cała woda z Nerbi wpłynęła do Taglianty, kiedy tylko przebito ostatni wał ziemi. Efekt: ziemie naokoło Murriny przeobraziły się w jałową pustynię, bo wcześniej nawadniała je Nerbi. Ziemie wokół Plangi stały się morowym bagniskiem, bo woda wypełniła to, co kiedyś nazywało się doliną Taglianty, a teraz nazywa się Gnilczyk. Wielka fala wody zmyła Shiwakyo i rozmyła wyspy, na których stało miasto. Teraz są tam mielizny, ale mielizny, chociaż płytko, są pod wodą, a więc nie przeszkadzają Cesarzowi. Nawet pomagają, bo utrudniają wszelką żeglugę. Rezultat jest taki, że naokoło Plangi zostały pustynie i bagniska. To jest to, co dzisiaj nazywa się Środkowymi Prowincjami Cesarstwa. Widzisz, jakie do tej pory są tu trudności z żywnością. Tutaj, w górach, powinno być głodniej, a widzisz, że jest o wiele lepiej. Teoretycznie, handel mógłby temu zaradzić, w końcu Planga ma jeszcze złoto, ale… Sam widzisz, że podróżowanie jest prawie niemożliwe, nawet z glejtem. Nieliczni podróżni, którzy dotrą do gospody, zawsze wpadają w ręce szpiegów. Handel w tych warunkach jest… No, po prostu stał się pojęciem historycznym. Tych paru kupców, których widać w miastach, to nie żadni kupcy, tylko paserzy. Spieniężają to, co zostanie skradzione z transportów wojskowych, bo to jedyne transporty, które przemierzają Cesarstwo.

Tamto zwycięstwo to było największe zwycięstwo Cesarza. Inne przyszły za nim. Nikt prawie nie ośmielał mu się sprzeciwić. Wygłodzonych rolników spod Murriny zaciągnął do swojej armii i po kilku bitwach podbił cały Półwysep Vitellada, dzisiaj nazywany Południowymi Prowincjami. Potem przeprawił się przez te góry, podbił Północ i Vituperę… Cały świat, który znamy.

– Cały świat – poprawił Hengist. – Nie ma innego. Nie ma nic poza Cesarstwem. Uważaj na język. Przedwczoraj za podobne bluźnierstwo o mało nie posłałem do Rombu jednego chłopca.

Powiedział to i się przestraszył. Bo Virma popatrzyła na niego tak, jakby to on ją zgwałcił. Z bólem, ze strachem i… z rozczarowaniem.

– Mam Topazowy Glejt – powiedziała. – Może cię tylko prowokuję.

– A ja, jak należy, reaguję – odpowiedział. I nagle zdał sobie sprawę, że Virmie się udało. Wciągnęła go, i to już dawno, w jakąś grę, w jaką oficer wywiadu nie powinien się wdawać, jeśli nie ma takiego polecenia. Było już za późno. Muszę wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji, pomyślał. Ona mnie otumaniła, jest za ładna. Wykorzystała tę… przygodę, żeby mnie otumanić. Nie. Nie tak. To jakaś organizacja kapłańska wszystko sprowokowała, żeby mnie wciągnąć. Oni też nie chcą odkrycia tego obrazu, to jasne. Jedyny mój ratunek to dowiedzieć się jak najwięcej i jak najszybciej zameldować. Jak najszybciej i jak najwyżej, nie do Scarpii, bo on kręci, tylko wyżej, do Marszałka Vesilainena…

Rozejrzał się ostrożnie, ale zobaczył tylko drewniany posąg Cesarza bez twarzy. Wrócił wzrokiem do stołu i napotkał wzrok Virmy. Ciągle zły.

– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami – zaczął Hengist lekkim tonem, żeby rozładować podejrzenia. Czuł, że ona podejrzewała, że on coś podejrzewa.

Gospodyni wniosła jedzenie. Pierogi pływały w gęstym, złotym, słodko-ostrym sosie brzozowym. Hengist rzucił się na nie. Był tak głodny, że nawet egzekucyjny swąd kurczaka już mu nie przeszkadzał. Przegryzł obły i smakowity kształt, połknął, powtórzył tę operację jeszcze kilkanaście razy, popił słodkim winem gruszkowym, a dopiero potem ponowił pytanie.

– Nie powiedziałaś mi, co z tymi Nihońcami. Co znaczy słowo „kami”?

– Wybacz, ale już pójdę spać – powiedziała Virma.

Wiedział już, jak nazwać to, co usłyszał w jej głosie. To był żal.

W tym momencie posąg Cesarza bez twarzy ruszył przed siebie, stękając głośno.

Ze wszystkich drzwi wyskoczyli żołnierze. Jeden z zielonych uniformów rzucił się na Virmę, zatykając jej usta. Drugi kopnął krzesło Hengista, przewracając je razem z majorem. Zanim Hengist zdążył wstać, dwa inne zielone ciężary zwaliły mu się na plecy. Pierogi zawróciły w stronę gardła.

A posąg przez cały czas szedł do przodu i stękał. Nagle zdarł z siebie jednolitą drewnianą płaszczyznę, która zastępowała mu twarz. Pod spodem ukazało się rumiane oblicze komendanta Lechentena.

– Gęba! Gęba! – krzyknęło coś, a potem wielka, twarda łapa wbiła się w rozdziawione do krzyku usta Hengista. Palce obmacały podniebienie – najwyraźniej szukały dmuchawki – zanim major zdążył je ugryźć.

– Kurwo ty! – krzyknął żołnierski głos i Hengist poczuł ból w potylicy. Zanim w ogóle przestał czuć.

Ciemnowłosy i ciemnooki młodzieniec stał pod ścianą, z rękami uniesionymi do góry. Uniesionymi, bo przykutymi do ściany za pomocą bardzo ciasnych obręczy. Obręcze gniotły, piekły, swędziały i mrowiły, a dłonie całkowicie straciły czucie, jak kawałki drewna.

Jak na kawałki drewna, były bardzo pięknie rzeźbione.

Bo młodzieniec był piękny. Piękny cały. Miał piękne dłonie, piękne nogi, piękne biodra i ramiona. Nos duży, ale regularny, prosty i wąski, znamionujący piękny charakter. Oczy duże, ciemne i wilgotne jak wiśnie, znamionujące piękne wnętrze.

Wnętrze, do którego konfesariusz Ajgaj zaraz miał się dobrać. Dokładnie rzecz biorąc, miał się dobrać do wnętrza w sensie psychicznym poprzez drobne operacje dokonane na wnętrzu w sensie fizycznym.

– Najpierw otworzymy brzuch – powiedział do młodzieńca tonem poufało-profesjonalnym, jak gdyby rozmawiał z asystentem, a nie z ofiarą.

Młodzieniec był bardzo blady. W ogóle był blady z natury, a teraz wręcz świecił. Poza nim, w sali świeciło jeszcze kilka pochodni.

Konfesariusz Ajgaj nie świecił. Był raczej smagły. Smagły, chudy brunet, nawet przystojny, ale jednak nie mógł się równać z nagim, przykutym do ściany chłopakiem.

– Istnieje wiele innych, mniej ryzykownych procedur badawczych – dodał po chwili. – Na przykład przypiekanie. Niemniej jednak widok własnego otwartego brzucha robi na ludziach niezatarte wrażenie. Od razu chcą mówić. Choć nie wszyscy mogą.

Przez chwilę w sali panowało milczenie. Konfesariusz polerował swoje skalpele, nożyce, dłutka, a nawet jedno wiertło.

– Na pewno będziesz mnie błagał, żebym tego nie robił – zaczął, chuchając na coś, co wyglądało jak przyrząd do wykrawania pierogów. – Ale ja to zrobię. Bardzo precyzyjnie, aż zobaczysz własne jelita równie wyraźnie, jak te, które widać na Świętym Obrazie. Na razie ich nie uszkodzę, ale postaram się, żeby szczególnie bolało.

Od strony chłopaka dało się słyszeć coś w rodzaju krótkiego zachłyśnięcia.

– O, co to? – ożywił się konfesariusz. – Pękamy?

– Panie!… – wybełkotał chłopak. – Panie, jestem niewinny…

– Ja też – odpowiedział konfesariusz.

Więzień wpatrzył się zachłannie w oprawcę, jak gdyby szukał jakichś śladów miłosierdzia w tej niezrozumiałej odpowiedzi.

– Ja też – powtórzył Ajgaj i zadarł koszulę.

Na plecach i pod pachą konfesariusza, na jego żółtawej skórze, kwitły wielkie, krwistoczerwone bąble, które pulsowały, jak gdyby samodzielnie oddychały.

– To bardzo boli, szczególnie pod pachą – powiedział konfesariusz. – Takie uczucie, jakby ktoś cię rżnął rozżarzonym ostrzem. Dlatego postanowiłem, że bardzo rozgrzeję narzędzie, którym cię porżnę.

Chłopak szarpnął się. A potem zapłakał.

– Mnie boli. Dlaczego ciebie miałoby nie boleć – dodał Ajgaj i podszedł do pięknego, płaskiego brzucha więźnia.

Świat, który rozciągał się wokół Wielkiego Generała Tundu Embroi, składał się wyłącznie z zimnych, mokrych lub twardych przedmiotów. Nie było tu nic, co mógłby zjeść ani na czym mógłby się położyć.

Siedział, przykucnięty na piętach, na środku wielkiego zaoranego pola. Dobrze wiedział, że nie może tu zostać. Dobrze wiedział, że na świecie nie ma takiego miejsca, w którym mógłby zostać.

– Nie zostawiaj mnie!!! – krzyknął.

Jonga zdążyła już odejść kawałek. Stanęła w miejscu, nie odwracając się.

– Mówiłam ci już – wysyczała. – Mogę cię zabić. Ale nic poza tym.

– Nie zostawiaj mnie!

– Jesteś mi potrzebny jak gówno głodnemu. Oj, chyba cię zabiję, bo jak cię znajdą, to powiesz im, w którą stronę poszłam. – Jonga zawróciła w stronę starca.

– Nie! Nie zabijaj mnie!

– A dlaczego? Dlaczego mam cię nie zabić? Wielu lepszych pomarło, wiesz?

– Nie zabijaj mnie!

– Zrobię ci tylko przysługę. Nie złapią cię.

– Nie zabijaj, nie! Nie! – krzyczał zapłakany generał, gdy Jonga zbliżała się do niego, do jego gardła. – Nie zabijaj mnie! Ja ci pomogę dostać się do Cesarza.

Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, co powiedział. Przestraszył się. Bardziej niż śmierci. Jego duże ciało skuliło się z zimna i ze strachu tak bardzo, że wyglądał prawie jak dziecko. Jak bardzo małe dziecko.

Jonga wyciągnęła w jego stronę rękę. Ale bez noża. Złapała go za brodę i popatrzyła mu w oczy. To wystarczyło, żeby się znowu rozpłakał.

– Pomożesz? Jak? – zapytała.

– Jestem jego dawnym… znajomym.

Jonga była dziwką i złodziejką. A dokładnie złodziejką, której praca dziwki służyła za kamuflaż. Jako taka, nieczęsto zjawiała się w świątyni. Raz do roku jednak musiała. Za nieobecność w Święto Podniesienia Zasłon groził Romb.

Podczas Święta Podniesienia Zasłon nie odsłaniano Świętego Obrazu. Zresztą nigdy nie odsłaniano go w całości przed pospólstwem. Po co mają się ludziska spierać, dlaczego jelito jest na dole, a wyrwana wątroba na górze obrazu, dlaczego są tam węże i kawały drewna. Święty Obraz powinien migać im przed oczyma, pozostawiając jedynie wrażenie chwilowego obcowania z czymś niezwykłym. To tylko na Północy gmin bezczelnie pasie oczy całością przenajświętszego malowidła, ale i z tym Cesarz na pewno kiedyś zrobi porządek.

W Święto Podniesienia Zasłon odsłaniano natomiast Portret Cesarza. Niedosiężny majestat, nieukazywany na tych rzeźbach i malowidłach, które można było oglądać codziennie, raz do roku objawiał poddanym swoją twarz. Piękną twarz. Jonga nawet lubiła na nią patrzeć.

– Nie możesz biec prędzej?! – pytała, gnając przez mokrą, świeżo zaoraną glebę. Za sobą słyszała tylko coraz głośniejsze dyszenie.

– Nigdy nie widziałem… Hy, hyyyy… Nigdy nie widziałem tak miękkiej… ziemi.

– Nigdy pola nie widziałeś?

– No, może… Hyyy… Od dwudziestu lat. Może… Przystaniemy?

– Po co ja ciebie ze sobą ciągnę? – zapytała Jonga.

– Bo ci pomogę znaleźć Cesarza.

– Już to widzę.

– Bo potrzebujesz zakładnika, na wszelki wypadek.

– Oczywiście. Jasne. Na pewno. Szczególnie zakładnik bardzo by mi pomógł, gdyby nas dopadli.

– Bo czujesz… Hyyy… Litość.

– Już bliżej. Tak, to chyba to. Chociaż nie wiem, dlaczego. Zupełnie nie wiem.

– Obojgu nam… – wychrypiał starzec – Romb pisany.

– Ale ty sobie na niego zasłużyłeś.

– Ja? Cesarski Generał pierwszego stopnia?

– Właśnie dlatego.

Jonga poślizgnęła się. Ręce zderzyły się z błotem, kolana też. Zastygła na czworakach, na obrzydliwie zimnej, brudnej ziemi. Z tyłu wciąż słyszała dyszenie. Odwróciła się.

– Może jednak postój? – chrypnął umorusany dziadek i mrugnął. Strzępy płaszcza powiewały, strzępy piżamy przylegały ciasno do przepoconego ciała. W niesamowicie brudnym, lepkim i nieogolonym staruszku nikt nie rozpoznałby niedosiężnego majestatu generała Tundu Embroi. Nikt, nawet jego szafarz.

– Nie. – Jonga dźwignęła się z ziemi. – Zaziębisz się i umrzesz. Musisz być cały czas w ruchu, póki ci nie znajdziemy czegoś cieplejszego do ubrania. I póki czegoś nie zjesz. Musimy dojść do wsi, zaraz za tym laskiem. – Wskazała horyzont, na którym czerniały korony ciemnych drzew, przetykane gdzieniegdzie jaśniejszymi czubkami płowiny.

– Po co tam… – Dyszenie zaczęło się uspokajać, przechodząc w sapanie. – Po co między ludzi?

– Kupimy we wsi coś do zjedzenia.

– A nie mogłaś… Ych… Nie mogłaś tego zrobić w Murrinie? Dałem ci wszystkie pieniądze…

– W Murrinie nie kupisz nic do zjedzenia. Czy ty nigdy nie wychodziłeś z domu?

– Nigdy – sapnął dziadek. – No, może… Dwadzieścia lat temu.

Lasek okazał się wielką plantancją leszczyny. Wieś zaczynała się tuż za nim i była mała, okrężna, otoczona palisadą. Otwartej bramy jednak nikt nie pilnował. Dobiegały zza niej niezwykle smutne dźwięki gęśli. To znaczyło, że wieśniacy mieli jakieś niezwykle wesołe święto.

Tak myślała Jonga i nie omyliła się. Na środku wielkiego placu, na kamiennym stole leżało coś podłużnego, owiniętego w białe płótno. Z płótna wystawała tylko głowa, blada i ewidentnie zimna.

– Radujmy się – bełkotał bezzębny wioskowy kapłan. – Nasz brat opuścił już padół bólu i udręki. Odszedł do Ukrytych, do Stworzycieli naszych tajemnych…

– Hu hu ha! – krzyknął jeden z wieśniaków, wysoki wąsacz.

Pozostali w milczeniu przyglądali się ceremonii spod nieforemnych, grzybokształtnych czap. Kilka par z ponurymi twarzami tańczyło do wtóru smętnych gęśli, dziwacznie wykrzywiając kolana.

– Odszedłeś do Ukrytych, bracie, aby cię rozebrali teraz, o bracie, na to, z czego wcześniej cię zrobili. Aby cię rozebrali, jako Święty Obraz pokazuje.

– To nie tak było – powiedziała cicho Jonga.

Generał, który właśnie przyczłapał, spojrzał na nią, ale się nie odezwał.

Kapłan zamachnął się nagle wielkim rzeźnickim nożem i wbił go w brzuch trupa. Przebił płótno i sądząc po odgłosie, coś jeszcze.

Krwi nie było, trup musiał być już nieświeży. Kapłan otworzył jamę brzuszną, rozwarł nacięcie rękami, a potem zajrzał do środka. Zrobił taką minę, jakby niezwykle się zdziwił tym, co zobaczył. Zaczął grzebać w środku, rękami i nożem, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Wreszcie wyszarpał na zewnątrz coś jakby kawałek rurki, miękkiej i mokrej.

– To idzie do węży!!! – zawył i cisnął na ziemię.

– To nie jest tak – powiedziała Jonga znowu. – Na Świętym Obrazie nikt nikogo nie rozszarpuje. Odwrotnie.

– Cicho! – syknął tym razem generał. – Ty się naprawdę śmierci nie boisz? A może rzeczywiście już jesteś martwa, jak myślałem, kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem?

– W pewnym sensie tak – odpowiedziała Jonga i uśmiechnęła się. Uśmiechnęła się, bo kiedy kapłan wyrwał z trupa coś brunatnego, co mogło być wątrobą albo sercem, wtedy dziewki zaczęły roznosić dzbany z czymś ciepłym. Tylko jedna rzecz na świecie tak pachniała. Jonga pamiętała ten zapach, chociaż nie myślała, że go jeszcze kiedyś poczuje. Wieśniacy, kapłan i trup zniknęli, był tylko pusty żołądek, który rwał się do dzbana jak pies do pana.

– Bierz dzban – przykazała generałowi i zaraz porwała jeden z rąk ospowatej, jednookiej dziewki.

– Hola! – krzyknęła jednooka. – Nie dla dziewek! I nie dla obcych!

– Zapłacę – powiedziała Jonga i wychyliła pierwszy łyk.

Napój był słodkawy jak ciasto, tłusty jak rosół i mocny jak wino. Wystarczyło wypić jeden dzban i przełknąć orzechowy osad z dna, aby poczuć się sytym, pijanym i szczęśliwym.

– Na Ukrytych – mruczał generał zza swojego dzbana. – Na Ukrytych, co to jest?

– Piwo leszczynowe. – Jonga odetchnęła. Odbiło jej się. – Z orzechów.

– Ciekawe – powiedział generał. – Ciekawe, dlaczego nie było tego w moim żywnościowym przydziale rodzinnym pierwszej kategorii?

Ospowata i jednooka dziewka wróciła, wlokąc za sobą chama z ogromną pałą w garści. Cham miał twarz brunatną od opalenizny, brudu i niedogolonego zarostu. Z postawy przypominał niedźwiedzia, gdyby nie to, że niedźwiedzie chyba były mniejsze.

– To oni – oznajmiła. – To oni. Dwa dzbany.

– Zapłacimy – powiedziała Jonga.

– Juści, zapłacicie – rzekł cham. – Ale własną skórą. Bo mam przykaz wszystkich obcych do loszku. Żadnych pieniędzy nie brać, nic jeść nie dawać. Pójdziecie do loszku, a my damy znać do Murriny, żeby przyjechał tu umyślny z Kancelarii.

– Przyjacielu – zaczął Embroja. – Jestem generałem…

– Hy! – zaśmiał się krótko cham. – A ja marszałkiem. Jesteś dziadem i tak czy inaczej, kaźń ci pisana. Bo jak w trzy dni z Kancelarii umyślny nie przyjedzie i nie zabierze do Rombu, mamy przykaz dać was kapłanowi, coby was kaźnił.

– Kapłanowi? – zdziwiła się Jonga.

– No… – stropił się trochę cham. – On u nas najlepiej do rzezania przysposobiony. No dobra, dawajta ręce do związania, po dobroci. Dacie ręce, to uratujecie nogi, nie połamię.

– A nie można by jakoś tego uniknąć? – zapytał generał.

Niby spokojnie, ale Jonga widziała, że ciemna, smagła twarz starca nabiera dziwnego koloru ze strachu. Zrobiła się beżowa.

– A może by i można – powiedział niespodziewanie cham.

– Ani mi się waż! – syknęła ospowata.

– Cicho, dziewko! – syknął w odpowiedzi cham. – Może by i można. Jakbyś, panienko, przyszła do mnie na stryszek i różne cudeńka ze mną porobiła, to może by się dało coś wymyślić.

– Nic nie mów, Tundu – Jonga uprzedziła generała. – Dobra, pójdziemy na ten stryszek. Ale sprzedacie nam jeszcze żywność.

Cham podrapał się w głowę, a na jego twarzy pojawiło się coś podobnego do prawdziwego zatroskania.

– Nie mamy… – powiedział. – Nie mamy tyle, żeby przedać. Chyba że wielebny… No dobra. Wprzódy ze mną, potem prześpisz się z kapłanem.

Tę noc generał Tundu Embroja spędził skulony, przez cały czas starając się jak najmniej przyciągać uwagę wielkiego, warczącego psa, z którym chłopi zamknęli go w drewutni. Przez szpary w deskach ospowata chlusnęła jeszcze na niego gnojówką, prawdopodobnie mszcząc się za zdradę miłosną swojego chama.

W nocnej ciszy Tundu zgłębiał te nowe uczucia i doznania, które od niedawna pojawiły się w jego życiu.

Chłód. Głód. Smród. Bezlitosne swędzenie, którego nie mógł uśmierzyć, bo przy warczącym psie bał się podrapać. Zimne nóżki wielkiego, płaskiego robaka, który uporczywie próbował wdrapać się generałowi na policzek i na którego mógł tylko odstraszająco dmuchać.

Tylko strach nie był nowy. Tundu zorientował się ze zdumieniem, że wcale nie boi się więcej niż przedtem w pałacu czy na czele wojsk. Był to cały czas ten sam strach, który nie zmienił się ani o włos od pierwszego dnia. Od dnia, gdy w Plandze pojawił się tajemniczy uzurpator. Pan Cesarz.

Nad ranem z lękliwego półsnu wyrwał go tajemniczy chrobot. Pies rzucił się na drzwi drewutni, które nagle się otworzyły. Zdążył szczeknąć tylko raz, gdy w paszczę wbił mu się długi, stary miecz. Tak zardzewiały, że było to widać nawet teraz, w półmroku świtu.

– Idziemy – szepnęła Jonga.

Nikt się nie obudził, wieś musiała być pijana po pogrzebie.

– Dotrzymał słowa?

– Tak! Na pewno! Oczywiście! Dawno nie miałeś kontaktu ze światem, głupku – wysyczała po swojemu. – Idziemy, szybko i bez słowa. Weź kapotę.

– Z krwią?

– Krew to życie.

Cichym truchtem przebiegli przez uśpioną osadę. Poza swym zwykłym sakiem Jonga dźwigała na plecach jakiś wilgotny worek. Brama była zamknięta, ale palisada pełna szczerb i dziur, tak że po chwili znaleźli się już na zewnątrz, w gęstym leszczynowym lesie.

– Zabiłaś go? – zrozumiał Tundu Embroja.

– Kogo? Zabiłam obu. Kapłana też.

– Dobrze bronisz swojej cnoty.

– Nie bronię. Zabijam ich, kiedy są we mnie.

Tundu milczał przez chwilę. Tym bardziej że bieg przez las był dla niego zbyt forsowny.

– Ych… – sapnął. – Stosujesz najlepszą pułapkę na mężczyzn.

– A poza tym… – Jonga przystanęła na chwilę. – A poza tym mam trochę przyjemności. No, nie zawsze.

Za lasem skręcili w zarośla wonnika. Zarośla śmierdziały okropnie, słodko i trupio, bo zaczynała się wiosna i rośliny sypały pyłkiem. Ale ziemia była tu twarda, kamienista i uciekinierzy nie zostawiali śladów. A psy musiały w tym smrodzie stracić trop.

Łzawiąc i kaszląc, mijali pierzaste krzewy, po których pełzały duże, połyskujące w półmroku robaki.

– Jeśli tu jest wonnik… To zaraz będzie rzeka… – wykaszlała z siebie Jonga. – A tam gdzie jest rzeka, można…

– Ukraść łódkę – powiedział Tundu.

– Skąd wiesz?

– Zaczynam sobie przypomi…nać! – kichnął dziadek. – Bo jak byłem żołnierzem… Rzeczywiście, tu powinna być rzeka, chyba nazywa się Tlinna.

– Czy dopłyniemy nią do Farsitan?

– Co jest w tym worku?

– Trochę sera. Nie dam ci teraz, nie rozsupłam worka, bo wszystko w środku przejdzie tym kurewskim wonnikiem.

– Jakie wszystko? Co jeszcze jest w tym worku?

– Kapłan przyszedł pod stryszek, ale ja zabrałam drabinę na górę. Powiedziałam, że jej nie spuszczę, póki mi nie pokaże, że ma ze sobą spyżę. Nie chciał krzyczeć, robić rabanu, pewnie się wstydził. Posłusznie pobiegł po ser i inne takie.

– A nasz chamuś?

– Nasz chamuś już nie żył. Leżał sobie na strychu, a krew wsiąkała w ziarno. Na szczęście, bo inaczej by przeciekło na dół do izby i ktoś by się jeszcze zaciekawił.

– I co przyniósł kapłan? Co to były za „inne takie”?

– No… Orzechy. Oni głównie orzechy jedzą. Kazałam mu wleźć z tym na górę.

– I co?

– Wlazł, bardzo był napalony.

– I zabiłaś go, gdy był w tobie.

– Ty jesteś głupi, Tundu – powiedziała Jonga. – Kapłan miał ze sześćdziesiąt lat.

– To znaczy, że ja nie mam u ciebie szans?

– Ty naprawdę jesteś głupi. Słuchaj, dopłyniemy tą rzeczką do Farsitan?

– Nadkładając drogi. Powiedz mi, Jonga, dlaczego tak bardzo chcesz zobaczyć Cesarza?

– Chcę mu zadać kilka pytań – odparła dziewczyna.

– Jesteś szalona. Albo naprawdę jesteś już martwa i nie boisz się śmierci.

– Powiedz mi, Tundu – Jonga zamyśliła się. – Czy naprawdę widziałeś kiedyś Cesarza?

– Pewnie! Ja byłem… Jak by to rzec… Prawą jego ręką byłem!

– No to nisko upadłeś. Powiedz mi, czy rozmawiając z Cesarzem, widziałeś kiedykolwiek jego uszy?

No tak. To naprawdę wariatka. A ja się jej słucham. Co prawda, nie mam nikogo, żeby się słuchać. Nie mam już Cesarza, jestem renegatem i nie dla mnie Cesarz. Ona jest moim Cesarzem.

Śmierdzące zarośla skończyły się, a Jonga wreszcie się zmęczyła. Padła na ziemię. Worek zagrzechotał, ale cicho, nie orzechowo. Raczej jakby coś w nim się przesypało.

– Tam jest ziarno! – kwiknął Tundu. – Z krwią?!

– Krew to życie. Krew to prawie mięso – odpowiedziała Jonga, patrząc przed siebie. – Też pożywna. A jak chcemy dotrzeć do Farsitan, musimy się nieźle posilić.

Siedzieli na szczycie wysokiej kamienistej skarpy. U dołu płynęła wąska, ciemnozielona rzeka. Wąska, ale chyba głęboka. Zza zakola rozległ się plusk wioseł, coraz głośniejszy.

– Ruszmy się – mruknęła Jonga. – Trzeba będzie kogoś zepchnąć pod wodę. I przytrzymać.

Kiedy Hengist zaczął cokolwiek czuć, znowu był to ból w potylicy. Tylko mocniejszy i nieprzerwany. Po kilku próbach poruszenia się zrozumiał, że jest przywiązany do krzesła.

– Nieliczni podróżni, którzy dotrą do gospody, zawsze wpadają w ręce szpiegów – rozległ się wesoły głos. Znał te słowa i znał ten głos. Ale te same słowa wcześniej mówił inny głos, głos Virmy. Teraz wypowiedział je ktoś wesoły, poczciwy.

To był posąg. Czyli komendant Lechenten, który przy pomocy swoich żołnierzy powoli wyłaził z brzucha wydrążonej rzeźby. Był w samych gaciach, pewnie po to, żeby lepiej przylegać do wnętrza posągu. Nogi miał rumiane i włochate.

– Słyszałem każde słowo – cieszył się. – Osobiście słuchałem, bo to rzadka gratka. Jak to mówią, w mały niewód płotki wpadają. My tutaj małe miasteczko, rzadziutko tacy poważni przestępcy do nas przyjeżdżają. No i się nie zawiodłem. Muszę powiedzieć, że takich herezji dawno nie słyszałem jak te, które opowiada major Wywiadu i starsza kapłanka. Pięknie.

– Mamy… Topazowe Glejty – wykrztusił z siebie major Hengist.

– Tym gorzej. Żeby funkcjonariusze zaszczyceni tak wielką odpowiedzialnością takie rzeczy wygadywali? – Lechenten już do reszty wydobył się z posągu.

– Nie podlegamy… waszej jurysdykcji.

– Może. – Komendant pochylił się nad majorem. – Ale jeślibyśmy was puścili, to tak, jakbyśmy puścili dwoje niebezpiecznych przestępców. A może wy gdzieś te glejty zgubiliście, co? Bo widzicie, gdybyście je zgubili, sytuacja byłaby prostsza. Zrobiłoby się kolejne śmiertelne piekło w miasteczku, tym razem z piękną panią w jednej z dwóch głównych ról. Jest glejt, jest problem. Nie ma glejtu, nie ma problemu.

Lechenten pokazał dłoń majorowi. Trzymał w niej złotą blaszkę z topazem w środku.

– Wy nie macie glejtów – oznajmił. – Wy je mieliście. Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Nie jesteście wywiadowcami z glejtami, tylko przestępcami. Teraz opowiecie mi wszystko o waszych wspólnikach.

Hengist zwalczył pragnienie, żeby zamknąć oczy. Lepiej widzieć, z której strony biją w twarz. Nie boli przez to mniej, ale i tak lepiej widzieć.

– Oj nie – zakpił Lechenten. – Tylko nie milczenie. Nic nie działa tak denerwująco na starego Lechentena, jak milczenie przesłuchiwanego. No dobrze, to może nadobna pani kapłanka coś nam powie?

Virma. Hengist dopiero teraz przypomniał sobie o jej istnieniu. Wcześniej za bardzo się bał, żeby o niej pamiętać. Teraz zaczął bać się podwójnie.

Wykręcił głowę w bok, najbardziej jak potrafił. Pozwolili mu. Chcieli, żeby ją zobaczył.

Z sińcem pod okiem, jej oczy wydawały się jeszcze bardziej fiołkowe. Stojący z tyłu żołnierz przez cały czas trzymał swoją wielką łapę na jej ustach.

– Niech otworzy tę piękną buźkę – powiedział Lechenten. – Szkoda, że zamiast zatkać się jakimś fajfusem, jak Ukryci przykazali, musiała tyle gadać. Teraz będzie gadać jeszcze więcej. Opowie nam wszystko i ze szczegółami.

Żołnierz zabrał rękę z jej twarzy. Usta były blade i mocno zaciśnięte.

– Śpiewaj, kurwo! – rzucił Lechenten.

I Virma zaczęła śpiewać:

Rozpadł się na kawałki pług,

Rozwiązał się spłatany węzeł,

Zniknęła ściana, dach i próg

I zapadł się pod ziemię węgieł.

Jeszcze nie skończyła, a już miała wolne ręce. Rozwiązana pętla liny opadła na podłogę, gdzie tarzał się na plecach komendant Lechenten.

Jego tłusty brzuch pękł z odgłosem gigantycznego mokrego pierdnięcia. Coś zaczęło z niego wypełzać. Jakby węże.

– Idziemy stąd – powiedziała Virma.

Hengist mógł wstać. Jego więzy też opadły. Przez chwilę jednak nie wstawał z krzesła.

– Co… Co to jest?

– Jelita – odparła Virma. – Ale zaraz będą to żmije. Pośpiesz się.

Przeszli ostrożnie nad rozpadającymi się żołnierzami. Zbiegli na dół, do sali jadalnej, na dziedziniec i do stajni.

Pułkownik Scarpia patrzył na pięknego młodzieńca. Piękny młodzieniec był nagi, ale nie był już taki piękny. Wyglądał jak bryła czerwonego mięsa, z której ktoś dla fantazji ulepił formę przypominającą człowieka.

Piękny młodzieniec był nieżywy.

To było nieszczęście. To była katastrofa. To była jedna z tych chwil, w których człowiek przestaje wierzyć w sens pracy, sens życia i w ogóle sens.

Urodziwy chłopiec skonał wśród tortur. Rzecz sama w sobie byłaby nawet przyjemna, gdyby nie drobny fakt. Przesłuchiwany nie wymienił przepisowych stu nazwisk wspólników. Nie wymienił ani jednego nazwiska.

Stojący obok pułkownika konfesariusz Ajgaj wiedział, co to znaczy. To oznaczało Romb. Bąble pod pachą zapiekły go, zabolały jak rozżarzona piła.

„To wyjątkowe wyróżnienie. Będziesz cierpieć dla Cesarza” – powiedziano mu siedem lat temu, wszczepiając wrzodnicę pod pachę. „Żeby zadawać bez litości ból wrogom Cesarza, samemu trzeba cierpieć”.

Siedem lat nieustającego cierpienia. Własnego i cudzego. Wszystko po to, żeby trafić do Rombu. Albo teraz szybko popełnić samobójstwo.

– No dobrze – powiedział pułkownik Scarpia do swojego asystenta, kapitana Tuulilainena. – Dobrze, mamy problem. Jest człowiek, jest problem. Nie ma człowieka, nie ma problemu… Nie notujcie, Tuulilainen, tylko słuchajcie. Tego więźnia nie ma i nie było. Rejestry jeszcze nie poszły do Centralnej Kancelarii, przerobimy je. Pan konfesariusz żadnego takiego chłopaka nigdy w życiu nie widział, bo pan konfesariusz nie chce iść do Rombu, tak samo jak żaden z nas.

Ukryci… – pomyślał tylko Ajgaj.

– Ja też go nigdy nie widziałem – kontynuował pułkownik. – Hengist jest wysłany w misji, długo nie wróci… jeśli w ogóle wróci. Junichiro zrobi, co mu się każe, to Nihong. Ten aktorzyna, Barnaro… Tak, to może być problem. Ale jest Barnaro, jest problem. Nie ma Barnara, nie ma problemu. Zapamiętaj, Tuulilainen, żeby posłać kogoś do teatru, najpóźniej jutro.

– Ale panie pułkowniku, czy my nie popełniamy niewyobrażalnego przestępstwa zatajenia prawdy przed niedosiężnym majestatem Cesarza? – odważył się zapytać kapitan. Miał wielkie, jasne oczy i dwadzieścia lat.

– Odpowiem ci pytaniem na pytanie – uśmiechnął się brodaty pułkownik. – Pochodzisz z Północy? Z wioski Suurikaupunki?

– Tak, panie pułkowniku…

– Masz tam siostrę, która nazywa się Kieli Tuulilainen?

– Tak, panie pułkowniku, ale…

– No to już tam nie masz siostry. Twoja siostra uciekła od męża, Hanzelma Pawężnika. Schwytano ją razem z całą bandą tak zwanych Klosztyrek, czyli Mniszek. Właśnie ją tu wiozą. Jeśli chcesz, żeby ona pewnej nocy zniknęła z więzienia i z naszych rejestrów, cała i zdrowa, musisz pogodzić się z tym, że tak samo zniknie ten młodzieniec. Wybitnie niecały i niezdrowy.

Tuulilainen zaczerwienił się. W jego oczach coś zaczęło niebezpiecznie błyszczeć.

Jeszcze mi się tu rozpłacze, pomyślał Scarpia. Proszę, jak to człowiek zna się na ludziach. Dla tych kmiotów z Północy liczy się tylko rodzina, dla niej zrobią wszystko.

Pułkownik Scarpia pomylił się tym razem. Nie wziął pod uwagę dwóch rzeczy. Po pierwsze, dla kmiotów z Północy liczyła się tylko rodzina płci męskiej. Nawet gdyby siostra Tuulilainena nie zhańbiła się ucieczką od męża do Klosztyrek, i tak nadal byłaby tylko kobietą. Czymś, co ma znosić razy, gwałty i tortury.

Po drugie, nazwisko bezpośredniego przełożonego pułkownika też kończyło się na „lainen”. Marszałek Vesilainen i kapitan Tuulilainen dobrze się zrozumieli, jak północnik z północnikiem.

Jeszcze tego samego dnia pułkownik Scarpia i konfesariusz Ajgaj zostali aresztowani. Marszałek Vesilainen osobiście odwiózł ich do Rombu.

Skąd sam też nie wrócił.

Komendę nad Kancelarią objął tymczasowo Barnaro. Ten aktorzyna.

Wspólnie zrezygnowali z jazdy drogami. Na drogach były posterunki, zapory, komisariaty, komendy i, co gorsza, gospody. Jechali górskimi bezdrożami, wśród wąwozów i jarów, co chwila narażając konie na wszystko. Na złamanie nogi wśród głazów na stromych zboczach wzgórz. Na ukąszenia gadów w błotnistych dolinach potoków.

Jak najrzadziej zbliżali się do ludzkich siedzib. Hengist był dobrym łucznikiem, a lasy pełne zwierząt. Ale ich głównym żywicielem była Virma. Zawsze wiedziała, gdzie rosną orzechy, jagody, buczyna, gdzie można łatwo nałowić ryb w górskim jeziorku.

Hengist nie pytał jej, skąd wie. Tak samo, jak nie starał się dowiedzieć, co stało się komendantowi Lechentenowi i jego żołnierzom.

Po raz pierwszy w życiu bał się kogoś bardziej niż Cesarza.

Dlatego nie przyszedł od razu, gdy usłyszał:

– Chodź.

Leżeli przy ognisku w ciepłą noc. Była to noc kwietniowa, ale spokojnie mogłaby być majowa. Każde po swojej stronie ogniska, oczywiście. Hengist bał się, że nadmierne zbliżenie byłoby źle zrozumiane. Wolał się zbliżać do ognia. Gwiazdy na niebie były wielkie i było ich dużo, dużo, jak centrów dyspozycyjnych wywiadu na mapie, którą Hengist ciągle miał przy sobie.

– Chodź tutaj – przynagliła Virma. Ale przynagliła miękko. Przysunął się do niej. Jej twarz jaśniała w świetle ogniska. Lecz – dopiero teraz uderzyło to Hengista – ona zawsze tak jaśniała. W ciągu dnia, w świetle słońca, w leśnym półmroku.

– Bliżej.

Przysunął się bliżej.

– Chodź tu, głupi. Przytul się.

Hengist bał się, ale właśnie dlatego wykonał polecenie. Virma była ciepła i miękka, chociaż tak szczupła.

– Lubisz mnie? – zapytała. – Czy nie jest to instynktowne?

– Tak – odpowiedział Hengist.

Bał się ciągle, ale zaczął powoli rozpinać guziki jej bluzy.

– Szybciej – powiedziała. – Nie! Nie tak! – krzyknęła, gdy ścisnął ręką jej pierś. – Weź do buzi – poprawiła go, łagodniej.

Zaczął ssać jej sutek, który nagle stał się wielki i mięsisty. Jego ręka powędrowała między jej nogi…

– Przestań!

Odskoczył jak oparzony. A potem odskoczył naprawdę oparzony, bo wcześniej odskoczył w ognisko.

– Myślałem, że tego chcesz – przeprosił, modląc się do Ukrytych, żeby kobieta dała mu spokój. Kobieta, która nie wie, czego chce, jest zwykle przykra. Ta mogła zrobić mu coś gorszego niż awanturę.

– Chciałam, żebyś possał – wyjaśniła Virma. – Przepraszam cię. Nie powinnam była tego robić. Chciałam, żebyś to zrobił jeszcze raz.

– Jak to jeszcze raz? Już ci to kiedyś robiłem?

– Tak, durniu. Jestem twoją matką.

Wariatka, pomyślał. Wariatka. I to ona teraz jest… Teraz jest moim Cesarzem. Bo jej się słucham. Bo jej się boję najbardziej.

– Zwykła wariatka nie zrobiłaby tego z Lechentenem, co ja – powiedziała Virma, zapinając bluzę.

– Skąd wiesz, co myślę?

– Wiem wszystko, co myślisz. Ty przecież też zwykle wiesz, co myślą ludzie.

– Domyślam się. Jestem w tym ćwiczony. Jestem oficerem wywiadu…

– Tak ci się tylko wydaje – westchnęła Virma. – Nie jesteś aż tak domyślny. Naprawdę jesteś Helkis. I takie jest twoje prawdziwe nazwisko. Cesarz zmienił nasze nazwiska na ludzkie.

– A jakie były przedtem, nieludzkie?

– Tak. Bo nie jesteś człowiekiem, Helkisie, majorze Hengist. Jesteś moim synem, a ja naprawdę nazywam się Nuala O’Tuatha Helkis, Nuala z rodu Tuatha, żona Belegaera Helkisa, wielkiego kapitana i żeglarza.

– Zaraz. Chwila. Co to znaczy, że nie jestem człowiekiem?

– Zobacz swoje uszy. Są spiczaste.

– Nie są.

– Nie są, ale dlaczego?

– Zaraz…

– Domyślasz się, domyślny oficerze wywiadu?

– Ktoś mi przyciął końce uszu, kiedy byłem mały. Jak psu.

– Ja to zrobiłam.

– Dlaczego?

– Ponieważ Cesarz zadekretował, że nie ma ras nieludzkich. Wszyscy, którzy mieli nieludzkie cechy, byli usuwani. Żeby żyć, musieliśmy przyciąć uszy. Musieliśmy fałszować daty w dokumentach, przekupywać urzędników, żeby ukryć, ile naprawdę mamy lat.

– Ile ty masz naprawdę lat?

– Tyle co wszyscy, osiemnaście – odpowiedziała Virma. – My dorastamy do osiemnastego roku życia i w nim się zatrzymujemy na zawsze, w wiecznej młodości. Ale według ludzkiej rachuby… Pewnie mam jakieś dwadzieścia tysięcy lat.

Wyciągnęła rękę w stronę ognia. Płomienie przekrzywiły się w stronę jej dłoni, jakby zaczęły się do niej łasić.

– Pamiętam, jak stworzyliśmy ludzi – powiedziała. – Bo to my stworzyliśmy ludzi.

– Jacy my? – wykrztusił wreszcie z siebie Hengist.

– No, elfy.

Ulice miasta Kortirion pełne były świetlistych twarzy.

Ulice miasta Kortirion zawsze były pełne świetlistych twarzy, ale tym razem pokazało się ich więcej niż zwykle. Uśmiechały się nie tylko elfy. Na murach wszystkich domów i pałaców malowano odświętne graffiti, przedstawiające jasne, radosne oblicza. Wszędzie też widać było starannie wykaligrafowane ideogramy i emotikony, oznaczające „Wieczne szczęście”, „Nagłą radość” i „Narodziny większego dobra”.

Podniecony był nawet kapitan Belegaer Helkis, zwany Zdobywcą Morza. Belegaer był nagi. Unosił się na wodzie, leżąc na plecach, z oczami utkwionymi w górze, w niebie. Tym razem jednak nie znajdował się na morzu, tylko w wykładanej marmurem sadzawce. W ogrodzie swojego pałacyku Ulumuri.

„Jest coś-co-nie-ma-nigdy… – pomyślał. – W moich oczach jest coś-co-nie ma nigdy. Coś piekąco-szczypiąco. Oczy mają coś piekąco-szczypiąco. Coś z nich wypływa, jakby morze. Bo to jak woda, ale słone. Moje ręce-nogi-brzuch-tułów-głowa, moje wszystko – miękkie. Jakby z ciasta. Ale słodkiego ciasta… Skąd to, Mistrzu?”.

„Morze wypływa z morza – odpowiedział Mistrz. – Słona woda z twoich oczu wypływa z oceanu-w-twojej-piersi. Piersiomorze, sercomorze, wielki przypływ w tobie. Ten sam przypływ – w piersiach nas wszystkich. Przypływ matkowy-ojcowy, ale silniejszy niż do dziecka. Rodzi się cała rasa. Z naszej rasy”.

Mistrz był piękny i mądry. W tej chwili znajdował się kilkaset sążni od pałacyku kapitana, w swojej wieży, gdzie przygotowywał się do Wielkiego Dzieła. Niemniej zawsze miał czas, aby porozmawiać z kapitanem.

„Ty też to masz, kapitanie, słoną-wodę-z-oczu? – włączyła się do rozmowy trzecia myśl, chyba kobieca. – Mnie też ciągle płynie”.

„Kto to? Kto myśli?”.

„Nie wiem, czy mnie znasz. Ja cię znam, kapitanie, widzę często ciebie i twój rybo-dom, na którym pływasz. Nazywają mnie Nuala. Nuala O’Tuatha, córka Arilaina”.

„Fiołkowe oczy. Jasne włosy”.

„Właśnie” – pomyślała kobieta. Kapitan poczuł jeszcze drugą, bardziej ukrytą myśl: „Rozpoznał mnie. Pamięta Nualę”.

„Chyba zostawię was samych” – pomyślał Mistrz.

Tak było kiedyś.

Później, kilkadziesiąt lat później Belegaer Helkis siedział przy stole swojego władcy.

Faolain, król miasta Kortirion, jadł zupę świecącą. Zupę tę gotowano z fluorescencyjnego lustrzynu. Elfy jadały ją co najmniej raz w tygodniu, ponieważ dostarczała wielu estetycznych satysfakcji.

Król Faolain był pięknym, szczupłym blondynem. Podobnie jak wszyscy jego poddani. Z wyłączeniem Ukochanego Dziecka Króla.

Ukochane Dziecko Króla też kiedyś było blondynem. Teraz ciężko chorowało.

Tajemnicza choroba, na którą nawet Mistrz nie umiał znaleźć lekarstwa, sprawiła, że włosy Ukochanego Dziecka stały się białe.

– I zęby mi znowu dwa wypadły… – zajęczało Ukochane Dziecko. – Czy mi one kiedyś odrosną?

– Dziecko moje – powiedział młodzieniec w królewskim diademie. – Robimy wszystko, aby przywrócić ci zdrowie, przecież wiesz.

– Ale ja się czuję coraz gorzej…

Elfy jadły w milczeniu, starając się nie patrzeć na swego władcę. I na jego Ukochane Dziecko. Widok był przykry.

Dziecko nie tylko traciło zęby i się garbiło. Jego skóra pomarszczyła się, gdzieniegdzie pojawiły się ohydne brązowe plamy, porośnięte dziwną, ciemną szczeciną. Z trudem wstawało z łóżka, aby przejść do stołu.

„Czy ktoś wie, co się dzieje? Czy ktoś mi powie?” – pytał ciągle król. Pytał w myślach, aby Dziecko go nie słyszało.

„Nie wiemy, panie” – odpowiadali dworzanie.

„Gdzie jest Mistrz?!”.

„W dalekiej podróży, lekarstw poszukuje” – zawsze ta sama odpowiedź powracała. Mistrz nie powracał.

„Czy to nie jest jego wina? Czy czegoś nie zrobił źle?”

Na to nie było odpowiedzi. A właściwie była, tyle że zbyt oczywista. Na tę samą chorobę zachorowały wszystkie Ukochane Dzieci Elfów.

Kilka dni później choroba Ukochanego Dziecka przeszła w nowe stadium. Dziecko przestało cokolwiek robić, w ogóle już się nie ruszało. Zesztywniało, tak że można je było przesuwać, jak krzesło albo kanapę. A potem pojawiły się na nim cuchnące plamy.

Król nie odstępował go na krok, obejmował je bez przerwy, a z jego oczu znów lała się woda, jak wtedy, gdy Dziecko powstało.

W końcu trzeba było zamknąć Dziecko w specjalnej komnatce. Jego zapach i widok były zbyt przerażające.

Kiedy się rozpadło, elfy z miasta Kortirion długo debatowały. Potem za pomocą ostrego żelaza zrobiły sobie coś, że stało się z nimi to samo co z Dzieckiem. Nie znały słowa „umierać”. Ale zrozumiały, że jeśli jedna osoba umiera, to inne tak naprawdę nie mają po co żyć. Nawet gdyby miały żyć wiecznie. Bo po co żyć wiecznie, aby przez wieczność myśleć o śmierci? O tym, co okrutne, niezrozumiałe, niewybaczalne?

Tylko kapitan Helkis, ze swoją świeżo poślubioną Nualą i jej rodziną, odpłynął, szukając jakiegoś miejsca, gdzie elfy znowu mogłyby żyć same i zapomnieć o tym, co się stało.

Tak było kiedyś. Trochę później, trzy tysiące lat potem kapitan Belegaer Helkis stał przed wejściem do podziemi, które znajdowało się w kurniku na przedmieściach Fangusy. Wokół wznosiło się coś, co kiedyś było letnią rezydencją poprzedniego władcy miasta, nieszczęsnego króla Tarmakiego. Zgodnie z Edyktem Drwiącego Śmiechu, tak zwany Cesarz oddał pałac tego biednego człowieka swoim nihońskim żołdakom. Też nieszczęśliwym.

Pałac, odarty z tynku i złoceń, przeobraził się w unikatowe połączenie koszar z burdelem, a na podwórku nieszczęśliwi żołdacy zbudowali kurnik. Przed nim stał Helkis. Miał długie, sięgające do ramion włosy. Niestety, koniuszki uszu lubiły czasem zza nich wystawać.

Pałacu pilnowały warty, ale żadne warty nie są w stanie powstrzymać elfa. A już na pewno nie są w stanie tego zrobić warty zapijaczone. Dostępny dla prawie każdego, wolny od wszystkich kontroli poza żałosnymi kontrolami wojskowymi, Ośrodek Poligonowy Numer Cztery był idealnym miejscem na to, żeby coś ukryć.

Krasnolud czekał już w kurniku. Wyglądał dziwnie bez brody. Pomiędzy bliznami, które sprokurowali mu ludzie, żeby uniemożliwić odrośnięcie zarostu, zwisały absurdalnie długie kępki czegoś rudego. Tych zdrowych miejsc było jednak za mało, żeby odtworzyć choćby zarys brody. Być może krasnolud zamierzał przykleić je sobie płasko do twarzy, tworząc brodę „na pożyczkę”?

Kurnik był od dawna nieużywany. Ptactwo wyzdychało z powodu braku należytej opieki, ale nadal czuć było ich jedyny w swoim rodzaju odór. Krasnolud otworzył klapę w podłodze.

Zeskoczyli w mrok i w zapach kiszonych ogórków. Krasnolud zaczął krzesać ogień.

– Nie trzeba – powiedział Helkis. – Czy moglibyśmy iść w ciemności?

– Proszę bardzo – odparł chrapliwie podziemny. – Ja się orientuję po zapachu i dźwięku. Jestem górnik od pokoleń, urodziłem się w kopalni.

Schował hubkę i chyba zrobił to z ulgą. Helkis usłyszał lżejszy oddech. Górnik od pokoleń nie chciał, żeby ktokolwiek oglądał jego twarz bez brody.

Helkis lubił ciemność. W ciemności nie musiał się obawiać niczyich spojrzeń. Nie było widać uszu.

Zapach kiszonych ogórków ustąpił zapachowi piżma. Tak kiedyś pachniały miejskie kanały. Kiedyś, kiedy jeszcze elfy mieszkały w mieście. Odchody elfów pachniały piżmem i to tak silnie, że przesiąkało tym zapachem wszystko, co z nimi płynęło.

Byli w starej, zrujnowanej odnodze kanałów miejskich, która odchodziła od pałacu. Teraz większość kanałów została zasypana. Pozostały tylko takie odnogi.

Ostatni władca na świecie, który jeszcze nie poddał się władzy Cesarza, siedział na małym, kulawym stołeczku, z włochatą, obłażącą poduszką pod przysadzistym tyłkiem. Obok płonęła pochodnia.

Król krasnoludów co jakiś czas rozglądał się naokoło, jak gdyby upewniał się, że jego podziemne królestwo nadal istnieje. Miał długą, rudą brodę i nazywał się Skanda.

– Jak trwoga, to do wroga – rzekł Skanda, patrząc małymi oczkami, które wyglądały na czerwone w świetle pochodni. – Jak trwoga, to do wroga. Przyszliście do nas.

– Na razie ja przyszedłem. – Helkis uśmiechnął się. – Chociaż, nie przeczę, jako reprezentant większej całości.

– Potrzebujecie pomocy – powiedział król krasnoludów.

– Wszyscy potrzebujemy.

– To wasza wina, że wszyscy potrzebujemy.

Zapadła cisza. Rozlegało się tylko odległe dudnienie w głębi. Znak, że krasnoludy nie zaprzestały swojej roboty nawet w tych kanałach.

– Pomyślmy o przyszłości – zaczął Helkis. – Są dwa powody, żeby myśleć o przyszłości, zamiast o przeszłości. Pierwszy powód: mamy wieczność do przeżycia. Chyba też chcemy ją przeżyć. Drugi powód: chyba nie chcemy przeżyć tej wieczności w gównie.

– Tak? – uśmiechnął się Skanda. – A co wy, elfy, zamierzacie zrobić, żeby wypić to piwo, któregoście nam wszystkim nawarzyły?

– Musimy odzyskać obraz, w pierwotnej, prawdziwej postaci. Tylko dzięki niemu można odwrócić ten proces. W skali masowej. To znaczy całkowitej. Proces stworzenia ludzi.

– No to gratuluję – jęknął Skanda. – Poszukiwania będą trwały jakieś czterysta lat, biorąc pod uwagę konieczność znalezienia i przebadania wszystkich najstarszych wersji obrazu. Wiesz, ile jest tego bohomazu na świecie? Każda świątynia, każda ludzka rodzina ma swoje stare malowidło, przekazywane od pokoleń. I teraz należałoby zbadać, czy coś się nie kryje pod warstwą farby… Nawet przy waszych zdolnościach, które przecież coraz bardziej tracicie… Czterysta lat, podczas gdy co roku giną tysiące moich chłopców…

– Trudno. To jedyny sposób na całkowite wyeliminowanie ludzi.

– Nie. Nie jedyny. Ja mam o wiele prostszy. Zabić. Wymordować. Zadając tyle męczarni, na ile pozwoli masowy wymiar zabijania.

– Skanda…

– Cicho! Nie jestem głupi. Wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz mnie błagać o litość dla tych waszych pomiotów, waszych kreatur.

– Skanda, przecież wiesz, że to nie ich wina…

– Nie, Helkis. To, co oni robią, to także ich wina. Wasza na pewno, boście to spowodowali, ale ich przede wszystkim. Ja nie będę się z nimi pieścił. Ja nie mam czasu. Moich chłopców łatwiej rozpoznać niż twoich. Wystarczy wzrost. Codziennie setki trafiają do więzień. Wyrywają im brody żywcem. Wiem, jak to boli, bardziej niż obcinanie czubków uszek. Codziennie tysiące zdychają w tych mordowniach, które ludzie… – Skanda zadyszał się -…które ludzie, kurwa, nazywają kopalniami! O nie, Helkis. Oni mają cierpieć. Dwa razy tyle, trzy razy tyle, tysiąc razy tyle, co my. My cierpieliśmy niewinnie, oni też pocierpią niewinnie.

– Nie chodzi o to, by cierpieli. Nie chcemy zadawać cierpień za cierpienie. Chcemy tylko rozwiązać problem poprzez szybką i prostą eliminację. Nie możemy jeszcze bardziej upodobniać się do ludzi. Już za bardzo się do nich upodobniamy…

– To może wy! – ryknął król krasnali, zdzierając z twarzy sztuczną brodę. – Nas upodobniają na siłę! Ja nie będę czekał. Jak myślisz, po co kazałem ryć podkopy pod ich miastami i twierdzami? Żeby uwolnić więźniów? Naszych i waszych? Nie tylko po to. Za pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat fundamenty wszystkich ich miast zapadną się. Domy zmienią się w kupy gruzu, kurhany dla tych, którzy zginą. I straszliwe cele śmierci dla tych połamańców, którzy przeżyją. Widziałeś kiedyś zawalony dom? Wsłuchiwałeś się w jęki dochodzące spod gruzów? Ja słyszałem jęki mojej córki, kiedy kwatermistrz Hanaka zburzył pałac Nokerren. Mój pałac, zbudowany przeze mnie, największy krasnoludzki pałac naziemny. I moja córka… Hanaka kazał mnie przykuć za szyję do słupa koło tej szczeliny w gruzach, żebym słyszał, jak oni jęczą… Wiesz, że prawie całą brodę sam sobie wyrwałem? Wtedy.

– Twój ojciec był kapitanem statku „Vingilot”. Fale były mu posłuszne. Dlatego kiedy to wszystko się stało, twój ojciec zaczął wypływać coraz dalej i dalej. Aż pewnego dnia odnalazł ląd za morzem. Jest ląd za morzem, niewyobrażalnie daleko, ale jest. Wiesz, dlaczego tak zwany Cesarz kazał zniszczyć wszystkie wyspy?

– Domyślam się.

– Żeby nikt nie pomyślał, że coś może być za morzem, że na morzu w ogóle może być jakiś ląd. Miało być tylko Cesarstwo – i woda.

Milczeli przez chwilę.

– Twój ojciec odkrył ląd za morzem. I zaczął tam wywozić elfy. Żeby znowu mogły żyć z dala od ludzi. Kiedy po pierwszej katastrofie zdarzyła się druga… Kiedy w jakieś dwa tysiące lat po powstaniu ludzi władzę objął… Nazywajmy go Cesarzem, tak będzie łatwiej. Kiedy zaczął tępić inne rasy, my staliśmy się rzekomą mniejszością etniczną numer jeden. Ojciec nadal wywoził, tyle że po kryjomu. I wtedy zdarzył się cud.

Znowu chwila milczenia, ciszy i patrzenia w gwiazdy.

– Ty byłeś tym cudem. Nam, elfom, rzadko rodzą się dzieci. To zasadniczo niepotrzebne, jesteśmy nieśmiertelni, niektórzy z nas mówią, że żyje gdzieś Pierwszy Elf, który istnieje od zawsze, nigdy nie miał narodzin ani dzieciństwa.

– To prawda?

– Może i prawda. My, młodsi, nie negujemy tego. Taka wiedza nie jest nam potrzebna. Gdy wiesz, że jesteś wiecznie, przestaje cię obchodzić, skąd się wziąłeś. Przyczyn szukają ci, którzy mają problemy. Jakie można mieć problemy, gdy masz życie wieczne? Jakaś dodatkowa wiedza może tylko coś zepsuć. Każdy dodatek psuje tam, gdzie jest pełnia i harmonia. Ja też powiem ci tylko tyle, ile powinieneś wiedzieć.

– To i tak trochę za dużo dla mnie, przynajmniej na razie.

– Przyzwyczaisz się. Wróćmy do tego, co było. Urodziłeś się. U elfów każde narodziny to ogromne wydarzenie. Ojciec chciał nas wywieźć, ale ja, głupia, wymyśliłam, że zachowam się, jak na elfa przystało, i pozostanę z nim na posterunku, dopóki nie wywiezie wszystkich. A ty… Ty byłeś zbyt wielkim skarbem, żebym oddała cię Arilainowi Tuatha, mojemu ojcu, kiedy odpływał za morze.

– Może szkoda.

– Nawet nie mów. Twój ojciec zaczął się śpieszyć. Rozumiesz? Widzisz, jak daleko zaszła nasza degrengolada? Elf, który się śpieszy. Elf, który się śpieszył. Chciał jak najszybciej wszystkich wywieźć. Bo chciał jak najszybciej wywieźć mnie i ciebie. Zrobił się nieostrożny i ludzie go złapali. Zabili go. Zabili go, rozumiesz? Rozumiesz, co to znaczy?

– Śmierć jest straszna.

– Nie, głupi. Śmierć elfa jest straszna. Czym jest zabicie człowieka? Niczym, drobnym wykroczeniem. Człowiek przecież i tak umrze. A przez całe życie męczy się, męczy, bez żadnego ratunku, nędza napełnia go śmiertelną rozpaczą, dobrobyt śmiertelną nudą. Zabić człowieka to czyn miłosierny, skracanie męczarni tego poronionego płodu. Ale zabójstwo elfa to zniszczenie drogocennego klejnotu, przeznaczonego, aby istniał wiecznie. Tylko zabójstwo elfa to prawdziwe zabójstwo. Tylko śmierć elfa to prawdziwa śmierć.

– Nienawidzisz ludzi?

– Co?! Ja się nad nimi lituję. I dlatego muszę usunąć ich z powierzchni ziemi, zlikwidować. Nie tylko dlatego, że nas zabijają, ale dlatego, że nie możemy skazywać następnych nieszczęsnych istot na śmierć. Nie możemy pozwolić, żeby ta nieszczęsna rasa trwała. To z tego powodu jedziemy na Północ, po ten obraz. Nie dla człowieka Scarpii. Nie dla Cesarza. Jedziemy dla nas. Musimy go zdobyć. Jeśli jest prawdziwy, znajdziemy na nim pewien szczegół, dzięki niemu dowiemy się, jak sprawić, żeby wszyscy ludzie rozpadli się znowu na żmije, krety, żaby i inne rzeczy, z których powstali.

– A nie wystarczy uciec? Gdzie jest ten ląd, na którym żyją teraz elfy?

– Bardzo, bardzo daleko na Północy. Tam, gdzie woda zmienia się w lód. Trzeba długo iść po lodzie, aby dojść do lądu, też pokrytego lodem. Jest tam bardzo zimno…

– I ojciec wywoził elfy w takie miejsce?!

– Dobrze się tam urządzili, synku. Doskonale. Prawie doskonale. Bo, niestety, zabrali ze sobą wspomnienia. Mają tam wielkie gorące drzewa, które ich grzeją. I na nich się wieszają.

Barnaro miał mnóstwo roboty.

Czternastu przedstawicieli rzekomej mniejszości etnicznej numer jeden – tak zwanych delikatnych – popełniło dezercję cywilną w Biełej Wodzie. Kilku innych usiłowało zrobić to w Plandze. Wszystkich znaleziono z mieczami lub sztyletami w brzuchach.

„Delikatni” z niewiadomych przyczyn zawsze się zabijali, odkąd Barnaro sięgał pamięcią. Nigdy dotąd jednak nie wyobrażał sobie, jak bardzo ten fakt może być kłopotliwy dla najwierniejszych sług Cesarza.

Po pierwsze, do każdego samobójcy trzeba było dobrać co najmniej stu wspólników i podejrzanych.

Po drugie, wyszedł nowy Edykt Cesarski. Platynowy Edykt o Zwycięstwie nad Śmiercią. Cesarz ogłosił, że nic nie może sprzeciwić się Wspaniałej Woli Cesarskiej, nawet śmierć. Nawet śmierć nie może być ucieczką od Cesarskiej Woli. I dlatego Barnaro został komendantem w Biełej Wodzie.

– Tak, to jest właśnie to – tłumaczył majstrowi. – Tego właśnie chce Cesarz.

Siwy, wąsaty majster nic nie powiedział, ale jego pomarszczona twarz jeszcze bardziej się zmarszczyła i pofałdowała, aż przestała przypominać twarz. Majster odwrócił się bez słowa i zaczął szukać odpowiednich kolców.

Cesarz nakazał, aby przy każdym cekhauzie otworzyć Teatrum Zwycięstwa. W tym celu niezbędne było zbudowanie ogromnych rusztowań i czegoś w rodzaju dźwigów. Z dźwigów miały zwieszać się pionowe druty. Do tych drutów mieli być przymocowani ludzie. Druty miały poruszać ludźmi jak marionetkami, tak aby poruszali się zgodnie z wolą Cesarza, a nie ze swoją.

Ludzie mieli być przymocowani do tych drutów za pomocą specjalnych kolców. Kolców, które głęboko wdzierają się w ciało. Tak aby razem z kolcem i bólem wdzierała się w ciało Wspaniała Wola Cesarza.

Nie wszyscy jednak aktorzy będą cierpieć. Część z nich będzie martwa. Będą nieżywi, a jednak będą chodzić, machać rękami, nawet wsadzać sobie jedzenie do buzi. Będą robić te wszystkie życiowe rzeczy, jakby byli żywi, bo Cesarz nie zaakceptował ich samowolnej śmierci.

Na razie do Teatrum zwożono trupy samobójców. Ale w przyszłości, kiedy powstanie odpowiednia liczba Teatrów, miały się w nich znaleźć wszystkie trupy. Bo Cesarz życzył wiecznego życia wszystkim swoim poddanym.

Chociaż ludzie, istoty tępe i niewdzięczne, nie rozumieli nic z tego, Cesarz miał swoje dobre powody we wszystkim, co robił. Niektórych Barnaro nawet się domyślał.

Dlatego nie uważał, że należy kazać aktorom odgrywać patriotyczne spektakle o wiernopoddańczych treściach. Nie, to powinno być o wiele subtelniejsze. Aktorzy mieli odgrywać codzienne, spokojne, szczęśliwe życie. Takie, jak chciał dać im Cesarz. Czego nie docenili, bo się zbuntowali. Albo ośmielili się umrzeć.

Poza tym Barnaro miał jeszcze wiele innych spraw na głowie. Dwudziestu żołnierzy dostąpiło zaszczytu przejścia do wyspecjalizowanej, elitarnej formacji, w związku z czym należało poprowadzić uroczystą ceremonię, polegającą na przekłuciu ich bębenków usznych rozżarzonym drutem. No i należało zakończyć sprawę kapitana Tuulilainena.

Kapitan Tuulilainen był zamieszany w tak zwaną aferę Scarpii. Ponieważ wziął udział w złożeniu doniesienia do wyższych władz, litościwie darowano mu Romb. Został oddany do dyspozycji swojego zwierzchnika. Czyli do ukarania w trybie hierarchicznym, nie sądowym.

Barnaro nie żywił niechęci do kapitana. Co prawda, nie uważał, że jemu zawdzięcza swoje wyniesienie. Awans aktora-szpiega na szefa Kancelarii wynikał z tego, że Cesarz postanowił przerobić ją na Teatrum. Niemniej, kapitan Tuulilainen miło kojarzył się Barnarowi z tym awansem.

Dlatego skazał go na najłagodniejszą karę, tak zwaną Śmierć Możliwą.

Odkrycie, że jest nieśmiertelny, nie wzbudziło żadnego zachwytu w duszy pułkownika Hengista.

Do tej pory jakoś udawało mu się walczyć o przetrwanie. Zawsze było to ciężkie, ale świadomość, że prędzej czy później i tak umrze, pozwalała mu nie bać się aż tak bardzo podczas tej walki.

Teraz dorzucono mu nowy ciężar, nieskończenie ciężki. Kiedy zrozumiał, jak bardzo drogocenne jest jego życie, tym bardziej musiał walczyć i martwić się o przetrwanie. Teraz pragnął tylko jak najszybciej zdobyć obraz i unieszkodliwić wszystkich ludzi. Unieszkodliwić, wyeliminować raz na zawsze ich i śmierć, którą ze sobą nieśli.

W dodatku musiał uratować nie tylko siebie. Miał przy sobie tę kobietę, która mówiła, że jest jego matką. I on bał się jej. Jak mały chłopiec.

Ludzie mogli ich zabić, mieczem, nożem, ogniem. Ale groziło im jeszcze coś innego.

– Kiedy pojawili się… Kiedy ich stworzyliśmy, nie wiedzieliśmy, że oni będą tacy słabi. Że będą umierać. Nie wiedzieliśmy tego, a na pewno nie wszyscy wiedzieli. On mógł wiedzieć.

– Kto?

– Helkis, nie przerywaj, kiedy mama mówi.

To chyba był żart. Uśmiechała się. Ciekawe, czy uśmiech elfa może leczyć rany?

– Nazywaliśmy go Mistrzem. Miał największą wiedzę. To on nam powiedział, że my elfy możemy mieć jakby… dzieci. Że narodzi się z nas nowa rasa i to będą jakby nasze zbiorowe dzieci. Dzieci elfów. Rozumiesz, u elfów pragnienie posiadania dzieci jest bardzo silne, bo mamy je rzadko. Myśl, że każdy mógłby mieć jakby dziecko, takiego człowieka, którego będzie uczył i prowadził przez życie, była… Tego po prostu nie dało się odeprzeć. Takie dziecko, które jest nasze, chociaż inne niż my elfy.

– Bardzo inne. Pewnie dlatego, że dodaliście do tej mikstury węże, krety… Nie było innych składników?

– On nam powiedział, że to jedyny sposób – odpowiedziała Virma i rozejrzała się wokół.

Jechali przez dolinę rzeki Taspa. Po lewej, od zachodu, piętrzyły się góry Arslan, najwyższe pasmo Kartaku. Po prawej, od wschodu widać było Talię, Kartani i Śnieżny Ząb – tak się nazywały na mapie Hengista. Na zboczach rosły gęste lasy, ale tu, w dolinie rzeki, dawne pastwiska porastał gąszcz zdziczałych drzewek owocowych. Mogły się tu pożywić i konie, i ich jeźdźcy. Hengist z dużym zdziwieniem odkrył, że przez dłuższy czas może odżywiać się wyłącznie dzikimi jabłkami i ulęgałkami, bez suszonego mięsa i rybiego smalcu.

Nieustannie napotykali resztki zwalonych domów, przewrócone ceglane kominy, rozwalone podmurówki, włazy do zawalonych piwnic, wreszcie zarosłe jeżynami cmentarze. Kiedyś musieli mieszkać tu ludzie.

– Kiedyś mieszkali tu ludzie – podjęła myśl Virma. – Była to gęsto zamieszkana dolina. Na stokach żyli pasterze, wypalali tam pastwiska. Nad rzeką rozciągały się sady i pola uprawne. Było tu prymitywnie, ale dość zamożnie. Piwo, gruszecznik, kołacze z mielonego bobu nadziewane baraniną z jabłkami.

– To wszystko zniszczył Cesarz?

– Nie. My.

Było cicho i ciepło. Jakiś wcześnie rozbudzony świerszcz skoczył przed koniem Virmy. Wałach przestraszył się, szarpnął, kobieta uspokoiła go delikatnym dotykiem ręki. Koń słuchał się jej. Lubił ją. Może nawet kochał.

– Nie wyobrażasz sobie tego entuzjazmu – mówiła Virma. – Tej całej… krzątaniny. Wszystkim świeciły się oczy. „Oni zaraz będą”. „To już za miesiąc”. Czekaliśmy na powstanie ludzi, na powstanie naszych dzieci. Wreszcie ich zobaczyliśmy… Wydali się nam trochę ociężali. Ale nic, to przecież nasze dzieci. Byli jak dzieci. O wszystko pytali. I wszystko niszczyli. Z początku nieśmiało, dopóki każdy miał przy sobie swojego elfa-wychowawcę. Dopóki jeden z nich nie zamordował swojego wychowawcy.

Było cicho i ciepło. Brzęczały pszczoły. Na tych zdziczałych terenach musiała być cała masa dzikich pszczół. Masa dzikich barci. Masa dzikich niedźwiedzi.

– Ale kiedy to się stało, nie było rozpaczy. Nie było wielkiej rozpaczy. Wielka rozpacz była wcześniej. Kiedy po pierwszych sześćdziesięciu latach okazało się, że oni umierają. Umierają sami z siebie. Chcieliśmy złapać, schwytać Mistrza, naszego Mistrza, żeby go zapytać, dlaczego tak ich stworzył. Ale Mistrz zniknął, zniknął na bardzo długo. Kiedy doszło do pierwszego morderstwa, niektóre elfy nawet mówiły, że oni mają prawo nas mordować. Dając im życie, skazaliśmy ich na śmierć.

Było cicho i ciepło. Dojechali do ruin większej budowli, stojącej pomiędzy dwoma ogromnymi, zarośniętymi jabłoniami.

– Kiedy tylko odkryliśmy, jaki jest ludzki los… Wielu się zabiło. Całe jedno miasto popełniło samobójstwo. Prawie całe.

– Dlaczego?

Znowu zobaczył to w jej oczach. Rozczarowanie i żal.

– Nie rozumiesz? Niektórzy zrobili to z żalu po śmierci Dzieci. Inni, bo rozumieli, że ten, kto skazał jakąkolwiek istotę na śmiertelne życie, sam nie ma prawa żyć. Wszyscy zrobili to z przerażenia. Wiedzieli, że przez całe wieczne życie będą wiecznie myśleć tylko o śmierci.

Virma zsiadła z konia.

– Ci, co uciekli za morze, mieli nadzieję, że ich to ominie, że zapomną o istnieniu ludzi. Elfy łatwo zapominają, nie myślą o przeszłości. Nie myślisz o przeszłości, kiedy masz nieskończoną przyszłość przed sobą. Dlatego byli przekonani, że tam, na Śnieżnej Równinie, poczują się jak w dawnych czasach, przed powstaniem ludzi. Niestety, pewne rzeczy zostały w nich na zawsze.

– Skąd wiesz?

– Wiem także, co ty myślisz. Jestem z nimi w ciągłym kontakcie.

– To dlaczego tam nie uciekłaś później?

– Dla ciebie.

– A czemu mnie nie wykradłaś wtedy? Na samym początku? Kiedy tylko aresztowali ojca?

Virma spojrzała na Hengista i ten natychmiast pożałował pytania. Jej twarz zalała się łzami.

– Patrz – powiedziała. – I zapamiętaj to, co widzisz! To jest płacz elfa. Nie zobaczysz tego często. Zabrano mi ciebie. Ci, którzy aresztowali twojego ojca, zabrali cię też do ratusza i oddali władzom miejskim. Nie pozwolono mi ciebie wykraść. Nawet nie pozwolono spróbować.

– Kto?

– Nasi. Elfy. Bali się, że wpadnę i wydam kryjówkę na torturach. Nie mogliśmy narażać siedemnastu elfów dla jednego. Nawet dla dziecka.

– Gówno prawda! Mogliście im zaśpiewać to, co śpiewałaś w Killach!

– Nie mogliśmy. Cesarz wysłał Głuchych do miasta.

– Głuchych?

– Tak. Jak myślisz, dlaczego Cesarz okalecza ludzi? Dlaczego wyłupia im jedno oko i każe tak żyć? Zawsze ma jakiś cel. Specjalnie stworzył Głuchych Wojowników do walki z elfami. Nie mogliśmy cię wtedy uratować.

Hengist ukrył westchnienie, jak tylko umiał. Spojrzał na ruiny.

– A dlaczego wy… wyeliminowaliście wszystkich mieszkańców tej doliny?

– To się stało względnie niedawno. – Virma zaczęła przywiązywać konia do drzewa. – Część elfów postanowiła po prostu wybić ludzi po to, żeby nieszczęsna rasa nie mnożyła coraz to nowych, skazanych na śmierć istnień. Zdążyli zamordować tylko mieszkańców tej doliny, zanim sami zostali zabici przez ludzi. Ludzi nie da się wybić, jest ich za dużo, nie mówiąc już o tym, że zabijanie, wojenne zabijanie, jest zawsze okrutne. Zamiast ich zabijać, trzeba odwrócić cały proces ich powstania. Mistrz, zanim zniknął, zapisał ten proces na obrazie, który namalował. Ale siłą rzeczy ten obraz stał się obiektem czci wśród ludzi. Wykradli go i skopiowali w tysiącach egzemplarzy, a już każda z tych najwcześniejszych wersji była niedokładna, spaczona. Wymazali nas z obrazu. Szybko zapomnieli, że to my, elfy, jesteśmy tymi samymi istotami, które ich stworzyły. Zachowali przekazy o tych dobrotliwych bytach, ale nie chcieli już wierzyć, że to my nimi byliśmy. Ciągle poszukiwali Ukrytych Stworzycieli, nie podejrzewając, że to przecież my. Oni nas… nienawidzili, nawet nie wiedząc dlaczego. Nieważne. Ważne, że obraz w pierwotnej wersji zaginął. Istnieje też zapis w formie melodii, ale on działa jednostkowo – rozpadają się tylko ci ludzie, którzy go słyszą.

– To było to zaklęcie, które śpiewałaś w Killach?

– Tak. Słowa nie są ważne, liczy się melodia. Niestety, trudno ją wyśpiewać, kiedy leci się z konia na ziemię i kiedy Nihong zatyka ci usta ręką. Nie mówiąc już o kneblu.

Oba konie były już uwiązane. Siedzieli na trawie pod jedną ze zdziczałych jabłoni.

– Dlaczego tu się zatrzymaliśmy?

– Bo tutaj kiedyś była oberża – powiedziała Virma, wskazując na ruiny domostwa. – Piwnica pozostała nienaruszona. Można się w niej przespać. A także skorzystać z zapasów wina, które przez ten wiek czy dwa mogło już nieźle wyszlachetnieć. Zostawiliśmy je na trochę.

– Na trochę?

– Na trochę. I nie sądzę, żeby przez ten czas ktoś je odnalazł. Ludzie boją się tej okolicy. Mówią, że tu grasują elfy.

– Chcesz pić?

– Tak. Dzisiaj chcę pić. Dzisiaj będziemy obchodzić bardzo spóźnione święto, synku. Święto, które powinniśmy obejść jakieś dwadzieścia lat temu, jeśli nie więcej. Przestanę do ciebie mówić „synku”. Nasze święto równowieku.

Kapitan Tuulilainen nie wiedział, co to znaczy Śmierć Możliwa. Wiedział tylko, że będzie straszna jak każda śmierć.

Po tym, jak dobroduszny aktor Barnaro ogłosił wyrok, kapitan Tuulilainen zachwiał się i przewrócił na podłogę.

Nie z wrażenia. A w każdym razie nie tylko. Po prostu strażnik zwyczajowo uderzył go pałką w głowę.

Kapitan ocknął się obolały, ale coś przyjemnie go wachlowało.

Był nagi, leżał na podłodze małej celki o jaskraworóżowych ścianach. Nie było żadnych sprzętów, niczego. Jęcząc, kapitan dźwignął się na zdrętwiałych ramionach, i podpełznął w stronę orzeźwiającego powiewu.

Przyjemny powiew dobiegał od drzwi. Drzwi celi były otwarte. Ale tylko ktoś, kto byłby jeszcze bardziej zamroczony niż kapitan, mógłby próbować przez nie wyjść.

Bo w otwartych drzwiach nieustannie wirowało wielkie, szerokie, stalowe ostrze. Za nim było widać następne i następne. Nie wiadomo, jakim cudem, ostrza, sterczące na żelaznych drągach jak wiatraki, wirowały nieustannie. Nie przestały ani na chwilę.

Kapitan patrzył na nie tylko przez chwilę. Potem zwymiotował na podłogę i schował się w kącie celi, tyłem do ostrzy. Nie chciał myśleć, w jakim celu je tu umieszczono. Gdyby tylko miały strzec drzwi, wystarczyłoby je okratować.

Więzień nie patrzył na ostrza. Ale ich powiew chłodził mu plecy i przypominał, że mogą kiedyś dotknąć ciała.

Po dłuższym czasie kapitan usłyszał mokry mlask. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył na podłodze kawałek świeżego, surowego mięsa. Jak wleciało do celi? Chyba przez drzwi, między ostrzami. Ktoś go musiał przerzucić, pewnie strażnik. To znaczy, że za ostrzami jest korytarz! Jeśli kawałek przedostał się przez ostrza, to może człowiek też mógłby przejść?

Obiecał sobie, że jeszcze się nad tym zastanowi, i rzucił się na mięso. Był bardzo głodny.

Od tego czasu gapił się na ostrza. Gapił się, szukając sposobu na przemknięcie między nimi. Gapił się, czekając na codzienny ochłap.

Aż pewnego dnia – a może pewnej nocy – coś musiało się popsuć w mechanizmie. Ostrza zaczęły się kręcić wolniej, coraz wolniej… Wreszcie stanęły.

Kapitan Tuulilainen przez chwilę nie widział, co się dzieje. Zapatrzony w wirowanie, mruczał i pojękiwał sam do siebie, naśladując odgłos ostrzy, długo jeszcze po tym, jak przestały się kręcić. Wreszcie zauważył.

Miękkość w kolanach i łokciach. Serce wali. Kapitan Tuulilainen zmarnował dużo czasu. Parę sekund. Ostrza za chwilę mogły znowu zacząć działać.

Ostrożnie przemknął obok pierwszego ostrza, drugiego, wyginając się niemalże jak cyrkowiec. Był w wąskim korytarzu, różowym tak samo jak cela.

Różowym i jasnym. Na tyle jasnym, aby zobaczyć, że jest całkowicie wypełniony ostrzami.

Jak tędy chodzą strażnicy? – zdążył jeszcze pomyśleć Tuulilainen, zanim wszystkie otaczające go ostrza ruszyły. Ruszyła też metalowa taśma. Rozsiekany na drobne kawałki mięsa, kapitan został rozwieziony do cel, w których przebywali inni skazańcy, skazani na Śmierć Możliwą.

Ognisko płonęło wysoko, prosto w niebo. Ale gwiazdy i tak były jaśniejsze. Po drugiej stronie ogniska siedziała Virma. Jej dłonie zbliżały się do płomieni i oddalały co chwilę. Były piękne, wąskie, długopalce. Ręce stworzone po to, aby je całować. Z czcią, oczywiście.

Virma spojrzała na niego. Ciągle jak matka. Surowa matka. Hengist odwrócił się w stronę konwi. Wypił łyk wina. Było to najdoskonalsze wino, jakie w życiu pił. Czerwone jak krew i jak krew gęste, ale lekkie.

– Nie powiedziałaś mi, co znaczy „kami” w języku Nihongów.

– To jedyne słowo z ich języka, jakie znam. Znaczy „elf”. A dokładnie „głowa”, bo głowa to dla nich symbol władzy, to ktoś lub coś, co się szanuje.

Virma sięgnęła do swojej konwi, upiła łyk.

– Chociaż Nihońcy nie tyle szanują elfów, ile panicznie się ich boją. Ale nie nienawidzą nas, raczej uważają, że „kami” trzeba się słuchać i walić czołem o podłogę. Kiedyś twój ojciec na morzu natknął się na dżonkę Nihongów. To musiała być jakaś pozostałość po ich dawnej flocie, statek, który był na morzu, gdy Shiwakyo zostało zatopione, i od tej pory błąkał się po oceanie… Łatwo było ich… podporządkować. Chociaż była ich ponad setka, nie licząc kobiet i dzieci… Oni pływali z kobietami. Kiedy elfy weszły na ich pokład, padli na twarz i wyli: „kami, kami”. Twój ojciec zakazał im pływać na północ, w stronę Śnieżnej Równiny. Wiedział, że będą się bać.

A jeśli kłamie? – pomyślał Hengist. A jeśli zabił ich wszystkich, kobiety i dzieci?

– Nie! – krzyknęła Virma. – Nie wolno! Nie wolno ci tak myśleć! Nie chcemy zabijać. Nie chcemy więcej śmierci. Chcemy, żeby zniknęli po to, żeby nie umierali.

Westchnęła.

– I żeby nie zabijali – dodała.

Patrzyła mu prosto w oczy. Było w nich dostojeństwo i jakiś… niedosiężny majestat. Taki, jakiego bardzo pragnie się dosięgnąć.

– Powiedz mi, pani – zaczął nagle, niespodziewanie dla samego siebie. – Jak to jest u elfów? Czy teraz, kiedy przestanę cię traktować jak matkę… I zacznę nazywać siostrą… Czy mam traktować cię jak siostrę?

– Jesteśmy już blisko – powiedział Tundu Embroja. – To Farsitan. Co masz zamiar robić?

– Zabijać.

Jonga odepchnęła się drągiem od dna, łódka zboczyła w stronę przybrzeżnych zarośli. Dziewczyna wyskoczyła na ląd razem z workiem.

– Zaraz, a ja! – Tundu przeraził się, gdy łódka, w której siedział, zaczęła odpływać od brzegu. Wskoczył do wody, obryzgując wszystko dokoła.

– Ty bydlaku! Jestem cała w błocie – krzyknęła cicho.

Tłusty starzec nic nie odpowiedział. Powoli wygramolił się na brzeg i stanął na nim, dysząc i kapiąc. Wyglądał jak wielka, nieforemna, ociekająca wodą gąbka.

Na szarym horyzoncie majaczyły mury miasta. Widać było wysoką wieżę ze spiczastym dachem oraz zarys ogromnego posągu.

– Jak tam najlepiej wejść? – zapytała Jonga.

– Za moich czasów najlepiej było przekraść się kanałem miejskim – odpowiedział Tundu. – Zdobywałem to miasto. Ale teraz, jak sądzę, lepiej dostać się przez główną bramę.

– Kawalarz. Tyle z ciebie pożytku, że zabawisz człowieka – syknęła Jonga, poprawiając na sobie mokrą suknię.

– Mówię serio.

Ruszyli przez zarośla. Ścieżka wśród trzcin, prawdopodobnie rybacka, prowadziła prosto pod bramy miasta. Robiło się coraz jaśniej. Ogromny Cesarz, górujący nad bramą, trzymał palec przy ustach. A właściwie przy tym miejscu, gdzie miałby usta, gdyby miał twarz.

Brama była już otwarta, ale stało w niej dwóch strażników.

– I co teraz? – spytała Jonga.

– Ćśśś… Ani słowa – odpowiedział generał.

Podeszli do bramy. Strażnicy oczywiście zastąpili im drogę. Tundu Embroja wykonał kilka dziwnych, niezbornych ruchów. Strażnicy pokiwali głowami i przepuścili ich. Bez słowa.

Zaraz za bramą znaleźli się na wielkim placu wśród baraków, straganów i bud. Naokoło trwały przygotowania do ubogiego jarmarku. Skrzypiały stoły, łomotały beczki, piały koguty i rżały konie. I chodaki stukały o bruk. Poza tym nic nie było słychać.

– Dlaczego oni nic…

– Ćśśś… – Tundu złapał Jongę za głowę i zatkał jej usta. Rozejrzał się. Obok była wielka, rzeźbiona brama kamieniczna. Wciągnął Jongę do środka. Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć.

– W tym mieście – wyszeptał szybko – nikt nie mówi, chyba że rękami. Farsitan znaczy po cezariańsku Cesarskie Miasto Niemych. Cesarz kazał im obciąć języki. Kiedy dziecko ma rok, obcinają mu język. Wtedy świętują. Nic nie mów, jeśli nie chcesz stracić języka. Nic nie mó…

I nagle sam przestał mówić. Nic nie mówił, tylko patrzył na plac. A potem cofnął się w głąb bramy.

Przez plac szło kilkunastu żołnierzy. Jeden wlókł na postronku młodą kobietę, drugi dziecko. Zarówno kobieta, jak i dziecko mieli wielką plamę zakrzepłej krwi wokół ust, która upodobniała ich do klaunów. Najwyraźniej operację ucięcia czy też wyrwania języka przeprowadzono niedawno.

Zakrwawionym chłopcem na postronku był Aldu. Kobieta niosła zawieszoną na szyi deseczkę z wyraźnym napisem: „Żona zdrajcy i dezertera”. Mogła być tylko żoną Tundu Embroi. Bardzo młodą żoną.

Pragnący wykazać się patriotyzmem mieszkańcy Cesarskiego Miasta Niemych wygrażali bezgłośnie parze złoczyńców na postronku. Jedyny odgłos wydało kilka zgniłych jabłek, które trafiły w dziecko.

Jonga odwróciła się i w ostatniej chwili zdążyła złapać generała za rękę. Za twardą, zesztywniałą pięść.

Próbował się wyrwać.

– Nic nie zrobisz – wyszeptała. – Nie tutaj, nie teraz! Idźmy za nimi, ostrożnie.

Po chwili dodała:

– Pomożesz mi go zabić.

Admirał Matsuhiro patrzył na ogromną, wielką tratwę, rozciągającą się aż po horyzont.

Członkowie załogi wszystkich jego statków w większości urodzili się już na morzu. Tak jak on. Ich rodzice musieli przyzwyczaić się do życia na statkach. Podobno nawet wtedy, kiedy żyli w Utraconym Mieście, jedli surowe ryby. To nie sprawiało im trudności. Trudności sprawiał szkorbut. Jego ojciec stracił prawie wszystkie zęby. Matka wszystkie. Dzieciom też to groziło, dopóki wszyscy nie nauczyli się jeść wodorostów z północnych mórz.

Przez całe życie admirał oglądał tylko wielką, błękitną lub zieloną, falującą powierzchnię. I okręty.

To, co teraz widział, wyglądało jak tratwa. Ogromna, płaska tratwa, rozciągająca się aż po horyzont. Tratwa była obrośnięta ogromnymi glonami, które dziwnie sztywno sterczały w górę. Niesamowity i nienaturalny widok. Admirał zaczął się bać w nowy, dziwny sposób.

To był strach przed zejściem na tę niesamowitą płaszczyznę. Jeśli tam są takie glony, to co tam jeszcze może być? Jeśli te… tratworosty sztywno sterczą w niebo, to może żyją tam ogromne pełzające ptaki?

No i tratwy są niestabilne. Czy ta nie wywróci się kiedyś? Czy nie zatonie w swoim ogromie?

Nie wolno się bać. Wystarczy, że wszyscy inni się boją. Wszyscy na dwustu okrętach. Całe dwadzieścia tysięcy żołnierzy.

Nie boją się wojny. Nie boją się Pana Ziemi. Urodzili się, aby zabijać jego ludzi. Całe życie przygotowywano ich do tego.

Boją się zejść na tę ogromną tratwę. Na ląd stały.

– Cumujemy – powiedział Admirał. – Desantujemy się. Idziemy, aby zabijać. Idziemy zabijać ludzi, którzy nas zabijali. Idziemy zabijać bogów, którzy nie uchronili nas przed ludźmi.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO

  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Żmije I Krety», Tomasz Piątek

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства