«Księga Jesiennych Demonów»

2475

Описание

Pogoda na dworze niczym z koszmaru- leje deszcz a ja siedzę w domu patrząc, jak krople rozpryskują sie na czarnej ziemi.Właściwie przed chwilką skończyłam czytać ostatnie opowiadanie.Wpatruję się w to, co dzieje się za oknem i rozmyślam nad sobą, nad tym co ukrywa się w każdym z nas.Strach, ból, tajemniczośc.Czy demony istnieją naprawdę? Oczywiście, że tak! Ale czy istnieją w nas? Czy nam dokuczają? Gdzie są? Takie i inne pytania zadaje sobie po przeczytaniu debiutanckiej książki Grzędowicza. "Księga jesiennych demonów" to pięć długich opowiadań, których akcja toczy się w Polsce. Pierwsze z nich to "Klub absolutnej karty kredytowej"-główny bohater Zięba jest posiadaczem karty kredytowej, która ma niezwykłą moc.Jaka tego dowiecie się po przeczytaniu.Czy los świata spoczywa w rękach jednego człowieka? "Opowieśc terapeuty"-czyli tytuł drugiego opowiadania.Bóg ma dosyć ludzi i ich ciągłych narzekań.Kolejny pacjent…niezwykły pacjent…białe ściany. "Wiedźma i wilk"-młodziutka wiedźma Melanie bita przez swojego chłopaka postanawia "wyhodować" sobie nowego mężczyznę.Co z tego wyjdzie?:) Wilk przeobrażony w człowieka "dusi się" w nowym ciele… "Piorun"- opowieść kryzysu małżeńskiego.Typowa groteska:) "Czarne motyle"- według mnie najlepsze opowiadanie o poruszającym zakończeniu.Miłość, samotność i groza. Podsumowując- książkę polecam osobom, które lubią psychologię.Fani Stephena Kinga powinni być zadowoleni i uznac to za lekturę obowiązkową.Ciekawe czy i wy potraficie tak, jak główni bohaterowie odnaleźć swojego jesiennego demona?



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Jarosław Grzędowicz Księga Jesiennych Demonów

Znowu widzę dziś zachód słońca

Znowu udało się doczekać końca

Mniej szczęścia mieli – ilu ich było

Wielu - nawet ich nie liczyłem

Codzienne żniwo swoje zbieram

Kres podróży każdego dnia

Być czy mieć takie dwa pytania

Bliżej ku celom posiadania

Kazik Staszewski i Kult

„Komu bije dzwon”

PROLOG

Wszedł do sklepu z magią głównie dlatego, że padało. Oraz może dlatego, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin stracił dziewczynę, pracę, serdecznego przyjaciela, zamknęli jego ulubiony pub i jedyny kiosk w pobliżu domu, gdzie mógł kupować bilety, ukradli mu samochód, przestali produkować jego ulubione papierosy, z niejasnych przyczyn wyłączyli mu kablówkę, a siostra jego babki postanowiła zaskarżyć jej ostatnią wolę i odebrać mu dach nad głową.

Niekoniecznie w tej kolejności. Teraz stał na jakimś zapyziałym podwórku, dygocząc z zimna w przemoczonym płaszczu, z odprawą wetkniętą do portfela, i patrzył tępo na amulety, kule, różdżki i kadzidełka na wystawie.

Są takie dni. Czasami w miejscu, które stanowi podstawę topografii prywatnego świata, nagle pojawia się wywieszka z napisem: „Likwidacja”. Na mapie pojawia się biała plama. Jednak coś takiego zdarza się raz na jakiś czas. Jakiś punkt znika, a pojawiają się inne. Znajduje się inne sklepy, puby, poznaje nowe kobiety i nowych przyjaciół.

Najwyraźniej jednak zdarza się i tak, że ktoś wstaje rano, goli się i wychodzi z domu, tylko po to, żeby przekonać się, że wszystko co miało dla niego znaczenie nagle przepada, zostaje postawione w stan likwidacji, wali się, wybucha, i nie odpowiada na telefony. Jego osobista mapa pokryła się białymi plamami i w zasadzie przestała być mapą.

Jacek Wólecki miał wrażenie, że obudził się w świecie, który nagle poddano korekcie, usuwając z niego wszystko, co mogłoby być dla niego przyjazne.

Sklep z magią był po prostu zapchany towarem. Tysiące drobnych, pstrokatych bibelotów kłębiły się na ladach, półkach, w gablotach i etażerkach. Tłoczyły się na ścianie, rozpychały, gdzie popadło. Szklane misy pełne wisiorków, półki zastawione cudacznymi książkami, sterty półszlachetnych kamieni, dzbanuszki, figurki i diabli wiedzą co jeszcze.

W „Trampie”, którym Jacek zarządzał do wczoraj, wszystko musiało być podzielone na działy, wygodnie i przejrzyście rozłożone. Wschodni bazar, jaki panował tutaj, jeżył mu włosy na głowie. W jaki sposób klient ma cokolwiek znaleźć?

Lodowaty, listopadowy deszcz został na zewnątrz i siekł przygnębiające podwórko pomiędzy zapyziałymi kamienicami, noszącymi jeszcze ślady po pociskach. Widać było trzepak, pokręcone drzewko i schody prowadzące do znajdującego się w oficynie małego sklepu, wyspecjalizowanego w sprzęcie do sportów walk Wschodu, gdzie przed chwilą beznadziejnie próbował znaleźć pracę.

Bałaganiarskie wnętrze miało przynajmniej tę dobrą cechę, że najwyraźniej oczekiwano, iż klient będzie buszował wśród półek, gablotek i stert najdziwniejszych przedmiotów. Nikt nie wyskakiwał z natrętnym: „W czym mogę pomóc?” Pomóc? Do diabła, we wszystkim. Chciał mieć z powrotem przyjaciół, mieszkanie, pub „Shiobhan” i swoją pracę. Chciał prowadzić niewielki, niezależny sklep sportowo – turystyczny, wraz z trzema podobnymi sobie wariatami. Chciał uniknąć najgorszego, które już siedziało mu na karku. Upadku na dno. Supermarketu. „Pracownik działu»Rekreacja«proszony jest do kasy numer osiemdziesiąt sześć”. Chciał, żeby wróciła Magda. Tylko nie ta upiorna z ostatnich miesięcy, ale tamta dawna Magda, która nagle gdzieś się podziała.

Nie chciało mu się wychodzić na ten deszcz i zimno, na listopadową szarówkę.

Właściciel albo może pracownik siedział w jednym z dalszych pomieszczeń, pod sufitem grzmiały jakieś dziwne, wibrujące dźwięki, jakby pijany Tybetańczyk ryczał w pustej beczce. Gdzieś tliły się kadzidełka, napełniając pomieszczenie duszącym, ciężkim zapachem.

Spojrzał na tablicę zawieszoną dziesiątkami małych amuletów wyciętych z mosiężnej blachy. Zapewniały powodzenie finansowe, szczęście, harmonię, pogodę ducha, zdrowie, chroniły przed atakami i agresją, stawiały zaporę nieszczęściom. Do wyboru. Pięknie. Powinien kupić wszystkie.

Przy drzwiach wisiała spora korkowa tablica pełna ogłoszeń. To było dopiero coś. Niektóre przywodziły na myśl agencje towarzyskie. „Ligia i Luiza – wróżki przez całą dobę” Ciekawe czy mają też wizyty domowe? „Uzdrawianie duchowe i odwracanie klątw – także na odległość”. „Teodorus – uzdrawianie energetyczne”. Jacek pokręcił głową z niedowierzaniem. Jedna z tych wizytówek naprawdę robiła wrażenie. „Ochrona przed demonami, odprowadzanie klątw, usuwanie przeszkód, odnajdowanie drogi – szaman miejski”. Ciekawe, ile bierze taki szaman.

Obłąkany Tybetańczyk z kompaktu nadal zawodził, nieliczni klienci, pałętający się dotąd w zamyśleniu po sąsiednich pomieszczeniach, dobijali chyba targu. Zadzwoniła kasa fiskalna. Dziewczyna z krótkimi ciemnymi włosami i w wąskich okularach w rogowej oprawie minęła go tuląc do siebie zawiniątko zapakowane w czarną tkaninę. Niosła to jakoś ukradkiem, jakby nie chciała, żeby ktokolwiek spojrzał na jej sprawunki. Naturalnie, Jacek zwrócił uwagę, ale nie dojrzał towaru. Zauważył tylko, że z pakunku coś kapie na kamienną podłogę ciemnymi kroplami. Otworzył usta, ale panna wyszła w pośpiechu, wiatrowy dzwonek powieszony przy drzwiach rozświergotał się blaszanymi trelami.

Drugi klient wyszedł zaraz po niej, niosąc zalakowaną szarą kopertę z czerwonymi pieczęciami jakiegoś urzędu, świecę zapłonową i zegarek, którego wskazówki szły szybko do tyłu. Następny zapłacił, znowu zadzwoniła kasa, a klient podał właścicielowi paczkę zawiniętą w pomięty brązowy papier i wyszedł. Wyszedł z pustymi rękami, a jednak płacił. Kupił pozytywne wibracje? Tybetańskie powietrze?

Jacek został już tak z otwartymi ustami i wrażeniem, że świat w ogóle ostatnio zrobił się dziwny. Może ci klienci niczego tu nie kupili, a te dziwne przedmioty mieli już wcześniej? A może zresztą tak wyglądają ezoteryczne zakupy. Skąd miał wiedzieć? Nigdy nie był w takim miejscu.

Odłożył półszlachetny kamień z powrotem do misy i zorientował się, że został w sklepie sam. Teraz już nic go nie uratuje przed: „W czym mogę pomóc?” Trzeba będzie powiedzieć nieśmiało: „Tylko tak sobie patrzę” a po chwili wyjść w deszcz, półmrok i chaos.

Strasznie mu się nie chciało. Nic dobrego go tam na dworze nie czekało.

Za szybą nadał lał deszcz i nie zanosiło się, żeby miał zamiar przestać przynajmniej do końca maja przyszłego roku. A w ciemnym łuku bramy prowadzącej na ulicę stała szczupła czarnowłosa dziewczyna, w czerwonym plastykowym płaszczu, błyszczącym od deszczu. Poznał ją. Widywał ją od kilku dni. To tu, to tam. Przypadkiem. Po raz pierwszy, kiedy patrzył przez okno na odchodzącą Magdę. Odchodzącą do mieszkania jego najbliższego przyjaciela. Magda szła długimi, wściekłymi krokami i prawdopodobnie nadal mamrotała do siebie jakieś gniewne tyrady. Patrzył na nią z dziwnym poczuciem ulgi i usiłował wróżyć sobie z tego, czy się odwróci i spojrzy na niego. Ale nie odwróciła się. Wydawało mu się, że klatka schodowa ciągle huczy odgłosem wściekłego trzaśnięcia drzwiami, które na zawsze oddzieliło ich od siebie. I wtedy zobaczył tamtą, nieprawdopodobnie piękną dziewczynę idącą ulicą w przeciwną stronę.

Następnym razem zobaczył ją dzisiaj rano, kiedy poszedł do pracy. Na drzwiach „Trampa” wisiała ta niebywała, niepojęta kartka: „Remanent likwidacyjny”, którą czytał dziesięć razy, przekonany, że to jakiś żart.

– Przepraszam. – Paweł rozkładał tylko bezradnie ręce. – Zaoszczędziłem dla ciebie na odprawę. Napiszę ci referencje. Tylko tyle mogę zrobić.

A kiedy Jacek odpracował już te wszystkie bezradne: „Dlaczego?”, „Jak możesz po sześciu latach zamykać z dnia na dzień”, „Dlaczego ja o niczym nie wiedziałem” i tak dalej, a potem wyszedł na ulicę jako bezrobotny, ta sama przepiękna, niemożliwa do zapomnienia dziewczyna czekała na przystanku tramwajowym.

A teraz stała sobie w bramie i patrzyła spod burzy czarnych włosów. Śledziła go? A może tak podejść i zapytać o co chodzi?

Właściciel sklepu z magią minął go po drugiej stronie gablotki pełnej kryształów, półszlachetnych kamieni, lamp solnych i masek.

Zamknął drzwi wejściowe na zasuwę, wyjrzał przez szybę, jakby patrzył na dziewczynę stojącą nadal w bramie, i opuścił jeszcze bambusową roletę. Potem odwrócił wiszącą na drzwiach wywieszkę tak, by ukazywała napis: „Nieczynne”. Jacek obserwował jego poczynania z szeroko otwartymi oczami, a zdaje się że i ustami.

Sprzedawca odwrócił się w jego stronę. Był śmiertelnie blady, jak przyprószony mąką. Długie, związane z tyłu włosy były zupełnie białe. Szczupłe dłonie wystające z rękawów czarnego golfu były również białe niczym wosk.

Tylko oczy miał czerwone, jak wypełnione krwią.

Jacek rozejrzał się po ladzie w rozpaczliwym poszukiwaniu jakiejś broni, na wypadek gdyby okazało się, że akurat dzisiaj właściciel sklepu z ezoterycznymi pamiątkami oszalał i postanowił zamordować ostatniego klienta. Od kilku dni Jacek przestał zadawać pytania w rodzaju: „Dlaczego to się zdarza akurat mnie?”. Zdążył już zauważyć, że ostatnio nie jest ulubieńcem publiczności.

Po namyśle zacisnął w dłoni marmurowe jajo.

– Zostaw te tandetne talizmany, człowieku – powiedział sprzedawca. – Tobie potrzebna jest prawdziwa pomoc. Zgubiłeś drogę, co? Wszystko się wali, bez żadnego powodu? Nosisz płaszcz, teczka pod pachą. Jesteś poważnym człowiekiem. Żadnych kadzidełek, horoskopów, kryształów. Stoisz twardo na ziemi, a jednak tu wszedłeś. Oglądałeś wizytówki, potem talizmany. Tu są ciekawsze rzeczy dla zatwardziałego materialisty. Mnóstwo gadżetów, którymi można ozdobić mieszkanie albo zrobić komuś prezent. Niebo się wali, co?

– A co? Sprzedasz mi specjalny towar? Taki, który naprawdę działa? – zakpił Jacek.

Nie trzymam tej zasuwy – oznajmił sprzedawca cierpliwie. – Możesz ją otworzyć i iść dalej. Chociaż wygląda na to, że nie bardzo masz dokąd. Zgubiłeś swoją drogę, przyjacielu. – Wyciągnął palec w kierunku tablicy z ogłoszeniami. – Szaman miejski. To moja wizytówka. Jeżeli wiesz, co dalej robić, idź. Jeżeli nie wiesz, zrób to, co się W takich razach robi od wieków. Usiądź i zapytaj szamana. Będę na zapleczu. Za kasą w prawo.

Poszedł i zniknął w głębi sklepu. Jacek odłożył śliskie od potu marmurowe jajo z powrotem do misy i ruszył do drzwi.

Postanowił wrócić do domu i pooglądać… nie. Zadzwonić do… nie. Przespać się.

Sam.

Jutro mógł jeszcze obejść kilka sklepów sportowych w mieście, może kilka z jakichś pokrewnych dziedzin, a potem – „Pracownik działu»Rekreacja«…”.

Dzwonek wiatrowy przy drzwiach rozjęczał się smętną, przypadkową melodyjką.

Pokój za drzwiami na zaplecze wyglądał inaczej, niż można było się spodziewać. Żadnych magicznych gadżetów, kadzidełek, wyszywanych poduszek. Był prawie pusty, urządzony w taki supernowoczesny, ascetyczny sposób, przywodzący na myśl gabinet dentystyczny albo modny klub. Polerowany metal, szkło.

Sprzedawca siedział na dziwacznym fotelu w przytłumionym świetle chromowanej lampy, przy szklanym stoliku. Po drugiej stronie stał taki sam fotel. Mężczyzna uniósł do ust wymyślną szklaną fajkę wodną. Cylinder z ustnikiem, w którym kłębił się ciężki jak mgła biały dym.

– Ludzie często mówią, że miasto to dżungla – odezwał się szaman miejski. – Ale nic z tego nie rozumieją. W dżungli żyje nie tylko to, co widać, ale i istoty mieszkające na innych poziomach rzeczywistości. W pewnym sensie sami ludzie powołują je do życia. My mamy wpływ na to czy trafimy zwierzę z łuku, ale nie czy znajdziemy jego ścieżkę. Są rzeczy, które przychodzą z wyższego świata i takie, które wychodzą z niższego. Choroby, niefart, kursy walut. Tak było, jest i będzie. Nie ma znaczenia czy siedzisz w szałasie, jaskini, czy apartamencie. Dżungla jest wszędzie tam, gdzie ludzie. Niosą ją w sobie. Razem z Drzewem Życia, duchami przodków i demonami.

Nie zauważasz tego, bo jesteś jak ktoś, kto chodzi po centrum handlowym. Patrzysz na sklepy, towary na półkach, restauracje i domyślasz się, powiedzmy, istnienia kuchni, albo magazynów, ale nie masz pojęcia, że są tam całe piętra i labirynty pomieszczeń, do których nie masz wstępu.

Jacek usiadł na drugim fotelu i nalał sobie wody mineralnej z wymyślnego dzbanka. Zwyczajna gadka nawiedzeńca. A czego niby się spodziewał?

– Przypuśćmy, że czyjś związek się rozpada – ciągnął szaman. – Umiemy znaleźć jakieś przyczyny. Psychologiczne, ekonomiczne, różne. Ale tak naprawdę często nie wiadomo, dlaczego coś się wydarzyło. Dlaczego nagle zamknięto sklep. Dlaczego ktoś nie może w żaden sposób zarobić pieniędzy, albo dlaczego wchodzi akurat na to przejście dla pieszych, przez które za trzy sekundy przejedzie pijany kierowca. Dawno temu wiedziano – ktoś obraził bogów, przodków, zwrócił na siebie uwagę demonów. Teraz mówimy: „Przypadek” zamykamy oczy i zatykamy uszy.

Jacek wstał i przeszedł się po pomieszczeniu. Czuł się zmęczony i śmieszny. Trzeba iść do domu. Na szklanych półkach leżała kolekcja przypadkowych przedmiotów. Mieniąca się barwami hologramu karta kredytowa, mosiężna popielniczka ozdobiona kameleonem, samurajski miecz, srebrna, członowana bransoleta podobna do lśniącej skolopendry, zasuszony czarny motyl nabity na szpilkę, o skrzydłach jak płatki sadzy.

– Nie mam forsy – powiedział zmęczonym głosem. – Po co ta komedia? I tak ci nie zapłacę.

– To będzie zależało od ciebie. Jeżeli ci pomogę, sam zdecydujesz czy i ile chcesz mi zapłacić. Najpierw muszę cię przeczytać.

– Znaczy, co?

– Wyjmij wszystko, co masz w kieszeniach, i wsyp do misy. Także wszystko, co masz w portfelu, z wyjątkiem pieniędzy. Wszystko. Wizytówki, zapalniczkę, klucze, bilety, sznurek.

Jacek wytrzymał przez dłuższy czas spojrzenie okropnych, czerwonych oczu, po czym wzruszył ramionami.

Podobnie zaskakujące wrażenie pojawia się na lotnisku przy bramce magnetycznej. Jedna kieszeń, druga, trzecia. Kto by pomyślał, że tyle tam się mieści drobiazgów. Karty kredytowe, bilet do kina, klucze, papierosy, zapalniczka, dokumenty, wizytówki, jakieś karteczki z enigmatycznymi numerami telefonów. Cały stos.

Mężczyzna wycelował gdzieś pilota i pomieszczenie zalała muzyka. Żadne transowe zawodzenie, żadne indiańskie bębny. Perkusja, gitary – zespół The Clash. „Guns of Brixton”. Potem założył przeciwsłoneczne okulary. Eleganckie polaroidy. Straszne, krwawe oczy zniknęły.

Sprzedawca potrząsnął misą i wpatrzył się w jej zawartość, pykając ze swojej bulgocącej fajki. Jacek, który stracił poczucie rzeczywistości, przyglądał się temu z takim uczuciem, jakby patrzył na lekarza oglądającego zdjęcie rentgenowskie.

Mijały minuty. Szaman mruczał pod nosem, trudno powiedzieć czy nucił do Clashów, czy mamrotał do siebie.

Przeleciały tak trzy utwory, po czym sprzedawca zdjął nagle okulary i podsunął od siebie misę.

– Zabierz to – powiedział. – Jak mówiłem, zgubiłeś drogę, człowieku. – Teraz niczego nie załatwisz. Nic nie znajdziesz, nic nie poradzisz. Magda nie wróci. Ciotka zabierze ci mieszkanie – dostaniesz zastępcze takie, że będzie ci się chciało płakać. Twoja droga skończy się w supermarkecie. Coś systematycznie niszczy twoje życie. Coś nie z tego świata zwróciło na ciebie uwagę. Czasami nieszczęście spada na nas rzeczywiście przypadkowo. Jak rykoszet. To jak przypadkowe ofiary na wojnie. Palec na spuście trzymany o jedną sekundę za długo, błąd maszyny, awaria zapalnika. Ale nie tym razem. Przyciągnąłeś istotę, która ma cię na oku. To huraganowy ogień. Masz przesrane, człowieku.

Jacek poczuł gorąco, a potem ciarki wędrujące milionem małych nóżek przez plecy i ciemię. Brak oddechu. Łomot wzbudzonego nagle serca. I paniczny chór głosów w głowie, usiłujących zaprowadzić porządek, jak komendy oficerów na trafionym statku. Spokój! To zbieg okoliczności! Cwany oszust!

– Najpierw musisz zrozumieć i uwierzyć – oświadczył szaman. – Weź kilka rzeczy z tamtej półki. Mam trzy rodzaje klientów. Zwyczajni – którzy przychodzą coś kupić. Jakiś nieistotny drobiazg, w którego działanie sami nie wierzą. Zabawkę. Bibelot. Tacy, którzy przychodzą kupić coś, co jest im niezbędne i wiedzą co robią. Czasem zdrowie, czasem powodzenie, a czasem czyjąś śmierć. To prawdziwi klienci. Są jeszcze tacy, którzy płacą mi za to, żeby coś zostawić. To właśnie przedmioty w tym pomieszczeniu. Zwykłe rzeczy, które jednak mają wyjątkowe znaczenie. Czasem chodzi o to, żeby przestały przyciągać złe siły, a czasami po prostu, żeby o czymś zapomnieć.

Połóż je na stole, a ja opowiem ci o rzeczach, których istnienia właśnie doświadczasz. Opowiem ci o Plemieniu Przypadku. O Jesiennych Demonach. Tych, które kryją się za telefonem o drugiej w nocy, za zawirowaniami rzeczywistości. Uwalniam od nich takich jak ty. Potem kładę na półce trofeum i wchłaniam kolejnego demona. Jestem łowcą i księgą.

Posłuchaj Księgi Jesiennych Demonów.

Jacek usiadł wygodnie i postanowił posłuchać. I tak nie miał dokąd iść.

KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ

– Tym razem, w mordę, jesteś załatwiony, Zięba – powiedział Zięba, po czym zjechał na pobocze autostrady i oparł czoło o kierownicę. Siedział tak przez chwilę, słuchając bębnienia o dach uporczywego październikowego deszczu i rytmicznego stękania wycieraczek. Przejeżdżające z rzadka samochody mijały jego zmaltretowanego garbusa z szumem opon i potrącały lekko karoserię podmuchami czołowymi, a Zięba leżał na kierownicy, zastanawiając się, dlaczego nie może się rozpłakać. W końcu, po raz pierwszy od dawna, był nareszcie zupełnie sam.

Do tej pory, od kilku a może kilkunastu miesięcy, miał wrażenie, że gdyby mógł choć na chwilę przestać udawać, że panuje nad sytuacją, to by mu pomogło. Wciąż miał takie uczucie, jakby w jego głowie znajdował się przegrzany kocioł parowy. Uśmiechał się do ludzi, reagował rzeczowo, kiedy mu tłumaczyli, dlaczego redukcja jest konieczna i dlaczego musi objąć również jego, cierpliwie znosił załamania i lęki Jolki, nie reagował na zrzędzenie matki i spokojnie patrzył, jak wskazówka wędruje po czerwonym polu skali. Jeszcze kilka takich prezentów od losu jak ostatnio i po prostu eksploduje niczym parostatek na Missisipi. Gdzieś tam kończy się ludzka wytrzymałość, a potem po prostu przechodzisz na drugą stronę granicy. Różnie może być. Może wariatkowo? Może zacząć rabować, albo strzelać do ludzi? A może po prostu poszukać sobie jakiejś linki i gałęzi?

– Jestem nieudany – powiedział w stronę dźwigni zmiany biegów. – Stanowię felerny egzemplarz. Odpad jakiś, czy coś. Człowiek powinien mieć dość oleju w głowie, żeby znaleźć dobrą pracę. Powinien umieć zdobyć mieszkanie dla swojej rodziny, powinien chcieć mieć dzieci, powinien skończyć studia i móc planować przyszłość. Powinien, do cholery, umieć się dogadać z własną żoną. Sęk w tym, że to nie są żadne cuda. Wszyscy to umieją. Nie mówimy tu o milionach dolarów, ani międzynarodowej karierze. Mówimy o przetrwaniu. Chciałbym być normalny.

Nadal nie mógł się rozpłakać i to było dziwne. Czytał, że to pomaga. Kobiety na przykład mogą, i między innymi dlatego żyją dłużej. A zatem powinien, choćby dla higieny. Najwyraźniej się oduczył… I dobrze.

Wrzucił jedynkę i wtoczył garbusa na najwolniejszy, prawy pas przeznaczony dla ciężarówek, maluchów i życiowych rozbitków podróżujących po kraju wrakami. Nie miał najmniejszego pojęcia, dokąd właściwie jedzie. Wybrał gdańską E – 77, bo była ładna i kojarzyła mu się miło, beztrosko i jakoś wakacyjnie. Najwyraźniej nie jeździł nią nigdy w październiku. Teraz, wśród mgły, siąpiącego deszczu i zapadającego niczym brudna kurtyna zmroku, wyglądała jak autostrada prosto do piekła. Pracowicie wrzucając biegi dobrnął do osiemdziesiątki i parł naprzód, słuchając łomotania zaworów upodabniających silnik volkswagena do diesla rybackiego kutra.

Przydałaby się jakaś muzyka. Jakiś smętny blues dla przegranych, który zapewniłby jego ucieczce odpowiedni podkład. Bardzo mu tego brakowało. Niestety, samochodowy radiomagnetofon kosztuje pięć milionów jak obszył… Nie ma z tym dyskusji.

Oczywiście, wszędzie spotkasz facetów, którzy popukają się w czoło, twierdząc, że można to mieć za półtorej bańki, razem z głośnikami i montażem. Tylko że to dotyczy wyłącznie „tych” facetów. Gdyby Zięba nawet miał kiedykolwiek tyle pieniędzy, co zważywszy okoliczności raczej nie było możliwe, to i tak nie trafiłby ani w odpowiednie miejsce, albo odpowiedni czas, albo na odpowiednich ludzi. Tak to już było. Ze wszystkim. Być może dałby sobie wmówić, że ma nieodpowiednie nastawienie, albo że w życiu wszystko się wyrównuje, albo że życie w ogóle jest ciężkie, gdyby nie miał tylu znajomych. Znał ich na wylot i wiedział doskonale, że nie jest od nich głupszy ani mniej pracowity, ani gorszy. Startowali mniej więcej z tego samego poziomu, a teraz była między nimi przepaść. Tamci również mieli rodziny, mieli mieszkania, przyzwoite samochody, pracę, dzięki której nie tylko podtrzymywali funkcje biologiczne, ale pozwalali sobie na zbytki i gromadzili oszczędności, i wszystko to osiągali mniej więcej połową tego wysiłku, który Zięba wkładał w stanie w miejscu. Zupełnie jakby pchał się pod prąd na ruchomych schodach. Nie rozumiał tego. Inni jakoś mogli sterować swoim życiem i nie napotykali tego rodzaju obiektywnych trudności, na które Zięba nadziewał się przy nawet najgłupszej sprawie. Najprostsze rzeczy zamieniały się w problemy nie do przebycia, jeżeli tylko on się za nie zabrał, i naprawdę nie było w tym jego winy. Tu nie chodziło o negatywne nastawienie, brak wiary we własne siły, ani żadne inne psychologiczne sztuczki, o których pisze się w magazynach dla kobiet. Zięba ze wszystkich sił myślał pozytywnie, przygotowywał się drobiazgowo, a potem jego papiery ginęły, ludzie, na których liczył, odmawiali mu pomocy, w przepisach pojawiały się rozmaite kruczki i interpretacje zawsze na jego niekorzyść, urzędnicy pałali do niego gwałtowną nienawiścią od pierwszego wejrzenia i tak dalej. Miał w sobie coś, co zamykało wszystkie drzwi, nawet jeżeli dla każdego innego były otwarte na oścież. Nauczył się, że w jego przypadku absolutnie wszystko zależy od ślepego losu. Rzecz jasna, na jakimś etapie ważne były twoje zdolności, pracowitość, albo inwencja twórcza, ale żeby w ogóle do tego doszło, musiał mieć miejsce jakiś korzystny zbieg okoliczności. Kiedy był czas zarabiania za granicą, każdy, kto chciał jechać, musiał najpierw mieć paszport, jakieś pieniądze na bilet i cokolwiek, choćby najlichszy punkt zaczepienia na miejscu. Oczywiście, żeby dostać wizę, trzeba było mieć też od kogoś zaproszenie i jakiś namiar na ewentualną pracę. No i każdy miał kogoś takiego, a jeżeli nie, to istniała jeszcze przyjacielska samopomoc. W przypadku Zięby nie było o tym mowy. Rodzina udawała, że nie wie o co chodzi, a przyjaciele zmieniali temat. Kiedy inni potrzebowali mieszkań, każdy miał jakąś sędziwą babcię, ciotkę, albo wujka, którzy byli tak mili, by na czas odkorkować i zaopatrzyć potomka w stosowny zapis testamentowy. Inni otrzymywali posag, albo coś w tym rodzaju, i mieszkali.

Zięba miał trzypokojowe piekło na ziemi dzielone z żoną, trójką dzieci i swoimi rodzicami.

Kiedy inni szukali pracy, zawsze docierały do nich pogłoski o jakimś wolnym miejscu, zawsze korzystniejszym niż poprzednie, i to zanim zaczęli się na dobre martwić.

A teraz on stracił pracę. Marną, bo marną, ale zawsze. Co gorsza, doskonale wiedział, co będzie dalej. Dojedzie na samą krawędź galicyjskiej nędzy, potem, po gigantycznych wysiłkach, uzyska prawo do jakiejś beznadziejnej harówki za psie pieniądze, a wszyscy będą mu robili niesłychaną łaskę. Miał dość. I na domiar tego wszystkiego jeszcze był odpowiedzialny za dzieci. Nie był w stanie poukładać własnego życia, a tu jeszcze miał kogoś wychować i utrzymać.

Jolka oczywiście wpadnie w histerię. Załamie się kompletnie i zamieni mu życie w neurotyczne przedpiekle. Rodzice będą triumfować. Gdyby został lekarzem, tak, jak sobie życzyli, to nie byłoby tego wszystkiego.

Akurat. Nie dość, że robiło mu się niedobrze na samą myśl o krwi, to pamięć miał jak jętka. Nienawidził nawet zapachu szpitala, ale liczyło się to, że oni byli lekarzami. Tradycje rodzinne i całe to pieprzenie.

Garbus zaczął jakoś dziwnie dygotać i Zięba stwierdził, że wydobywa z biednego pojazdu całe dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zaprzątnięty myślami o tym wszystkim wcisnął bezwiednie gaz do deski. Makabra.

Uciekał. Robił dokładnie to, co poradził mu Stefan.

Siedzieli w jego kawalerce, urządzonej ze specyficznym smakiem świadomego samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, ze szklanką whisky, a Stefan za swoim biurkiem. Stefan zawsze miał dobre alkohole, wolny czas, pogodę ducha i przyjaciółkę na podorędziu.

Był też opętańczo życzliwy ludziom.

– Spierdalaj – powiedział znienacka, wysłuchawszy całej historii, i wypełnił pokój kłębami prince alberta. Zięba skamieniał. – To znaczy nie stąd, tylko w ogóle. Weź trochę kasy z tej twojej odprawy, zatankuj chrząszcza i wypierdalaj gdzie pieprz rośnie. Na tydzień. Po pierwsze, jesteś tak wymaltretowany, że musisz odpocząć, bo się wykończysz. Po drugie, musisz naprawdę poważnie zebrać myśli, a nie masz na to żadnej szansy w tym kołchozie pełnym wariatów. Jedź gdziekolwiek. Nad morze albo w góry. Jest po sezonie, wynajmiesz pokój za grosze. Przemyśl wszystko, ułóż jakiś plan gry.

Jolka mnie nie puści – powiedział ponuro Zięba. – Dla ciebie wszystko jest takie proste. Ja mam dzieci. Nie mogę wydać na siebie kilku balonów, jeżeli jestem bezrobotny. Co będzie dalej?

– Kretyn! – wrzasnął Stefan. – Przecież zarobiłeś te pieniądze, głupku, a nie ukradłeś. Ja stąd widzę, że wyglądasz jak trzy ćwierci do śmierci, a nie chce mi się specjalnie na ciebie patrzeć. Jeżeli Jolka nie rozumie takich prostych rzeczy, to ją okłam. I tak jej jeszcze nie mówiłeś, prawda?

– Nie.

– To powiesz po powrocie. Odpoczniesz, łatwiej będziesz mógł to znieść. Jak na ciebie patrzę, to nie mogę zrozumieć, po co ludzie się żenią. Kobieta powinna cię wspierać, a nie dołować.

– Zrozum ją. Prawie osiem lat takiej wegetacji, bez domu, bez przyszłości. Poza tym, kiedy kobieta jest matką, to liczy się dla niej tylko przetrwanie. Żadnego ryzyka i żadnych zbędnych wydatków. Zwłaszcza w takiej sytuacji.

– Jezu, jakie głupoty. Jedź! Jedź do lasu, czy coś. Jedź, zanim ci kompletnie odbije.

Zrobił, jak mu radzono. Zełgał coś o jakimś szkoleniu, spakował torbę i pojechał, sam nie wiedząc dokąd i czując się potwornie. Jednak z każdym kilometrem odepchniętym łysiejącymi oponami volkswagena czuł się lepiej. Podobno doświadczają tego marynarze wyruszający w długie rejsy; lądowe kłopoty zostają na lądzie i człowiek z każdą chwilą staje się lżejszy. Dobrze było tak jechać samemu, bez wrzasków dzieci wypełniających samochód, bez rozżalonego na świat milczenia Joli, bez tego całego nieszczęścia na kołach, w które zamieniały się wszystkie wspólne wyjazdy. Czuł się prawie tak, jakby był panem swojego życia. Przynajmniej normalni ludzie muszą się tak czuć. On sam już nie pamiętał, jak to jest. Jola zaszła w pierwszą ciążę, kiedy byli na drugim roku studiów.

To tyle, jeżeli chodzi o panowanie nad własnym życiem. Okazało się, że znowu dodał gazu.

Minął most w Modlinie i jechał dalej, jakby na północy leżało rozwiązanie jego problemów. Kawałek za mostem przypalił sobie marsa i zauważył, że wskazówka poziomu paliwa opadła prawie do zera. Nie było rady. Nie miał dużo pieniędzy, ale kto chce uciekać, musi mieć benzynę. Tak mówi pierwsze prawo zmotoryzowanego uciekiniera.

Stacja benzynowa wyglądała szykownie i niestosownie, niczym kosmiczny ładownik na bagnie. Pastelowe, przeszklone budyneczki aż zapraszały do środka. Zięba zatankował za dwieście i postanowił się napić kawy. W przypływie jakiejś desperackiej rozrzutności kupił jeszcze paczkę goldenów i nalał sobie kawy ze szklanego dzbanka stojącego w ekspresie przy długiej ladzie z syntetycznego marmuru. Zrezygnował z kanapek, kiełbasek i pizzy, natomiast usiadł sobie w tym skandynawskim wnętrzu przy drewnianym stoliczku i zapalił papierosa, patrząc na deszcz siekący kosztowne panoramiczne szyby.

Poczuł się dobrze, siedząc w tym wnętrzu z innej bajki, pijąc sobie kawę za całe sześć złotych, nie użerając się z nikim, nie tocząc żadnej małżeńskiej gierki, nie spiesząc się, bo ktośtam nie może za długo zostawać z dziećmi, tylko po prostu sobie siedząc. Tak dobrze, jakby był zupełnie kimś innym. Tak dobrze, że nie miał nawet ochoty opłakiwać swojego schrzanionego życia.

Dziewczyna usiadła przy sąsiednim stoliku naprzeciwko Zięby. Nawet nie potrafiłby jej opisać: brunetka, bardzo smagła karnacja niczym u Cyganki, czarne oczy w kształcie migdałów, kasztanowe włosy upięte w niedbały, puszysty kok, wypukłe kości policzkowe – to pasowałoby do tysięcy kobiet, nawet gdyby dodać, że była piękna. Miała zestaw podstawowych elementów urody śródziemnomorskiej, ale złożonych w niepowtarzalny układ. Bardzo oryginalna twarz.

Nic z tych rzeczy. Już nigdy. Naprawdę nie przypuszczał, że widok ładnej dziewczyny z długimi nogami może wydawać się tragiczny. Sprawiała mu ból. Młody, sympatyczny facet w lotniczej kurtce z brązowej skóry, o której Zięba mógł tylko pomarzyć, usiadł obok dziewczyny, i stawiając na stoliku tackę z hamburgerami. Dziewczyna uśmiechnęła się i nadstawiła usta do przelotnego pocałunku. Zięba miał nadzieję, że potem zabiorą się do jedzenia, ale oczywiście natychmiast zaczęli się do siebie łasić. Facet powiedział coś ściszonym głosem i dziewczyna zachichotała. Roztaczali wokół atmosferę takiej słodkiej sielanki, że aż się niedobrze robiło.

Zięba miał czasami wrażenie, które mogło być po prostu produktem jego rozbuchanej wyobraźni, że wystarczy mu przelotny kontakt z kimś, by poczuć coś, może zapach, może jakąś aurę, która pozwalała wiedzieć o człowieku niemal wszystko. Czasem wyprzedzał go na światłach jakiś samochód, za szybą przez sekundę majaczyła twarz kierowcy, a Zięba już wiedział, jaki kolor mają meble w mieszkaniu faceta, czuł atmosferę jego domu, smak ulubionych potraw. Albo przynajmniej tak mu się wydawało. Niemniej, uczucie było przyjemne.

Tym razem było podobnie. Wystarczyło na nich spojrzeć i czuło się atmosferę tego ich młodego małżeństwa, widziało przytulną prostotę ich kawalerki: drewno, tropikalne rośliny, len, skóra i słoma.

Wiedział, że oboje pracują, że nie mają dzieci, a każdą wolną chwilę poświęcają na uprawianie kosztownych, przyjemnych sportów. Narty, żagle, windsurfing. Urządzają kolacyjki przy świecach i pieprzą się bez przerwy jak susły: w łóżku, na dywanie, w kuchni, łazience.

Byli takimi cholernymi, rozpieszczonymi powodzeniem dzieciakami, że aż go piekło w dołku z zazdrości. Jemu i Joli nigdy nie było to dane. Nigdy nie mieszkali sami, nigdy nie byli u siebie, a kiedy się pobierali, pierwsze dziecko było już w drodze. W jednej chwili byli dziećmi, a w następnej rodzicami uginającymi się pod ciężarem obowiązków i powinności. Jeżeli chcieli być przez chwilę sami, musieli to organizować na tydzień naprzód, jak ekspedycję polarną. Słowo „spontaniczność” zniknęło z ich języka. Podziało się gdzieś. Młodość była dla kogoś innego, na przykład dla tych tu dzieciaków, które były starsze o kilka co najmniej lat, a mimo to wciąż cieszyły się swobodą.

Kawa przestała mu smakować. Wbił wzrok w stół i zaciągnął się papierosem, czując się stary i przegrany.

Jakąś godzinę później zorientował się, że popełnił błąd. Miło było tak jechać bez celu, jednak gdzieś musiał się zatrzymać. Chciał wynająć jakiś domek kempingowy na Mazurach, ale robiło się ciemno, a po nocy nie miał na to żadnych szans. Zanosiło się na nocleg w samochodzie i powrót do domu jutro, za to z ciężką grypą. Bardzo miła perspektywa.

Drugi błąd popełnił skręcając z trasy na wschód, gdzieś za Waplewem. Chodziło o te Mazury, ale tym sposobem znalazł się na bocznych drogach i nadzieje na nocleg spadły do zera.

Garbus toczył się ciemnymi drogami wśród lasów i opłotków, a Zięba wlepiał oczy w mrok rozcinany reflektorami, usiłując wypatrzyć cokolwiek.

Znalazł dwa ośrodki wczasowe, puste i ciemne, po czym odjechał oszczekiwany przez chude psy i żegnany pustymi spojrzeniami lekko zawianych cieciów. Co gorsza, nie miał pojęcia gdzie jest. Skręcił tyle razy, że atlas stanowił lekturę nudną i bezwartościową.

Pierwsza tablica stała na poboczu i wyglądała podejrzanie porządnie. Miała nawet własne oświetlenie. W krainie zardzewiałej siatki, zbutwiałych desek, zapyziałych szyb i dzikich lasów, taki ostentacyjny totem lepszego świata zapierał dech w piersiach.

Zięba przystanął i przeczytał napis: MOTEL „SARGASSO” 0,5 KM, a pod spodem krzepiące: „czynne cały rok”. Ruszył, mając nadzieję, że będzie go stać na noc – i leg. Teraz, kiedy znalazł jakieś rozwiązanie, nagle poczuł dawno zapomniany smak przygody.

Następne pół kilometra przejechał powoli, wśród mgły wypełzającej z lasu, przepatrując uważnie pobocza.

Szyld kołysał się na dwóch łańcuchach, stylizowaną strzałką wskazując boczną dróżkę odchodzącą w las od szosy, wysypaną jasnym żwirem.

„Sargasso”. Podobała mu się ta nazwa. Coś w sam raz dla rozbitka.

Żwirowa dróżka prowadziła przez ciemny, sosnowy las, ociekający deszczem, pachnący igliwiem i mokrymi grzybami. Od bardzo dawna nie był w lesie. Pomyślał, że jeżeli będzie mógł się tu zatrzymać, to jutro pójdzie na spacer. Oczywiście, zaraz trzeba będzie ruszyć dalej. Nie było mowy o kilku dniach w motelu.

Reflektory oświetliły jaskrawobiałą bramę zamykającą drogę, z odblaskowym znakiem stopu przymocowanym pośrodku. Była zamknięta.

Zaczynają się schody, pomyślał Zięba i w tym momencie nad bramą zapłonął halogenowy reflektorek, rozbrzmiał miły trójtonowy gong, a krata miękko odsunęła się w bok, niknąc gdzieś w krzakach. Czary.

Motel przywodził na myśl programy telewizyjne o miliardowych aferach, albo seriale z życia wyższych sfer. Mógłby przypominać dużą, urokliwą leśniczówkę, gdyby każdy, nawet najgłupszy szczegół nie był tak elegancki i zbytkowny.

W środku było jasno, ciepło i przytulnie, choć przepych wnętrza raził ostentacją i nuworyszostwem. Boazerie, skóra, mosiądz – styl myśliwski za ciężkie pieniądze.

To jakieś nieporozumienie, pomyślał spłoszony Zięba, ociekając na wytworną terakotę i czując się jak wędrowny dziad. Posiedzę w kawiarni przy herbacie albo może mógłbym się zdrzemnąć na fotelu, albo w garażu, albo może jednak sobie pójdę.

Ogromny, tłusty kot perski, uplasowany dekoracyjnie na czarnym, szorstkim futrze dzika, podniósł na osobę i bagaż Zięby spojrzenie pełne arystokratycznej pogardy, po czym powrócił do przerwanej drzemki.

Całą szerokość kontuaru recepcji okupowała grupka hałaśliwie szczęśliwych Anglików. Zastawili podłogę sakwojażami i sztucerami w futerałach, trzech podrywało recepcjonistkę, błaznując niczym wędrowny cyrk Monty Pythona, zaś dwóch poszturchiwało się w udawanej bójce.

Pięciu wyluzowanych Angoli na wakacjach. Nie przeszkadzało im nietaktownie bogate wnętrze, nie bali się wracać do domu, nie znajdowali się od lat na wirażu życia. Byli tak ostentacyjnie normalni, że aż się niedobrze robiło.

– Słucham? – Recepcjonistka zaszczyciła Ziębę błękitnym spojrzeniem.

„Niestety, jestem żonaty…”

– Ile będzie kosztował wolny pokój?

– Jest pan sam?

„Tak, i czuję się taki samotny…”

– Tak, na jedną noc. „Ale całą, ślicznotko…”

– Trzysta pięćdziesiąt ze śniadaniem.

Zapłacił z góry, czując, jakby wydzierał sobie serce, dostał klucz i ruszył po drewnianych schodach na górę, a jakiś mały człowieczek w jego głowie obrzucał go wyzwiskami, żądał, by natychmiast odebrał pieniądze, opamiętał się i wracał do domu. Panie i panowie! Oto pan Zięba, który na co dzień przez pięć minut wybiera pomiędzy dwiema paczkami żółtego sera, posiada jedną parę całych spodni, a bilet do kina od lat stanowi dla niego niedościgły luksus. Właśnie zapłacił trzysta pięćdziesiąt złotych za pokój – witamy na dnie. Ciekawe, co jego dzieci jedzą dziś; na kolację – czekamy na telefony od państwa!

Oszalałem, pomyślał ze zgrozą, nareszcie. Otworzył drzwi, żegnany oskarżycielskimi spojrzeniami wypchanych kozłów, saren i jeleni, i wszedł do środka. Pokój był dość bezosobowy, jak to pokój w hotelu. Tapczan, szafka nocna, komódka z małym japońskim telewizorkiem, stolik, krzesło, szafka nocna z lampką i telefonem, tacka ze szklankami, drewniany stojak na strzelby obok szafy, w maleńkim korytarzyku. Wszelkie sprzęty wykonał ktoś natchniony myślistwem i jazdą konną, niemniej, Zięba był zachwycony. Sam pędził życie w ciasnym, zagraconym i pełnym zgiełku pokoju, zmienionym w dwie klitki za pomocą paskudnej meblościanki.

Zamknął za sobą drzwi i położył torbę na podłodze. Zdjął przemoczoną kurtkę, a potem usiadł na brzegu tapczanu i spojrzał na facjatowe okienko wbudowane w pochyły dach, słuchając deszczu, siekącego równo sosnowy las. Zupełnie nagle poczuł przypływ zimnej wściekłości i dzikiego buntu, który od dawna wrzał mu gdzieś pod czaszką. Zostanie tu.

Pieprzyć to wszystko.

Pieprzyć odpowiedzialność i poczucie winy.

Nie będzie szukał żadnego kempingowego ośrodka, ani poddasza u wiejskiej gospodyni. Zostanie tak długo, na jak długo wystarczy mu pieniędzy, myślał, odkrywając w przedpokoju miniaturową lodówkę. Oznaczało to najwyżej dwa, trzy dni, ale co tam. I tak niczego by przez ten tydzień nie wymyślił.

– Trzy dni – powiedział stanowczo, oszołomiony wstrząsająco nowobogacką łazienką, z wypolerowanymi mosiężnymi kranami i czarno – złotą glazurą. Trzy dni, a potem wróci do domu i przynajmniej będzie miał co wspominać. Będzie odpoczywał, łaził po lesie, oglądał telewizję, siedział w barze i udawał kogoś innego. A potem, kiedy będzie mu się wydawało, że już dłużej nie wytrzyma, przypomni sobie trzy dni z życia normalnego człowieka.

Odkręcił oprawione w mosiądz porcelanowe kurki i słuchając przytulnego plusku wody lejącej się do wanny, zdjął przemoczoną kurtkę i powiesił ją w przedpokoju. Rozpiął torbę, rozłożył swój skromny dobytek na półkach w szafie. Zadomawiał się.

Spędził prawie godzinę mocząc się w gorącej wodzie, patrząc na czysty biały sufit i rozkoszując się ciszą. Nikt nie wrzeszczał, nikt się nie kłócił i nikt nie dobijał się do drzwi. Mógłby tak leżeć cały dzień. Ukryty przed światem, poza zasięgiem telefonów, pretensji, wezwań i obowiązków, którym nie można sprostać.

Nie zdołał całkowicie odpocząć, ale coś z panującej w pokoju ciszy, trochę sennego deszczowego spokoju jesiennego wieczoru, przeniknęło do jego zmaltretowanego mózgu. Kiedy wyszedł z wanny i ubrał się, miał ochotę poruszać się miękko i cicho, mówić szeptem, a najchętniej milczeć. Do tej pory, od dawna rozpierała go potrzeba wrzeszczenia aż do zachrypnięcia, albo puszczenia się panicznym sprintem wprost przed siebie. Teraz czuł, jakby ktoś wymienił mu filtry w mózgu na nowe i czyste.

Zmienił koszulę, wypalił papierosa i postanowił pójść na kolację. Udało mu się wejść w rolę i stać się na chwilę tym innym, bardziej udanym człowiekiem, bo nie uciekł na widok wykrochmalonych białych obrusów, świeczników i snujących się jak widma kelnerów w myśliwskich marynarkach. Przy stolikach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Anglicy wygłupiali się i rżeli jak ogiery, ale teraz poczuł do nich lekką sympatię. Znalazł sobie dyskretny stolik pod ścianą, z premedytacją rozłożył serwetkę, niszcząc zaprasowane kwietne origami, i otworzył kartę dań. Trzeba przyznać, że ceny były zaporowe i Zięba, mimo swojego nowego wcielenia, na chwilę stracił rezon.; Przez jakiś czas nieprzytomnie wodził wzrokiem po cenach, szukając panicznie czegoś dwucyfrowego, przeliczał stare złotówki na nowe i odwrotnie, myląc się za każdym i razem, wreszcie znalazł wśród zakąsek jakieś kiełbaski „Darz bór” i zamówił, dołożywszy sobie jeszcze herbatę. Mimo najgorszych obaw, kelner wcale nie był wyniosły i nie dawał niczego do zrozumienia. Przeciwnie, zachowywał się przyjacielsko jak terapeuta i przez pięć minut opowiadał Ziębie o pieczonym na liściach chrzanu tutejszym wiejskim chlebie, od którego zagraniczniacy uzależniali się jak od kokainy i kupowali na drogę całe bochny.

Kiełbaski były ponoć z dzika, ponoć pieczone na węglach, i rzeczywiście smaczne. Zjadł, ale dalej był głodny. Kupił jeszcze małą butelkę coca – coli w cenie dwulitrowej butli, pięćdziesiątkę wyborowej, zamykając tym samym budżet na ten dzień.

Piekielnie słodka cola pozwoliła oszukać głód, więc siedział paląc papierosy, sącząc homeopatyczne ilości wódki i obserwując innych gości. Bardzo był ciekaw, pod jakim względem jest od nich gorszy.

Anglicy, wiadomo. Urodzili się w odpowiedniejszym miejscu i wszystko załatwiła za nich historia. Robili swoje za godziwą zapłatę, a pogarda do własnego kraju nie była wśród nich modna.

Przy innym stoliku siedzieli sobie trzej panowie noszący krawaty do myśliwskich kurtek, odznaczający się tą szczególną elegancją, która każe wybierać się do lasu w lakierkach i zakładać spodnie od dresu do białej koszuli. Rozmawiali po rosyjsku i wznosili toasty.

Jeżeli zaczną śpiewać coś bardzo smutnego i płakać, to znaczy, że właśnie kogoś zakopali w lesie, pomyślał Zięba. To jest jednak charakter narodowy. Przynajmniej wiadomo skąd mają forsę.

W pobliżu kominka, po drugiej stronie sali, przy długim stole biesiadowało hałaśliwie kilkuosobowe, mieszane towarzystwo należące do młodego polskiego biznesu. Nikt nie miał więcej niż czterdzieści lat, nosili flanelowe ocieplane kurtki w czarno – czerwoną kratę, albo maskujący przyodziewek z amerykańskiego demobilu, wszystko kosztowne i nowiutkie. Wrócili najwyraźniej z polowania i obstawili kominek sztucerami i dubeltówkami, ale na stole królowały telefony komórkowe i papiery w plastikowych okładkach. Japiszony. Ciekawe, czy któryś umie strzelać.

Posiedział jeszcze trochę, ale w końcu zabrakło coli i trzeba było iść. Zresztą, nie było to takie złe. Miał pokój jak marzenie, mógł oglądać telewizję, albo słuchać deszczu, albo spać do syta i nikt nie będzie niczego od niego chciał.

Notes leżał na nocnej szafce, obok popielniczki i telefonu. Zięba nie musiał się nawet specjalnie zastanawiać, żeby stwierdzić, że to nie jego. To było widać. Nie miał notesu oprawionego w czarną, miękko wyprawioną skórę, i nigdy nie będzie miał. Podniósł go bezwiednie, a wtedy okazało się, że to nie notes, tylko książeczka. Wydrukowana na cieniutkiej bibułce okrągłą czytelną czcionką, ale drobniutką jak maczek. Modlitewnik? Własność hotelu? Może poprzedni gość zostawił? Nonsens.

Zajrzał na pierwszą stronę i w ułamku sekundy pożegnał się z logiką. Jak cios w potylicę. Jak nagłe wejście w cień. WŁASNOŚĆ PANA ARTURA ZIĘBY.

Drukiem. Tą samą czcionką, którą wydrukowano całą książeczkę. Nie był to żaden ręczny czy maszynowy dopisek. Napis powstał na tej samej bibułce i w tym samym momencie, kiedy produkowano całość. Powoli odłożył notes na stolik i zdjął słuchawkę telefonu. Poruszał się jak we śnie albo wysokiej gorączce. Nie myślał. W jego mózgu panowała głucha, watowana cisza. Wdusił zero.

– Dzwonię z pokoju trzydzieści osiem. Czy przyszła do mnie jakaś przesyłka?

– Zaraz, trzydzieści osiem… nie, przykro mi, nie było żadnej poczty. Jeżeli coś przyjdzie, to zadzwonimy albo recepcjonista powie panu przy okazji. Staramy się nie zakłócać gościom wypoczynku.

– Czy mają państwo jakiś swój folder, chciałbym polecić znajomym.

– To bardzo miło z pańskiej strony, foldery są w recepcji.

– Dziękuję – powiedział mechanicznie i odłożył ostrożnie słuchawkę. Sięgnął po książeczkę, ale bał się i otworzyć. Materiał reklamowy? Wygrałeś jedną z nagród, wśród których jest pięć miliardów albo gipsowe krasnale, ale musisz tylko kupić nasz komplet garnków w cenie samochodu? A może to żart? Nie ma się co oszukiwać. Nie było do niego żadnych przesyłek. Ktoś go wytropił w tej leśnej głuszy, w motelu, w którym zatrzymał się przypadkiem, nawet nie wiedząc gdzie jest. Ktoś go dopadł i czegoś chciał.

Zupełnie spokojnie dopuścił do świadomości, że dzieje się coś niemożliwego. Tak po prostu.

Otworzył książeczkę.

To nie jest żaden żart, przyjacielu, loteria reklamowa ani folder hotelowy. Nie musisz się niczego obawiać. Nie jesteśmy żadną mafią, urzędem czy sektą. Wiemy, że potrzebujesz pomocy i właśnie chcemy ci jej udzielić. Bez żadnych warunków i jakichkolwiek kosztów z twojej strony.

– Akurat – powiedział ponuro Zięba. – Nie ma niczego za darmo, z wyjątkiem przynęty. Tego akurat to się dobrze nauczyłem.

Oczywiście, nie ma niczego za darmo, ale akurat w tym przypadku ty już swoje zapłaciłeś. Tym razem nie kupujesz niczego, tylko odbierasz zaległą pensję. Czy nigdy nie miałeś wrażenia, że z twoim życiem jest coś nie w porządku?

– Mowa – powiedział Zięba. Poczuł rodzący się gdzieś w środku histeryczny chichocik. Robiło się coraz dziwniej. Zaczynał czuć ciarki na plecach i głowie.

Tysiące razy szukałeś odpowiedzi, zadawałeś retoryczne pytania, szukałeś przyczyny w sobie i na zewnątrz. Modliłeś się i cierpiałeś. Pracowałeś i starałeś się, ale zawsze miałeś do czynienia ze znacznie twardszym materiałem niż inni. Oni rzeźbili swoje życie w glinie, a ty w granicie. Tylko że gołymi rękami nie można rzeźbić granitu. My chcemy dać ci dłuto.

– Kurwa – wyszeptał Zięba i z trudem przełknął ślinę. – Co tu się dzieje? Co to, kurwa, jest?

To jest pomoc dla ciebie. Usiłujesz grać blotkami, bo takie karty przypadły ci w udziale, a my chcemy to zmienić. Chcemy, żebyś od tej pory miał w ręku asa.

Zięba cisnął książeczkę na tapczan i wstał. Trzęsły mu się ręce, kiedy zapalał papierosa, i trzęsły się, kiedy wcisnął je do kieszeni spodni i zaczął chodzić po pokoju. Nosiło go. Okno i las szumiący ulewą, nocny stolik z telefonem i lampką. I z tą piekielną książeczką. Chodził. Okno, stolik. Obraz na ścianie: mgła, szuwary, stadko kaczek na szarym niebie, brązowe wyżły i dwóch facetów w brązowopłowych kurtkach z jesiennym kamuflażem. Strzelby.

Jezu. Ta książka z nim gadała. Naprawdę. On sobie myślał, a tam stały jak wół odpowiedzi. Chodził. Okno, łóżko. Przeczesał palcami włosy, wyłamał z trzaskiem kłykcie. Chodził. Lodowate dreszcze czuł już na plecach i głowie pod włosami. Stawały mu dęba. Oszalałem. Mógłby tak chodzić całą noc. Chryste.

A gdzieś w głębi jego duszy pomalutku kiełkowała nadzieja. Ta nieśmiała, ale żywotna jak kot nadzieja wszystkich straceńców, która każe im wstawać rano i przyjąć kolejne ciosy, która szepce cichutko, że tym razem będzie inaczej, że kiedyś wszystko się zmieni, która pcha ich w łapy kolejnego nieszczęścia, która daje żer wszystkim cwaniakom. Mówi ci: to już! Udało się, łap okazję! I kupują fałszywe akcje, losy na loterię i tombakowe pierścionki. Bo nie ma żadnych okazji, nigdy nic się nie zmieni, a przed twoim okienkiem nigdy nie wstanie słońce. Bo należysz do przegranych. Wygrywa się albo przy każdej okazji, albo wcale.

Usiadł i otworzył książeczkę. Na nadzieję nie ma rady. Rozprzestrzenia się jak pożar.

Wcale tak nie musi być. Niektórzy powiedzą ci, że wszystko się równoważy, ale to nieprawda. Kłamią. Powinno się równoważyć, ale jest inaczej. Powiedzą ci, że tracisz jedno, a zyskujesz drugie. Ich zdaniem to, że masz dzieci, równoważy to, że nie masz im co dać jeść. W rzeczywistości jesteś zaprzeczeniem równowagi. Jesteś anomalią. Możesz nam wierzyć, to ma znaczenie. Jesteś zaprzeczeniem statystyki i chodzącą ofiarą chaosu. My chcemy przywrócić równowagą i dlatego wyciągamy do ciebie rękę. Oczywiście, nie jesteś jedynym takim przypadkiem. Jesteś tylko małym krokiem na drodze do harmonii, ale każdy krok jest równie ważny. Żadnego nie można pominąć. I nie chodzi tylko o twoje szczęście, którego zostałeś pozbawiony. Twój przypadek nie wytrąci świata z równowagi, ale sumuje się z innymi, i wtedy umierają ludzie. Świat to naczynia połączone, a wojna, fanatyzm, szaleństwo, mord, powódź i susza to tylko różne twarze tego samego chaosu, który włada twoim życiem. Dlatego nie bój się i chwyć wyciągniętą do ciebie rękę.

– Dobrze, ale co mam robić? – jęknął Zięba. Do tej pory myślał, że jest po prostu małym, nieszczęśliwym człowieczkiem, który opadł z sił, a tu okazuje się, że jest chodzącą apokalipsą.

Twój przypadek jest na szczęście bardzo prosty. Technicznie rzecz biorąc, jesteś po prostu zablokowany. Nie możesz wyrwać się z marazmu i wywalczyć sobie satysfakcjonującej egzystencji, ponieważ zawsze staną ci na drodze okoliczności, które zapewnią ci niepowodzenie. To bardzo silna anomalia, ale prosta do zwalczenia. Wystarczy tylko jeden czynnik, a ściana, która cię przytłacza, runie. Musisz mieć pieniądze.

– A to ci nowina.

Na razie nie możesz ich sam zdobyć. Na tym właśnie polega zaburzenie. Nie zarobisz ich, ani nie ukradniesz. Nie zdobędziesz niczego, co ma jakąkolwiek wartość. Im mocniej będziesz się starał, tym silniejszy napotkasz opór. Będą ci się przydarzały rzeczy graniczące z cudem, zresztą, doświadczyłeś tego już nadto. Znasz to doskonale, jesteś ekspertem od niekorzystnych zbiegów okoliczności. Chaos jest oszczędny. Twoja anomalia koncentruje się na pieniądzach, ponieważ to w zupełności wystarcza. Można wynieść lub pogrążyć człowieka wyłącznie za pomocą pieniędzy. Można rozbijać małżeństwa, dręczyć dzieci albo mordować, wyłącznie za pomocą przepływu pieniędzy. Można zaburzać równowagę i wywoływać chaos. Dlatego musimy dać ci broń do ręki. Dajemy ci coś, co sprawi, że nigdy nie będziesz już miał kłopotów z majątkiem. Kiedy przeczytasz tę instrukcję do końca, na okładce znajdziesz w kieszonce Absolutną Kartę Kredytową. To nie jest karta żadnego banku. To uniwersalny ekwiwalent pieniędzy. Mógłby wyglądać jakkolwiek, ale ta forma będzie dla ciebie najwygodniejsza w użyciu.

Nawet nie miał siły się śmiać. Obmacał książeczkę i obejrzał okładki, ale nie znalazł niczego. Dobre sobie.

Karta należy wyłącznie do ciebie. Nie można ci jej ukraść, nie możesz jej zgubić ani stracić w inny sposób. Jeżeli z jakiegokolwiek powodu nie będziesz mógł jej znaleźć, następnego dnia pojawi się ona w zasięgu twojej ręki.

Zasięg jej działania nie jest niczym ograniczony. Gdziekolwiek na świecie byś się znalazł, jeżeli ludzie sprzedają tam i kupują Karta będzie działała. Wystarczy; ją pokazać zamiast zapłaty. Jeżeli w tym miejscu honorują jakiekolwiek karty kredytowe, zachowają się tak, jakbyś użył właśnie takiej karty. Jeżeli nie, obejrzą ją i zwrócą ci - kupiony właśnie towar będzie należał do ciebie.

– Kpiny – powiedział oszołomiony Zięba. – Przecież; to po prostu kradzież.

To nie jest kradzież, ponieważ sprzedawca oddaje ci towar dobrowolnie i tylko do takiej sumy, na jaką go stać. Wzór na Karcie powoduje, że oddaje ci towar za darmo na takiej samej zasadzie, na jakiej sam wziąłby go sobie do domu, podarował komuś albo poniósł koszta reklamy. Ograniczeniem jest wysokość rachunku, ponieważ nie możesz za jej pomocą nikogo zrujnować czy wpędzić go w kłopoty finansowe. Odda ci tyle, ile będzie mógł. Najlepiej Karta będzie działała wobec przedstawicieli naprawdę dużych firm. Jej działanie przenosi się w górę hierarchii służbowej, nawet wobec tych, którzy jej nie widzieli. Mimo to, widząc twój rachunek, bez najmniejszych wątpliwości potraktują go tak samo, jak rozliczenie czyjejś delegacji, koszta reprezentacyjne albo coś podobnego.

Jeżeli sprzedawca nie będzie w stanie zrezygnować z zapłaty za swoje towary czy usługi, po prostu grzecznie ci odmówi. Nie będzie żadnej sensacji ani skandalu. Ale – wyłącznie wtedy, gdy naprawdę nie będzie mógł sobie na to pozwolić. Karta wyzwala w ludziach altruizm wobec twojej osoby, niezależnie od indywidualnego skąpstwa czy zapobiegliwości.

– Rany boskie, zwariowałem – jęknął, olśniony nagle, Zięba. – Naprawdę zwariowałem, to wszystko są moje urojenia. To dlatego wydaje mi się, że ta książka ze mną gada. Jestem świrem.

Wstał i znowu zaczął chodzić. Mimo że powiedział to na głos, wcale nie uwierzył. To byłoby zbyt proste. Wszystko, co widział za oknem, było zbyt realne. I jego wątpliwości, i szum deszczu za oknem, i dotyk wilgotnych dżinsów na udach, i zapach tego pokoju. Czuł, że nie zwariował. Przynajmniej jeszcze nie. Chodził, a tymczasem nadzieja brała się za niego na dobre. Czuł narastające stopniowo, głuszące strach podniecenie. Czuł, że w zasięgu jego ręki może znaleźć się klucz do innego świata. Takiego, w którym Zięba jest zupełnie kimś innym. Mógł wywołać zmianę. Sprawić, by jego życie przestało płynąć ustalonym torem. Jednocześnie przerażało go to – magiczna karta, zastępująca pieniądze? Jakaś tajemnicza książeczka, list od ludzi, którzy chcą przywrócić światu równowagę? I czy to wszystko naprawdę było takie proste? Czy rzeczywiście wystarczy trochę forsy, żeby naprawić jego małżeństwo, uspokoić znerwicowaną psychikę, pozwolić mu odzyskać godność, pogodzić się z tym, że już na zawsze został ojcem?

Po namyśle doszedł do wniosku, że tak. Właściwie wszystkie jego problemy brały się z braku pieniędzy i na nim polegały. Taka karta rzeczywiście uniezależniłaby go od kaprysów losu i sprawiła, że z jego życia zniknąłby strach. Oczywiście, pod warunkiem, że to nie jest jakiś niesamowity dowcip. W końcu jego wątpliwości można było przewidzieć, na przykład wróżbici jakoś to robią… Taka karta… No, ale na razie nie było żadnej karty. Wprawdzie napisali „po przeczytaniu instrukcji”, a on jeszcze nie przeczytał… Do diabła z tym!

„Zapłacisz – powiedział ten gderliwy, mały staruszek w jego głowie. – Nie ma niczego za darmo. Zapłacisz za to i to z procentami.”

Straszliwe podejrzenie narodziło się tam, gdzie mieszkał jego strach – gdzieś pod splotem słonecznym – i popłynęło w górę. Było tak absurdalne, że przez chwilę starał się tego nie dopuszczać do świadomości, ale było za późno. Wiedział.

– Szatan – powiedział drżącym głosem w kierunku książeczki. Wcale nie wydało mu się to śmieszne. To nie była żadna przenośnia. Normalny, najprawdziwszy, kurwa, diabeł, prosto z cuchnącej otchłani piekła wyciągnął łapy po jego duszę. Dygocącymi rękami podniósł instrukcję. W pierwszej chwili chciał ją cisnąć przez okno, ale otworzył. Musiał wiedzieć, co będzie dalej. Diabeł – to mogło wiele tłumaczyć. Pojawienie się książki, jej niewiarygodne możliwości, karta, przecież to najprawdziwsze kuszenie. Co powinien zrobić? Jak na złość, do spanikowanego mózgu przyszły mu tylko „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa oraz postać Marcina Kabata z „Igraszek z diabłem”. Nawet nie pamiętał żadnej modlitwy.

– Apage satanas - wymamrotał drżącym głosem, jednak mając poczucie, że robi z siebie durnia. Nakreślił nad książeczką dygocący znak krzyża i zajrzał do środka.

To bardzo ważny moment. Chwila, która musiała nadejść. Twoje wątpliwości są najzupełniej zrozumiałe, dlatego trzeba to powiedzieć wyraźnie: to nie ma nic wspólnego z piekłem, ani żadnymi siłami ciemności. Nie chcemy twojej duszy.

Pomyśl: staramy się raczej zmniejszyć oddziaływanie chaosu, a nie zwiększyć. Chcemy raczej ocalić twoją duszę - jeżeli pozostaniesz w obecnym stanie, to ile czasu upłynie, zanim się pogrążysz? Uciekniesz, pozostawiając żonę i dzieci na pastwę losu? Popełnisz samobójstwo? Zaczniesz kraść albo popadniesz w alkoholizm? Jeszcze jedno: możesz przyjąć kartę albo ją odrzucić, zależy to wyłącznie od ciebie. Nie chcemy niczego w zamian.

Powiedzmy wyraźnie jeszcze jedną rzecz: nie rozmawiasz w tej chwili również z Bogiem. Kategorie religijne nie pomogą ci w zrozumieniu tej sytuacji. Należy ją rozumieć wyłącznie jako próbę przywrócenia równowagi.

Tak naprawdę, nie rozmawiasz w tej chwili z nikim. Po prostu czytasz instrukcję Absolutnej Karty Kredytowej.

Nie staraj się tego zrozumieć, po prostu przyjmij do wiadomości. A teraz, proszę, odmów z nami krótką modlitwę.

Na następnej stronie znajdował się precyzyjnie wydrukowany święty obrazek, chyba replika jakiegoś klasycznego obrazu, a obok kilka modlitw. Przeczytał je na głos, tak skołowany, że sam już nie wiedział, czy to jest odpowiedź na jego wątpliwości, czy nie. Najwyraźniej miał do czynienia z jakąś inną siłą, nie mającą nic wspólnego z religią. Czy szatan może drukować modlitwy? Czy Bóg ofiarowuje wybranym karty kredytowe? Może zadzwonić do kurii?

Zapalił papierosa i czytał dalej, mimo że było mu trochę niedobrze. Chyba z nerwów.

Dalszy ciąg już zupełnie przypominał instrukcję przysłaną z banku. Tajemniczy autor tłumaczył, jak używać karty, jak kupować, a jak podejmować w bankach gotówkę i skąd ona się bierze. Wszystko było pomyślane tak, by podłączyć Ziębę do gigantycznego krwiobiegu kosztów własnych, kosztów reprezentacyjnych, promocji i reklamy, ulg podatkowych i innych magicznych sztuczek księgowości. Miał żywić się okruchami podbieranymi możnym tego świata, a nie krzywdzić maluczkich. Wyglądało to na robotę jakiegoś kosmicznego Robin Hooda. Wreszcie napięcie ustąpiło ekscytacji i Zięba dostał monstrualnego ataku histerycznego śmiechu. Całe napięcie ostatnich lat i godzin zeszło z niego naraz, więc skręcał się ze śmiechu na dywanie, rechotał, kwiczał, wył i chichotał, aż lekko zsikał się w spodnie i leżał bezsilnie jak ryba na plaży, w mokrej bieliźnie, z obolałą przeponą i szczęką, chwytając spazmatycznie oddech i pokwikując słabo od czasu do czasu.

Wstał z dywanu, otarł załzawione oczy, zmienił bieliznę, potem opłukał twarz zimną wodą i wypił duszkiem małą butelkę wody mineralnej, znalezioną w lodówce.

Po tym ataku poczuł, że doszedł do kresu wytrzymałości. Po prostu przestał się już denerwować, ekscytować i zastanawiać. Zadziałały bezpieczniki. Człowiek zawsze się zastanawia, co stanie się z jego mózgiem, kiedy zetknie się z czymś przekraczającym granice wytrzymałości. Tymczasem, nic się nie dzieje – jest tak, jakbyś przekręcił potencjometr. Pstryk – i hałas opada do znośnego poziomu.

Śluzy zostały zamknięte i teraz czuł po prostu podniecenie. Zapalił następnego goldena, sięgnął po instrukcję. Czytał jak szalony, mimo że czuł już piasek pod powiekami. Nawet dłonie przestały mu drżeć. Właściwie już się zdecydował. W końcu, uczciwie rzecz biorąc, niczego już nie ryzykował. Dużo gorzej już nie mogło być.

Wiszące na ścianie japońskie pudełko, będące skrzyżowaniem budzika i termometru, pokazywało dwudziestą drugą trzydzieści dwie, oraz dziewięć stopni na zewnątrz i dwadzieścia pięć wewnątrz, kiedy skończył lekturę.

Czuł się już tylko zmęczony. Przewrócił ostatnią kartkę i wtedy dostrzegł ledwo widoczne nacięcie na czarnej skórze okładki. Wystawał z niego maleńki rożek białego plastiku. Nie zauważył tego przedtem, zresztą całkiem możliwe, że w ogóle wtedy tego nie było. Rozchylił nacięcie i po raz pierwszy zobaczył Absolutną Kartę Kredytową.

Rzeczywiście wyglądała jak karta kredytowa, choć Zięba znał tylko swoją kartę, służącą do wyświetlania w bankomatach napisu „Brak środków na koncie”, albo „Bank nie zezwolił na operację”.

Była prostokątna, chyba plastikowa, wzdłuż górnej krawędzi wytłoczone było imię i nazwisko Zięby oraz jakiś numer kodowy, prawdopodobnie kamuflaż. Natomiast ornament niewątpliwie miał znaczenie. Zięba spojrzał na niego tylko raz – i uwierzył natychmiast. Uwierzył we wszystko: w działanie karty, w potyczkę między harmonią i chaosem, w której był pionkiem, w rozmowę z Instrukcją, we wszystko. Przeczytał o wpływie tego wzoru na innych ludzi i o tym, że dla niego będzie to tylko cieszący oko abstrakcyjny ornament, ale na coś takiego nie był przygotowany. W sumie trochę to przypominało ruchomy hologram, przedstawiający kalejdoskopową plątaninę barwnych linii, ale ten motyw urzekał, ciągnął wzrok coraz głębiej i głębiej, w jakąś tęczową otchłań, gdzie wszystko znajdowało się w doskonałym spokoju i równowadze. Nie w martwym bezruchu, ale właśnie w równowadze. Nie można było oderwać od niego wzroku, znajdując coraz to nowe głębie i nowe kształty.

W głowie huczało mu od mnóstwa rad i informacji. Wiedział, jak postępować z urzędem podatkowym, jak się zachowywać w bankach i sklepach. Miał w ręku kartę z mieniącym się tęczowym rysunkiem, brzemienną potencjalnym bogactwem, i dopiero teraz zaczął się bać naprawdę. Nie czających się wokół tajemniczych sił rządzących losem, nie tego, że stał na polu bitwy jakiejś nieludzkiej gry pomiędzy żywiołami, ale tego, że to wszystko okaże się złudą albo żartem. Karta nie będzie działała.

Być może nie ma żadnej karty, jest tylko przedwcześnie posiwiały dwudziestopięciolatek, siedzący w maleńkim pokoju hotelowym i wpatrujący się z głupawym uśmiechem w swoje puste dłonie.

Mógł to sprawdzić bardzo łatwo. Wystarczyło zejść na dół do restauracji i zamówić zaległą kolację. Wystarczyło tylko użyć karty. Nic prostszego. A mimo to siedział nadal w pokoju.

Dawno nie bał się aż tak, mimo że przez ostatnie miesiące doskonale poznał smak strachu. Nie tylko zwyczajnego, nerwicowego lęku, ale prawdziwego czarnego strachu, który odbiera władzę w nogach i umyśle.

Wstał. Wiedział, że jeśli się natychmiast nie ruszy, ten strach nigdy go nie opuści.

– Czy honorujecie państwo karty kredytowe? – Trafił na tego samego kelnera, z pociągłą, pobrużdżoną twarzą i dobrodusznymi siwymi wąsami.

– Tak, Visa, Master Card, American Express…

– A tę…? – Położył kartę na stole, prosto na biały obrus, czując w gardle bicie serca, tak dokładnie, jakby je połknął. Kelner spojrzał na kartę odruchowo, po czym drgnął i spojrzał dokładniej. Potem wyciągnął rękę i podniósł ją do oczu.

– Wie pan, nie mam pojęcia. Pozwoli pan, że zapytam szefa.

Czekał. Straszne to było czekanie. Zawsze tak było. On czekał, a ktoś decydował. A potem przychodzili i ogłaszali wyrok. Rodzice, nauczyciele, wykładowcy, lekarze. W tę albo we w tę. Najczęściej we w tę.

Kelner wyszedł z zaplecza i ruszył w jego stronę. Czuło się coś niedobrego w tym jego wolnym kroku i stanowczym spokoju. Nie uśmiechał się, nie ruszał energicznie, by odebrać zamówienie bogatego – klienta – z – kartą.

Masywny Rosjanin z groźnym, gruzińskim obliczem wychylił się do tyłu w stronę kelnera i powiedział coś. Ten przystanął i nachylił się do gościa, jednak co chwilę zerkał na Ziębę twardym, zimnym wzrokiem.

Niedoszły milioner czuł już tylko ulgę. To efekt szoku. Wściekłość, rozczarowanie, żal i poniżenie czekały w kolejce. Jednak w tej chwili chciał już tylko, żeby to się skończyło.

Kelner podszedł do stolika i szurnął kartę po obrusie.

Uśmiechnął się.

– Honorujemy te karty. Co pan zamawia?

Następnego dnia, po lekkim śniadaniu (płatki kukurydziane, twarożek ze szczypiorkiem, wędzona szynka z dzika, gorące rogaliki, masło, dżem figowy, kawa ze śmietanką, sok z mango) Zięba został w swoim pokoju. Spędził ranek z długopisem w ręku, kreśląc plany na hotelowej papeterii. Spisywał listy zakupów i problemów, którym wystarczyło tylko zapchać gęby pieniędzmi, by przeistoczyły się z koszmaru w proste sprawy do załatwienia.

Wyglądało na to, że samo znalezienie i kupienie mieszkania, urządzenie go i wyposażenie, a nie brał pod uwagę jakichś niesamowitych luksusów, tylko przyzwoity, przeciętny standard, wypełni mu najbliższych kilka miesięcy. Zanosiło się na to, że będą to bardzo miłe miesiące, ponieważ odkrył w sobie jeszcze jedno: umiał się cieszyć. Wątpił, by podczas wczorajszej kolacji mógł znaleźć kogoś, komu sprawiałaby podobną przyjemność.

Urządził sobie trzydniowe wakacje, podczas których uczciwie odpracował wszystko, co tylko Motel „Sargasso” oferował w swoim folderze. Bilard, saunę, lekcje jazdy konnej. Przez parę godzin obijał piłeczką ścianę na tartanowym korcie, nie bacząc na lodowatą mżawkę i ciężki, przemoczony dres. Spędził wieczór w barze, kosztując wszystkich nieznanych sobie alkoholi, w końcu dwóch kelnerów musiało odnieść go do pokoju. Strzelał do rzutków, zmarnował mnóstwo amunicji, ale po trzech godzinach udało mu się dwukrotnie rozstrzelać gliniany talerzyk i zarobić na ironiczne brawa obsługi.

Wieczorem czwartego dnia zadzwonił do żony. Jola miała złamany, lodowaty głos jak zwykle. Jak zwykle była zmęczona i nie dawała sobie rady z dwójką dwuletnich bliźniąt i zbuntowanym trzylatkiem. Miała już wszystkiego dość. Chciała tylko wiedzieć, kiedy Zięba będzie w domu i pomoże, kiedy będą jakieś pieniądze, choć właściwie z tonu głosu wynikało, że straciła już nadzieję na cokolwiek i właściwie jest jej wszystko jedno.

Zrobiło mu się jej potwornie żal.

– Joluś, poczekaj, to jest bardzo ważne. Załatwiam kontrakt na ogromna sumę. Będę miał prowizję, to jest naprawdę kupa forsy… Nie, robię to na własną rękę, nie przez firmę. Tam nic nie wiedzą… Poczekaj, mówię, że pośredniczę w kontrakcie. Prowizja… nie wiem jeszcze, ale kupa forsy. Kasa. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to kupimy mieszkanie, może nawet otworzę własny interes… Nie wygłupiam się i jestem trzeźwy… Nie wiem dokładnie kiedy, za kilka dni. Nie, nie mogę rozmawiać, wyszedłem na chwilę z rozmów. Później ci wszystko opowiem… muszę lecieć… pa.

Odłożył słuchawkę z ciężkim sercem i obolałym sumieniem. Biedna Jola… Tam w tle przez cały czas słychać było wrzeszczące pandemonium i równy, ostry jazgot Pani Ordynator Ziębowej, która jak zwykle wymagała dla siebie całej uwagi, bo niniejszym miała coś do zakomunikowania i guzik ją obchodziło, czy akurat rozmawiasz przez telefon, przewijasz niemowlę, czy musisz wyjść.

To nic, kochanie, jeszcze tylko kilka dni, a potem będziesz wreszcie we własnym domu, gdzie nikt nie będzie na ciebie wrzeszczał, nikt nie rzuci ci w twarz mokrych pieluch, nikt nie będzie cię częstował złośliwościami, ani uważał za „osobę nieodpowiednią”. Już nigdy nie będziesz płakać na sam widok rachunku, ani sprzedawać ostatniej biżuterii, żeby dzieci miały choć jedną rzecz od ciebie. Teraz ci to wynagrodzę.

* * *

– Słyszałem w życiu różne rzeczy – powiedział powoli Stefan. – Widziałem na własne oczy, jak jeden polityk łaził po ogniu boso, widziałem ducha i raz nad Saharą widziałem autentyczne UFO. W Indiach widziałem, jak faceci masowo przebijali się hakami i igłami, aż wyglądali jak jeże, ale nie krwawili. Ale takiej bzdury…

Siedzieli w mieszkaniu Stefana, urządzonym ze specyficznym smakiem samotnika. Zięba w skórzanym fotelu, z kieliszkiem rumu „Havana Club” w ręku, a Stefan za swoim biurkiem. Zięba obracał delikatnie palcami stopkę kieliszka, zerkając kątem oka na tarczę swojego tytanowego „Tag Heuera”. Czekał na reakcję przyjaciela. Nadal lubił to jego mieszkanie, w którym kiedyś (miesiąc temu? przed dwudziestu laty?), znajdował jedyny, krótkotrwały azyl. Teraz wydawało mu się nieco klaustrofobiczne i ciasne, zagracone starymi meblami, a ściany błagały o nową warstwę białej farby. Jakoś dotąd tego nie zauważył.

– Wchodzisz w spółkę? – zapytał.

– Słuchaj, to jest osobna sprawa. Ja jestem wolny strzelec i nie lubię się wiązać, ale to brzmi nieźle. Rzeczywiście są pomysły na kapitalne reportaże, których nikomu nie chce się robić i moje wejścia w kilku telewizjach wystarczą, żeby takie rzeczy sprzedać. Jeżeli obiecasz mi, że nigdy nie padnie taki argument, że to ty podpisujesz rachunki, więc jako producent będziesz decydował o wszystkim, jeżeli będziesz się chciał ode mnie uczyć, nie ma sprawy. Zaryzykuję. Ale w terenie ja dowodzę. Czekaj, o tym zawsze możemy pogadać, tamto jest ważniejsze. Muszę wiedzieć, skąd masz forsę. Albo mi ufasz, albo nici z tego. Buchnąłeś jakimś mafiosom?

– Stefan, czyja cię kiedykolwiek w życiu okłamałem?

– Owszem, pamiętasz Edytę?

– Nie wygłupiaj się, mieliśmy po siedemnaście lat, a ja spałem z nią raz, przez pomyłkę właściwie, poza tym to był incydent, a ja łgałem wyłącznie po to, żeby ochronić twój związek, durniu jeden. Skąd miałem wiedzieć, że ta idiotka cię rzuci? Czy kiedykolwiek potem cię okłamałem?

– Noobra… Tracisz pracę. Mówię ci: jedź odpocząć i zebrać myśli. Jedziesz. Po tygodniu wracasz Range Roverem, wynajmujesz żonie i dzieciom apartament w „Merkurym”, kupujesz pięciopokojowe mieszkanie, remontujesz je, kupujesz dzieciom wymarzone zabawki, ubierasz Jolkę jak Michelle Pfeiffer na wręczanie Oscara…

– Sama się tak ubrała – przerwał Zięba.

W porządku, lotnicza kurtka z barankiem to też nie jest szczyt gustu, jeżeli chcesz wiedzieć. A potem przychodzisz tu z butelką zupełnie niesamowitego kubańskiego rumu, który musiałeś sprowadzić z Czech, i paczką „Amphory Scotch Whisky”, której nie paliłem od ośmiu lat, żeby opowiedzieć mi jakąś taoistyczną historię o walce harmonii z chaosem, o tym, że twój pech jest przyczyną wojny na Bliskim Wschodzie, i że siły ying podarowały ci magiczny plastik zastępujący pieniądze? Chcesz w mordę?

Zięba wyciągnął z wewnętrznej kieszeni portfel, z portfela kartę i rzucił na stół. Stefan odłożył na chwilę fajkę i podniósł plastikowy prostokąt do światła.

– Noobra… – wymruczał w brodę. – Wygląda na autentyczną kartę kredytową, jakkolwiek nieznanej firmy. Tu jest nazwisko, numery, ten kiczowaty obrazek wygląda na hologram, całkiem ładny, tylko dlaczego nie ma żadnego banku? Ładna. No, ładna cholera.

– Czy ten nocny na parterze jest otwarty?

– Otwarty.

– To się zbieraj – idziemy na dół po coca – colę i cytrynę do rumu.

– To niczego nie dowodzi – upierał się Stefan, kiedy wrócili na górę. Mogłeś jej zapłacić wcześniej, a zresztą tam honorują karty kredytowe – mogli nie zauważyć, że ta jest jakaś lewa.

Zięba znieruchomiał na chwilę z kurtką dłoni, po czym znów wydobył kartę i wręczył osłupiałemu Stefanowi.

– Przyjrzyj się dobrze – powiedział. Stefan popatrzył na rysunek, potem na Ziębę. Bawił się przez chwilę kartą nachylając ją w różnych kierunkach i obserwując wzór.

– Pożycz mi pięć stów – wypalił znienacka Zięba. Stefan zamyślił się, pyknął z fajki, po czym spojrzał machinalnie na kartę i westchnął.

To jest coś, o czym chciałem ci powiedzieć – wyznał ponuro. – Trochę mi głupio. Czytałem ostatnio taki artykuł, dosyć zabawny, była tam lista uniwersalnych rad dla dżentelmena. Po prostu dla jaj, ale jedna rzecz dała mi do myślenia… No, dobra. Postanowiłem, że nie będę ci już pożyczał pieniędzy.

Zięba podniósł ze zdumieniem brwi. Tego się nie spodziewał.

– Doszedłem do wniosku, że jeżeli przyjaciel naprawdę potrzebuje pieniędzy, to nie powinno się pożyczać – potem musi ci oddać, nie zawsze może, i to jest niezręczna sytuacja. Dlatego dam ci te pięć stów. Nie chcę, żebyś oddawał, rozumiesz? Zresztą, głupio mi, że do tej pory ci pożyczałem, a ty byłeś w takim dołku. Masz rodzinę na utrzymaniu, a ja – uśmiechnął się – jakoś przebiduję za trzy tysiące w tym miesiącu.

Sięgnął do kieszeni dżinsów, wyciągnął mały portfelik i nim Zięba zdążył zaprotestować, odliczył dziesięć sztywnych, nowiutkich banknotów.

– Stefan, opanuj się, przecież to był tylko test. No, zabieraj to, kretynie, chciałem ci tylko pokazać, że karta działa.

– Rozumiem, co chcesz powiedzieć, ale to głupie – przecież dla mnie wystarczy, a ty masz rodzinę na utrzymaniu…

– Stefan, ty durniu, nie potrzebuję żadnych pieniędzy! – ryknął Zięba. – Nie potrzebuję, rozumiesz? Jestem bogaty. Żyję poza całą tą paranoją – mam wszystko za darmo. Wszystko czego potrzebuję i więcej. Pieniądze to dla mnie teraz obrazki – łapiesz? Potrzebuję koszulę – idę do sklepu i biorę sobie koszulę. Jaką chcę, a nie na jaką mnie stać… Pokazuję ludziom kartę i koniec. Chcę buty, biorę buty. A jak potrzebuję pieniędzy, idę do banku i proszę o pieniądze. Schowasz wreszcie tę sałatę i nalejesz wódki? Obudź się!

– No, nie wiem… – powiedział Stefan. – Ja naprawdę czytałem taki artykuł i tak sobie pomyślałem… karta… to jakaś paranoja. Skol! – Podniósł kieliszek, zakręcił bursztynowym płynem w środku i jednym ruchem wlał go do gardła. Mlasnął i stuknął kieliszkiem w stolik.

Zięba też wypił i szybko spłukał colą karmelowy smak trzciny cukrowej.

– Za Afrykę, bracie – powiedział. – Za Himalaje, Zanzibar, Chiny i Rów Mariański. Za wszystkie cuda, które możemy sfilmować i pokazać ludziom. Za cały pieprzony, kolorowy świat.

A potem, kiedy skończył się rum „Havana Club” i Zięba z wysiłkiem zamówił sobie taksówkę, Stefan odprowadził go do windy i podając rękę na pożegnanie, wsunął mu w dłoń dziesięć złożonych pięćdziesięciozłotowych banknotów.

Przez następne pół roku Zięba zrósł się z kartą i przyzwyczaił. Stała się przedłużeniem jego ciała i wcale nie chodziło po prostu o pieniądze. Karta zapewniała mu nieznane dotąd poczucie bezpieczeństwa. Pieniądze nie dają szczęścia. W porządku. Ale ich brak może od niego skutecznie odgrodzić. O inne rzeczy, takie, których nie trzeba kupować, mógł się zatroszczyć sam. Teraz to wiedział. Cały świat kręcił się wokół nich – mogły łamać i zmieniać ludzi, czyli dokonywać więcej niż jakakolwiek resocjalizacja albo wychowanie, mogły wynosić na szczyty tych, którzy w przeciwnym razie nigdy by się na nich nie znaleźli, mogły też pogrążać wartościowych i zamieniać ich w nędzarzy. Miliardy ginęły, oddawały innym ciało i umysł, cierpiały i skazywały się na niewolniczą pracę do końca życia, wyłącznie z powodu pieniędzy. Świat żył forsą, ale Zięby to nie dotyczyło. Żył sobie spokojnie, bezpiecznie osłonięty małym, prostokątnym kawałkiem plastiku. Nie przejmował się inflacją, zasiłkami, opłatami, podatkami, czynszami i cłami. Niczym, co zaprzątało połowę energii wszystkich innych. Wszystkich poza nim.

Nikomu poza Stefanem nie powiedział o karcie. Nawet Joli. Zresztą, tak z zewnątrz nie było w tym niczego magicznego ani niesamowitego, poza faktem, że się wzbogacił. Używał niejednej karty, miał firmę, grał też na giełdzie, ale raczej dla pozoru, więc nie było szansy, żeby ktokolwiek zauważył coś niezwykłego, zwłaszcza że dbał, by jego standard nie odbiegał zbyt daleko od przeciętnego.

Współpraca ze Stefanem układała się jak najlepiej. Wynajęli biuro, zatrudnili sekretarkę, księgowego, operatora kamery i dźwiękowca. Zięba nafaszerował konto firmy po brzegi bankowymi pieniędzmi i robota ruszyła.

Najlepsze było to, że wcale nie musiał pracować. Ale pewnego pięknego letniego przedpołudnia stwierdził nagle, że tępo gapi się na program dla młodych matek i że oszaleje, jeżeli nie znajdzie sobie jakiegoś zajęcia. Przedtem nigdy by w to nie uwierzył.

Przedtem był zwykłym Jasiem Odbijkartą. Wstawał zawsze o tej samej porze, zawsze niewyspany, zawsze z płaczliwym przekleństwem na ustach. Dopóki miał pracę, szedł do pracy. Wypełniał druki i umowy, przepisywał korespondencję, telefonował i wypełniał polecenia. Zawsze odwalał nudną stronę przedsięwzięć, które obmyślił ktoś inny, nigdy nie wiedział, po co to robi i nie widział efektów. Kiedy rozmyślał o tym swoim poprzednim życiu, nie był w stanie rozróżnić poszczególnych dni ani miesięcy. Wszystko skoncentrowało się i zamazało, jakby życie stanowiło tylko małą, gorzką pigułkę, którą należało zażyć i umrzeć. Nie miał pojęcia, jak mógł to znosić. Szczegóły zatarły się, znikły dni i twarze, a jedynymi wspomnieniami były strach i czekanie. Bał się codziennie, takim beznadziejnym, mdlącym strachem bez końca i jasnej przyczyny. Bał się, że go wyrzucą, że go opieprzą, bał się urzędów, bał się poczty, bał się rodziców, bał się Joli, bał się rachunków i bał się każdego dnia.

Czekanie było nawet gorsze. Przychodził do pracy i czekał, aż będzie mógł wyjść. Zaklinał wzrokiem wskazówki, rysował na małych karteczkach odcinki czasu i odznaczał na nich ile już odsiedział, a ile jeszcze mu zostało. Potem wracał wreszcie do domu i nieodmiennie okazywało się, że nie było się o co ubiegać. W domu czekała wiecznie ponura Pani Ordynator, ciągłe fochy i awantury, zapracowany i stale śpiący ojciec, rozkojarzone i agresywne dzieci, i zdruzgotana, gasnąca w oczach Jola. Bezustanny tłok, bałagan i bieda. Czekał na weekendy, ale były tak urocze, że w poniedziałek z ulgą szedł do pracy. Żeby znowu czekać.

Teraz pracował jak szatan i sprawiało mu to ogromną przyjemność. Po raz pierwszy w życiu robił coś naprawdę. Wymyślał filmy i reportaże. Przygotowywał researching, umawiał ludzi na wywiady, organizował pracę ekipy, uczył się posługiwać kamerą, stołem mikserskim i zestawem playbacku. Ani przez chwilę nie miał wrażenia, że pracuje. Wszystko go cieszyło i wszystko było naprawdę. Cały ogromny, barwny świat, o którego istnieniu nie miał pojęcia. Oczywiście wiedział, że gdzieś tam istnieje dzika przyroda, politycy, Wielkie Wstrząsające Wydarzenia, mafia, sekty religijne i inne niesamowite, gwałtowne przejawy życia, ale wszystko to wydawało mu się nierealne. Realne było zapyziałe biuro, z oknem wychodzącym na szare podwórko zastawione garażami i magazynami. Realne było zatłoczone, brudne mieszkanko, kłótnie i zaległe rachunki. Realny był strach i tarcza zegarka.

A teraz to wszystko minęło. Był współwłaścicielem firmy i wszystko wokół niego, ludzie i przedmioty, było takie, jak zadecydował. Dawny świat powracał tylko czasem, w środku nocy, a wtedy budził się nagle, ściskając w przepoconej dłoni plastikową, magiczną kartę, która pojawiała się tam nie wiadomo skąd.

* * *

Kasinda płonęła, podpalona przez własnych mieszkańców. Paliły się stosy opon, ropa w beczkach, stosy śmieci. Cuchnąca na co dzień odpadkami, zgnilizną i nędzą dzielnica Betebele dziś rozsiewała zapach tłustego, gryzącego dymu. To był ogień gniewu. Rozwścieczeni Hotha tańczyli wokół ognisk, wymachując maczetami, kijami i zaimprowizowanymi włóczniami z prętów zbrojeniowych, wybijając z matematyczną precyzją frenetyczny rytm afrykańskiej furii, bębniąc w blaszane ściany szałasów, beczki i wypalone karoserie starych samochodów. Hotha chcieli wolności, żeby zabijać Batussi, Watou i białych. Batussi pojawiali się w Betebele rzadko, a od kilku dni tylko przelatywali jej wąskimi uliczkami w poobijanych landroverach, rozpryskując błotniste kałuże, płosząc kury, psy i dzieci. Jedyni Batussi w Betebele nosili stare, natowskie hełmy i trzymali w dłoniach automaty Kałasznikowa. Starali się na razie nie zadrażniać i tylko czasem, gdy okrzyki Hotha i grad kamieni na serio zagrażały patrolowi, któryś unosił się z drewnianej ławki, przytrzymując jedną ręką wsporników, i pruł rozprażone niebo nad Betebele krótkim, ogłuszającym ściegiem rosyjskich pocisków, albo lekkim ruchem posyłał tańczącym tekturową tulejkę granatu łzawiącego.

Hotha chcieli zabijać, bo od kilku dni sami byli zabijani.

Układ od lat był czysty. Hotha w miastach i na urzędach, Watou na wsi, a Batussi w wojsku. Tak było dobrze, bo Hotha i Watou zawsze toczyli wojnę. Ale teraz równowaga upadła, bo Watou mieli prezydenta i wzięli do rąk maczety. Purpurowa, dziwnie jaskrawa krew czarnych chlusnęła na drogi, wyschniętą trawę i rudy afrykański pył. Zabijano kobiety, żeby nie rodziły nowych Hotha, dzieci, żeby nie śniły o zemście, i mężczyzn, żeby nie żyli.

A Batussi patrzyli na to obojętnie spod głębokich stalowych hełmów i przejeżdżali w brudnożółtych landroverach. Dlatego zapłonął ogień gniewu i dlatego słup tłustego dymu podniósł się nad Kasindą i położył daleko na północny zachód, docierając aż tutaj, na przedzierającą się przez dżunglę drogę z misji Mapatano, gdzie na poboczu i w korycie strumienia leżało trzystu osiemdziesięciu czterech ludzi z plemienia Hotha. Smród ogni Betebele mieszał się z ciężkim, ostrym odorem śmierci.

Zięba stał na środku szosy, kalibrując oporny trójnóg betacama, kiedy nagle dotarło do niego, że jest oto na swoim miejscu i osiągnął szczęście. Dolina należała do much, które pchały się do ust i oczu, wzbiwszy się z popielatych, wykręconych ciał Hotha, zarąbanych dwa dni temu, Dan Crusting rzygał na asfalt whisky i stekiem z antylopy, opierając się o rangerovera NBC i usiłując nie opryskać spodni, a smród nagłej śmierci oblepiał włosy i ubrania.

Ustawił trójnóg, wyprostował się, a potem zsunął nieskuteczną maskę przeciwpyłową na szyję i zapalił lucky strike’a. Krzycki klęczał nad swoją magiczną skrzynką i nie odwracał oczu od potencjometrów, celując przed siebie puchatą pałą mikrofonu kierunkowego. Nie chciał niczego widzieć. Chciał być tylko uszami świata, a dźwięki na drodze z misji Mapatano nie były takie straszne. Krzycki rejestrował tylko przeciągły grzmot miliardów niebieskich tłustych much kłębiących się w rozpalonym, drgającym powietrzu, obojętne milczenie ludzi w białych kaskach Czerwonego Krzyża ładujących trupy na ciężarówkę, i wrzask papug.

– Dobra, daj parę zbliżeń ciężarówki i panoramę drogi. Nie rób zbyt ostentacyjnie tych żołnierzy, bo się wkurzą. Ten mały i tak się cały czas gapi, jakbyś mu kozę wydoił – powiedział Zięba w stronę operatora. Orzechowski zarzucił kamerę na ramię i splunął.

– Kurwa, jak ja nienawidzę robić headline’ów. Zawsze to samo. Skurwysyny na dżipie i martwe dzieciaki. Bośnia, Gaza, Afganistan, pieprzę to wszystko. Czy tych ludzi pogięło? Co się dzieje?

– Jeszcze komentarz Stefana i spieprzamy stąd – uspokoił go Zięba. Afryka, pomyślał, nie taka, jaką sobie wymarzyłem, ale jednak Afryka. To jest jedno z najgorszych miejsc na Ziemi, prawdziwe pogranicze piekła, ale nadal jest o wiele lepsze niż tamto biuro i tamto podwórko. Wiedział, że powinien tu być, bo ktoś musi również pokazywać tę nową twarz Afryki. Wykręconą odwiecznym plemiennym gniewem, z płonącym w oczach ogniem mordu. Ktoś musi pokazywać ludzi, którzy celowo zarażają się AIDS, bo biali kochają AIDS i człowiek, który jest na to chory, może dostać koc i torbę fasoli, paczkę herbaty i woreczek cukru. A przecież liczy się to co teraz, liczy się koc dzisiaj i fasola na kilka dni, a na AIDS umiera się za kilka lat. Za kilka lat można być martwym sto razy, bo tu jest Afryka. Tu są setki chorób, o wiele mniej abstrakcyjnych niż jakiś AIDS, takich, które zabijają w dwa tygodnie, można dostać w głowę maczetą, można zostać zastrzelonym, można umrzeć z głodu i pragnienia. Za kilka lat to znaczy za całą wieczność.

Kiedy wracali brudnym popielatym volvo wynajętym w „Majesticu” w Kasindzie, nie było już trupów i płonących checkpointów, tylko prawdziwa Afryka. Busz, czarne kobiety z pakunkami na głowach, owinięte wzorzystymi chustami, małpy na drzewach i chude krowy z gigantycznymi rogami.

– Jest pomysł – powiedział Zięba, przerywając grobowe milczenie wspólników. – Widzieliście „This is America” albo „Szokującą Azję”?

– No i? – zapytał niechętnie Orzechowski.

– A gdyby zrobić taki serial o Afryce?

– Było – powiedzieli równocześnie Stefan i Krzycki. Volvo zatańczyło na wybojach.

– Co to znaczy: „było” – żachnął się Zięba. – Coś tam było, ale nie tak. Tu jest znacznie więcej materiału niż mogłoby „być”, tu jest samo mięcho; wystarczy na sto takich filmów. Zobaczcie. – Usadowił się wygodnie na siedzeniu i zapalił papierosa. – Kiedy pokazuje się Afrykę, to na dwa sposoby. Albo to, co my robiliśmy dzisiaj, czyli wojna, karabiny i zamieszki, ewentualnie w stronę nędzy, czyli chude dzieci z muchami na twarzy, żywe szkielety, choroby i dzielnych chłopców z Ameryki, co to rozdają mąkę albo robią wszystkim zastrzyki. Albo z kolei pełna egzotyka: antylopy, słonie i tańczący Masajowie. Tam – tamy, Serengeti i cały ten staff. A dziwki w Kasindzie? A afrykańskie dyskoteki? A szamani juju w miastach? A te całe bandy popieprzonych białych obieżyświatów? A ci politycy nie – z – tej – planety, jak choćby nasz tutejszy Jean – Baptiste Kobutu? Mało?

– Nie wiem – powiedział z namysłem Orzechowski. – To ty jesteś tu szefem, ale moim zdaniem sam researching na coś takiego to są lata roboty.

– Ale…! – zaoponował Zięba. – Taki researching możesz zrobić nie wychodząc z „Majestica”. Każdy dzieciak w Kasindzie za pięćdziesiąt szylingów pokaże ci numery, od których Europejczykom gały wyjdą z orbit. Tutaj materiały są na każdym rogu.

– Może – powiedział Stefan. – Ale to jest pomysł na serial albo pełen metraż. Kto to kupi? Polska telewizja na pewno nie. Za drogie.

– Discovery – zaczął wyliczać Zięba. – BBC, może NBC. Rai Uno…

– A masz tam wejścia?

– W Discovery mam. Ty zresztą też: Chambers – ten producent. W Tokyo 12 też. Przez londyńskie biuro i tego, jak mu tam, Małacipa…

– Mawashita. No dobra, ale ja muszę coś zjeść i wypić na ten temat. Pogadamy wieczorem w hotelu.

Restauracja hotelu „Majestic” w Kasindzie kojarzyła się Ziębie z ostatnimi dniami panowania Batisty na Kubie. Ostentacyjny kolonialny przepych, palmy, kelnerzy, tancerki i orgia nieco przykurzonego luksusu, a zza okien nie tak znów odległe terkoty kałasznikowów w Betebele. Ochrona parkingu chodziła z łukami, żeby nie budzić gości, a za murem ogrodu stał policyjny wóz pancerny. Tylko patrzeć, jak zgłodniały tłum zwali się tutaj tłukąc szkło, przewracając livingstonie w donicach i strącając na arabskie dywany misy z pływającymi w nich kompozycjami z orchidei.

Zięba zamówił tylko melona z duńską szynką i wodę sodową z puszki, natomiast Orzechowski kaczkę z truflami i sałatkę z jarzyn, Stefan stek z antylopy gnu, Krzycki jakąś dziwaczną rybę z pieca, z afrykańskimi warzywami. Ekipa odbijała sobie lata głodowych diet polskiej telewizji i Zięba nie miał nic przeciwko temu. Przez pół roku niespodziewanego bogactwa zdążył zobaczyć tylu dupków marnujących znakomite warunki, że czuł się zaszczycony, mogąc je zapewnić tym, którzy je doceniali i zasługiwali na to. Podobną radość odczuwał płacąc im królewskie stawki i niespodziewanie okazało się, że jeżeli zamarzy sobie reportaż z piekła, to będzie tam miał ekipę. Tak po prostu.

– To jest Ewaryst Matabele – powiedział Stefan po angielsku. Zięba podniósł wzrok znad talerza i spojrzał wprost w przenikliwe orzechowe oczy szczupłego, intelektualnego Murzyna, ubranego w konserwatywny ciemny garnitur i z kolorowymi paciorkami nanizanymi na długie włosy.

– Dzień dobry, siadaj z nami – powiedział przyjaźnie Zięba.

– Matabele jest szamanem – dodał Stefan po polsku.

– Nowoczesnym szamanem. Trzy języki, oficjalne biuro w Kasmdzie, komputer i te rzeczy.

– Komputer to nie do juju. Mam consulting Zwreau. Magia to poważne sprawa, komputer – zabawka – powiedział raptem po polsku Matabele. Wszyscy skamienieli. – Ja studiowałem Czecinie – dodał szaman i nalał sobie wody. Przeczekał ryk śmiechu, najwyraźniej zadowolony z efektu.

– No, ładnie. Tego nie wiedziałem – wystękał Stefan i otarł łzy radości. – Chodzi o to, że ten… szczecinianin zna środkową Afrykę jak własną kieszeń. Tak, że ten, tego, zastanawiałem się nad tym, co mówiłeś i myślę, że masz swojego przewodnika.

– Garcon, comme ca va! – wrzasnął radośnie Zięba.

– Le whisky!

Podali sobie ręce. Matabele ściskał dłoń po afrykańsku, w niepojęty sposób pstrykając twoimi palcami, gdy dłonie się rozłączały. Kiedy jednak przyszła kolej na Ziębę, dłoń Murzyna drgnęła, jakby między ich opuszkami skoczyła iskra. Skurcz strachu przebiegł po jego twarzy i zniknął, po czym wszystko wróciło do normy. Szaman usiadł i udawał, że słucha Stefana, ale nie spuszczał z Zięby badawczego wzroku.

Wygrałem, pomyślał Zięba pewnej zimnej, pustynnej nocy pół roku później. Nakopałem diabłu i wygrałem swoje życie. Z niewielką pomocą moich przyjaciół. Warto było i guzik mnie obchodzi, że teraz zdycham.

Z miejsca, w którym siedział, widział czarne sylwetki landroverów na tle pożaru zachodzącego słońca, połyskujące metalicznie kopuły namiotów; płomień gazowej kuchenki malował na niebiesko twarze siedzących wokół ludzi.

W pierwszym landroverze siadła pompa paliwowa. Jechał sto czterdzieści kilometrów na holu i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że w drugim zatarł się silnik. Albo może poszła uszczelka pod głowicą… Albo jedno i drugie. Nieważne. Byli uziemieni. Na amen. Gdzieś pomiędzy oazą Sitachwe a Nwatle, na środku pieprzonej Kalahari. Wody zabraknie jutro.

Orzechowski nie poddawał się nigdy. Od pięciu godzin majstrował przy silniku, usiłując przełożyć pompę z jednego wozu do drugiego. Która część w silniku jest pompą – wydedukował. W życiu nie widział silnika landrovera z bliska. Brakowało narzędzi. Nie było instrukcji. Pracował zbyt dużym kluczem nasadkowym, złamanymi kombinerkami i scyzorykiem. Pociął ręce i upaprał je smarem. Jeżeli wyjdą z tego cało, dostanie zakażenia. Afryka.

Zięba był spokojny. Taka śmierć nie wzbudza paniki. Jest jakaś prozaiczna i mało gwałtowna. Ot, awaria samochodu. Kiedyś miał samochód, który potrzebował oddziału intensywnej terapii raz na miesiąc, i doskonale znał to uczucie bezsilnej wściekłości na opór materii. W pierwszej chwili jakoś nie dotarło do nich, co się dzieje. Kalahari była tylko plamą na mapie, brudnożółtą plamą, na której zaznaczono niebieskie malutkie półkola z napisem Kwai albo Lekuru, oznaczające oazy, do których drogę mierzyło się w godzinach. Mówiło się: dwieście kilometrów? Wieczorem będziemy w Sitachwe. Potem nagłe przejście od beztroskiej podróży, w której jedynym problemem był kurz zalepiający usta i morderczy upał prażący karoserię, do nagłego, martwego bezruchu. Silnik zaniósł się dychawicznym kaszlem, potem rozlegało się piłujące nerwy wizgotanie rozrusznika, a potem głucha, pustynna cisza. Pierwsze sępy kreślące kręgi na rozpalonym, sinym błękicie, a potem siadające bezczelnie wokół wozów niczym fałszywi żałobnicy. Odległości nagle rozrosły się, niespodziewanie sto kilometrów zrobiło się dystansem nie do przebycia, zwłaszcza w ciężkim terenie, zwłaszcza z resztkami wody, zwłaszcza na Kalahari. Ktoś z ekipy, nawet nie zauważył kto, rozpłakał się ze złości, ale Stefan powiedział tylko łagodnie: nie marnuj wody. Nikt nie histeryzował i nie kłócił się – Zięba był z nich dumny. Rozłożyli obóz, zebrali zapasy wody. Wykopali w piasku i kamieniach rowek w kształcie dużego F i W. „F” oznacza w międzynarodowym kodzie sygnałów „potrzebna żywność i woda” a „W” – „potrzebny mechanik”. Wieczorem polali rowek ropą i podpalili. Pocięli na kawałki nylonowe torby z bagaży i przykryli nimi dołki w piasku, obciążając brzegi i kładąc na środku każdej nieduży kamyczek. Pod spód podłożyli puste puszki i manierki. Kiedy wstanie słońce, w dołku skropli się para wodna z powietrza. Osiądzie na folii i zacznie skapywać do puszki. Będzie kilka łyków wody. Teoretycznie. Więcej nie można było zrobić… Pozostawała nadzieja, modlitwa ijuju.

Ta ostatnia była mało krzepiąca, zważywszy, że Matabele przede wszystkim wydobył swój telefon komórkowy i ze smutkiem pokazał stan ładowania akumulatora. Nie miał dostępu do wtyczki od tygodnia. To tyle, jeżeli chodzi o voodoo.

Orzechowski mozolił się z pompą, przyświecając sobie miniaturową latarką trzymaną w zębach jak cygaro, rozwalone kombinerki ślizgały się na zapieczonych śrubach. Beznadziejne.

– Krzysiu, daj spokój, już ciemno – powiedział Krzycki. – Nic dzisiaj nie zwojujesz.

Stefan z tępym uporem studiował postrzępioną mapę drogową, jakby próbował przyciągnąć oazę wzrokiem. Przycisnął ją masywnym, szwajcarskim nożem „Wengera” i wyciągnął busolę. Igła kręciła się w kółko. Stefan zdębiał i potrząsnął kompasem. Latarka Orzechowskiego zaczęła świecić na żółto, a potem zgasła.

– Co się, kurwa, dzieje? – warknął Orzechowski – Założyłem nowiutkie energizery w Johannesburgu!

Gazowa kuchenka zaczęła pykać i migotać.

Zięba włożył skręta między wyschnięte wargi i pstryknął pokrywką zapalniczki. Zapalniczka „Zippo” jest tak prosta, że właściwie niezawodna. Przestanie działać jeżeli zabraknie benzyny, którą nasącza się schowany wewnątrz kłębek bawełny, spalisz knot albo zetrzesz kamień. Nie przeszkadza jej wiatr, piasek ani śnieg Ale nie działała. Miała benzynę, miała nowiutki, firmowy kamień, knot był w porządku. Nie chciała palić. Złośliwość rzeczy martwych. Zdarzało się. Kiedyś rujnowało mu to życie, bo było kosztowne. Musiałeś zdążyć na określoną godzinę, a tu padał samochód, pękały sznurówki w jedynych butach, zamykali kioski z biletami, uciekały autobusy. Potem sięgał po prostu do kieszeni, wysyłał samochód do naprawy, wynajmował inny albo dzwonił po taksówkę. Zakładał inne buty. Wtedy miał już swoją kartę. Był bogaty. „Bogatemu diabeł dzieci kołysze”.

A teraz co? Może ktoś chce forsy?

– Wyrzuć to! – Matabele wychynął z mroku jak cień.

– Dlaczego? Zupełnie dobra zapalniczka.

– Nie zapalniczka. Nie udawaj debilu. Masz coś, co jest jego.

– „Debila” się mówi. Co mam, co jest czyje?

– Umoya Omube. Masz coś, co on chce. Po prostu wyrzuć. On sobie znajdzie i zostawi nas w spokoju. Samochód zapali. Pojedziemy. Będziemy żyli. Ja wiem.

– Ewar, co ci jest? Co ty pieprzysz?

– Pomyśl. Ja wiem. Masz coś, co jest jego. Umoya Omube. Zabije wszystkich, jak mu nie oddasz. Masz jakiś, jak się mówi… nasibu… fetysz. Dobry fetysz. On pomagał. Ale teraz Umoya Omube go chce. Trzeba oddać.

– Ewar, połóż się. Muszę pomyśleć.

Matabele odwrócił się i potykając wśród kamieni zszedł do obozowiska.

Zięba posiedział jeszcze chwilę, kilka razy bezsilnie zgrzytnął kółkiem zapalniczki i poszedł za nim. Otworzył tylne drzwi landrovera, przez chwilę przewracał nabite wojskowe wory z ubraniami, aluminiowe walizki sprzętu, aż wreszcie natrafił na długą brezentową torbę. Świsnął suwakiem i wydobył ze środka poobijanego Rugera M – 14. Pierestrojka swoją drogą, Mandela mógł sobie być prezydentem, ale jeżeli jesteś biały, to nadal możesz kupić broń bez zbędnych pytań. Nawet jeżeli wyglądasz jak Europeen.

– Na polowanie? – zapytał Stefan. Leżąc w śpiworze wyglądał jak sarkastyczna gąsienica.

– Rozejrzę się – powiedział Zięba, grzebiąc w torbie w poszukiwaniu magazynków. – Nie bój się, nie stracę kuchenki z oczu.

– Lada chwila zgaśnie.

– Przecież nie zgubię się na tej stolnicy.

– Kurwa, co to jest? – Orzechowski wyjadał coś palcami z płaskiej puszki. Oliwa kapała mu z dłoni.

– Wędzone małże.

– Co? Jem wędzone małże? Co to w ogóle jest? Raut w „Bristolu”? Kto bierze małże w pustynię?

– Są lżejsze od homarów – warknął Krzycki. – I nie żryj tego paluchami. Wywraca mi się wszystko, jak na ciebie patrzę. Już bym wolał, żebyś to jadł grzebieniem. Smar ma na łapach i je tak. Jezu.

Zięba wsunął piętnastostrzałowy magazynek w obsadę i trzasnął suwadłem, słysząc jak drobny piach chrzęści na sprężynie i podajniku.

– Małże pomagają wędrowcom pamiętać o kobietach – rzucił Orzechowskiemu na odchodnym. – Dlatego je zabieramy.

Pustynia wchłonęła go zimnym mrokiem, ale nie było całkowicie ciemno. Nigdy nie przypuszczał, że księżyc daje tyle światła. Nawet nie uszedł daleko, kiedy zobaczył ślady. Wyraźnie odciśnięte ślady wąskich podkutych butów. Potem zobaczył sylwetkę wysokiego, karykaturalnie chudego mężczyzny w powiewającym długim płaszczu i w kapeluszu. Było to tak nagłe, że w jednej chwili Zięba spocił się jak mysz. Przerażone serce tłukło się boleśnie o żebra. Facet stał na tle nieba, widoczny całkiem wyraźnie, i nie był skałą ani cieniem, a jego płaszcz łopotał. Patrzył na obozowisko i pełgającą niebieskimi płomykami kuchenkę, a potem rozpostarł nagle ręce jednym gwałtownym wyrzutem, aż go odgięło do tyłu, zadzierając twarz ku niebu. Kuchenka zgasła. Biło od niego coś strasznego i odrażającego zarazem, co kojarzyło się z dusznym trupim odorem w letnie popołudnie, brzęczeniem tłustych much, gnijącą beznadzieją slumsów i brudnym, bezmyślnym okrucieństwem.

Zięba patrzył na niego, zapomniawszy o kurczowo ściskanym w dłoniach karabinie, czując wyraźnie, jak włosy wstają mu jeden po drugim, długim pasem przez całą głowę, aż jeżą się nawet te mikroskopijne włoski na karku i wzdłuż kręgosłupa. Mężczyzna stał tam nadal i wyglądał trochę jak szalony egzekutor prawa z jakiegoś czarnego westernu, w którym wszyscy są podli i brudni, a trochę jak zeszmatławiony kaznodzieja jakiejś podejrzanej sekty. Zięba przemógł wreszcie ołowianą sztywność mięśni i podniósł rugera do ramienia.

To on, pomyślał w popłochu, pieprzony Umoya Omube, czy jak go tam zwać. Skurwysyn z piekła rodem, który nie chce się ode mnie odczepić. Nie potrafił sobie wytłumaczyć skąd to przekonanie, w końcu mógł to być dowolny włóczęga, biały czy czarny, ubrany w jakieś powłóczyste szmaty i kapelusz. Nic nadzwyczajnego na pustyni. Nie trafię go, jeżeli na mnie spojrzy, pomyślał panicznie. Wiedział, że nie wytrzyma jego wzroku. Facet był straszny już z daleka i profilem, i nie chodziło tu o jego wygląd.

Ukląkł na ziemi, opierając kolano całym ciężarem na ostrym kamieniu, syknął i stracił równowagę. Szurnął odpryskiem gdzieś w bok i poderwał kolbę do ramienia, ale mężczyzny już nie było.

Zniknął. Skała nadal bodła nocne niebo z księżycem w tle, ale była pusta. Zięba wstał powoli i grzbietem palca namacał na osłonie spustu języczek bezpiecznika. Ciche stalowe kliknięcie zabrzmiało niemal ogłuszająco.

– Strzelanie nic nie pomoże. – Szept. Ostry, syczący – po polsku. Tuż przy uchu. – Są rzeczy, do których nie można strzelać.

Kucał na skale tuż obok, z rękami splecionymi pomiędzy kolanami, twarzą zasłoniętą do połowy rondem kapelusza. Tylne, rozcięte poły płaszcza łopotały miękko jak muślin, wznosząc się za jego plecami niczym skrzydła i nadając mu straszny, na poły ptasi wygląd. Zięba wydał z siebie wyschniętą karykaturę krzyku, ni to pisk, ni to skrzek, i lekko zmoczył się w spodnie.

– Nie marnuj wody – syknął nieznajomy. Nawet jego głos brzmiał dziwnie, jakby wydawała go ptasia krtań. Trochę jak gruchanie gołębia, z cieniem ledwo zrozumiałych słów ukrytych gdzieś pod spodem.

Zięba poderwał karabin do biodra i nacisnął spust. Prosto w korpus. Dwa metry. Nie można nie trafić. Rozległ się metaliczny, jałowy trzask. Zaklął i szarpnął suwadłem, wyrzucając na piach nabój ze zbitą spłonką. Następny pocisk przekręcił się w podajniku i zablokował komorę.

– To nic nie da – zaświergotał mężczyzna. – Przecież nie zastrzelisz Anioła Stróża?

– Spierdalaj! – miauknął żałośnie Zięba przez suche nagle gardło. – Nic ode mnie nie dostaniesz, kutasie.

– No, no, co za język. Całe szczęście, że jesteśmy w Namibii, nikogo nie zgorszysz. Ja tylko chcę, żeby wszystko wróciło na swoje miejsca. Masz coś, na co nie zasługujesz. Na wszystko trzeba zapracować… Nie czytałeś bajek Ezopa? Każdy ma swoje miejsce. Twoje jest wśród szarych ludzi, którzy w chwale obracają swój kierat i nie mają innych niedościgłych marzeń ponad to, żeby wystarczyło do pierwszego To bardzo prosty handel: oddaj Kartę i będziesz żył. Tak, jak należy.

Zięba przez cały czas mocował się z zamkiem karabinu, usiłując usunąć zgięty nabój. Wściekłość zwyciężyła przerażenie. Nareszcie miał wroga. Istotę, która spieprzyła mu życie. Jeden strzał. Z takiej odległości wystarczy. Umoya Umoyą, a nabój 0.30 winchestera, swoją drogą. Mężczyzna wstał wolnym, płynnym ruchem, jakby kucał na równym gruncie a nie na spiczastym kamieniu. Wstał, powoli rozkładając ręce. Wstał, podnosząc głowę. Cień kapelusza ześlizgnął się z jego twarzy, odsłaniając małe zniekształcone usta i nos przypominający haczykowaty dziób. Jego twarz wyglądała tak obco i strasznie, że w pierwszej pełnej popłochu chwili nie mógł jej rozpoznać jako ludzkiej. Małe żółte oczy z dziwacznymi źrenicami przypominały oczy sowy. Białej sowy, z ludzką twarzą.

– No i jak? – zapytał Umoya Omube; jego usta były samą drapieżnością. Jego oczy były hipnotyzujące, jak lufy dwururki. Wszystko będzie dobrze, tylko oddaj Kartę. Oddaj Kartę, a te straszne oczy odejdą, oddaj Kartę, a Umoya Omube zostawi cię w spokoju. Oddaj Kartę, a nie będziesz musiał umierać w męczarniach, oddaj Kartę i wracaj do swojego marnego życia, wracaj do biura.

– Nie! – ryknął Zięba strasznym głosem i z nadludzką siłą szarpnął zamek. Zgnieciony nabój wykoziołkował przez okno wyrzutowe, a na jego miejsce gładko wjechał następny.

– Wybrałeś – zaświergotał mężczyzna, odwrócił się plecami i odszedł. Pieprzyć westerny i te wszystkie nie – strzela – się – w – plecy. Zięba poderwał ciężką kolbę do ramienia i pociągnął za spust. Ruger huknął ogłuszająco, a widziany przez rozbłysk pomarańczowego ognia Umoya Omube rozłożył szeroko ramiona i rozleciał się nagle bezładną chmurą czarnych strzępów, stadem małych ptaków, które znikły pośród pustynnej nocy.

W dali, tam gdzie wystrzelił, zapłonęły światła samochodu. Potężny prawy reflektor i kilka umieszczonych na dachu halogenów, płonących jakoś asymetrycznie; prawdopodobnie część świetlnego relingu miała poprzepalane żarówki. Poobijany, zakurzony GMC truck wyłonił się z mroku prosto na Ziębę, który stał bezradnie, z dymiącym M – 14 w ręku i kompletną pustką w głowie. Ludzie. Ratunek.

Do obozowiska zszedł z rozbitymi ustami, pełnymi słonometalicznej krwi, i rękoma na karku. Ekipa stała już zgoniona w przerażoną gromadkę przez ośmiu czy dziewięciu Murzynów, z głowami okręconymi kraciastymi arafatkami, w najprzeróżniejszych roboczych łachach, którzy absolutnie nie wyglądali na ekipę ratunkową. Byli uzbrojeni.

Przewodził im niski, krępy facet, czarny jak telefon, z kręgiem szczeciniastego zarostu wokół ust. Na głowie nosił zielone kubańskie kepi i gogle w gumowych oprawkach. Mówił gardłowym, obcym narzeczem, brzmiącym inaczej niż suahili, z którym Zięba zdążył się już osłuchać. Jedno słowo brzmiało zrozumiale i strasznie, jak wyrok. Słowo, które powtarzało się prawie w każdym zdaniu przywódcy: „Afrikaans”.

Zięba spojrzał na landrovery ekipy, wynajęte w Johannesburgu, beznadziejnie świecące południowoafrykańskimi tablicami rejestracyjnymi.

Afrikaans. Afrykanerzy. Obywatele Republiki Południowej Afryki. Biali, na środku pustyni, z samochodami prosto z RPA. Bez względu na to, do jakiej organizacji należeli ci faceci, o ile w ogóle do jakiejś należeli, byli czarni. To mogło oznaczać tylko jedno. Śmierć.

Jeden z bojówkarzy oddał koledze swojego galila i energicznie wskoczył na skrzynię pickupa, po czym kopniakami zepchnął z niej kilkanaście opon samochodowych. Zięba poczuł, jak jego ciało zamienia się w lód. Patrzył nieruchomymi oczami, prosto z ołowianej twarzy, jak toczą te opony w ich stronę, jak tamten zeskakuje z paki samochodu, trzymając w rękach dwa chlupoczące kanistry z benzyną.

Krzycki osunął się na ziemię w martwej ciszy, miękko, jak puszczona z ręki kurtka, z drgającymi powiekami, pod którymi błyskały białka wywróconych oczu.

– Chryste… Żywe pochodnie… – wymamrotał Stefan gasnącym głosem.

To bardzo popularna w środkowej Afryce metoda walki politycznej. Bierze się gościa o odmiennych poglądach albo w niewłaściwym T – shircie i nabija na niego trzy, cztery stare opony. Opony nie bardzo chcą przejść przez ramiona, więc trzeba je nabić na siłę, zdzierając skórę i kalecząc delikwenta drutami wyłażącymi z osnowy. Napięta opona bardzo skutecznie krępuje ruchy, znacznie lepiej niż kaftan bezpieczeństwa. Nie można jej właściwie zdjąć, trzeba by rozciąć. Miażdży ci ramiona i klatkę piersiową, niczym sploty gumowej anakondy. Nie możesz oddychać. Następnie bierze się kanister benzyny i wylewa delikwentowi na głowę… Benzyna zlepia ci włosy, gryzie w oczy i dostaje się do ust. Krztusisz się i prychasz cuchnącym paliwem, cała skóra momentalnie wysycha i piecze pod warstwą zimnej, parującej cieczy. Ubranie nasiąka aż po skarpetki. Gazolina chlupocze ci w butach. Żre w oczy, ale w tej chwili już nie zważasz na to, ponieważ jesteś oszalałym z paniki zwierzęciem. Wrzeszczysz na całe gardło, okropnym, nieludzkim rykiem, od którego siwieją drzewa, a Bóg mógłby zwariować. Wyjesz nie zwracając uwagi na płyn dostający się do ust, palący w wytrzeszczone oczy, których nie mógłbyś zamknąć za żadne skarby świata, bo straciłbyś najlepszą część widowiska. Oto twój przeciwnik polityczny odstawia kanister i zrywa wiecheć żółtej, wyschniętej trawy. W Afryce cała trawa jest żółta i wyschnięta. W tej chwili twój adwersarz skręca wiecheć w solidny powróz, na tyle gruby, by palił się przyzwoicie i nie zgasł od razu, a zarazem by był dostatecznie sztywny – nie chce się przecież poparzyć. W tym klimacie nic nie goi się porządnie i od razu się paprze. A już szczególnie oparzenia. Jest zbyt zajęty, żeby słuchać twojego wrzasku i należycie go docenić.

Potem wyciąga zapalniczkę, zwykłą, banalną jednorazówkę „Bica” i w tym momencie staje się twoim Bogiem. Uwielbiasz go. Zrobiłbyś dla niego absolutnie wszystko. Wszystko. Oczywiście nawet nie za to, żeby uwolnił cię od opon i pozwolił zmyć benzynę. Nawet łaskawość boskich istot ma swoje granice. Zrobisz wszystko tylko za to, żeby normalnie rozwalił ci łeb maczetą. Głupota ludzi, którzy wyją i uciekają przed czymś tak schludnym i niemal bezbolesnym jak kilka kul z kałasznikowa, wydaje ci się niepojęta. Fakt, że zasłużyłeś na śmierć, jest dla ciebie oczywisty i naturalny – w końcu popierałeś tego diabła Mobutu. W końcu założyłeś absolutnie nieodpowiednią koszulkę. W końcu urodziłeś się w zupełnie niedopuszczalnym plemieniu. Błagasz tylko, żeby normalnie zadźgał cię prętem zbrojeniowym. Żeby zastrzelił jak człowieka z zardzewiałego FN – Fala. Żeby zwyczajnie udusił drutem.

A potem twój chuderlawy bóg, ubrany w podarte tenisówki, brudne worowate szorty i dziurawą podkoszulkę, podpala wiecheć.

Twój wrzask zmienia się o oktawę. Teraz wyjesz wyżej, niż ci się to wydaje możliwe. Twoje możliwości są ograniczone. Możesz dziko szarpać głową na wszystkie strony. Możesz się przewrócić i miotać, możesz próbować się turlać, w końcu masz na sobie opony Możesz, jeżeli jesteś naprawdę twardy i zostało ci aż tyle rozsądku, spróbować rozwalić sobie głowę o twardą afrykańską ziemię. Niestety, opona nadziana na twoje barki stanowi doskonały, elastyczny ochraniacz.

A potem cię podpalają.

Bojówkarz z kanistrami postawił pojemniki na ziemi i spojrzał na zwalone wokół opony. Krzycki leżał na ziemi z podciągniętymi kolanami i rozrzuconymi na boki rękoma.

– Jezu, tylko nie to…

– Zdrowaś Mario, łaskiś pełna…

– To niemożliwe, Stefan, powiedz im, że jesteśmy Polakami, na rany Chrystusa, oni myślą, że my z RPA!

– Zamknij się, kurwa, to jeszcze gorzej, Polak zastrzelił im jakiegoś komunistę… spalą nas, Chryste Przenajświętszy, spalą nas…

– …błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus… Jezus… nie pamiętam dalej, o Boże, nie przypomnę sobie.

– Chcę moją kamerę! Chcę umrzeć jak dziennikarz, gdzie moja kamera…

– Stul pysk, spalą nas, o Boże, spalą nas…

Orzechowski miał czterdzieści osiem lat. Był przystojnym mężczyzną, z siwymi skroniami i siwymi wąsami. Nie był żonaty, a jako operator pracował od zawsze. Nigdy się nie poddawał. Prawdopodobnie dotarła do niego banalna prawda o przewadze kuli nad pożerającym ciało benzynowym płomieniem, i czar, który każe ludziom pokornie dreptać na miejsce kaźni – w nadziei, że to wszystko nie jest naprawdę, że to jakiś żart, że oprawcy docenią to, że jesteś grzeczny – ten czar przestał dla niego istnieć.

Przestał bredzić o swojej kamerze, rozepchnął stojących z boku i skoczył na stojącego najbliżej partyzanta, chwytając za lufę jego stare uzi z dorobioną drewnianą kolbą. Tamten wrzasnął coś piskliwie, śmiertelnie zaskoczony, i szarpnął się rozpaczliwie. Orzechowski uczepił się uzi i jego kurtki niczym zbawczej burty na środku Atlantyku. Czarny próbował uderzyć kamerzystę kolbą, potem kopnąć go kolanem w podbrzusze, ale był na to za lekki i za chudy. Przez chwilę szarpali się jak dzieci wyrywające sobie zabawkę, a potem dowódca wyjął pistolet i podszedł do nich, zamierzając przyłożyć Polakowi spluwę do głowy i zakończyć tę niesmaczną scenę jednym strzałem, jednak Orzechowski złapał równowagę i zakręcił partyzantem, osłaniając się nim od dowódcy i jego pistoletu. Pozostali bojówkarze wrzeszczeli opętańczo wymachując karabinami, ale nikt nie mógł znaleźć pozycji do czystego strzału. Upłynęło kilkanaście sekund idiotycznej, patowej sytuacji, wreszcie któryś z partyzantów zaszedł Orzechowskiego od tyłu i zdzielił kolbą w bok głowy.

Czarni nie przestawali wrzeszczeć. Była to zwyczajna, chaotyczna awantura bez ładu i składu. Orzechowski zwalił się na ziemię, ale zaraz podciągnął nogi i wstał. Chwiejnie, z pływającymi na wszystkie strony oczami i strumieniem krwi toczącym się po policzku, ale wstał. Wcale nie jest tak łatwo pozbawić człowieka przytomności. Nie tak, jak pokazują na filmach.

Zięba dygotał. Trząsł się jak osika, latały mu zęby, dygotały kolana i absolutnie nie mógł nad tym zapanować. O takim strachu mówi się „zwierzęcy”, ale chyba tylko ludzie mogą bać się aż tak. To był inny strach niż ten, który kiedyś drążył go na co dzień. Dziki, niezrozumiały, sięgający jakichś prastarych instynktów. Bał się tym bardziej, że wiedział, iż musi ruszyć się z miejsca i zrobić coś, bo tylko on może to przerwać. Ruszy się z miejsca i wtedy go zastrzelą. Jeżeli natomiast zrobi to, na co ma największą ochotę, zwinie się w kłębek i zemdleje albo ucieknie w katatonię, wtedy ich spalą… Dla rozrywki. Wcale nie w jakiejś wielkiej wojnie, nie z jakichś ważkich powodów, tylko po prostu z nudów. W imię Umoya Omube, dla którego nawet śmierć była niska, przyziemna, przypadkowa i głupia. Musi podejść… Nie ma się nad czym zastanawiać, bo wtedy się nie zdecyduje. Jak przed skokiem do lodowatej wody. Cztery, trzy, dwa, jeden… już.

Sekundy rozciągnęły się pomiędzy przerażonymi, głuchymi uderzeniami serca, które brzmiały w jego uszach niczym pogrzebowy dzwon. Przełamał dygocące, sztywne mięśnie i postąpił krok naprzód. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, byli zajęci Orzechowskim, który znowu leżał na ziemi. Zięba ostrożnie podniósł nogę i przestąpił nad leżącym nadal bez czucia Krzyckim. Z uchylonych ust dźwiękowca wyciekła odrobina śliny i wsiąkła ciemną plamką w pustynny pył obok policzka. Zięba zrobił następny krok. Przecisnął się pomiędzy stojącymi bezradnie kolegami i wyszedł na pustą przestrzeń, pomiędzy jeńcami a rozkrzyczanym kręgiem napastników, zalaną ostrym blaskiem samochodowych reflektorów.

Dostrzegli go. Krzyk, niezrozumiały, w baniu. Ostrzeżenie albo rozkaz. Jeszcze jeden krok. Trzask suwadła. Podwójny, metaliczny klekot naboju wjeżdżającego do komory nabojowej. Uniwersalne, ostatnie ostrzeżenie, zrozumiałe ponad wszystkimi językami. Zignorował je, wyraźnie widząc, jak ogarnia go hucząca ciemność. Pozostało mu tylko centrum pola widzenia, odrobina światła, gdzie widniała twarz przywódcy. Ciemnobrązowa, błyszcząca od potu, z upiornie jasnymi białkami, czarny, szczeciniasty zarost, zupełnie inny niż u białych, otaczał mu usta i kłębił się niczym ostry mech na podbródku. Drobne kropelki potu zatrzymywały się w tym zaroście i lśniły jak kryształki. Rozdęte wściekle szerokie nozdrza nadawały mu wyraz niepohamowanej furii. Jeszcze jeden krok. Zaraz umrę. Teraz sięgnąć do kieszeni. Bardzo powoli, żeby nie wywołać gwałtownej reakcji. Nagłego gradu gorących, twardych pocisków, które w sekundę zamienią go w rąbankę. Nie było potrzeby. Zaczął unosić oporną drewnianą rękę do kieszeni koszuli, kiedy poczuł delikatny, pojawiający się stopniowo nacisk na spocone wnętrze dłoni ostrą, sztywną krawędź Karty. Dowódca wrzeszczał, plując śliną, a Zięba wyciągnął Kartę w jego stronę. Prosto pod oczy.

Murzyn nie zareagował. Pchnął Ziębę w ramię, odrzucając go do tyłu i wyrwał mu Kartę z dłoni. Nie patrzył na nią.

NIE PATRZYŁ NA NIĄ!

Musiał na nią spojrzeć, ale w ogóle go nie interesowała. Podniósł pistolet, poobijanego webleya, pamiętającego jeszcze Tobruk, i przytknął Ziębie lufę do czoła. Na samym środku. Trzask bezpiecznika zabrzmiał ogłuszająco, jak odgłos złamanej kości.

A potem ciekawość zwyciężyła i mężczyzna spojrzał na trzymany w dłoni kawałek plastiku. Przelotnie, jednym okiem. Wystarczyło. Zimny, parząco metaliczny nacisk lufy ustąpił. Bandyta zamrugał oczami i lekko rzucił głową, jakby raziło go światło. A potem wlepił wzrok w rysunek, nachylając kartę w różne strony.

– Płacę ci – powiedział Zięba po polsku, z trudem zmuszając skurczone i wyschnięte gardło do wysiłku. Krew waliła mu w tętnicach szyjnych z taką siłą, jakby połknął własne serce. – Zabierz nas do oazy. No Afrikaans. Bolando. Polonia - improwizował z wysiłkiem, uśmiechając się, jakby miał na twarzy glinianą maskę. – Fuck apartheid.

Murzyn bezradnie opuścił rękę z pistoletem. Spoglądał to na Ziębę, to na Kartę, z uniesionymi brwiami i zmarszczonym czołem, na którym malował się ciężki umysłowy wysiłek.

– Poland? - Spojrzał na Kartę, najwyraźniej usiłując zebrać myśli. – Walesa? Walesa good, Walesa – Mandela.

– Yes - wyjąkał Zięba ogłupiałym tonem. Też coś. Murzyn schował webleya do kabury, następnie jakoś niepewnie oddał Ziębie Kartę i nagle trzepnął go po przyjacielsku w ramię.

Zięba nie widział już, jak szef wrzeszczy do swoich ludzi, pokazując na zdezorientowaną ekipę stojącą z podniesionymi rękami, ani jak Murzyni nagle opuszczają broń i śmiejąc się podnoszą z ziemi zmaltretowanego kamerzystę, otrzepując go z pyłu oblepiającego ubranie. Zemdlał.

– Miał ptasią twarz? – zapytał Stefan.

– Albo maskę, czy jakiś rysunek na twarzy. Nie jestem pewien. Było ciemno. Wyglądał potwornie. Siedział na kamieniu, a właściwie kucał, jakoś tak dziwnie. Mówił do mnie po polsku.

– Biały?

– Chyba nie. Trudno powiedzieć, mówiłem ci – nie widziałem dokładnie, ale raczej wyglądał na czarnego, o ile w ogóle był człowiekiem.

– A kim?

– Nie wiem. Strzeliłem do niego, a wtedy zniknął.

– Gdybyś strzelił sekundę wcześniej, trafiłbyś tego czarnego Janosika w sam środek twarzy. Akurat zjechali z wydmy i odstrzeliłeś im tylko reflektor z dachu. Wtedy sto kart by nie pomogło.

Jezu, i tak mieliśmy farta. Mogli nas spalić. – Krzycki nie słyszał dokładnie, o czym mówili, gęsty od piachu pustynny wiatr zagłuszał wszystko. Landrover kołysał się na holu za półciężarówką niedoszłych oprawców i toczył w stronę oazy Sitachwe. Dźwiękowiec pochylił się w stronę Stefana i Zięby siedzących z przodu. Wszystkim trzęsły się ręce i czuli się słabi jak niemowlęta, więc Krzycki nie zwrócił uwagi, że nikt nie podtrzymuje rozmowy. Odreagowywał słownym katarem; to o farcie i spaleniu mówił już siedemnasty raz. Zięba milczał, bo przeczuwał najgorsze. Umoya Omube przegrał potyczkę, ale wojna trwała. Co dalej? Meteoryt? Piorun z jasnego nieba? Katastrofa samolotu? Czekało go teraz życie z ręką na kaburze, sprawdzanie każdego krzesła i zaglądanie w każdy ciemny kąt. To nic. Głupstwo w porównaniu z życiem, które toczył, kiedy jeszcze był zablokowany. A może krokodyl? Dziurawa łódka?

Nie wydarzyło się nic z tych rzeczy.

– Oczywiście, musimy jeszcze przeprowadzić kilka badań – powiedział doktor równym, nienaturalnie spokojnym głosem. Wszystko w porządku, jesteś w bardzo dobrych rękach, pan profesor jest najlepszym specjalistą, a to jest bardzo droga, prywatna klinika. – Jednak chciałbym rozmawiać z pańską żoną.

Uczucie w pierwszej chwili było takie jak wtedy, gdy na środku Kalahari spotkał twarzą w twarz swoją nemezis, jak wtedy, gdy kilka przeznaczonych na jego śmiertelną koszulę opon rąbnęło z łomotem o rudy piach pustyni. Jak wtedy, gdy w Sarajewie stał się osobistym celem serbskiego snajpera. Jak wtedy, nad Kongo, gdy nagle stanął silnik przedpotopowej cessny i samolocik zaczął zsuwać się po powietrznym zboczu prosto w wodospad Kirinyaga. To jest jak chluśnięcie wrzątkiem w twarz, lód we wnętrznościach i cierpnąca nagle skóra. To jest ta chwila, gdy rozum już wie, a dusza jeszcze wciąż ma nadzieję. Chwila, gdy lekarz nie chce już z tobą rozmawiać, chce natomiast rozmawiać z twoją żoną, bo przestałeś już być człowiekiem. Stałeś się mięsem na stole operacyjnym, które patroszy się, faszeruje odczynnikami, przewozi jak pakunek. Mięso nie ma prawa do godności ani do życia. Ma leżeć na swojej półce i biernie czekać na następny zabieg. Wydało mu się, że powinien usłyszeć drwiący syk dalekiego, zuluskiego demona, który teraz wydawał się odległy i nieskończenie egzotyczny. Śmierć z ręki przedstawicieli zbuntowanego bantustanu albo od kuli snajpera wydała się nagle pociągająca, ale było za późno. Został szpitalnym mięsem. Przedmiotem ciężkiej, niewdzięcznej pracy pielęgniarek.

– Wolałbym, żeby pan najpierw rozmawiał ze mną. Jestem dorosły.

– Na razie nie ma jeszcze nic pewnego…

– Mojej żonie miał pan coś do powiedzenia, profesorze. Płacę panu dość, żeby usłyszeć parę szczerych słów.

– No, tak… Oczywiście, to jeszcze nic pewnego, ale ma pan bardzo wysoki opad, ponad dziewięćdziesiąt, opuchnięte węzły chłonne, ciągły stan podgorączkowy, suchy kaszel, odpluwa pan krwią, silne bóle, no i rentgen, i tomograf… Słowem, nie ma pan żadnej afrykańskiej choroby. Wykluczyliśmy AIDS, Ebolę, posocznicę, Marburg, dżumę i inne. Obawiam się, że ma pan nowotwór płuc. Wszystko wskazuje na to, że nieoperowalny. Przykro mi.

Przykro mu. Pewnie. Jemu jest przykro, a ja umieram. Umieram. Nie chciałem umrzeć na pustyni, więc umrę w szpitalnym łóżku, odarty z godności, nagi, obesrany i skowyczący z bólu. Możecie sobie wsadzić wszystkich najlepszych specjalistów w dupę. Rak płuc to wyrok i doskonale o tym wiecie. Boże, moje płuca gniją. Śmierć.

Dalej było jak w podręczniku. Najpierw bunt. Wściekła awantura z Bogiem, piana na ustach, histeria. Narkotyki uśmierzające ból. Wódka. Potem rozpacz. Czarne, cuchnące grobem dni pełne łez, bólu i rozdzierającego smutku. Ciągnące się w nieskończoność, rozdarte gdzieś pomiędzy ucieczką a kolejnymi, bolesnymi i obrzydliwymi zabiegami. Potem obojętność i głucha, depresyjna bezradność. A potem nie mógł już dłużej uciekać przed szpitalem.

Rzeczywiście został mięsem. Gapił się z rezygnacją w sufit, słuchając kroków na korytarzu, bezcenne, ostatnie dni uciekały mu w nieznośnie rozwlekłych godzinach pomiędzy atakami wściekłego bólu, które zamieniały go w kąsające zwierzę. Odwiedziny były potworne, niczym jakaś rozciągnięta w nieskończoność stypa. Rodzice robili mu wyrzuty, że palił, i polecali wciąż nowych znajomych lekarzy. Dzieci nudziły się i wygłupiały. Były chodzącą esencją życia i na ich widok krwawiło mu serce Jola była śliczna jak nigdy, chciało mu się wyć na jej widok. Chodziła po świecie i była człowiekiem. On był mięsem. Bez prawa do seksu, bez prawa do miłości i życia. Umierał. Umieranie było nudne i bolesne. Nie mógł nawet oglądać telewizji, bo absolutnie wszystko, co pokazywała, będzie żyło i trwało nadal, kiedy jego już nie będzie. Wolał już udawać, że cały świat odejdzie razem z nim.

Stopniowo stał się zombie. Chodzącym, żywym trupem. Przypominał szkielet. Cuchnął trupem. Rozpadał się. Po korytarzu chodził tak samo jak inne żywe trupy, tocząc stojak z kroplówką, ostrożnie, jakby obawiał się, że przegniłe kawałki ciała odpadną mu od kości.

Szpitalna noc była najgorsza. Zwłaszcza w zwykłym miejskim szpitalu, do którego przenieśli go pod opiekę kolejnej medycznej sławy. Bardziej przydałby mu się dobry balsamiarz. W tym nowym szpitalu wszystko było stare, brzydkie i zniszczone. Ściany, łóżka, talerze, kafelki i pielęgniarki. Leżał na zapadniętym pikowanym materacu pokrytym plastikową folią, która odparzała mu skórę, i patrzył przez namiot tlenowy na tłustą plamę na ścianie. W nosie miał kroplówkę, drugą w przedramieniu, cewnik zwisający z penisa i czujniki przylepione brudnym plastrem do zapadniętej klatki piersiowej. Już nawet nie oddychał jak człowiek. Leżał w półmroku, sine światło jarzeniówek z korytarza padało mu na twarz, przez grubą folię namiotu słuchał elektronicznego pikania własnego organizmu i wzbudzającego echa pod sufitem chóralnego chichotu pielęgniarek. Nienawidził ich. Traktowały go jak przedmiot albo jak niedorozwiniętego. Upokarzały przy każdej okazji. Każde mycie i defekacja były koszmarem. Był mięsem. Patrzył na tłustą plamę na ścianie.

Plama była duża, rozgałęziona i okazała. Z rozmazanymi zaciekami i kroplami. Żółtobrązowa, na brudnożółtej ścianie. Była to najważniejsza plama na świecie, ponieważ stanowiła jego jedyny widok i zarazem był to ostatni widok, jaki zobaczy i zabierze pod powiekami na tamten świat. Czasem wyglądała jak drzewo, pokryte liśćmi, powykręcane i karłowate, świetne drzewo na szubienicę, rosnące na jakimś ponurym odludziu. Kiedy indziej przypominała galopującego konia z rozwianą grzywą, z szaleństwem w oczach i z agonalnie wyszczerzonymi zębami. Po kilkunastu dniach plama, jak to zwykle bywa z plamami, jeśli wpatruje się w nie zbyt długo, pokazała twarz.

Prawie każda plama, przypadkowy układ liści, światła i cienia, ukrywa twarz. Twarze z profilu, twarze o rysach wymalowanych głębokim cieniem, jak na przekontrastowanym zdjęciu, twarze szydercze, twarze groteskowe, twarze karykaturalne. Tak funkcjonuje mózg. Jest tak zaprogramowany na rozpoznawanie twarzy, że niechybnie rozpoznaje w każdym przypadkowym kształcie, jeżeli nie ma innych bodźców. Mózg Zięby nie miał.

Twarz jego plamy była wyjątkowo paskudna. Lisia, chytra i wredna. Włosy zaczesane do tyłu i nabłyszczone brylantyną. Mężczyzna w nieokreślonym wieku, raczej młody, w typie alfonsa. Owalne, czarne okularki, usta jak ślad cięcia brzytwą, rozciągnięte w szyderczym uśmiechu. Twarz nosiła znamiona psychopatycznego okrucieństwa. Patrzyli na siebie godzinami przez gruby plastik namiotu tlenowego i Zięba zaczął go nienawidzić z całych sił…

Był zupełnie pewien, że nie jest to twarz, którą chciałby zabrać ze sobą na tamten świat, razem z konającym koniem i schnącym drzewem, ale nie miał wyjścia. Mężczyzna patrzył pogardliwie ze ściany na jego rozwlekłą agonię i uśmiechał się z pogardliwą wyższością, zabarwioną satysfakcją. Bolesna, niekończąca się szpitalna noc płynęła w ciszy, przerywanej tylko kaszlem, chrapaniem i popiskiwaniem aparatury. Pielęgniarki pochlały się albo po prostu poszły spać i nareszcie ucichły. Ból też przycichł i byłoby prawie znośnie, gdyby nie hipnotyczny wzrok ucieszonego złośliwie skurwiela na ścianie.

Chciał odwrócić oczy, mimo iż wiedział, że może zobaczyć tylko poobijaną blaszaną szafkę i szklankę z cienką herbatą. Wszystko było lepsze od tego spojrzenia. Chciał patrzeć na cokolwiek innego, ale nie mógł. Usiłował zobaczyć konia albo drzewo i też nie mógł. Usiłował przywołać przed oczy płonące królewskimi barwami pejzaże Afryki albo kryształowe wieże Tokio, ale to wszystko gdzieś przepadło, zrobiło się nierealne, szare i sypkie jak popiół. Człowiek na ścianie był coraz wyrazistszy, impresjonistyczny portret zmienił się w zdjęcie, a wizerunek rósł, potężniał i pulsował hipnotycznie wśród mieniącej się mgły, która wypełniła wszystko inne. Zięba leżał bezsilnie, zaciskając suche jak gałęzie pięści i patrzył. Nawet nie zauważył, jak świat zmienił się wokół niego. Zmiana nadeszła płynnie i powoli, niczym kiełkowanie trawy, jak ruch ziarenek piasku w klepsydrze.

To był nadal ten sam szpitalny pokój, sprzęty były te same, parawan zawieszony na poobijanych rurkach, którym oddziela się żywe trupy od świata żywych, szafka ze szklanką herbaty, stojak z monitorami, ściana z plamą. Ale wszystko wyglądało inaczej, jakby widział tylko odbicie przedmiotów w jakimś bliźniaczym, martwym świecie, gdzie przebywa tylko mroczna strona wszystkiego. Twarz ze ściany królowała nad tym wszystkim, jaśniejąc niczym cudowne objawienie z piekła rodem.

A potem twarz zrobiła się przestrzenna, niczym płaskorzeźba. Zięba szarpnął się na łóżku, a monitor odpowiedział nagłą kakofonią popiskiwań, rysując na ekranach zębate, alarmowe linie. Pojawił się nos, ostry jak płetwa rekina, pokryty łuszczącym się tynkiem, ale realny, z zawiniętymi skrzydełkami niczym rozdęte końskie chrapy, wąskie usta przecięły pociągłą twarz, złośliwy uśmieszek stał się jeszcze gorszy. Potem ze ściany wychynęła spiczasta grdyka, tynk wybrzuszył się, obrysowując tors, barki, ręce i nogi obute w szpiczaste buty.

Zięba leżał oniemiały z przerażenia, nie mogąc się poruszyć, wrzasnąć, uciec ani zemdleć. Niewiarygodne, ale nawet człowieka, który został już skazany i który już zrozumiał, że jedynym, co go jeszcze spotka w życiu, jest agonia i śmierć, można doprowadzić do takiego przerażenia, że nie będzie mógł wytrzymać we własnym ciele. Jego nemezis nadal wynurzała się ze ściany, przebijając ciałem tynk i farbę niczym powierzchnię wody, a Zięba ze wszystkich sił usiłował zemdleć. Albo przynajmniej umrzeć, jeżeli nie można inaczej. Po raz pierwszy śmierć wydała mu się stosunkowo najbezpieczniejszym wyjściem. Okazało się, że może go czekać coś znacznie gorszego.

Człowiek Ze Ściany wyłonił się w całej okazałości. Zięba, dygocąc malarycznie, uczynił heroiczny wysiłek usiłując wstać, po czym rozkaszlał się bolesnym, świszczącym kaszlem, który powalił go z powrotem na przepoconą poduszkę.

Tamten postąpił ze stukotem obcasów i stanął nad nim, po czym jednym ruchem zdarł z niego namiot tlenowy.

– No i jak się dziś czujemy? – zapytał. W tym momencie Zięba zdecydowanie powinien zemdleć, ale nie wiedział jak. Człowiek Ze Ściany rzucił na ziemię namiot tlenowy, zamieniony w strzęp bezużytecznego grubego plastiku; sztuczne płuco zachłysnęło się spazmatycznym oddechem, tlen syczał jadowicie, napełniając powietrze metalicznym zapachem. Wskaźniki rozwyły się elektronicznym alarmem. Zięba podrygiwał na łóżku, kaszląc i dusząc się, a Człowiek Ze Ściany przechadzał się po pokoju niczym makabryczna karykatura lekarza. Nawet miał na sobie brudny, biały kitel, jakby przyszedł w odwiedziny albo na obchód. Zdarł z oparcia łóżka kartę chorobową i przestudiował ją, cmokając z uznaniem, a potem podniósł wzrok na siniejącego Ziębę.

– Prześliczne – powiedział. – Uwielbiam szpitale i dobrze pomyślane choroby. A to – pomachał blaszaną ramką z wpiętymi kartkami – jest majstersztyk. Taka genetyczna bomba zegarowa. – Przysiadł na łóżku Zięby i tchnął mu prosto w twarz trupim odorem. – Zżera cię od środka i jest wpisana w strukturę każdej komórki. Rozprzestrzenia się jak pożar albo jak szaleństwo. Szaleństwo też jest wspaniałe. Cóż to, dusimy się? – Wyciągnął do Zięby szponiastą, chudą dłoń, zgarnął w wiązkę wszystkie przewody i wyszarpnął je naraz. Monitor zaniósł się spazmatycznym piskiem. Człowiek Ze Ściany wstał i zdzielił go pięścią. Aparat zamilkł. Zięba wyprężył się i znieruchomiał.

– No, nie – powiedział z niesmakiem Człowiek Ze Ściany. – Jeszcze nie skończyliśmy rozmowy, poza tym przyszedłem po ciebie, więc nie wyjdziesz chyba tak sam, bez pożegnania. Tak się nie traktuje gości.

Przycisnął dwa palce do ust, jakby chciał pobłogosławić, po czym nagle zwinął usta w pogardliwym grymasie i plasnął Ziębę tymi palcami w czoło. Chory szarpnął się niczym porażony prądem i usiadł gwałtownie na łóżku. Przez chwilę oddychał ciężko, przycisnąwszy dłoń do mostka, po czym nagle znieruchomiał. Jego oddech stał się wolniejszy i jakby ostrożny. Zniekształcona chorobą twarz przybrała wyraz niedowierzania.

– Mam sprawę – wyjaśnił Człowiek Ze Ściany. – I wolałbym, żebyś nie przeszkadzał w rozmowie tym swoim rozsypującym się organizmem. Jak się oddycha?

– Kim… – wyrzęził słabo Zięba.

– To nie jest moja pierwsza taka rozmowa, więc nie będę odpowiadał na banalne pytania. Nie jesteśmy w kinie.

– Przekręcił się nagle na łóżku, przerzucając nad Ziębą chudą nogę, kowbojski trzewik błysnął okuciem i łuskowatą wężową skórą, po czym siadł mu na klatce piersiowej i chwycił za gardło.

– To jest zaszczyt rozmawiać ze mną, ty durny kutasie – syknął Człowiek Ze Ściany. – Rzadko się do tego zniżam, żeby rozmawiać z Niskim gatunkiem. Znam wszystkie twoje pytania i odpowiedzi, dlatego to jest takie nudne.

– Oblizał lubieżnie wargi i zachichotał. Jego twarz z bliska wydawała się zupełnie realna, widać było drobne włoski na policzkach, nie miał normalnego zarostu i właściwie wyglądał trochę jak dziewczyna. Hermafrodytyczny, szalony demon ze ściany. Zupełnie jakby słyszał myśli Zięby, ściągnął okulary, ukazując czarne jak węgiel tęczówki i lśniące oślepiająco, prawie fioletowe od bieli białka. Poprawił włosy i spojrzał zalotnie, wszystko wystudiowanymi, damskimi ruchami.

– A teraz posłuchaj. Wszystko toczy się według planu. Jest wymyślone genialnie i zaplanowane. Ten świat jest stuprocentowo materialistyczny, rozumiesz? Nauka i statystyka. Poza tym nic. Nic, rozumiesz? Żadnej nadziei. To, czego nie rozumiesz albo co się nie zdarza statystycznie, nie istnieje, gnojku! Medycyna, fizyka, matematyka i statystyka. Tego się masz trzymać, ogolony pawianie! To jest twój świat! To, czego nie ma, jest moje! Taki był układ od zawsze i nie będziesz tego zmieniał. Nie ma cudów, nie ma piekła, nie ma nieba, nie ma mnie, a przede wszystkim nie ma żadnych pieprzonych, magicznych Kart. Ani żadnego, cholernego, mistycznego przywracania równowagi. Nie ma. Jeżeli ci nie idzie, to wyłącznie dlatego, że jesteś pieprzonym nieudacznikiem. Zerem. Kalekim psychologicznie tworem. Mierzwą. Detrytusem. Nie umiesz zarabiać szmalu, więc nie będziesz go miał. – Ścisnął policzki Zięby w dzióbek i potrząsnął. – Nie zasługujesz na niego, jasne? Nie umiesz, więc zdychasz – tak mówią nauki przyrodnicze. Gnijące resztki mają opadać na dno i tworzyć muł. Żaden gnój nie będzie mi się pchał pod prąd przemiany materii, wymachując pieprzonymi cudami.

– Jesteś pieprzoną halucynacją – powiedział Zięba słabym, wyschniętym głosem niczym szelest liści pod nogami listopadowych żałobników.

– Nareszcie – ucieszył się Człowiek Ze Ściany. – Zaczynasz łapać, o co chodzi. Daj mi Kartę i świat wróci na swoje miejsce. Halucynacje pozostaną halucynacjami, cuda wrócą do bajek i – parsknął – Biblii. Możesz nawet jeszcze pożyć. Zakończmy tę scenę i pozwólmy jej zostać koszmarem, który zblednie rano. No, dawaj Kartę i przejdźmy do „A rano okazało się, że to wszystko było tylko złym snem”. No i jak?

– Apage satanas – jęknął Zięba. – Ego te exorciso…

O, żesz ty w dupę… – zdenerwował się Człowiek Ze Ściany. – Za kogo ty się uważasz? Za księdza Cebulę? Nie będziemy w ten sposób rozmawiali! Jeszcze raz. – Zlazł z Zięby, chwycił go garścią za przepoconą bluzę od piżamy i szarpnięciem postawił na nogi. Chory rozkrzyżował odruchowo ręce, przekonany, że za chwilę poleci bezwładnie na szare szpitalne linoleum, ale zdołał utrzymać się w pionie, pomimo mięknących gwałtownie kolan. Jakoś nic go nie bolało i pozostawał dziwnie spokojny – zupełnie jakby dostał solidną porcję trankwilizatora. Wszystko wydawało mu się jakieś odległe, banalne i nie budzące emocji. Rozmawiał z demonem, a może z diabłem, a może po prostu miał halucynacje – i co z tego? A bo to mało dziwnych rzeczy na świecie?

Człowiek Ze Ściany przycisnął kciuk do jego czoła i wydawało się, że to z tego kciuka płynęła cała obojętność na otaczający go koszmar, i cała siła, która utrzymywała go na nogach. Kciuk był twardy, suchy i zimny niczym martwa jaszczurka.

– Zaczynamy od początku – powiedział Człowiek Ze Ściany. – Czy ja jestem?

– Nie – powiedział obojętnie Zięba. Nagły paroksyzm doskonale znanego bólu zwinął go w ułamku sekundy w kłębek wyjącego cierpienia. Rozległ się trzask i pomiędzy jego czołem a przyciśniętym do niego kciukiem rozkwitł nagle krzaczasty rozbłysk fioletowego wyładowania, który cisnął Ziębę plecami o ścianę. Runął na podłogę, rozbijając sobie policzek o poręcz łóżka. Jakiś aparat spadł ze stelaża, z pustym, blaszanym łomotem obudowy.

– Zła odpowiedź – powiedział surowo Człowiek Ze Ściany. – Majaczysz a nie rozmawiasz. Nie myślisz. A ja muszę z tobą porozmawiać.

Zięba skręcał się przez chwilę bezradnie w bezsilnym bólu, a potem nagle obudził się. Leżał na zimnej podłodze, chory, umierający, przeklęty i opuszczony przez wszystkich. Przed nim stał potwór, więc świat nie miał sensu i nie rządził się żadnymi prawami i nie było nadziei. Jego mózg dopuścił do siebie to wszystko tylko na sekundę, po czym zapadł się sam w sobie w kolaps katatonii. Na placu boju pozostało tylko jego wewnętrzne dziecko i Zięba miał w tej chwili cztery lata. Zwinął się w kłębek pod ścianą i z martwym wzrokiem, wbitym w papierki i kłębki kurzu zalegające pod łóżkiem, rozpłakał się.

– Ech, ludzie, ludzie – powiedział Człowiek Ze Ściany z politowaniem. – Gdyby było w was tyle siły, ile mieści się cierpienia, to bylibyście równi bogom. Wspaniałe. Najwspanialsze zabawki, jakie można sobie wyobrazić. Tyle bólu. Widzę, że tu się nie dogadamy. – Skinął dłonią i Zięba ocknął się z katatonii tak gwałtownie, jakby pneumatyczna kamizelka wyrzuciła go na powierzchnię rzeczywistości. Przestał płakać, natomiast zaczerpnął ze świstem powietrza i zaczął dygotać.

– Zapraszam – powiedział Człowiek Ze Ściany, odwrócił się ze zgrzytem obcasów i pchnął przeszklone, poobijane drzwi na korytarz. Zięba wstał jak zombie i poszedł za nim. Nie wiedział, dlaczego.

Szpitalny korytarz wyglądał dziwnie i obco, mimo że wszystkie sprzęty, a nawet nalepki na ścianach, były takie same. Panowała głucha, nienormalna cisza. Wydawało się, że są tu sami. Rozlegał się tylko ostry, stalowy zgrzyt obcasów Człowieka Ze Ściany i świszczący ciężko oddech Zięby.

W małym pokoiku, za uchylonymi drzwiami, siedział samotny pielęgniarz, przysypiający przed szumiącym srebrzyście telewizorem. Człowiek Ze Ściany zatrzymał się, spoglądając na pielęgniarza z drapieżnym, złośliwym uśmiechem, który przeciął mu twarz zębatym „V”. Pchnął przeszklone drzwi i wszedł do środka. Pielęgniarz nie zareagował. Nadal siedział na niewygodnym metalowym krześle, z wyciągniętymi daleko nogami; walcząc z opadającą głową i wywracającymi się w tył oczami, siedział i gapił się w syczący pustką ekran, którego nie miał siły wyłączyć. Zięba chciał ze wszystkich sił ostrzec go, ale nie mógł wydobyć głosu. Mężczyzna na krześle wyglądał jakoś nierzeczywiście, jak cień albo może widmo, i trudno powiedzieć, na czym to polegało.

Człowiek ze ściany wykonał dłonią jakiś skomplikowany ruch niczym iluzjonista i nagle między jego palcami zalśniła fryzjerska brzytwa. Zawachlował przed twarzą pielęgniarza, ale ten nie zareagował. Nadal walczył z hormonem snu krążącym w jego żyłach. Upłynęła może minuta i nagle pielęgniarz przegrał z kretesem. Dokładnie w chwili, gdy zapadł w sen, stał się nagle wyrazisty i realny, jakby przepłynął miękko do świata, w którym przebywali Zięba i Człowiek Ze Ściany, i w którym opustoszały szpital płynął miękko w gwiżdżącej, migotliwej ciszy.

Wtedy zobaczył nachyloną nad sobą twarz zabójcy, świecącą ultrafioletowymi białkami i studzienną czernią tęczówek. Zobaczył uśmiech rekina. Zobaczył szponiastą dłoń z polakierowanymi paznokciami, która chwyciła go za włosy szarpiąc twarz ku górze, zobaczył ostrze starej, fryzjerskiej brzytwy, która rozmazała się w świetle jarzeniówek w rtęciowy półksiężyc i zanurzyła na chwilę w jego gardle. Człowiek Ze Ściany puścił włosy swej ofiary i odskoczył. Fontanna czarnej krwi strzeliła na syczący księżycowym blaskiem ekran małego telewizora, na seledynowe olejne lamperie i postrzępiony plakat antynikotynowy. Pielęgniarz zerwał się, zaciskając palce na śliskiej, tryskającej krwią krawędzi rany i wydał z siebie bulgotliwy syk. Poślizgnął się we własnej krwi, runął na podłogę i – zniknął.

– Obudził się – powiedział Człowiek Ze Ściany, oblizując ostrze. – Szkoda.

Pielęgniarz znowu siedział na krzesełku, potrząsając z niedowierzaniem głową, i znowu był nierzeczywisty.

– Jutro zacznie się źle czuć – powiedział z satysfakcją Człowiek Ze Ściany, zamykając ostrze. – Najdalej za dwa tygodnie pójdzie do lekarza i usłyszy coś nowego. A był pewien, że jemu się to nie przydarzy, bo nigdy nie palił. Co za tupet. Chodźmy.

Schował brzytwę i ruszył dalej korytarzem, gruchocząc obcasami, a Zięba bezwolnie podreptał za nim. Nie wiedział dlaczego. Musiał.

Człowiek Ze Ściany pchnął kolejne wahadłowe drzwi, tym razem na schody, i ruszył w dół. Zięba maszerował, usiłując zebrać myśli.

Schodzili w dół i w dół, piętro za piętrem, mijając strzałki wyjścia awaryjnego i prymitywne graffiti nabazgrane na tynku grubym pisakiem. Gdzieś w oddali zahurgotała winda, ale poza tym panowała głucha, nienormalna cisza. Człowiek Ze Ściany pchnął następne, wahadłowe drzwi i pomaszerował piwnicznym korytarzem, wyklejonym podłymi, białymi kaflami. Pod ścianą stały metalowe wózki, przypominające stoły, albo może stoły przypominające wózki, pod sufitem ze śpiewnym brzękiem zapalały się świetlówki. Gdzieś za ścianą szumiało jakieś urządzenie. Korytarz zamykały potężne metalowe drzwi zaopatrzone w rygle i uszczelki, ale idący przodem Człowiek Ze Ściany nie zawracał sobie nimi głowy. Maszerował niepowstrzymanie, tak jakby drzwi w ogóle nie było. Coś szczęknęło i ciężka, wielowarstwowa płyta wysunęła się sama na dociskowych zawiasach, po czym odchyliła miękko, wypuszczając kłęby mroźnej mgły, zionącej ostro czymś chemicznym i zgnilizną. Weszli do środka, prosto w cuchnące zimno i ciemność. Śliska kafelkowa posadzka parzyła w stopy, kant metalowego stołu dziabnął Ziębę boleśnie w biodro, a potem rozświergotany rząd świetlówek zapalił lśniące kreski na szklanych oczach zalegających stoły sinych i sztywnych z zimna trupów. Nie ulegało wątpliwości. To nie był sen. Człowiek Ze Ściany odwrócił się i raptem grzmotnął dłonią w klatkę piersiową najbliższych zwłok. Rozległ się pusty, drewniany dźwięk, a w powietrze uniósł się obłok jakiegoś pyłu. – No, coś taki sztywny? – huknął wesoło na Ziębę. – Przywitaj się z kolegami! – Zięba spojrzał na niego z jakimś dystansem i prychnął pogardliwie. Tamten odwrócił się i zaparł dłońmi o kafelkową ścianę, jakby chciał ją odepchnąć. Ściana pękła pionowo, wzdłuż szarej cementowej fugi dzielącej płytki, wpuszczając do środka szczelinę oślepiającego, sinego światła. Pęknięcie rozjechało się na boki, obrysowując kształt rzymskiej jedynki, a potem fragmenty ściany obróciły się niczym dwuskrzydłowe wierzeje. Człowiek Ze Ściany wstąpił w rozświetloną czeluść, a Zięba bezwolnie podreptał za nim, osłaniając oczy od blasku. Światło przestało razić gdy tylko znalazł się po tamtej stronie. Po tamtej stronie czego? Ściany?! Nie wiedział i nie zastanawiał się już. Być może znajdował się po tamtej stronie światła, może po tamtej stronie rzeczywistości, wiedział jedynie, że jest po Tamtej Stronie. Wszystkiego. Stał na kamiennej posadzce, otoczony nierzeczywistą, świetlistą mgłą, Człowiek Ze Ściany gdzieś zniknął, a Zięba po raz pierwszy zdołał jako tako zebrać myśli. Przynajmniej na tyle, by próbować rozumować i zastanawiać się, ignorując brak związku tego, czego doświadczał, z realnym światem. Mgła zaczęła ustępować, skłębiła się tylko kilkanaście centymetrów nad posadzką, gęsta jak mleko. Wokół wznosiły się obrośnięte skomplikowanymi reliefami kolumny, spotykające się gdzieś wysoko i splatające w odwrócone kielichy palmowego sklepienia. Katedra. Człowiek Ze Ściany łomocząc podeszwami maszerował pomiędzy rzędami kamiennych ławek, wydawał się większy i potężniejszy niż przed chwilą, a poły poczerniałego płaszcza miękko falowały za jego plecami niczym peleryna. Nie zauważył, skąd wziął się ten czarny płaszcz. Zięba bywał w prawdziwych średniowiecznych katedrach i dobrze zapamiętał atmosferę surowej, nieomal nadludzkiej mistyki, która je przenikała. Jakąś surową magię promieniującą z każdego ornamentu i odblask potęgi wiszący gdzieś pod sufitem. Teraz też stał w katedrze, ale katedrze będącej ostatecznym bluźnierstwem. Nie wiedział na czym to polegało, ale odczuł to natychmiast, tak jak poczuł wilgotny smród gnijących liści i zwęglonego zepsutego mięsa, unoszący się w powietrzu niczym parodia kadzidła.

Ruszył przed siebie, prosto przejściem pomiędzy ławkami, w ślad za Człowiekiem Ze Ściany, który dotarł już na środek nawy i cały czas potężniał, rósł i wypełniał się grozą. Zięba podniósł oczy na wypełniający frontową ścianę żywy, poruszający się witraż, przedstawiający płonących na stosie, wijących się ludzi w otoczeniu tłumu o twarzach rodem z Hieronymusa Boscha. Stwierdził, że może myśleć w miarę logicznie. Człowiek Ze Ściany, chełpiąc się potęgą – przesadził. Zamiast ostatecznie zastraszyć, pokazał, że musi negocjować. Był potężny: władał wydarzeniami losowymi, nowotworami, śmiercią i, przynajmniej częściowo, życiem po śmierci. Mógł zgnieść Ziębę jednym palcem jak komara – więc dlaczego tego nie robił? Po co były te wszystkie demonstracje, dziwne światy za ścianą, psychodeliczne katedry? Doprowadził go na samą krawędź śmierci, wystarczyło, żeby nie zrobił nic więcej. Genetyczny pożar trawiący bezlitośnie ciało Zięby dokonałby reszty. To wszystko mogło oznaczać tylko jedno: Człowiek Ze Ściany musiał się z Ziębą dogadać. Chciał Karty – ale nie mógł jej odebrać siłą. Nie mógł też, z jakiegoś powodu, pozwolić Ziębie umrzeć. Najwyraźniej nie rozwiązywało to problemu. A to z kolei oznaczało, że sytuacja nie była beznadziejna. Mógł się z tego jeszcze wywikłać, o ile zdoła zachować rozsądek i przytomność umysłu. Po prostu musiał zahandlować z diabłem. Jak ten chłopek z bajki, podsuwający Złemu stalowe kulki zamiast orzechów.

Tylko tyle. Oszukać potwora, który trzymał w ręku życie i śmierć. Który lepił po tamtej stronie światła katedry z wijących się i drgających w męczarniach, wychudłych jak szkielety ludzi. Dla zabawy. Albo z jakiegoś innego powodu. Spojrzał na kolumnę, która z bliska okazała się opleciona woskowożółtymi ciałami, na sklejone czymś szklistym twarze, ręce i ryflowane żebrami, gotycko zapadłe klatki piersiowe, drgające w rytm spazmatycznych oddechów, na błyskające rozpaczliwie wyblakłe oczy, które patrzyły na niego błagalnie; usłyszał wibrujący w cuchnącym powietrzu chóralny, bezgłośny jęk, niczym głos jakichś ultradźwiękowych organów.

Oszukać potwora. Teraz, stojąc przed nim twarzą w twarz, nie wierzył. Tego nie można dokonać. Można opowiadać teoretycznie, że da się zniszczyć czołg granatem albo butelką z benzyną. Można myśleć, że można oszukać demona. A potem trzeba stanąć na wprost rozpędzonej, pięćdziesięciotonowej maszyny, zobaczyć rwące darń i mielące bruk stalowe pazury traków, solidne spawy na zetknięciach pancernych płyt, przesłonięte pancernym szkłem wizjery tripleksów, lufy pokładowych działek, tunel studwudziestomilimetrowej armaty, ogień rzygający z rur wydechowych, usłyszeć ryk turbiny i poczuć, że się zbliża. A potem spojrzeć na metalową puszkę wypełnioną materiałem wybuchowym we własnym ręku.

Pokonać potwora. Oszukać demona. Zatrzymać czołg. Miał tego dokonać Zięba. Zmęczony, chory człowiek, któremu nic w życiu się nie udało. Przeklęty w kołysce. Pozostawiony na pastwę demonów, w świecie, który okazał się tylko dekoracją.

– Zawsze macie wybór – zadudnił pod sklepieniem głos Człowieka Ze Ściany. – Zawsze go dostajecie, prędzej czy później. Możesz wrócić na górę albo zejść ze mną na dół. Mam dla ciebie miejsce. Ale żeby wyjść, musisz pozostawić Kartę. Wyjdź i żyj. Zejdź i trwaj dla mnie. Twój wybór.

– Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? – spytał Zięba desperacko.

– Zawsze kłamię – syknął Człowiek Ze Ściany. – Także kiedy mówię, że zawsze kłamię. Filozofia to cudowna rzecz. Taka użyteczna.

– Nie możesz mnie zabrać, kiedy mam Kartę.

– Przekonaj się. Jest moja – sam ci ją dałem.

– Kłamiesz.

– Zawsze kłamię.

– Płacę ci – powiedział Zięba twardo, jakby rzucał egzorcyzm.

– Nie jesteś w sklepie. Oddaj Kartę i będziesz mógł wyjść.

– Nie wierzę ci.

– Nie musisz, ale musisz wybrać. Zresztą – co możesz stracić? Zamierzasz robić jakieś zakupy?

Karta pojawiła się w jego dłoni. Czuł delikatny, ostry nacisk jej krawędzi, ciepłą, lekko śliską powierzchnię. Jego Karta. Jego talizman. Jego obrona przed światem.

– Nie uznaję cię. Nie uznaję twojej władzy. Nie jestem po twojej stronie. Chcę tylko, żebyś przestał mnie dręczyć. Zostaw mnie w spokoju, zostaw moją rodzinę i przyjaciół. Dotąd wszystko obracało się przeciwko mnie. Nie mogłem niczego osiągnąć, nie mogłem na nic zapracować. Każda szansa była mi odbierana – to twoja robota. To nie jest żaden cholerny pakt. Nie prosiłem o tę Kartę. Jeżeli ci ją oddam, nie istnieję dla ciebie. Nie oddaję ci duszy, nie oddaję ci niczego, tylko Kartę. Ty zostawiasz mnie w spokoju – chcę być zdrowy i żyć jak inni ludzie: pracować, przegrywać i wygrywać. Dotąd tylko przegrywałem. Tylko że ci nie wierzę. Zawsze kłamiesz.

– Prawda zależy od punktu widzenia. – Głos Człowieka Ze Ściany dobiegł gdzieś z tyłu. Zięba odwrócił się i zobaczył swojego prześladowcę stojącego na drodze do wyjścia. Jego twarz niknęła w czarnym kapturze i była plamą w mroku. Migotliwe, krwawe światło lizało tylko zarysy szczęki i policzków, kiedy mówił:

Można na to też patrzeć tak: oddasz mi Kartę, a ja rozedrę cię na strzępy – po prostu dla zabawy. Tylko po co? Bardziej prawdopodobne, że wyjdziesz stąd i obudzisz się w swojej gescheissen pościeli, zdrów jak płotka. Pourquoi? A dlatego, że ja odzyskam moją Kartę i będę zadowolony. W granicach swoich możliwości. Zastanów się raczej nad tym, co będzie, jeżeli nie oddasz mi Karty. Przemyśl to sobie starannie. Przeanalizuj sytuację, w której się znajdujemy.

Zapadła cisza. Syczały kaganki, w których płonął krwawy, kopcący ogień, powietrzem płynął zwielokrotniony echem bezgłośny lament.

No, dobra, pomyślał Zięba. Potraktujmy to jak partię szachów. Sprowadźmy do ludzkich proporcji. Ja mam w ręku odbezpieczony granat, on, powiedzmy, pistolet. Sto pistoletów. Armatę. Laser. W dwie strony się nie rozejdziemy, bo on mnie tak nie puści. To, co mam, jednak jakoś mu zagraża albo przynajmniej przeszkadza. Powiedzmy, że jednak nie oddam Karty. Że zdetonuję granat. Będzie po mnie. Już właściwie jest po mnie. Jemu zadzwoni w uszach i nie dostanie tego, czego chce. A mnie nie będzie. Albo, co jeszcze gorsze, znajdę się w jego władzy. Tutaj. W tej potwornej katedrze. Nie ma nic innego. Nie ma żadnej innej strony. Bo jeżeli jest, to dlaczego nie interweniuje? Gdzie mój Anioł Stróż – w kamizelce kuloodpornej i z automatem? Gdzie jest Druga Strona? Przecież ja tu jestem sam. Całe życie byłem sam. Tylko ja i on. Mój kat. Więc co mogę zrobić? Orzechy na żelazne kulki. Tylko tyle. Ocalić moje orzechy… Jeżeli oddam mu Kartę, to może pójdzie na moje żądania. Co mu zależy. Jeżeli nie oddam – trup. Jeżeli oddam… Nagle go olśniło. Jak uderzenie pioruna. Omal się nie roześmiał – przecież żadna Karta nie była mu już potrzebna. I tak jej nie używał. Pieniądze? Mógł je zarabiać i zarabiał. Zresztą, wierzył już w siebie i wiedział, że poradzi sobie i bez pieniędzy. Już stworzył swoją szansę i wykorzystał ją. Naprawił swoje życie i mógł je ciągnąć sam. Miał przed sobą cel, miał rodzinę, którą kochał, miał swoją firmę, którą kochał, i miejsce na ziemi, którego nikt mu już nie odbierze.

Karta pomogła mu stworzyć to miejsce, pomogła zmusić świat, żeby pozwolił mu żyć, ale już nie była potrzebna. Była tyle warta, co garść żelaznych kulek. Wygrał.

– Powiedzmy, że oddam… – wciąż był przerażony, więc specjalnie nie musiał grać -…uzdrowisz mnie?

– Powiedzmy, że ci to obiecam – uwierzysz mi?

– To mi więcej daje niż zatrzymanie Karty – powiedział Zięba niebywale chytrze. Spomiędzy jego palców sączył się fosforyzujący, błękitny blask. Wysunął kartę, świecącą jak jarzeniówka. Trzymał ją między kciukiem i palcem wskazującym, niczym atutowego asa. Asa zwycięstwa. Tamten wyciągnął z szerokiego, jak utkanego z mroku rękawa dłoń, która nie była już smukłą dziewczęcą dłonią, ale węźlastą kończyną starca. Tylko lakier na paznokciach pozostał taki sam.

Zięba poczuł, że świat stanął w miejscu, że zatrzymał się werk kosmosu. Stanęły monstrualne zębatki, ustało wiekuiste tykanie. Całe jego życie i czas, i przestrzeń, zbiegły się w tym jednym miejscu i momencie. W punkcie. Punkcie krytycznym. Podał tamtemu Kartę. Suche, artretyczne palce zacisnęły się na drugim końcu rozjarzonego prostokąta, lekko zapachniało spalenizną, w powietrze uciekły drobne smużki dymu. Zięba poczuł, że tamten ciągnie. Lekko, nie tak żeby chciał wyrwać, ale jakby badawczo. Wystarczyło rozsunąć lekko palce, odrobinę, ułamek milimetra. Rozluźnić kurczowy nacisk na plastikową powierzchnię. Ostatnia możliwość wycofania się. Ostatnia sekunda przed ostatecznym krokiem. Czas wciąż stał w miejscu. Poczuł kroplę potu toczącą się po policzku jak łza. Wystarczyło tylko puścić.

I puścił.

Nic się nie stało.

A potem buchnął krzyk. Krótki, przeraźliwy krzyk miliona gardeł. I cisza. Werk kosmosu zaskrzypiał i ruszył. Ruszyły zębatki, zakołysały się krzywiki, zaczęły obracać się koła, najpierw największe, wielkości galaktyk, aż do najmniejszych, jak atomowe orbitale, jak spiny elektronów. Werk kosmosu ruszył.

W zupełnie inną stronę.

Człowiek Ze Ściany położył Kartę delikatnie na czytniku, przycisnął kalką, czerwoną jak krew w świetle płomieni, i fachowo szurgnął suwadłem. Błękitny blask Karty zgasł. Znikły cienie na łukach, przyporach i maswerkach. W nawy wpełzł wieczny mrok.

– Potwierdzenie otrzyma pan pocztą – syknął. Jego oczy płonęły czerwienią w mrocznej jamie kaptura. – Przez chwilę trzymałeś w ręku cały świat – dodał. – Jakie to uczucie?

Usunął się Ziębie z drogi i dłoń skrytą w skrzydle łopocącego powoli jak stara pajęczyna rękawa wyciągnął w stronę drzwi.

– Wygrałeś. Nie będę się już tobą zajmował. Teraz odejdź.

Zięba ruszył ku górze. Do światła.

* * *

Stał na ulicy i wystawiał twarz do marcowego słońca, które prześwitywało pomiędzy poszarpanymi stalowymi chmurami. Stał przed szpitalem, który opuścił o własnych siłach. Żył. Mógł oddychać. Mógł chodzić. Żył. Nigdy nie przypuszczał, że samo życie, samo biologiczne funkcjonowanie, można czuć. Czuł je. Czuł je całym sobą. Wdychał powietrze i wydychał dwutlenek węgla. Jego płuca pracowały. Jego serce biło i tłoczyło przez żyły czystą krew, a nie truciznę. Pracował jego żołądek i organy wewnętrzne. Działały jego jelita i penis, i mózg, i mięśnie. All systems ready. Zięba żył i był zdrowy.

Patrzył na świat i podziwiał życie. Czuł jego pulsowanie w ciałku pierwszego, odważnego skowronka pikującego w niebo, po którym sunęły z opętańczą prędkością chmury niczym strzępy szarych płaszczy, czuł bijące serca i działające baterie życia w ciałach kierowców karetek, jedna po drugiej wpadających oszalałą kawalkadą na podjazd szpitala i zawodzących chórem syren. Czuł, jak pulsuje życie we wszystkich stworzeniach poruszających się wokół niego, oddychających, pompujących krew, wszędzie wokół, na ziemi, w powietrzu, pod ziemią. Pławił się w oceanie życia. Był jak pijany, pozbawiony możliwości oceniania, obserwacji i krytycyzmu. Na to jeszcze był czas. Na razie kontemplował życie i świat. Proste piękno słońca, błyskającego pomiędzy dzikim gonem chmur i malującego tęczowe błyski na kryształach tłuczonego szkła. Pyszne fraktale tłustego dymu wznoszące się spomiędzy budynków. Fale zimnego, przesiąkniętego ropą i zgnilizną wiatru.

Ulice były puste i w zasięgu wzroku nie było nie tylko taksówek, ale w ogóle żadnego samochodu. Pewnie jakieś święta. Wiatr gonił po asfalcie tysiące luźnych kartek papieru, niczym przerośnięte konfetti. Najbliżej miał do firmy. Poszedł piechotą, rozkoszując się każdym krokiem. Willa, w której mieli biuro, stała w otoczeniu bezlistnych drzew, na cichej uliczce, gdzie pod drzewami przetrwały jeszcze łachy skrystalizowanego, brudnego śniegu. Furtka była otwarta, ktoś wybebeszył stalową kasetę elektronicznego zamka. Obiektyw kamery zwisał na pęku światłowodów niczym wyłupione oko, ale ten widok wydał się Ziębie raczej zabawny. Chuligani, pomyślał dobrotliwie. Po świętach się naprawi. Drzwi też były otwarte, ale w środku nikogo nie było. Ciemnozielona terakota na podłodze została pokryta sympatycznym, jasnobrązowym wzorem podeszew głęboko żłobionych wojskowych butów. Tak jest nawet ładniej, pomyślał Zięba.

Szyby studia udźwiękowienia zmieniły się w zaspy kryształków sekuritu, chrzęszczące mu pod nogami. Minął wybebeszone pulpity i zawalone elektronicznym gruzem stanowisko makintosha. Pod ścianą, na podłodze, za wywróconym fotelem siedział Stefan, patrząc tępo przed siebie. Podniósł głowę, pokazując zabarwioną z jednej strony na rudo siwą brodę. Na policzkach miał zaschnięte, rozmazane smugi zakrzepłej krwi.

– Ja żyję – powiedział Zięba. – Stefan, ja żyję!

Stefan podniósł się i objął go szerokim, przyjacielskim gestem. Zięba poklepał go po plecach. I wtedy Stefan nagle rozpłakał się.

– …Wszystko będzie dobrze – paplał Zięba. – Studio się naprawi… To przecież nic takiego… tylko sprzęt. Ja żyję, Stefan. Wszyscy żyjemy. Weźmiemy kamery i pojedziemy. Gdzieś, gdzie się dzieje… Pokażemy ludziom, jaki świat jest piękny… Pokażemy jeszcze tyle ciekawych rzeczy, Stefan. Zabiorę z nami Jolę, sfilmujemy wszystkie cuda świata… Mam tyle pomysłów…

– Co chcesz sfilmować? – krzyknął nagle Stefan przez łzy. – Co chcesz pokazać? – Wyrwał się Ziębie i wyszarpnął spomiędzy gruzowiska na podłodze pomiętą wstęgę komputerowej składanki. Wydruk serwisu informacyjnego. – To?! Płonący Watykan? Sześć tysięcy trupów w Rzymie? Bonn zatrute sarinem? Cztery miliony trupów na ulicach? Może Milicję Postępu pacyfikującą Los Angeles? Może siedemset samospaleń na Times Square? Albo żywe pochodnie wzdłuż drogi do Moskwy? A może osiem tysięcy ukrzyżowanych na stadionie Jankesów? A może chcesz pokazać warszawskie ulice? Rzezie na Pradze? A może Brygady Eutanazyjne szukające chrześcijan? Albo może oddziały Nowego Oficjum palące heretyków? Nie zauważyłeś, że świat oszalał? Komu chcesz jeszcze pokazywać… cuda…? To koniec, Zięba, uciekaj stąd. Ratuj dzieci i żonę, i uciekajcie. Trzymajcie się z dala od miast. I nie ufaj nikomu. Ani Oficjum, ani Katolickiej Armii Wolności, ani Akcji Socjalistycznej. Nikt nie pozostał normalny. Uciekaj!

Zięba popatrzył na niego i wyszedł na ulicę. Był zdrowy. Mógł oddychać. Mógł żyć. Skorupa szczęścia nagle opadła z niego, ale nadal nic nie rozumiał. Szedł jak automat i patrzył. Znikły reklamy. Idiotyczne uliczne planszety płonęły albo straszyły chmurami dziur po pociskach. Nie wszystkie sklepy rozbito i splądrowano, ale ze wszystkich zerwano reklamy. Slogany, infantylne kolorowe plakaty, wesolutkie reklamowe maskotki leżały w zwęglonych stosach na rogach ulic. Nie myślał. Rejestrował obrazy jak żywa kamera. Jak ostatni dziennikarz świata nagrywający relację na Sąd Ostateczny. Zbliżenie. Tłum. Wszyscy w workach, z wycięciami na ręce i głowy. Fioletowe z zimna stopy depczą lodową kaszę. Kobiety mają ogolone głowy i różańce. W ogień lecą książki. Zwijają się kolorowe okładki, płonące kartki lecą z wiatrem jak czarne motyle. Panorama.

Chór słów, bez ładu i składu, nad głowami rozpędzony dziki gon ołowianych chmur. Cięcie.

Wypalony szkielet kościoła, na ocalałej ścianie czarny napis sprejem: PENITENTIAGITE, na schodach martwy człowiek w sutannie, z rozprutym brzuchem. Z pogorzeliska wznosi się ku niebu żelazna dłoń przebita hufnalem. Cięcie.

W rozbitym sexshopie leżą ciała, ułożone równo, rzędem. Szczupła dziewczyna nachyla się nad podbrzuszem jednego z leżących, jak chirurg. Ręce i skalpel ma do łokci schlapane krwią. Na ścianie napis: MĘSKIE SZOWINISTYCZNE ŚWINIE. Cięcie.

Dziewczyna leży wepchnięta w stos śmieci, nogi rozrzucone szeroko, sztywno, w szklanych oczach dziki gon chmur. Gdzieś daleko pruje ciszę samotne staccato kałasznikowa. Cięcie.

Sześciu młodych ludzi idzie całą szerokością ulicy, długie koszule, na piersi pacyfy wycięte z blachy, na podogolonych wysoko czołach zielony napis: GAJA. Jeden z nich wyciąga prosto w kamerę kij do bejsbolu.

– Masz skórzane buty, bracie. Ile zwierząt musiało za nie oddać życie, faszysto?

Cięcie. Koniec relacji.

Zięba ocknął się, sięgając do kieszeni. „Płacę ci”. Karta działała zawsze. Każdemu można zapłacić.

Nie miał już karty. Oddał ją.

Wojownik Gai oparł pałkę na ramieniu i oblizał wargi. Zięba wyjął rękę z kieszeni i spojrzał.

Nie miał karty. Miał tylko garść żelaznych kulek.

Toruń, sierpień 1997

OPOWIEŚĆ TERAPEUTY

W czwartki wieczorem noszę w sobie całe zło świata. A przynajmniej tak czuję. Czwartkowego, zapłakanego wieczora wydaje się, że ciężar tego wszystkiego, co ludzie zostawiają w moim małym, sterylnym gabinecie, za chwilę zarwie podłogę. Pracuję od poniedziałku do czwartku, jakieś sześć godzin na dobę. Możecie pękać z zazdrości.

Kiedy wychodzę z kliniki, moja głowa przypomina betonową śmietniczkę. Ludzie wrzucają do niej swoje lęki, utracone marzenia, zawiedzione miłości, obsesje i niespełnione pragnienia. W czwartkowy wieczór jestem tego pełen. W poniedziałek jestem znakomitym terapeutą, z instynktem i w ogóle. Oferuję wsparcie, bezwarunkową akceptację i gotowe recepty. Na kilogramy. W czwartek o osiemnastej ostatni pacjent jest dla mnie wysłannikiem piekieł.

Gabinet w małej prywatnej klinice, gdzie pracuję, jest idealnie bezosobowy. Białe ściany, proste, nowoczesne biurko, lampka i fotel. Mógłby to być równie dobrze gabinet internisty albo laryngologa. Jedyną różnicę stanowi skórzany, dyrektorski fotel, na którym siadują moi pacjenci. U lekarza każą ci zwykle spocząć na składanym metalowym krzesełku, jak z wyposażenia przydrożnego baru. Tutaj jest obrotowy, wygodny fotel. Siada się na nim, żeby oczyścić skołataną duszę z całego cywilizacyjnego szlamu. To jest prywatna klinika. Jedna wizyta kosztuje co najmniej sto złotych. Mimo to pacjent, który wychodzi, zazwyczaj mija się w drzwiach gabinetu z następnym. Mam tylko kilka sekund na płynne przejście od nerwicy lękowej endogennej do depresji, albo od nerwicowej oziębłości seksualnej do ostrej agorafobii. W zasadzie terapeuta po sześciu godzinach czegoś takiego nie nadaje się już do niczego. Równie dobrze można opowiedzieć swoją historię popiersiu Freuda. Przez pierwsze trzy dni system działa idealnie. W czwartek tracę odporność. Terapeuta musi być twardy – sprawy pacjentów muszą spływać z niego jak deszcz z łabędzia i zostawać za drzwiami gabinetu. Brzmi okrutnie, jednak to kwestia przetrwania. Terapeuta, który przestaje spać po nocach, nękany koszmarami swoich klientów, sam zmierza prosto w otchłań. Jednak pod koniec tygodnia tamy zaczynają przeciekać i wtedy moja osobowość po prostu się rozpada. Wtedy z najciemniejszych piekielnych czeluści wypełzają najcięższe przypadki i siadają na kanapach w poczekalni.

Był ostatnim pacjentem tego dnia.

Miałem już za sobą kompletnie nieudaną sesję z notorycznie zdradzaną trzydziestoletnią gospodynią domową (trzecia wizyta), której jedyna aktywność polegała na rozpaczliwym płaczu po wykrztuszeniu kilku oskarżeń pod adresem małżonka. Nic nie pomogło – brak kontaktu.

Potem był pałający do mnie żywiołową nienawiścią, zamknięty w sobie, pięćdziesięcioczteroletni inżynier z ostrą hipochondrią na tle lęku przed śmiercią, który nie wierzył w terapię oraz psychologię i pragnął to udowodnić. Przychodził, ponieważ przysłała go znękana rodzina, a on chciał im wykazać, że marnują pieniądze.

Kiedy zamknęły się za nim drzwi, poprosiłem sekretarkę o pięć minut przerwy, modląc się, żeby powiedziała coś w rodzaju: „Panie doktorze, ale ten pan na osiemnastą nie przyszedł”. Uparcie tytułowała mnie doktorem – taka medyczna maniera.

Posiedziałbym wtedy przez pół godziny, odzyskując powoli kontakt ze światem i chęć do życia. A potem poszedłbym do domu i stracił przytomność.

Moje modlitwy nie zostały wysłuchane, ale rzekomy lekarski autorytet dał mi pięć minut. Zrobiłem w notesie kilka notatek dotyczących poprzedniego pacjenta. Niewiele, bo tego dnia nie było z niego pożytku. W takim notesie znajdują się efekty działania rozmaitych słownych potrzasków, jakimi terapeuta może wydobyć z człowieka ukryte w nieświadomości motywy i informacje. Pod koniec tygodnia jednak najwięcej tam jest bezmyślnych bazgrołów i obrazków na marginesach.

Potem otworzyłem okno i ku zgorszeniu całego świata wypaliłem papierosa. Uważam, że to lepiej, niż gdybym zażył xanax, a działa szybciej. Skoncentrowałem się na „tu i teraz”, żeby pozbyć się nieokreślonych i urojonych problemów, a potem spróbowałem pomyśleć o sobie z życzliwością. Nie udało się. Czułem ogólny niesmak. Chodzi o to, że po kilku dniach pracy sam przestaję wierzyć w psychologię. Wydaje mi się, że gdybym mógł poprawić los moich nieszczęsnych pacjentów – wycofać ich z wyścigu szczurów, umożliwić wyprowadzenie się z domu rodziców, albo usunąć finansowe uzależnienie od teściów, nastąpiłoby cudowne ozdrowienie. Trzymali ręce w płomieniu, a ja uczyłem ich usuwać ból mocą umysłu, zamiast po prostu zgasić ogień. Norma cywilizacyjna uczy, że zdrowy człowiek ma uśmiech na twarzy, nawet gdy jego palce płoną. Niestety, żeby naprawdę leczyć ból duszy, trzeba być Bogiem.

W biurku trzymałem aerozol, który według napisu na etykietce niwelował zapach tytoniu. Może i tak, ale pozostawiał w powietrzu syntetyczny zapach mydlarni.

Postawiłem na blacie biurka nowe pudełko ligninowych chusteczek. To jest produkt pierwszej potrzeby w gabinecie psychologa. Prędzej czy później pacjenci stają twarzą w twarz ze swoją obnażoną osobowością, a wtedy zaczynają płakać. Wszyscy. A to jest takie szczególne miejsce, gdzie można. Tutaj wraca się do najgorszych momentów dzieciństwa i dotkliwie poznaje własne ograniczenia.

Nalałem wody mineralnej do plastykowego, jednorazowego kubka. Podczas stresu zasycha w gardle.

Moje biurko ma pod blatem wysuwaną półkę na klawiaturę komputera. Być może zresztą, w dzisiejszych czasach wszystkie biurka są w nią rutynowo wyposażane. Używam tej półki do dyskretnego robienia notatek tak, by klient nie miał wrażenia, że jest przesłuchiwany. Mogę na niej położyć dyktafon albo plik testów. Jednak nade wszystko trzymam tam zegarek. Mały, płaski, elektroniczny budzik przeznaczony dla turystów. Ludzie mówią rzeczy, które wydają im się jedyne w swoim rodzaju, bardzo intymne i doniosłe. Jedno nieostrożne spojrzenie na zegarek może zepsuć kontakt na długo.

Wszedł do gabinetu i przywitał się nieśmiało, a ja stłumiłem jęk na widok jego siwizny. Psycholog powinien być budzącym szacunek patriarchalnym starcem – stary Sigismund wyglądał doskonale. Tymczasem ja mam tak zwaną chłopięcą urodę. Nie jestem takim znowu nastolatkiem, ale wyglądam raczej niestaro, i większość klientów po czterdziestce już w pierwszej chwili reaguje protekcjonalną niechęcią: „Taki młody?”

Czterdziestopięcioletni urzędnik mógł niczego nie doświadczyć poza swoim biurem, przeciętną żoną i telewizją, ale nigdy nie uwierzy w młodego terapeutę. Zawsze jest reakcja typu: „Co taki gówniarz może wiedzieć o życiu?” Tak jakby chirurg musiał odnieść wszystkie możliwe rany, żeby samemu operować. Albo jakby ich monotonne i banalne kompromisy były jakieś wyjątkowe.

Mój pacjent wyglądał dobrodusznie, trochę jak święty Mikołaj z krótko przystrzyżoną brodą. Być może zresztą nie był wcale stary, tylko przedwcześnie posiwiał. Było w nim coś konserwatywnego, w dobrym, mieszczańskim stylu. Szara sportowa marynarka z tweedu i bardzo eleganckie okulary z cienkich złotych drutów miały w sobie coś angielskiego. Doktor Doolittle. Wydawał się niezdolny do złości. To ja powinienem tak wyglądać.

Zaprosiłem go na fotel i zamknąłem drzwi. A potem usiadłem za biurkiem.

– Myślałem, że każe mi pan położyć się na kozetce – roześmiał się. Miał silny, zdecydowany głos.

– Freud kładł ludzi na kozetce, bo był nieśmiały i bał się kontaktu wzrokowego – wyjaśniłem i splotłem dłonie w geście, który wyrażał cierpliwość i uwagę. Był sympatyczny, więc z łatwością przybrałem serdeczny i uspokajający ton głosu. Początek zawsze jest dla nich nieprzyjemny. – Proszę powiedzieć, co pana dręczy.

– Trochę to trudno wyrazić jednym słowem. – Uśmiechnął się z zażenowaniem i zakołysał fotelem z lewa na prawo. Stopy w czarnych półbutach trzymał równo i porządnie jedną obok drugiej.

– Po prostu proszę mówić. Stopniowo dojdziemy do sedna.

Westchnął i obejrzał dokładnie swoje dłonie, jakby miał na nich wypisane wszystkie odpowiedzi. Siedział swobodnie, ale nie nonszalancko. Nie obejmował ciała ramionami, ani nie uciekał wzrokiem.

– Ostatnio… To znaczy od paru lat, ale to uczucie narasta, mam wrażenie, jakbym był kimś innym.

– Kimś innym? – To jedno z pytań, które nie są pytaniami, tylko kostkami cukru mającymi zachęcić do dalszych sztuczek. No, dalej, powiedz coś więcej.

– To jak amnezja. Wiem, jak się nazywam, znam swoją rodzinę, wiem, co robię i tak dalej, ale mam uczucie, że kiedyś było inaczej i że powinienem do tego wrócić. O czymś zapomniałem. O czymś ważnym. Stale mam to na wyciągnięcie ręki i nie mogę sobie przypomnieć. Codziennie budzę się rano i mam uczucie, że powinienem być zupełnie gdzie indziej. Czuję, że to bardzo ważne, ale zupełnie nie pamiętam, o co chodzi. Bez przerwy sprawdzam – czy zabrałem klucze, czy wyłączyłem gaz, ale to nie to. To coś głębiej i znacznie ważniejszego. Jakbym zaniedbywał jakieś ogromne obowiązki. Może pan w czymś takim pomóc?

– Nie wiem. Czy problem polega na tym, że chciałby pan być kimś innym? Tak naprawdę to pan zna wszystkie odpowiedzi. Ja mogę tylko pomóc je odnaleźć. Ale przede wszystkim musimy dotrzeć do sedna problemu.

– Nie chciałbym być kimś innym. Właśnie o to chodzi. Najbardziej ze wszystkiego chciałbym być tym kim jestem i niczego nie zmieniać, ale mam uczucie, że mi nie wolno, rozumie pan? Gdzieś powinienem być, tylko gdzie? I dlaczego? – Mówił spokojnie, odmierzonymi, pozbawionymi nadmiernych emocji zdaniami. Nie rozpędzał się, nie podnosił głosu. Był spokojny. Dziwne.

– Sedno problemu. Zanim panu pomogę, musimy ustalić, czego pan ode mnie oczekuje.

– Chcę odnaleźć siebie. Zrozumieć kim jestem.

Zrobił nieokreślony, niepewny gest.

– Mam poczucie zaniedbanego obowiązku. Wyrzuty sumienia. Poczucie, że moje życie to wagary. Bardzo silne poczucie. To jest sedno problemu.

– Proszę opowiedzieć o sobie. Nie chodzi o życiorys, tylko proszę siebie scharakteryzować. W kilku zdaniach. Fakty.

– Mam pięćdziesiąt siedem lat, ale czuję się bardzo młodo. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że gdybym miał dokonywać podsumowań byłoby to absurdalne. To tylko uczucie. – Uśmiechnął się nieśmiałym uśmiechem świętego Mikołaja. – Miały być fakty. Mam żonę. To dobra kobieta i bardzo ją kocham. Nie mam dzieci i to wielka szkoda. Choć czasami czuję się, jakbym miał dzieci, ale gdzieś je zapodział. To część tego dziwnego wrażenia, które mnie dręczy. Jakbym gdzieś zostawił inne życie. Przepraszam. Jestem chaotyczny, a to na pewno przeszkadza panu w pracy. Fakty. Jestem wystarczająco zamożny. Mam niewielki dom na przedmieściu. Mam też sklep zoologiczny. Kocham książki, zwłaszcza klasykę. Czasem spotykam się z przyjaciółmi. Uprawiam ogródek, rzadko oglądam telewizję. Lubię kino, whisky, proste potrawy. Zwłaszcza baraninę. Gram w szachy. Nie gram w karty ani w kości. W ogóle nie lubię hazardu. Nudzi mnie.

– Czy czuje pan satysfakcję?

– Chodzi o to, czy jestem szczęśliwy?

– Tak, o to, ludzie boją się wielkich słów.

– Ja nie. Jestem szczęśliwy, panie doktorze, codziennie rano budzę się i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Niestety, potem nadchodzi to uczucie… Stale mi towarzyszy. Jakby coś rzucało cień. Na mój trawnik, na moje śniadanie, na moje zwierzęta. Nie jest silne ani bardzo przykre, ale stale mi towarzyszy – gdzieś w tle. Czasami sprawia, że jestem nieszczęśliwy.

– Czy ma pan przeczucie nieszczęścia? Jakieś fatum?

– Nie, zupełnie nie. To nie jest kwestia nieszczęścia, tylko winy. Wydaje mi się, że nie mam prawa siedzieć na werandzie i rozkoszować się herbatą z ciastkami, albo w sklepie, by sprzedawać papugi i ryby, bo w tym czasie powinienem być gdzie indziej. Nie wiem gdzie i jaki to miałoby mieć sens.

– Czy cierpi pan na bezsenność?

– Skądże. Śpię doskonale i budzę się wypoczęty.

– Często wykorzystujemy do diagnozy sny. Pamięta pan swoje sny?

– Mam smutne sny.

– Smutne?

– To są sny o ludziach, którzy mnie wołają. Różnych ludziach. Ostatnio było to płaczące dziecko stojące na skalistym, dymiącym zboczu jakiejś góry. Wołało mnie i płakało, aż mi serce krwawiło. Zbocze dymiło i leżały na nim martwe ptaki. Bardzo dużo ptaków. Czarnych i martwych.

– To dziecko… Poznał je pan?

– I tak, i nie. Miało czarne włosy i śniadą cerę. Było ubrane w podarty niebieski sweter i barani serdak. Nigdy go nie widziałem, ale wydało mi się znajome, wie pan, jak to we śnie.

– Płakało z pana powodu?

– Nie. Chyba miało inne powody, ale płakało także dlatego, że nie przychodziłem.

– A dlaczego pan nie odpowiadał?

– Bo mnie tam nie było. Nie mogłem odpowiedzieć. Był tam też wilk.

– Wilk?

– Tak. Umierający wilk. Krwawił, miał pozlepiane krwią futro i czerwone zęby. Ten wilk też mnie wołał. Czułem coś w rodzaju wstydu, że zawiodłem tego wilka, jakby zabili go przeze mnie. Albo jakbym mógł go uratować, ale nie zrobiłem tego. Jednocześnie wiedziałem, że nic nie mogę na to poradzić. Widzi pan, to smutne sny.

– A jak się pan czuje po przebudzeniu?

– Fizycznie – doskonale. Sny szybko się zacierają, pozostaje tylko smutne wspomnienie. Słabe uczucie, że kogoś zawiodłem.

– A zawiódł pan?

– Nie wiem. Kto to może wiedzieć? Mam nadzieję, że nie. Chłopca ze snu?

– Może.

– Przecież to tylko sen. Przypadkowe obrazy, prawda?

– Czasem mają znaczenie. Przecież czuje pan smutek. Proszę o nim opowiedzieć.

– Smutek? To tylko takie przelotne wrażenie ze snu. Widziałem dziecko, którego było mi żal i z jakiegoś powodu nie mogłem mu pomóc. To jak film. Może pan żałować postaci, ale przecież nie może pan jej pomóc. A wreszcie wie pan, że to aktor, który otarł łzy, zabrał dniówkę i pojechał na plażę. Tak samo jest z tym chłopcem.

– Myśli pan, że on udawał?

– Skądże. On nie wiedział, że to tylko film. Nie wiedział, że niedługo jego rozpacz przeminie, a on będzie szczęśliwy. Zresztą, to postać ze snu – skąd mogę wiedzieć, co czuła? Ja tylko sprzedaję zwierzęta.

– Czemu wybrał pan ten zawód?

– Jest uczciwy. I spokojny. I bardzo lubię zwierzęta. Są proste i doskonałe. Wnoszą do otoczenia taką oczywistą radość życia i świata, o której ludzie zapominają. Pomyślał pan kiedyś o tym, ile mijamy wspaniałych rzeczy i nie widzimy ich, bo mamy całą głowę pełną skomplikowanych i czarnych myśli, jak kłęby drutu kolczastego. Głębię bezchmurnego nieba. Muzykę deszczu. Lot gołębia. Kwitnące akacje. Uśmiech dziewczyny. Szron na gałęziach. Czy pan wie, że w naszym mieście są jastrzębie?

– Pewnie w parku Szczytnickim.

– Skądże. Tu, w Śródmieściu. Gnieżdżą się na dachach, polują na gołębie. To jak, będzie mnie pan leczył, doktorze?

– Nie jestem doktorem – wyrwało mi się. Nie wiem dlaczego, ta maniera wydała mi się niestosowna. Jakbym go oszukiwał. – Jestem psychologiem. Terapeutą, nie lekarzem.

– To co, mam mówić: terapeuto? Jakoś dziwnie.

– Proszę mówić jak panu wygodnie. Dobrze: postaram się panu pomóc. Będzie pan moim pacjentem. Ale nie wiem, czy potrafię pomóc. Na dobrą sprawę wciąż nie wiem, na czym polega pański problem. Na razie spróbujemy postawić jakąś diagnozę. Zrobię panu kilka testów.

Testy. „Czuję się przygnębiony – często, zawsze, rzadko, nigdy”. Zadajesz pytania i wpisujesz odpowiedzi w odpowiednie wolne kratki. W ten sposób to, co właściwie niewypowiedziane, zamienia się w proste wartości liczbowe. Czyjeś złamane życie ląduje w odpowiedniej przegródce opatrzonej uczoną nazwą. Porządek i naukowe metody.

– Ostatnio przydarzają mi się dziwne rzeczy – powiedział nagle. Zamarłem z ołówkiem wiszącym nad formularzem.

– Dziwne rzeczy?

– Niewytłumaczalne, niezrozumiałe. Na przykład – wiem, jak to zabrzmi – w zeszłym tygodniu widziałem, jak jednemu żebrakowi odrosła ręka.

Kiedy jesteś psychologiem i słyszysz słowa: „wiem, jak to zabrzmi”, czujesz na plecach lodowate ciarki. Zazwyczaj oznaczają, że opuściliśmy demokratyczną utopię psychologii i wkraczamy na teren totalitarnej krainy psychiatrii, gdzie okna są zakratowane, płoty zwieńczone drutem kolczastym, a ludzie w białych fartuchach mają chemiczną odpowiedź na wszystko zamkniętą w maleńkich, niebieskich pigułkach.

Odłożyłem ołówek. Brakowało tylko, żeby w mojej głowie, podobnie jak w głowie Stiopy Liechodiejewa, ktoś zaryczał: „Serdecznie witamy!”

– Widział pan, jak żebrakowi odrosła ręka… A skąd pan wie, że mu odrosła?

– Bo to widziałem. Przepraszam pana, ale ona odrosła na moich oczach. To był Albańczyk. Nazywał się Jano Rodju. Jano Rodju z Durresi. Nie wiem, skąd wiem, jak się nazywał. Po prostu wiem. Zazwyczaj stoi na skrzyżowaniu Świdnickiej i Św. Jana. Niech pan go znajdzie i zapyta. Jechałem do pracy i stanąłem na światłach. Podszedł do pierwszego samochodu i wyciągnął kikut do kierowcy. Tamten siedział tak sztywno jak manekin i starał się nie zwracać na niego uwagi, więc Jano podszedł do następnego samochodu. A ja czułem taki żal, że myślałem, że się rozpłaczę. Zaczęły mi się trząść ręce, zrobiło mi się ciemno w oczach, byłem pewien, że zaraz zemdleję. Zrobiło mi się duszno i wtedy poczułem – róże.

– Poczuł pan róże…

– Zapach. Zapach róż. Odzyskałem przytomność, a ten Albańczyk zaczął krzyczeć. Trzymał tę kaleką rękę za nadgarstek i krzyczał. Upadł na ziemię i wtedy zobaczyłem, że z blizny na kikucie wystają mu palce. Małe, różowe, takie jak dziecięce. Cztery. Krzyczał i wił się po ziemi, a palce rosły. Powoli, ale wyraźnie. Zrobiło się zbiegowisko, samochody stanęły, ktoś wezwał pogotowie. Widziałem dokładnie, bo upadł prawie przy moim samochodzie. Byłem jak sparaliżowany. W pierwszej chwili myślałem, że mu ta blizna pękła i wystają jakieś kości czy coś takiego, ale potem zobaczyłem, że to dłoń. Mała, chuda i nieproporcjonalna. Dłoń mu odrastała. Na moich oczach. Zresztą, nie tylko moich. Tam stało z pięćdziesiąt osób. Przechodnie, ludzie powyłazili z samochodów… A potem przyjechało pogotowie i żebrak po prostu uciekł. Ludzie się rozstąpili, bali się go dotknąć, więc przebiegł między nimi i poleciał gdzieś.

– A dlaczego sądzi pan, że to ma jakiś związek z panem?

– Nie wiem. Ale wiem, że ostatnio coraz częściej widzę takie rzeczy. Rzeczy, których nie potrafię wytłumaczyć. Wiem, co pan myśli, ale to jednak nie są halucynacje. W zeszłym miesiącu przechodziłem przez park i spotkałem dziewczynę siedzącą na ławce. Patrzyła przed siebie martwym, szklanym wzrokiem i siedziała sztywno, a w dłoniach trzymała niebieską chusteczkę. Szarpała tę chusteczkę zupełnie na nią nie patrząc i darła ją na strzępy. Kiedy na nią spojrzałem, wydało mi się, że ona zrobi coś potwornego. Coś, czego będzie żałować. Poczułem, że muszę do niej podejść i powiedzieć: „Nie rób tego. Ona wyjedzie we środę i nigdy nie wróci”. Wiedziałem, że to jest coś, czego ona potrzebuje. Jeżeli nikt jej tego nie powie, to stanie się coś nieodwracalnego. To zdanie jest bez sensu, ale czułem, że muszę je powiedzieć. Nie wiem kto, dlaczego we środę, ani dlaczego wyjedzie. Nie mam pojęcia, dlaczego to takie ważne. Podszedłem do niej i powiedziałem to. Zrobiła się biała jak ściana, a potem zaczęła płakać i nagle powiedziała: „Dziękuję” i pocałowała mnie w rękę. Zrobiło mi się głupio i odszedłem.

A znowu dzisiaj rano… No tak. Dzisiaj rano wskrzesiłem ptaka.

Oparłem się i splotłem dłonie na biurku.

– Wskrzesił pan ptaka?

Kakadu różową. Akurat miałem tylko jedną, a wczoraj… Co było wczoraj? Środa, prawda? Przyszedł do sklepu chłopiec, może dziesięcioletni. Przez chwilę kręcił się po sklepie, a potem stanął przed klatką z tą papugą i gapił się na nią jak urzeczony. Wypytał mnie o cenę, ale to jest drogi ptak. Dzieciak chciał wiedzieć, co je taka papuga, ile kosztuje klatka i tak dalej. Wyglądał sympatycznie, nie wyglądało na to, że ją skrzywdzi, natomiast miał ten dziwny błysk w oku, on strasznie chciał mieć tego ptaka. Powiedział, że przyjdzie jutro z ojcem i prosił mnie, żebym zatrzymał papugę przez jeden dzień. Zgodziłem się, bez żadnego ryzyka. To sklep zoologiczny. Sprzedaję dużo karmy dla psów i kotów, sporo szynszyli albo szczurów, dużo ryb i różnych gadżetów, ale nie ma tak, żeby klienci zabijali się o papugi. Chciałem sprzedać chłopcu tę papugę. Mówię o tym dlatego? że czasami mam takie dziwne przeczucie, że klient chce zrobić zwierzęciu krzywdę. Skądeś to wiem i wtedy go nie obsługuję.

A rano, jak otworzyłem sklep, okazało się, że papuga zdechła. Zawał. Zrobiło mi się strasznie przykro, bo czułem, jak chłopiec będzie strasznie rozczarowany. Stałem tak, z tą nieszczęsną papuga leżącą na ladzie, bezwładną, ze sztywnymi nóżkami, i czułem straszny żal. Taki sam, jak na widok Jano. To jest okropne, obezwładniające uczucie, takie jak fizyczny ból. Współczucie o takim natężeniu, że trudno to zrozumieć. To aż boli. Z boku musiało to wyglądać jak skecz o martwej papudze z Monty Pythona. Stałem i głaskałem ją, przejęty tym okropnym rozczarowaniem, i nagle znowu poczułem róże. Wszystkie ptaki w sklepie zaczęły nagle wrzeszczeć i rzucać się w klatkach, szynszyle wpadły w panikę, poczułem, że ciemnieje mi w oczach, a wtedy to wszystko umilkło. A papuga nagle zaczęła oddychać. Skamieniałem ze zdumienia, o ona zaczęła trzepać skrzydłami i jednym szarpnięciem stanęła na nogi. A potem najspokojniej w świecie zaczęła czyścić pióra. A była martwa. Sprzedaję zwierzęta od lat i wiem, u diabła, jak wygląda martwy ptak. Była martwa jak cegła, a potem ożyła. Panie doktorze, czyja oszalałem?

– Wygląda pan na zrównoważonego – zapewniłem go. – Ale może pan jednak mieć halucynacje. Nie wiem dlaczego. Zanim zaczniemy szukać jakichś psychologicznych przyczyn, chciałbym sprawdzić, czy nie ma jakichś neurologicznych powodów. A mogą być bardzo różne. Może pan mieć początki padaczki, albo jeszcze coś innego. Chciałbym pana prosić o zrobienie kilku badań. Napiszę panu prośbę do mojego kolegi, a on wystawi panu skierowania. Nie musi pan brać u niego całej wizyty. To psychiatra, ale chodzi o to, że jest lekarzem, a ja nie. Nie mogę wypisywać skierowań do specjalistów.

Napisałem enigmatyczną prośbę do doktora Stawińskiego, ale to był bełkot. Wiedziałem, że i tak muszę zadzwonić i wyjaśnić rzecz osobiście. Gdzieś w mózgu budził mi się lęk. Nowotwór mózgu. Dziwne stany emocjonalne, halucynacje, halucynacje zapachowe… Nie chciałem tego. Jestem terapeutą, nie chirurgiem. Psychologiem. Moi pacjenci raczej nie umierają i nie chcę znowu przez to przechodzić.

Kiedy wyszedł, siedziałem jeszcze przez dłuższą chwilę z głową opartą o ścianę. Długi, trzydniowy weekend, który miałem przed sobą, wydawał mi się nieskończonym kolorowym pasmem radosnej wolności, jak gdyby to były przynajmniej miesiące, a nie dni. Byłem nawet nie tyle zmęczony, ile znużony. Przepełniony bólem świata, daremnością ludzkich poczynań, beznadzieją egzystencji.

Wyszedłem do poczekalni, żeby zabrać z szatni kurtkę, i zastałem sekretarkę siedzącą z wyrazem osłupienia na twarzy.

– Komputer się naprawił – powiedziała. – A ten facet od komputerów powiedział, że trzeba będzie wszystko zainstalować od początku.

Powiedziałem: „Zdarza się” i zamknąłem za sobą drzwi. Miałem dość. Wyszedłem w ten okropny, listopadowy mrok, kiedy wydaje się, że słońce przepadło gdzieś na zawsze i nigdy nie wróci. Zmęczenie wypełniało moje mięśnie i skronie jak ołów. W czwartki nie zabieram samochodu. Powody są prozaiczne – potrzebny mi jeden głębszy. Prowadzę dość normalne życie towarzyskie, spotykam się z przyjaciółmi, umawiam z kobietami, ale rzadko we czwartki. We czwartki jestem dziki. Brzydzę się ludźmi. Boję się świata. Wypijam jedną lub dwie whisky, a potem spaceruję samotnie po ulicach idąc w kierunku domu, aż nabiorę chęci do życia. Wtedy biorę taksówkę i wracam do siebie.

Jakby nie dość było listopada, ciemności i mżawki, miasto spowiła mgła. Poszedłem na plac Solny, do pubu, brnąc wśród oparów i latarni otoczonych złocistym halo, przez Stare Miasto, które zachwyciłoby Kubę Rozpruwacza. W środku knajpa huczała od rozmów, śmiano się, pito i palono, a nad tym wszystkim łomotało MTV. Znalazłem wolny stolik, bo to w końcu był czwartek, i zjadłem stek, który popiłem piwem i małą whisky.

Zazwyczaj samotny kieliszek w pełnym ludzi pubie wcale mnie nie przygnębia. Samotność z wyboru to zupełnie co innego niż z konieczności. Różnica jest mniej więcej taka, jak między pustelnią a karcerem. A ciągle jeszcze byłem wystarczająco młody, żeby mieć wybór. Wokół mnie rozmawiano, flirtowano i zalewano piwem gorycz życia, a ja siedziałem w tym wszystkim milcząc, i tajałem. Mogłem chłonąć hałaśliwą radość życia, którą emanowali goście, wszystko jedno – udawaną czy nie, jak jakiś energetyczny wampir. A potem iść do domu.

A potem poszedłem do domu.

Kocham moje mieszkanie. Wynajmuję je od kilku lat i jestem przygotowany na to, że kiedy właściciele zdecydują się je sprzedać, zapożyczę się, coś ukradnę i kupię je. Jest jak stworzone dla mnie. Znajduje się na piętrze banalnej willi z lat siedemdziesiątych. Właściciele dobudowali je, kiedy ich syn zaczął dorastać. Chcieli, żeby mógł się usamodzielnić, a jednocześnie żeby nie wyprowadzał się zbyt daleko, dlatego urządzili mu nad garażem wygodne dwupokojowe mieszkanko, z osobnym, niekrępującym wejściem i własnymi schodami. Byli architektami, więc mieszkanie jest znacznie lepiej zaprojektowane niż jakiekolwiek zbudowane w owym czasie, w bloku czy gdziekolwiek. Ma sypialnię i salon, garderobę i schowek, ogromną łazienkę z wanną i kabiną prysznicową, niewielki taras z widokiem na ogród pełen krzaków i drzew owocowych, które kwitną na wiosnę. To azyl. Ideał.

Pod podłogą znajduje się garaż, więc mogę tańczyć czeczotkę w chodakach, albo skrzypieć łóżkiem, i nikomu to nie przeszkadza. A syn właścicieli – wyjechał w latach osiemdziesiątych do Niemiec i ożenił się tam, więc nic nie wskazuje na to, by potrzebował kiedykolwiek kawalerki nad garażem w domu swoich rodziców.

Niektórzy ludzie czują przykrość wchodząc do pustego mieszkania, niektórzy nie potrafią zjeść we własnym towarzystwie śniadania, a samotny wieczór przyprawia ich o depresję. Mnie nie. Zwłaszcza w czwartkowy wieczór. Słucham muzyki, oglądam telewizję, sklejam modele, czytam książki, gotuję. Brak innych ludzi w otoczeniu to brak zagrożeń. Nikt niczego ode mnie nie żąda, niczego nie oczekuje, nikt nie ma wobec mnie planów ani wymagań.

To nie jest zdrowe, ale nie mam najmniejszej ochoty na stały związek. Widziałem zbyt wiele w moim gabinecie. Zbyt wiele ofiar, więc nic dziwnego, że nie ciągnie mnie na pierwszą linię ognia. Być może istnieją szczęśliwe małżeństwa, wspierające się nawzajem, żyjące w doskonałym porozumieniu, tworzące trwałe koalicje na resztę życia, ale ja ich nie oglądam. Jestem jak lekarz polowy – nie widuję zwycięzców. Znoszą mi tylko rannych, prosto z pola bitwy. Zbyt wielu, zbyt młodych, zbyt niewinnych i zbyt boleśnie poharatanych. Być może taki lekarz słyszał coś o chwale i bohaterstwie, ale ogląda tylko ludzi wijących się z bólu, broczących krwią, płaczących, wrzeszczących i czepiających się rozpaczliwie odpływającego życia.

Ze mną jest podobnie. Widziałem dusze podziurawione słowami, których nie można było już cofnąć, popalone przez nielojalność, porozrywane tyranią, zmiażdżone nadmiarem obowiązków, zadławione nudą. Dziękuję. Jeżeli małżeństwo jest wojną, to ja jestem pacyfistą.

Może kiedyś zmienię zdanie. Na razie cieszę się wchodząc do pustego domu. Może kiedyś moja osobowość dojrzeje i wówczas wejdę w ten kierat. Jednak na razie, pozwólcie mi dołączyć do „stale rosnącej”, jak piszą w prasie, grupy mężczyzn unikających odpowiedzialności.

Przyjemność sprawia mi nawet stalowy trzask zamka, kiedy zamykam za sobą drzwi. Oznacza, że ludzkość razem ze swoimi żądaniami, pretensjami i żalami zostaje na zewnątrz.

Rozebrałem się, włączyłem telewizor w salonie, nastawiłem wodę, żeby zaparzyć herbaty. Moje życie składa się z drobnych rytuałów, które pewnego pięknego dnia zamienią się w dziwactwa. Bardzo lubię rozkoszować się codziennymi drobiazgami. Siedziałem w swojej otwartej kuchni, przy stole jadalnym, słuchałem szumu dobiegającego z elektrycznego czajnika, jednym okiem zerkałem w telewizor. Mgła za oknem nie wydawała mi się już upiorna, skoro nigdzie nie musiałem wychodzić, dzięki niej moja jasna kuchnia wydawała się jeszcze przytulniej sza.

Zapaliłem papierosa i wtedy dopiero to zauważyłem. Na kuchennej popielniczce brakowało kameleona.

To jest pamiątkowa, stara popielniczka po moim dziadku. Pamięta jeszcze czasy papierosów kupowanych na sztuki, z pustymi ustnikami, srebrnych papierośnic. Czasy, kiedy mężczyzna nigdy nie opuszczał domu bez kapelusza. Jest okrągła, mosiężna, wsparta na trzech zoomorficznych łapkach i ozdobiona na brzegu mosiężnym kameleonem naturalnej wielkości, z uniesioną przednią łapką i rozchylonym pyszczkiem. Pamiętałem tego kameleona jeszcze z dzieciństwa. Kiedy byłem mały, wydawał mi się tak realistyczny, iż byłem przekonany, że kiedy nie patrzę, porusza się, chodzi po brzegu popielniczki albo po stole i łapie muchy, wystrzeliwując długi mosiężny język. Usiłowałem go na tym przyłapać, ale nigdy mi się to nie udało.

Teraz jednak figurka znikła. Został tylko mosiężny, wgłębiony dysk na trzech jaszczurczych łapkach, a po kameleonie nie było najmniejszego śladu. Gapiłem się na popielniczkę kompletnie osłupiały, z papierosem przylepionym do wargi, a mój umysł pracował na najwyższych obrotach, produkując kolejne racjonalne wyjaśnienia. Kameleon odpadł ze starości. Odłamałem go przypadkiem i tego nie zauważyłem. Włamywacz pokonał furtkę i trzy szwedzkie atestowane zamki, by zakraść się do kuchni i pracowicie odpiłować mosiężną jaszczurkę od popielniczki, a następnie unieść ją w kieszeni, nie zwracając najmniejszej uwagi na jakiekolwiek inne dobra. Któryś z moich kumpli przypadkiem połamał popielniczkę, a następnie tchórzliwie ukrył figurkę, by uniknąć mojego srogiego gniewu. Padłem ofiarą żartu.

Każde z tych wyjaśnień z osobna nie było wiele warte, ale razem miały już dość wagi, by pomóc mi zachować wiarę w racjonalną strukturę świata.

Zalałem liście herbaciane wrzątkiem i ustawiłem imbryk na rozgrzanym, wyłączonym palniku na trzy minuty. Herbata nie powinna parzyć się dłużej, bo staje się zbyt cierpka.

Kiedy otworzyłem szafkę w poszukiwaniu brązowego cukru trzcinowego, usłyszałem stukanie. Był to ostry, wyraźny dźwięk, jakby ktoś wybijał nieregularny werbel na desce małym, zegarmistrzowskim młoteczkiem. Czasami takie dźwięki wydają rury albo po prostu sąsiedzi.

Napiłem się herbaty, patrząc za okno i czując nieokreślony niepokój.

A potem znalazłem mojego kameleona. Stał na bambusowym uchwycie imbryka do herbaty, z uniesioną przednią łapką. Więc jednak to kawał, pomyślałem, choć przed chwilą przecież miałem ten imbryk w ręku i z pewnością nie było na nim niczego. A jednak ktoś musiał go zamocować na imbryku. Poczułem dreszcz wzdłuż kręgosłupa i przez ciemię. A wtedy jego oko, wyglądające jak karbowany stożek, poruszyło się. Skamieniałem. Kameleon powoli, jakby ostrożnie, opuścił łapkę, a potem zaczął się kiwać do przodu i do tyłu mechanicznym, zegarowym ruchem. Uniosłem się z krzesła z łomocącym sercem, a wtedy jaszczurka ruszyła po uchwycie, następnie stukając donośnie metalowymi łapkami przemierzyła kuchenkę i z niebywałą szybkością wspięła się po szafkach na górę, poczym znikła. Tylko cienki, lśniący mosiądzem ogonek prześlizgnął się po laminowanych, szarozielonych drzwiczkach.

Opadłem na krzesło z walącym jak młot parowy sercem, usiłując sobie wmówić, że to jednak żart. Nie wiem, dlaczego tak się czepiamy przekonania, że ktoś robi sobie z nas żarty.

A z drugiej strony, czy dla psychologa może być większy koszmar niż własne szaleństwo? Powiedzmy, że ktoś chciałby mnie doprowadzić do obłędu. Najpierw podmienił popielniczki, albo odpiłował zwierzątko. A potem wypuścił w mojej kuchni kameleona, zabarwionego na kolor mosiądzu. Kto? I po co miałby to robić, nie mówiąc już o tym, skąd wziąć taką jaszczurkę. Chyba że ma się sklep zoologiczny.

Myśl o tym, że po mojej kuchni biega żywy kameleon, przyniosła mi ulgę, ale jednocześnie oznaczało to, że ktoś myszkuje w moim domu, knuje spiski, śledzi i ma z pewnością nie najlepsze zamiary.

Przeszukałem całe mieszkanie, ale nie znalazłem najmniejszych śladów intruza. Przez cały czas z kuchni dobiegało rytmiczne postukiwanie, którego z pewnością nie mogła wydawać z siebie żywa jaszczurka. Tak tupać mógłby jedynie ciężki, metalowy kameleon.

Jednak zignorowałem to. To bezpiecznik. Rzeczy niezrozumiałe albo niewytłumaczalne oglądane z bliska wydają się rujnować całą strukturę świata. Odnosi się wrażenie, że nic już nie będzie takie jak przedtem. Jednak kiedy tylko zejdą z naszych oczu, natychmiast dziura w racjonalnej rzeczywistości zostaje załatana. „Coś mi się przywidziało”, „może źle usłyszałem”, „to tylko drgające z upału powietrze”, „ptaki tak czasem dziwnie krzyczą”, „chyba przez chwilę miałem halucynacje”, „jestem przemęczony” – możemy tak bez końca. I po kilku dniach, miesiącach albo latach takiego prania mózgu, po dziurze nie ma śladu. Zostaje tylko wspomnienie złudzenia albo chwilowej niepoczytalności.

Dlatego nie próbowałem znaleźć i schwytać zwierzątka, żeby poddać je jakiemuś badaniu. Jeżeli okazałoby się ożywioną metalową figurką, musiałbym oszaleć. Przez jakiś czas chodziłem po domu, przepatrując kąty i szukając śladu spisku, roztrzęsiony i zdenerwowany, aż kameleon umilkł, a mój mózg poprzestał na: „jestem przemęczony”. To najłatwiejsze. Znajdźcie we współczesnym świecie człowieka, który nie jest przemęczony.

Rano byłem już pewien, że figurka musiała odpaść i zgubić się w sposób najzupełniej naturalny, a ja uległem chwilowym halucynacjom ze zmęczenia.

Jadłem śniadanie, oglądałem telewizję, pozwalałem, żeby czas ciekł mi między palcami. Pojechałem do sklepu. Poszedłem na obiad do knajpy. Znowu oglądałem telewizję, czytałem książkę. Wolny czas sączył się jednocześnie wolno i zdecydowanie zbyt szybko.

W sobotę wieczorem poszedłem do jakiegoś klubu, z oczywistym zamiarem znalezienia sobie dziewczyny. Wystudiowana samotność i niezależność to jedno, ale nie jestem pustelnikiem. Zresztą, wizyta w knajpie z zamiarem poderwania sympatycznej dziewczyny, nie oznacza jeszcze niczego konkretnego. Mogłem tam pójść, mogłem obserwować rozmaite kobiety, bawiąc się myślą o kochaniu się z nimi, a potem wypić swój alkohol i pójść grzecznie do domu nie ryzykując niczego: ani choroby, ani ciąży, ani jakiegoś dramatu. Z drugiej strony zawsze coś mogło się wydarzyć i właśnie to było przyjemne. To zależało w jakimś stopniu jedynie ode mnie.

Udając się do klubu w takim właśnie celu, idę sam. Jednak rzadko zdarza się, żebym również nie wyszedł sam. Z reguły kończy się na patrzeniu. Czasem kilku tańcach albo rozmowie. Czasem jednak nie. Nie o to chodzi, że boję się rozmawiać z kobietami. Boję się raczej tego, że mi się uda.

Patrzyłem na tańczące dziewczęta, podświetlone ultrafioletem, smagane wiązkami lasera i błyskami światła, przemienione w obce, neonowe stwory, jaśniejące niczym ryby głębinowe. Grzmot muzyki docierał do mnie jak przez watę, w sali tanecznej panowała tropikalna temperatura, lodowaty, mroczny listopad został na zewnątrz. Razem ze wszystkimi poniedziałkami, wtorkami, zebraniami zarządów, spinaczami, kwartalnymi rozliczeniami, brakiem pieniędzy, brakiem czasu, niespełnionymi marzeniami. Wszystko to zostało za drzwiami, wypędzone muzyką, rozgonione koktajlami w wysokich szklankach, a u niektórych smugami białego pyłu kruszonymi na lusterku brzegiem karty kredytowej.

Dziewczyna, która usiadła przy barze na sąsiednim stokerze, miała uda mokre od potu, jej szyja lśniła w wirującym blasku reflektorów. Była niebrzydka. Niezupełnie w moim typie – taka podstawowa blondynka, jakie podobno uwielbiają mężczyźni. Miała jednak długie nogi i ładne oczy oprawione czernią rzęs i brwi. Powinienem jej postawić drinka. Powinienem wyjść z nią w tę czarną, gęstą od zimna noc. Powinienem pojechać do jej mieszkania. Do czteropiętrowej kamienicy w Śródmieściu, niedaleko Uniwersytetu, ze śladami powodzi na tynku.

Spojrzała na mnie znad drinka i wtedy coś się stało. Uczucie było ostre jak impuls elektryczny, muzyka zwinęła się w ciemny, wibrujący szum, świat poza naszymi oczami rozmazał się jak tunel za oknami pociągu. Zostało tylko nasze połączone spojrzenie, jak droga światła. Poczułem jej wieczny strach, jej masz coraz mniej zamówień! Co się z tobą dzieje? Ile telefonów dzisiaj wykonałaś? Gdzie jest zeszyt faktur?

Powinienem raczej zabrać ją do siebie… Położyć w chłodnej, satynowej pościeli i kochać delikatnie, z klasą, tak jak jej jeszcze nikt nie kochał, a rano zrobić jej śniadanie do łóżka i odwieźć do domu.

I wtedy poczułem ten jutrzejszy poranek. Smak jej potu, zmięte prześcieradła, smugi wczorajszego tuszu na policzkach, dwoje obcych ludzi, nie mających sobie kompletnie nic do powiedzenia. Jej wczorajsza kokieteryjna wyniosłość, jej no, co mi powiesz? Jej skąpe, nieporadne i nieśmiałe pieszczoty, bierny, senny seks poprzedniej nocy. Dlaczego płaczesz? To nic… przepraszam, proszę nie dotykaj mnie, proszę cię… Mam na imię… Nie chcę wiedzieć, proszę, muszę iść… Naprawdę… Czczość, smutek.

Zobaczyłem uwięzioną w niej małą, chudą i nijaką dziewczynkę, na którą zbyt często krzyczano i od której zbyt wiele wymagano. Zobaczyłem labirynt jej lęków. Lęk przed niepowodzeniem, lęk przed klęską, lęk przed dezaprobatą. Splecione w jakiś skomplikowany, niepotrzebny węzeł, który przyciskał ją do pracy, której nie lubiła, do takich samych zachowań jak wszystkich, odruchowych, bezmyślnych.

Dotknięcie czyjejś osobowości, jeżeli nie jest to ktoś, kogo kochamy, jest przerażające. Za dużo obcych uczuć, obcych twarzy i zapachów, wszystko skoncentrowane w jedno uderzenie. Zobaczyłem ją całą w jednej sekundzie. W jednym pijackim błysku olśnienia. Balansowała na granicy depresji klinicznej, zaplątana w neurozy. Kobieta sukcesu… Kariera. Tatuaż na ramieniu, sobotnie dyskoteki. Clubbing. To nie było jej. To wszystko było z zewnątrz. Narzucone jako coś, co robili wszyscy. Jej było schowane w zakamarkach świadomości marzenie o bogatym mężczyźnie, o dziecku, które uwolni ją z biurowego kieratu, o szczęśliwej rodzinie. O bezpieczeństwie. Banalne, rutynowe marzenie, równie typowe jak ona sama, gęsto pocerowane białymi, słonecznymi obrazkami z reklam proszków do prania i jednorazowych pieluch, ale dla niej było święte.

To akurat mogła mieć. Był tutaj, tylko że o niej nie wiedział. Siedział przy stoliku, słuchając wrzeszczących do siebie kumpli i patrzył ponuro w piwo, zastanawiając się, czy taką kobietę, jakiej szuka, można spotkać w takim miejscu.

Nie wiem ile to trwało, być może ułamek sekundy, i znikło nagle, jakbym odłożył słuchawkę. Muzyka spadła na mnie znienacka, każde uderzenie perkusji było jak cios policyjną pałką. Rozmazane tło zamieniło się z powrotem w bar, skaczących rytmicznie ludzi na parkiecie, smaganych światłem. Drgnęła, popatrzyła na mnie z jakimś takim pełnym smutku lękiem.

Nie mogłem już patrzeć na nią jak na obcą, ładnawą blondynkę, którą mógłbym dla higieny pomiętosić w swojej pustelni. Dla mnie była już tylko nudną, nieszczęśliwą Renatą Kupałą, nijakim handlowcem, uwięzionym w firmie o nic nie mówiącej nazwie TCI.

Tak to się nie da.

Dopiłem wódkę ze „Sprite’em”, rozgryzłem kostkę lodu i wstałem ze stołka. Spojrzała na mnie odruchowo swoimi pustymi, szarymi oczami.

– On tu jest – powiedziałem, patrząc obojętnie, jak jej wodniste oczy robią się zupełnie okrągłe. W czarnej marynarce i czarnym golfie stałem przed nią jak widmo, jak zawieszona w powietrzu twarz. Wyciągnąłem rękę. Spojrzała odruchowo tam, gdzie wskazywałem.

– Siedzi tam, na galeryjce. Ten z lewej, w białej koszuli, ten, który się nie śmieje. Nazywa się Błażej Korczewicz. Całe życie czekał tylko na ciebie. Pamiętasz? Świece w łazience i główki kwiatów pływające w wannie? Chałwę i pomarańcze? To właśnie on. Tak będzie.

Patrzyła na mnie skamieniała z przerażenia, ale potem odwróciła się, żeby na niego spojrzeć.

Odwróciłem się i poszedłem – nie było tu już czego szukać.

Kiedy zmierzałem po swój płaszcz, była już na parkiecie i tańcząc skinęła na niego palcem. Podniósł się z miejsca, niedowierzający i osłupiały. Proste i skuteczne.

Pomyślałem, że oboje na całe życie zapamiętają Brittney Spears w utworze „Oops… I did it again” i pokręciłem głową z politowaniem.

Rano uznałem, że wypiłem o jeden koktajl za dużo i zrobiłem z siebie durnia. Zdarza się. Dziura została zaplombowana. Rzeczywistość znowu była racjonalna i bez zarzutu.

Zazwyczaj nie biorę się do hipnozy. Niby to umiem, ale to niepewne, nienaukowe narzędzie, o wątpliwej wartości terapeutycznej. Trochę mnie przeraża. Można bredzić do woli o „przeniesieniu woli”, transie neuronalnym czy wywoływaniu fazy alfa, ale nikt tak naprawdę nie wie, co to jest.

Zazwyczaj uciekam się do tego na krawędzi rozpaczy. I nie zawsze to wychodzi. Jednak w poniedziałek zahipnotyzowałem pacjentkę po pięciu minutach rozmowy. W pierwszej chwili nawet tego nie zauważyłem. Potem zobaczyłem jej puste, śpiące oczy. Odpowiadała mi dziwnym, nieobecnym głosem. Wpół leżała w fotelu.

Zahipnotyzowałem ją gdzieś pomiędzy łykiem zimnej herbaty, a rozmową o jej poprzednim dniu. Jednym gestem dłoni, albo ruchem długopisu.

Była ładną czterdziestoparoletnią szatynką, która przyszła tu z problemami małżeńskimi. Patrzyłem na jej opięte brązowymi rajstopami zgrabne nogi, wystające z nijakiego, burego żakietu, i nie wiedziałem, co zrobić. W życiu czegoś takiego nie widziałem.

Nie miała żadnego ataku ani niczego podobnego. Oddychała równo i spokojnie, i odpowiadała na moje pytania sennym głosem.

Spojrzałem w te nieobecne, piwne oczy i wtedy znowu to się stało. Poczułem, jak przez moje ciało przebiegają wibracje – i nagle byłem w jej głowie. Jej życie zwaliło się na mnie jak lawina, plątaniną lat, uczuć, marzeń i zawiedzionych nadziei. W gruncie rzeczy nie miała problemów z mężem. On ją kochał, a ona kochała jego. Tylko że miał już dość. Facet dojechał niemal do końca wytrzymałości. Prawdziwym podłożem problemu była jej relacja z matką. Nie miała zamiaru pozwolić córce na własne życie i właśnie z niemal pełną premedytacją rozwalała jej małżeństwo. Toksyczne związki pomiędzy rodzicami i dziećmi wytwarzają się dosyć często, ale rzadko można trafić na taką sukę jak ta kobieta, która była jej matką. Była istnym potworem. Bezlitosnym, przekonanym o własnej doskonałości, wirtuozem szantażu emocjonalnego i wzbudzania poczucia winy. Potrafiła doprowadzić biedną kobietę do załamania bez jednego słowa. Mogłaby wykładać w szkole gestapo.

Przez mój mózg przewijały się niezliczone, dziwaczne, cyniczne intrygi, naciski, zagmatwane konflikty bez początku i końca, manifestacje władzy, złośliwości na zmianę z szantażem. Istny katalog bezinteresownej podłości. Zwykłe, banalne, rodzinne piekło, jakich pełno na ziemi.

Tylko że płonęło w moim mózgu.

Poczułem, że powinienem kazać jej wstać z fotela.

– Wstań – powiedziałem.

Wstała.

Wydało mi się, że powinienem jej dotknąć. Wyciągnąłem dłonie i delikatnie ująłem jej skronie. A wtedy świat runął w przepaść. Światło zrobiło się ostre, cienie brązowe, jak sepiowane. Usłyszałem dziwny, niski dźwięk i poczułem, jak okrągłe fale wibracji suną przez moje ramiona aż do palców dotykających jej skroni. Runęła do tyłu, a potem uniosła się w powietrzu z rozłożonymi ramionami, sztywno, jakby leżała na niewidzialnym stole. Z jej ust i nosa sączył się dym. Patrzyłem na to jak we śnie, bez żadnej sensownej reakcji, a moja pacjentka szybowała pośrodku gabinetu, na wznak. Potrzebowała tylko świadomości, że nie może przekonać swojej matki do niczego, że nie warto próbować jej zadowolić, że jest dorosła i nikt, komu sama na to nie pozwoli, nie może mieć nad nią władzy.

Dałem jej tę świadomość.

Zielony dym sączący się z jej ust, gęsty jak ze świecy dymnej, zlał się w kierunku podłogi jak ciecz i zgęstniał w niewielką chmurę. Poczułem smród. Czegoś jakby czeremchy i jeszcze jakby ostry swąd płonącego celuloidu. Chmurka dymu zgęstniała jeszcze bardziej, a wtedy zobaczyłem w niej sylwetkę. Niewielką, na wpół ludzką, a na wpół żabią, jak z obrazu Boscha. Stworzenie wyszczerzyło do mnie trzy rzędy ostrych jak igły zębów i zasyczało, cofając się w kąt gabinetu pod okno. Potem zaczęło znów dymić i topnieć, po czym rozpadło się w strugach dymu, przypominając tabletkę wapna rozpuszczającą się w wodzie.

A potem przestałem czuć wibracje, światło stało się normalne, zaś lewitująca kobieta runęła prosto na fotel. Poczułem wstrząs jak przy przebudzeniu z półsnu i wszystko minęło. Gwizdało mi w uszach, język miałem suchy jak kołek i byłem skąpany w pocie. Poza tym, wszystko było normalnie.

Otworzyła oczy, łapiąc gwałtownie oddech, i nagle znieruchomiała.

– Co to było? – spytała. – Zahipnotyzował mnie pan?

Zrobiłem nieokreślony gest ręką.

– Czuję się wspaniale – powiedziała. – O, Boże. Jeszcze nigdy się tak nie czułam. Ja… Jestem wolna. Ona… Dosyć. Muszę się zobaczyć z mężem. Przepraszam, panie doktorze, ale to jest tak, jakbym się wreszcie obudziła. Rozumiem… Wszystko nagle rozumiem… To jest takie proste. Robert, Boże, moje biedactwo.

Wstała. Ja po prostu siedziałem i patrzyłem.

– Dziękuję panu. Nie wiem, jak to powiedzieć, ale jestem zdrowa. Mogę teraz normalnie żyć.

Otworzyła torebkę i przez chwilę grzebała w środku. W końcu wydobyła jakąś kopertę i rozdarła ją. Na widok banknotów, które odliczała na stół, poczułem się w obowiązku zareagować. Na kopercie grubym czerwonym mazakiem napisano: „samochód”.

– Proszę pani, wizyta kosztuje dwieście złotych, a płacić proszę w recepcji.

Uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Pan nie rozumie. Zapłacę w recepcji, ale to jest dla pana. To moja ostatnia wizyta. Pan mnie wyleczył. Do widzenia.

Pochyliła się nad biurkiem i nagle mocno pocałowała mnie w usta.

– Jak tu ładnie pachnie – powiedziała. – Czuje pan? Różami.

A potem wyszła.

Siedziałem i patrzyłem przed siebie. Psychologia naukowa cisnęła we mnie obrączką, po czym wybiegła szlochając. Siedziałem i patrzyłem w okno. Mistyk. Rasputin.

Róże.

Poczułem łaskotanie na górnej wardze i podrapałem się, a potem zobaczyłem na palcach smugę krwi. Krwawiłem z nosa.

– Panie doktorze! – To była ta ładna sekretarka, bardzo seksowna w swoim żakiecie. – Ta pani nie zapisała się na następną wizytę.

– Bo jest zdrowa – odpowiedziałem. – Wyleczyłem ją.

– Słucham?

– Wyleczyłem. Takie dziwne?

Patrzyła na mnie nieruchomo. Nigdy czegoś takiego nie widziała. Ja też nie.

Następny klient wszedł po dziesięciu minutach. Nawet nie było czasu, żeby się zastanowić nad tym, co się dzieję. Szczerze mówiąc, nawet nie byłem w stanie. To był rodzaj transu, zresztą, czy ja wiem. Terapia psychologiczna to żmudny, powolny proces, w którym na co dzień nie widać więcej efektów niż w hodowli bonsai. Człowiek, który do mnie przychodzi, zazwyczaj nie wie, co mu jest. Jest nieszczęśliwy i tyle. Jego życie przypomina pułapkę. Wszystko rozpada mu się w rękach. Nie jest w stanie normalnie funkcjonować. Potem stopniowo, krok po kroku, zaczyna wymacywać w ciemności jakąś drogę. Ja jestem tylko po to, żeby nie wywrócił się w mroku. Tylko po to, żeby trzymać go za rękę. Jednak, w gruncie rzeczy, obaj błądzimy po omacku. Sam potrzebuję trochę czasu, żeby w ogóle zorientować się, co się stało. Najczęściej okazuje się, że człowiek nie pasuje do świata. Albo świat do człowieka.

Na filmach zawsze pokazują efekty terapii psychologicznej w postaci jakichś nagłych objawień. Bohaterowie przeżywają olśnienia, padają sobie w ramiona, mówią „kocham cię” albo „zawsze byłam z ciebie dumna” i już. Wszyscy wszystko rozumieją, a potem jest cudownie. W rzeczywistości nie ma żadnych spektakularnych efektów. Żadnych harf, tęczy i kwietnych płatków. Ludzie dochodzą do siebie miesiącami, tysiące razy tracąc wiarę i nadzieję, i zamęczając najbliższych. To jest jak fizjoterapia. Niektórzy upadają tak boleśnie, że potem muszą od nową uczyć się chodzić. I czasami już zawsze kuśtykają.

Jednak tego dnia widziałem ludzi na wylot, jak gdyby byli ze szkła. Zawsze miałem intuicję, ale dziś była to absolutna pewność. Pracowałem jak w transie.

Miał najwyżej dwadzieścia cztery lata, żonę i dziecko. Trzęsły mu się ręce, nie sypiał, często wymiotował przed wyjściem do pracy. Przychodził do firmy i telefonował w poszukiwaniu klientów. Potem molestował ich o zapłatę. Zamówienie, faktura, płatność.

Najczęściej jednak słuchał, jak wysyłają go do diabła. Dziesięć, dwanaście godzin. Handlowiec. Jego praca była najbardziej niewdzięcznym zajęciem, jakie w ogóle mogło przyjść do głowy. Miał sprawić, żeby obcy ludzie wydali ostatnie pieniądze na coś, czego nie potrzebowali. Sam dół biznesowej hierarchii dziobania. Mięso armatnie. Płacono mu grosze plus prowizję. Wymagano entuzjazmu i zaangażowania. W wynajętym mieszkanku czekała na niego przerażona tym wszystkim, bezradna dwudziestoletnia dziewczyna, krzyczące ze wszystkich sił alergiczne niemowlę i raty kredytów.

Ja miałem uznać jego stan za zaburzenie nerwicowe i próbować go jakoś opancerzyć na życie, w którym sam nie wytrzymałbym tygodnia.

Zamiast tego zapadłem w jego mózg i znalazłem tam talent. Prawdziwy, jaśniejący jak perła autentyczny kunszt. Ten człowiek był wirtuozem fotografii. Mógł w ciągu roku zostać bogiem fotografii, nie wyłączając zdjęć czysto reklamowych. Potrafiłby sfotografować lodówkę tak, że ludzie by płakali z zachwytu. Tyle że nikt o tym nie wiedział. On zresztą też nie.

Był przekonany, że ojcu czteromiesięcznego Pawełka nie wolno nawet myśleć o takich rzeczach. Ojciec Pawełka ma siedzieć w pierwszym lepszym biurze handlowym i żebrać przez telefon o zamówienia. Ojciec Pawełka ma ciułać prowizję, bo tylko tak może zadowolić swoją przerażoną żonę. Co najwyżej w niedzielę może sfotografować Pawełka siedzącego na kocu. Jeżeli pozwoli sobie na jakiekolwiek marzenia albo ryzyko, to wszystko przepadnie. Pochłonie ich otchłań, a wszystko przez niego. Niewzruszone przekonanie o tym tkwiło w jego osobowości jak wielki, zardzewiały gwóźdź.

Wyjąłem ten gwóźdź.

A potem kazałem mu pożyczyć aparat od człowieka, którego nazwiska nigdy nie widziałem na oczy. Na bloczku recept zapisałem mu adres agencji reklamowej, o której również nigdy nie słyszałem. Kazałem mu sfotografować kilkanaście różnych przedmiotów, podając rozmaite parametry i właściwie nie rozumiejąc ani słowa z tego, co mówię. Kompletnie nie znam się na fotografii.

Kiedy wyszedł, na fotelu, na którym siedział, pozostały słabo widoczne, wijące się jak ośmiornice stwory, blednące z każdą chwilą niczym prześwietlana klisza.

Leżałem na stole pokrytym śliskim tworzywem, wstrętnym w dotyku jak skóra jakiegoś morskiego stwora. Komora tomografu wydawała z siebie rytmiczne trzaski, lśniące niczym wole oczy obiektywy umocowane w ruchomych pierścieniach obracały się z wizgiem wokół mojej głowy, stół przesuwał się, jakby to całe urządzenie miało strawić mnie i wydalić na tamten świat. Śmierdziało spirytusem i gorącym plastikiem, a także elektrycznością.

Czarnocki siedział przy komputerze, pukając się w siekacze gumką na końcu ołówka, a ja czekałem, kiedy powie, ile zostało mi życia. Na ekranie pulsowały jakieś pomarańczowe i zielone plamy, z których miał to wyczytać. Cała sekwencja tych plam wykwitała w słabym zarysie mojej czaszki i znikała, a potem pojawiała się od początku i tak bez końca.

– Nic – powiedział. – Kompletnie nic tu nie ma.

– Co: nic? Nie mam mózgu, czy jak?

– Chcę powiedzieć, że jesteś zdrowy jak byk. Ciśnienie płynu rdzeniowego też masz OK. Cokolwiek ci jest, to w parani twoich kumpli po fachu. Ja tu nie mam nic do roboty. Może byś się wybrał do psychologa?

– Zabawne jak cholera – warknąłem, plącząc się w rękawach koszuli. – Ty się bawisz, a ja mam urojenia. Co gorsza, w pracy. Pokrzywdzę pacjentów.

– Na tym, zdaje się, polega twoja praca, nie?

– A idźże w kibiny mać.

Wyszedłem w straszny listopadowy dzień o barwie ołowiu. Nie miałem raka mózgu, ale także nadal nie znałem odpowiedzi.

Najlepiej myśli mi się w wannie. Wiem: teraz masowo wyrzuca się wanny i wstawia kabiny prysznicowe, żeby zostawało więcej czasu na pracę i obowiązki rodzinne. Leżenie w gorącej wodzie przez pół godziny jest nie do pogodzenia z „aktywnym trybem życia”. Jednak wydaje mi się, że gdyby ocalało więcej wanien, to miałbym mniej pacjentów. Ja kocham wannę.

Leżałem w pachnącej cedrem pianie i usiłowałem zebrać myśli. Mój świat stanął na głowie od chwili, kiedy spotkałem tamtego dziwnego klienta, który czuł, że jest nie na swoim miejscu i widywał cuda. Wydawał się uporządkowanym facetem, ale charakter jego problemów wskazywał najsilniej na jakieś ukryte poczucie winy. Wyjąwszy zwidy, które ewidentnie sugerowały jakiś grubszy kaliber.

Od tamtego czwartku sam zacząłem miewać halucynacje. Najpierw ten kameleon, potem dziewczyna w klubie, wreszcie, co było najgorsze – moi klienci. Nie stawiałem diagnozy, nie próbowałem ich wspierać ani wysłuchiwać, tylko dawałem im straszne, absurdalne rady, a oni wyglądali na zachwyconych. A przynajmniej na wyleczonych. I to było najstraszniejsze. Gdyby ktoś wyszedł oburzony albo zrobił aferę, miałbym kłopoty, ale przynajmniej wiedziałbym, co się dzieje. Zamiast tego, powodowany jakimiś dziwacznymi impulsami, kazałem ludziom zmieniać pracę, żenić się albo rozwodzić, wyganiałem im z umysłów demony, a oni wychodzili twierdząc, że dokonałem w ich życiu cudu. Wychodzili zdrowi albo przynajmniej tak uważali.

Leżałem w wannie i nie wiedziałem, co z tym wszystkim zrobić. Czarnocki miał rację: potrzebowałem psychologa, a jeszcze lepiej psychiatry. Wszechwiedzącego siwego mądrali w fartuchu, z blistrem maleńkich niebieskich pigułek na podorędziu.

Gdzieś daleko w mieszkaniu słabo słychać było ciężkie, mosiężne postukiwanie kameleona. Zignorowałem je. Wyjąłem z kubka szczoteczkę, wycisnąłem na nią trochę pasty i z powrotem zapadłem w pachnące cedrem pieniste zaspy.

Plamka światła, którą zobaczyłem pośrodku sufitu, wyglądała jak miniaturowe słoneczko. Wlepiłem w nią wzrok, nie przerywając mycia zębów. Plamka, przypominająca odblask słońca, mimo że za oknem było czarno jak w głowie taliba, nagle powiększyła się na pół sufitu; lejący się z niej blask wypełnił się pływającymi swobodnie iskierkami, spływającymi ku podłogowej terakocie i frotowemu dywanikowi niczym świetlista kurtyna. Tkwiłem tępo w wannie, z ustami pełnymi miętowej piany i szczoteczką wepchniętą pod policzek. Mój świat stanowczo wymagał uporządkowania.

Świetlisty snop stał pośrodku łazienki, a ja leżałem w wannie, równie daleki od paniki jak od jakiejkolwiek rozumnej reakcji. Po prostu gapiłem się przed siebie w kompletnym osłupieniu, ściskając w dłoni szczoteczkę.

Słup światła stojący pośrodku mojej łazienki znikł nagle, odsłaniając sylwetkę ogromnego mężczyzny w matowych jak okopcona blacha ciemnych okularach i konserwatywnym garniturze. Miał bardzo pociągłą, chudą twarz o jakimś przepełnionym brutalnością dzikim wyrazie. Za jego plecami słabo mżyło jeszcze nieludzkie światło, układające się w obraz uniesionych olbrzymich skrzydeł o rozpiętości chyba ze czterech metrów. Wyraźnie widziałem te utkane ze światła skrzydła, częściowo wnikające w ścianę; każde pióro było jak ostrze świetlnego bagnetu. Znikały powoli, przejrzyste i świetliste niczym hologram. Wyglądający jak agent FBI dryblas stojący w rozkroku pośrodku łazienki wydawał się jak najbardziej realny, ale oczywiście nie mogło go tam być. Tego było już za wiele. Bardzo spokojnie postanowiłem zadzwonić na pogotowie.

– Widziałeś dość? – zapytał nagle. Jego głos brzmiał dziko, jakby wypełniała go niepohamowana furia.

Nie odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, nie bardzo pamiętałem o oddychaniu.

– Zaprawdę, powiadam ci: wstań! – zagrzmiał potwór i skinął lekko dłonią. Coś w jednej sekundzie szarpnęło mnie do pionu. Woda chlusnęła na wszystkie strony. Stałem goły, ociekając wodą i mydlinami o zapachu cedru, i zadzierając głowę usiłowałem spojrzeć w jego przesłonięte czarnymi, owadzimi szkłami oczy. Machinalnie sięgnąłem po ręcznik. Wyglądał jak ochroniarz z BORu, pojawił się jak duch, ale w kocich, sprężystych ruchach, jakimi wyrzucił mnie z wanny i pognał korytarzem, było coś militarnego.

Nie dotknął mnie nawet. Nie wiem dlaczego, ale byłem pewien, że jego muśnięcie zabiłoby mnie na miejscu. Po prostu machnął dłonią, a mną szarpnęło coś równie nieuchwytnego i niepowstrzymanego jak grawitacja.

Wpadłem do salonu, nieudolnie osłaniając się ręcznikiem, jak dewotka przyłapana na plaży nudystów. Stało tam jeszcze dwóch takich samych, sięgających głowami sufitu, rozstawionych w strategicznych miejscach. W takich samych czarnych garniturach i oślepiająco białych koszulach. Wszyscy mieli na twarzy okulary i nieruchome, młode twarze.

Nie jestem jakimś wojownikiem. Nie mam trzech metrów wzrostu, nie rozsiewam wokół siebie nieludzkiej poświaty, ani nie umiem poniewierać ludźmi jednym gestem. Ale nie mam niczego poza tymi kilkudziesięcioma metrami kwadratowymi, na których jestem u siebie. Teraz już nie byłem. Jeden dryblas siedział nonszalancko na stole, opierając nogę w potężnym wojskowym bucie o krzesło, z łokciem opartym na udzie, a drugi przeglądał moje płyty, rzucając niektóre na ziemię. Nie zapraszałem ich tu. Oczywiście, że byłem przerażony. Trzęsły mi się nogi, czułem, jakby były z betonu. Serce waliło mi w gardle. Ale byłem także wściekły.

– Co jest? – wycedziłem. – Coście za jedni? Siedzący nogą pchnął w moją stronę krzesło.

– Siad! – szczeknął. Usiadłem.

– To ten? – padło pytanie.

– Kim jesteście? – Nie tak łatwo podnieść głos przy ściśniętym gardle.

– Nazwisko!

Podałem nazwisko. Jeden z nich położył na moim stole neseser i starannymi ruchami wydobył z niego wielką szarą kopertę. Złamał na niej jakąś pieczęć i otworzył.

– Weź to! – odezwał się, podając mi suchą, kolczastą gałązkę. Wziąłem ją i trzymałem w palcach, ostrożnie, bo kolce wbijały mi się w dłonie. Przeleciało mi przez głowę, że jeżeli wyjdę z tego żywy, będę miał spuchnięte łapy. Mam uczulenie na ciernie.

Ten od płyt rzucił ostatni kompakt na podłogę, odwrócił sobie krzesło oparciem do przodu i usiadł na nim okrakiem przede mną. Wyglądał jak ktoś, kto usiłuje siedzieć na przedszkolnych mebelkach.

– Ładne kwiaty? – zapytał. Ten na odmianę mówił cichym, spokojnym głosem, ale brzmiał strasznie. Takim półszeptem ordynuje się egzekucje.

Kolczasty, rosochaty patyk, który ściskałem nerwowo w palcach, nagle zaszeleścił sucho i – zakwitł. Wyglądało to jak na poklatkowych zdjęciach. Zbrązowiałe, zdrewniałe łodygi wypuściły nagle lepkie pączki, które pękły wachlarzami zielonych listków, na końcach gałązek pojawiły się kwiaty, rozwijając się ślepym obrotowym ruchem i rozkładając korony purpurowych płatków; obok suchych kolców pojawiły się nagle nowe, gęste i długie jak igły. W ciągu kilku sekund patyk pokrył się liśćmi i kwiatami, nowe gałęzie wystrzeliły na boki ze starych, i stał się bukietem, a przynajmniej solidną, gęstą gałęzią dzikiej róży. Zapach lata i cukierni wypełnił pokój.

– No, to pięknie! – wycedził jeden z przybyszów.

– Rzuć to! – Rzuciłem. Bukiet przez chwilę rósł dalej, wypuszczając coraz większe kwiaty, w coraz to innych kolorach.

– I co teraz? – zapytał ten z łazienki.

– Rozwal go! Teraz, zaraz i po sprawie!

– Jasne! Widziałeś, co się dzieje? Sam go rozwal, jak jesteś taki mądry! I gdzie to wszystko pójdzie?

– A niech idzie gdzie chce! Najpewniej wróci do źródła!

– A jak nie? To co wtedy? Postanowiłem zabrać głos.

– Panowie, ja… – Nie zaszczycono mnie większą uwagą.

– Synu, zamknij mordę! – warknął ten od płyt, nawet na mnie nie patrząc. Zamknąłem.

– Pytałem: co teraz? – odezwał się pierwszy.

– Słyszałem. Na razie pogadamy. Masz jakieś talenty?

– To było do mnie.

– Chwileczkę, o co tu…

– Synu, chyba czegoś nie rozumiesz. Odpowiadasz na pytania. Kiedy powiem: „milcz”, milkniesz. Kiedy powiem: „fruwaj”, unosisz się w powietrzu. Kiedy powiem: „umrzyj”, przestajesz żyć. Zrozumiałeś?

Powoli, starannie zdjął okulary i złożył zauszniki. A potem uniósł głowę i spojrzał na mnie. W ogóle nie miał oczu. Pod jego powiekami płonął blask acetylenowego płomienia. Kipiała w nich zagłada, przy której wybuch nuklearny wyglądałby jak fajerwerk.

Zamieniłem się w pochodnię. W jednej sekundzie buchnąłem oślepiającym ogniem, jak trafiony czołg. Słyszałem trzask, z jakim płonęły moje włosy, widziałem, jak moja skóra pokryła się bąblami i sczerniała; zanim zagotowały mi się oczy widziałem pokój przez białą ścianę płomieni buchających z mojego ciała. Płonące mięśnie skurczyły się, zwijając mnie w embrion. Byłem krzykiem i bólem. Oceanem krzyku, bólu i ognia. Płonąłem.

A potem znowu siedziałem na krześle, nagi i mokry, kaszląc, dławiąc się krzykiem, szlochem i miętową pianą. Nic mnie nie bolało, ale doskonale pamiętałem.

– Brawo! – warknął jeden z oprawców. – Doskonała robota. Teraz na pewno się dogadacie.

– Oszczędzam czas – powiedział siedzący na krześle. Założył z powrotem okulary. – Mam toczyć pogawędki? „A kim jesteście”, „A o co tu właściwie chodzi?” „Proszę wyjść, bo zawołam policję” i tak dalej. Może ciebie to bawi, ale ja nie mam czasu na bzdety. I ty, przypominam, też go nie masz! Pytanie: co umiesz robić?

– Jestem terapeutą, psychologiem… Przyjmuję pacjentów… Leczę, z problemami… przychodzą, pomoc… – bełkotałem.

– No i masz: jest w szoku. Aleś oszczędził czasu. – Mówiący skinął głową i uroczyście uniósł dwa pałce. Nagle, jakbym spadł na ziemię, uspokoiłem się. Ogarnął mnie absolutny, aksamitny spokój.

– Dość! Zmień pracę.

– Na jaką? – zapytałem bezradnie.

– A co mnie obchodzi, na jaką! Zostań połykaczem ognia! Kobziarzem!

– Czekaj! Jonasz Runkiewicz! Znasz?

– To mój pacjent…

– Patrz! – Sięgnął do teczki, a potem rzucił mi na kolana kilka lśniących fotografii dużego formatu. Część ześlizgnęła się na podłogę. Przedstawiały najzwyklejsze przedmioty: odkurzacze, samochody, a także ludzi; zdjęcia jak zdjęcia. Tyle że były piękne. Biło z nich idealne, nieziemskie piękno, jakby te wszystkie rzeczy pochodziły ze świata doskonałego, gdzie funkcja i uroda stapiają się w jedną pełną równowagi całość. Patrzyłem na butelkę piwa, przy której grecka amfora albo japońska waza wyglądałyby jak nocniki na miejskim śmietniku. Patrzyłem na zdjęcie dziewczyny, na które spojrzałem tylko raz i serce mi pękło. Zawsze takiej szukałem. Przez całe życie. Była samą doskonałością. Nosiłem ją przez całe życie gdzieś w głębi podświadomości i miałem nadzieję, że nigdy nie znajdę, bo musiałbym dla niej natychmiast umrzeć.

– Kto to jest? – wyszeptałem ze łzami w oczach.

– Zwyczajna modelka. Pierwsza z brzegu. To coś siedzi w twoim pacjencie. Przez ciebie.

– Chwileczkę. Widziałem go w poniedziałek. Kiedy zdążył…

– Nie zdążył. Zrobi te zdjęcia w przyszłym roku. Ludzie będą gotowi zabijać dla rzeczy, które sfotografuje. Będą umierać dla sokowirówek albo wariować dla zegarków. Dorota Ubaczewska! Też twoja pacjentka?

– Tak…

– Ja myślę! Uwolniłeś ją od złej matki, nie? Matka już się źle czuje, bo serce jej wysiada ze złości. Straciła władzę nad córką. Za miesiąc już nie będzie żyła, a córka nawet nie przyjdzie na pogrzeb. Jest wolna. Także od swojego dziecka i męża. Wolna od prawa, od wszystkiego. Kiedy zechce, ukradnie. Kiedy zechce, zabije. Wolna jak wiatr. Trochę radykalna kuracja, nie?

– Potrzebowała pomocy…

– Jasne, synku! Pomocy! Wsparcia, a nie cholernego, partackiego cudu! Nie zauważyłeś, że lokalnie przewracasz świat do góry nogami?

– Mieszasz mu w głowie – powiedział ten spokojny, który przedtem przeglądał moje płyty. – Fakty. Masz pacjenta, od którego wszystko się zaczęło. Nie wolno ci leczyć tego człowieka. Nawet nie śmiej o tym myśleć. Nie wolno, rozumiesz? Nie twoja parafia! Nie twoja skala. – Pochylił się do przodu razem z krzesłem i spojrzał mi w oczy. Zobaczyłem w matowych taflach bardzo niewyraźne odbicie sylwetki nagiego człowieka, kulącego się na krześle jak robak na szpilce. – Nie wolno ci leczyć tego człowieka, zrozumiałeś? Nastąpi coś przerażającego, jeżeli się na to ośmielisz. Nie miałeś tego pacjenta. Zapomnij o nim. Dla swojego własnego dobra. Dla dobra wszystkich.

Wtedy zobaczyłem coś, co przedtem mi umknęło, bo byłem w zbyt wielkim szoku. Oni się bali. Byli przerażeni.

Bali się mnie.

Bali się tego, co umiałem, chociaż nie miałem pojęcia ani jak, ani skąd. Ale bali się. Nie wiedzieli, co ze mną zrobić.

Właściwie, człowiek wyciągnięty znienacka z wanny, nagi i mokry, przesłuchiwany na środku własnego pokoju przez trzy upiorne istoty, powinien oszaleć z paniki, wpaść w histerię albo zemdleć. To nie byli przecież włamywacze, agenci wywiadu czy policjanci. To były niemożliwe, nieistniejące zjawy.

Sam ich wygląd stawiał świat na głowie. Po co uczyć dzieci fizyki albo przyrody? Kiedy człowieka przesłuchuje zachowujący się jak ubek Obcy, to znaczy, że nic takiego jak nauka nie istnieje. To tylko pozorna prawidłowość. Iluzja. Jak po takim objawieniu iść do pracy? Gotować jajko? Naprawdę powinienem zwariować, ale zrobili mi w głowie coś takiego, że byłem zupełnie spokojny. Jak kamień. To było lepsze niż tranxene. Strach nie istniał. Nie istniała panika, nie istniał instynkt samozachowawczy. Były tylko fakty. A fakty mówiły mi o ich strachu.

Czułem, że te trzy straszliwe istoty były przerażone. Bali się tego, co w niewiadomy sposób umiałem. Z jakiegoś powodu chcieli, żebym nie leczył starszego pana, który miał nieokreślone wyrzuty sumienia i prosił mnie o pomoc. Sprzedawcy zwierząt, który zaraził mnie cudami. Ale bali się mnie zabić.

– Zrozumiałeś? – To był ten, który mnie podpalił. Czułem, że za chwilę znowu to zrobi, jeżeli moja odpowiedź mu się nie spodoba. A chciał mi odebrać wszystko czym byłem. Byłem terapeutą. I po raz pierwszy w życiu naprawdę umiałem pomóc ludziom. Nawet jeżeli efekty szły za daleko, to sprawiałem, że byli szczęśliwi.

Poczułem gniew.

– Co miałem zrozumieć?

– Posłuchaj – odezwał się spokojny. Kucnął przede mną, patrząc mi prosto w oczy. Ten nie groził. Mówił jak do dziecka, które znalazło rewolwer. – Człowieku… Zdarzyło ci się coś, co nie powinno się było zdarzyć. Mniejsza już o twoich pacjentów. Ty im nie pomagasz, tylko ich zmieniasz. Usuwasz z ich mózgów blokady, które sami sobie założyli albo które im założono. Robisz to po partacku, korzystając z sił, których potęgi nawet nie możesz sobie wyobrazić. I powodujesz straszne anomalie. Wywracasz do góry nogami fizykę i wszechświat. Robisz dziury w rzeczywistości. To nie twoja wina. To… w gruncie rzeczy wypadek. Ale ten pacjent. Ten jeden szczególny człowiek, to jest ktoś, komu nie możesz mieszać w głowie. Nie możesz mu pomóc. Tylko on sam może sobie pomóc. Nawet się do niego nie zbliżaj. A już pod żadnym pozorem niczego nie próbuj. Dla własnego dobra. Dla dobra nas wszystkich. Umysł tego człowieka to najniebezpieczniejsza rzecz we wszechświecie.

– Dlaczego?

– Nie twoja sprawa! I tak nie zrozumiesz. – Dlaczego mam wam wierzyć? Dlaczego mam was słuchać?!

– Gdybym ci powiedział, nie uwierzyłbyś. A gdybyś uwierzył, oszalałbyś. Ot, tak! – Pstryknął palcami. – Chyba zauważyłeś, że nie jesteśmy z UOPu. Uwierz, synu, że istnieją sprawy ważniejsze, straszniejsze i bardziej niebezpieczne niż wszystkie tajemnice tego świata. Gdybyś znalazł bombę atomową i zaczął się nią bawić, to byłby to żart towarzyski w porównaniu z tym, co się teraz dzieje.

Wstał. I sięgnął powoli do swoich okularów. A wtedy gniew i dzikie, zwierzęce przerażenie wybuchło we mnie jak bomba. Być może chciał je tylko poprawić. Ale było już za późno. Jego głowa i ciało pokryły się pęknięciami i rozsypały jak pokruszony gips. Pod spodem znajdowało się upiorne, niebieskie światło, jak acetylenowy płomień. Jak ogień atomowego wybuchu. Światło o kształcie olbrzymiego, krzyczącego człowieka. Świetlista sylwetka rozpadła się w chmurze rozbłysków. W powietrzu wisiał tylko przeraźliwy wrzask, wysoki jak głos syreny alarmowej. Jak krzyk banshee. Wszystkie szyby w pokoju rozprysły się chmurami drobnych jak tłuczony kryształ odłamków. W całej dzielnicy zaczęły wyć chórem autoalarmy.

A pode mną miękko zapadła się podłoga i runąłem w nieskończoną studnię.

Jedne z najlepszych chwil w życiu to te, kiedy budzimy się z koszmaru i spostrzegamy wokół siebie normalne i bezpieczne otoczenie. Jesteśmy w domu, a wszystko wokół jest jasne, oświetlone słońcem i pogodne. Upiory i męczarnie, które dręczyły cię jeszcze przed chwilą, okazują się nieprawdziwe. Rozwiewają się jak dym. Jeżeli po śmierci czeka nas jakaś nagroda, to właśnie tak wygląda. Wszystko, co było złe, okazuje się minione, wyblakłe i nieprawdziwe jak zły sen.

Leżałem na wznak w moim wielkim rattanowym łóżku, plamy słońca posiekane listwami żaluzji oświetlały surowe, czyste wnętrze. Białe ściany, proste meble z drewna i giętej trzciny. Kilka ciemnych afrykańskich ozdób. Rośliny, książki. Moja sypialnia. Pusta, cicha i miła. Było piętnaście po ósmej, środa. Pierwszego pacjenta miałem dopiero o jedenastej. A koszmar minął. Pamiętałem go ostro i wyraźnie, wciąż drapał mi skórę falami dreszczy. Jednak wystarczy się na nim nie koncentrować, a zblednie i zgaśnie jak nie utrwalone zdjęcie.

Szczoteczka i ręcznik znajdowały się na swoich miejscach. Przypomniałem sobie, jak we śnie patrzyłem na objawiającego mi się na szarych kafelkach anioła czy diabła, i siebie gapiącego się na niego ze szczoteczką do zębów w ustach. Dlaczego żaden święty mąż nie miewał widzeń w takich sytuacjach? A może kiedy zapłonął krzak, Mojżesz też żuł daktyle, albo dłubał w nosie?

Uśmiechnąłem się krzywo, usiłując zdusić nieokreślony, ćmiący niepokój. Koszmar minął, był spokojny poranek, słoneczny – rzadkość w listopadzie. Nie pamiętałem kiedy położyłem się spać. Nie pamiętałem wieczoru. Kolejny objaw?

Zaparzyłem sobie mocnej kawy, nalałem soku, upiekłem grzanki, rozrobiłem twarożek. Potem postanowiłem zjeść śniadanie w salonie, oglądając telewizję. Najlepiej coś przyrodniczego, spokojnego i pełnego harmonii. Takie poranki należy celebrować.

Salon był wysprzątany, czysty i pogodny. Szyby, które wybuchły w moim śnie chmurami kryształków, tkwiły na swoich miejscach.

Zamarłem dopiero na kanapie, z pudełkiem pilota wycelowanym w telewizor. Na szklanym blacie japońskiego stoliczka koktajlowego, na którym ustawiłem śniadanie, nie było mojego bonsai. Stało na komodzie. Na stoliku znajdował się niski kamionkowy dzbanek z wysmakowaną, staranną ikebaną. Niebo, człowiek, ziemia. Ułożono ją z kwitnącej wielobarwnymi kwiatami gałązki ciernistego krzewu podobnego do róży.

Na półkach ażurowego regału oddzielającego kąt jadalny stało oprawione w cieniutkie metalowe ramki zdjęcie dziewczyny, której szukałem przez całe życie. W jej oczach lśniła obietnica wiecznego, słonecznego lata. Zdjęcie, które za rok zrobi mój pacjent. Patrzyła na mnie.

Ludzie, którzy mają obiektywne problemy, są największą zmorą psychologa. Jeżeli ktoś boi się pająków, ma koszmary albo jest nieśmiały, wiadomo, co z nim robić. Do takich rzeczy psycholog jest przygotowany. Niestety, większość ludzi, którzy zdecydują się już wziąć na siebie odium wariata i pozwolić obcemu człowiekowi grzebać sobie w duszy, przychodzi z problemami czysto zewnętrznymi. Dręczą ich nie kompleksy i neurozy produkowane przez własny umysł, ale inni ludzie. Co powiedzieć komuś, kto umiera ze strachu, bo lada chwila może zostać bez środków do życia i wszystko wskazuje na to, że ma rację? Wmawiać mu, że perspektywa głodu i wizyt komornika jest bez znaczenia?

Przez lata pracy niemal codziennie miałem do czynienia z ludźmi, którym w gruncie rzeczy nie mogłem pomóc. Mogłem próbować wypompowywać wodę, albo łatać dziury, ale najczęściej po prostu patrzyłem, jak toną. A teraz nagle dano mi taką moc. Mogłem robić to, o czym bezradnie marzy każdy terapeuta. Wyciągałem rękę i naprawiałem ludziom życie. I to nie w ciągu niekończących się miesięcy, ale w jednym błysku mocy sprawczej. Jednym słowem albo może myślą. Wprowadzałem w ich życie zmianę. I szczerze mówiąc, nie miałem zamiaru przestać.

W każdym razie tamtego popołudnia, siedząc w swoim gabinecie, nafaszerowany xanaxem, czekałem na swojego szczególnego pacjenta – „nosiciela zero” dziwacznej epidemii cudów. Pewnie, że się bałem. Szczerze mówiąc, umierałem ze strachu, z potnieniem rąk, mdłościami, skurczem gardła, który wywoływał męczący suchy kaszel, i dołkiem zawiązanym w ciasny węzeł. Dlatego wziąłem środek uspokajający. Wygłuszył mnie, ugasił panikę, ale nie otępił. Mogłem myśleć. Przyjąłem do wiadomości, że starszy pan, na którego czekałem, jest niebezpieczny. Zamierzałem zachowywać się bardzo ostrożnie. Szczególnie ostrożnie. Chciałem mu pomóc, pewnie, ale przede wszystkim chciałem dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Znał odpowiedź, nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy.

Ale nie przyszedł.

Nie lubię czekać. Na ogół organizuję wszystko tak, żeby nie musieć wprowadzać umysłu w ten szczególny, okropny tryb, kiedy nie można myśleć, nie można się na niczym skupić, wszystko wokół jest nijakie i gładkie, nie dające zaczepienia dla wyobraźni, jak pokój, w którym prowadzi się eksperymenty nad deprywacją sensoryczną.

Pokój w klinice jest właśnie taki. Białe ściany, białe okno, szara jak popiół wykładzina. Ślepa, straszna arktyczna biel. Tło.

I zegarek cykający drobniutkimi, elektronicznymi kroczkami.

Poniżej kwadransa akademickiego każdemu może się zdarzyć, nawet bez specjalnej przyczyny. Oczywiście że pamiętałem, oczywiście że mam zapisane i tak dalej. Jednak wystarczy drobny, konsekwentny spisek ciemnych sił, kiedy sprawy nie idą jak trzeba i każda okoliczność napotkana po drodze zamienia się w przeszkodę, a proste przedsięwzięcie typu „wizyta o osiemnastej” staje się Wielką Pardubicką. Przy spóźnieniu około pół godziny, wiadomo, że coś się naprawdę wydarzyło. Jakaś awaria, jakiś drut w szprychach rzeczywistości, który wykoleił kogoś na chwilę z życia. Powyżej pół godziny, najczęściej nie ma już na co czekać. Zwłaszcza, kiedy te pół godziny kosztuje tyle, co dwa bilety do kina.

Czekałem już czterdzieści minut.

Patrzyłem na swoje ręce. Zwykłe, ludzkie narzędzia, które jednak nabrały nagle dziwacznych właściwości. Co ja właściwie mogłem? Leczyć? Złożyć radio albo karabin. Ludzkie ręce. Zwyczajne. Dlaczego mogły czynić cuda?

Patrzyłem na blat biurka. Nijaki, pokryty warstwą drewna i lakieru. Tło. Pusty. Jak ściany, okno i sufit. Nic.

Czekanie. I szybki, elektroniczny szept zegarka.

Jednak nie przyszedł.

Nie można obrazić się na klienta. To nie spotkanie w interesach. Odczekać piętnaście minut, zawinąć fraka i iść do domu. „No, proszę pana – jak tak można…? To niepoważne!” Nie. To nieprofesjonalne. Mogło stać się wiele rzeczy, a ty masz trwać w tym wszystkim stały i niezmienny jak rafa. Jesteś terapeutą. Trzeba czekać.

Miałem kubek ozdobiony dziewiętnastowieczną mapą Afryki, zawierający kilka łyków wystygłej herbaty. Miałem w kieszeni marynarki zgniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Miałem też w żyłach 25 mikrogramów xanaxu, wypalających chemicznym ogniem każdy niepokój, lęk czy wątpliwość. Wszystko, co mogłoby zachwiać przeciekającym okrętem mojej duszy.

Czekałem.

Mimo to nie byłem przygotowany na to, że drzwi kiedykolwiek się otworzą. Ale otworzyły się.

Tylko że ten, kto przez nie wszedł, na pewno nie był sprzedawcą zwierząt.

Nie byłem w wojsku. W czasie, kiedy kończyłem studia, nie brali do wojska studentów. Nie było pieniędzy, albo nie było czasu, albo może nie było powodu. Jednak umiem rozpoznać automat Kałasznikowa.

Zwłaszcza kiedy wylot lufy jest wymierzony w moją głowę.

Mężczyzna, który wszedł do mojego gabinetu, miał na sobie nylonowe spodnie od dresu Nike, z lampasami, rosyjską bluzę maskującą w kanciaste wzory złożone z seledynowych kwadracików na tle koloru groszku. I tę czarną, odrapaną, trzydziestokrotną śmierć w ręku.

Otworzyłem usta i niczego nie powiedziałem.

Wchodzili tu różni ludzie. Zazwyczaj po prostu nieszczęśliwi, czasami podli. A czasami, choć rzadko, naprawdę straszni. Jednak nigdy tacy jak ten. I niekoniecznie chodziło o karabin automatyczny, z którego do mnie celował i za pomocą którego mógł w półtorej sekundy zamienić mnie w rąbankę.

Po prostu jeszcze żaden nie miał ust zaszytych niedbale na okrętkę czarną, szewską dratwą.

Ani szarych rzecznych otoczaków w oczodołach tam, gdzie powinny być oczy.

Ten, kto wszedł po nim, spokojnie mógłby być uznany za księgowego.

Albo za nauczyciela matematyki.

Był niski, łysy, w grubych dwuogniskowych okularach, ubrany w wyświechtany czarny garniturek. Z teczką w ręku.

Uśmiechnął się do mnie upiornym grymasem zadowolonego celnika, który wczoraj dowiedział się o zakazie wywozu walizek. Jego lewa górna dwójka płonęła blaskiem polerowanego złota.

– Vexilla regisprodeunt inferni… - powiedział i usiadł w fotelu dla pacjentów. – Zjeżdżaj – odezwał się do dryblasa z automatem. – Rozmawiam z panem psychologiem.

Zaszyty uniósł lufę, skłonił się księgowemu głęboko i wyszedł, zamykając bez hałasu drzwi.

– Nie przyjdzie – poinformował mnie belfer życzliwie. – Nie ma na co czekać. Rozmyślił się, postanowił nie zawracać głowy, albo coś takiego. Przynajmniej nie dzisiaj. Pomyślałem więc, co tak będziecie sami siedzieli, wpadnę, pogadamy, popalimy…

– Czym mogę służyć? – zapytałem. Czasami takie automatyczne odzywki nie wymagają udziału woli, a pozwalają zyskać na czasie.

Bo, widzicie, przy lewej nodze biurka, pod szarą biurową wykładziną, znajduje się kontakt. Zwykły przycisk jak od dzwonka, ale wystarczy go nadepnąć, żeby gabinet odwiedził Rysiek i zapytał, co słychać. Rysiek pracuje w agencji ochrony „Pretoria”. Trzy lata spędził w Czerwonych Beretach i jest dużo większy niż jakikolwiek księgowy. Praca Ryśka polega na tym, żeby w gabinetach psychologów w naszej klinice zapewnić właściwą atmosferę i spokój.

– Odpowiedź na pytanie pierwsze – odezwał się księgowy. – Rysiek nie może przyjść. Jest zajęty.

Gdzieś zza drzwi dobiegał głuchy, rytmiczny łomot, przypominający trzepanie dywanu, albo odgłos kozłowania piłką. Mój gość sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął płaską tekturową paczkę papierosów z niechlujnie wydrukowanym napisem. Nad kieszenią marynarki w ukośnym rzędzie wisiało kilka orderów. Złota gwiazdka Bohatera Związku Radzieckiego, Krzyż Żelazny i inne, które nic mi nie mówiły. Zwłaszcza jeden, wyglądający jak ogromna tłusta mucha z zaśniedziałego srebra. Paskudna rzecz. Wyświechtany, emerytowany nauczyciel matematyki, który oszalał, obwiesił się blaszkami kupionymi na targu staroci i postanowił odwiedzić tego, kogo odwiedzają wszystkie cudaki w mieście. Mnie.

Doskonałe wytłumaczenie. A zombie z automatem, który wyszedł przed dwiema sekundami, był po prostu przywidzeniem. Każdy widuje takie rzeczy.

Nagle zapragnąłem, żeby był czerwiec, a ja żebym podróżował właśnie na urlop. Znowu miałem urojenia albo wizje. Zostawał mi tylko xanax, dzięki któremu krew w moich żyłach płynęła spokojnie i powoli jak olej.

Mój gość wydłubał z paczki niechlujnego, grubego papierosa i zaczął go zgniatać starannym ruchem od końca, który okazał się pustą tekturową rurką. Poświęcał tej czynności dużo uwagi i namaszczenia, okulary w topornej rogowej oprawce były grube, dwuogniskowe i powiększały mu oczy do nienaturalnych rozmiarów, przez co wyglądał jak ryba.

Po prostu siedziałem. Moja praca polega na tym, żeby tu siedzieć i rozmawiać z ludźmi. A choćby i nieludźmi.

– Odpowiedź na pytanie drugie nie będzie łatwa. Brzmi ono: „Kim jesteś?” Jeżeli odpowiem wprost, nie uwierzycie. Uznacie mnie za wariata. Dlatego przyszedłem w towarzystwie Olega. Oleg nie budzi wątpliwości. Stanowi dowód na to, kim jestem. Jestem zasłużoną nagrodą dla tych, którzy są zdeklarowanymi skurwysynami i cieszą się z tego. Upostaciowanym deszczem gówna. Wszystkimi chujozami tego świata. Jestem tyraniami złych ludzi i wiatrem w oczy. Jestem entropią, recesją i utrapieniem. Zależnie od okoliczności. Jednak dla was jestem w tej chwili wsparciem. Dlatego nie przyszedłem rozmawiać o pacjentce sprzed sześciu lat.

Zabrałem dłonie z blatu. Został na nim ślad potu w kształcie dwóch dłoni. Ślad, który znikał powoli jak stara fotografia. Jak krew rozbryźnięta na popękanym od uderzenia chodniku przed kilku laty. Stara krew. Stara wina.

Jedenaście pięter to trzydzieści metrów. Niecałe dwie sekundy strasznego, wyduszającego powietrze z płuc pędu, a potem miażdżące uderzenie zimnych, chropawych płyt betonu. Czułem je. Wszystkie te płyty leżały teraz na moim sercu.

Belfer oparł rękę ze zgniecionym papierosem o krawędź biurka i wydłubał z zewnętrznej kieszeni zapalniczkę z przerobionego naboju. W powietrzu rozszedł się niebywały smród, jakby tlących się szmat. Machnął ręką.

– Nie będziemy o tym mówili. To nieładnie spać z pacjentką. Bardzo źle. Ale cała reszta to nie była wasza wina. Nic nie mogliście zmienić. Tak ułożyły się karty. Pomówimy o czym innym.

Może się zorientowaliście, że mamy tu pewną sytuację. Nie najlepiej czuję się w tej roli. Zwykłem przesłuchiwać, grozić albo oszukiwać. Tym razem muszę radzić. I to radzić szczerze. Tak się porobiło. Dlatego mówię: uzyskaliście pewne umiejętności. Pojawiły się w wyniku spotkania z pewnym pacjentem i powinniście je wykorzystać przede wszystkim żeby go wyleczyć.

– Kto to jest?

– Już z wami rozmawiano. Ci, którzy radzili wam poprzednio, też są przerażeni. Ale nie wiedzą czy bardziej jego stanem, czy też tym, że wszystko miałoby zależeć od zwykłego człowieka. Nie ufają wam i trochę wami gardzą. Z ich punktu widzenia jesteście czymś w rodzaju psa albo szympansa. To taka sytuacja, jakby wysoko wykwalifikowana załoga elektrowni atomowej walczyła z potężną awarią i dowiedziała się, że jedynym, kto może naprawić reaktor, jest pijany włóczęga. Uważają, że jesteście niekompetentni i niebezpieczni. Już chyba wolą żeby reaktor wybuchł, niż żeby zbliżał się do niego kloszard. To dla tej bandy coś gorszego niż profanacja. A jednak tylko wy możecie sobie z tym poradzić, bo otrzymaliście dar. Teraz trzeba go wykorzystać. On jest chory. Podpowiem wam diagnozę – to rodzaj amnezji wywołanej szokiem pourazowym, wywołanym przez rodzaj poczucia winy. Wystarczy, jeżeli przywrócicie mu pamięć.

Znowu chciałem zapytać, kto to jest, ale się bałem. Poczucie że coś z samą strukturą świata jest cholernie nie w porządku, przedarło się nawet przez barykadę środków uspokajających. Podejrzenia, które lęgły mi się w głowie, były zbyt przerażające, bałem się nawet ubrać je w słowa.

– Czy ten „reaktor” wybuchnie?

Belfer rozłożył ręce.

– Nie wiem. Może. Nikt tego nie wie. Może nie, ale wtedy zostanie tak jak jest. Powiedzmy, że chcę mu pomóc. Nie ze szlachetności – nie w waszym sensie. Robię to dla mojej Firmy. Tamci schrzanili sprawę. Siedzieli i walili w portki. Próbowali przeszkadzać, kiedy ktoś próbował mu pomóc. Bo są bezmyślnymi, oportunistycznymi, zdyscyplinowanymi żołdakami. My pomogliśmy. Jesteśmy może przywiązani do odmiennych, bardziej kontrowersyjnych wartości, ale mamy swój rozum. Działamy. Tak wyglądają teraz sprawy.

Pochylił się w moją stronę i prześwidrował mnie czarnym, pustym okiem.

– Jaki jest wasz stosunek do religii?

– Nie rozumiem.

– Opium dla mas, ubrani w czarne kiecki nie umiejący śpiewać faceci puszczający śmierdzące dymy? Religia. Wieczność, sprawy ostateczne i tak dalej.

– Nie wiem. Nie jestem religijny – odpowiedziałem. Religia i ja rozstaliśmy się przed laty i zdaje się, żadne z nas tego nie zauważyło. Podobno ludzie mają gdzieś w prawym zakręcie skroniowym ośrodek odpowiedzialny za przeżycia mistyczne. Ja mam w tym miejscu czarną dziurę. Gdybym miał do wszystkiego podchodzić w kategoriach wieczności, to bym oszalał. Nie potrafię żyć z wszechpotężną Istotą większą od kosmosu, zaglądającą mi przez ramię. A zasłanianie się bezmyślnymi sloganami mam za tchórzostwo.

– Przyszedł taki moment, że trzeba będzie się nad tym zastanowić. Wierzycie w dobro i zło? Czy też uważacie, że to względne, umowne pojęcia? Co robicie, jeżeli wasz klient jest rzeczywiście zły?

– To się rzadko zdarza. Nie jestem tu po to, żeby kogokolwiek osądzać. Ale tak – widziałem już i dobro, i zło. Jeżeli nie umiem kogoś leczyć, bo uważam, że jest zły, to nie próbuję mu pomagać. Wtedy odmawiam.

– Urny wacie ręce?

– Tak. Nie jestem sędzią ani księdzem. Świat jest pełen ludzi, którzy są gotowi do osądzania i potępiania. Żeby komuś pomóc, muszę być po jego stronie. Inaczej nie nawiążemy kontaktu. To się nazywa „bezwarunkowa akceptacja”. Jeżeli nie umiem jej komuś dać, to się nie podejmuję. Tak naprawdę to się rzadko zdarza. Tutaj trafiają nieszczęśliwi, a nie źli. Ci źli mają zazwyczaj doskonałe samopoczucie.

– Musiał być chyba jakiś powód, że na was padło. Przynajmniej mam taką nadzieję. Teraz będziecie musieli wyleczyć Boga.

Zapadła cisza. On pykał swojego cuchnącego papierosa i patrzył na mnie zatroskanym okiem, a ja miałem kręgosłup z lodu.

– Powiedzmy… – Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. Napiłem się wody. Plastikowy kubeczek potrzaskiwał w mojej dygocącej dłoni. – Powiedzmy, że to prawda. Czy to ma jakikolwiek sens. Czy mysz, gdzie tam, mysz! – Bakteria, wirus! Czy wirus może wyleczyć Einsteina?

– Tak, jeżeli Einstein mógłby stać się wirusem. Wy macie wyleczyć człowieka. Stał się człowiekiem – nie po raz pierwszy zresztą, ale i nie po raz drugi i, jak sądzę, nie po raz ostatni. Naturalnie tylko jakaś jego część stała się tym człowiekiem, ale bardzo ważna część. Bez niej jest, jakby to powiedzieć… niekompletny. Ze światem pomału zaczynają dziać się niedobre rzeczy. Pewne zasady przestają działać.

– Zasady fizyki?

– Na razie te subtelniejsze, z których słabo zdajecie sobie sprawę. Rządzące fizyką kwantową, czasem – takim na poziomie subatomowym, niektórymi kwestiami astrofizyki. Na razie to są drobne niedokładności. Bardziej widać to w materii zależnej od ludzi. Przestają działać zasady, które nie są automatyczne. Każdy to czuje. Świat robi się nienormalnie chaotyczny. Praca nie przynosi efektów. Starania nie przynoszą owoców. Szlachetność nie jest nagradzana. Podli natomiast odnoszą sukcesy i odbierają nagrody – bo po naszej stronie wszystko na razie działa.

– Chyba powinno wam to odpowiadać?

– Świat musi pozostawać w równowadze. Nie ma antyboga. Są tylko dwie strony tego samego medalu. Nie walczymy z Nim – my tylko sprzątamy śmiecie. On jest światłem, a my tylko cieniem ludzkich wyborów, a nie antyświatłem. A co będzie z cieniem, jeżeli światło przygasa?

– Ale co się właściwie stało?

– Nie wytrzymał nośnik. Jak zwykle i jak zawsze – zawiódł element ludzki. Czasy się zmieniły. Kiedyś ludzie sądzili, że wszystko jest wolą Boga, ale traktowali to z pokorą. Teraz nadał tak uważają, ale nieustannie wygrażają Mu pięściami. Wybuchnie wojna, szaleniec zostanie wybrany premierem, ktoś zachoruje, utonie dziecko – wszystko to Jego wina. Doszliście do wniosku, że jest winien wszystkiemu, co robicie, i wszystkiemu, co się wydarza. Wasze modlitwy to nieustanny handel i ultimatum. Daj to, daj tamto, bo nie będę wierzyć.

Kiedy został człowiekiem, to wszystko spadło na niego jak młot. Bóg może być obwiniany o wszystko i wytrzyma, ale białkowy mózg człowieka nie. – Pstryknął palcami. – Nie mógł być człowiekiem obwinianym o każdą egzekucję, wojnę, Holokaust, bombę atomową, globalne ocieplenie i każde chore dziecko na raz. Kilka miliardów oskarżeń na sekundę to za dużo na ludzki mózg.

– Nie mógł tego zignorować?

– Nie mógł. To są oskarżenia miotane przez jego ukochane dzieci. Nawet jeżeli są niesprawiedliwe – bolą nie do wytrzymania. No i coś pękło. Amnezja, wyparcie i tak dalej. Mechanizmy obronne – jak to u człowieka z nieznośnym poczuciem winy. Uciekł od własnej tożsamości, a teraz jest sprzedawcą zwierząt i czuje, że coś jest nie tak.

– Bóg… sprzedaje zwierzęta?

– A tak. Chodzi do kina, kupuje spodnie i kroi szarlotkę. Próbuje być człowiekiem i nie słyszeć tego wszystkiego, ale coś chyba zaczęło przeciekać.

– A czy nie jest powiedziane: „Najmniejszy ptak nie spadnie z gałęzi bez jego woli?”

Bo on wie, że ptak spadnie i wie, że nie ma sensu tego powstrzymywać, ale nie strzela do niego z procy. Wiecie, że ja nie spotkałem zbyt wielu ateistów? Są głównie tacy, co nie wierzą, bo się o coś obrazili. Cały świat się obraził. O Palestynę, AIDS, recesję, Hitlera, o to, że małżeństwo się rozpadło albo sklep zbankrutował, albo ludzie znęcają się nad zwierzętami, albo że cierpiana starość.

– Ale co ja mogę zrobić?

– To, co robicie zawsze, kiedy macie do czynienia z mechanizmami obronnymi, wyparciem i uporczywym poczuciem winy. No i jeszcze macie ten swój dar.

Teraz wasza sytuacja. Boją się was. Grożą. Chcą, żebyście do niczego się nie mieszali. Będą wam przeszkadzali, a w razie potrzeby mogą zlikwidować.

My możemy was ochronić, a po wszystkim o was zadbać. Lepiej znamy ludzi niż oni. Nasza wdzięczność może wam się przydać i teraz, i potem. Teraz możemy dać wam to, co potrzebne na tym świecie – pieniądze, powodzenie, zdrowie. Potem też warto mieć u nas przysługę.

– Dlaczego ja?

– Bo na was padło. Świat to generator losowy. Urodziliście się po to. Po to rodzili się wasi przodkowie i dlatego nie umierali bezpotomnie.

– A jeżeli odmówię?

– No, czy to nie ciekawa sytuacja? Powinienem was teraz postraszyć. Mógłbym. Moglibyśmy spowodować, że bardzo byście tego żałowali. Tymczasem my będziemy po prostu patrzyli, jak niepokalani rycerze światłości rozwieszą wasze flaki na choinkach. Zrobią to dla porządku. I higieny. Za dużo widzieliście. Zresztą, terapeuta odmówi pomocy? To ma być dobre? Tylko dlatego, że ja prosiłem o co innego? Nie macie robić niczego poza tym, czego wymaga wasze powołanie i dar. W tym rzecz. Po prostu róbcie swoje – tak jak uważacie i zgodnie ze swoimi przekonaniami. Ja w gruncie rzeczy niczego szczególnego nie chcę.

– A jeżeli on… On… sam tego nie chce?

Przecież sam prosił was o pomoc. A tamtymi już my się zajmiemy. Pracujcie – i nie upadajcie na duchu. Róbcie, co do was należy. Dostaliście dar – przecież nie od nas i nie dla zabawy. Teraz go wykorzystajcie.

Wracałem do domu z męczącym, strasznym poczuciem, że koniecznie chcę się obudzić. To jest ten moment koszmaru, kiedy groza staje się nie do wytrzymania i zazwyczaj wówczas wywalają bezpieczniki. Wypadasz z piekła jak pilot katapultowany z płonącego myśliwca i lądujesz bezpiecznie z zaschniętym gardłem wśród zmiętej, przepoconej pościeli. Tylko że czasami to nie działa. Na przykład wtedy, kiedy koszmar toczy się na jawie.

Szedłem. Do domu mam ładnych kilka kilometrów, jednak kiedy życie staje się zbyt skomplikowane – chodzę. Marsz pomaga spalać nadmiar adrenaliny, jest poza tym monotonny i ułatwia myślenie. Chodzę. To trochę pomaga. Są jednak sytuacje, kiedy nie można niczego wymyślić ani na nic poradzić. Kiedy ktoś bliski popełnia samobójstwo. Kiedy masz wyleczyć Stwórcę z amnezji. Wtedy pozostaje chodzenie. Przynajmniej stanowi namiastkę ucieczki.

Aleja nie zamierzałem uciekać. Są takie stany w umyśle człowieka, jakich normalne życie prawie nigdy nie wyzwala, więc mało kto się o nie podejrzewa. Nasz świat specjalizuje się w sytuacjach, na które nie ma rady. Człowiek pozbawiony wpływu na cokolwiek może się tylko bać.

Moi pacjenci mogli się tylko bać i czekać. Gdyby pozwolono im o cokolwiek walczyć, nie trafialiby na mój fotel, ale prawo do działania jest zarezerwowane dla nielicznych. Całej reszcie wmawia się, że walka polega na skutecznym błaganiu. O pracę, o zapłatę, o miłość, o cokolwiek. Nazywają to – cywilizacją. Jest prawo, polityka, ekonomia, zakazy, przepisy i reguły. I są ci, którym wolno poruszać się pomiędzy tymi ograniczeniami. Reszta ma pokornie czekać na czyjąś decyzję. Ot i całe życie. Tymczasem jest taki stan umysłu, kiedy idzie się z bagnetem na czołgi i to nie dlatego, że pogonili z okopów, ale dlatego, że wiemy, że tak trzeba. Dlatego że tak – suwerennie – zdecydowaliśmy.

Więc szedłem do domu w gęstych kłębach listopadowej mgły i czułem, że coś ode mnie zależy. Być może nawet – przez chwilę – zależy cały wszechświat.

Trzeba będzie zginąć. Nie znam dobrze Biblii, ale wiedziałem, że nikt, kto bodaj otarł się o tę Istotę, która podobno chwilowo potrzebowała mojej pomocy, nie żył długo i szczęśliwie. Bałem się, ale mój strach nic mnie nie obchodził. Chciałem spróbować naprawić świat i niech was wszystkich szlag. Nie byłem świętym. Byłem zwykłym człowiekiem, który nagle coś mógł. I zamierzałem z tego skorzystać.

Szedłem. Tak, jakbym szedł na te czołgi.

Kiedy wszedłem na most Grunwaldzki, mgła snuła się wokół mnie, gęsta i kłębiasta, snuła się nad smolistą rzeką, skraplała na linach. Latarnie ledwo mżyły wśród tych oparów, jakby stały głęboko pod mętną, białą wodą.

Nikt nie szedł mostem, nie jechał żaden samochód ani tramwaj. Nie było żywej duszy. Tylko ja, mrok, mgła i czarna woda w dole.

Kucali rzędem na balustradzie, piętnaście metrów nad rzeką, z przepaścią za plecami, utrzymując niezachwianą równowagę jak czarne, ptasie gargulce. Spowici w krucze prochowce, ogromni i groźni. Jeden po drugim, jak części jakiegoś mechanizmu, odwracali do mnie białe, wychudłe twarze i wstawali, prostując ramiona, wysuwając smukłe dłonie dusicieli z czarnych rękawów.

Pierwszy z nich zwinnie zeskoczył z balustrady, podeszwy grzmotnęły w chodnik, tnąc płyty pęknięciami, wokół jego kostek wzbił się obłok betonowego pyłu. Potem z takim samym głębokim, betonowym grzmotem zeskoczył następny i następny; czułem, jak nawierzchnia mostu drży za każdym razem, jak śpiewają naprężone liny, każda grubości mojej nogi.

Stali w wyciągniętym szyku, przegradzając ukośnie nawierzchnię mostu. Zagradzali mi drogę do domu. Pięciu. Każdy po trzy metry wzrostu.

Upiornie białe twarze, czarne płaszcze, ciężkie buty.

Gdyby byli po prostu przerośniętymi ludźmi, to każdy z nich mógł chwycić mnie dłonią za głowę i zgnieść ją jak jajko. Ale nie byli ludźmi. Każdy z nich mógł pewnie oddechem palić całe dywizje.

Ale stali mi na drodze do domu.

I do tego, co musiałem zrobić.

Więc szedłem na nich, tak jak kiedyś pewien człowiek szedł samotnie z gołymi rękami na czołgi jadące placem Tiananmen.

Ten stan nazywają furią wojenną. Adrenalina wykrzywiała mi twarz. Czułem, jak unosi mi górną wargę, ścina mięśnie szczęk w kamień, jak cierpną mi policzki.

Kiedyś pewni ludzie bronili się przed największą armią świata. Bronili maleńkiego, nieważnego cypla przy prowincjonalnym porcie. Walczyli wściekle i atakujący poprosili o wsparcie. Skierowano więc przeciwko obrońcom liniowy pancernik, stojący na redzie najwyżej dwieście metrów od nich. Wtedy złapali swoje jedyne, śmieszne działko przeciwczołgowe za lemiesze i odwrócili je przeciwko pancernym burtom i najeżonym potężnymi lufami barbetom tamtego okrętu.

Ani to było sensowne, ani skuteczne. Ale w niektórych – okolicznościach tak właśnie trzeba. Więc szedłem na nich.

Stali mi na drodze.

– Odejdź! – Jego krzyk był jak grzmot. Jak dźwięk bojowego rogu. Mój był wściekły, chrypliwy i zduszony, jakby już stali mi na grdyce.

– To Jego decyzja! – wrzasnąłem. – Nie macie prawa się sprzeciwiać!

Darłem się nie zwalniając kroku. Nie miałem zamiaru stanąć.

Ci z tyłu ruszyli się i rozstawili łukiem, otaczając mnie z chuligańską taktyką, tak żebym nie zdołał ich obejść lub czmychnąć jakąś szczeliną.

Szedłem jak rozjuszony odyniec, przygarbiony, z zaciśniętymi pięściami, z zębami na wierzchu, oczami jak szparki. Gdybym miał przeciwko sobie ludzi, to powybijałbym zęby jak nic.

I wtedy zobaczyłem ducha.

Stała wśród kłębów mgły, za balustradą mostu, kilkanaście metrów nad powierzchnią rzeki. Sama biała i zwiewna jak mgła, z oczami przypominającymi dziury, w których lekko mżyło fosforyczne światło. Włosy pływały wokół jej głowy jak aureola albo jakby targał nimi pęd lotu ku ziemi, na spotkanie betonu.

To wydaje się trywialne, ale kiedy nagle ujrzy się twarz kogoś, kto odszedł, przeraźliwy, instynktowny strach jest jak uderzenie prądem. Odzywa się gdzieś w trzewiach i sięga korzeniami głęboko w paleolit. To takie głupie; widziałem ducha. Ale nikomu nie życzę. To nie jest ani śmieszne, ani ciekawe. To czysta, skoncentrowana groza.

Włosy na całym ciele stanęły mi dęba, skórę ścięły igiełki szronu.

– Pomóż mu – powiedziała strasznym szeptem, który rozbrzmiewał gdzieś ze środka mojej głowy, wprawiając kości czaszki w drżenie. – Tak jak mnie pomogłeś.

Wina spadła na mnie jak kafar. Jak granitowa nagrobna płyta. Omal nie upadłem. Ale szedłem dalej – z rozpędu. Rzeczywiście. Pomogę – tak jak jej?

I wtedy postanowiłem zaufać staremu sprzedawcy zwierząt. Wiedział, co robi. A nawet jeżeli nie wiedział, to wiedziała jakaś jego część. Ta, która dała moim rękom moc rozkwitania kwiatów.

Miałem już niedaleko. Ten najbliższy wystawił przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami. Słyszałem, że gdzieś na Wschodzie to bardzo stary znak odstraszający demony. Ruszyłem do ataku, wybijając się trójskokiem od chodnika. Nie wiem, co zamierzałem: kopnąć go w powietrzu? Stoczyć pojedynek kung – fu?

Rozsypał się nagle milionem iskier rozjarzonych jak piksele, chmurą świetlików. Coś nagle zmieniło się w powietrzu i most opustoszał, a z oddali zaczął dobiegać normalny, wieczorny szum miasta. Zupełnie jakby od chwili, kiedy wszedłem na most, cały pozostały świat znajdował się w stopklatce. Jak zatrzymany film. A teraz ruszył znowu. Istoty, widmo mojej pacjentki – mojej dziewczyny, wszystko znikło. Miałem wrażenie, że wiszę na wznak w powietrzu, z rozwianym płaszczem, zaciśniętymi pięściami. Mostem w stronę Sienkiewicza przejechał samochód, a ja runąłem twardo na betonowy chodnik. Uderzyłem o płyty prawą nogą, pośladkiem i plecami, aż mi odebrało oddech.

Rybitwa nad linami mostu przestała wisieć nieruchomo, zaczęła bić skrzydłami i odfrunęła. Szumiały samochody. Gdzieś w Śródmieściu pulsował wizg karetki.

Pozbierałem się z ziemi. Miałem rozdartą nogawkę, obtartą do krwi łydkę, stłuczony łokieć, siniaki i guza za uchem. Zważywszy, że nikt mnie nawet nie dotknął – nieźle.

Pokuśtykałem na drugą stronę rzeki.

Niedaleko. Zaraz za mostem zatrzymałem przejeżdżającą czarną, mokrą od deszczu taksówkę i kazałem się wieźć do domu.

Zwykle nie gawędzę z taksówkarzami. To nie objaw wyniosłości. Moja praca polega na rozmawianiu z obcymi ludźmi, którzy chętnie opowiadają mi o swoich najgorszych sprawach. Słyszałem naprawdę już chyba wszystko. Rozmawiałem z ludźmi, którzy zamieniali się żonami dla zabawy, a potem szaleli z zazdrości; z takimi, którzy znienacka odkrywali w sobie skłonności pedofilskie; z ludźmi, którzy byli święcie przekonani, że pochodzą z innego świata. Nie ma ani tak dzikiej, ani tak banalnej rzeczy, której bym od kogoś nie usłyszał. Więc kiedy znajduję się już w swoim prywatnym świecie i jestem w nim zwykłym przechodniem, chcę być milczącym, zadumanym nikim. Nie chcę słuchać o tym, że zamach na WTC przeprowadzili Żydzi, albo że żona zrobiła się jakaś dziwna odkąd urodziła dziecko i że to chyba naprawdę nie ta sama kobieta, nawet ubiera się, mówi i myśli jakoś inaczej, w ogóle go nie poznaje i znaczy, chyba ją podmienili w szpitalu, czyja słyszałem, że kobiety podmieniają znacznie częściej niż dzieci?

Nie.

Dlatego nie rozmawiam z taksówkarzami ani barmanami. Zamknięte.

Pozwólcie mi jechać przez pogrążone we mgle lśniące od mżawki miasto, z policzkiem przy szybie, przez ten przeklęty Ragnarok listopada, wieczny mrok i zimno. Niech sobie patrzę na ponurych, zmęczonych ludzi wracających do swoich mieszkań za rozświetlonymi na żółto oknami, gdzie gwiżdże czajnik, szczeka pies i gdacze telewizor, że mężczyźni są zbędni, bo tak wykazały badania, że bezrobocie rośnie, że tylko najlepsi będą mieli pracę, że nowy, lepszy smak i że w dzisiejszych czasach liczą się tylko procedury i że ach, moja skóra jest taka gładka, i że Polacy wciąż jeszcze… Niech patrzę, jak zamykają się w swoich grubych, kosmatych płaszczach koloru błota i myślą, że Bóg chyba oszalał, i nawet nie wiedzą, że jest w tym trochę prawdy.

Zasnąłem. Adrenalina robi swoje. Można skoncentrować się tak bardzo, że prawie nie czuje się strachu czy zdenerwowania, ale kiedy jest po wszystkim, płynie przez, żyły jak kwas, roztapia mięśnie mdlącym bólem, wprawia ręce w dygot i usypia. Nawet nie zauważyłem, jak wpadłem w jakąś gęstą galaretowatą nicość półsnu, przekonany, że przecież wcale nie śpię, tylko tak trochę mi odpoczną powieki i skądeś wypływa z tej mrocznawej, sinej magmy szara twarz obcej kobiety, która mówi, mówi i mówi, a każde słowo jest jak cios. Jak uderzenie prądem prosto w mózg.

Dlaczego no dlaczego dlaczego zawsze akurat ja czy nie ma innych którzy bardziej za co co ja takiego zrobiłam żeby właśnie mnie i za co za co mnie to przecież za to że byłam zawsze taka dobra i za to właśnie wszystkim pomagałam jak matka tylko zadzwoniła a przecież tak mnie głowa bolała a ja zawsze i teraz co a on tylko pije i się nie zajmie i dlaczego to ja właśnie musiałeś żeby ja daj żeby to się skończyło zabierz z powrotem no bo co ja teraz zrobię i jak ona mi mogła tak powiedzieć a przecież ja się zawsze tak modliłam i pieniądze zawsze a teraz właśnie mnie i dlaczego…

Mówi i mówi, jej usta w ogóle nie przestają się poruszać, słowa sypią się jak pociski jeden za drugim, jak z cekaemu. Czuję się jakbym się cofał od niej i tych słów, z których nic nie rozumiem, ale czuję, że każde jest oskarżeniem. Zupełnie jakby były kamieniami, którymi ciska w kozła ofiarnego. Wycofuję się, ale obok jest następna – młodsza, zadbana, okulary i rozmazany fioletowy makijaż, i też mówi równie chaotycznie jak tamta.

Dlaczego taka lafirynda co kim ona w ogóle jest i co to za sprawiedliwość dlaczego zawsze tak jest…

Ich głosy przenikają się jak stacje radiowe włażące na tę samą częstotliwość, plączą się bez ładu i składu nawałnicą oskarżeń; odsuwam się i słyszę trzecią, potem na to nakłada się jeszcze jakiś mężczyzna i dziecko, i młody chłopak, i starzec, to już jest hałas, zgiełk przekrzykujących się nawzajem lamentów, złorzeczeń i żądań. Słyszę ich wszystkich i każdego z osobna, jakby ich słowa nanizane jedno na drugie torowały sobie w moim mózgu osobne ścieżki.

Dlaczego znowu ja i proszę niech chociaż dostanę z tego troję już więcej tego nie zrobię przysięgam będę dobra ale niech on się o niczym nie dowie to niesprawiedliwe już będę dobry tylko proszę i daj żebym to ja zarabiała więcej a ją niech wywalą przecież to wszystko dla dzieci nie dla mnie musiałem go zabić po prostu musiałem to przez ciebie i dlaczego zawsze a on niech zdycha jak zasłużył i niech nie będzie taka smutna bo wtedy od razu się denerwuje i krzyczy że jestem taki sam jak mój ojciec żeby oni tylko głosowali i proszę to niesprawiedliwe błagam niech tak przestanie boleć wszystko zrobię ja już więcej tego nie zrobię tylko proszę dlaczego taki jesteś okrutny i nie będę więcej wierzyć jak mogłeś dlaczego to niesprawiedliwe ja…

Odsuwam się, uciekam, odjeżdżam jak obiektyw kamery. Nie mogę tego wytrzymać. Mgła rozstępuje się, rozpada na rzadkie obłoki i widzę tych wszystkich ludzi stłoczonych obok siebie, zalanych sinym światłem przedświtu. Widzę następnych i następnych. Krzyczą, mamroczą, szepcą, błagają, molestują, jeden przez drugiego, widzę ich coraz więcej. Im jestem dalej tym ich więcej – setki, tysiące, miliony stłoczonych w jedną masę. Gigantyczna, rozciągająca się po nieskończony horyzont równina wybrukowana ludzkimi głowami. Miliony par oczu wbitych we mnie i miliony poruszających się ust plujących słowami, miliardami słów prosto we mnie.

I zgiełk. Straszny, nie do wytrzymania. Rozpaczliwy.

Obudziłem się jakbym spadł na siedzenie spod sufitu. Ze wstrząsem lądowania, mokry od potu.

Za oknem przesuwały się te same ulice, spowite mgłą budynki Szkoły Rolniczej, plac z nieczynnymi straganami. Ledwo co ruszyliśmy. Spałem może dziesięć sekund, a wydawało mi się, że trwało to całe godziny. Wszystko mnie bolało. Byłem potwornie zmęczony.

Załaskotało mnie w policzek, jakby wędrował po nim mały, ciepły owad. Wilgoć w ustach była słona i pachniała starą miedzią. Otarłem policzek i w zimnym rtęciowym blasku latarni zobaczyłem ciemny ślad na palcach. Krew. Krwawiłem z nosa, oczu i uszu.

Taksówkarz nadawał monotonnie:

– Jak oni jeżdżą, panie. W Niemczech to jest nie do pomyślenia, tam to jest taki porządek, że od razu by go policja, panie, nauczyła. Hitlera trzeba, panie, tym ludziom. To by był porządek. Za mordę trzeba wziąć.

Zmilczałem. I dzięki niebiosom, on też zamilkł. Jechałem do domu. Następny most, park, kręte uliczki.

– Tam są z tyłu chusteczki, w pudełku – odezwał się znowu. – Wożę, bo tu jest taksówka. Czasem płaczą, czasem to nawet, powiem panu, inne rzeczy, i potem plamy na siedzeniu. Ja to się napatrzyłem, panie. Pan sobie wytrze tę krew. Zaraz przejdzie.

Spojrzałem ze zdziwieniem, ale patrzył na drogę. Widziałem tylko masywny kark i krótko ostrzyżone włosy.

– Bo to nie trzeba było spać. Jak to ja mówię: rozum śpi, a się, panie, demony budzą.

Zamarłem z papierową chusteczką w ręku.

– No, już prawie na miejscu. Dobrze się we mgle jeździ. Najchętniej bym jeszcze światła pogasił, ale wtedy gliny się czepiają.

– We mgle, to chyba… gorzej? – powiedziałem, żeby coś powiedzieć. Zapłacić, a potem iść do domu.

– Jak to ja zawsze mówię, mnie tam oczy niepotrzebne – powiedział, odwracając się do mnie pustymi, czarnymi oczodołami, w których mżyło coś fosforyczną zielenią. – Nic pan nie płaci. Na koszt firmy.

Otworzyłem drzwi i wysiadłem. Miałem dosyć, nogi jak z waty, a z jednego ucha jeszcze trochę mi się sączyło. Chyba się przyzwyczajam.

Lśniąca chromami i lakierem czarna wołga z trudem zawróciła na wąskiej uliczce, wjeżdżając na czyjś podjazd. Na drzwiach błysnęło czerwonymi literami „Taxi Hades”. Zapalił na dachu lampę z napisem TAXI, a pod spodem „dzwoń 666”. Mogliby sobie darować.

Chciałem do łóżka. Obracając w kieszeni klucz postanowiłem zrezygnować z kolacji.

Nie licząc dwóch podwójnych wódek.

Kod na kasecie zamka wstukałem oparty głową o pręty. Jeszcze schody nad garażem, zamki, drzwi, światło i jestem u siebie. Mój dom. Mój świat. Dosyć.

Dopiero przechodząc przez ogródek poczułem dziwny, wiosenny zapach. Zobaczyłem, że gałęzie są białe. Najpierw myślałem, że to śnieg. A potem podniosłem głowę i zobaczyłem, że kwitną śliwy.

I rododendron przy furtce. I migdałowiec przy moich schodach nad garaż.

Kwitły.

Drzewa kwitły.

Na ulicy trzasnęły drzwiczki ciemnozielonego volvo.

– Panie doktorze! Bardzo przepraszam.

Klucze z brzękiem wypadły mi na ścieżkę. To był on. Mój pacjent. Mój – Bóg. Serce zatrzymało mi się na chwilę.

Stał po drugiej stronie furtki, widziałem go przez solidne kute pręty.

– Bardzo przepraszam, nie chciałem pana nachodzić. Ale nie przyszedłem na wizytę, tak jak byliśmy umówieni. Zmarnowałem pański czas, bo to wszystko wydało mi się głupie. Ale potem uznałem, że to tchórzostwo. Chciałbym przeprosić. I jednak porozmawiać – ale nie jak pacjent z psychiatrą. Tak nie umiem. Porozmawiajmy po prostu jak dwaj ludzie. Przy stole. To jak – wpuści mnie pan? Zrozumiem, jeżeli czuje się pan dotknięty.

Przez chwilę naprawdę chciałem odwrócić się i wejść po tych schodach. Bałem się. I wydawało mi się, że jednak dawał mi taką możliwość. Ale potem wróciło zdecydowanie. Co mu miałem powiedzieć? „Nie jestem godzien, żebyś przyszedł do mnie?” Przecież niczego nie pamiętał.

Otworzyłem furtkę.

Są sytuacje ekstremalnie trudne.

Na przykład kiedy trzeba zapalić światło, powiesić gdzieś płaszcz, powiedzieć: „proszę niech pan wejdzie” i jeszcze: „może napije się pan herbaty”, napełnić czajnik, zapalić gaz.

Są sytuacje trudne.

Powiesił swoją krótką granatową jesionkę, poprawił krawat.

Nie mogłem się temu nadziwić. Poszedł kiedyś do sklepu i po namyśle wybrał granatową kurtę z wełny z dwiema kieszeniami i złotymi guzikami. Dwurzędową. Bo – taka mu się podobała. Lubił ją. Starannie zacerował sobie niewielkie rozdarcie przy kieszeni. W czym była lepsza od innych? A kiedy indziej poszedł do innego sklepu i z wielkiego chromowanego stojaka wybrał jedwabny, ciemnogranatowy krawat, na którym wyhaftowano złotą i czerwoną nicią maleńkie zwierzątka – słonie, antylopy, żyrafy, które wędrowały jedno za drugim w niekończącej się karawanie.

Wybrał, bo miał sklep zoologiczny i taki krawat wydawał mu się stosowny, czy kojarzyły mu się z Arką Noego?

Zaprosiłem go do salonu i poczekałem, aż usiądzie. Położył na stole czarną, krótką fajkę i prostokątną puszkę z tytoniem.

– Pozwoli mi pan zapalić?

Pozwoliłem i przyniosłem z kuchni mosiężną popielniczkę, na której nie było kameleona. Trzęsły mi się ręce.

– Wie pan, to jest tak – powiedział. – Trochę to z mojej strony niezręczne. Chcę pana prosić, żebyśmy porozmawiali przy kielichu – jak dwóch facetów. Jak przyjaciele. Z drugiej strony, to jest pańska praca – nachodzę pana z nią w domu. Sytuacja jest niezręczna – nie chcę pana obrazić. Powiedzmy, że oddaję dług – nie zapłaciłem przecież dziś za umówioną wizytę. – Położył na stole kopertę. – Proszę, niech pan nie protestuje. Muszę być stanowczy.

Przestałem protestować. Obawiam się, że umiał być stanowczy. Przypomnijcie sobie Sodomę. Albo Filistynów.

A potem przyniósł z przedpokoju firmową reklamówkę i wyjął z niej pękatą, wielokątną butelkę whisky, oplecioną siatką ze złotego drutu.

– Ma pan jakieś szklanki?

Miałem szklanki.

– Skąd pan wiedział, gdzie mieszkam? – Co za głupie pytanie. Przecież wiedział wszystko.

– Przecież pan mi dał wizytówkę. Podczas pierwszej wizyty.

No, tak.

Jego whisky była łagodna i aksamitna, z torfowym, szkockim aromatem. Doskonała. Lubił taką, czy taką się stała, kiedy ją kupił?

Nabił fajkę i zapalił ją z namaszczeniem.

Położyłem dłonie na stole. Zabrałem i natychmiast na blacie zostały wilgotne ślady potu.

Nie miałem pojęcia od czego zacząć.

– Jak panu minął tydzień?

Pociągnął łyk whisky i przybił tytoń w fajce, patrząc gdzieś w przestrzeń.

– Czuję się coraz gorzej – powiedział. – Coś jest nie tak. Mój tydzień? Zrobiłem badania, które zlecił pański kolega. Zrobiłem prywatnie, bo nie chciałem czekać. Okazało się, że jestem zdrowy, przynajmniej fizycznie. Nie mam raka mózgu, padaczki ani niczego takiego. Ale czuję się fatalnie. Mam koszmarne sny. A przede wszystkim jest mi żal. Wie pan, Niemcy to nazywają Weltschmerz. Świat mnie boli. Wszystko wydaje mi się jakieś okropne i smutne. Żal mi każdego napotkanego człowieka, każdego ptaka, który spadnie z gałęzi. Nie wiem dlaczego. Co więcej, tak jak panu mówiłem, czuję się za to jakoś odpowiedzialny. Chodzę po ulicach i chce mi się płakać nad każdym nieszczęśliwym człowiekiem i każdym przejechanym jeżem. To głupie, nie?

Aż chciałoby się zapytać: „To po co uczyniłeś ten świat takim bezwzględnym? Po co jest zło?” Terapeuta nie jest od tego, żeby wrzeszczeć na pacjenta. Cały świat jest pełen ludzi znajdujących najwyższą przyjemność w wydawaniu ostatecznych sądów pod adresem najbliższych. Kochamy potępiać, przeklinać i skazywać. Uwielbiamy znajdować winnych. W każdej kwestii. Umiemy wsadzić człowieka do więzienia za to, że przeciekał przewód hamulcowy albo mżawka zamarzła. Jeżeli nastąpił wypadek i zginęli ludzie, to musi być winny. Pękła lina? Więc ten, kto ostatnio miał ją w rękach, jest mordercą, takim samym jak rabuś podrzynający komuś gardło dla stu złotych. Dziecko wpadło pod traktor, więc winna jest matka, która poszła do toalety. Kochamy potępiać, bo wtedy na chwilę sami stajemy się niewinni i szlachetni. Przewracamy oczami w świętym oburzeniu i napawamy się własną niewinnością. My byśmy nigdy tak nie postąpili. Sprawdzilibyśmy hamulce. Nie poszlibyśmy do toalety. Nie wpadlibyśmy w gniew. A gdyby ktokolwiek z nas stwarzał wszechświat, to jako miejsce szczęśliwe, gdzie żaden ptak nigdy nie spadłby z gałęzi.

Dlatego musi być jakiś azyl – miejsce, gdzie siedzi człowiek, który nie potępia. Terapeuta.

My nie wydajemy sądów. Nie wyciągamy karzącego palca. Nie wymierzamy kar. Możemy najwyżej nie podjąć się udzielenia pomocy.

A ja się podjąłem.

Siedział przede mną Ten, który znał odpowiedzi na wszystkie możliwe zadane i nie zadane pytania. Wiedział, co jest po śmierci i dlaczego jest człowiek. Po co jest zło i jaki jest sens życia. Wszystko. Był przyczyną, początkiem i końcem.

Tylko że nic nie pamiętał.

– Te pańskie sny – pamięta pan jakiś?

– Są puste.

– Puste?

– Tak. Śniła mi się pustka. Nicość, czy ja wiem, co to było. Nie było nawet czarne, tylko białe jak mgła albo biały szum. Było wszędzie i zawsze. Rozciągało się od minus do plus nieskończoności i nie było tam nic. Nic, tylko ja. Sam, w nieskończonej martwej pustce. Mogłem czuć, patrzeć, myśleć, ale nie było czego czuć, na co patrzeć i o czym myśleć. Nie było nic. Tylko ja. Byłem sam. Sam w nicości. Mogłem tylko wiedzieć i być.

To było jeszcze gorsze od świata. Niebyt jest dopiero zły. To mi wtedy przyszło do głowy. Głupie. Napił się łyk whisky i spojrzał na swoją fajkę.

– Wie pan co, panie doktorze? W tej nicości, czy co to tam było, nie unosił się ani jeden freudowski symbol. Dajmy spokój tym moim snom. Są głupie. To tylko sny. Sny człowieka, który popada w obłęd.

– Sądzi pan, że to, co tak pana boli, cała ta krzywda, za którą czuje się pan odpowiedzialny, niczemu nie służy?

– Przeciwnie. Myślę, że to nas kształtuje. Jesteśmy wolni i możemy wszystko. Czasami to owocuje nieszczęściem. To, że mamy zawsze jakiś wybór i nie wiemy co będzie dalej, czyni nasze doświadczenie niepowtarzalnym. Mamy do dyspozycji taki maleńki odcinek czasu, ale przez to, że nie wiemy, co było przed nim i co będzie potem, a nawet czy w ogóle istnieje jakieś „potem”, sprawia, że jest porównywalny z nieskończonością. Przynajmniej według naszego doświadczenia. Potencjalnie zaczyna się i kończy nicością. Dlatego nasza niewiedza czyni nas w pewnym sensie porównywalnymi z bogami. To jest doświadczenie, które na małą skalę czyni nas interesującymi i nawet godnymi szacunku w oczach każdego, nawet nieśmiertelnych istot. Zdrowie, panie doktorze.

– To co – jesteśmy, pańskim zdaniem, żeby się uczyć?

– Nie. Jesteśmy, żeby powstawać. Ludzie powstają w ten sposób – jak samouczący się program. Tabula rasa zaopatrzona w różne genetyczne potencjały zostaje wrzucona w generator losowy zwany światem i wykuwana przez los, okoliczności i konsekwencje wyborów innych ludzi, na indywidualny, jedyny w swoim rodzaju byt. Zapełniamy nicość. Chce się panu wysłuchiwać amatorskich filozofii? Nie znoszę o tym myśleć. Ani mówić.

Uniósł szklankę w niemym toaście. Napiłem się. Z kim piłem tę whisky? Z człowiekiem? Może rzeczywiście niczego nie pamiętał. Niemożliwe, żeby to wszystko było takie proste.

– Najbardziej chciałbym, żeby mi pan coś przepisał. Coś, po czym nie będę śnił, nie będę się zamartwiał, nie będę wszystkiego przeżywał. Coś takiego, żebym jakoś zobojętniał. Chciałbym prowadzić mój sklep, gotować, czytać książki. Słuchać muzyki. Lubię Bacha. Ma pan Bacha?

Nie miałem.

– A co pan jeszcze lubi? – To nie była część terapii. Pytałem z własnej ciekawości.

– Z muzyki? Różne rzeczy. Bardzo różne. Kiedyś słuchałem nawet zespołów metalowych. Nie wiem dlaczego, ale okropnie mnie to śmieszyło. Puszczałem sobie Slayers i pękałem ze śmiechu. Ale lubię muzykę.

Popatrzył na szklankę i zaśpiewał nagle. Cicho, bardzo ładnie i bardzo smutno:

– Hello darkness my old friend… I’v come to talk with you again…

Wypiłem swoją whisky duszkiem. Trzęsły mi się ręce. Kiedy śpiewał, poczułem, że ścisnęło mi się gardło.

Kiedy siedział przede mną, był po prostu sympatycznym, krzepkim mężczyzną w dojrzałym wieku, w tweedowej marynarce. Piliśmy whisky i rozmawialiśmy. Był tak ludzki, że sądziłem, iż nawet jeżeli rzeczywiście tkwiło w nim coś nadnaturalnego, to odeszło albo umarło. Został tylko starszy pan cierpiący na depresję. W tym, co mówił, nie było zbyt wiele emocji. Niedzisiejszy, pełen godności, sprzedawca zwierząt nie pozwalał sobie ani na histerie, ani nawet na to żeby się „otworzyć”. Należało to uszanować. Co, miałem się domagać, żeby opowiadał mi o swoim dzieciństwie?

Jednak kiedy zaśpiewał, nagle uwierzyłem naprawdę. Do tej pory jednak miałem nadzieję, że śnię albo mam urojenia. Miałem nadzieję, że oszalałem. Ale w prostej piosence Simona i Garfunkela zabrzmiało coś, czego przedtem nigdy nie czułem. Zaśpiewał mi to i wtedy dopiero podzielił się uczuciami. Muzyka jest czymś szczególnym, jeżeli chodzi o przekazywanie emocji, ale on uczynił z niej cud. Poczułem drobniutką cząstkę jego niewiarygodnej, strasznej samotności. Jak nieskończoną, czarną studnię. Samotny w nicości; I nie mogący tego z nikim podzielić.

Poczułem też współczucie i smutek. Poczułem, jak cierpiał każdą agonią i rozpaczą świata naraz. Wiedział, że to nieuniknione i że nie zostanie zrozumiany.

To było tylko nieskończenie słabe echo, ale niemal mnie zabiło.

Patrzyłem na niego i słuchałem z twarzą ściętą lodem, po której toczyły się gorące jak krew łzy.

Wiedziałem, że mogę spróbować to zrobić. Czułem tę przeklętą, niepojętą moc wibrującą w moich rękach, odkąd usiadł przy moim stole. Tylko że się bałem.

Ale przestałem.

Uniosłem ręce i pozwoliłem się ponieść. Myślałem, że poczuję go, jak tylu innych przedtem.

A zamiast tego runąłem gdzieś w dół, w pustkę. W nicość. Białą jak opar. Migotliwą jak biały szum.

A potem stałem na nieskończonej równinie, pod białym niebem, jak ekran telewizora nastawionego na nieistniejący kanał. Po tym srebrnym niebie nienaturalnie szybko pędziły strzępiaste, ołowiane obłoki, po błotnistej ziemi snuł się siwy dym i kłęby cuchnącej mgły.

To było pobojowisko. Z rudego, mlaskającego błota sterczały zardzewiałe kłęby zasieków, poskręcane stalowe szkielety, wszędzie leżały trupy. Stawiałem ostrożnie kroki, buty grzęzły w błocie przesiąkniętym krwią, patrzyły na mnie szare twarze z wytrzeszczonymi oczami, szczerzyły się zęby, sztywno sterczały ręce z zakrzywionymi w skurczu palcami. Rozkrzyżowani na ziemi, zwinięci w kłębek, półsiedzący. W szarych, brązowych i zgniłozielonych mundurach z kosmatego sukna, skórzanych zbrojach, porąbanych żelaznych pancerzach. Z mgły wyłoniła się ogromna kanciasta sylwetka tygrysa królewskiego, o pancerzu pokrytym chropawym cimeritem, z przekręconą w bok wieżą i zwieszoną ku ziemi lufą. O gąsienicę opierał się plecami leżący hoplita w brązowym hełmie zasłaniającym twarz; przerąbany grzebień hełmu wieńczyło końskie włosie.

Szedłem. Musiałem iść. Starałem się tylko nie deptać po twarzach, nie potykać o korpusy. Patrzyłem na klęczącego samuraja, który tkwił odchylony do tyłu z odrzuconymi na boki rękami, w każdej dłoni trzymając miecz. Na francuskiego grenadiera, który zastygł w wiecznym ukłonie nabity na rzymskie pilum, z drzewcem pogrążonym głęboko w błocie.

Nad pobojowiskiem snuł się dym. Kiedy kłęby trochę rzedły, widać było, że ciągnie się w nieskończoność. Pobojowisko ludzkich żywotów, uczuć i nadziei. Wielkie Śmietnisko świata. Dolina Rozpaczy. Har Mageddon.

Szedłem. Trzeba było iść.

Szedłem na wzgórze.

Było tak samo jałowe, puste i spowite dymem, jak wszystko tutaj. Górą ciągnęły kohorty chmur, kłębiących się nienaturalnie szybko pod niebem koloru stali.

Snuli się wśród kłębów mgły, martwo jak lunatycy.

– Niestety, zrobiliśmy wszystko co w ludzkiej mocy – powiedział obojętnie lekarz. – teraz już wszystko w rękach Boga.

Ominąłem go.

Fox skomlał z wysiłkiem i patrzył na mnie z rozpaczą. Ufał mi. Błagał o pomoc. Wiedział, że wyciągnę go z tarapatów. Bał się. Prosił.

A ja nic nie umiałem zrobić. Zanim skonał, polizał mnie w dłoń.

– Zawiodłem się na tobie. Zawiodłem ostatecznie – powiedział ojciec pękniętym, drewnianym głosem i odwrócił się do mnie plecami.

– Od początku byliśmy nieporozumieniem – powiedziała Anita. – Po prostu spotkałam kogoś lepszego. Jeszcze będziesz mi wdzięczny.

Szedłem. Po prostu musiałem wejść na ten szczyt.

– Budzę się i zwyczajnie dłużej nie mogę – powiedziała Marzena. – Miałeś mi pomóc. Dlaczego mi nie pomagasz? Zrób coś. Zrób, proszę, bo któregoś dnia nie wytrzymam i wreszcie to zrobię.

– Jesteś miły, ale nie jesteś facetem, z którym chciałabym budować sobie życie. Nic nie umiesz z siebie dawać. Nic, czego potrzebuję – powiedziała Monika.

– Przyjaciel to ktoś, na kogo można liczyć – powiedział Paweł. – A ja mam pracę i rodzinę. Na mnie na pewno nie możesz liczyć. Mam ważniejsze sprawy.

Musiałem tylko wejść na szczyt wzgórza. Wśród skał, dymu i rozpaczy.

– Zabiła się. Przez ciebie. Tak jakbyś ją wypchnął przez to okno.

Trzeba stawiać nogi ostrożnie, wymacując miejsca pomiędzy ostrymi jak szkło skałami. Łatwo trafić na szczyt. Po prostu trzeba iść pod górę. Cały czas pod górę. Kiedy nie ma już żadnego „pod górę”, to jest się na szczycie.

Siedział tam nieruchomo, zgarbiony, z dłońmi zwieszonymi bezradnie pomiędzy kolanami, i patrzył na nie kończące się pobojowisko w dole.

Oparłem mu dłoń na ramieniu.

– Nie chcę – powiedział, nie patrząc na mnie. – Nie wrócę.

Obszedłem skałę, tak żeby musiał spojrzeć mi w twarz.

Nie jestem sędzią. Moim zadaniem nie jest oskarżać ani ferować wyroki. Świat jest pełen takich, którzy to kochają. Ja jestem tym, który umie słuchać. Kiedy podejmę się komuś pomóc, jestem po jego stronie. Nazywamy to „bezwarunkową akceptacją”.

Ale byłem też człowiekiem. Nie siedziałem za swoim biurkiem, tylko szarpany wiatrem stałem na wzgórzu nad Doliną Rozpaczy i patrzyłem w twarz Sprzedawcy Zwierząt. Wiedziałem, że powiem mu to, co czuję. Przyszedłem tam w imieniu wszystkich, takich jak ja, którym dano maleńki kawałeczek czasu, kawałek świata pod nogami i niewiele więcej. Wszystkich, którzy wrzuceni w młyn będący kosmiczną maszyną losującą marzyli, szukali chociaż odrobiny szczęścia i na koniec mieli wrażenie, że ich oszukano. Mówiłem jako człowiek. I wydawało mi się, że wiele od tego zależy.

Uniósł głowę i spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.

– To nie twoja wina – powiedziałem. – Dobrze zrobiłeś.

Nie dopalił fajki, nie dopił whisky. Nawet chyba nie dośpiewał „Sound of Silence” do końca.

Odszedł tam, gdzie było jego miejsce. Przy moim stole został tylko martwy, stary sprzedawca zwierząt, wrażenie, że chciałem tak wiele powiedzieć i nie zdążyłem. I pustka.

I dźwięk ciszy.

Płakałem dzwoniąc po pogotowie.

– Serce – powiedział surowo lekarz. – Nie powinien był palić tytoniu ani pić alkoholu, ani jeść wysokobiałkowych potraw. Można bić na alarm w nieskończoność, przedstawiać statystyki, powtarzać i tłumaczyć. Nic!

Spojrzał na mnie z potępieniem, jakby uważał, że to ja go zabiłem. Ludzie kochają potępiać.

I to już cała opowieść. Pieniędzy wystarczyło mi na kawałek ziemi tam, gdzie nawet diabeł rzadko zapuszcza się, żeby powiedzieć „dobranoc”.

Rzadko się odzywam. Mam dach nad głową, łóżko, stół i krzesło. Patrzę na las. Gotuję, piłuję drewno, pędzę śliwowicę. Piszę. Czasem schodzę do wsi, siadam w gospodzie albo pod sklepem. Nie zaczepiają mnie. W milczeniu stawiają mi piwo albo kieliszek wódki.

Czasem ktoś ze wsi w dolinie przychodzi ścieżką przez las i siada przy drewnianym stole przed moim domem, żeby coś mi opowiedzieć. Czasem chodzi o bóle w piersiach, a czasem o krzywdę lub winę. Wiedzą, że nikogo nie osądzam. Najwyżej pokręcę w milczeniu głową. Wtedy odchodzą. Ale to zdarza się rzadko. Zazwyczaj zgadzam się położyć na kimś ręce.

Nie ciągną do mojej chaty żadne pielgrzymki, nie przyłażą wiejskie dewotki. Miejscowi nikomu o mnie nie mówią. Boją się milczącego, siwego człowieka. Wiedzą, że chcę być sam.

Wieczorami siadam na schodach i patrzę w rozgwieżdżone niebo. Patrzę w ciemność. W takie noce smutek świata prawie do mnie nie dociera. Nie słychać szlochu ani złorzeczeń. Słychać tylko ciszę.

Hello darkness my old friend, I’v come to talk with you again…

Zupełnie nie umiem śpiewać.

25 listopada 2002

WIEDŹMA I WILK

– Muszę go mieć, prababciu – powiedziała Melania do lustra, wycierając nos. – Muszę.

Siedząca po drugiej stronie owalnego intarsjowanego stołu stara kobieta kryła twarz w cieniu, ale widać było siatkę drobnych i głębokich zmarszczek, niczym na miękko wyprawionej skórze. I jeszcze kołnierzyk spięty kameą w srebrze. Jej podbródek, drobny i ostry, drżał lekko. Milczała.

Tykał skrzynkowy zegar, lampa z witrażowym abażurem rzucała ciepły blask na stół, drobny sterczący podbródek, białą koszulę, kameę i dłonie prababki.

Staruszka sięgnęła po filiżankę i upiła łyk herbaty. Melania czekała, dygocąc od wstrzymywanego szlochu.

– Proszę…

– Moje biedne dziecko… – powiedziała prababka. – Przecież znasz zasady. Pamiętaj o stosach.

– Prababciu, proszę…! – jęknęła Melania ze zniecierpliwieniem. – Co się ma jeszcze stać, żebyś zrozumiała, że to właśnie jest ta sytuacja. Muszę!

– Zrób to, co może zrobić zwykła kobieta. Wezwij policję. Wypędź go. Rozwiedź się.

– Nie jesteśmy, chwała Bogu, małżeństwem, prababciu, i dobrze o tym wiesz. Już wzywałam policję. Znają mnie. Nie chcą przyjeżdżać. A jak mam go wypędzić, kiedy nie chce wyjść? Siłą? Jest silniejszy! Wraca. Wszędzie mnie znajduje. Wraca z kwiatami, z tymi swoimi czarnymi, bezbronnymi oczami i prosi o pomoc… Pisze wiersze i…

– Przez trzy dni, Melanio. Potem traci natchnienie, szuka go w karafce, widzi na swoim ciele pająki, nienawidzi wszystkiego wokół siebie i robi się okrutny, a ty zaczynasz znowu nosić czarne okulary i fioletowy makijaż. Problem w tym, moje dziecko, że za każdym razem, kiedy wraca, ty go przyjmujesz. Musisz zrobić porządek ze sobą, a nie sięgać po Dar. Ty go nadal kochasz, moje dziecko. Gdybym była twoją matką, powiedziałabym, że cię ostrzegałam. On ma czarną aurę, dziecko. Nie ma w nim nic jasnego ani dobrego. Ma ambicje, ale nie ma talentu. A nade wszystko nie ma do niczego serca. A ty nadal go kochasz. I zawsze go przyjmiesz.

– Już nie, prababciu. Ostatnio spał na klatce i dopadł mnie, jak wychodziłam. Jest coraz gorzej i ja… Prababciu, to się skończyło. Wiem. Coś we mnie pękło. Leżał w przedpokoju i nagle zobaczyłam go takim, jakim jest naprawdę. Miałaś rację. Wpakowałam siedem lat życia w bydlaka, który jest po prostu pasożytem. Pękło i już. Nie ma. Nie kocham już, babciu. Chcę, żeby zniknął. Im prędzej tym lepiej. Skopałam go, kiedy leżał. Chcę się uwolnić, prababciu. To jest ta sytuacja. Proszę, pozwól mi.

– Dobrze więc, ja się nim zajmę. Jeżeli chcesz, to zniknie.

– Nie! – zawołała Melania. – Chcę to zrobić sama. Muszę. Chcę odzyskać godność, babciu. Jestem gotowa. I silna. Bardzo silna.

– Bo cierpisz, dziecko. Zawsze tak jest. Ale to jest zła siła. Nie masz nad nią kontroli.

Melania zamilkła. Przypomniała sobie wczorajszą trasę z Poznania. Dłonie zaciśnięte na kierownicy, podrapane kostki po niedawnym spotkaniu z ukochanym. I więcej pamiątek na całym ciele. Nic wielkiego. Siniak na żebrach, fioletowe ślady palców na udach, obtarte kolano, spuchnięty policzek. I upokorzenie. Bezsilna wściekłość. Zaschnięte łzy na policzkach, piekące oczy. I kilometr za kilometrem wstęga czarnego asfaltu, przerywana linia dzieląca świat na połowy.

Motocyklista śmignął jak pocisk wystrzelony z samolotu, niemal smagnął drzwi i zajechał jej drogę. Podskoczyła, kierownica drgnęła jej w ręku, koła zachrzęściły na żwirze pobocza. Uwolniła wtedy całą wściekłość. W wielopiętrowej wiązance, której nie powstydziłby się doker. Wymierzonej wprost w jego opięte skomplikowaną kurtką plecy znikające za zakrętem.

A w pół godziny później mijała już błyskające lampami karetki, kałużę benzyny i drobnych kryształków szkła. I tę yamahę wbitą w rozdarty bok furgonetki. I motocyklistę kołyszącego się tam i z powrotem w objęciach pielęgniarzy, obejmującego obiema rękami strzaskany kask.

Nie masz kontroli…

Zabiłam go.

Bo wszedł mi w drogę.

– A dlaczego nie zrobisz czegoś innego? Znajdź normalnego, dobrego mężczyznę. Jesteś piękna, Melanio. Może nie jak modelka, ale one w ogóle nie mają twarzy. Twojej przynajmniej nikt nie zapomni, moje dziecko. Dobrze wiesz, że wystarczy, gdy spojrzą w twoje oczy. Gdy poczują zapach twoich włosów. Kiedy zobaczą, jak się uśmiechasz. Tak dawno nie widziałam cię uśmiechniętej, córeczko. Znajdź dobrego, silnego mężczyznę. Człowieka honoru. Takiego, który nie pozwoli cię skrzywdzić. Możesz użyć do tego Daru. W tym chętnie ci pomogę. Ale to, co chcesz zrobić… To jest chore, moje dziecko.

– Prababciu – powiedziała Melania bardzo rzeczowo – nie mam siły. Nie mam po prostu siły szukać i zdobywać mężczyzny. Nie teraz. Zrozum, że ten sukinsyn…

– Język, moje dziecko – przerwała ostro nestorka. – Nie chodzi nawet o przyzwoitość i dobre maniery. Chodzi o Dar. Ty możesz zabić jednym słowem, Melanio, i to nie tego, kogo byś chciała. Nie można powierzać broni komuś, kto strzela na oślep.

– Prababciu, przepraszam – powiedziała Melania. – Chodzi o to, że on mnie wyssał ze wszystkich sił. Nie dam rady nikogo zdobyć. A takich mężczyzn, o jakich mówisz, dawno już nie ma. Nie mogę też czekać, aż wrócę do siebie. On mi nie pozwoli. Zabije mnie. – Dotknęła świeżo zasklepionego pęknięcia przecinającego cienką, wypielęgnowaną brew. – Trafił mnie pękiem kluczy, prababciu, bo otworzyłam drzwi, we własnym domu. Drzwi, za którymi siedział. Trafił mnie kluczami, bo przed świecznikiem się uchyliłam. Myślałam nad tym, babciu. Wiesz, co chcę zrobić.

– Chcesz zamienić małpę na wilka, moja droga.

– Babciu, wiesz przecież. Zresztą, zwierzęta są dużo lepsze od ludzi. Babciu, jestem gotowa. Doceń, że proszę cię o zgodę.

Nestorka zaśmiała się cynicznie.

– Prosisz nie o zgodę, ale o bransoletę. O lykopeion. Nie umiałabyś zrobić własnej. Jestem już bardziej stara, niż mogłabyś sobie wyobrazić, Melanio. Chciałabym nareszcie umrzeć. Muszę tylko skończyć edukację nestorki. Najlepiej przyszłej jesieni. Wtedy przekażę ciotce Teresie mój grimoir i umrę. W listopadzie.

– Babciu, proszę… – wykrztusiła Melania przez łzy. – Potrzebuję cię.

– Nadszedł czas, córeczko. Czekają na mnie, a ja jestem już zmęczona tym światem. Nie rozumiem go. Znacznie więcej łączy mnie z tymi, którzy odeszli, niż z wami. Daj mi odejść, prawnuczko. Chcesz swój Dar. Chcesz lykopeion. Chcesz otworzyć swój grimoir. Dobrze więc. Niech się tak stanie. Ale to znaczy, że nie będę więcej trzymać cię za rękę. Czas stanąć na własnych nogach. I tak zawsze robiłaś, co chciałaś, mała wiedźmo.

– Babciu…

– Poczekaj. – Stara kobieta wstała zza stołu i odeszła w głąb swojego mieszkania. Przez chwilę widać było jej twarz. Wypukły nos, taki sam jak u Melanii, i tak samo niesforne włosy, jednak srebrzyste i spięte w miarę możliwości w gładki kok. Srebrne, a nie ogniście rude.

Melania czekała, bawiąc się herbatnikiem i patrząc na ciężką, drewnianą ramę lustra, które dzieliło stół na dwie połowy. W mieszkaniu panował mrok. Gdzieś za oknem przejechał tramwaj.

Prababka wróciła wreszcie i przyniosła dwa woreczki z miękkiej skóry.

– Klucz do grimoiru. Lykopeion. I – z jednego z woreczków wydobyła rzeźbioną buteleczkę z ciemnego szkła – przemyj tym twarz, moja droga. Trzy krople na szklankę wody. Nie chcę cię więcej widzieć z poranioną twarzą. W tym drugim woreczku znajdziesz niektóre zioła i zamienniki. Teraz trudno je dostać. Są w szkatułce. Używaj ich oszczędnie i uzupełniaj, kiedy przyjdzie sezon.

– Dziękuję, prababciu.

– Melanio, posłuchaj. Ten cały Łukasz to potwór, zgoda. Ale ty chcesz stworzyć drugiego potwora. Posłuchaj mojej rady i nie rób tego. Rozdepcz to jego czarne serce, ale potem zacznij życie jak normalna dziewczyna w twoim wieku. Poszukaj sobie normalnego mężczyzny i spraw, by cię pokochał. Dar to nie jest proteza. Nie wolno go tak używać. Jesteśmy kobietami i ludźmi. Musimy żyć jak ludzie.

– Chyba nie umiem, babciu. Za długo to trwało.

Prababka westchnęła.

– I tak będziesz musiała. Nauczysz się. Droga na skróty zawsze się mści.

Wiesz, co masz zrobić z bransoletą. Będziesz miała go we władzy tylko wtedy, gdy będzie nosił lykopeion, a ty będziesz musiała mieć swój. Nie zdejmuj go nigdy na dłużej niż kilka godzin. A przy pełni nawet na chwilę. Będziesz pamiętać?

– Tak, babciu.

– I odeślij go natychmiast, kiedy zrobi swoje.

Cisza.

– Melanio?

– Dam mu wiedzę, babciu. I dam mu siebie.

Stara kobieta westchnęła ciężko.

– I myślisz, że to takie proste. Boże drogi, moje dziecko – to ci się nie uda. Pewnych rzeczy musisz się sama dowiedzieć. W tej sprawie już ci nie pomogę. Proszę.

Prababka rzuciła lekko obydwa woreczki prosto w taflę lustra. Patrząc ze swojej strony stołu Melania zobaczyła, jak powierzchnia zwierciadła rozstępuje się, jak rozchodzą się na niej okrągłe fale niczym na powierzchni stawu. Woreczki spadły na stół, lustro falowało przez chwilę i uspokoiło się. Nadal było w nim widać prababkę siedzącą po drugiej stronie stołu, w ciepłym świetle lampy od Tiffany’ego. Trzymała dwie splecione srebrne bransolety. Rzuciła je w lustro lekkim ruchem nadgarstka. Uderzyły w intarsjowane drewno blatu z metalicznym brzękiem, omal nie tłukąc porcelanowego spodka. Melania ostrożnie podniosła je i rozłączyła.

– Lykopeion… – Bransolety wyglądały dziwnie, jak srebrne fragmenty kręgosłupa jakiegoś nieziemskiego stworzenia.

– Nie trzeba zapinać ich ciasno – powiedziała prababka. – Same się dopasują. I, chwała Bogu, nie trzeba ich już ukrywać. Ludzie noszą takie dziwne rzeczy, że nikt nie zwróci na nie uwagi. Czas na mnie, córeczko. I, Melanio…

– Tak, prababciu?

– Będziemy się jeszcze widywać, ale zapamiętaj, że w połowie listopada będzie mój pogrzeb. Mam nadzieję, że przyjdziesz.

– Babciu…

– Bądź zdrowa, Melanio.

Lustro znowu zafalowało, po czym dobiegł z niego cichutki śpiewny trzask, jakby marznącej gwałtownie wody. Prababka znikła, a zamiast niej w lustrze pojawiła się drobna twarz Melanii, okolona rudymi lokami, z półksiężycowatą ranką tnącą czarną brew, z żółtozielonym siniakiem pod pięknym, zielonym okiem. Lustro znów było lustrem.

Melania przeniosła je z wysiłkiem na komodę i ustawiła tak, żeby się nie widzieć. Potem zapaliła światło i odniosła filiżankę do kuchni.

A potem poszła do łazienki i odkręciła kurki przy wannie. Usiadła na ocembrowaniu, nalała ciepłej wody do umywalki i wpuściła trzy krople eliksiru. Czerwone jak krew kleksy rozpłynęły się, barwiąc wodę na różowo. W powietrzu rozszedł się zapach imbiru, olejku różanego i miedzi. Melania wyłuskała z pojemnika bawełniany płatek kosmetyczny, a potem, krzywiąc się i sycząc przed łazienkowym lustrem, zaczęła przemywać ranki na twarzy. Piekło jak wszyscy diabli. Woda z łoskotem lała się do wanny. Dobrze było być samej w domu.

Już niedługo.

Już niedługo, draniu.

Leżąc w ciepłej wodzie czuła, jak eliksir działa na rany, otarcia i siniaki. Trochę piekło, ale przede wszystkim czuła, jakby jej skóra ściągała się tam i kurczyła.

Nareszcie zrobi z tym porządek. Czuła już tylko gniew. Jej wielka, wystawiana na tyle prób miłość, trwająca wbrew rozsądkowi i całemu światu, zgasła pewnego wieczora jak zdmuchnięta świeca. Nawet jej wtedy nie uderzył. Po prostu siedział w pokoju, walcząc z wywracającymi się oczami, w rozpiętej koszuli; biała jak wosk twarz obwisła mu i była tak zdrętwiała od alkoholu, że nie mógł nawet mówić. Jego dłoń przesunęła się w kierunku kieliszka jak wąż i wywróciła go. Wybełkotał: „Nasso siie gapisz gupia ssifpo”, a potem ruszył do przedpokoju i upadł bezwładnie jak worek. Melania poczuła, jakby w jej głowie nagle pękł jakiś spróchniały szczebel. Patrzyła na jego karykaturalnie chude ciało rozciągnięte na parkiecie, pozlepiane w kosmyki długie włosy rozsypane wokół głowy, półotwarte usta, z których zionęło przetrawioną wódką i acetonem. Wydawało się jej, że widzi go po raz pierwszy. Spodnie miał sztywne od plam, przetarte na kolanie, i brudne, bose stopy. I te kręcone, czarne, koźle włoski na całym ciele.

Boże, co ten cuchnący menel robi na mojej podłodze?

Ten cuchnący menel to twój dekadencki, mroczny książę, twój poeta. Twój bunt przeciwko drobnomieszczańskiemu życiu. To siedem najlepszych lat twojego życia, wypite i wyrzygane do kibla jak podła wódka. Twój Jim Morrison.

Kiedy wycierała z podłogi wymiociny, poprzysięgła zemstę. Tak po prostu. Nadszedł czas przesilenia.

Już niedługo.

Otworzę mój grimoir.

Niedługo. Miała czas do środy. We środę wracał z koncertu. Grał w zastępstwie w jakimś zespole, którego gitarzysta miał kaprys rozwalić pięścią podwójne okno. Jednak i te fuchy mu się kończyły. Za dużo afer, za dużo demolki, poza tym grał coraz gorzej.

Dwa dni na przygotowanie wszystkiego. Musiała rano oddać stykówki i filmy do agencji i broń Boże nie brać następnych zleceń.

Tego wieczora wyjęła ze skrytki swój grimoir i po raz pierwszy otworzyła go sama. Zapaliła świece i siedziała nad księgą naga, z wilgotnymi płomiennymi włosami, odwracając sztywne karty pergaminu. Obok w pedantycznym porządku leżały zawiniątka pełne ziół, stały buteleczki z wyciągami. Na kawałku irchy leżały dwie członowane srebrne bransolety, jak śpiące, metalowe węże. Wąskie wargi Melanii poruszały się. Monotonny szept, cichszy zrazu niż stanowcze tykanie skrzynkowego zegara, narastał. Słowa zlewały się, stawały się jedną niezrozumiałą mantrą:

– Sator, arepo, rotas. Frutimiere Likaone! Noakil!

Jej głos narastał. Nie słyszała tego, po pół godzinie była już w głębokim transie. Melania zaczęła krzyczeć. Wciąż to samo. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Naczynia w kredensie zaczęły brzęczeć.

– Sator, arepo…

Krzyk.

Dwie ulice dalej transformator buchnął snopami iskier. Przed kamienicą Melanii zgasły latarnie.

– Sator…

W całej okolicy zaczęły wyć psy. Chórem.

* * *

Do ostatniej chwili była pewna, że nie zdąży. We wtorek po południu jednak wszystko było gotowe. Kartka z jej notesu zapisana niezliczonymi notatkami, zawierała dumny rząd haczyków postawionych przy każdym punkcie. Załatwione. Torba z jej ubraniami i kompletem męskich ubrań XXL. Załatwione. Kwatera. Załatwione. Torba z aparatem i obiektywami. Załatwione. Załatwione…

Już wkrótce.

W domu na stole leżała kartka:

„Wyjeżdżam do chatki pod Białowieżą. Sama. Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się. Nie chcę cię więcej widzieć. Wracam w niedzielę. Do tego czasu masz zniknąć z mojego życia. Nigdy więcej nie przychodź i nie dzwoń. Mam kogoś, to prawdziwy mężczyzna. Melania.”

Wiedział, o którą chatkę chodzi. Wynajęli ją kiedyś, podczas jednego ze swoich nielicznych wyjazdów. Spędzili tam tydzień, który długo uważała za jeden z najlepszych tygodni swojego życia. Teraz był jej zupełnie obojętny. Coś się złamało.

Zamknęła drzwi na ten jedyny zamek, do którego miał klucz.

Kiedy minęła Wyszków, zaczął padać drobny, pierwszy śnieg. Czuła, jak wypełnia ją adrenalina. Nigdy więcej bezsilności. Działanie. Siła. Dar. Kabinę wypełniał ochrypły śpiew. I Melania śpiewała razem z magnetofonem. Skóra na jej twarzy, odbijającej się w lusterku wstecznym, była nieskazitelna. Żadnych blizn, żadnych siniaków.

O, bracia wilcy, strzeżcie się przynęty

O, bracia wilcy, strzeżcie się ludzkiej łaski

Zastawił na was wróg zawzięty – potrzaski!

Puszcza Białowieska przywitała ją zimową bielą i czernią. Wszystko, co nie było bielą, zamieniło się w czerń. Tym lepiej. Zmierzchało, po drodze sunęły smugi drobnego jak mąka śniegu.

Pan Okszanowski otworzył drzwi natychmiast, zupełnie jakby na nią czekał. Chudy, siwy i wąsaty, kipiący niewymuszonym, towarzyskim entuzjazmem.

– Nu i panna Mela przyjechała, ja tak sobie pomyślałem, żeby herbaty nastawić, a tu panna Mela już jest. Nu, niechżesz pani wchodzi! Zaraz herbatki… a i zjeść coś też znajdzie się… Takie zimno, pewnie pani przemarzła.

Melania weszła, ogłuszona i oślepiona jaskrawym światłem, kipiącym wokół wiejskim, wieczornym życiem. Pod kuchenną płytą huczał ogień, śpiewał wielki aluminiowy czajnik. Gadał telewizor.

Odebrano jej kurtkę i posadzono w salonie, przy starym stole, pod szklanym spojrzeniem kozłów, jeleni i dzików. Nie zostawiająca miejsca na żadne dyskusje i konwenanse kresowa gościnność porwała ją jak powodziowa fala, z którą nie można walczyć, można tylko w niej zatonąć.

– Naleweczki, pannu Melu, z tarniny ona – samo zdrowie. I rydzyków… teraz rydzyki rzadkie, już nigdzie indziej pani takich nie zje, tylko u starego Okszana… Niechżesz panna Mela jeszcze sobie zajączka dołoży…

Melania posłusznie kroiła, żuła, odpowiadała na niezliczone pytania. Konfitury na spodku przy szklance herbaty pachniały wniebogłosy wiśniami i migdałami, na dworze szczekały dwa myśliwskie brytany. Kozły, dziki i jelenie patrzyły na nią przychylnie ze ścian. Płynęły jakieś lokalne plotki.

– Ja od razu, pannu Melu, tak czułem, że on kłopotów narobi. Ja nawet pani profesor powiedziałem. Pani Simono, tak powiedziałem, on nic się na puszczy nie rozumi… I co panna Mela powi? Miałem rację… Ja ta się na ludziach znam…

Pan Okszanowski paplał, opowiadał, dolewał. Nikt tu nie cierpiał na nieokreślone, dekadenckie rozterki, nikt nie pałał nienawiścią do siebie i całego świata. Nikt nie pił do nieprzytomności, ani nie wymiotował na podłogę. Nikogo tu nie bito. Było ciepło, przytulnie, prosto i bezpiecznie.

Też będę miała taki dom. Z konfiturami i rydzami, i całą tą serdecznością. Jasny i żywy. Mój.

Już niedługo.

Psy umilkły. Gdzieś z daleka, z głębi lasu, wypłynęło dzikie, pierwotne wycie. Chór zgranych, jak w cerkwi, zwierzęcych głosów popłynął tęskną, ponurą nutą. Wycie wyprysnęło łamaną frazą i ucichło.

Po plecach Melanii przeszły zastępy lodowych mrówek.

– Aj, słyszy pani, jak śpiewają? Zima będzie że hej… To Maksym, powiadam pani, że od wojny takiego basiora nie widziałem. Jak cielę, żebym tak nie wstał. Ten baran to koniecznie chciał mu tę radiową obrożę założyć, miesiąc go, pannu Melu, tropił i nic. Maksyma nie złapie… Za mądry on.

Na dworze było ciemno. Melania musiała już wyjść, ale nie miała pojęcia, jak się uwolnić. Dobrze było tak siedzieć, popijać mocną herbatą nalewkę i rozkoszować się spokojem, ale nie po to tu przyjechała. Przyjechała po swoją zemstę. I wolność.

– Panie Stanisławie, a chatka gotowa? Bo ja się muszę położyć. Rano muszę iść na zdjęcia, bo wtedy światło…

– A gotowa, gotowa. Napaliłem, to marznąć panna Mela nie będzie. Tylku ja myślałem, że pani z całą ekipą, a tu sama. To ta nie lepi pani tu u nas zostać? Tu do puszczy też niedaleko, a w chatce to i żywego ducha i człowieka żadnego na parę kilometrów… A i straszno trochu tak samej kobicie, wilczki śpiewają…

– Kiedy ja muszę tam… I lubię sama pracować. Przecież nic mi się nie stanie, a tak bym się chciała już położyć… I przecież pan wie, że puszczę znam – nie pójdę za daleko.

– A ja klucz zaraz przyniosę… Bo z panny Meli to taka gorączka… Wszystka tylku już, już i już. A mnie tutaj, pannu Melu – nudno. Teraz nikt nie przyjeżdża, a tutaj u nas koniec świata. Dalej tylko puszcza, Ruskie i piekło. Brakuje żywej duszy… – Skrzypnął krzesłem, a potem poszedł do sieni, stukając protezą.

– Panie Stanisławie – przyjdę, pogadamy, wypijemy, ale później. Sfotografuję co trzeba i przyjdę. Naprawdę.

Do chatki prowadziły coraz gorsze i bardziej zasypane śniegiem drogi, wreszcie został tylko ledwo widoczny trakt, którym nikt od dawna nie jeździł.

Mała myśliwska chatka stała tuż na skraju lasu, otulona w sosny i bezlistne teraz jaśminy. Kiedy Melania podchodziła do drzwi, czuła, jak wali jej serce, krążek światła z trzymanej w dłoni latarki drżał lekko. Gałęzie sięgały do jej twarzy, a w każdym cieniu krył się potwór. Płaski, dwuwymiarowy, z czerni i bieli. Z białą twarzą pokrytą czarnym zarostem, oczami jak studnie do piekła i zrośniętymi brwiami. Z karykaturalnie chudymi, okrutnymi dłońmi dusiciela. Czarny książę. Wampir. Damski bokser. Poeta.

Mój własny potwór.

Otworzyła oporny zamek wielkim kluczem, a potem zapaliła w środku światła. W sieni, w kuchni i w izbie. Dopiero kiedy było jasno i nic nie kryło się po kątach, przyniosła z samochodu swoje rzeczy i zamknęła drzwi na ciężką, oporną zasuwę, przypominającą element czołgu.

Piec w kuchni był gorący. Dołożyła trochę drewna na rozżarzone węgle, nastawiła wodę na herbatę, a potem rozłożyła na ceracie kuchennego stołu swoje rekwizyty.

Grimoir.

Cała kolekcja ziół w płóciennych woreczkach, nalewki w małych aptekarskich buteleczkach z ciemnego szkła, trzy ampułki demerolu, duża strzykawka, butelka dzięgielówki, dwuipółkilogramowa giez cielęca z kością, w firmowej reklamówce supermarketu, paczka małych świeczek w metalowych pudełeczkach, kreda, zapałki. Pół litra wieprzowej krwi w plastikowej butelce z tryskawką.

I skórzany woreczek zawierający dwie srebrne bransolety, lśniące niczym ogony metalowych skorpionów.

Miała już wszystko co trzeba.

A jeżeli nie przyjedzie? Jeżeli ten jeden jedyny raz w życiu uniesie się honorem i rzeczywiście odejdzie?

Wtedy wszystko skończy się dobrze. Wtedy i tylko wtedy. Jego ostatnia szansa. Wtedy upiecze tę cielęcinę, popije dzięgielówką, może rzeczywiście zrobi jakieś zdjęcia puszczy, przynajmniej przydadzą się do portfolio, i wróci do domu. A potem spróbuje zacząć żyć normalnie. Prababka będzie zachwycona.

Niestety, wiedziała, że to zbyt piękne, żeby się ziściło. Przyjedzie. Przyjedzie natychmiast, kiedy tylko przeczyta tę kartkę. Kochał ją, na swój chory, zamulony alkoholem, prochami i dekadencją, psychopatyczny sposób. Była jego własnością. Jego własną, rudą i wierną wielbicielką. Miała też mieszkanie i pieniądze. Dobra, których nie uznawał, chyba że potrzebował na flaszkę albo prochy. Chyba że przez chwilę potrzebował dachu nad głową. Poza tym, była jeszcze zazdrość. Uczucie, które go napędzało. Zazdrościł zawsze, wszystkim i wszystkiego. Przyjedzie.

Mroczny książę przyjedzie zrobić porządek w swoich włościach.

Już niedługo.

Zawsze przyjeżdżał. I zawsze jakoś ją znajdował. U matki, w pracy, na sesjach wyjazdowych, u koleżanki. Zawsze. Zupełnie jakby miała wszczepiony traser. Przyjeżdżał i na nowo kradł jej serce, sobie tylko znanymi sposobami. A kiedy była już miękka jak wosk, ustawiał ją do pionu. Był istnym geniuszem manipulacji, przynajmniej na trzeźwo zawsze znajdował odpowiednie słowa, którymi mógł sobie ja otworzyć, uczynić posłuszną, zakochaną albo – jeżeli miał taki kaprys – strącić na dno piekła.

Kiedy wypiła herbatę, w chatce zrobiło się ciepło. Miękki, żółty blask lał się przez małe okna, a na dworze lodowaty wiatr sypał kurtynami drobnego śniegu. Z zewnątrz, z puszczy albo zamarzniętego, smaganego wiatrem pola porośniętego jakimiś badylami, te okienka musiały wyglądać jak azyl. Jeżeli ktoś stał tam i marzł, to musiał na ich widok pomyśleć o gorącej herbacie z konfiturami, cieple kaflowego pieca, orzeźwiającym, ciężkim zapachu świerkowych belek.

Zasłoniła okna jak się dało, rozebrała się do naga, położyła na podłodze kłującą, szorstką skórę dzika, którą zdarła ze ściany, i usiadła na niej, czując, jak ostra szczecina kłuje ją w pośladki.

Wokół niej stały płonące świeczki, w kilku spodkach i nakrętkach od słoików tliły się zioła oraz niewielkie żywiczne bryłki, napełniając kuchnię ciężkim, kadzidlanym dymem. Otworzyła grimoir, a jej loki lśniły jak płomień. Przez chwilę oddychała głęboko przez nos, a potem rozłożyła ręce.

– Sator… Arepo… Rotas… Frutimiere Likaone!

I wciąż od nowa. Mijały minuty. Dym sączył się z miseczek, wypełniał kuchnię i układał się warstwami. Wirowały w nim spirale i arabeski. Melania siedziała z głową odrzuconą do tyłu, przez jej ciało przebiegały dreszcze.

– Frutimiere!

Nie czuła, że kołysze się na klęczkach, że porusza biodrami jak tancerka egzotyczna; ręce zwisały jej bezwładnie z boków. Dar płynął przez nią, prosto z ziemi, jak powolny piorun. Płomyczki kaganków odchyliły się od niej na boki.

– Likaone!

Włączył się autoalarm.

Melania wyszła w parzące, obezwładniające zimno, owinięta tylko kłującą, płową skórą odyńca, niczym prosto z paleolitu. Wyciągnęła dłoń z pilotem i wyłączyła syrenę. Samochód kwiknął dwukrotnie i ucichł.

Wokół puszcza stała w czerni i tylko śnieg fosforyzował sino, nad polem wisiał księżyc, jak lekko nadgryziony owoc, i zalewał wszystko rtęciowym blaskiem. Na pole padały czarne cienie.

A wtedy usłyszała skowyt. Potężną, głośną pieśń myśliwską polującego basiora. Była w niej siła i godność, i cała otchłań pierwotnej dzikości drapieżnika.

Blisko.

Bardzo blisko. Słyszały. I ciągnęło je tu.

Wróciła do domu, czując, jak wali jej serce. Zaczynało się.

Trans jeszcze wirował jej w głowie, kiedy usiadła znowu na futrze, kładąc przed sobą owalną bryłę mięsa ze sterczącą, białą jak z porcelany, kością. Jej usta poruszały się, inkantacje płynęły jedna za drugą.

– Sator…

Igła wbiła się w gumowy korek fiolki, tłoczek strzykawki cofnął się do oporu.

– Arepo…

Melania ścisnęła mięso udami i wstrzyknęła w nie demerol, ostrożnie, żeby się samej nie dziabnąć. W kilku miejscach. Obficie. Znajomy weterynarz powiedział: „Zatrzymuje słonia w biegu”. Potem, nie zmieniając igły, wciągnęła kilka nalewek ze swoich brązowych buteleczek i zaaplikowała giczy kilka kolejnych zastrzyków.

Trans mijał. W jego miejsce nadchodził strach.

Już niedługo…

Ubrała się. Bielizna, rajstopy, legginsy, sweter, polar, kurtka, buty. Miała wrażenie, jakby robiła to po raz pierwszy. Sztywne jak kołki drżące palce nie radziły sobie z guzikami, zamkami i rzepami. Serce łomotało jej jak powieszony w gardle dzwon.

Wyszła przed chatkę z ciężką reklamówką w jednym ręku i latarką w drugiej. Kieszeń kurtki wypychała jej butelka z krwią. Melania poszła prosto w puszczę, po skrzypiącym śniegu, skąpana w lunatycznym świetle. Jak we śnie. Prosto w skowyt wilczej sfory.

Nie zobaczyła ich. Słyszała trzask gałązek, chrupanie śniegu, coś czmychnęło na granicy snopa światła bijącego z jej latarki. Ale czuła je. Były wokół. I czuły też ją.

Szła kilka minut, aż znalazła się na niewielkiej polance otoczonej ośnieżonymi krzakami. Wystarczy.

Wydeptała niewielki krąg w płytkim śniegu, po czym położyła na nim mięso, a torbę złożyła metodycznie w kostkę i wsunęła do kieszeni. Ręce trzęsły jej się tak, jakby wyszła w ten mróz prosto spod prysznica. Żołądek zwinął jej się w węzeł. Robiła to, o czym tak długo marzyła, ale umierała ze strachu. Była na granicy, gotowa przerwać to, póki jeszcze można.

Nigdy.

Już niedługo.

Wcale nie było łatwo zrobić znaki za pomocą plastykowej butelki zaopatrzonej w tryskawkę. Trzęsły jej się ręce, a krew zaczęła zastygać w końcówce pojemnika. Znaki wychodziły koślawo, krew krzepła, butelka zatykała się. W końcu odkręciła szyjkę i poprawiła symbole lejąc na śnieg cienki strumyczek, potem zanurzyła palec we krwi i zrobiła ostatnie poprawki. W acetylenowym świetle księżyca ślady wydawały się czarne. Mimo mrozu ciężki, żelazisty zapach posoki drażnił ją w nozdrza, powodował mdłości. Jak w jatce. To nic. Będzie tu tego więcej. Dużo więcej. To dopiero będzie jatka.

Już wkrótce.

Kiedy skończyła, ruszyła z powrotem po własnych śladach, wypatrując ich w świetle latarki. Była na granicy paniki. Potrzebowała całej siły, żeby nie rzucić się na oślep histerycznym pędem, gdzieś przed siebie, w puszczę. Szła z zaciśniętymi zębami, wzdrygając się przy każdym trzasku i każdym szeleście. Szła po własnych śladach. Widziała też ślady sfory, okrągłe odciski łap, jak pieczątki, przecinające jej ślady, kluczące, tropiące.

Wycie rozległo się tak nagle, że omal nie wrzasnęła. Blisko. Bardzo blisko.

Droga powrotna wydawała się dwa razy dłuższa, niż kiedy przemierzała ją w tamtą stronę. Kiedy zobaczyła oświetlone okna chatki, nie mogła powstrzymać biegu.

Zatrzasnęła drzwi, oparła się o nie plecami, a potem bardzo powoli i metodycznie wzięła się w garść. Wywietrzyła kuchnię z ciężkiego odoru ziół i kadzideł, sprzątnęła wypalone ogarki, wytarła z desek kredowe znaki. Czuła, że w głowie huczy jej ze zmęczenia, ale nie mogła jeszcze iść spać. Dołożyła znowu do pieca i postawiła na ogniu rondel. Potem wyjęła z torby swoje podróżne laboratorium – kilka menażek, miseczki z hartowanej stali, kolejne buteleczki z nalewkami. Ponownie otworzyła grimoir.

Piętnaście po pierwszej skończyła. Odlała pół szklanki z butelki dzięgielówki i uzupełniła ją bursztynowym, parującym płynem ze stalowej miseczki. Łukasz nie znosił ziołowych nalewek, ale niczego innego tutaj nie znajdzie. Będzie musiał chyba zrobić wyjątek dla tej szczególnej butelki dzięgielówki. Ten jeden raz. Potem już nigdy nie będzie jej musiał pić.

Zmusiła się do zmywania, a potem schowała wszystkie swoje rekwizyty. Butelki powędrowały do szkatułek, zioła do woreczków, a wszystko razem do specjalnej torby. Na wierzchu została torba z aparatem fotograficznym, obiektywy, pudełka z filmami. Filtry. To, czego można się spodziewać po fotograficzce przy pracy.

I jeszcze butelka ziołowej nalewki.

I dwie srebrne, dziwne bransolety, jak rtęciowe skolopendry zwinięte w irchowym woreczku.

Wyjęła z torby śpiwór i rozwinęła go na starym zapadniętym tapczanie w izbie. Gdzieś pod sufitem kołatek chrobotał uparcie, wyżerając w chatce własne korytarze. Trzaskał i szumiał ogień w piecu.

Wilki przestały wyć.

* * *

Budzik wyrwał ją do jawy jak cios w twarz. Po omacku zgłuszyła jego elektroniczny skowyt i leżała w ciemności, pogrążona w błogiej amnezji przebudzenia. A potem wszystko spadło na nią naraz. Łukasz, jego chude, wściekłe pięści, jego zdychające czarne myśli i gniew. Kłótnie, wrzaski i ołowiane słowa siekące wszystko jak karabiny maszynowe. Wilcze wycie i lodowata elektryczność Daru płynąca przez żyły. Łzy, pająkowate litery grimoiru i lepki, bolesny osad kadzidlanego dymu, oklejający mózg ciężkim, chemicznym kacem.

Zagotowała wodę i umyła się w miednicy, z grubsza, jak się dało. Bez wanny i tak czuła się brudna. Wypiła kilka łyków kwaśnej rozpuszczalnej kawy i ubrała się.

Na dworze wstawał już szary, nieśmiały świt. Śnieg przestał padać, ale nie zamierzał też topnieć. Było zimno. Ruszyła tą samą drogą co w nocy, widząc wyraźnie własne ślady, lekko tylko przyprószone śnieżnym pyłem. W świetle dziennym jej lęki znikły, pozostała tylko desperacja. Wrócił też gniew. Nie znający litości i przebaczenia gniew rozczarowanej kobiety.

W pewnej chwili myślała już, że zgubiła tę polankę, ale okazało się, że była, tylko trochę dalej, niż sądziła. Wiedziała, że będzie musiała przejść tę samą drogę jeszcze trzy razy, więc starała się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kępę jałowców, tłoczących się jak gapie wokół miejsca wypadku, krzywą starą sosnę, na której kikut złamanej gałęzi przypominał pysk śmiejącego się wielbłąda. Stary dąb, z owalną dziuplą jak krzyczące w przerażeniu usta.

A potem wyszła na polanę i znalazła je. Cztery czy pięć wilków leżących wokół jak worki płowego futra. Podchodziła ostrożnie, z nogami jak z ołowiu. Nigdy nie widziała ich z tak bliska. Przynajmniej dzikich; te w zoo wyglądały żałośnie, niczym chude, zaniedbane psy łańcuchowe. A w obiektywie… to, co widziała robiąc zdjęcia, nie wydawało się realne. Świat widziany przez wizjer aparatu był tworzywem artystycznym, a nie rzeczywistością. Tymczasem tutaj leżały przed nią prawdziwe drapieżniki, porośnięte kosmatym płoworudym futrem. Na środku polanki, w poprzek krwawego kabalistycznego kręgu, ogromny, leżący na boku basior, masywny, zbudowany jak buldożer, dalej drugi wilk, trochę mniejszy, chyba samica, z pyskiem zarytym w śnieg, dalej następne dwa. Jeden leżał w bezruchu, a drugi skomlał żałośnie, trącając bezwładną waderę nosem. Na widok Melanii wilczek wycofał się tyłem, jeżąc futro, szczerząc drobne zęby i powarkując zajadle.

Samiec oddychał ciężko, boki opadały mu rytmicznie jak miechy w kuźni, tylne łapy drgały od czasu do czasu, jakby wilk usiłował zdławić w sobie działanie lekarstwa. Melania podeszła bardzo ostrożnie, z każdym krokiem przełamując gwałtowny opór mięśni. Była pewna, że basior nagle jednym rzutem stanie na nogi, a w sekundę później skoczy jej na twarz. Wyszczerzone zęby budziły szacunek. Kły wydawały się mieć wielkość jej palców. Jedno uderzenie takich szczęk może zgruchotać kość.

Kucnęła tuż przy nim i zębami ściągnęła rękawiczkę. Bardzo powoli sięgnęła do kieszeni, nawet na chwilę nie spuszczając wzroku z jego półotwartego oka, zasnutego niebieską mgłą, i wydobyła z kieszeni lykopeion. Rozłączyła bransolety, a potem sięgnęła bardzo ostrożnie i większą zapięła na prawej łapie samca. Cofnęła palce.

Drobne wymyślne ogniwa opadły luźno, a po chwili rozległ się cichy, metaliczny grzechot. Bransoleta drgnęła, a potem zaczęła zwijać się jak owad. Zaterkotał zamek, lśniące srebrem zęby objęły wilczą łapę.

Melania zapięła swoją bransoletę i poczuła ten sam delikatny, zimny, metalowy ruch na nadgarstku. Lykopeion dopasował się.

Jeszcze jedno…

Z trudem podciągnęła spięty rzepem rękaw zimowej kurtki, a potem wyjęła z kieszeni szwajcarski scyzoryk. Dygoczące palce nie chciały jej słuchać, ale omal nie łamiąc paznokcia zdołała otworzyć najmniejsze, ostre jak skalpel ostrze. Nabrała powietrza w płuca i zaciskając szczęki aż do bólu, przecięła skórę na nadgarstku. Prawie nie bolało.

I prawie nie było krwi.

Ścisnęła rankę palcami i zdołała wydusić drżącą, gęstniejącą kroplę. Spadła prosto w wilczą szczękę jak rubin. Basior przełknął nerwowo. Melania bardzo powoli wyciągnęła dłoń i lekko pogłaskała wielki wypukły bok, pokryty szorstkim, zimowym futrem.

– Nic na to nie poradzę… – szepnęła.

To było wszystko. Melania wstała i nie spuszczając zwierząt z oka, wycofała się tyłem. Mały wilczek nie przestawał warczeć ani na chwilę, a kiedy zaczęła się cofać, ruszył na nią wyganiając ją z polanki i od swojego stada.

Wróciła do chatki po własnych śladach. To wszystko. Teraz musiała tylko czekać.

Niedługo.

Już niedługo.

Uspokoiła się, zakleiła plastrem skaleczenie, które zaczęło wreszcie szczypać, a potem wsiadła do samochodu i ruszyła do Hajnówki szukać przyzwoitej kawy i śniadania.

W hotelu dostała kawę, ale okazało się, że nie może jeść. Słuchała ciężkiego, gardłowego pokrzykiwania grupki niemieckich myśliwych w zielonych lub nakrapianych rudo – brunatnym kamuflażem Bundeswehry kurtkach, i dziobała drżącym widelcem stygnącą jajecznicę. Niemiecki język wznosił się aż pod sufit, czasem błyskały w nim nieliczne, jako tako zrozumiałe słowa: „ja”, „nein”, „nach Wald”, albo „zum Bauspiele” i kaskady śmiechu.

Już niedługo.

Dziś w nocy.

Wejdzie do mieszkania, rzucając gdzie popadnie kurtkę, a potem znajdzie kartkę. I będzie czytał z rosnącym wyrazem niedowierzania na twarzy. Niedowierzanie powoli zamieni się w gniew, potem we wściekłość. A potem chwyci kurtkę i ruszy tutaj. Ale nie natychmiast. Najpierw znajdzie dużą butelkę „Wyborowej” w barku i rozprawi się z nią.

A jeśli nie?

Jeżeli przyjedzie już jutro nad ranem, jakimś sobie tylko znanym sposobem?

To niemożliwe. Zawsze zaglądał do barku, mimo że pilnowała, żeby nie trzymać w domu wódy. Ale wiedział, że po takim wyjeździe coś mogło zostać. Trochę whisky? Pół butelki wina? Wyczuwał alkohol w szczelnie zakręconych butelkach. Znajdzie.

Nabrała na widelec nieapetycznie zastygłej jajecznicy i usiłowała przepchnąć przez ściśnięte gardło.

Trzeba jeść.

Żeby mieć siłę.

Chodziła po lesie. Migocący śnieg chrupał i skrzypiał pod nogami, obłoczki pary z jej oddechu unosiły się w nieruchomym powietrzu, co kilka minut rozlegał się metaliczny trzask migawki i wizg silniczka. Świat zamknięty ścianami obiektywu, ograniczony czerwonymi kątami celownika, podkreślony świetlistymi komunikatami procesora, wydawał się bezpieczny i pod kontrolą. Świat fotografii. Płaski, bezpieczny i zamknięty w ramkach. Podatny na manipulacje ostrością, czasem naświetlania, przesłoną i filtrem. Nieruchomy.

Potrzebuję jeszcze doby – czy to tak wiele?

Odpisała sobie godziny przyjazdów pociągów i pekaesów. Sfotografowała cerkiew. A w porze obiadu odwiedziła starego Okszanowskiego na obiecaną pogawędkę. I dobrze wybrała porę.

Do chatki wróciła wieczorem, z bijącym sercem i spoconymi dłońmi, pewna, że lada moment Łukasz wyskoczy na nią z jakiegoś cienia, rozgoryczony, wściekły i lekko pijany. A nade wszystko upokorzony. I niebezpieczny.

Nic się nie wydarzyło. Chatka stała cicha i ciemna, nie wyróżniając się ze ściany lasu. Rozpaliła ogień i zostawiła otwarte drzwiczki pieca. Siedziała pijąc herbatę z metalowego kubka i patrzyła w płomienie, trawiące rozżarzone polana. Siedem lat… Siedem lat na smyczy.

W nocy obudziły ją wilki. Skowyt był wyjątkowo długi, przeciągły, przepełniony bólem i samotnością. Wył tylko jeden wilk i nie był to głos przewodnika stada. Tamten miał głęboki, drapieżny śpiew, który zaczęła już odróżniać.

Leżała w ciemności, patrząc na fosforyzujące na zielono cyfry budzika, i słuchała. Samiec milczał.

Odezwał się dużo później, wyrywając ją z szarej, pogranicznej krainy snu. Dźwięk był tak przerażający, że poczuła, jak ciarki ściągają jej skórę na głowie, i skuliła się w śpiworze, bojąc się nawet drgnąć. Skowyt rozbrzmiewał bardzo blisko, z zupełnie innego miejsca niż daleki, tęskny śpiew pozostałych. Wycie pruło nocne niebo na części, a oprócz wilczej pieśni myśliwego, brzmiał w nim przeraźliwy, chrapliwy krzyk człowieka. Był to głos z dna piekła.

Boże, co ja zrobiłam?

Było już za późno. Krąg zaczął się obracać.

Następny dzień wypełniał strach.

I oczekiwanie.

Próbowała robić zdjęcia, chodziła po lesie, chodziła po Hajnówce. Drewniane budynki, szczekające psy, dym snujący się z kominów. Droga posypana drobnym śniegiem. Nie bardzo widziała, gdzie chodzi. Widziała Łukasza. Jego nieobecną, kamienną twarz pozbawioną wyrazu, czarne oczy, które patrzyły w głąb siebie, i grube, szerokie usta zaciśnięte w gniewie. Napięte z wściekłości mięśnie szczęk deformujące chudą, zapadniętą twarz. Mroczny książę nadchodził.

Czuła, jak się zbliża.

Zdążył już jako tako wytrzeźwieć i teraz ciągnął tutaj. Otoczony chmurą swojej czarnej, wampirycznej miłości i gniewu, jechał autostopem w kabinie ciężarówki albo w pociągu, albo w autobusie. Jechał do niej.

Zbliżał się.

A ona nie była gotowa. Samo oczekiwanie okazało się trudniejsze, niż przypuszczała. Niemal nie do wytrzymania. Godziny spędzone przy buzującym piecu kuchennym na ściskaniu w dłoniach żeliwnego, obtłuczonego z emalii kubka z herbatą i nasłuchiwaniu, wypalały ją od środka jak płomień. Ale słuchała, wzdrygając się na każdy szelest i każde chrupnięcie śniegu. Na każdy trzask polana w piecu.

Już niedługo…

Ale jeszcze nie teraz.

Zapadł wczesny, listopadowy mrok, jak czarne wieko. Melania czekała. Napięta, skoncentrowana, wypełniona po uszy adrenaliną. I miała nadzieję że nie przyjedzie. Że jednak sięgnie po swoją szansę. Po prostu zabierze te płyty, których jeszcze nie sprzedał, swoje łachy, papiery i szpargały, i wyniesie się. Tylko że była zbyt dobrym żywicielem. Każda kolejna próba i każdy kolejny rok oznaczał dla niego, że jest po prostu beznadziejnie uzależniona. I miał rację.

Do niedawna.

Dopóki coś nie pękło. Po siedmiu latach. Melania pokręciła głową z politowaniem i napiła się herbaty z gorącego kubka.

A wtedy wszedł.

Tak po prostu.

Przestraszyła się trzasku otwieranych drzwi i skamieniała na koślawym taborecie przy palenisku, ale Łukasz nie przeraził jej. Nie wyglądał tak przerażająco jak w jej wyobrażeniach, tylko zwyczajnie. Codziennie. I żałośnie.

Dygotał z zimna, a czarne oczy miał pełne łez.

– Maleńka… – Wyciągnął do niej ręce i zanim się obejrzała, już szła do niego, żeby wtulić się w jego chudą pierś, pozwolić mu utonąć w swoich płomiennych włosach.

– Musiałem z tobą porozmawiać. Musiałem… Co ty robisz, dziewczyno, co ty robisz? Przecież my…

Nad puszczą popłynął stalowy zew polującej sfory. Wróciła siła. Pamięć. I Dar. Melania zatrzymała się wpół kroku.

– Nie! – Słowo, które chlasnęło jak łańcuchowy bicz.

– C – co? – Nawet nie był jeszcze wściekły, tylko zdumiony.

– He razy ma się to jeszcze powtarzać? Teraz piękne słówka, trzy dni w raju, a potem co? Uderzyłeś mnie, skurwysynu! Dosyć! Dosyć tego! Wynoś się stąd i z mojego życia. Nie będę więcej po tobie sprzątać. Nie będę więcej po tobie płakać. Chcesz zdychać? To zdychaj, ale ja chcę żyć!

Przeszedł kilka kroków i usiadł ciężko za stołem. Jak człowiek bardzo zmęczony i tak nieszczęśliwy, że smutek wżarł się w jego twarz jak smar. Splótł chude dłonie na blacie i patrzył w nie kamiennym wzrokiem.

– Możemy chyba porozmawiać? Po tych wszystkich latach, które razem przeżyliśmy? Myślisz, że kartka wystarczy? Dwa słowa i won? Po tym, co razem przeszliśmy?

– Chyba po tym, co ja z tobą przeszłam? Coś z tych lat w ogóle pamiętasz? Cokolwiek? Może to, jak wrzeszczałeś z balkonu, goły, z pokrwawionymi łapami, a ja usiłowałam zaciągnąć cię do mieszkania? Albo jak zdemolowałeś mi mieszkanie? Ja nie pamiętam cię trzeźwego!

– Jasne! Twoje wypieszczone, drobnomieszczańskie mieszkanie! Tylko to jest ważne? Że nie chodzę do pracy w garniturku? Że jestem artystą?

– Tak? A co ty robisz, artysto? Grasz do kotleta? Piszesz wiersze na serwetkach? Jeden na pół roku?

Trafiony. Porwał się zza stołu i zatrzymał wpół ruchu. Jego kłykcie pobielały, kiedy zacisnął kurczowo palce na blacie i zmusił się, by opaść na krzesło. Jego skamieniały ze zgrozy wzrok trafił na butelkę dzięgielówki. Po policzku popłynęła jedna łza. Wyciągnął drżące palce i ujął stojącą obok szklankę. Grube szkło zagrzechotało o szyjkę butelki. Melanią znieruchomiała. Musiał to wypić.

Ale nie wypił. Uniósł szklankę, powąchał zawartość, skrzywił się i odstawił ją z powrotem na okryty starą ceratą blat. Oparł czoło na dłoniach.

– Kiedyś byłaś inna… – powiedział głucho.

– Kiedyś byłam głupia! Wyssałeś mnie ze wszystkiego, draniu. O czym chcesz jeszcze rozmawiać?

Musiał to wypić.

– Naprawdę nie pamiętasz niczego dobrego? Wolałabyś, żebym był jednym z tych wymuskanych dupków pod krawatem?

Pamiętała. Dobrze pamiętała, ale to już nie działało.

– Pamiętam – powiedziała spokojnie. – Pamiętam też wystarczająco wiele złego. Po prostu odejdź. Nie ma cię już w moim życiu. To koniec.

Podniósł szklankę i wypił. Musztardówkę zawierającą dwieście pięćdziesiąt mililitrów. Na dwa razy. A potem spojrzał na nią szklanymi oczami pełnymi łez.

– Nie odchodź… – poprosił. Kiedyś wystarczyło samo brzmienie jego głosu. Kiedyś.

– Ja zostaję – powiedziała szyderczo. – To ty wychodzisz.

– Porozmawiajmy – powiedział błagalnie. Znalazł w kieszeni zmiętą paczkę papierosów i zapalił drżącymi palcami. Zawsze mu drżały. Od jakiegoś roku. Trzeźwy, pijany czy naćpany, drżały mu tak, że miewał problemy z posługiwaniem się zapałkami.

– Rozmawiamy przecież.

Cisza.

Ogień huczał w piecu.

Zioła z nalewki działały w ciszy.

Wypił następną szklankę, trochę mniejszą. Jakieś sto pięćdziesiąt.

A potem zaczął mówić. Nie słuchała. Był to jeden z jego bełkotliwych monologów, właściwie nie do powtórzenia. O coś mu chodziło, ale nie wiedział dokładnie o co, wątek mu się plątał, ale generalnie chodziło o to, że świat był podły, a życie niesprawiedliwe i z gruntu złe, a ona była jedynym jasnym punktem. Słyszała to dziesiątki razy. Zaczynało się od: „Tylko ty, dziewczyno… tyko ty… reszta to gówno…” a kończyło na: „Zgnoiłaś mnie, ty głupia dziwko!”

Zaczęła na niego wrzeszczeć. Nawet nie wiedziała, że potrafi aż tak podnieść głos. Kłótnia była jak walka na miecze. Nawet wydawało jej się, że widzi te stalowe słowa, ostre jak brzytwy, omijające jego pijane, zezowate zastawy, i co chwila pławiące się w czerwieni. Powiedziała mu wszystko, co zawsze chciała ale się bała, i więcej. Znalazła słowa, które cięły nie gorzej niż jej rozpacz i gniew.

– Poza tym potrzebuję mężczyzny. Mężczyzny, gnojku, a nie zachlanego impotenta ze zwiędłym siurkiem!

Rzucił butelką i zgarnął sobie z drogi stół. Nigdy jeszcze nie doprowadziła go do takiej wściekłości. Wyskoczyła na dwór. Prosto w zaśnieżone pole pod płonącym krwawo księżycem w pełni. Było prawie jasno i srebrnie. Nieprawdziwy, rtęciowy świat. Wypadł za nią i prawie chwycił za sweter na plecach. Wyrwała się i poczuła podmuch powietrza na twarzy, kiedy jego pięść mignęła jej parę centymetrów przed nosem.

Uciekała.

Oderwała się od niego łatwo i wpadła w wydeptaną przez siebie ścieżkę prowadzącą na wilczą polankę. Słyszała jego sapanie za plecami i trzask gałęzi, w które zaplatał się, młócąc bezładnie pięściami na wszystkie strony. Zatrzymała się i odwróciła. Zgubił ją i teraz miotał się po lesie płacząc z wściekłości, kopiąc drzewa i wywrzaskując przekleństwa. Brakuje tylko, żeby wyładował się na krzakach i wrócił do chatki. Zawołać go? Poślizgnął się w śniegu i wywrócił, a potem gramolił niezdarnie jak chudy pająk. Skoro tak łatwo było mu uciec, nie wydawał się już niebezpieczny.

Adrenalina spowodowała, że Melania zaczęła się nagle śmiać, coraz bardziej histerycznie.

– No, chodź, fiutku, zabawimy się – zachichotała.

Usłyszał ją, wrzasnął: „Zabiję cię, ty kurwo!” i ruszył w jej stronę jak odyniec.

Kiedy stała już na polance w zdeptanym kręgu krwawych znaków, skąpana w sinym blasku wielkiego księżyca, nagle przestało jej być wesoło. Nie miała już dokąd biec. Nie było wilków. Nie było nikogo. Tylko rozjuszony, pijany potwór z czerni i bieli. Z oczami pustymi jak lufy armatnie.

Pierwsze uderzenie spadło na nią jak cep. Trafił na odlew gdzieś w żebra, przewracając od razu na ziemię. Kopnięcie w udo poczuła aż w mózgu. I wtedy nagle zrozumiała, że nie ma żadnego Daru, jest tylko pijany brutal, którego zwabiła samotnie w odludny, samotny kąt puszczy, żeby ją zatłukł na śmierć.

Zadany na oślep cios trafił ją gdzieś w głowę, drugi w kość policzkową, trzeci w usta. Każdy był jak wybuch gwiazdy. Własny krzyk usłyszała jak z daleka.

Chwycił ją za włosy i postawił na nogach. W jego oczach płonęło szaleństwo. Nadchodzi śmierć. Tu i teraz. Na pustej leśnej polance, pod płonącym srebrem księżycem.

– I gdzie ten twój prawdziwy mężczyzna, suko? – wydusił przez ściśnięte gardło, cofając dygocącą chudą pięść aż za plecy.

I wtedy usłyszała skowyt. Grzmiący, neandertalski ryk zakończony zawodzącą wilczą frazą. I uwierzyła znowu.

Splunęła mu w twarz krwią i śliną, i uśmiechnęła się pękniętymi ustami.

– Już tu idzie.

Słyszała chrupanie śniegu, trzask gałęzi, słyszała, jak coś pędzi niepowstrzymanie, niczym lokomotywa. Coraz szybciej. Nad lasem rozległ się głuchy, niepodobny do niczego charkot. Jak grzmiący ryk lwa, jak ryk rozjuszonego mężczyzny, jak warczenie wilka.

Łukasz puścił jej włosy i wytrzeźwiał.

– Co to jest? Co to, kurwa, jest?! – zapytał ze strachem i pretensją w głosie.

I zniknął.

W ułamku sekundy został zmieciony na bok ogromną masą mięśni i futra, która wystrzeliła znikąd i uderzyła w niego jak rozpędzona ciężarówka.

Nie widziała szczegółów. Opodal na skraju polanki kłębiły się w tumanach śniegu dwa ciała. Jedno ogromne, porośnięte rudopłowym futrem, a drugie chude, dwuwymiarowe, z czerni i bieli.

I czerwieni.

Ten wielki – widziała tylko trójkątne ludzkie plecy, kryzę futra na karku i sterczące trójkątne uszy – trzepał gwałtownie głową jak rozjuszony, walczący pies, i był samym ruchem. Zjeżonym futrem, kłapaniem potężnych szczęk, wściekłym charkotem. Gdzieś z boku wystawała chuda noga Łukasza, w czarnych, przemoczonych krwią i uryną spodniach, i kowbojski but orzący konwulsyjnie śnieg ściętym obcasem. A nad tym wszystkim toczył się przeraźliwy krzyk, wysoki, niemal kobiecy. Jak strzelająca w niebo kolumna śmiertelnego cierpienia i ostatecznego strachu.

Splecione ciała przetoczyły się w krzaki, z niewielkiej sosenki osypał się śnieg. Przez chwilę widziała bok i nogę potwora, łukowate, płaskie psie udo i ludzką łydkę, nienaturalnie długą, porośniętą futrem stopę wspartą o ziemię samymi palcami. Szpony wbiły się w zmrożoną ziemię, wilk zaparł się gdzieś w gęstwinie krzaków przednimi łapami i szarpnął w górę głową, z trzaskiem dartego mięsa. Krzyk wzrósł o oktawę i stał się nie do zniesienia.

Melania stała na ołowianych nogach, a w głowie jej huczało. Cały świat odpływał z gwizdem krwi walącej do głowy. Nie mogę zemdleć. Nie teraz. Niech to się skończy. Boże, już dosyć, niech on wreszcie umrze.

W krzakach nadal rozlegały się trzaski gałęzi i dobiegały z nich odgłosy gwałtownej szamotaniny. Człowiek i zwierzę. Nie wiedziała, który jest który. Nie potrafiłaby zdecydować, które z walczących u jej stóp stworzeń jest potworem. Wrzask Łukasza rozdzierał jej duszę. Wołał ją. Błagał o ratunek. Charczał. Słyszała, jak krztusi się i tonie we własnej krwi płynącej z rozerwanych tętnic.

Nagle coś szarpnęło się wśród zeschłych malin i jałowców, i wyskoczył z nich Łukasz. Gruchnął natychmiast na ziemię, nadal tkwił do pasa w krzakach, ale uniósł głowę i jedną rękę, wyciągając do niej błagalnym gestem purpurową od krwi dłoń, której brakowało małego palca. I natychmiast został wciągnięty z powrotem w krzaki jednym gwałtownym ruchem, zostawiając po sobie na śniegu pasmo rudego błota. Rozległ się warkot i donośny chrupot, po czym krzyk umilkł.

Melania stała, czując, jakby zamarzła na kamień. Poczuła smak krwi i zorientowała się, że cały czas ściska w zębach grzbiet wskazującego palca.

Słyszała trzask dartego mięsa, chrupot kości, słyszała te olbrzymie szczęki rwące mięśnie, słyszała, jak stworzony przez nią wilkołak rozszarpuje i pożera Łukasza. Trupa Łukasza.

Żołądek zwinął się jej w węzeł, poczuła nagły ścisk gardła i zwymiotowała gwałtownie na zdeptany śnieg.

Musiało tak być.

Miało tak być.

Miałaś rację, prababciu.

Nie przewidziała tylko tego czasu. Nie przewidziała bólu. Nie przewidziała tego morza krwi, która zbryzgała całą okolicę. Miała ją nawet na twarzy i we włosach. Nie zauważyła, jak to się stało. Nie przewidziała smrodu rozdartych wnętrzności. Metalicznego odoru rzeźni. Nie przewidziała tego rozpaczliwego wrzasku, który nadal słyszała w głowie i czuła, że będzie rozbrzmiewał tam już do końca życia. Nie przewidziała, że tak niemożliwie ciężko jest patrzeć, jak mężczyzna, którego kiedyś kochała, jest rozdzierany na strzępy przez rozjuszoną bestię.

Niczego nie przewidziała.

A zwłaszcza własnego strachu. Co innego jest stworzyć potwora.

A co innego spojrzeć mu potem w twarz.

Uciekła. Opętańczy, paniczny galop przez nocny las, gałęzie siekące po twarzy, śnieg za kołnierzem. Polerowana stal księżycowego światła. Prawie nie pamiętała tej ucieczki. Dopadła chatki i wtedy dosięgło ją jego grzmiące wycie. Właściwie ryk. Wilki odpowiedziały mu, ale lękliwie i niepewnie. Melania wpadła w panikę. Zatrzasnęła drzwi i zaczęła obiema rękami pchać olbrzymią czołgową zasuwę. Przeklęta pancerna stal tkwiła w obejmach jak przyrośnięta i ani myślała drgnąć. Pchała ją, szarpała i tłukła, ale to nic nie dawało. Usłyszała skomlenie i zrozumiała, że to jej własny skowyt. Szedł tutaj. Szedł po nią.

Zostawiła zasuwę i uciekła w najdalszy kąt chatki. Jeszcze nigdy w życiu nie była w takiej panice. Zwinęła się w kłębek i patrzyła na drzwi, wiedząc, że otworzą się za chwilę. Nie mogła patrzeć na te drzwi i nie mogła oderwać od nich wzroku.

Słyszała, jak szedł. Chrupanie śniegu pod łapami, zgrzyt pazurów na ganku. Szedł do niej. Ciągnęła go bransoleta i krew, i inkantacje. Czuł ją. I szedł do niej. Nie mógł inaczej – sama go stworzyła.

A potem usłyszała drapanie. Ciężki, stalowy chrobot pazurów o drzwi, który czuła tak, jakby zdzierał jej skórę z głowy. Przyszedł.

I prosił, żeby go wpuścić.

Melania osunęła się po ścianie i zapadła w katatoniczne przerażenie. Drapał. W pewnym momencie zaczepił łapą o klamkę, usłyszała trzask zapadki i skrzypienie zawiasów. Powiało zimnem. Opuściła głowę i wbiła wzrok w deski podłogi. Nie potrafiła na niego spojrzeć. Nie była w stanie.

Tam, w lesie, było jasno – ale jak na noc w środku puszczy. Widziała ruch, plamy, kształty, zarysy. Teraz stał w oświetlonej kuchni, w blasku stuwatowej żarówki. Słyszała jego ciężki oddech, czuła jego ostry psi zapach zmieszany z wonią krwi i surowizny. Patrzyła w stare deski podłogi. Widziała sęki, słoje w drewniej drobne czerwone kleksy jej własnej krwi, która kapała z wargi i nosa. Patrzyła na podłogę.

I trzęsła się jak nigdy w życiu.

A potem powoli, z wielkim wysiłkiem podniosła oczy. Tylko oczy, kark zesztywniał, głowa opierała się ruchowi. Z jej gardła wydobył się cichy nieartykułowany dźwięk, ni to skomlenie, ni to pisk, ale przemogła się i spojrzała w twarz potwora.

Tylko na sekundę.

Zobaczyła go jak na zdjęciu. W jednym, naładowanym szczegółami błysku. Nie bardzo przypominał wilkołaki z filmów. Trochę bardziej ogromnego pawiana. A trochę wilka zniekształconego jakąś straszliwą chorobą. A jeszcze trochę trędowatego neandertalczyka. Wielki czarny nos poruszał się, łowiąc jej zapach, skóra na pokrytym gładką, aksamitną sierścią pysku marszczyła się, pod wargami lśniły odsłonięte do połowy zęby. Ale oczy były zupełnie ludzkie, wypełnione strachem i kompletnie obłąkane. Spojrzała w nie tylko raz i zemdlała. Świat odjechał czarnym tunelem, uderzenie o podłogę odczuła z bardzo daleka. Melania spadła w ciemność.

Najpierw była nieprzytomna, a potem pewnie zwyczajnie spała, wyczerpana do granic możliwości. Przeszła kłótnię, bójkę, omal jej nie zabito, potem na jej oczach rozegrał się krwawy mord, któremu sama była winna, a wreszcie widziała potwora. Wystarczy?

Kiedy otworzyła oczy, było już jasno. W pierwszej chwili wydawało jej się, że leży w łóżku, ale w jednej chwili zrozumiała pomyłkę. Opuchnięta twarz, pulsująca bólem warga, sklejone powieki, zaschnięte, brązowe plamy krwi na rękach.

Morderczyni…

Odtąd zawsze będzie już zabój czynią i nic nie mogło tego zmienić. Była winna. I wolna.

Podniosła głowę i rozejrzała się ostrożnie. Nie było go. Odszedł?

W pierwszej chwili poczuła ulgę. A potem go zobaczyła. Leżał w kącie, zwinięty w kłębek na boku, ze skrzyżowanymi rękami wyciągniętymi na podłodze. Spał. Nogi drgały mu lekko.

Melania wstała i podeszła na drżących nogach. Postanowiła mu się jednak przyjrzeć. Mimo wszystko.

Leżał przywalony kilkoma starym kocami ściągniętymi z łóżka. Trochę się zmienił przez noc, jego pysk stał się bardziej ludzki. Podobny do czarnej trufli psi nos zaczął różowieć i wygładzać się, uszy zmniejszyły się i zaczęły fałdować. Spojrzała na jego rękę, opiętą w nadgarstku bransoletą. Palce wydłużyły się, ale wewnętrzną stronę dłoni nadal pokrywały chropowate, czarne poduszki. Śpiąc nie wydawał się już taki przerażający. Poza tym liniał. Futro wyłaziło z niego garściami i grubą, sfilcowaną warstwą wyścielało koce.

Wystarczyłoby odpiąć lykopeion i wyjść, zostawiając otwarte drzwi. Niechby wrócił do puszczy, tak, jak radziła prababka. Ale nie mogła się zdecydować.

Zagrzała wodę w wielkim aluminiowym garze i w czajniku, a potem umyła się. Woda w miednicy zrobiła się ruda od krwi. Obejrzała krytycznie swoją opuchniętą, poobijaną twarz w pękniętym małym lusterku, wiszącym na ścianie obok zlewu, i z westchnieniem wydobyła buteleczkę z babcinym eliksirem. Ostatni raz. Ostatnie dzieło Łukasza na ziemskim padole. Odruchowo pomyślała o wzdętym, nienaturalnie rozepchanym brzuchu śpiącego w sąsiedniej izbie stwora i wzdrygnęła się.

Ciekawe, gdyby gajowy rozciął mu ten brzuch, to czy ze środka wyskoczyłby Łukasz? Wściekły, chudy i pijany Czerwony Kapturek ze złością w oczach i zaciśniętymi pięściami?

Przemyła rany na twarzy, trzęsły jej się ręce. Zabiła. Albo kazała zabić. Co za różnica?

A potem przypomniała sobie to uczucie, kiedy leżała na ziemi i spadały na nią ciosy i kopniaki. Przypomniała sobie, jak to jest samej być zabijaną. Nie musiał.

Nie musiał tu przyjeżdżać. Nie musiał jej dręczyć. Nie musiał jej zabijać.

W każdej cholernej chwili miał wybór.

Powinna pójść do lasu i sprawdzić, czy nie zostały jakieś możliwe do identyfikacji ślady. To było straszne, zupełnie niewyobrażalne, ale należało tak postąpić. Nie potrafiła się do tego zmusić. Nie potrafiła nawet spojrzeć w tamtą stronę.

Wypiła herbatę. Pojechała do Hajnówki. Wszystko wyglądało tak samo jak przedtem. Pierwszy śnieg topniał, strużki wody ciekły z dachów, zalewały ulice. Świat zrobił się buroszary i błotnisty, ale wyglądał normalnie. Ludzie snuli się bez pośpiechu po uliczkach, psy szczekały przy budach. Jakby nic się nie stało. Jakby kilka kilometrów stąd nie narodził się potwór. Jakby wciąż istniała fizyka, medycyna i racjonalny świat. Jakby cokolwiek miało znaczenie.

Wtedy, po raz pierwszy w życiu, Melania poczuła ciężar Daru. Przyzwyczaiła się traktować go jak coś oczywistego. Fascynującą, mroczną tradycję jej rodziny. Tajemnicę, do której się urodziła. Trochę hobby, a trochę atut. A teraz po raz pierwszy poczuła, że to działa. Że chwycić na moment osnowę świata i spleść ją według własnej woli, nie wiedząc, co z tego wyjdzie, to taki ciężar i taka odpowiedzialność. Że tak łatwo popełnić błąd i zrobić coś nieprzewidzianego. Strasznego. Coś, co będzie żyło własnym życiem. Coś, z czym samemu trzeba umieć żyć.

Jestem wiedźmą.

Czy wasze krowy jeszcze dają mleko? Czy wasze dzieci mają normalne oczy? Ludzie, idzie wiedźma!

To tylko taki talent. Ktoś umie gotować, ktoś śpiewać, a ktoś inny umie sprawić, żeby świat wykoleił się na chwilę i zrobił coś niemożliwego. Długa linia babek, matek i córek, które przechowywały i doskonaliły swoją wiedzę na temat niepoznawalnego. Które umiały naruszać strukturę rzeczywistości, ale tylko bardzo powierzchownie wiedziały jak, dlaczego i za jaką cenę.

Zjadła obiad w hotelu, a potem wróciła do chatki i swojego potwora.

Ciągle spał, ale coraz bardziej niespokojnie. Co chwila wstrząsały nim jakieś drgawki, rzucał się z boku na bok, trawiony gorączką. Ciepło i dziwny, ziołowo piżmowy zapach buchały z niego jak z pieca. Zmieniał się i rósł. Przynajmniej wydawało jej się, że zrobił się dłuższy. I nadal liniał. Teraz już na potęgę. Kłęby sierści oblepiały koce, fruwały po całym pokoju. Dygotał, rzucał się, powarkiwał, jęczał, pocił się i ciągle spał.

Melania czekała.

Grimoir wcale nie był precyzyjny ani nieomylny. Zrobiła wszystko jak trzeba, ale wcale nie wiedziała, co z tego wyjdzie. Prababka, zresztą, pewnie też nie. Nikt nie wiedział. Wchłonął pierwiastek ludzki. Krew i mózg Łukasza, zmieszane z ziołami, napromieniowane Darem. Zmieniało go to. Ale w co? Może w Łukasza, jeszcze bardziej dzikiego, obdarzonego zwierzęcą siłą i brutalnością drapieżnika? Może dała mu nowe życie, w zdrowszym, silniejszym, nie zniszczonym alkoholem i prochami ciele? Nie miała pojęcia.

Czekała.

I bała się.

Spał prawie dwie doby. Melania nie. Drzemała tylko, nasłuchując jego coraz bardziej ludzkich jęków, patrząc, jak paroksyzmy drgawek miotają nim na podłodze, wyginają jego ciało w łuk, słuchając, jak jego nogi bębnią o podłogę, pewna, że umiera. I może tak byłoby jednak najlepiej.

A kiedy obudziła się w zalanej porannym blaskiem słońca chatce, na skłębionym legowisku, wśród stert wilczej sierści, siedział nagi mężczyzna. Nie był podobny do Łukasza, nawet biorąc pod uwagę, że był większy i masywniejszy. Melania przyjrzała mu się spod zmrużonych rzęs i stwierdziła, że wydaje jej się nawet przystojny. Miał krótkie ciemne włosy, gładkie jak wilcza sierść, ale na ciele wcale nie był specjalnie kosmaty. Siedział i patrzył ze zdumieniem na swoje dłonie, na przemian zaciskając pięści i prostując palce, obracając je i zginając nadgarstki. Otworzył usta i przejechał palcem po zębach. Równych, ludzkich zębach.

Siedział tak na kocach, wstrząsały nim dreszcze, a na twarzy miał zbolały wyraz człowieka walczącego z ćmiącym bólem. Melania leżała w śpiworze i obserwowała go, aż doszła do wniosku, że nie może tak spędzić reszty życia. Trzeba było wstać i przekonać się na własnej skórze, czego sobie nawarzyła.

Rozpięła suwak śpiwora. Mężczyzna na kocach przekręcił się błyskawicznie i wsparł dłońmi o podłogę, napięty i gotów do skoku jak sprężyna. Uniósł górną wargę, pokazując do połowy zęby. Trochę to przypominało uśmiech, ale nie bardzo. Melania skamieniała, zaplątana w śpiwór.

Uniósł lekko głowę, nozdrza poruszyły się, łowiąc jej zapach. Opuścił wargę, otworzył lekko i zamknął usta. A potem wydał dziwny, pytający dźwięk, podobny trochę do warknięcia, a trochę do skomlenia. Uniósł brwi i przekręcił głowę, patrząc na nią jak pies, który obserwuje coś dziwnego. Nadal wyglądał czujnie.

Bardzo powoli wysunęła się ze śpiwora i wstała. Patrzył na nią, jego uszy napięły się i wyprostowały. Zwykłe ludzkie uszy, może odrobinę spiczaste, ale poruszał nimi jak pies. Pół siedział, pół klęczał oparty jedną dłonią o podłogę, druga uniosła się i zwisła niezdecydowanie.

Chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała co: „Dobry piesek?” „Ty Tarzan, ja Melania?”

Przez chwilę poruszał ustami, ale nie wydał żadnego dźwięku. Kaszlnął.

– Melania… – powiedział nagle zupełnie wyraźnie. I wyciągnął do niej dłoń z wyprostowanymi palcami, oskarżycielsko, tak, jakby mieć dłonie to było nieszczęście. – Co… – Zastanawiał się przez chwilę, przechylając głowę. – Co mi zrobiłaś? – zapytał w końcu i pokręcił głową z niedowierzaniem. – Kto jestem?

– Teraz jesteś człowiekiem – powiedziała Melania przez łzy.

– Nie człowiek – odparł. – Wilk. Chory wilk. Chory – źle. Zepsute jedzenie.

Uniósł jedną nogę, opuścił, a potem podrapał się ręką. Szybkim, konwulsyjnym, psim ruchem.

– Futro wypadło – wyjaśnił bezradnie. – A teraz zimno.

– Ludzie nie mają futra – powiedziała Melania. – Noszą ubrania. Zaraz ci dam ubranie.

– Jedzenie było złe – powiedział. – Wszyscy chorowali, ale ja najbardziej. Zrobiłem się człowiekiem. Jestem człowiekiem przez złe jedzenie?

Pomyślała, że mówi coraz lepiej.

– Tak czasem bywa – powiedziała wymijająco. Przekręcił głowę.

– Nie. Nie bywa. Może boleć brzuch. Czasem się umiera. Ale tak nie bywa. Człowiek jest człowiek. Wilk jest wilk. Zawsze. A ja inaczej. Trochę człowiek, a trochę wilk. Dlaczego? Ty mi tak zrobiłaś?

– Musiałam… – szepnęła Melania.

– Rozumiem – powiedział obojętnie. – Słyszałem.

Rozpięła torbę, wyjmując ubrania, które dla niego kupiła. Bieliznę, spodnie, koszule, swetry, buty. Wszystko wielkie, chyba nawet za wielkie. Nie wiedziała, jak będzie wyglądał.

– Spodnie! – oznajmił triumfująco. – To są spodnie. Na nogi. Dla człowieka. Jeszcze są skarpetki i buty, i.:. Tyle słów. – Potrząsnął głową. – Są jak mrówki. Mrówki w głowie. Tak ich dużo i coraz więcej. Po co tyle słów? Skąd się biorą?

– Były w złym jedzeniu – powiedziała Melania.

– Słyszałem – powiedział.

Kiedy niezbornie sięgnął po majtki, przyszło jej do głowy, że musi go wszystkiego nauczyć. Jeść nożem i widelcem, chodzić do toalety, kasować bilety, Boże, wszystkiego. Mój mężczyzna jechał dziś prawdziwym samochodem i widział samolot…

Trzymał majtki wyjęte z opakowania, ale przecież nie miał pojęcia do czego one służą. Czy będzie sikał na mijane drzewa? Ścigał koty? Jak to będzie?

Podeszła z niejakim lękiem. Duży, nagi, obcy w gruncie rzeczy mężczyzna, z majtkami w ręku. Zabrała mu te majtki drżącymi palcami, przykucnęła i pomogła mu przełożyć stopę przez nogawkę. Czuła się dziwnie. Bardzo dziwnie. Dotykanie go było przeżyciem trochę strasznym, a trochę erotycznym. Pozwolił założyć sobie slipy, przyglądając się jej z przechylona głową i podniesionymi brwiami.

Pomogła mu się ubrać. Nie było tak źle. Spodnie założył już właściwie bez pomocy, natomiast guziki sprawiały problem. Wyglądało na to, że wie, co należy z nimi zrobić, ale palce odmawiały mu posłuszeństwa. Kiedy skończyli, wyglądał po prostu jak facet. Ubrany sportowo mężczyzna około trzydziestki, stojący bezradnie i sztywno na środku kuchni. Próbował chodzić, ostrożnie, jakby przemierzał wąską, kołyszącą się kładkę, co chwilę rozkładając ręce dla równowagi.

– Chodzę wysoko – poinformował ją z dumą.

Melania obserwowała go siedząc z nogami podciągniętymi na kanapę, przepełniona jakimiś dziwacznymi uczuciami, trochę radością, trochę dumą, a trochę poczuciem winy.

– Jeszcze będziesz chodził wysoko – powiedziała.

* * *

Jechali z powrotem do domu. Melania lubiła myśleć w samochodzie, a miała o czym. Nie było już w jej życiu Łukasza. Była wolna. Przemogła strach i mdłości, i wróciła na polankę. Kiedy się coś rozpoczyna, należy to dokończyć. Była silna. Miała Dar.

W gruncie rzeczy była nawet potężna.

Dlatego zrozumiała, że nie wolno zostawiać spraw przypadkowi, i wróciła na polankę zabrawszy ze sobą łopatę oraz pojemnik suchego wodorotlenku sodowego do przetykania rur.

Roztopy spłukały większość śladów. Polanka nie była już skąpana w śnieżnym puchu, ale ociekała wodą. Za kępami jałowca, które tamtej nocy osłoniły litościwie przed jej oczami prawie całą krwawą scenę, teren opadał na dno porośniętego gęstymi krzakami jaru. Tam, na pokrytym błotem i suchymi liśćmi zboczu, zostały połamane krzaki malin, zdeptana i zryta ziemia, oraz strzępy. Wymieszane z błotem, wdeptane w zgniłe liście, właściwie nierozpoznawalne.

Na dnie jaru, wśród kałuż i błota, Melania powiesiła kurtkę na sęku i wykopała dół. Kilka centymetrów pod warstwą liści i błotnej mazi spodziewała się zastać ziemię zmrożoną na beton, ale na to było jeszcze za wcześnie.

Kopała zaciekle, pot przemoczył jej podkoszulek, parował spod swetra jak ze zgonionej kobyły. Błoto, kamienie, korzenie.

Przenosiła szczątki na łopacie, wrzucała je do dołu, starając się na nie nie patrzeć. Coś wisiało zaplątane w gałęzie – kłąb przemoczonych szmat, ale rozepchanych czymś złowrogim i ciężkim, co łupnęło głucho w ziemię, kiedy odrąbała cienkie konary zaciekłym uderzeniem kantem szpadla.

Do dołu.

Kłębowisko jakichś miękkich, galaretowatych strzępów, nierozpoznawalne, oblepione liśćmi i błotem, przelewające się ciężko na łopacie.

Do dołu.

I posypać białymi granulkami, które rozpuszczały się pod wpływem wilgoci w parującą, żrącą pianę. W górze strasznie, szyderczo krakały wrony, obsiadujące nagie, szponiaste gałęzie w sinym świetle jesiennego brzasku.

Kraczą wrony nad Henrym Lee…

Do dołu.

Do dołu.

Najgorsza była twarz. Kawałek czaszki z nosem, wyszczerzonymi zębami i jednym strasznym, rudo – sinym mętnym okiem wytrzeszczonym w pustkę.

Miała wrażenie, że rozpadła się na dwoje albo zemdlała, podczas gdy jej ciało usuwało ślady zbrodni gwałtownymi, pospiesznymi ruchami łopaty, napędzane tylko gniewem i Darem. Sama patrzyła na to, co robi, jakby z boku i w niemym, śmiertelnym przerażeniu. Dłoń, której palce kiedyś gładziły ją, sprawiały, że przenikały ją dreszcze i dużo więcej.

Do dołu.

Wysoko, w gałęziach, nad Łukaszem Lewickim krakały wrony.

Dała radę.

Dopiero kiedy ostatni kawałek Łukasza spadł z ohydnym plaśnięciem do dołu i zobaczyła rozbiegające się w miejscu, gdzie leżał, tłuste czarne chrząszcze, jej ciało, znowu bez udziału świadomości, zwinęło ją w gwałtownych torsjach.

Bardzo stosowne epitafium współczesnej kobiety dla nieudanego mężczyzny.

Wracała do chatki i swego potwora, płonąc od mieszaniny Daru i adrenaliny w żyłach. Szła wielkimi krokami, z łopatą opartą na ramieniu, Dar wypalał jej tętnice, napełniał elektrycznością włosy, które sterczały wokół jej drobnej twarzy jak ruda burzowa chmura, jak kłąb płomieni.

– Śmierrć! Śmierrć! – rozdarła się wysoko nad jej głową wrona, szybująca jak czarny krzyż na tle sinego nieba. Twarz Melanii ściągnęła furia, kąciki zaciśniętych ust opadły. Nie miała pojęcia, że Dar rozświetlił jej oczy zielonym, fosforycznym ogniem. Zadarła głowę, patrząc na bijącego skrzydłami ptaka.

– Methl - wycedziła. Wściekłość zmieniła jej głos w syk kobry. Rozległ się trzask, ku ziemi popłynęły, wirując, dziesiątki czarnych piór.

Krakanie ucichło.

Po raz nie wiadomo który w ciągu kilku dni przytargała kilka wiader wody do aluminiowego gara, który zadomowił się już na kuchni. Lady Makbet myła tylko ręce – Melania musiała szorować się od góry do dołu, marznąc w wielkiej, poobijanej miednicy i polewając się wodą z emaliowanego dzbanka.

Wilkołak spał, nafaszerowany agnosem i wilczą jagodą. Musiał spać, bo wtedy budził się w nim i rozwijał pierwiastek ludzki, poza tym, co tu dużo gadać, nie chciała, żeby wydobrzał i od razu, powiedzmy, zobaczył w niej kobietę będąc na wpół zwierzęciem.

W ogóle nie wiedziała, co z tym będzie, ale miała nadzieję, że zrobi z niego mężczyznę dla siebie. Takiego, jakiego zawsze chciała mieć. Na razie wyglądał nieźle. Zupełnie jak człowiek. I zachowywał się raczej potulnie. Niezły początek, zważywszy, że uzyskała go krzyżując zapchlonego basiora i naćpanego psychopatę.

W samochodzie zerkała na niego co jakiś czas, ale siedział i milczał, patrząc obojętnie przed siebie. Ilekroć zobaczył coś nowego, cokolwiek: miasteczko, kiosk z gazetami, ciężarówkę albo przystanek, wodził za tym przez chwilę wzrokiem, przekręcając głowę, i wciągał powietrze, jakby usiłował złowić zapach. Patrzyła, jak robi miny i subwokalizuje poruszając wargami, a od czasu do czasu robił odkrycia i obwieszczał nagle coś w rodzaju: „cię – ża – rówka. Ciężka żarówka. Ciężar – żarówka.”

Ale głównie milczał ponuro.

Nie miała pojęcia, co mu chodzi po łbie. Kiedy wjeżdżali już do miasta, trochę się spłoszył, ale miał zbolałą minę kogoś, kto widzi coś znajomego, a nie pamięta, co to jest.

– Co ci jest? – zapytała w końcu. Cisza stawała się ciężka i nie do zniesienia, ale prawdopodobnie tylko dla niej. W końcu wilki nie są specjalnie gadatliwe.

Odwrócił się i spojrzał na nią z zagubionym wyrazem twarzy.

– Dlaczego się mówi że „myślenie nie boli”? – zapytał.

Otwierając drzwi, czuła tremę. Stał za nią w mroku korytarza, kiedy grzechotała i dzwoniła kluczami, gdzieś za plecami czując obecność sąsiadki z naprzeciwka, przyklejonej całym ciałem do drzwi i usiłującej wypatrzyć cokolwiek w ciemności.

Trochę się bała, co zastanie za drzwiami. Przewidziała atak furii Łukasza, więc co cenniejsze i bardziej kruche rzeczy spakowała w pudła i wyniosła do piwnicy, ale i tak została kupa rzeczy, które mógł zniszczyć, a niektóre były cholernie stare i naprawdę je lubiła. Będzie jej przykro, ale taka była cena. Zapłacona ostatni raz.

Wpuściła go do środka, trochę z takim poczuciem, jakby wpuszczała psa. Niech pobiega i obwącha kąty.

Nie było tak źle. Łukasz poprzestał na zmieceniu z komody bibelotów, z których większość była i tak z metalu albo kamienia, i wywróceniu stołu, oraz rzuceniu krzesłem o ścianę. Jak na ostatnią demolkę w życiu i zważywszy na doświadczenie w tej dziedzinie, zupełnie się nie popisał. Dobra – miotnął jeszcze pustą flaszką w okno, ale nie trafił – elementarne i zupełnie nieambitne.

W kuchni potłukł serwis. Paskudny, szczerze mówiąc, którego chętnie dawno by się pozbyła, ale miał prawie dwieście lat. Teraz można było spokojnie zmieść go na śmietniczkę i umieścić w worku na zwłoki. Wzdrygnęła się na to porównanie.

Krzesło można było jeszcze uratować i dobrze, bo należało do kompletu. Resztę wystarczyło postawić na nogi, skorupy wyrzucić i można było mieszkać.

Wilkołak przechadzał się po mieszkaniu nieomal dystyngowanie, wcale nie obwąchiwał kątów, patrzył tylko z uwagą, z jedną ręką w kieszeni, bez mała jak jakiś lord w galerii sztuki. Zostawiła go w salonie i zabrała się do porządków.

Instynkt zwyciężył nagle i bez ostrzeżenia. Usłyszała jakiś gwałtowny rumor i wściekły charkot. Zastygła z miotłą w ręku, a potem puściła się biegiem w tamtym kierunku.

Trzeci pokój. Zawędrował tam długim korytarzem i napatoczył się na wiszącą na rogu drzwi skórzaną kurtkę Łukasza. Teraz został z niej – nadal zaczepiony o drzwi – strzęp kołnierza i jeden rękaw. Róg drzwi złamany uderzeniem wychylił się dziwacznie do tyłu, ukazując pod rozdartą sklejką puste wnętrze. Na białym lakierze zostały trzy wąskie szramy.

Rozdarte na strzępy kawałki grubej skóry leżały na podłodze, a wilkołak stał nad nimi i – sikał. Jego prawa dłoń dygotała, spod zmiażdżonego paznokcia wielkimi kroplami kapała krew.

Spojrzała na przemoczone strzępy skóry leżące w kałuży moczu i westchnęła.

– Musimy poważnie porozmawiać.

Właściwie nie musiała go uczyć. Nie uczył się, tylko przypominał sobie. Zresztą, w niebywałym tempie, trochę jakby wracał do zdrowia po amnezji. Nie miała akurat wiele zamówień, więc mogła poświęcić mu sporo czasu. Kupowała książki i zdejmowała kolejne z półek. Zaczął czytać po dwóch dniach prób, ale za to jak maniak. Kiedy wracała do domu, leżał na podłodze i czytał albo oglądał telewizję. Wszędzie poniewierały się stosy książek, gazet i kaset wideo.

Chyba rozumiał, co czyta, bo strasznie się przejmował. Krzyczał na telewizor, z wypiekami na twarzy tłumaczył jej, że Robert Lee Prewitt nie powinien był dezerterować, tylko jakoś dogadać się z sierżantem Wardenem, albo że Oriveira zrobił okropny błąd nie próbując odszukać Magi od razu w Paryżu, albo że może gdyby Brage Bragesson nie zamknął się tak przed ludźmi w swojej chacie…

Trochę to było rozczulające, a trochę niesamowite. Z kim można by dziś rozmawiać o tym, co mógłby a czego nie mógłby zrobić Yossarian? Kogo to obchodzi?

Miał okresy, kiedy mówił Andersenem, albo takie, kiedy Faulknerem łub Hemingwayem. Całymi zdaniami.

Czuła się jak Pigmalion.

– Nie ten kieliszek, ten jest do wina.

Wiązał buty, kąpał się w pianie i, pomimo krwawego okresu prób i błędów, golił, choć od wody kolońskiej dostawał okropnych ataków kichania.

Już w drugim tygodniu podjął próbę pójścia do sklepu i wrócił z zakupami. Przyniósł resztę i o ile mogła się zorientować, nikogo nie zabił.

Mój mężczyzna…

Postanowiła, że nazwie go Maksymilian. Na pamiątkę tamtego wilka, o którym pan Okszanowski mówił z takim szacunkiem. Na pamiątkę basiora, który pewnego pięknego dnia wpadł w jej pułapkę.

Kiedy nadała mu imię, zaczął w jej oczach naprawdę stawać się człowiekiem. Jednak do tego, żeby ktoś mógł być uznany za członka ludzkiej zbiorowości nie wystarczy ani imię, ani umiejętność posługiwania się nożem i widelcem, ani ogolona twarz o ludzkich rysach. Człowiek to nie człowieczeństwo. Człowiek to dokumenty. I jakaś przeszłość.

* * *

– Na pewno dowód osobisty, metryka, jakieś świadectwa, może matura. Nie wiem, co jeszcze… paszport? Komplet.

Kuzynka Anastazja zdusiła papierosa i zaatakowała babeczkę czubkiem łyżeczki. Melania czekała cierpliwie. Mieszała kawę i patrzyła pomiędzy wymrożonymi na witrynie secesyjnymi wzorami na deszczową ulicę. Z Anastazją nigdy nic nie było wiadomo. W kategoriach Rodziny należała do tego samego pokolenia co Melania, chociaż musiała mieć nieźle pod pięćdziesiątkę. Pokolenia nie mających nic do gadania, niesfornych, rozpuszczonych gówniar. Tylko że o ile Melania uchodziła wśród babek, ciotek i pozostałych za cudowne dziecko, Anastazja była uważana za czarną owcę. Niebezpieczną, nieodpowiedzialną ekscentryczkę, trwoniącą Dar na głupstwa.

– Da się zrobić – powiedziała w końcu Anastazja, patrząc wyzywająco gdzieś nad głową Melanii i zlizując czubkiem ostrego języka krem z wargi w sposób, który nie był już wyzywający, tylko zwyczajnie lubieżny. Należała do innej gałęzi Rodziny niż Melania. Nie była ruda i zielonooka, ale blada, o czarnych jak sadza kędziorach i ciemnobłękitnych oczach. Jedyne podobieństwo kryło się w pociągłych rysach twarzy, wypukłych kościach policzkowych i nosie – wąskim, wypukłym jak nóż. Wyglądała jak jej równolatka, ale tak to już z nimi było.

– Ale numer! Słodka, ruda Melania pogoniła swojego słynnego Czarnego Księcia. Mówiłam, że za zabawowy dla ciebie. A teraz ten – stwór! Niech no się prababka dowie… „Stosy, Melanio… pamiętaj o stosach!” – zaskrzypiała starczym głosem Anastazja. – Pomogę ci, mała, ale teraz ja będę stawiała warunki.

Melania westchnęła. Lubiły się, ale, co tu gadać, z Anastazji była suka i tyle.

– Zawsze cię broniłam przed prababką – odparowała. – Mogłabyś choć raz w życiu zrobić coś altruistycznie.

– A czyja mówiłam, że chcę forsy? – Kuzynka wyciągnęła smukłą dłoń i pogładziła jednym palcem lykopeion Melanii. – Pożycz mi go.

– Odbiło ci. No nie, jesteś zboczona!

– A ty co? Niby jesteś lepsza?

Melania zacisnęła szczęki w wyrazie, który znamionował fanatyczny upór. Na widok tej miny zwykle nawet nestorce opadały ręce.

– Jest mój. I tylko mój.

– W takim razie pożycz mi grimoir. Zrobię sobie swojego. Melania wstała.

– Miło się gadało, Śnieżko. Muszę już lecieć.

– Przecież ci go nie zmydlę. No dobra, siadaj. No, siadaj, głupia. Żartowałam. I tak ci pomogę. Ale obiecaj mi jedną rzecz.

To już była ulubiona gadka Anastazji. „Obiecaj mi jedną rzecz.” Mówiła tak bez przerwy, jednych rzeczy robiło się dziesiątki, a każda była tą jedną jedyną. Nie było temu końca.

– Naprawdę chcę, żebyś mnie tego nauczyła.

– Po co? Facetów ci brakuje? Przecież masz po pięciu na raz. Potrzebny ci taki?

– Właśnie tak. A wiesz, dlaczego? Bo będzie taki jak trzeba. Nie teraz. Teraz się dobrze bawię i dobrze jest jak jest.

Ale kiedyś przyda się taki na stałe. To jest idealne. Super! Popatrzę, jak sobie radzisz z tym twoim i kiedyś, kto wie…

– O co ci chodzi?

– Nie rozumiesz? Popatrz na nich. Faceci! Zaszczuci albo brutalni. Bez jaj albo bez lojalności. Jeżeli przynosi forsę, to zachowuje się jak pan i władca. A jeżeli mu nie idzie, to trzeba mu wycierać nos i tyłek. I jeszcze każdy czegoś chce, o czymś tam marzy, wlecze za sobą jakieś mamusie, tatusiów, siostrzyczki… rany! Do tego jeszcze jeżeli wiesz czego chcesz, to się boją i uciekają. Jak ustępujesz, to się nudzą i szukają innych panienek. A twojego można ułożyć jak psa. Dokładnie jak trzeba. W łóżku będzie zwierzęciem, a w domu pieskiem. Jeżeli go dobrze wytresujesz, będziesz miała wszystko co trzeba. I obrońcę, i powiernika, i możesz go nauczyć gotować i sprzątać… Rany… to jest super. Kiedy zechcesz, przytuli. Kiedy zechcesz, zerżnie. Jak go nauczysz, to będzie kupował kwiaty i szorował garnki, i… Czy one są płodne?

– Nie wiem – powiedziała Melania i ponuro napiła się koktajlu. Wszystko stanowczo robiło się jakieś brudne i cyniczne; wystarczyło, że Anastazja na to spojrzała.

– To przynajmniej chcę go zobaczyć. Bądź człowiekiem.

– Zobaczysz. Wszystkie zobaczycie.

– Co ty? Chcesz go przyprowadzić na jakiś rodzinny jubel? Odurniałaś? Przecież się zorientują.

– Trudno.

– Po co w ogóle robisz sobie tyle kłopotu? Papiery i w ogóle. Pobaw się nim i pogoń do lasu.

– Bo chcę go sobie zatrzymać.

– Ale z ciebie durna cipa. Chociaż, może masz rację. Jak już, to takiego. Ale ja i tak nie przyjdę. Nie znoszę tych… sabatów. Pokaż mi go.

– Dlaczego?

– Bo chcę! Jestem ciekawa! Chcesz dostać te papiery, czy nie? Mówi?

– Mówi. Czyta, ogląda telewizję, sznuruje buty. Jak facet.

– Facet? Śmierdzi? Pali? Bałagani? Lezie z łapami, kiedy nie masz ochoty? Ogląda mecze? Znika pić piwo z kumplami? Ogląda się za laskami? Rządzi się? Domaga się obiadków i wyprasowanych łachów? – Nie.

– No widzisz.

– Naprawdę możesz mi załatwić papiery?

– Jeden z moich samców może. I zrobi to, jeżeli go poproszę. W parę tygodni. A jeżeli naprawdę ładnie poproszę – w tydzień. Bez obawy, Melatonino. Ja mogę wszystko załatwić. Jeżeli chcę.

* * *

W sposobie, w jaki siedział, było coś niedobrego. Po pierwsze siedział na podłodze, oparty o ścianę, z dłońmi na kolanach. Jakieś takie niezdrowe było to siedzenie, pełne kamiennego, niewzruszonego bezruchu. Można by było tak siedzieć tygodniami. Jego wzrok też był jakiś dziwny, przenikający ściany i płynący gdzieś w nieskończoną pustkę. Ale najgorsze, że się kiwał. Ledwo dostrzegalnie, tylko głową i ramionami, o kilka milimetrów do przodu i do tyłu, ale się kiwał.

– Co ci jest? – zapytała Melania z płaszczem w ręku.

– Za dużo kamieni – odpowiedział. – Wszędzie dookoła ściany. Budzę się i widzę ściany, wyglądam przez okno, też ściany. Bliżej, dalej, wszędzie ściany. Wszystko szare. Nawet niebo tu jest małe i kwadratowe. Dlaczego nie mogę nigdzie iść? Powietrze jest gęste, światło zimne. Muszę wyjść.

– Nie możesz. Ktoś mógłby cię zobaczyć.

– Przecież zrobiłaś ze mnie człowieka, Melanio. Noszę ubrania, chociaż mnie obcierają. Umiem mówić. Nikt nie zwróci na mnie uwagi.

– Ale nie masz dokumentów.

– No to co? Czy tak co chwilę sprawdzają wam dokumenty?

Rzuciła płaszcz na ziemię i uklękła na wprost niego.

– Nigdy nie wiadomo. Coś się może stać, wiele się nauczyłeś, ale świat ludzi jest skomplikowany. Uznają cię za chorego i zamkną. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Proszę. Jeszcze tylko kilka dni. Zdobędziemy dokumenty i będziesz mógł wychodzić.

– Będę mógł wychodzić, bo załatwisz mi kilka kawałków papieru?

– Tak, bo ludzie pomyślą, że masz nazwisko, jakąś przeszłość, rodzinę. Nikt nie zrozumie, że urodziłeś się dwa tygodnie temu gdzieś w lesie.

– Las. Dałaś mi taką książkę. – „Słowo „las” znaczy „świat”. Duszę się tu.

– Nie jesteś już zwierzęciem. To… – machnęła ręką w stronę okna -… jest teraz twój świat.

Spuścił głowę i znowu zapadł gdzieś w przestrzeń. Przypomniała sobie dziewiętnastowieczne fotografie, jeszcze na szklanych płytach, przedstawiające indiańskiego wodza w jakimś więzieniu na Florydzie. Siedział dokładnie tak samo, nieruchomo, kamiennie, z wzrokiem wbitym w przestrzeń. To byli Indianie równin. Koczownicy. Żyli jak wilki, pod otwartym niebem, wędrując gdzie chcieli, a zamknięci w więzieniu siadali właśnie tak, nieruchomo, kamiennie, i patrzyli w przestrzeń.

A potem – umierali.

Ujęła jego policzki w dłonie i uniosła mu twarz ku swojej.

– Pojedziemy do lasu. Jutro. Obiecuję ci.

W żółtobrązowych oczach pojawiło się życie.

– Jutro? – zapytał z nadzieją.

– Tak. Ludzie też czasem mogą jeździć do lasu. Pokażę ci. Pospacerujemy, pooddychamy świeżym powietrzem. Zobaczysz swój las.

Jasne, że lubił surowe mięso, można się było tego spodziewać, ale wcale nie wyrywał jej steków przed usmażeniem. Jadł też warzywa, ziemniaki, lubił pieczone kurczęta. Najbardziej lubił carpaccio – cieniutkie jak bibuła płatki surowej wołowiny skropione oliwą i posypane kaparami, przyprawami i parmezanem. Patrzyła, jak sobie radzi z widelcem i nożem, jak odłamuje małe kawałki bagietki. Patrzyła z dumą. Łukasz potrafił zachować się przy stole, ale na ogół jadł jak prosię. Jej wilk miał w sobie coś z niewymuszonej elegancji arystokraty. Jadł schludnie, sztućcami posługiwał się jak sztukmistrz albo chirurg. Nie miała pojęcia, skąd mu się to brało. Korzystał z pamięci Łukasza? Miał wrodzony talent?

– Dużo się już nauczyłeś – powiedziała Melania.

– Ja to wszystko miałem już gdzieś w głowie – odpowiedział. – Kiedy coś widzę albo czytam, przypomina mi się, wraca. Ale czasem wraca inaczej, jakoś dziwnie. A czasami tego nie rozumiem. Teraz czytam gazety i wielu rzeczy nie rozumiem. Wiem, co oznaczają i rozumiem je słowami, ale nie wiem, po co są. Nie wiem, dlaczego tak wszystko komplikujecie. Głównie robicie te rzeczy, których wcale nie chcecie. I tak przez całe życie. A potem tego żałujecie. Ciężko być człowiekiem.

Melania podniosła kieliszek z winem i powoli wypiła go duszkiem. Oblizała wargi.

– Bycie człowiekiem ma też dobre strony – powiedziała. I wstała od stołu.

Stanęła przed nim i ścisnęła jego nogę udami. A potem wyjęła mu z dłoni kieliszek i odstawiła go na blat. Patrzył na nią z dołu, z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Ujęła jego głowę, a potem zanurzyła palce w szczotkowatych, czarnych włosach. Oprawiona w pantofel na szpilce stopa Melanii oparła się o siedzenie krzesła. Odchyliła mu głowę do tyłu i zobaczyła błysk jego zębów.

– Jest jeszcze coś, czego się musisz nauczyć. – Miała schrypnięty głos.

– Pachniesz miłością – powiedział.

– Tak – szepnęła Melania.

Była ciekawa, czy w tym, co robił, rozpozna Łukasza. Jego wargi, dłonie i ciało wydawały się znajome i obce zarazem. Było dobrze. Trochę ciepło i łagodnie, a trochę dziwnie. I czasem wydawało jej się, że to, co robi, jest znajome, a czasem nie.

A potem, nagle, przypomniała sobie, jak wyglądał stojąc w wiejskiej kuchni, ogromny, kudłaty, z wielkimi zębami, o żółtych oczach bestii, z czarnym nosem i kryzą futra na karku. Słyszała jego gwałtowny oddech i wydało jej się, że słyszy warknięcia. Zobaczyła go ostro, wyraźnie, na wewnętrznej stronie zaciśniętych powiek, w świetle stuwatowej żarówki, jak na zdjęciu.

Przeszły ją ciarki, nie wiedziała czy ze strachu, czy z pożądania.

Ale pod palcami nie czuła szorstkich kudłów, tylko gładką skórę i pulsujące mięśnie pod spodem. To, co czuła w sobie i na sobie, z całą pewnością przypominało i smakowało jak mężczyzna.

Ale było potworem.

Strach.

I pożądanie.

To wszystko było i straszne, i słodkie. Dzikie i potężne. Obce i znajome.

Bała się otworzyć oczy.

Bała się, że jeżeli w tej chwili choćby uchyli powieki, to zaciskając palce, drapiąc mu plecy, ściskając go udami, zobaczy nad sobą wyszczerzone zęby jak białą palisadę, żółte oczy bestii i usłyszy wycie wilka.

Ale usłyszała tylko własny krzyk.

Otworzyła oczy.

I nic się nie stało.

– Maksym – szepnęła.

Jego imię. Maksym.

A potem było tak spokojnie, jedwabiście i cicho. Panował ciepły, żółty półmrok. Melania leżała z głową opartą o jego pierś, z udem zarzuconym w poprzek jego nóg, i słuchając dalekiego, głębokiego jak bęben bicia serca, czuła, że teraz naprawdę uczyniła go człowiekiem.

– Jak to jest być wilkiem? – zapytała.

– Inaczej. Prościej i szybciej. Pamiętam to jako chaotyczne obrazy, sceny, wiedzę, której nie da się wyrazić słowami. Te wspomnienia są trochę jak sen. Nie ma w nich słów ani porządku. Światło jest ostrzejsze, dźwięki też. I zapachy. Tamten świat składa się z zapachów. I uczuć.

– Jakich uczuć?

– Krótkich, ostrych i sensownych. Pragnień. Jedzenie, przestrzeń, bieg, polowanie, jedzenie, dzielenie się, czasem jest też strach albo gniew. Kiedy kogoś lubisz, traktujesz go przyjaźnie. Kiedy czujesz gniew, walczysz. Czujesz i robisz dokładnie to, co czujesz.

– A co czujesz teraz?

– Teraz jestem człowiekiem – powiedział. – I kocham cię.

* * *

Biegli przez las. Osypany gęstym śniegiem, z czerni i bieli, wyglądający nierzeczywiście jak dzieło obłąkanego cukiernika. Melania straciła oddech po kilkuset metrach, grzęzła w śniegu, przemoczyła buty, powietrze wdzierające się do płuc parzyło mrozem. Rozkaszlała się oparta o drzewo, ziejąc kłębami pary niczym lokomotywa. Zatrzymał się. Niechętnie i niecierpliwie.

– Co się stało? – Nawet się nie zadyszał.

– Zmęczyłam się. Nie moglibyśmy po prostu chodzić?

– Muszę biec – odpowiedział. – Naprawdę. Za długo siedziałem, chodziłem albo stałem. To jest potrzebne.

– To biegnij – zrezygnowała Melania. – Ja poczekam w samochodzie.

Sweter gdzieś pod kurtką przemókł i buchała z niego para. Miała mokre od śniegu buty, nogi pod rajstopami przemokły dla odmiany od potu. Nie ubrała się chyba najlepiej, ale skąd miała przypuszczać, że będą lecieć przez Puszczę Kampinoską jak jakieś obłąkane jelenie.

Zawahał się, ale najwyraźniej miał na to ochotę.

– Na pewno?

– Na pewno – potwierdziła. Niechby sobie leciał, dlaczego nie?

Wróciła do samochodu i włączyła ogrzewanie. Jej zamszowe, podbite futrem indiańskie buty zarobiły ciemne, mokre zacieki, przesiąknięta potem bielizna robiła się lodowata.

Melania siedziała w samochodzie słuchając radia i susząc rude loki w gorącym, pustynnym wichrze bijącym z dmuchawy.

W końcu wyschła.

A potem siedziała, wypatrując jego czarno – żółtej kurtki pomiędzy smolistymi pniami, sterczącymi z ciągnących się w leśne gąszcze obłych, zimnych zasp.

Nie znosiła zimy.

Czas mijał i nic się nie działo.

Melania czekała, aż pomiędzy drzewa zaczęła wpełzać wczesna, listopadowa szarówka.

Jeszcze trochę i zrobi się ciemno.

Strach urodził się w żołądku i zaczął wpełzać pod górę, środkiem klatki piersiowej, jak wąż.

A jeżeli – nie wróci?

Wysiadła z samochodu i przez chwilę spacerowała po zaśnieżonym parkingu. Strach, zwinięty w kłębek w jej żołądku, wiercił się, wił i potężniał.

Wydało jej się, że słyszy skowyt gdzieś daleko, w głębi lasu.

Nonsens.

W Puszczy Kampinoskiej nie było chyba wilków. Jakieś łosie, żubry, ze dwa wyleniałe rysie, ale nie wilki. Lisy – tak. Ale nie wilki.

Wyszła na drogę, przynajmniej częściowo odśnieżoną. Wolała chodzić po oblodzonych kocich łbach, niż znowu brnąć po kolana w zaspach.

Wąż miał się coraz lepiej i właśnie wcisnął łeb gdzieś w jej splot słoneczny.

Może coś mu się stało? Jakieś wnyki?

A może nie wróci.

Znowu miała zostać sama? Znowu połowa jej życia i serca miała stać się pustą, okrwawioną dziurą? Był już jej częścią. Niezbędną, absolutnie konieczną do życia. Musiał wrócić.

Ale nie wracał.

Samochód stał w małej dróżce odchodzącej w bok, pod zbitym z żerdzi szlabanem ze znakiem zakazu wjazdu. Martwy i cichy, z wyłączonym silnikiem. Minęła go idąc w jedną stronę i bezmyślnie zauważyła kilku ludzi siedzących w środku sztywno, nieruchomo jak kukły. Nie zwróciła na nich uwagi, zaprzątnięta własnymi myślami i własnym wężem wijącym się w środku.

Kiedy wracała, znów minęła ten sam samochód i wtedy usłyszała nagle trzask drzwiczek. Wysiedli. Dwaj mężczyźni siedzący z przodu ruszyli nagle w jej stronę, a trzeci został przy samochodzie. Ruszyli gwałtownie, długimi, wściekłymi krokami, kierowca wyszedł na drogę przed nią, a pasażer za nią.

Wąż dwoma gwałtownymi skrętami wypełzł na górę, jednym kłapnięciem połknął jej roztrzepotane serce, a potem owinął się wokół gardła i zacisnął.

Spojrzała na pękatą głowę wyrastającą bez pośrednictwa szyi z kołnierza skórzanej kurtki, na twarz ogolonego neandertalczyka, i skamieniała. Nagle z całą siłą dotarło do niej, jak bardzo nikogo nie ma w tym lesie, jak bardzo tą drogą nic nie jeździ.

– Czego się tu szwendasz, ruda zdziro?! Na co się, kurwa, gapisz?!

Dar to nie pistolet. Można zrobić różne rzeczy, można nawet dokonać niemożliwego, ale to wymaga czasu. Koncentracji, skupienia, ziół, rysunków, znaków. Może mogłaby rzucić na niego urok, ale efekt mógł przyjść za godzinę albo za tydzień. Może rozbiłby się samochodem albo dostał zawału. Mogła załamać jego los, ale potrzebowałaby Daru, który w tej chwili spał w ziemi albo bezużytecznie płonął w jej żyłach trawiony strachem. Mogła różne rzeczy, ale nie mogła posłać mu błyskawicy z dłoni. Żałowała. Bardzo to było, kurwa, smutne, ale tak właśnie było.

Cofnęła się i obejrzała przez ramię. Pasażer szedł do niej, z wysuniętą dolną szczęką, zjeżonymi wąsami i zmrużonymi oczami, w których kipiała wyzwolona na zawołanie wściekłość. W ręku trzymał coś, co wyglądało jak kij do bejsbolu, tylko było o wiele krótsze – jak duża butelka.

– No, co?! Kurwo?! – wydarł się neandertal, bawiąc się nerwowo wielkim śrubokrętem.

To dzisiaj. Naprawdę. Zadźgana śrubokrętem, na jakiejś leśnej drodze, bo ośmieliła się spacerować. Bo cały świat do nich należał i mogli robić, co chcieli, a dzisiaj chcieli ją zabić, ot tak – bo ich wkurzyła. Bo w czymś przeszkadzała.

To dzisiaj.

Wyciągnął dłoń, żeby chwycić ją za włosy, ale się uchyliła. Nie mogła spalić go piorunem, ale mogła wyciągnąć swoją długą, ważącą teraz chyba z tonę nogę i wierzgnąć go w krocze.

I właśnie tak zrobiła.

I chybiła.

Uchylił się albo stanął jakoś bokiem, więc jej rozpaczliwe kopnięcie tylko otarło się o jego biodro, właściwie bez efektu, poza tym, że się rozjuszył ostatecznie.

A wtedy pojawił się Maksym. Pasażer stojący przy samochodzie spróbował go złapać, ale potknął się w pełnym śniegu i suchych liści rowie, a wilkołak po prostu go przeskoczył. Przeleciał mu nad głową jednym susem i znalazł się na drodze. Jeszcze nigdy w życiu nic jej tak nie ucieszyło. To, co było dalej, pamiętała jak spowite we mgle sekundy, niemrawe niczym muchy zatopione w żywicy.

Neandertalczyk wymierzył w niego rozkazujący, nie znoszący sprzeciwu palec, jak pistolet.

– Ty! Wypierdalaj! Bo cię zajebię!

Tyle zdążył. Maksym podszedł do niego dwoma długimi krokami i od niechcenia uderzył go w rękę. Śrubokręt warknął w powietrzu i odłupał wielki kawał kory z rosnącej przy drodze starej rosochatej sosny. Kierowca wrzasnął na całe gardło, patrząc na swoje przedramię dyndające jak łachman, a potem nagle runął na kolana i oparł czoło o kocie łby.

Maksym wyminął ją w biegu, podmuch powietrza rozwiał jej włosy, pasażer stęknął, wymierzając szeroki, zamaszysty cios pałką, ale przecięła tylko z szumem powietrze, bo Maksyma w tym miejscu nie było. Odchylił się półobrotem jak torreador i zaczepił przedramieniem o podbródek mężczyzny. Jakimś przypadkowym ruchem, jakby się z nim zderzył. Tamten wywinął pół kozła w tył.

Widziała, jak jego nogi w zapinanych na zamek kozakach odrywają się od ziemi, jak rozpaczliwie rozrzuca na boki ręce, usłyszała głuchy, obrzydliwy trzask, z jakim czaszka zderzyła się z pokrytą lodem szosą. Mężczyzna pojechał po kocich łbach ze dwa metry, a Maksym stał spokojnie i nie wiadomo skąd miał w ręku pałkę.

W ciągu następnej, długiej jak minuta sekundy zobaczyła, jak ten przy samochodzie sięga za pazuchę puchowej kurtki i jak biała, pozbawiona rękawiczki dłoń wynurza się, holując czarny, masywny pistolet.

Wilkołak machnął ręką, coś z chichotem mignęło w powietrzu, niewidoczne nawet przy tym dziwacznym, powolnym upływie czasu, pasażer wyskoczył nagle w powietrze, wygięty dziwacznie w tył, i z okropnym, blaszanym łomotem runął na maskę samochodu. Zjechał po niej i wstał, a wtedy Melania krzyknęła, bo zobaczyła jego wytrzeszczone, szalone oczy i rękojeść pałki sterczącą z ust, rozdartych i krwawych. Zrobił dwa chwiejne, zezowate kroki, nie wiadomo dokąd, a potem zwisający z jego dłoni pistolet huknął nagle przeraźliwie z rozbłyskiem pomarańczowego ognia, gdzieś w dół pod nogi. Z gałęzi posypał się drobny śnieg. Pasażer strzelił jeszcze dwa razy w ziemię obok swoich stóp i zwalił się w bok, łamiąc krzaki. Wystrzały huczały w lesie przeciągłym echem.

Maksym podszedł do klęczącego na drodze, nadal piastującego strzaskaną dłoń mężczyzny i objął dłońmi jego czoło, jakby mierzył temperaturę. Szarpnął nagle z ohydnym chrupotem i puścił go, bezwładnego jak drgający łachman.

– Męczył się. – wyjaśnił. – Tak trzeba.

Potem złapał go za kołnierz i bez wysiłku powlókł w kierunku leżącego nieruchomo pasażera, którego chwycił za nogę powyżej czarnego, zapinanego na suwak botka i też pociągnął w stronę samochodu. Pasażer patrzył prosto w ciemniejące niebo szeroko otwartymi oczami, a za jego podskakującą po kamieniach głową ciągnęła się rozmazana smuga ciemnej krwi.

Zwymiotowała dopiero przy własnym samochodzie, a potem, tknięta nagłym przebłyskiem rozsądku, zagrzebała ślady w śniegu.

Musieli zatrzymać się przy stacji benzynowej, bo dostała drżączki i nie mogła prowadzić. Wrażenie było takie, jakby właśnie rozładowała wagon koksu widłami. Jeden spacer – trzy trupy. Nieźle. Z drugiej strony, już drugi raz uratował jej życie. Gdyby nie on, to ona właśnie leżałaby przy drodze z otwartymi oczami patrzącymi w wieczność, a padający na nie śnieg nawet by nie topniał.

Maksym siedział trzymając się dłonią uchwytu przy suficie, z głową opartą o przedramię. Na odsłoniętym nadgarstku lśnił lykopeion, jak chromowana skolopendra. Czy tam w lesie zatęsknił, poczuł zew natury?

Skóra pod bransoletą była zaczerwieniona i obrzmiała, jakby odparzona. Nawet jeśli – musiał wrócić.

Należał do niej.

* * *

Melania patrzyła ponuro w filiżankę pełną parującej herbaty i usiłowała zrozumieć, jak to się stało, że wpakowała się w taką sytuację. To miał być triumf. „Robię, co chcę i macie się ze mną liczyć.” A zamiast tego siedziała w małym saloniku jak na ławie oskarżonych, a skupione wokół stołu Krewne debatowały nad jej życiem. Wyszło na to, że narozrabiała, a teraz ma się zamknąć i czekać, aż rodzinny areopag postanowi, co z tym wszystkim zrobić. Na razie na tapecie był osiemnastoletni syn Leokadii. Ciotka Konstancja postanowiła właśnie, że nie będzie zdawał do szkoły filmowej, bo nie. To znaczy, zapewne będzie zdawał, ale w żadnym razie się nie dostanie. Rodzinie potrzeba więcej prawników, ewentualnie jacyś finansiści. Reżyser nie tylko niczemu nie służy, ale jeszcze przyciąga uwagę. Zatem Paweł nie dostanie się do filmówki, bo tak zdecydowano.

Melania czuła przez skórę, że za chwilę i do niej się przyczepią.

Leokadia obeszła stół z misą zamkniętą pokrywką z otworem. Gałki wpadały do środka z łoskotem, obijając się o żelazne ścianki. Melania nienawidziła tego dźwięku. Naturalnie jej nie podsunięto misy. Owszem, otworzyła swój grimoir, ale upłynie jeszcze wiele lat, zanim będzie mogła należeć do Kręgu Binah. Nawet jej matka nie należała.

Konstancja liczyła gałki.

– Pięć, sześć… Przestańcie gęgać wszystkie naraz, bo się pomylę. Osiem czarnych, jedna biała, zawsze się któraś krowa musi wyłamać. Wszystko jedno – przepadł. Dawajcie cytrynę i kamienie. Patrycjo, skarbie, nastaw wodę.

R – e – ż – y – s – e – r – i – a – dziewięć liter, dziewięć kamieni. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” kamienie przechodziły z rąk do rąk. Półmrok malował upiorne cienie na rzeźbionych meblach, smużki kadzidlanego dymu snuły się w powietrzu. Nacinały cytrynę. „Nie zdasz!” „Nie zdasz!” „Cabed!” „Azote!” „Etoza!” Zielone lub niebieskie oczy płonęły pasją. Pasją władzy. Podawały sobie nowy, nieużywany dotąd żelazny nóż, kolejne szramy cięły cytrynę. „Nie zdasz!”

I czyjeś życie poszło w diabły.

Paweł nie zostanie reżyserem.

Melania pomyślała ze smutkiem, jakie naiwne są feministki sądzące, że matriarchat dałby władzę młodym, aktywnym kobietom. Matriarchat to bezlitosna tyrania starych bab. Wiedzących wszystko najlepiej, nie znających uczucia dyskrecji ani taktu, wściubiających we wszystko swoje wścibskie nosy i uwielbiających rządzić.

Z drugiej strony domu ozwał się chóralny jęk zawodu. Mężczyźni pozostawieni w spokoju oglądali skoki narciarskie i popijali piwo. Melania pomyślała, że dałaby wszystko, żeby siedzieć w tej chwili z nimi. Ciekawe, jak Maksym sobie radził. Sport był dla niego egzotycznym ludzkim obyczajem. Pewno oglądał grzecznie, usiłując naśladować zachowania tubylców, ale nie miał pojęcia, o co te emocje.

– Melanio, nie chcę się wtrącać… – Gdzie tam! Pelagia absolutnie nie chciała się wtrącać. Nigdy! Aż jej się oczy do tego niewtrącania cieszyły. – Ale ten twój no… chłopak… co ty właściwie zamierzasz z nim zrobić?

– No, właśnie! – wyrwała się piskliwym głosem Konstancja. – To jest obrzydliwe! I jeszcze przyprowadza tego stwora na obiad. Myślałam że nic nie przełknę!

– Nie jest tak źle – zaoponowała Pelagia. – Zupełnie nie najgorzej go uczłowieczyła, przynajmniej się przyzwoicie zachowuje. Ten poprzedni w końcu niby był normalny, a kompletnie niewychowany. A jak wyglądał!

– No, właśnie! Nie mogłam zrozumieć, co ona w nim widzi. Dziewczyna niebrzydka, zdolna…

– Przecież to był narkoman! A te ubrania! Jakiś taki na siłę udziwniony! Taki sztuczny w tym wszystkim, jak jakiś nędzny aktorzyna. Ręce w kieszeniach!

– A jak się gapił spode łba!

Skąd w nich tyle zajadłości, pomyślała Melania. Raz jeden go widziały i to przez chwilę. Poszukała wzrokiem nestorki, szukając pocieszenia, ale prababka w milczeniu bawiła się talerzykiem ze zmasakrowaną cytryną.

– Ale dlaczego nie znajdziesz normalnego chłopca? Jak mogłaś jej na to pozwolić? Patrycjo?

– Nie pytała mnie o zdanie – żachnęła się matka. – Odczepcie się ode mnie. Jest dorosła i jest wiedźmą. Zawsze jak się na coś uprze…

– Ale co będzie z dziećmi? Co ona urodzi?

– Na razie stanowczo – nic – wycedziła twardo Melania.

– Głupia jesteś i tyle.

– Ale co dalej? Będziesz go trzymała w domu jak kanarka?

– Mam go trzymać na dworze?

– Nie bądź bezczelna. Jeżeli robisz z niego człowieka, to porządnie. Do końca.

– To znaczy?

– To znaczy, że ma robić to, co należy do mężczyzny. To zasadnicza sprawa, moje dziecko. – Ciotka zaczęła podkreślać każde słowo dobitnym klepnięciem dłoni w mahoniowy blat. Niedobrze. – Ze zwierzęciem stanowczo nie możesz się prowadzać. Twierdzisz, że zrobiłaś z niego człowieka. Nie wiem. Szczerze powiem, że nikt nie robił czegoś takiego odkąd pamiętam. Bestii nie zaakceptujemy. Przekonaj nas, że to jest człowiek. Niech idzie do pracy i zarabia, niech daje ci oparcie. Niech ci zapewnia bezpieczeństwo. Patrycjo, skarbie, podaj mi torebkę.

Ciotka Pelagia otworzyła swoją torbę przypominająca lekarski kuferek i grzebała wśród szpargałów. Szczotka do włosów, kosmetyczka, kalendarzyk, portmonetka, klucze, mandragora, woreczek kryształów, poświęcona kreda, rytualny nóż, konsekrowana chusteczka z czarnego jedwabiu.

– Proszę. Coś ci przygotowałam.

Była to sztywna koperta z czerpanego papieru, a w środku trzy kartki. Zwyczajne, białe i dziewiczo czyste. Ciotka wydobyła jeszcze niewielki srebrny długopis z wbudowaną ultrafioletową latarką do badania autentyczności banknotów.

– Walerio, zgaś proszę lampę, skarbie.

W jaskrawym, białoliliowym blasku natychmiast pojawiły się fosforyczne linie, kręgi i znaki. Psi łeb w heksagramie, na odwrocie kaduceusz w pentagramie. Pieczęcie, pentakle, sykle. Potężne. Mawiało się, że to znaki i amulety Pelagii wykończyły kiedyś Związek Sowiecki.

– Napiszesz mu na tym życiorys i ten tam… list motywacyjny. Dostanie pracę. Tak będzie i dla ciebie lepiej, moje dziecko. Porządnie. Zrób z niego normalnego mężczyznę.

Coś jej mówiło, że najlepiej będzie powiedzieć: „Dziękuję, ciociu”, schować kartki do koperty i siedzieć cicho. A kiedy wieczorem zbierała się do wyjścia, nestorka zaczepiła ją w kuchni:

– Lepiej zrób, co mówią, moje dziecko. Bez względu na to, co o tym myślisz.

Woda już wyparowała i na dnie żeliwnego kociołka wyżarzały się kamienie. Czyjeś marzenia, które właśnie wzięły w łeb, bo kilka starszych pań tak postanowiło. Dlatego, że wszystko wiedziały najlepiej.

– Jeżeli będziesz się stawiała, wykończą go. – Prababka wkręciła papierosa do długiej cygarniczki i zagrzechotała pudełkiem zapałek.

Melania poczuła nagły chłód.

– Nie ośmielą się.

– Dlaczego nie? Wrzucą czarne gałki. Ja, jak zwykle w takich razach, wrzucę białą. Jedną białą na osiem czarnych. Zresztą, może mają rację – zrobiłaś z niego zabawkę, moje dziecko. Nie może cały czas siedzieć w domu. I, Melanio…

– Tak, babciu?

– Idzie pełnia, moje dziecko. Uważaj.

– Będę, babciu.

– Pamiętaj, kochanie: magia to ścieżka samotnych.

Stare, przedwojenne kamienice są wilgotne i mroczne, ale mają też swoje dobre strony. Grube mury z cegły, wysokie pomieszczenia, duże pokoje. Brak karaluchów. Mieszkanie Melanii miało jeszcze jedną dobrą cechę. Garderobę. Kiedyś była to tak zwana służbówka. Maleńki pokoik, w którym niegdyś nocowała służąca albo może kucharka. Potem służbówka oddała część powierzchni kuchni, gdzie Melania zbudowała kąt jadalny, a to, co zostało, pełniło po części rolę składziku, po części garderoby, a w czasach, kiedy chciało się jej jeszcze samej wywoływać zdjęcia – ciemni.

Część ubrań i szpargałów wyniosła do ogromnej, niemal nie używanej piwnicy, usunęła z garderoby powiększalnik, kazała wstawić drzwi. Kupiła metalowe, z bolcami przeciwwyważeniowymi, wypełnione pianką balistyczną, zaopatrzone w solidną zasuwę. Od zewnątrz. Kosztowały i ważyły jak nieszczęście. Poza tym, nigdy w życiu nie widziała tak małomównych i podejrzliwych robotników jak ci, którzy je instalowali, od momentu kiedy się dowiedzieli, że te straszne drzwi jak z Bastylii mają zamykać garderobę.

Następnie okleiła je od wewnątrz srebrną folią, wymalowała znaki. Okadziła pomieszczenie dymem z drzewa sandałowego, kamfory, aloesu, bursztynu i nasion ogórka, spalanych na ogniu z suszonych łodyg artemizji i jaskra.

Potem okleiła ostre brzegi metalowych półek gąbką i położyła na podłodze materac, a po namyśle jeszcze dodała plastikowy kubeł i miskę z wodą. Wypróbowała zasuwę. Doskonale.

Każda kobieta powinna mieć w domu coś takiego.

Do pełni zostały jeszcze trzy dni.

Ultimatum ciotek ciążyło jej jak kamień, ale nie było rady. Zresztą, miały trochę racji. Nie mógł przecież spędzić całego życia łażąc od ściany do ściany. Poza tym, przecież ciężko byłoby go zawsze utrzymywać. Takiego, który głównie leżał i gapił się w sufit, już miała.

Najpierw zrobił się małomówny, znacznie bardziej niż zwykle. Ciągle czytał, ale reagował jakoś inaczej niż przedtem. Nerwowo i opryskliwie. Patrzył w okno, chodził po pokoju albo siedział i przyglądał się w milczeniu swoim dłoniom.

– Co się ze mną dzieje?

– To księżyc – odpowiedziała Melania. – Kiedy idzie pełnia, będziesz… będziesz się źle czuł. Zaparzę ci ziół. Powinny pomóc.

– Idzie zima – odparł. – W lesie, nie tutaj. Tutaj jest tylko beton, smród i hałas. Jelenie robią się tłuste i czerwone. Idzie wielki mróz i śnieg. Schodzą się wszystkie klany i będzie wielkie polowanie. Wiesz, czego mi brakuje? Pieśni. Wychodzisz na pagórek i śpiewasz. Wyśpiewujesz wszystko, do czego tęsknisz, i rzucasz wyzwanie całemu światu. Kiedy wilk śpiewa, w puszczy zapada cisza. A te pieśni są właśnie dla księżyca. Tylko on rozumie. Tam odchodzą zmarli.

A tutaj jest tylko beton i brud. Tak, jest jeszcze polityka. I gospodarka. Ach, jeszcze zakazy. Byłbym zapomniał. Nie wolno krzyczeć. Nie wolno wchodzić. Nie wolno siadać. Wiesz, co było w gazecie, którą podarłem? Napadli starego człowieka. W jego domu. Wyłamali drzwi, kiedy dzwonił na policję. Potem bili go łomem. Złamali mu rękę, ale on miał nożyce. Takie długie, krawieckie. Wycinał coś z gazety i położył je obok telefonu. No, więc zabił jednego bandytę tymi nożycami, a drugi uciekł. Właśnie tego starca osądzili i dostał trzy lata więzienia. Nawet bronić się nie wolno. Gdzieś tam zabronili w całym mieście palić, bo burmistrz właśnie się oduczył i uważa, że wszyscy inni mają zrobić tak samo. W innym mieście zabronili ludziom hodować psy i koty. Bo brudzą trawniki. A w jednym kraju powiesili młodego chłopaka, bo ktoś widział, jak wypił piwo. Zakaz, zakaz, zakaz. Księżyc robi się coraz głośniejszy. Słyszę jego krzyk w nocy i nie mogę spać. Nigdzie nie wolno iść, nic nie wolno mówić. Nie wolno się kochać, nie wolno myśleć. Po co nauczyłaś mnie myśleć?

Zaparz mi zioła, Melanio. Zaparz mi takie, żeby to wszystko przestało mnie boleć.

Tego samego wieczora po raz pierwszy przestraszyła się go. Kiwał się na łóżku, patrząc w okno na potężniejący księżyc. Spomiędzy warg wydobywał mu się dziwny dźwięk – ni to pomruk, ni to skowyt. Objęła go za ramiona, a wtedy warknął. Był to głęboki, wibrujący dźwięk, gdzieś z głębi trzewi.

– Walcz z tym – powiedziała przez łzy. – Pamiętaj, że jesteś człowiekiem.

– Jestem potworem – wyrzęził. – Księżyc mnie woła. Las mnie woła. Jestem myśliwym. Byłem… Teraz jestem chorym półczłowiekiem.

Długo w nocy widziała jego nieruchomą sylwetkę; siedział na łóżku, sztywny i wyprostowany jak figura, zalany mdłym rtęciowym blaskiem. W źrenicach pojawiły mu się małe tarczki świecące fosforyczną zielenią. Czasem drapał opuchniętą skórę wokół nadgarstka. Patrzyła na niego przez ciche, bezradne łzy, ale postanowiła, że nie zrejteruje. Była jego kobietą, cokolwiek to znaczyło.

Ale bała się zamknąć oczy.

Koszmar zaczął się w przeddzień kulminacji pełni. Mówił coraz gorzej, potem przestał w ogóle. Wydawał z siebie tylko wściekłe charkoty. Nie ubrał się i ciskał nerwowo po mieszkaniu, goły, z pulsującymi mięśniami, na zaczerwienionej, opuchniętej skórze wyrzynała mu się sierść, krwawiły mu dziąsła, coś niedobrego działo się z jego dłońmi, skurcz wyginał mu palce, wyglądały jak szpony. Trwało to bez końca. Melania siedziała cicho, bezradna i przerażona, przełykając łzy, ale nie potrafiła mu pomóc. Zaparzyła uspokajającą miksturę, ale to mogło najwyżej złagodzić przemianę, nie mogło jej zatrzymać.

Chodził nieustannie, bez przerwy, tam i z powrotem. Dziwnie jakoś, na palcach.

Otworzyła schowek, ale nie miała pojęcia, jak go tam zagnać. Głupi pomysł. Był na to za wielki i niebezpieczny.

Właściwie, gdyby nie ochronna bransoleta, uciekłaby gdzie pieprz rośnie. W końcu znalazła w lodówce surowego kurczaka, ale nie zwrócił na niego uwagi. Dopiero potem; zauważyła, że coś go jednak w kuchni zainteresowało. Obwąchał lodówkę, potem starł coś palcem z podłogi i oblizał go.

Okazało się, że znalazł odrobinę rozcieńczonej krwi, która kapnęła z tacki z wołowiną. Zebrała tę krew na spodek, korzystając z tego, że polazł do okna, a potem postawiła w schowku. Kiedy zatrzasnęła za nim potężną zasuwę, poczuła ulgę, ale tylko przejściowo.

Drzwi tłumiły dźwięk, ale nie całkowicie. Poza tym, nie mogła nie słuchać. Przez całą noc słuchała drapania, skowytów, stłumionego wycia, jakichś łomotów. On miotał się w środku, zwalając coś na podłogę, ona siedziała przed drzwiami na podłodze i gryzła palce. Za żadne skarby nie chciałaby widzieć tego, w co się przemieniał.

Słyszała własny głos. Modliła się i zaklinała go. Monotonnie, jakby powtarzała mantrę albo inwokację.

Bądź człowiekiem! Bądź człowiekiem, bo cię zabiją, błagam, bądź człowiekiem…

Ale on nie słyszał.

Pełnia minęła i przyszedł dzień, a potem następny. Oboje przeżyli, ale czuli się chorzy. Kiedy otworzyła schowek, spał. Wyglądał znowu jak człowiek. Poobijany, okrwawiony, znękany, ale żył. Płakała, obmywając go gąbką. Bronił się słabo i niezbornie, potem usiłował sprzątać pomieszczenie. Zmiotła resztki sierści, dużo mniej niż poprzednim razem, postawiła półki, umyła podłogę.

Maksym ogolił się i założył ubranie.

Pełnia minęła.

Do następnego razu.

* * *

Musi mieć pracę. Musi zarabiać – dowód na to, że jest człowiekiem. Ale gdzie może pracować wilkołak?

– Mógłbym być detektywem. Z tym bym sobie poradził. Umiem tropić, umiem walczyć…

Detektyw… Po co dała mu tyle książek? Co jeszcze? Agent wywiadu? Pewnie byłby dobrym agentem, tylko co z tego?

– Nie ma detektywów.

– Jak to: nie ma?

– Nieważne, może są jacyś, ale to na nic. Akcja tych książek, o których myślisz, toczyła się kiedy indziej i gdzie indziej. Myśl poważnie.

– A nie mógłbym pracować w lesie?

Czas upływał, a nie było wiadomo, ile Krewne jeszcze wytrzymają. Chciałaby go oswoić z sytuacją, przyzwyczaić do samodzielnego poruszania się po mieście, może zapisać na jakiś kurs, ale to wszystko trwałoby zbyt długo. Spotykały się mniej więcej raz w miesiącu, a ewidentnie nie miały teraz nic ważniejszego na głowie niż niesforna Melania i jej wilk.

Wymyśliła dopiero na drugi dzień.

– To jest w mieście, ale są tam zwierzęta i drzewa, i w ogóle przyroda. Opiekowałbyś się zwierzętami z całego świata. Myślę, że więcej miałbyś do czynienia z nimi niż z ludźmi. Praca na świeżym powietrzu… Tylko czy potrafisz nie polować?

– Uważasz mnie za dzikusa?

Jesienny ogród zoologiczny stał we mgle, pusty i dziwny. Bezlistne drzewa, zmarznięte zwierzęta kręcące się po klatkach. Prawie nikt nie spacerował po wysypanych żwirem alejkach. Kupili bilety i wędrowali przez park w poszukiwaniu budynku dyrekcji.

– Nie mogę przecież rozmawiać z dyrektorem w twojej obecności – oponował. Przecież będę musiał i tak sam przychodzić do pracy. Nie powinnaś mnie odprowadzać jak dziecko. Nie oddajesz mnie do przedszkola – idę do pracy.

– Nie traktuję cię jak dziecko – rozzłościła się Melania. – Na razie musisz tylko porozmawiać, a ja poczekam i pospaceruję, czy coś.

Gdzieś z oddali popłynął gardłowy, grzmiący dźwięk. Ryk lwa. Maksym nie zareagował, ale zauważyła, że jego uszy zesztywniały.

– To bardzo dziwne miejsce – powiedział. – Jakieś takie chore.

Dopiero wtedy zauważyła, że w ogrodzie, od momentu kiedy weszli, zapanowała dziwaczna, martwa cisza. Umilkły skrzeki pawi i bażantów. Tylko ten lew albo może tygrys, dał jakiś znak życia. Pozostałe wybiegi wydawały się wymarłe. W powietrzu wisiało trwożne oczekiwanie, jakby cały ogród zrozumiał, że coś się zmieniło.

A potem, gdzieś z daleka, zawyły wilki.

Chórem.

Kiedy przechodzili obok wybiegu antylop eland, stado rzuciło się na ich widok do panicznej ucieczki. Ziemia łomotała, niektóre zwierzęta wyskakiwały z przerażonego tabunu w górę, kilka próbowało przeskoczyć ogrodzenie. Kozły górskie rzuciły się galopem do swojej zagrody i skłębiły ciasno w najdalszym rogu. Ochrypłe, chóralne beczenie wydało jej się jakieś żałosne, słyszała w nim strach.

Może to jednak nie był dobry pomysł, pomyślała. W każdej mijanej wolierze coś się działo, ale nie zawsze był to wybuch dzikiej paniki. Małpy skrzeczały i zbiegały się ze wszystkich zakątków, patrząc na niego przez pręty. Drapieżniki budziły się z drzemki i podchodziły jedno po drugim do fos albo parkanów, odprowadzając ich wzrokiem.

Melania usiadła na ławce, mając widok na budynek dyrekcji i dziwnie opustoszałe wybiegi jakichś egzotycznych jeleni. Postawiła kołnierz kożuszka, wcisnęła dłonie pod pachy i wyciągnęła skrzyżowane nogi w poprzek alejki.

– Idź. Poczekam tutaj.

Mgła snuła się pomiędzy kutymi żelaznymi kratami, wisiała wśród bezlistnych drzew. Kopytne przestały panikować, ale stały w znieruchomiałych grupkach, wpatrując się w pełnym napięcia nieruchomym oczekiwaniu w budynek dyrekcji. Patrzyła na odwrócone głowy zebr i antylop ze sterczącymi sztywno, nastawionymi uszami, jakby próbowały śledzić toczoną tam rozmowę.

Trwało to prawie godzinę.

– Najpierw nie chciał ze mną rozmawiać. Mówił, że nie potrzebują pracowników i nie mają pieniędzy. Potem obejrzał te papiery i nagle zmienił zdanie. Brakuje pieniędzy, ale roboty jest dość, więc może coś znajdzie i ostatecznie mam przyjść na próbę w poniedziałek.

– Więc dlaczego jesteś smutny?

– Nie jestem. To miejsce jest dziwne. Oni wszyscy są dziwni.

– Kto? Zwierzęta?

– Tak. Są tutaj, żeby ludzie mogli patrzeć. Rozumiem. Kiedy się żyje w mieście, trzeba móc chociaż popatrzeć, bo można zwariować. Tu są drzewa, krzaki, jakieś niebo nad głową, są żywe zwierzęta. To potrzebne. Ale ja nie tylko patrzę. Nie zrozumiesz. Masz węch, ale inny. Ja wącham inaczej niż ty. Czuję też uczucia, emocje, czasami czuję nawet przeszłość i przyszłość. Oni wszyscy… – poklepał się palcem w skroń. – Te zwierzęta są dziwne. Chore. To okropne miejsce.

– To przyjdziesz w poniedziałek?

– Tak, bycie człowiekiem polega na tym, żeby cały czas robić to, czego się nie chce, prawda? A tego nie chcę mniej niż innych rzeczy. Poza tym muszę zarabiać, nie?

Praga – Wypadek w ogrodzie zoologicznym, pracownik uratował dziecko

POBIŁ POLICJANTA, URATOWAŁ DZIECKO

Podczas sobotniego spaceru po ogrodzie zoologicznym Renata W. była zbyt zajęta rozmową z koleżankami, by obserwować poczynania swojego 5 – letniego synka. Malec, korzystając z jej nieuwagi, zdołał wślizgnąć się do pomieszczenia technicznego w zimowym pawilonie zwierząt drapieżnych, a stamtąd do wnętrza klatki tygrysicy ussuryjskiej. W klatce znajdowały się też dwa tygrysiątka.

Do zdarzenia doszło około południa, kiedy pawilon był pełen zwiedzających, pragnących obejrzeć młode zwierzęta, stanowiące chlubę ZOO. Tygrysica przez jakiś czas nie zauważyła pojawienia się chłopca, jednak pracownicy obawiali się, że jakakolwiek interwencja może sprowokować drapieżnika do ataku. Wezwano policjantów z oddziału antyterrorystycznego przy Komendzie Dzielnicowej Policji oraz weterynarzy. Liczyła się każda chwila, ponieważ zwierzę mogło zaatakować dziecko w każdej chwili. Nawet podanie tygrysicy środka usypiającego nie gwarantowało dziecku bezpieczeństwa. W tej sytuacji dowódca oddziału pdkom. Bronisław Zechlicki wydał rozkaz zabicia tygrysa jednemu z policyjnych snajperów. Wówczas na scenę wkroczył jeden z pracowników ZOO, Maksym W., który właśnie objął dyżur. Opiekun, dowiedziawszy się o decyzji policji, wdarł się do pawilonu, obezwładnił snajpera i wkroczył do klatki. Ku zdumieniu obserwujących, tygrysica pozwoliła się potulnie wyprowadzić wraz z tygrysiętami do części noclegowej i zamknąć tam, natomiast dziecko zostało przez Maksyma W. wyniesione bezpiecznie z klatki.

– Nasz pracownik postąpił brawurowo i nieodpowiedzialnie, choć odważnie – twierdzi dyr. doc. Szczepan Kosiuk. - Duże drapieżniki w okresie karmienia są niespokojne i ekstremalnie niebezpieczne. Szczerze mówiąc, nie rozumiem tego, co się dziś wydarzyło. Wydaje mi się, że nastąpił jakiś cud. Takie zachowanie tygrysów jest właściwie niemożliwe. Tygrysica Swieta jest jednym z najcenniejszych naszych zwierząt, jednak na szali nie można stawiać życia niewinnego dziecka. Decyzja policjantów była słuszna.

Pobity przez krewkiego opiekuna policyjny komandos zdecydował się nie wnosić sprawy z powództwa cywilnego.

– Ten człowiek działał w szoku – mówi insp. Rybacki. – Poza tym, uratował i dziecko, i zwierzę. Postanowiliśmy nie wszczynać przeciw niemu postępowania. Najprawdopodobniej znajdował się w stanie chwilowej niepoczytalności wywołanej szokiem. Najważniejsze, że skończyło się bez ofiar.

Dalsze śledztwo będzie konieczne, by ustalić, jak doszło do tego, że klatka nie została zabezpieczona. Prokuratura zamierza także wszcząć postępowanie przeciwko niefrasobliwej matce.

GA W

– Chcieli ją zastrzelić. Miała młode, nic nie zrobiła. Podobno to ginący gatunek, a jedyne, co im przyszło do głowy, to zabić. Dlaczego jest taka afera? Nikomu się nic nie stało.

Melania westchnęła. Maksym stał oparty o ścianę terrarium. W niebieskim kombinezonie wyglądał dziwnie, jakby obco.

– Chodzi im o to, że zrobiłeś coś, czego ludzie nie robią i nie rozumieją. Nie wiem, jak ci wytłumaczyć.

Jej komórka rozświergotała się natrętnym dźwiękiem elektronicznej pozytywki. Odebrała z wahaniem. Nie lubiła telefonów. Rzadko się zdarzało, żeby przynosiły cokolwiek dobrego. Jednak kiedy usłyszała skrzypiący głos prababki, zrozumiała, że jest naprawdę niedobrze. Nestorka nie znosiła telefonu jeszcze bardziej niż Melania. Jeżeli już musiała zadzwonić, korzystała z przedpotopowego aparatu z tarczą, stojącego w jej korytarzu. Istne dzieło sztuki, lśniące chromem i czarnym bakelitem niczym żałobna katarynka. Jednak zawsze telefonowała do domu. Teraz jednak nestorka przełamała się i wybrała numer komórkowy Melanii. Oznaczało to, że niebo się wali.

– Są wściekłe, Melanio. Zwrócił na siebie uwagę. Dziecko, przecież o tym było w gazetach!

– Przecież znalazłam mu pracę. Nie zrobił nic złego – uratował to dziecko.

– Zwraca uwagę, rozumiesz? Zahipnotyzował tygrysa, zdominował wielką, karmiącą tygrysicę i wydał jej rozkazy – na oczach kilkudziesięciu gapiów. Posłuchaj – urobiłam Konstancję. Będziesz miała jeszcze jedną szansę, ale, dziecko drogie. Masz mu znaleźć pracę, rozumiesz. Normalną pracę. W biurze.

– Mógłby pracować w agencji ochrony… – zaczęła Melania.

– Oszalałaś chyba! Niczego, co wyzwala agresję. Przecież urwie komuś głowę! Dla niego to łatwe i naturalne. Nie, Melanio! Żaden strażak, żaden leśnik ani komandos! To nie ma być Tarzan tylko normalny człowiek. Przeciętny i szary. Jak wszyscy nasi mężowie. Praca, Melanio. Biuro – od ósmej do piątej, krawat, teczka. Codziennie. Pełny etat. Ma być do znudzenia normalny. Dziecko, to naprawdę jest twoja ostatnia szansą. I jego też. Boże, co się z tobą dzieje, dziewczyno. Taka byłaś zdolna…

To nawet nie było takie trudne – papiery Pelagii naprawdę czyniły cuda. Odprowadziła go pod nijaki, klockowaty biurowiec i czekała w samochodzie. Było jej smutno. Na początku to wydawało się nawet zabawne. Kupowali brunatne, pospolite garnitury, białe koszule, krawaty, błyszczące półbuty, wełniany płaszcz. Czarną, pachnącą skórą teczkę. Kupiła mu jeszcze okulary – właściwie same oprawki z wstawionymi szkłami zero – szybkami, które nadawały mu intelektualny wygląd. Naprawdę jato bawiło – jakby przebierała go za urzędnika – taka maskarada. Ale potem założył to wszystko i maskarada przestała być zabawna. Kiedy zawiązał w końcu krawat i założył okulary, nie poznała go. Najpierw się z tego śmiała.

A potem zachciało jej się płakać.

Bo nie był już jej wilkiem.

Kiedy wracał po zakończonej pomyślnie rozmowie kwalifikacyjnej, nie różnił się absolutnie niczym od pozostałych pracowników, którzy razem z nim wychodzili przez obrotowe drzwi, żeby na chodniku wypalić papierosa, kuląc się i marznąc w swoich marynarkach, albo żeby załatwić sprawy na mieście. Nie poznała go. Z daleka nie potrafiła powiedzieć, który z tych gładkich, nijakich manekinów jest jej mężczyzną – jej wilkołakiem. Poznała dopiero, kiedy podszedł do samochodu, z teczką w jednym ręku, płaszczem przewieszonym przez przedramię i złożoną gazetą.

Wtedy nagle zobaczyła całą resztę życia z nim w skrócie, jak przez odwróconą lunetę. Życia nieskończenie przewidywalnego i zwykłego. Szarego życia szarych ludzi.

Wiadomo było, że tym razem Krewne z całą pewnością będą zadowolone.

I tylko one.

W następnych tygodniach niewiele mówił, ale też w gruncie rzeczy niewiele się widywali. Kiedy wychodził, na ogół jeszcze spała. Jeżeli miała zlecenia i robiła zdjęcia, czasem wracała późno, a wtedy on spał.

Zapytała go kiedyś, na czym polega jego praca.

– To wprowadzanie danych – powiedział obojętnie. – Dostaję zeszyty, wydruki i kartki, na których jest dużo cyferek. Te cyferki trzeba w komputerze wpisać do tabelki w odpowiednie miejsca, a następnie niektóre dodać, inne obliczyć jeszcze w inny sposób. Liczy się czas i dokładność.

– Ale co one oznaczają? – zapytała w dobrej wierze, usiłując wywołać w nim choćby odrobinę zainteresowania.

– Nic – odpowiedział i wzruszył ramionami. – To liczby.

– A ludzie są mili?

– Nie wiem. To duża sala podzielona na boksy z biurkami. Na każdym biurku jest komputer i telefon. W trakcie pracy w zasadzie nie wolno rozmawiać. Jeżeli już, to mężczyźni mówią o pieniądzach, telefonach i samochodach, które chcieliby mieć, a czasem o sporcie, który widzieli w telewizji. Czasem jeszcze o tym, że chcieliby spać z niektórymi kobietami, które widzą. Kobiety mówią o pieniądzach, które chciałyby wydać, swoich mężach, którzy im nie odpowiadają, oraz o dzieciach, ale na ogół o kłopotach, których im przysparzają. Czasem jeszcze o innych nieszczęśliwych kobietach, które widziały w telewizji. To wszystko. W gruncie rzeczy to nie jest trudne. Trzeba tylko odrętwieć.

– Odrętwieć? – zapytała Melania.

– Tak. Teraz już nawet nie śni mi się życie. Ani niebo, ani las, nic. Śnią mi się tylko cyferki. I jeszcze to swędzące, niebieskie światło, które cały czas brzęczy jak stada komarów.

Bała się następnej pełni. Wypadała w weekend, więc wyglądało na to, że nie będzie musiał brać zwolnienia z pracy. Podejrzewała, że może być gorzej niż poprzednio. Różnica miedzy urzędnikiem, w jakiego kazano mu się przeistoczyć, a bestią, która siedziała mu tuż pod skórą i wyłaniała się na wezwanie księżyca, była zbyt duża.

Tuż przed pełnią w ogóle przestał się odzywać. Siedział tylko na łóżku i patrzył w okno. Widziała, jak po jego skórze przebiegają fale dreszczy, trochę jak u konia, którego obsiadły muchy. Ale zanim zdołała cokolwiek powiedzieć, Maksym wstał i spokojnie poszedł do schowka, gdzie miał swój materac, wiadro i miskę z wodą, a potem zamknął za sobą drzwi.

Wystarczyło tylko przesunąć zasuwę.

I otworzyć ją w poniedziałek rano, żeby ogolił się, założył świeżą koszulę i poszedł do biura wpisywać dane.

Następny miesiąc był jeszcze gorszy.

To był ten moment, kiedy każde z osobna zrozumiało, że nie ma temu końca. Pierwsze tygodnie przeżył pomyślnie, bo się starał. A teraz okazało się, że takie życie to nie jest doświadczenie, które można przetrwać dzięki silnej woli i mobilizacji sił. Nie można żyć cały czas z zaciśniętymi zębami. Nie można czekać, bo nie ma na co. Nigdy nic się nie zmieni. Nie będzie żadnych marzeń, nie zdarzy się żaden cud. Kierat nigdy się nie kończy.

Melania, która całe życie zawodowe pracowała na zlecenia i która kochała fotografowanie, nawet nie potrafiła sobie wyobrazić, co by zrobiła na jego miejscu. Zwłaszcza gdyby była wilkołakiem.

A właściwie potrafiła. Wyłączyłaby komputer, zdjęła krawat, wstała i ruszyła do wyjścia. A potem rozdarła pierwszego, kto stanąłby jej na drodze. I szłaby tak, zostawiając za sobą ścieżkę trupów i ślady krwi, aż dotarłaby do lasu albo ktoś by ją zastrzelił.

Ale Maksym nie mógł tego zrobić i nie robił. Wstawał zawsze o tej samej porze, zakładał mundurek urzędnika i płaszcz. Codziennie w tym samym kiosku kupował gazetę. Kiedy miał wolny czas, patrzył w telewizor i drzemał.

A najgorsze było to, że przestał jej opowiadać o tym, jak wygląda świat ludzi oczami wilka.

Zdrętwiał, zobojętniał, a nawet jakoś zszarzał.

Stał się człowiekiem.

Rozmawiali o tym, co przeczytał w gazecie albo o tym, co było na obiad. Zaczął nawet opowiadać plotki, ale mechanicznie i bez zainteresowania, jakby powtarzał wyuczoną lekcję.

To było najgorsze, bo zrozumiała, że odgrywa tę rolę również przed nią.

Dlatego kiedy nadeszła kolejna pełnia, nie pozwoliła mu zamknąć się w garderobie, tylko położyła się u jego boku, normalnie na łóżku.

Wydawało się, że przemiany słabną i stają się coraz mniej intensywne. Poza tym, teraz Melania chciała zobaczyć go jako wilka.

Tęskniła.

Długo w nocy leżała słuchając jego chrapliwego oddechu, czując, jak rzucają nim konwulsje, ocierając się o jego bok porastający szorstką szczeciną, czując płonący w nim ogień, jakby trawiła go gorączka.

A potem zasnęła.

Obudziła się późno, leżąc w plamie słonecznego światła. To było ostre, zimowe słońce wznoszące się nad światem upudrowanym roziskrzonym, oślepiająco białym śniegiem. Krajobraz zrobił się schludny i wysprzątany, śnieg ukrył błoto, beton i smutek. Pozostała tylko biel.

Melania leżała w rozkopanej pościeli z zamkniętymi oczami i słuchała głębokiej, zimowej ciszy.

A potem sięgnęła w bok, na jego połowę łóżka, wiedząc, że natrafi na skłębione, miękkie futro.

Ale znalazła tylko pustą gładź prześcieradła.

I wilgoć.

Wielką, mokrą plamę.

Słońce wdzierało się przez szczelinę w zasłonach i padało na łóżko jak na scenę. A w tej plamie światła siedziała na pokrwawionym prześcieradle, kiwając się, ruda wiedźma, i dławiąc się stłumionym krzykiem tuliła do siebie odgryzioną, kosmatą łapę wielkiego basiora, na której rtęciowym blaskiem lśnił lykopeion, jak szereg zaciśniętych stalowych kłów.

Za oknem, w śniegu, ciągnął się łańcuszek okrągłych, wielkich śladów, odbitych jak pieczątki. Ślady były nieregularne, kuśtykające i poznaczone plamami krwi, podobnymi do rozsypanych rubinów. Ślady trzech nóg.

Wilk odgryza sobie łapę.

I jest wolny.

13 lutego 2003

PIORUN

W czarnej urnie moich wszystkich czarnych lat

Czarna błyskawica spala czarny kwiat

Czarne słońca gasną, wschodzi czarny nów

Spieszmy się nim czarny dzień powróci znów

Słyszę twój stłumiony głos, mówisz słowa gorzkie, przez łzy

Lecz już we mnie tylko złość, Pusta wściekłość – już nie ty…

Stanisław Staszewski

„W czarnej urnie”

Wyglądał jak wykonany na zamówienie. Jak ucieleśnienie najgorszych koszmarów. Aż do jego wejścia Janusz mógłby przysiąc, że bierze udział w wieczorze walczącym o tytuł Najgorszej Balangi Stulecia. Ta, po której żona Stalina strzeliła sobie w łeb, plasowała się zaraz na drugim miejscu.

Nawet nie chodziło o to, że Sylwia chwilowo darzyła go płomienną nienawiścią. To się ostatecznie zdarzało, jakkolwiek nie byli wcale najgorszym małżeństwem, jakie widział. Mniejsza też o to, że wszyscy goście wbili się w pogrzebowe garnitury, do jedzenia podano niewątpliwie zdrowe, aczkolwiek niejadalne sałatki, napić się można było tylko jakichś straszliwych dekoktów spreparowanych przez pana domu, o podejrzanych zapachach, odstręczającym smaku i śladowych ilościach alkoholu. Mógł też przeboleć straszliwy i kategoryczny zakaz palenia tytoniu, wspominania o tytoniu i myślenia o tytoniu, jaki obowiązywał chyba nie tylko w budynku, ale pewnie i ze dwieście metrów wokół niego. Ale towarzystwo, z którym zmuszony był brnąć przez tę żałosną parodię piątkowego przyjęcia, nie dawało się już zignorować. Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że muszą istnieć jacyś młodzi zdolni, zarabiający grube pieniądze w dobrze prosperujących firmach, ale nigdy by nie przypuszczał, że sprawy zaszły tak daleko.

Tymczasem ekipa stłoczona w kosztownie urządzonym, martwym salonie składała się właśnie z takich okazów, którzy na dokładkę byli tak karykaturalnie kalifornijscy, że część jeśli nawet nie mówiła po angielsku, to wtrącała przynajmniej do rozmowy angielskie wyrazy. Wszyscy tu byli bogaci, kosztownie ubrani, przemęczeni i zupełnie puści w środku. Dosłownie wiało od nich nudą i snobizmem, od czego aż go skręcało w żołądku. Rozmawiali o pracy, pieniądzach, zamówieniach, komputerach, samochodach, znowu o pieniądzach, wyjazdach służbowych i reklamach. Okraszali zaś to wszystko takimi anegdotami, że aż litość brała.

Po pół godzinie bezproduktywnego pętania się po willi i odpowiadania na idiotyczne pytania zadawane przez ludzi, którzy nie zamierzali słuchać odpowiedzi, odniósł wrażenie, że gdyby spotkał kogoś normalnego, to padłby mu na pierś, łkając ze szczęścia.

Gwałtowna potrzeba wypalenia papierosa, wzmocniona jeszcze gorzko – miętowym smakiem jadowicie zielonego napoju, którym go uraczono, zagoniła go wreszcie na taras, ale i tam snuły się ze szklankami somnambuliczne postaci, które zadawały mu ankieterskie pytania. Na dokładkę było wściekle zimno, lodowata mgła otulała gubiące liście jesienne gałęzie i lampy oświetlające taras. W powietrzu wisiał deszcz.

Pociągnął na rozgrzewkę z wysokiej szklanki, usiłując zasłonić podniebieniem miękkim kanał nosowy i łykać na wstrzymanym oddechu. Sztuczka, która pozwalała przyjmować lekarstwa i czysty spirytus, tym razem nie poskutkowała; ohydny posmak ziół i angostury oblepił mu język. Nagle zatęsknił do domu i zapragnął, żeby był pusty, wolny od ciężkiego jak ołów milczenia obrażonej Sylwii, żeby można było w ciszy lub do wtóru cichutkiej muzyki elektronicznej czytać książkę w ciepłym świetle stołowej lampy albo brać kąpiel, albo oglądać godzinami „Discovery Channel”, popijając świeżą herbatę i paląc papierosy. Albo fajkę i cygara. Albo żuć tytoń i zażywać tabakę. Potem pomyślał, jak ciche i spokojne jest o tej porze laboratorium, i zatęsknił do pracy.

W budynku było jednak znacznie cieplej, więc zdecydował się na powrót. W środku superstereo grzmiało muzyką i trzeba było zachowywać formy, uśmiechać się do obcych, irytujących ludzi, odpowiadać na idiotyczne pytania.

Wchodząc wyobraził sobie, że trzyma automat Kałasznikowa i może pociągnąć długą, niekończącą się serią po całym pomieszczeniu, tłukąc lustra i butelki, dziurawiąc ściany i rozszarpując gościom śnieżnobiałe gorsy, roztrzaskując ziejący rapem chromowany pysk stojącego pod ścianą technicsa.

Ci faceci, z pagerami i telefonami komórkowymi, zafiksowani na forsie niczym stado obłąkanych numizmatyków, te babki, może nawet zadbane i atrakcyjne, ale nadęte, aroganckie i zimne tak strasznie, że nie potrzebowały lodu do drinków.

Sylwia wchodziła właśnie do salonu, ale na jego widok rozdęła chrapki i poszła gdzie indziej.

Właściwie trudno powiedzieć, o co poszło, bo przecież nie o te nieszczęsne spodnie do marynarki. Spodnie do marynarki były tylko symbolem. Janusz był żonaty dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że nie ma sensu dociekać przyczyn. Sytuacja dojrzała i już. Nic nie poradzisz. Można, oczywiście, zadawać naiwne pytania w rodzaju: „Co ja właściwie zrobiłem?”, ale spodziewać się należy wycedzonego z kobiecą logiką: „Właśnie nic nie zrobiłeś”. Gdyby nawet te spodnie miał i założył, znalazłyby się inne przyczyny, równie ważkie, i inne zarzuty, równie niewybaczalne. Niestety, małżeństwo jest stanem zero – jedynkowym. Między pogodzeniem się z jego niedogodnościami, a doskonałą jak wysoka próżnia samotnością, nie ma stanów pośrednich. A jeżeli nawet istnieją, to dla niespecjalnie bogatego doktora genetyki istnieją tylko teoretycznie. Poza tym, w grę wchodzi jeszcze miłość i nie zapominajcie o tym. To wszystko zmienia. Nie da się jej tak po prostu zignorować.

Nawet nie mógł się porządnie napić.

A potem zaczął się koszmar. Facet przyszedł spóźniony, więc na dźwięk gongu wszyscy na chwilę zamilkli, a kiedy wszedł, odruchowo spojrzeli w stronę drzwi wejściowych. Janusz również spojrzał i w mgnieniu oka zorientował się, że jest w piekielnych tarapatach. Nawet nie to, żeby tamten był szczególnie piękny. Był natomiast niewątpliwie przystojny. Zdecydowanie nie twardą, męską urodą rodem z reklam Camela, do której Janusz chętnie by aspirował, gdyby miał jakiekolwiek możliwości. Tamten był jakoś gadzio ładny, delikatny na twarzy, ale i dojrzały, opalony, błyskający białymi jak cukier zębami, złotowłosy, niebieskooki, ewidentnie bogaty, co aż wyłaziło z najdrobniejszego szczegółu jego garderoby, od idealnie zawiązanego jedwabnego krawata, aż po włoskie buty. Po prostu pieprzony książę z bajki. Młodzi zdolni zgromadzeni w salonie wydawali się przy nim niechlujni, niedomyci i spoceni, a ich garnitury nagle zaczęły przypominać wyświecone, robocze drelichy.

Przybysz wręczył pani domu wymyślny bukiet egzotycznych kwiatów, następnie pozdrowił gości gestem i błyskiem oślepiających zębów. A potem wkroczył do salonu i zaczął się przedstawiać. Janusz pociągnął długi łyk koktajlu i oparł się o marmurowy blat przy okienku do kuchni, za którym szalał pan domu bez marynarki, w czerwonych szelkach, wywijając lśniącym szejkerem i produkując kolejną porcję trucizny.

Ogarnęło go irracjonalne przeczucie. Będzie źle.

Wrażenie płynęło prosto od migoczącego konferansjerską urodą złotego chłopca, ściskającego męskie dłonie, szarmancko witającego się z kobietami i bezbłędnie odróżniającego feminizujące bizneswomen, wymagające męskiego uścisku dłoni, od zwykłych dziewcząt nie mających nic przeciwko pocałunkowi w rękę. Czuł to jak zapach, słyszał jak dźwięk, widział jak barwną aureolę. Będzie źle. Unosiło się w powietrzu jak elektryczność. Jak pełne ozonu, naładowane różnoimiennymi ładunkami burzowe powietrze.

Sylwia weszła do salonu trzymając trójkątny kieliszek, ozdobiony idiotycznymi parasolkami, mieszadełkami i ptaszkami, zawierający jakiś złocisty napój, a Januszowi nagle wydało się, że nie potrafiłby żyć bez niej. Nie zniósłby ciszy, nie wytrzymałby bez jej uporu, zmian nastrojów, bez jej niepowtarzalnej tropikalnej urody, bez jej brązowych, migdałowych oczu. Do diabła z małżeńskimi kryzysami.

Żona spojrzała na niego ze znudzoną niechęcią, właściwie tylko prześlizgnęła się po nim wzrokiem, niczym po nieistotnym choć irytującym fragmencie krajobrazu. Przybysz wypatrzył ją natychmiast i ruszył jak po sznurku, rozcinając tłum. Natychmiast i bez namysłu, niczym samonaprowadzający się pocisk.

Podobno można rozpoznać, kiedy kobieta widzi mężczyznę, który robi na niej wrażenie. Istnieją drobne grymasy, delikatne i podświadome ruchy mięśni twarzy, a można to zobaczyć na zdjęciach poklatkowych. Tylko że Janusz nie potrzebował żadnej kamery, ani ekspertów od psychologii, zobaczył to całym przerażonym sercem.

Subtelny, zajmujący ułamek sekundy ruch brwi ku górze, leciutkie rozchylenie warg, zmiana wyrazu oczu. Jej twarz jakoś roztopiła się miękko, niczym rozgrzany wosk; gdzieś w głębinach hiszpańskich oczu pojawiła się gorąca, namiętna uległość. Tak wygląda kobieta, która zobaczyła kroczącego po ziemi anioła.

Tamten szedł do niej i wydawało się, że ta scena toczy się w zwolnionym tempie, że na całym świecie zostali tylko ci dwoje, a cała reszta utonęła w migoczącej mgle, w której nawet jazgot kompaktu zamienił się w pulsujące pożądaniem flamenco. Przybysz kroczył, puszyste blond włosy podrygiwały mu symetrycznie po obu stronach głowy, a poły kosztownej marynarki rozchylały się, ukazując lśniącą biel koszuli. Kiedy wyciągnęli do siebie dłonie, wydawało się, że pomiędzy ich palcami przeskoczy z trzaskiem błyskawica. Pocałował ją w rękę, jakąś osobliwą techniką, otulając opiekuńczo jej dłoń, powiedział coś, spojrzeli sobie w oczy i patrzyli. Bez końca. Wydawało się, że już nigdy nie przestaną, że nie odrywając od siebie zachłannego spojrzenia zaczną się rozbierać.

Rozległ się stłumiony trzask i miażdżona w prawicy Janusza pusta szklanka rozpadła się na kawałki. Czar prysnął i świat znowu stał się normalny. Wypełnił się równym grzmotem kilkudziesięciu równoczesnych rozmów, stereo pruło muzyką niczym chromowany cekaem, jakaś długa specjalistka od marketingu, z przyciętymi do szczęki blond włosami, zanosiła się końskim rechotem, ukazując wielkie zęby i różowe dziąsła.

Pochylił się niezgrabnie, żeby pozbierać kawałki, zaciskając kciukiem przecięcie na prawej dłoni. Odłożył odłamki na bar i wyszedł do łazienki, czując, jak ściekająca strużkami krew wypełnia mu dłoń. Nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi.

Zamknął drzwi na zatrzask i najpierw puścił na ranę strumień lodowatej wody, patrząc na swoją pospolitą twarz w wielkim panoramicznym lustrze. Odgłosy bankietu dochodziły z daleka, tylko ściany drżały pod rytmicznymi uderzeniami basów. Wytarł dłoń papierowymi chusteczkami i znalazł we wbudowanej w kafelkowaną ścianę szafce pakiet wodoodpornych plastrów. Już nie miał ochoty iść do domu. Chciał wylądować w jakiejś knajpie z kumplami, pić czystą wódkę, podrywać nastolatki, brać udział w bójce, a na zakończenie ryczeć piosenki Stachury na pustych ulicach. Zamiast tego siedział w olbrzymiej, obcej łazience na ocembrowaniu trójkątnej wanny, trzeźwy jak gwizdek, z rozciętą ręką, a gdzieś tam jego śliczna żona mizdrzyła się do glistowatego typka we włoskiej marynarce, tylko dlatego, że gnojek był bogaty. Pieprzone, babskie umiłowanie bezpieczeństwa, we wszelkich przejawach. Odbiło mu się miętą i angosturą. Papierosa! Wódki!

Wreszcie potrzeba nikotyny zwyciężyła i pomimo dojmującego chłodu wyszedł przed dom, postawił kołnierz marynarki i z rozkoszą zapalił. Nawet nie było o co się wściekać. Nie było podstaw do afery, żadnego powodu do scen zazdrości. Co to – już nie można porozmawiać z czarującym, przystojnym, inteligentnym, kulturalnym i odpowiedzialnym, uroczym młodym człowiekiem? O co ma się wściekać? Że czuje, iż ma wszystkie powody do odczuwania zazdrości, bo prawdziwa zdrada tkwiła w jej spojrzeniu, że nie ma już właściwie znaczenia, czy jata glista zerżnie gdzieś w altanie, czy nie?

Rozdeptał papierosa na chodniku i wyjął następnego.

Patrzył ponuro na zaciszną uliczkę willowej dzielnicy, na iglaste krzaczki wyrastające z gotowych, kupowanych na metry trawników, na lakierowane płotki, mokre dachówki, lśniący asfalt i ciepłe złote halo otaczające lampy stylizowanych latarni. Wiatr gonił stada klonowych liści, w powietrzu wisiała jesienna samotność. Nie było wyjścia. Nie powinien zostawiać tej sytuacji jej własnemu biegowi, histeryczna scena byłaby jeszcze gorsza. Musiał wrócić do środka i stanąć z problemem twarzą w twarz. Musiał odzyskać żonę, zanim ją straci.

Grzmiąca na pełną moc wzmacniacza mifzyka była jak uderzenie w twarz.

Nikt nie zauważył jego wejścia, tak samo jak wyjścia. Można by pomyśleć, że zrobił się przeźroczysty. Musiał znaleźć żonę, załatwić jej drinka, dopilnować, żeby dobrze się bawiła, zatańczyć. Nie znosił tańca, chyba że miał na to ochotę, co się zdarzało wyjątkowo rzadko, przy wyjątkowym nastroju albo na wyjątkowej bańce, ale wtedy tańczył spontanicznie. Sylwia natomiast uwielbiała wystudiowany taniec towarzyski, z figurami, koniecznie zgodny z regułami. Wyjątkowo źle znosiła wszelką spontaniczność i bałagan.

Znalazł ją wreszcie, stojącą w jednym z połączonych z salonem pokoi, rozmawiającą z jakimiś brzydkimi ale zadbanymi dziewczynami. Bubek nie stał z nimi na szczęście, ale był niedaleko, przy stoliku z sałatkami, wybierając te najzdrowsze. Sylwia zerkała na niego rozkochanym wzrokiem, korzystając z każdej przerwy w konwersacji. Dostrzegła Janusza i przez jej twarz przebiegł skurcz niechęci i obrzydzenia. Zakończyła rozmowę i wolno wyszła z pokoju. Cóż, przynajmniej nie wybiegła.

Janusz podszedł do okna i zapatrzył się w ciemny ogród, gryząc oliwkę. To nie miało sensu. Może by tak strzelić go od razu w ten telewizyjny pysk, zanim pojawią się powody? Przecież żona się z nim od tego nie rozwiedzie. Nonsens. Jeszcze tylko brakuje, żeby musiał się potem tłumaczyć. Bezradność.

„Doszła do wniosku.” Kobiety zazwyczaj najpierw nie wiedzą czego chcą i żyją jak leci, a potem znienacka „dochodzą do wniosku” i wprawdzie nadal nie wiedzą czego chcą, ale za to wiedzą, że to ma być „coś innego”. Wychodziła za mąż za genetyka. Naukowca. Doskonale wiedziała, że to oznacza dosyć skromne życie. Wyszła za Janusza. Faceta w dżinsach i flanelowej koszuli, który zawsze przedkładał wolność nad bezpieczeństwo, włóczęgę nad pobyt w hotelu, piwo nad szampana i tak dalej. Kochała go. A teraz nagle okazało się, że nie potrafi żyć bez BMW, telefonu komórkowego, garniturów, marketingu, biznesu, giełdy, willi w Konstancinie i całego tego gówna.

Najpierw były aluzje: „Wiesz, Robert rzucił pracę na uczelni i ma hurtownię. Teraz budują dom. Wiesz, Jacek przeniósł się do agencji reklamowej – w sierpniu byli z Aśką w Egipcie”.

Potem były sprzeczki. Janusz został na uczelni nie dlatego, że nie umiał sprzedawać serwetek, tylko dlatego, że właśnie to chciał robić przez całe życie. Prowadzić badania naukowe. Kochał to i był z tego dumny. Zamiast tego dowiedział się, że jest niedojrzałym egoistą.

Teraz zaczął się etap trzeci. Kryzys małżeński. Zimna wojna – brudna, skrytobójcza, bezlitosna. Kipiąca gdzieś pod powierzchnią. Wisząca w powietrzu groźba użycia broni masowej zagłady. Na razie nie padło słowo: „rozwód”. Na razie broń jeszcze nie została użyta. Sylwia kochała go. Nie miała dokąd pójść. Nie chciała być samotna. Aż do dzisiaj.

Od jutra mogło się zdarzyć wszystko.

Tańczyli. Było to dwie godziny i kilka drinków później, kiedy udało mu się osiągnąć dwa połowiczne sukcesy: doprowadzić do tego, że żona łaskawie z nim rozmawiała, choć raczej oschle i oficjalnie, oraz napić się whisky bez podejrzanych dodatków: kropli żołądkowych, śliwek, oliwek i papierowych parasolek. Złoty chłopiec nie był nachalny; nie pozwalała mu na to wrodzona doskonałość. Kręcił się stale gdzieś w pobliżu, jak rekin wokół zbroczonej krwią tratwy i czekał, aż ofiara wysunie cokolwiek poza osłonę małżeństwa. Było w tym coś mistycznego i niedobrego. Jakaś wroga parapsychologia. Dookoła aż roiło się od kobiet, do których pasował idealnie, z którymi mógł się doskonale porozumieć i zrywać jak świeże wiśnie. Ale nie, czepił się ich. Czepił się jego żony, zupełnie jak polujący drapieżnik. Zupełnie jakby ich ranny związek zostawiał za sobą krwawy trop, doprowadzając napastnika do szału.

Sylwia czuła podświadomie, co się święci, i używała sobie ile wlezie. Była obca, bezkarna i nieznośna. Miała dla niego tylko dwa typy wypowiedzi: wymówki albo złośliwości. Janusz zaciął zęby i znosił to w milczeniu. Zgodnie z prawami konfliktu małżeńskiego powinien, gdyby chciał zachowywać się odpowiednio stereotypowo, obrazić się, odejść w przeciwległy kąt pomieszczenia i oddać ostentacyjnie męskim rozrywkom. Spożywaniu alkoholu na wesoło (gdyby byli tu jacyś jego kumple) albo (ponieważ żadnych kumpli tu nie miał) na smutno, siedząc samotnie w towarzystwie butelki „Jacka Danielsa” i szklanki z grubo rżniętego szkła, przywołując na świadków i patronów swej krzywdy rozmaitych świętych z kinowego panteonu Samotnych Twardych Facetów. Powinien urżnąć się w trupa i potem rzygać w lustrzano – malachitowej łazience gospodarzy, albo wywołać jakiś skandal.

Istniał jeszcze drugi wariant. Podryw. Udać się w tany, przygruchać sobie jakieś dziewczę o odwrotnych cechach fizycznych niż jego żona (czyli w tym wypadku najlepiej wiotką blondynkę o bladoszarych oczach i twarzy zdeprawowanego anioła) i rozkosznie flirtować z nią przez cały wieczór, ignorując roziskrzony wzrok Sylwii wbity w złocistego Chłopca z Plakatu.

Odpadało z dwóch powodów – po pierwsze, nie był w nastroju. Serce mu krwawiło, a twarz stężała w gipsową maskę. Gdyby się uśmiechnął, popękałaby i odpadła od kości. Po drugie, prawdopodobnie umiałby poderwać studentkę albo pracownicę uniwersytetu, albo w ogóle jakąś normalną dziewczynę, która trochę pracuje, trochę się bawi, trochę gotuje i chodzi po ziemi jak każdy. Z tymi biznesowymi kobietonami, które przez dwadzieścia cztery godziny na dobę robiły karierę, nawet nie dało się porozmawiać. Nie miałby pojęcia, jak się do tego zabrać; przypominało to zaloty do przedstawicielki innego gatunku.

Tańczyli, ale nie miało to nic wspólnego z rozrywką, radosną ekspresją, ani niczym w tym rodzaju. Była to raczej szamotanina.

– Uważaj…! Słuchaj rytmu…! – syczała mu do ucha, wywijając nerwowy piruet, kiedy chciał ją przytulić, wpadając na niego, kiedy usiłował ją obrócić, ciągnąc, kiedy on popychał, i pchając, kiedy ciągnął. Wytrzymał dwie melodie i, sromotnie pokonany, wrócił do swojej szklanki. Uwielbiała tańczyć, ale tym razem chciała udowodnić, że nie pasują do siebie i że się z nim męczy. Udało się jej.

– Przecież widzę, że się męczysz. Nie będziesz się wściekał, jeżeli zatańczę potem z kimś innym?

Potem znowu wyszedł na papierosa i paląc, patrzył na migające iskierkami czerwonych autoalarmów opływowe samochody zaparkowane wzdłuż lśniącej mżawką uliczki.

Kiedy wrócił, tańczyła. Z tamtym. To też nie była czysta rozrywka, ani pokaz swobodnej ekspresji. To był balet na temat gry wstępnej.

Byli małżeństwem od pięciu lat, a znali się od siedmiu. To za długo, żeby ocalić początkowy żar namiętności i wzajemną fascynację ciałem. Przyszedł czas na ciepłą, zaawansowaną miłość, w której szaleństwo wściekłego pożądania i poczucie odkrywania tajemnicy, które mu towarzyszyło za każdym razem, gdy widział ją nagą, zostało zastąpione przez wzajemne poznanie, zrozumienie i uczucie. Teraz cieszył się tym, że pasowali do siebie niczym palce dwóch dłoni, że znali swoje ciała i umieli na nich grać melodie doskonale znane im obojgu. Doceniał to, ale pomimo wszystko poczucie straty gdzieś tam w nim drzemało. Kiedy zobaczył jak tańczy, wybuchło jak ogień.

Gdyby przynajmniej tańczyli zwykłe, balangowe przytulango, wsparci o siebie i kiwający się w takt powolnego rytmu – pół biedy. Psychicznie był na to przygotowany. Na to, że ona oprze mu głowę na ramieniu, że jego dłoń zbłądzi na jej pośladek i tak dalej. Ale tańczyli do wtóru czegoś o zbyt szybkim rytmie, a anielski chłoptaś był zbyt doskonały na takie tanie chwyty. Zmienili banalne hopsasa w wyrafinowany balet egzotyczny.

Kiedy Sylwia przesuwała dłonią po swoim ciele tańcząc z Januszem, był to pozbawiony treści rytualny gest. Teraz była to pieszczota na granicy masturbacji, jakby jej rozpalone ciało potrzebowało chociaż namiastkowego spełnienia. Kiedy poruszała biodrami, była w tym zapowiedź perfekcyjnego zespolenia i obietnica numerku wszechczasów. Kiedy przybysz przyciągał ją w jednej ze zwykłych, dyskotekowych figur, oplatała go jak gorący, seksualny bluszcz. Miała długie, dość smukłe ciało, ale była wysoka i ogólnie – dość duża. W koktajlowej sukience prezentowała się atrakcyjnie, ale teraz zmieniła się w odaliskę. Wydawało się, że jej biust jest większy, a nogi jeszcze dłuższe. Jej złocista skóra lśniła od potu i feromonów. Skóra samicy w rui. Nawet jej włosy tańczyły – i obiecywały.

Janusz ujrzał twarz tamtego, pełną zachłannego samozachwytu i satysfakcji zwycięzcy i poczuł, że jest najbliżej, w całym swoim dotychczasowym życiu, popełnienia morderstwa. Nigdy dotąd nie był specjalnie zazdrosny. Szczerze mówiąc, nie bardzo rozumiał na czym to polega. Teraz cała jego osobowość wyła o krew.

Zobaczył w przelocie jej twarz z rozchylonymi ustami, wilgotne wargi, odsłaniające leciutko górne zęby. Zobaczył jej nieprzytomne czarne oczy zamglone wewnętrznym blaskiem. Widywał ją taką. Leżącą pod nim. Kiedyś. Dawno. Szaleństwo, trans, makumba, taniec świętego Wita. Patrzył, aż rozbolały go jądra, a umysł znalazł się na skraju szaleństwa.

Whisky smakowała jak jodyna i nie przynosiła ukojenia.

W pokoju było prawie ciemno, tylko siny blask ulicznych latarni wydobywał z mroku smagłe ciało jego żony. Leżała nieruchomo, na wznak, jak na stole operacyjnym, zimna i obojętna niczym marmurowa rzeźba. Duże piersi rozsunęły się na boki, naturalnie kędzierzawe, ciemne włosy rozsypały się na poduszce. Milczeli. Usiłował zamienić swój ból w namiętność, wydobyć z niej jakąkolwiek reakcję. Jęk, westchnienie, choćby okruch żaru, który mógłby rozdmuchać, ożywić pocałunkami i pieszczotami. Bez skutku. Kiedy całował ją, lizał i ssał, miał wrażenie, że tylko ją obślinia. Jej usta pozostały suche i nieruchome. Czuł się niezgrabny, odrażający, prymitywny. Kiedy wszedł w nią, najpierw delikatnie, potem coraz gwałtowniej, pozostała daleka i chłodna. Patrzyła w sufit lśniącymi, czarnymi oczami i cierpliwie czekała, aż skończy. Milczała.

I on milczał. Tylko łóżko skrzypiało.

Potem usiadła, w milczeniu założyła koszulę nocną i odwróciła się do niego plecami.

– Dobranoc – powiedziała zwyczajnie i obojętnie. Ale zanim odwróciła twarz, zdążył zobaczyć na jej policzku lśniącą ścieżkę. Ślad, którym stoczyła się łza.

Poranek miał barwę ołowiu. Niespodziewany, porywisty wiatr, resztki jakiegoś huraganu, który z całym impetem zwalił się na Francję i stratował częściowo Niemcy, tutaj był już banalną wichurą i doprowadził ludzi na skraj szaleństwa. Po szarym niebie mknęły strzępiaste, stalowe chmury, co chwila siekł lodowaty deszcz, zmieszany z jesiennymi liśćmi i śmieciami. To był dzień, który należało przesiedzieć w jakimś przytulnym, ciepłym miejscu z widokiem na kominek, z książką w ręku. Dzień nie nadający się do aktywności.

Zdecydowanie nie był to dzień, kiedy powinno się znosić ciężkie od apatii twarze studentów snujących się po pracowni niczym somnambulicy i robiących jedną przerażającą, bezmyślną głupotę za drugą, albo gapiących się na prowadzącego niczym katatoniczne owce. Na dodatek nie był to dobry dzień na zebranie w zakładzie, dotyczące podziału grantów, i obserwowanie czcigodnych, wykształconych i światłych ludzi, jak żrą się o sumy rzędu pięćdziesięciu złotych z zajadłością głodnych szakali walczących o jednego królika.

Był to dobry dzień, żeby umrzeć albo iść na piwo. Janusz zdecydował się na to drugie rozwiązanie.

Okrasa był człowiekiem, któremu słowo: „piwo” całkowicie wystarczało za wszystkie namowy i argumenty. Był w stanie tolerować ból istnienia tylko pod warunkiem, że mógł się znieczulać tym napojem dostatecznie często. A Janusz rozpaczliwie potrzebował towarzystwa. Okrasa był ponadto ciężko doświadczony przez los, jeżeli chodzi o kobiety, i mógł stanowić bezcenne źródło porad. Poza tym, Janusz lubił go – solidnego, przypominającego Obelixa milczka, który sprawiał wrażenie, że jest w stanie pozostać jedynym niezmiennym i stałym elementem w pogrążonym w chaosie świecie.

– To, mój drogi, jest zwyczajny kryzys małżeński. Moim zdaniem, nic ci z tego tytułu nie grozi. Chwilowo jakby straciła do ciebie ciekawość. Zdarza się. Ale nie odejdzie.

– Dlaczego?

– Bo to niczego nie zmienia. Zdrowizna! – Okrasa zamoczył wąsy w pianie i odstawił kufel. – Ona sama nie wie, o co jej chodzi; pomiota się i uspokoi. Z jakiegoś tam powodu za ciebie wyszła i te powody pozostają jakby aktualne. Prędzej czy później to znowu do niej przemówi. Jesteś młodym człowiekiem, więc nie powinieneś tracić zimnej krwi z powodu jakiegoś, rozumiesz, przypadkowego fiuta. To taki test. Jeżeli wystarczy byle szmondak, żeby rozwaliła małżeństwo, to pluń na nią i napij się piwa. Piwo nie wymaga gry wstępnej, zanim cię zadowoli.

Janusz ponuro pociągnął łyk piwa i nic nie odpowiedział. Nie smakowało mu.

* * *

Kiedy wszedł do pustego domu, zziębnięty i przemoczony, nawet nie poczuł ulgi, tylko strach. Najpierw wydawało mu się, że w mieszkaniu kryje się ktoś obcy. Zajrzał do pokoju, do kuchni i do łazienki. Potem strach zmienił przyczynę i Janusz gwałtownie zajrzał do szafy – ubrania Sylwii nadal tam wisiały, jej kosmetyki nadal rozpychały się na półce w łazience. Uspokoił się.

Jednym z niewielu przywilejów, jakie stwarzała praca naukowa, był fakt, że mógł od czasu do czasu pojawić się w domu wpół do czwartej po południu, kiedy to większość uczciwie pracujących obywateli jeszcze tęsknie spogląda na zegarki. Janusz bardzo to lubił, bo mógł zaznać luksusu popołudniowego spokoju. Zwłaszcza w takich momentach jak teraz, gdy nie odzywali się do siebie. Jego żona potrafiła milczeć wyjątkowo głośno i wycofywać się wyjątkowo nieznośnie. Doprowadzało go to do szału, bo był wobec takiego zachowania bezsilny. Awantura jest uczciwsza. Jest potyczką na argumenty. Towarzyszą jej jakieś konkretne zarzuty, które można przyjąć albo odrzucić, albo ostatecznie zrozumieć. Ciche dni natomiast nie naprawiały, ani nie rozwiązywały niczego. Towarzyszący im pozorny spokój był jak jątrząca się rana. Wrzód wzbierał i wiadomo było, że lada chwila pęknie.

Nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wydruki ze spektrofotometru, które zabrał do domu, nie wzbudziły w nim cienia zainteresowania. Kogo obchodzi jakaś hipotetyczna retro – transkryptaza? W telewizji kłócili się politycy. Mówili jeden przez drugiego, starannie omijając główny temat programu oraz oczywiste rozwiązania problemu, jakby ich ostatecznym celem była sama kłótnia. Sięgnął po jakąś powieść sensacyjną, ale nie rozumiał ani słowa. Czytał w kółko ten sam akapit, przed oczami wciąż mając Sylwię owijającą się w tańcu wokół Tamtego, tyle tylko, że w jego wizji nie miała na sobie czerwonej, koktajlowej sukienki. Herbata smakowała jak mokra szmata, a papieros jak płonąca stodoła.

Zadzwonił do biura, w którym pracowała, ale dowiedział się tylko, że pojechała do kadr. Pojechała albo i nie pojechała. Zaczynał dostawać obsesji. Typowe, klasyczne zachowania zazdrosnego dupka. Postać z komedii rodzinnej. Żałosne.

Jednak rozpierała go chęć działania. Były kiedyś czasy, gdy taką sprawę rozstrzygało się działaniem za pomocą topora. Na razie sięgnął po telefon.

– …tu poczta głosowa sieci Era GSM. Abonent jest chwilowo poza zasięgiem sieci… – Cholerny Paweł, z jego cholernym komórkowym cackiem; Amerykanin w Paryżu…!

Nie znał wroga. Nic o nim nie wiedział. Nazwiska nie dosłyszał, zresztą i tak by nie zapamiętał, nie przypuszczał wtedy, że może okazać się istotne. Jedyny punkt zaczepienia stanowił cholerny biznesmen za dychę – Paweł, pozostający poza zasięgiem sieci. Kumpel z liceum, który zorganizował tę po trzykroć przeklętą balangę.

Myślał. Położył przed sobą notes i spróbował podejść do sprawy naukowo. Facet przedstawiał się wszystkim, więc nie był szeroko znany. Niestety, goście nie wywodzili się z jakiegoś jednego, określonego środowiska. Był to bliżej nieokreślony establishment – jacyś reklamiarze, hurtownicy, radiowcy, dziennikarze. Jedyne, co ich łączyło, to forsa. Dochody powyżej czterech tysięcy miesięcznie, niemieckie samochody, kariera i… Paweł, aktualnie poza zasięgiem sieci.

Zadzwonił jeszcze raz. To samo. Potem jeszcze raz. Potem zostawił tamtemu wiadomość i czekał. W telewizji polityków zastąpili piłkarze, biegający apatycznie po burym jesiennym trawniku. Nie było ciepłej wody. Za szybą, w gęstniejącym wcześnie mroku, zdychający huragan ciskał wzdłuż ulicy falami gęstej mżawki. Ludzie skryli się w zwojach ciężkich szarych płaszczy i zamienili w poczwarki.

Poczuł się znużony i zniechęcony. Położył się na kanapie, mając telefon w zasięgu ręki, nakrył kocem i próbował jeszcze raz przemyśleć wszystkie rozsądne metody postępowania. W efekcie zasnął i śniły mu się koszmary.

Wściekły świergot telefonu wyrwał go prosto z dna nieokreślonego, gęstego piekła. Podniósł po omacku słuchawkę, nie mając pojęcia kim jest i gdzie Się znajduje.

– Janusz? – huknął dziarsko Paweł. – Kopę lat! Co tam, kacyk?!

– Chto mui? – wybełkotał bezradnie. Nie rozumiał nawet języka, w jakim toczyła się rozmowa.

– Co ty?! Jeszcze nie wytrzeźwiałeś? – Paweł był nieco urażony. – Paweł mówi, Stolarczyk, zostawiłeś mi wiadomość na poczcie głosowej. Mówiłeś, że to ważne. Streszczaj się, ja mam spotkanie z klientem… gdzie się pchasz, baranie?! Maluchem na lewy pas? Samochód sobie najpierw kup, wsioku.

– Co?

– Nic, to nie do ciebie, jestem na Wisłostradzie… No, o co chodzi?

– Zaraz… – Janusz położył słuchawkę na stole, rozmasował zdrętwiałe policzki i wypił duszkiem pół szklanki zimnej herbaty. Potem wyciągnął rękę w kierunku zmiętej paczki papierosów na stoliku. Pomogło.

– Słuchaj – zaczął trochę przytomniej. – Na imprezie u ciebie był taki gość… potrzebuję złapać z nim kontakt, a zgubiłem wizytówkę, nie pamiętam, jak się nazywał… – improwizował na poczekaniu, ale wydawało mu się, że zgrabnie. Opisał Chłopca z Plakatu najlepiej jak umiał i z bijącym sercem czekał na efekt.

– Kurwa, facet, co ty myślisz, że ja będę pamiętał, kto miał jedwabną koszulę? Nie kojarzę gościa. Miał jakieś imię?

– Nie pamiętam, jakieś takie nienormalne… Krystian, Błażej, Miłosz… Może ktoś robił zdjęcia? Pokazałbym ci go na zdjęciu.

– Co ty, zakochałeś się, czy co? – Paweł zarechotał, a Janusz zacisnął szczęki i wywrócił wściekle oczami, biorąc ściany mieszkania na świadków swojej krzywdy. – Słuchaj, Janusz, ja mam za piętnaście minut pi pi em, a stoję w korku. Jak sobie przypomnę, to oddzwonię, cześć!

– PPM to jest miara stężenia, w cząsteczkach na milion, ty głupi fiucie -. warknął nienawistnie Janusz do buczącej głucho słuchawki. – Żeby cię szlag, ty pierdzielony japiszonie! Mutant!

Potem przypomniał sobie jeszcze jednego znajomego – no, prawie znajomego, który był na tamtym party, potem jeszcze jednego gościa, ostrzyżonego na jeża rudzielca w drucianych okularach, który odruchowo wcisnął mu wizytówkę. Zadzwonił do nich i sprzedał ten sam kit co Pawłowi, najpierw przedstawiwszy się i przypomniawszy swoją skromną osobę, a następnie opisał Złotego Chłopca. Rezultat – zero. Wyglądało na to, że: a) kompletnie oszalał i padł ofiarą maniakalnych urojeń, albo b) nikt poza nim i Sylwią w ogóle tamtego nie zauważył. Jakby gość był niewidzialny.

Kolacja przypominała pogrzeb wieprzowiny. Jedli nie patrząc na siebie, Sylwia uporczywie przeglądała kolorowe czasopismo dla pań, wyszukując porady psychologiczne i listy od Gnębionych i Prześladowanych, a Janusz gapił się ponuro w telewizor, na „Okruchy Życia”. W zeszłym tygodniu w ramach tych okruchów ktoś umierał na raka, aż umarł, w tym stopniowo tracił wzrok i słuch. Nie odzywali się. Sylwia z uporu, bo jak raz się zacięła, potrafiła tak milczeć tygodniami – jej rekord wynosił półtora miesiąca. A Janusz w samoobronie. Zdążył się nauczyć, że nie zmusi jej do rozmowy, dyskusji albo chociażby awantury. Tylko do płaczu. Odpowiadała półsłówkami i zachowywała tak, jakby sprzedała się w niewolę dla ratowania rodziny. Będzie tak siedziała, milczała boleśnie, patrzyła przed siebie albo rysowała płaczące pierroty na marginesach gazet, aż jej mąż padnie na kolana i będzie błagał o litość.

Tym razem gotów był wytrzymać, choćby za cenę zdrowia psychicznego. Postanowił, że będzie otwarty i gotowy w każdej chwili na zawieszenie broni, ale nie będzie nadskakiwał. Żadnych kwiatów, które będzie mogła skwitować bladym uśmiechem i dalszym milczeniem, żadnych pieszczot, zakończonych nieśmiertelnym: „Nie, nie chcę, nie dotykaj mnie”, żadnego rozpaczliwego poszukiwania przyczyny, żadnego skamlania.

Obie strony zaszyły się w okopach, mgła i opary iperytu zasnuły zasieki. Panowała cisza, gadał telewizor, sztućce zgrzytały po fajansie talerzy. Pogrzeb wieprzowiny, chleba i korniszonów.

Uciekł do wanny. Leżał otulony gorącą wodą, słuchając strumienia spadającego z kranu i wiercącego w pianie bulgocącą studnię, usiłując odejść w jakąś beztroską, odległą krainę marzeń.

Podsumujmy: była wściekła, bo pozostała mu wierna i straszliwie tego żałowała. Te mgliste spojrzenia utkwione w horyzoncie za oknem, to głuche milczenie, te ostentacyjnie skrupulatnie przyrządzane obiady, to nie tylko fochy. To również objaw straszliwej tęsknoty. Tęsknoty za tamtym. Za jego kosztowną wodą kolońską, za śnieżnym jedwabiem jego koszuli i lśniącymi jak miśnieńska porcelana zębami. Za czarownym jak wonie Arabii zapachem jego potu. Za graniem jego mięśni i dziką jazdą porsche bez dachu po serpentynach południowych Włoch. Za ekskluzywnym światem, z którego zrezygnowała i którego mu nie daruje. Za tym, co mogło być, a odeszło.

Nie wiedział co gorsze. Gdyby go jednak zdradziła, byłby górą. To on byłby w porządku – oszukany, opuszczony, samotny. W tej sytuacji wychodził na ciemiężyciela.

Brzęczyk telefonu utonął w łoskocie wpadającej do wanny wody, ale Janusz i tak go wyczuł, jako tajemniczą wibrację ścian albo dygot serca. Potem jej głos – beztroski, radosny, jak srebrne kuranty.

Nie słyszał słów, tylko rytm rozmowy. Każda rozmowa ma jakiś rytm. Inaczej brzmi ostra wymiana zdań – niczym przerywane staccato karabinu maszynowego, inaczej beztroska paplanina z przyjaciółką, przerywana co chwila kaskadami śmiechu, inaczej rzeczowa, urywana wymiana informacji, inaczej ponura, cedzona półsłówkami rozmowa między skłóconymi małżonkami. Ta rozmowa miała jeszcze inny rytm – radosny, ale i tajemniczy. Sylwia była czule strofująca, słyszał ton łagodnej, kokieteryjnej połajanki.

Pochylił się i zakręcił wodę. Nadal nie rozróżniał słów. Serce waliło mu, jakby chciało rozwalić klatkę piersiową.

To był tamten. Nie szkodzi, że niczego nie słyszał. Czuł go. Wyczuwał sukinsyna przez kafelkowaną ścianę i kilka kilometrów telefonicznego kabla. Kilkanaście tysięcy lat temu tak samo wyczuwałby jego zapach. Zapach wroga.

Wylazł z wanny ociekając wodą na frotowy dywanik, porwał ręcznik, okręcił się grubym płaszczem kąpielowym. Kiedy wychodził z łazienki, usłyszał, jak rozmowa nagle zmieniła rytm. Najpierw coś ściszonym, konfidencjonalnym tonem, a potem już głośno, niemal oficjalnie, bezosobowo. Odłożyła słuchawkę.

– Dzwoniła Krystyna – powiedziała sucho, z ledwo dostrzegalną nutą obawy gdzieś pod spodem. – Jadą z Waldkiem do Wiednia na weekend. Pytała, czy nie zabralibyśmy się z nimi – dodała ironicznie i oskarżycielsko zarazem.

Błąd. Gdyby to naprawdę była Krystyna, nie odezwałaby się nawet słowem. Nawet by jej nie przyszło do głowy się tłumaczyć. Kłamała. Albo i nie kłamała – czy właśnie tak zaczyna się szaleństwo?

* * *

Tej nocy nie płakała, ale Janusz nawet nie próbował jej zaczepiać. Miał dość. Dlatego kiedy nagle, w zupełnej ciemności, przysunęła się do niego pod kołdrą i poczuł jej jedwabiście nagie ciało, był kompletnie zaskoczony. Zatrzymała jego rękę w drodze do wyłącznika nocnej lampki i ściskając mocno za nadgarstek powiodła nią po swojej wypukłej piersi, potem w dół brzucha, po biodrze i udzie. To nie była żadna gra – Sylwia była autentycznie podniecona, mało: podniecona, była oblana żarem dzikiego pożądania. Usta miała gorące, wilgotne i łapczywe. Zdarła z niego piżamę. Zderzyli się zębami, ugryzła go w szyję, przejechała językiem po jego piersi. Był zbyt zdumiony, by zareagować podobną namiętnością, ale uznał, że to koniec wojny i omal nie rozpłakał się z wdzięczności, odpowiadając najczulszymi pieszczotami, na jakie mógł się zdobyć. Lubił namiętność i inicjatywę u kobiety, ale ostatecznie trochę go przeraziła. Nie przypominało to miłości godzących się kochanków, raczej walkę wręcz na śmierć i życie. Oplotła go nogami w pasie tak mocno, że skojarzyło mu się to raczej z chwytem zapaśniczym, podrapała mu pośladki, a potem jej ciało wygięło się w łuk niczym stalowa sprężyna i nagle przemknęło mu przez głowę, że teraz jednym, potężnym rzutem bioder rozwali mu głowę o ścianę. Krzyknęła głośno, chrapliwie, z głębi płuc – nigdy nie słyszał u niej takiego krzyku. Zazwyczaj gwałtownie wciągała powietrze, czasem jęczała, czasem krzyczała, ale nigdy w taki sposób.

Potem nagle zmiękła, zwiotczała, nie z ulgą spełnienia, ale tak, jakby nagle zdała sobie sprawę z bezcelowości swojego wysiłku. Wyślizgnęła się spod niego w milczeniu, odpychając się niemal z odrazą, niczym znudzony pieszczotami kot, i nic nie mówiąc poszła do łazienki. Usłyszał szum prysznica. Prawdopodobnie z bardzo gorącą wodą.

Przekręcił się twarzą do poduszki (pozostał tak, pogrążony w nieokreślonym poczuciu winy. Odrzucony po użyciu. Zużyty. Zdradzony – przy pomocy własnego ciała.

Rano zaczął od tego, że kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, zadzwonił do Zakładu i powiedział, że ma grypę. O tej porze roku grypa to nie jest nic nadzwyczajnego – każdy ma grypę. Wirusy unoszą się spasione i zmutowane, całymi chmurami wypełniają autobusy, w których co chwila rozlega się czyjś mokry kaszel. Do licha, można się przeziębić tylko wyglądając przez okno. W niektóre dni można dostać gorączki na samą myśl o pójściu do pracy.

Dydaktyka się od tego nie przewróci. Najwyżej studenci nie będą mieli kilku zajęć. Będą szczęśliwi. On będzie szczęśliwy. Wszyscy będą szczęśliwi, z wyjątkiem profesora Węglicza, który nic na to nie poradzi.

Oczywiście, było to słabe alibi, użyteczne o tyle, że mógł zyskać trochę czasu. To była wymówka tylko wobec pracy, całkowicie nieodporna na działania jego żony.

Zadzwonił więc do jej biura i powiedział, że nie będzie można go złapać w zakładzie. „Zajęcia terenowe”. Brzmiało dobrze, sugerowało konieczność jakichś wyjazdów. Nie było takich zajęć, ale mogły być.

Korzystając z rzadkiego luksusu poranka spędzonego w domu, wykąpał się, ogolił i bez pośpiechu zrobił sobie obfite śniadanie. Miał zamiar działać i to samo w sobie już przynosiło ulgę. Na razie chciał wiedzieć. Nie miał pojęcia, co zrobi, kiedy już się dowie, ale to była przyszłość. Na razie czekał. Obserwowanie jej biura przez cały dzień z pewnością byłoby bardziej prawidłowe metodologicznie, ale niemożliwe technicznie. Nie miał samochodu, nie mógł sterczeć cały dzień na ulicy i gapić się na drzwi firmy. Powinno się koniecznie mieć samochód i kilku ludzi, powinno się założyć jej podsłuch na służbowym telefonie i urządzenie śledzące w torebce.

W gruncie rzeczy była to terapia. Zamiast gapić się w okno i mielić w głowie w kółko kilka tych samych rozpaczliwych myśli, stawał się innym człowiekiem. Kimś, kto prowadzi śledztwo oraz podwójną grę. Agentem, detektywem, kimś ekscytującym i niebezpiecznym. Na pewno nie zmaltretowanym pracownikiem naukowym, bezskutecznie łamiącym sobie głowę nad tym, czy żona go zdradza. Kiedyś był trochę zaniepokojony swoją skłonnością do gier wyobraźni, które są w porządku, kiedy ma się piętnaście lat, ale był już dorosły, nieprawdaż? Powinien umieć znosić świat takim, jakim jest, bez upiększających wizji.

Z drugiej strony, jego życie, wyjąwszy to, że lubił swoją pracę, nie było zbyt ekscytujące. Może, jeśli takie sztuczki pozwalały mu przetrwać, należało je raczej pielęgnować.

Zagadnienie: Czy jego żona spotyka się z poznanym u Stolarczyka człowiekiem?

Hipoteza: Jeszcze mu nie uległa, ale zrobi to w najbliższym czasie. To, co się z nią dzieje, nie jest normalne. Wykracza daleko poza obszar zwykłego flirtu, zauroczenia albo kryzysu małżeńskiego. To jakiś seksualny amok. Opętanie. Obłęd. Zachowuje się jak zahipnotyzowana. Tego typu emocje muszą znaleźć jakieś ujście. Nie wygasną same z siebie, chyba że Janusz zrobiłby coś niesłychanego, co przyćmiłoby wszelkie prawdziwe i urojone walory Złotego Chłopca. Na przykład, niezła byłaby Nagroda Nobla albo spadek w wysokości jakichś dziesięciu milionów dolarów. Netto.

Dyskusja: Jak, gdzie i kiedy?

Po pierwsze, podejrzany prawdopodobnie jest biznesmenem albo yuppie. W każdym wypadku jest absolutnym niewolnikiem swojej firmy. Z pewnością, zanim dojdzie do… no, dobra, zanim on ją zerżnie, muszą się kilka razy zobaczyć na neutralnym gruncie. Z inicjatywy tamtego.

Był tego pewien. Widział to i czuł. Jego żona była w jakimś sensie ofiarą. Zdobywcą był tamten. I to cholernie zdecydowanym zdobywcą. Nie zostawi spraw ich własnemu biegowi. Osaczy ją i urobi. Tak samo perfekcyjnie, jak ją namierzył i wytropił tam, na party u Stolarczyka. Zatem to on wykaże inicjatywę.

Czas? Popołudnie i wieczór odpadają. Sylwia wracała z pracy o normalnej porze. Musiałaby załatwić sobie taki wieczór specjalnie i to dokładając starań. Zrobi to, spokojna czaszka, kiedy się już zdecyduje. Po kilku rzuconych na przynętę, prawie platonicznych, uroczych spotkaniach, a jeszcze przed „słuchaj, przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku, że tak będzie najlepiej, mam kogoś i załatwmy to jak dorośli ludzie, to nie ma sensu i nie pasujemy do siebie, unieszczęśliwiam cię tylko i dbaj o siebie”.

Wnioski? Przerwa na lancz. On wychodzi bezkarnie z pracy, ona urywa się ze swojej pod pretekstem załatwienia czegoś na mieście; jedzą razem w najdroższej knajpie Europy Środkowej, nikt się niczego nie domyśla, a system działa. Zatem gdzieś pomiędzy wpół do pierwszej po południu a, powiedzmy, wpół do czwartej.

Materiały i metody: Trzeba by zdobyć samochód. Nierealne. Przynajmniej nie od ręki. Rower? Nonsens. Wprawdzie w ruchu miejskim rower nieźle się nadaje do śledzenia samochodu, a z uwagi na korki nawet może być szybszy, ale nie nadaje się do użytku w listopadzie. Nie mówiąc już o tym, że rowerzysta rzuca się w oczy. Tamten jedzie sobie porsche, z Sylwią u boku, a Janusz zawzięcie pomyka za nimi na pożyczonym składaku, we włóczkowej czapeczce wciśniętej na oczy i z powiewającymi połami zielonej myśliwskiej kurtki. Urocze. „Widziałaś tego kretyna na rowerku, najdroższa?” „Ach, to ten idiota, mój mąż. Czy możesz go zgubić, pieseczku?”

Taksówka? „Panie, za tym porsche?” Skąd na zawołanie wziąć w Śródmieściu taksówkę? Może wynająć na cały dzień? Ile to będzie kosztowało? Nonsens.

Śledztwo okazało się o wiele bardziej skomplikowane, niż przypuszczał. Przynajmniej bez wsparcia potężnej organizacji.

Jedyną potężną organizacją, jaką dysponował, był jego notes z telefonami. Zastosował go.

W cukierni nie wolno było palić, a po pół godzinie nie mógł nawet patrzeć na ciastka i kawę. W ogóle nie lubił kawiarni, ale to był zdecydowanie najlepszy punkt obserwacyjny w okolicy. Widział stąd bramę z portalem obłożonym tablicami informacyjnymi, prowadzącą między innymi do biura Sylwii, pobliski przystanek autobusowy, cały parking przed „Grand Hotelem”, pół Kruczej i wyloty kilku innych ulic. Siedział przy niewygodnym okrągłym stoliku, na którym nie mieściła się nawet gazeta, i nieuważnie czytając „Wyborczą” zerkał na drzwi biura. Przy rozmowie z Ryśkiem dopisało mu szczęście, więc na oparciu wisiała gruba, skrzypiąca, skórzana kurtka, na ziemi obok krzesła spoczywał głęboki, zasłaniający całą głowę kask z przyciemnianą przyłbicą, z wepchniętymi do środka rękawicami, a na nogach miał wysokie, za duże o dwa numery buciory, w których mógł chodzić wyłącznie dzięki dodatkowym, góralskim skarpetom z surowej wełny. Na chodniku stał czarny ural Ryśka, a Janusz miał za sobą wyprawę taksówką do pracy kolegi po klucze od mieszkania i garażu, następnie znowu taksówką na Ursynów, potem znowu motocyklem do redakcji, żeby oddać klucze, i następnie tutaj. Zmarzł jak pies, oparzył łydkę o rurę wydechową, dwa razy omal się nie przewrócił, raz zalał na światłach świece i niemal spowodował wypadek samochodowy, ale zdążył. Zdobył za jednym zamachem przebranie i środek lokomocji. Był z siebie dumny.

Teraz, kiedy już ochłonął i ugasił pragnienie, uświadomił sobie, że nie wie, czy jego żona jest w pracy. Nie mógł zadzwonić i sprzedać swojej legendy o „zajęciach terenowych”, bo zrobił to rano, a koleżanki znały jego głos, więc nie mógł też udawać kogoś innego. Niczego nie wymyślił, tylko patrzył bezradnie przez zalaną drobnym deszczem witrynę to na drzwi, to na gazetę, a przed oczami mieniły mu się cztery dziesięciozłotowe banknoty, które wydał na taksówkę, rozłożone w harmonijkę niczym złodziejski łup prezentowany w telewizji, oraz oszroniona butelka wódki „Chopin”, którą obiecał Ryszardowi. Być może poniósł te inwestycje zupełnie niepotrzebnie. Grzązł coraz głębiej w niepewności, a fasada jego wyimaginowanej roli agenta zaczęła się niebezpiecznie chwiać, kiedy Sylwia wyszła z bramy. Była uczesana do góry, skomplikowany kok ukryła pod modnym kapeluszem, który przypominał stratowany cylinder i przywodził Januszowi na myśl kobiety upadłe Anglii epoki Kuby Rozpruwacza.

Chwycił kurtkę i kask, w przerażeniu wyobraziwszy sobie, że jego żona zmierza właśnie do tej cukierni, ale skręciła natychmiast w Żurawią i skierowała się zdecydowanym krokiem w kierunku Marszałkowskiej.

Na to, szczerze mówiąc, nie był przygotowany. Myślał, że tamten po nią przyjedzie, wtedy on ruszy za nimi motocyklem. Albo pójdą gdzieś na piechotę, a wtedy on pójdzie za nimi. Musiał się na coś zdecydować, bo już mu niknęła w tłumie, więc wyszedł, zostawiając na stoliku rozłożoną gazetę, i pomaszerował Żurawią, starając się zachować dystans około trzydziestu metrów. Zanim doszli do Parkingowej, zorientował się, że nie bardzo może chodzić ulicami w kasku na głowie, niczym obłąkany rycerz. Strasznie nie miał ochoty go zdejmować, bo czuł się w nim niewidzialny, ale ewidentnie zwracał uwagę. Brudne dziecko żebrzące na parkingu wrzasnęło coś za nim po rumuńsku, jakieś rozchichotane, objęte wpół nastolatki obejrzały się za nim, więc w końcu ściągnął kask i niósł go pod pachą.

Zgubił ją w podziemnym przejściu pod Rotundą. Zachował przynajmniej tyle rozumu, żeby nie biegać panicznie i nie wyskakiwać z przejść po różnych stronach ulicy niczym diabeł z pudełka. Przed oczami stanęła mu jak żywa scena, w której on wybiega po schodach, ona stoi na przystanku, stają oko w oko, po czym oboje zaczynają wrzeszczeć i rozbiegają się w dwie strony. Na chybił trafił wybrał wyjście i wynurzył się po stronie bazaru pod Pałacem Kultury. Przez jakiś czas lustrował w różnych kierunkach tłum, prześlizgnął się wzrokiem po handlarzach trzymających w rękach sznurowadła, góralskie swetry, „albańską maść przeciw łuszczycy”, owczarki syberyjskie, które podobno mogły być też małymi niedźwiedziami, po jakimś bezczelnym typie sprzedającym fałszywe druki prawa jazdy, i nagle zobaczył ją idącą po przeciwnej stronie ulicy, wzdłuż Domów Centrum. Odsądziła go o dobre sto metrów, ale nie było wątpliwości – widział wyraźnie jej czerwony wełniany płaszcz z czarnymi dodatkami oraz sflaczały pseudocylinder.

Dogonił ją biegnąc po drugiej stronie Marszałkowskiej, wzdłuż stacji metra.

Weszła do jakiegoś sklepu obok Domów Centrum przez wspólną bramę z EMPiKiem. Widział ją przez szybę dysząc konwulsyjnie i walcząc z sercem miotającym się w klatce piersiowej; te przeklęte papierosy! Sklep był luksusową firmową perfumerią, co zaskoczyło go dodatkowo – Sylwia była maniaczką oszczędzania. Sama myśl, że mogłaby stamtąd wyjść z flakonem „Nina Ricci”, albo „YSL” za kilkaset złotych, była przerażająca i wręcz bluźniercza. Stanęła na środku, w grupce kobiet kłębiących się wytwornie wokół pulpitu zastawionego otwartymi flakonami przeznaczonymi do próbowania. Sięgnęła dla niepoznaki po jedną wymyślną buteleczkę, potem po inną, i gdy nikt nie zwracał na nią uwagi, pewnym ruchem wydobyła dziwaczne opakowanie przypominające wydatne usta, odkorkowała je i błyskawicznie musnęła się pod oboma uszami, a potem, bezwstydnie, w dekolcie płaszcza, pomiędzy ciężkimi piersiami. Odłożyła flakonik i nie zwracając niczyjej uwagi, ruszyła do wyjścia.

Odwrócił się w stronę kiosku z książkami, czując, jak płoną mu uszy. Zrobiło mu się żal i w pierwszym przypływie obłędnego odruchu pomyślał, że za wszelką cenę musi jej kupić te perfumy przy pierwszej nadarzającej się okazji. Potem uświadomił sobie, że – nie tylko jego żona – żadna kobieta na świecie nie zamierzała pójść do luksusowej drogerii i dopuścić się występku, będącego czymś pośrednim pomiędzy kradzieżą a żebraniną, tylko dlatego, żeby ponętnie pachnieć dla niego. Sylwia robiła to wyłącznie dla obcego faceta, który na dodatek mógłby ją kąpać w perfumach, gdyby tylko miał taki kaprys.

Śledzenie jej było dalej proste, bo szła jak po sznurku i nie korzystała już z przejść podziemnych. Nie oglądała się za siebie, nie wstępowała nigdzie, nie patrzyła na wystawy. Szła zdecydowanym, szybkim krokiem, raz zerknęła na zegarek. Skręciła na rondzie de Gaulle’a i powędrowała wzdłuż placu w stronę skrzącego się lustrzanymi szybami nowego hotelu.

Przez cały czas miał nadzieję, że jednak idzie gdzie indziej i z każdym krokiem czuł narastający strach i wściekłość. Zanim weszła na równiutki, wyłożony skomplikowaną kostką chodnik przed budynkiem, żołądek skręcił mu się w pulsujący bólem węzeł.

Jego żona jednak nie skierowała się do hotelu, tylko do mieszczącej się obok knajpki o dziwacznej nazwie „Gdzieś indziej”. Poczuł przejściową ulgę, a potem zobaczył tamtego, przez przyciemnianą szybę ozdobioną mrożonym napisem. To było jak impuls elektryczny i nagle uświadomił sobie, że przez cały czas łudził się nadzieją. Cały czas gdzieś w głębi serca hołubił przekonanie, że cała afera jest tylko wytworem jego skołowanego, zmęczonego umysłu, że wszystko wróci do normy, a ta maskarada to – w gruncie rzeczy – wygłup. Teraz patrzył bezradnie, jak jego głupie, dziecinne podejrzenia stają się rzeczywistością, na którą w gruncie rzeczy nie był przygotowany.

Słabo widział przez szybę, ale to, co zobaczył, wystarczyło mu – błysk w oku tamtego, cielęcy zachwyt na cygańskiej twarzy Sylwii, kwiaty na mahoniowym stoliku, ich ręce splecione nad blatem, światło oliwnej lampki, zamykające oboje w kręgu ciepłego, intymnego blasku. Odczekał, aż pojawi się kelnerka i odbierze zamówienie. Od motocykla dzieliło go najwyżej trzysta metrów. Przebył tę drogę jak we śnie, nie widząc ani nie słysząc nikogo, ogłuszony własną bezsilnością i rozpaczą.

Znalazł urala moknącego w mżawce na chodniku, uruchomił silnik i wrócił na plac Trzech Krzyży, czując wibracje potężnego silnika jak złudne poczucie mocy. Motocyklista opancerzony grubą skórą i skorupą włókna szklanego otaczającą głowę, oddzielony od świata pleksiglasową przyłbicą, dosiadający masywnego silnika na kołach, wydaje się sam sobie niepokonany, niczym rycerz ciężkiej jazdy. Dlatego tylu z nich ginie. W tej sytuacji nie mógł mu pomóc ani stukonny silnik, ani hełm, ani szwadron ciężkich czołgów.

Kiedy zostanę już sam, bez kobiety, mieszkania i przyszłości, kupię sobie motocykl, pomyślał bezradnie, czując, jak nieunikniona porażka wzbiera wokół niego. Zaparkował przy pomniku, wyłączył silnik i oparł motor na podpórce, ale nie zsiadł ani nie uniósł przyłbicy. Czekał.

Po dziesięciu minutach zaczął się niecierpliwić, po piętnastu niepokoić, a po dwudziestu dwóch gotować z irytacji. Odpalił silnik i podjechał bliżej, zajmując kolejne stanowisko na chodniku przy samej kawiarni. Wystawiał się na ryzyko, ale przynajmniej mógł zerkać przez szybę. Przyciemniane szyby „Gdzieś indziej” były takie właśnie po to, by zapewnić gościom intymność. By nie odbierał im apetytu jakiś szmondak wpatrujący się głodnymi oczami w kotlet, albo jakiś palant gapiący się tak samo na ich kobiety. By rozdzielić świat mżawki, brudnych kamienic i zmarzniętych frajerów na pożyczonych motocyklach, od świata kwartetu smyczkowego, zapachu kawy Lavazza, tortu Sachera i krochmalonych gorsów. Dlatego nie było łatwo obserwować. W knajpie panował przytulny półmrok, w którym majaczyły tylko ciemne sylwetki. Po chwili wypełnionej irytującą gimnastyką, która przypominała oglądanie „Magicznych obrazków”, zdołał znaleźć takie położenie głowy, że zobaczył przez plastik przyłbicy i taflę witryny wnętrze kawiarni. Był to rzadki moment iluminacji, podobny do obserwowania dna przez wartką powierzchnię strumienia albo zaćmienia pomiędzy pędzącymi chmurami.

Jakieś egzotyczne ułożenie pochylonej głowy, jakiś układ plam światła i cienia, który sprawił, że przez chwilę zobaczył przez te wszystkie przesłony hiszpański profil Sylwii, blask nikłego oliwnego płomyka lampki stojącej na stoliku, malujący miękkie cienie na mięśniach jej szyi i rafaelowskie błyski na jej kasztanowych włosach.

A naprzeciwko niej, po drugiej stronie okrągłego marmurowego stoliczka, wsparty wygodnie o obitą skórą ściankę gabinetu, siedział potwór.

Wyglądał jak manekin z wypolerowanego metalu albo robot. Jak człekokształtne lustro. Tylko że to lustro poruszało się, mówiło, przybierało rozmaite grymasy, odbijając w swojej lśniącej powierzchni wypucowany mahoń mebli, płomyk oliwnej lampki, a nade wszystko rozanieloną Sylwię, chłonącą jego słowa z rozchylonymi ustami, z cielęcym wyrazem wilgotnych, rozszerzonych oczu.

Janusz drgnął, a wtedy czar prysnął. Szyba stała się szybą, a rozmawiający z Sylwią jego rywal znowu stał się sobą. Zniewalającym nieziemską urodą, młodym, bogatym i szczęśliwym samcem. Odwrotnością Janusza, który był ubogi, poczciwy, nudny i codzienny. Sylwia coś tłumaczyła tamtemu nad talerzykiem z frymuśnym ciastkiem, coś klarowała, wodząc delikatnie palcem po jego dłoni. Doskonale potrafił sobie wyobrazić, co to było: spotkaliśmy się za późno, ja sama nie wiem, strasznie bym chciała, ale nie jestem jeszcze gotowa, to nie takie proste, muszę trochę pobyć sama i tak dalej. W gruncie rzeczy elementy tańca godowego. Tańca na jego grobie.

Wyszli razem. Odczekał, czując udami krzepiące wibracje potężnego silnika, a potem zjechał z chodnika i niespiesznie ruszył ulicą.

Jego cel odprowadził Sylwię kawałek, potem wrócił pod „Sheratona” i wsiadł do samochodu. Nie było to wprawdzie porsche, tylko jakaś opływowa, europejska limuzyna, ale wyglądała na odpowiednio kosztowną.

Podczas pościgu Janusz czuł, że uwalnia całą spalającą go adrenalinę. Prześlizgiwał się między samochodami, nie tracąc wroga z oczu, ale też pilnując, by nie włazić mu w pole widzenia.

Nie miał pojęcia o śledzeniu, więc po prostu jechał za nim, trzymając się o dwa samochody z tyłu. Nie wiedział dokładnie, po co to robi. Dowie się, gdzie tamten mieszka? I co z tego? Zamorduje go? Szczerze mówiąc, miał na to ochotę. Najchętniej gołymi rękami. Sfotografuje ich in flagranti i będzie mieć dowód w sprawie rozwodowej? Po co? Nie mieli dzieci. Całym ich nędznym dobytkiem było to mieszkanie na poddaszu – po babci. Bardzo możliwe, że nie będzie go potrzebowała.

Uświadomił sobie, że przecież jeszcze się nie rozwodzą. Jęknął i szarpnął głową w kasku, powodując nagły rozkołys motocykla. Skoncentrował się na prowadzeniu – uralem wcale nie jeździło się gładko, zwłaszcza w tłoku.

Ścigał sukinsyna, bo to było jedyne, co mógł zrobić. Albo to, albo siedzieć i jęczeć. Wydarzenia biegły własnym torem i nie miał na nie wpływu.

Te wszystkie brednie o zdobywaniu kobiet. To one zdobywały. Mogłeś uważać się za wielkiego podrywacza, być przekonanym, że to ty kontrolujesz sytuację, ale liczył się ich wybór. Albo reagowały z sympatią na twoje awanse, albo obdarzały cię chłodną pogardą. A kiedy już zdecydowały się zostać i uzależniały cię od siebie jak narkotyk, nagle nudziły się i odchodziły. Tak jak Renata, żona Jerzego. Nie było rzeczy, której Jerzy nie zrobił, żeby ją odzyskać. Pewnego dnia spakowała się i wyniosła. Jerzy omal nie oszalał. Nie chciała z nim nawet rozmawiać. Nie pokłócili się ani nic podobnego. Renata „doszła do wniosku”. Przestał jej odpowiadać. Ni z tego, ni z owego odkryła, że „to nie to”.

I znikła. Jerzy rozmawiał z jej przyjaciółkami, z jej matką, szukał jej przez detektywów, próbował z nią porozmawiać przynajmniej przez telefon. Gdyby tylko zażądała, przeszedłby operację plastyczną albo pranie mózgu. Nic z tego.

Janusz obserwował całą tę aferę ze zgrozą i niedowierzaniem. Wszyscy kumple najpierw współczuli Jerzemu, potem mieli go dosyć, bo jego cierpienie jakoś nie chciało się skończyć, wreszcie zaczęli nim gardzić i życzyć mu nagłej śmierci, byle tylko zszedł im z oczu. Bo się bali.

Wiedzieli, że pewnego dnia może to dopaść któregoś z nich. Dopóki byli młodzi, mieli wyjście: brać kobiety, z którymi nic ich nie łączyło i wyrzucać je, zanim się uzależnią. Alternatywą było próbować stworzyć trwały związek oparty na uczuciu i pozostać całkowicie bezbronnym na: „przemyślałam wszystko i doszłam do wniosku”, a potem zostać następnym Jerzym. A Jerzy już nigdy potem nie doszedł do siebie.

Samochód jego wroga nagle wrzucił prawy kierunkowskaz i zgrabnie wpasował się w jedyne puste miejsce parkingowe na niewielkim obszarze wolnym od przeklętych słupków, którymi jakiś maniak ponabijał wszystkie chodniki w Warszawie. Janusz minął go w całym pędzie, a następnie gwałtownie skręcił pod prąd w następną przecznicę, przejechał po szerokim, pustym chodniku i zaparkował na jakimś przypadkowym kawałku betonu, wylanego między ścianą kamienicy a trawnikiem. Pobłogosławił wynalazcę motocykli, zdarł z siebie kask i zamknął go w kewlarowym kufrze umocowanym za tylnym siedzeniem. Potem w marszu dopinając kurtkę wyszedł szybkim krokiem zza rogu, w sam raz, by zobaczyć okryte wełnianym płaszczem plecy tamtego w tłumie przechodniów szturmujących przejście dla pieszych.

Światła zamrugały i zmieniły kolor, kiedy Janusz wbiegł na pasy, widząc pełne bojowej furii twarze kierowców zdecydowanych nie darować ani jednemu piechurowi więcej.

Widząc tamtego wchodzącego do obitego ciemnym drewnem pubu, Janusz poczuł przypływ buntu. Czy ten gnojek cały dzień siedzi w knajpach?

– To jest jakiś pieprzony mafioso – wycedził.

Wszedł do środka dosłownie dwie minuty po nim i wypatrzył ciemny wełniany płaszcz na wieszaku w szatni.

Było wczesne popołudnie i w mrocznych, po angielsku przytulnych salach siedziało najwyżej kilkanaście osób. Wieczorem nie będzie gdzie usiąść, powietrze stanie się gęste od dymu i wrzasku, ale na razie panował tu spokój.

Usiadł przy barze, mając w zasięgu wzroku zarówno salę, jak wyjście i przedsionek szatni. Chłoptyś zniknął.

Jego płaszcz nadal wisiał na kołku. W tej szatni był tylko jeden taki płaszcz. Guerlaine, z czesanej czarnej wełny, przypominający krojem oficerski trencz z pierwszej wojny. Płaszcz bogatego, rozkapryszonego playboya. Tylko playboya nigdzie jakoś nie było. Janusz rozglądał się po sali bez skrępowania. Ludzie umawiają się w pubach i potem szukają właśnie w ten sposób.

Nie było tu żadnych zakamarków, tylnych wyjść przez ogródek; nie w październiku. Zgubił go.

Wstał na chwilę i wyjrzał przez witrynę. Szarostalowe audi (czy coś podobnego), nadal parkowało w zatoczce. Sukinsyn wszedł właśnie tutaj – był tego pewien. Więc gdzie się podział?

Pomyślał, że powinien wrócić do motocykla i czatować, nie spuszczając z oka samochodu. Co byś zrobił na jego miejscu? Zostawiłbym samochód w cholerę i wrócił do domu taksówką, a ty byś mógł czatować do usranej śmierci.

Barman zwrócił na niego uwagę, więc musiał coś zamówić. Miał ochotę na wódkę, ale zamówił szklankę soku grejpfrutowego, zżymając się w duchu na straszliwe ceny.

Wszedł do kibla? Niemożliwe, żeby książę z bajki korzystał z toalety. Na zaplecze? I umarł tam? A może pracuje na zmywaku?

Zapalił papierosa i spojrzał tępo przed siebie, na oprawiony w ramki plakat egzotycznego trunku. Strasznie nie chciało mu się wracać do domu.

Plakat przedstawiał nieludzko piękną, smagłą dziewczynę o egzotycznej urodzie, patrzącą na roziskrzony błękitny ocean; nad jej głową zwisały pierzaste liście palm, rozgrzany piasek był drobny i biały jak mąka. Dziewczyna spoglądała prosto w kamerę, była piękna, rozleniwiona słońcem, chętna i niedostępna. Patrzył tak może przez minutę i robiło mu się coraz smutniej. Był tu, gdzie plucha, mżawka i wczesny mrok. Skazany na małżeńską katastrofę ze wszystkim, co potem nastąpi. Opadł jak oklapnięty balon i patrzył na plakat, tęskniąc do słońca, ciepłego oceanu, rozchylonych ust czarnookiej rusałki, o udach lśniących od olejku. Chciał być kimś innym, gdzie indziej.

Spojrzał na swoją twarz w lustrze za rzędami butelek i wypuścił w tamtą stronę obłok dymu.

– …Bo to zła kobieta była… – powiedział zduszonym, nosowym głosem Lindy. Spuścił głowę i bawił się przez chwilę tekturową podstawką pod szklankę, czując, jak w gardle rośnie mu kamienna kula, a przez plecy przebiega dreszcz. Wypił łyk soku i stwierdził, że koniuszek trzymanego w dłoni papierosa zaczyna drżeć. Kto jak kto, ale genetyk nie powinien palić. Tylko że chwilowo mało co go obchodziło.

Skrzypnęły drzwi od toalety. Spojrzał w tamtą stronę, ale zobaczył tylko jakąś wysoką brunetkę z nastroszonymi włosami spiętymi w nieporządny koński ogon i długimi nogami, widocznymi spod krótkiej czarnej spódniczki. Tak krótkiej, że nie wystawała spod żakietu. Jej uroda była bezdyskusyjna – zdecydowana jak cios w twarz.

Odwrócił się z powrotem do swojej szklanki i swojego plakatu. Znów spojrzał w orzechowe oczy reklamowej Malajki i stwierdził, że obie dziewczyny są identyczne. A przynajmniej łudząco podobne. Ten sam niewinny i nieco kapryśny wykrój ust, takie same bezwstydne ogniki skryte pod gęstymi rzęsami, podobnie zdecydowany rysunek brwi. Tylko fryzura inna.

Przeszła mu za plecami, a potem mógł zobaczyć tylko tył jej głowy. Co to zresztą, cholera, za różnica. Może to modelka, a plakat zrobili w Polsce. Kogo to obchodzi? Poczuł, jak wali mu serce. Zupełnie bez powodu.

A może jednak mu odbiło? Kogo, powtarzam, to obchodzi? Skinął na barmana i zamówił setkę wódki. Najwyżej odbiorą mu prawo jazdy. I tak nie miał samochodu, więc co za różnica.

– Jesteś jednak… – usłyszał za plecami serdeczny damski głos. Ktoś objął go od tyłu, ciepłe wąskie dłonie dotknęły jego policzków, a potem dziewczyna pocałowała go w usta. Nie było to przyjacielskie cmoknięcie, przystawiane znajomym jak pieczątka, tylko głęboki, namiętny pocałunek. Odwzajemnił go bezmyślnie, nieznajoma poruszała głową, ich wargi ocierały się o siebie, wsunęła mu język w usta, stwierdził, że obejmuje ją w talii, że gładzi po plecach. Zapach perfum spowił go jak korzenna, tropikalna chmura.

A potem otworzyła oczy. Wielkie, wilgotne, z bezwstydnymi ognikami migoczącymi pod zasłoną gęstych rzęs, chociaż nie czarne, jak myślał, ale fiołkowe. Nigdy takich jeszcze nie widział. Były niemal fioletowe, z ciemniejszymi obwódkami.

Odskoczyła od niego, dotykając ust palcami obu dłoni i czerwieniejąc gwałtownie. Aż przysiadła z wrażenia.

A teraz trzaśnie mnie w pysk, pomyślał bardzo spokojnie – popielniczką.

– O Boże – powiedziała tylko zdławionym głosem. Nadal czuł smak jej oddechu. Przyjemny, jakiś taki mleczny. Czuł jeszcze na wargach zanikający ślad pocałunku.

– Jezu… – Wyciągnęła gwałtownie dłonie i dotknęła jego policzków, jakby w obawie, że popsuła mu twarz, i natychmiast je cofnęła. – Strasznie przepraszam… ja myślałam, o Boże… pan jest taki podobny… – nerwowo poprawiła mu koszulę i w sekundę wykonała serię ostrożnych, roztrzepanych gestów: dotknęła jego policzków, swoich ust, grzbietu jego dłoni. Uścisnęła go lekko, a potem gwałtownie zabrała palce, jakby się oparzyła.

– Boże, tak mi głupio. Naprawdę nie wiem, co zrobić. Niech pan mi wybaczy… o Boże, niech pan coś powie. Zrobiłam z siebie kretynkę…

– Nic się nie stało – skłamał. Nic się nie stało, akurat… Po prostu zrób tak jeszcze dwadzieścia razy. To się nie dzieje naprawdę.

– Naprawdę. – Tym razem on dotknął jej dłoni. – Po prostu pomyłka. Proszę się nie przejmować i… przykro mi, że to nie ja. Proszę sobie nie przeszkadzać. On zaraz przyjdzie.

Pieprzony Bogart dla ubogich duchem. Brakuje tylko kapelusza, deszczu i lotniska w tle. „Zawsze wierny”, co? A co tam u twojej żony?

Spojrzała gdzieś na bok.

– Nie. Nie przyjdzie. To dlatego tak się ucieszyłam. Myślałam… nie wiem, co myślałam. Przepraszam – znów uścisnęła jego dłoń – pan na pewno na kogoś czeka…

– Nie, nie czekam – powiedział, czując, jak wali mu serce. Już chyba nawet nie pamiętał, jak to się robi. W tę albo we w tę. Teraz!

– Napije się pani ze mną kawy?

Zasłoniła usta i nos złożonymi modlitewnie dłońmi, spoglądając ze skruchą spod postrzępionej grzywki. Sarenka, pomyślał.

– A chce pan pić kawę z kretynką?

– Chcę pić z panią – uśmiechnął się. Nie miał pojęcia, po co to robi. Jego umysł milczał, osłupiały. Nie miewał skoków w bok. Odkąd był z Sylwią, nie podrywał żadnych panienek – do niedawna był przekonany, że są wyjątkowi.

Usiedli przy oknie, w przytulnym zakątku osłoniętym filarem. Janusz wyjął zapalniczkę i zapalił knot szklanej lampki oliwnej, takiej samej jak ta, która przyświecała dziś jego żonie i tamtemu. Nie chciało mu się nawet o tym myśleć.

Wzdrygnął się, jakby tamto wspomnienie go oparzyło.

Dziewczyna usiadła naprzeciwko, spoglądając na niego z wyraźną aprobatą. Jakoś tak chętnie, jakby rzeczywiście chciała z nim siedzieć, a nie tylko uważała, że powinna. Jakby nie była uderzającą pięknością i nie stanowiła co dzień obiektu marzeń wszystkich mężczyzn dookoła.

Wyjęła z kieszeni żakietu paczkę wąskich, damskich papierosów, co przyjął z aprobatą. W ciężkich czasach prześladowań palacze czuli podświadomą solidarność. Mógł przynajmniej mieć pewność, że nie będzie go pouczać, mierzyć spojrzeniem pełnym świętoszkowatej dezaprobaty, narzekać i wyganiać na balkon.

Znowu patrzyła w ten rozbrajający, sarni sposób, trochę spode łba, ale z figlarnymi błyskami na dnie wrzosowych oczu.

– W życiu mi się coś podobnego nie wydarzyło – wyznała. – Naprawdę nie rzucam się w ten sposób na ludzi.

– To nic – zapewnił ją. – Ja kiedyś z rozpędu pocałowałem szwedzkiego profesora w rękę. To się zdarza bez przerwy.

Roześmiała się życzliwie, przechylając głowę. Na widok kelnera wyciągnęła rękę i przycisnęła lekko dłoń Janusza do stołu.

– Ja stawiam – powiedziała cicho, z naciskiem. Zamówiła kawę i whisky dla Janusza, a dla siebie „Pina Colada”. Nie chciała słuchać protestów.

Wciąż spoglądała z łobuzerską skruchą.

– Narozrabiałam – oświadczyła cicho, patrząc mu prosto w oczy – ale to było bardzo przyjemne.

Poczuł, że się roztapia. Jego splot słoneczny zaczął promieniować ciepłem. Uśmiechnął się z poczuciem, że w coś się pakuje i nic na to nie może poradzić. Wiedział, że coś jest nie tak, ale docierało to do niego słabo. Płynął z prądem.

– Mam na imię Weronika – powiedziała. – Po czymś takim nie możemy mówić do siebie „proszę pana”.

– Jesteś tu sama?

– Nie mogłam siedzieć w domu – powiedziała smutno. – Czekałabym na telefon, który nie zadzwoni. Na gwizdnięcie faceta, który uważał mnie za zabawkę. To upokarzające.

– Wzięłaś mnie za niego?

– Głupio mi. Ale z tego powodu, że tak się ucieszyłam na widok tego gnojka, to znaczy myślałam, że to on, a nie dlatego, że cię pocałowałam. Powinnam się tego wstydzić, ale tak nie jest. Wcale nie jesteście podobni. To znaczy, może trochę z twarzy, ale on by się tak nie ubrał. Ty wyglądasz jak facet, a on jak lala. To straszny snob. Boże, ależ ja paplę. – Napiła się koktajlu. – Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie chciałam. Zaczynam cię zanudzać.

– Nie – odparł z cielęcą tępotą. – Mów, jeśli masz ochotę.

– To nudne i nie chcę o tym myśleć. Lepiej powiedz, dlaczego jesteś taki smutny.

No, to teraz się pożegnamy, pomyślał. I powiedział jej, dlaczego jest taki smutny.

A kiedy mówił, ujęła jego dłoń i podniosła ją. Jej dotyk palca był elektryzujący i nadzwyczaj przyjemny. A potem rozchyliła usta i niespodziewanie pocałowała go w mały palec.

To nie działo się naprawdę.

– Nie jestem dziwką – powiedziała. – Nie chcę, żebyś tak o mnie myślał. I nigdy się tak nie zachowuję. Po prostu nie mogę się powstrzymać. To mnie przeraża… Strasznie na mnie działasz i nie wiem dlaczego, po prostu… to jest tak, jakbyśmy byli dla siebie stworzeni. Trafiliśmy na siebie właśnie dzisiaj, oboje odtrąceni, upokorzeni, samotni, i ten pocałunek… – Oparła policzek o jego dłoń i pocałowała ją lekko. – Wciąż go czuję. Miedzy nami coś jest. Nie wiem co. Ale coś wyjątkowego. Proszę, nie zabieraj ręki. Pozwól mi tak siedzieć… Boże, nawet nie wiem kim jesteś. Co się ze mną dzieje?

Ona zaraz zacznie płakać, pomyślał w panice. A wtedy pękną wszystkie tamy. Była śliczna. Tak nieziemsko, nienaturalnie śliczna, że patrząc na nią czuł ból i smutek. Wyglądała na ulotną i nietrwałą jak płatek śniegu. Jak przedstawicielka innego gatunku. Jeżeli zacznie płakać, to i w nim coś pęknie. Zacznie ją tulić, całować, a wtedy już nie przestanie. Zostanie z nią do końca i do diabła z Sylwią, do diabła z całym światem. To się nie dzieje naprawdę.

Zamilkli, ale nie było w tym milczeniu zakłopotania. Milczeli jak para bliskich przyjaciół. Weronika tuliła policzek do jego dłoni, on leciutko gładził palcem jej miękki, brzoskwiniowy policzek. Krople deszczu toczyły się po przyciemnionych szybach. Rozmawiali leniwie o swoich upodobaniach, opowiadali melancholijne historie. Gdzieś za barem kompakt grał Cohena. Janusz płynął w tym nastroju, ale nie był w stanie zebrać myśli, by przemyśleć to, co właśnie robi. Przygaduje sobie kochankę? I co dalej? Gdzie jego cygańska dziewczyna? Co będzie z jego przyszłością? Nie obchodziło go to. Problemy nadal istniały, ale jakieś przygłuszone, jak ból ugaszony silną dawką opiatu. Pożar nadal szalał, ale za grubą ścianą.

Upłynęła pewnie z godzina, i nastrój zrobił się jakiś gęstszy. Stolik był za szeroki, by mogli nagle zacząć się całować, ale trzymali się już bezustannie za ręce. Jej długa, opływowa łydka opierała się swobodnie o jego nogę. Częstowali się nawzajem swoimi koktajlami i ciastkami, w powietrzu gęstym od feromonów wisiał bezrefleksyjny, instynktowny seks.

Była tak chętna na wszystko, co proponował, bez względu na to, czy podawał jej ogień, czy zamawiał jakiś napój, że miał poczucie, jakby właściwie było już po wszystkim. Kiedy pochylała się do przodu, a w dekolcie błyskał matowo ciężki, gładki owoc jej piersi, Janusz oprócz pożądania czuł też przyjemne poczucie własności, jakby już była jego, jakby wystarczyło tylko wyciągnąć rękę.

Uratował go Marek Okrasa, który wyrósł znikąd przy jego stoliku. Janusz poderwał się, czerwony jak piwonia, bełkocząc coś nieskładnie o jakichś kuzynkach, jął witać niezgrabnie i przedstawiać, ale kolega nie zabawił długo. Zachowywał się dziwnie. Po pierwsze, powiedział: „Halo boys”, ale może był to żart. Potem przywitał się z Weroniką ze swoją zwykłą w takich wypadkach ostentacyjną uprzejmością, ale potem ignorował ją zupełnie. Zamienił z Januszem garść sympatycznych banałów i poszedł sobie. To było dziwne. Byli bliskimi znajomymi. Naprawdę bliskimi. Może nie przyjaciółmi od serca, ale łączyło ich morze wypitego wspólnego piwa i sporo rozmów na bardzo głębokim poziomie zaufania. W tak nietypowej sytuacji, jak spotkanie Janusza z obcą panienką w barze i to panienką najwyższej klasy, było właściwie pewne, że jakoś by zareagował. Najpewniej kompletnym osłupieniem. Z drugiej strony, może był zakłopotany. Okrasa w ogóle nie był mocny w okazywaniu uczuć. Janusz wiedział, że Sylwia nie znosiła tamtego i to prawdopodobnie z wzajemnością. Może był zadowolony z tego, co zobaczył, ale i tak całkowity brak porozumiewawczych spojrzeń, gestów i klepnięć w rodzaju: „Ho, ho, cicha woda…” był co najmniej dziwny.

Jednak czar prysł. Straceńczy nastrój pchający go bezmyślnie z prądem wydarzeń zmienił się w głębokie, irytujące poczucie, że coś jest cholernie nie w porządku.

Nawet jej nie znał. Może była wariatką, a może go w coś wrabiała? Gdzie czas na wzajemne poznanie, gdzie osobowość? Widział ją i to wystarczyło, żeby wszystko, co robiła, wydawało się zajmujące, jedyne w swoim rodzaju i pociągające. Wystarczyła mu jej powierzchowność. Przeraziło go to. Zawsze wydawało mu się, że jest pod tym względem wyjątkowy. Był zdeklarowanym monogamistą i wierzył, że nie byłby w stanie iść do łóżka z obcą kobietą. Najpierw się dziewczynę poznaje, potem się ją zaczyna lubić, potem, ewentualnie, można przełamać granicę ostatecznej intymności i przejść do mrocznej, wilgotnej krainy poznawania smaku jej skóry, śliny, okrywania się jedwabistym dotykiem jej ciała, wnikania w najintymniejsze zakamarki. Dopiero wtedy. Dopiero kiedy można mieć odwagę zajrzenia za zasłonę, za którą znajdowała się naga kobieta. Bez makijażu, z twarzą opuchniętą od snu, spocona, rozczochrana. Poznać ostateczną tajemnicę kobiety – jej nagą twarz bez maski. Poznać i zachwycić się nią. Tak uważał. Doskonale wiedział, że jest dziwadłem. Mimo to tak właśnie czuł i był siebie pewien. Aż do dzisiaj.

Dzisiaj siedział w barze naprzeciw zupełnie obcej kobiety i robił dokładnie to, w co u siebie nigdy nie wierzył. Tonął w niej, niczego o niej nie wiedząc i wcale mu to nie przeszkadzało. Nie obchodziło go nic. Dotychczasowy świat walił się w gruzy i wstawał świt nowego świata, w którym nie było żadnych reguł i wszystko było możliwe, trochę przerażające, fascynujące i nieznane.

Zrobiło się późno. Wczesne popołudnie zamieniło się w popołudnie zaawansowane, porę dnia, która ucieka najszybciej. Czas wracania do domu, jedzenia spóźnionych obiadów albo wczesnych kolacji, czas, który niepostrzeżenie zamienia się w wieczór. W domach, oświetlonych ciepłym, żółtym blaskiem, czas kanapy, czas gdzieś między „Teleekspressem”, a „Wiadomościami”. Czas, kiedy któreś powinno powiedzieć albo: „Muszę już iść”, albo: „Chodźmy do mnie”. Była gotowa to powiedzieć. Chciała to powiedzieć. Zaproszenie do krainy zupełnie nowego seksu, dzikiego i namiętnego, pełnego nowych, nieznanych obietnic, wisiało w powietrzu jak owoc. Wystarczyło wyciągnąć rękę.

– Muszę już iść – powiedział.

– Zobaczymy się jeszcze? – Znowu poczęstowała go tym rozbrajającym spojrzeniem zawstydzonej i spłoszonej sarenki. Po prostu powiedz: nie, pomyślał. Zanim wpadniesz po uszy.

– Masz telefon?

Podała mu wizytówkę.

– Często pracuję w domu – powiedziała. – Zadzwoń kiedy tylko chcesz.

– A będziesz mnie pamiętała?

– Więc zadzwoń szybko, zanim zapomnę.

Pocałunek był jak wybuch, jak płacz i zapach lata. Była w nim i namiętność, i muzyka, i bezgraniczna tęsknota. Cały świat zgasł, skurczył się do jej warg, języka i jej wąskich palców.

Kiedy wychodził w brudny, deszczowy dzień, kręciło mu się w głowie. Obojętnie zarejestrował, że elegancki płaszcz od Guerlaina z grubej czesanej wełny nadal wisiał na haku w szatni. Nie obeszło go to. Natomiast kiedy dochodził do motocykla, zapomniany od lat ostry skurcz niespełnionego pożądania przeszył mu podbrzusze eksplozją ognia.

Zanim znowu zaczął myśleć upłynęło przynajmniej ze dwie godziny.

Oddał motocykl i wrócił do domu autobusem, patrząc na stalowy zmierzch przez zachlapaną deszczem szybę. Nie wiedział co robić ze sobą i ze swoim życiem. Nigdy nie spotykał się z dwiema kobietami równocześnie. Małżeńskie gierki uprawiane z zamiłowaniem przez przytłaczającą większość świata uważał za upokarzający idiotyzm, właściwy dla ludzi, którzy nie wiedzą czego chcą. Jeżeli chcesz mieć przypadkowe romanse, pozostajesz w stanie wolnym. Jeżeli poznajesz kobietę, u boku której chcesz się zestarzeć, wtedy się żenisz i jesteś z tą kobietą. Tak wyglądał świat Janusza. Prosty świat jasnych reguł i zrozumiałego postępowania. Świat, w którym wybory są przemyślane i konsekwentne. Świat, który się zawalił.

Teraz przynajmniej dysponował wyjściem awaryjnym i mógł zdać się na los. Jeżeli Sylwia w końcu odejdzie, odnajdzie Weronikę i utonie w jej sarnich oczach. Jeżeli Sylwia zostanie z nim, świadomie i zdecydowanie, wyrzuci wizytówkę i zapomni o wszystkim. Jakie zgrabne, przemyślane i eleganckie zakończenie. Było takie dobre, że na chwilę zdołał się oszukać i odnaleźć w sobie iskrę optymizmu i wiary w przyszłość. Wszystkie uczucia, które stracił, zanim to się zaczęło.

A potem wysiadł z autobusu i wszystko przepadło. Przed chwilą znajdował się w egzotycznym świecie nowych możliwości, gdzie czekała nowa kobieta, nowe poranki, nowe marzenia, przejawy dwuosobowego folkloru i nowe potrawy. Wszystko tam było nowe, jak prosto ze sklepu. Błyszczące i w nienaruszonych opakowaniach. A potem stanął na ich ulicy i czar prysł.

Ulica osaczyła go wspomnieniami, skwerem, na którym na niego kiedyś czekała, błyszczącymi w deszczu wiadrami kwiaciarek, od których niespodziewanie kupował jej późne, jesienne kwiaty. Tędy szli z bagażami, żeby wyjechać na pierwsze wspólne wakacje, tamtego gorącego, magicznego lata. Na tamtej ulicy był szpital, gdzie poroniła, a na tej ławce płakała po wyjściu ze szpitala, rozpaczliwie wczepiona w niego, bo wiedziała już, że zawsze będą mieli tylko siebie.

Błagała go o zaklęcia, których zawsze się bał, te wszystkie: „obiecaj mi że nigdy mnie nie opuścisz”. A kiedyś, w zimowy poranek, kochali się, a potem nagle zaczęła płakać. „Nie chcę, żebyś umarł pierwszy – szlochała. – Nie chcę zostać bez ciebie, nigdy.” Tulił ją, czując jej gorący, mokry policzek na ramieniu, wypowiadał jakieś uspokajające banały, patrząc na przykryte śniegiem dachy, i nie wiedział, co z tym wszystkim zrobić, przejęty zabobonnym lękiem.

A teraz te wszystkie chwile miały zostać przekreślone kilkoma zdawkowymi, eleganckimi zdaniami. Zmięte i wyrzucone do kubła jak zetlałe pamiątki przy sprzątaniu piwnicy. Okrucieństwo i ostateczność tego gestu poraziły go nagle, kiedy tamtego wieczora wracał do domu. Wbiło go w betonowe płyty chodnika ciężarem przeraźliwej, ostatecznej straty. Żadna mglista obietnica nowego życia nie mogła tego osłabić. Miał już swoje życie. Mieli te wszystkie chwile, on i Sylwia, a teraz nagle miały one zostać przekreślone i unieważnione, w ten czy inny sposób.

Przywitała go pocałunkiem. Przytuliła się do niego w milczeniu, owiana jakąś cichą melancholią, jednak był to prawdziwy pocałunek, a nie małżeńska formalność przypominająca uderzenie stempla pocztowego, jaką go ostatnio częstowała.

Objął ją i pchnął nogą drzwi, przejęty do głębi poczuciem winy z powodu swojego popołudniowego flirtu. Ukryta w tylnej kieszeni wizytówka paliła go jak nasączona kwasem.

Czuł jej gorący dotyk, później, kiedy jedli wspólną kolację, kiedy siedzieli na kanapie patrząc w milczeniu w telewizor. W powietrzu nie było napięcia, naładowana elektrycznie burzowa atmosfera gdzieś się rozwiała, ale zastąpił ją głęboki, milczący smutek. Tak jakby oboje byli w żałobie, ale już nauczyli się z nią żyć. Nadal przytulała się do jego boku, półleżąc na kanapie z podwiniętymi nogami, opierając głowę o jego ramię. Gładził ją po głowie, a ona rewanżowała mu się, głaszcząc go delikatnie pełnym współczucia i smutku gestem. Wizytówka uwierała go przez tylną kieszeń dżinsów. Sztywne, prostokątne kłamstwo, które już zawsze będzie tkwiło między nimi. Postanowił pójść do kuchni i wyrzucić ją. Tak po prostu.

– Dlaczego płaczesz? – zapytał, pragnąc wydobyć ze swego głosu tyle ciepła i czułości ile tylko możliwe.

– Płaczę nad nami – szepnęła i to było jak wyrok. Poczuł fizycznie śmierć nadziei. Gdzieś wewnątrz klatki piersiowej, głęboko. Zapłonęła krótko i zgasła, jak trafiona piorunem. Ten wieczór nie był melancholijnym zakończeniem kłótni. Ona się z nim żegnała. Tracił ją. Zostawał sam. Tonął.

Długo siedział nocą w kuchni, patrząc na fraktale siwego dymu układającego się nad popielniczką, na mokry mrok za oknem, wianuszek liliowych płomyków pod szumiącym czajnikiem. Na elegancką, welurową wizytówkę leżącą przed nim na kuchennym stole. Jego umysł wyłączył się częściowo, jakby odrętwiały poczuciem klęski i straty. Pozostały mu tylko drobne, bezmyślne zachowania. Stan na pograniczu medytacji i katatonii, kiedy można godzinami obserwować fusy dryfujące w herbacie, dym z papierosa, albo refleksy światła załamującego się na łzach we własnych oczach.

A potem podniósł słuchawkę i z bijącym sercem, zdumiony własnym strachem, wystukał numer. Po trzech sygnałach rozległ się trzask i metaliczny, bezosobowy głos, którego nie poznawał, powiedział:

– Halo?

Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć, zagubiony w nagłej panice. Dzwonił bez celu, tylko po to, żeby upewnić się, że nieprawdopodobnie piękna dziewczyna z kawiarni, którą kilka godzin temu trzymał w ramionach, istnieje naprawdę. Ale nie poznawał jej. Nie potrafił nawet powiedzieć, czy głos, który słyszy, należy do mężczyzny czy do kobiety.

– To ty? – tym razem słyszał wyraźnie, że to Weronika. Głos stał się ciepły, dźwięczący. – Powiedz coś, chcę usłyszeć twój głos.

– Dobranoc – szepnął.

– Dobranoc, miły – powiedziała. Położył słuchawkę i stwierdził, że ma spocone dłonie. Dorosły facet, drżący jak osika, ponieważ przed chwilą powiedział przez telefon „dobranoc” pięknej dziewczynie. Dziewczynie, która wyrwana ze snu, o Bóg wie której w nocy, głuchym telefonem, nie tylko wie, kto dzwoni, ale odpowiada: „Dobranoc”. Bez żadnych pytań.

Ideał kobiety? To ta, która nie zadaje bez przerwy zbędnych pytań.

Wbrew własnym oczekiwaniom zasnął twardo i śniło mu się, że tkwi w pajęczynie, opleciony niczym mumia.

Następne dwa dni były tak szare i stalowociemne, że wydawało się, jakby cały świat umarł i toczył się przed siebie jedynie siłą rozpędu. Janusz postanowił jednak wrócić do pracy. Wstawał rano, wmuszał w siebie kubek cienkiej kawy z elektrycznego ekspresu, a czasem także kanapkę, którą żuł bezmyślnie nie czując smaku i połykał na siłę niczym gęś tuczona na pasztet sztrasburski. Potem szedł na przystanek i wciskał się do autobusu, pomiędzy cuchnące mokrą bawełną buroszare płaszcze. Patrzył na czarną gumę podłogi, wytłoczoną w przeciwpoślizgowe wzory, albo przez okno, na szare niebo, bure budynki i bezlistne drzewa.

Nawet Ogród Botaniczny, w którym stał Instytut, był martwy, jak skamieniały las.

Janusz żył jak w koszmarnym śnie, od czasu do czasu budząc się na chwilę w trupim świetle jarzeniówek auli, gdy abstrakcyjne piękno biochemii procesów genetycznych, którą wykładał na elementarnym poziomie drugiego roku, krzesało w nim odrobinę zainteresowania. Potem patrzył na siedzących przed nim studentów obleczonych w białe fartuchy laboratoryjne, gapiących się na tablicę z martwą cierpliwością galerników. W sinym świetle wydawali się udręczeni i chorzy, nawet studentki były ziemiste i nieatrakcyjne. Nawet Nigeryjczyk Patrick Nisangani wydawał się jakiś blady i pożółkły. W tym szarobetonowym, jarzeniowym świecie, w którym byli zamknięci, Afryka wydawała się zjawiskiem czysto teoretycznym.

Czasami odnosił wrażenie, że prowadzi ostatnią odprawę dla oddziału kamikadze, a nie wykłada genetykę ludziom, którzy swego czasu stanęli na głowie i pokonali zaporę morderczych egzaminów, żeby się tutaj znaleźć. Nie winił ich za to. Tkwili w piekle tak samo jak on. Przyszli tu, bo mieli idealistyczne marzenia o życiu odkrywców, o tropikalnych morzach i tajemnicy życia kryjącej się w cudach biologii. Zamiast tego czekały ich obskurne laboratoria, smród odczynników, niekończące się wkuwanie abstrakcyjnych formuł i sine światło jarzeniówek. A na zakończenie dyplom kwalifikujący prościutko do Urzędu Zatrudnienia jako bezrobotnych. Jeszcze o tym nie wiedzieli i mieli gdzieś w głębi duszy krzepiące poczucie, że życie rozwija się przed nimi, że wszystko jeszcze może się wydarzyć. Jeszcze mieli nadzieję.

Przestał śledzić Sylwię. Już wiedział, że spotykała się z tamtym i to mu wystarczyło. Było jak różnica między prawdą i kłamstwem. Czy ten tajemniczy gość był jedyny? Jego żona – to uosobienie prawdomówności i odpowiedzialności – była w stanie kłamać, kręcić i prowadzić podwójne życie. I gdyby nie atak paranoi, który podpowiedział mu, że coś jest nie tak, nigdy by się tego nie domyślił. W takim razie, co jeszcze w ich dotychczasowym życiu było kłamstwem? Potencjalnie mogło to być wszystko. Każda chwila, którą dotąd uważał za bezcenną, mogła być wyreżyserowana, zełgana i zagrana. W końcu był naiwnym frajerem, którego, jak dowodziła praktyka, tak łatwo było oszukać. Snując się po wydziale tamtego tygodnia nie potrafił zdecydować, czy czuje się bardziej upokorzony, czy opuszczony. Codziennie wracał do domu z bijącym sercem, przekonany, że tego dnia już na pewno odkryje pustą szafę, ogołoconą łazienkę, a na stole zdawkową kartkę przyciśniętą obrączką. A ponieważ nic takiego nie następowało, strach zostawał i oczekiwanie na cios wydawało się gorsze od samego uderzenia. Ale Sylwia nie odchodziła – snuła się po mieszkaniu ponura i nabzdyczona, twierdząc z cierpiętniczą bezczelnością, że „wszystko jest w porządku” i doprowadzając go do szału.

Wychowywała go – wszystko robił źle, wszystko miał nie takie i nie wtedy, kiedy trzeba. Nie podejmował kłótni i tylko patrzył z dziecięcym zdumieniem, jak jego piękna i wyjątkowa żona zamienia się w jakąś straszliwą sekutnicę, niczym żywcem wyciętą z tych zimnowojennych damskich magazynów. Stawała się lodowatą, nieskończenie egoistyczną suką o nieograniczonych potrzebach i totalitarnym umyśle. Któregoś dnia nagle przyszło mu do głowy, że robi to z litości. Chce żeby, kiedy nastąpi to co nieuniknione, mniej cierpiał. Jeśli chciała mu siebie obrzydzić przed odejściem, tym bardziej czuł się manipulowany i wykorzystywany.

Największym wstrząsem było dla niego odkrycie własnej zazdrości. Wcale nie był ponad to, jak sądził. Było to uczucie bezsilnego upokorzenia, podobne do tego, którego doznają zgwałcone kobiety i pobici mężczyźni. Wcale nie musiał do tego uważać swojej żony za rzecz lub swoją własność. Nie zmieniało to faktu, że czuł się skrajnie upokorzony i wyzuty z praw. Gdyby znalazł swoje mieszkanie okradzione, spustoszone wszystkie zakamarki, wybebeszone szuflady i przekleństwa wypisane na ścianach ekskrementami, nie byłoby wiele gorzej. Wrażenie, jakby ktoś bezkarnie nasikał na jego życie i odszedł, okazało się być jak najbardziej pierwotne i instynktowne, niczym strach przed wysokością albo ogniem.

Po raz pierwszy w swoim dorosłym życiu stwierdził, że chwilowo seks budzi w nim odrazę. Nie tyle wynikającą z nagłego purytanizmu, ile z szoku, podobnie jak ranny żołnierz niechętnie myśli o tym, by sobie postrzelać do puszek. Również po raz pierwszy stwierdził, że gardzi ludźmi, niczym jakiś obłąkany pustelnik. Ludźmi w ogóle, jako istotami, które miały w zwyczaju sprawiać sobie nawzajem ból, a nie kimś konkretnym.

Ocalił zdrowe zmysły tylko dzięki ucieczkom w fantazję. Znalazł w skrzynce z narzędziami czeski nóż sprężynowy Mikov, naostrzył i nosił go w kieszeni jesiennego płaszcza. Pieszczenie palcami obłej stalowej rękojeści w oprawce z matowoczarnego nylonu przynosiło ulgę, choć nie miało sensu. Ten, kto spustoszył jego życie, nie musiał czaić się w ciemnych zaułkach. Wziął, co chciał i odszedł, rechocząc drwiąco. Takie były fakty i nie można było ich pociąć, pochlastać, ani dźgnąć. Mimo to nóż był jego jedynym, cichym i wiernym przyjacielem. Wystarczyło wsunąć rękę do kieszeni i podważyć kciukiem stalowy języczek, przekręcić do przodu i przycisnąć, a solidny, wygięty kawał hartowanej stali wyrzucał bokiem masywne ostrze. Zawsze. Ilekroć potrzebowałby obrony, mógł na niego liczyć.

Jednocześnie zauważył, że tęskni za Weroniką. Jeżeli już miewał fantazje seksualne, widział jej trochę za wielkie granatowofiołkowe oczy, czarne brwi, usta zawsze lekko stulone jak do pocałunku i ten nieuchwytny, ale dziwnie znajomy błysk kryjący się pod powiekami i w miękkim, orlim łuku wąskiego nosa. Śniły mu się jej dłonie, piersi i stopy. Łowił chciwie w nozdrza każdy zapach podobny do jej korzennych perfum. Oglądał się za czarnobrewymi brunetkami o nastroszonych, postrzępionych włosach.

Pamiętał każde słowo, które powiedziała, każdy grymas drobnych, wypukłych ust. Pamiętał jak szła i jak siedziała. Pamiętał jej dłonie i kolana. Pamiętał, choć nie chciał. Bez przerwy. W każdej sekundzie.

A kiedy się budził, widział na odwrotnej stronie powiek, tuż nad sobą, wyraźny wizerunek jej pociągłej twarzy, czuł dotyk jej języka na wargach, uścisk gładkich, niewiarygodnie długich ud na biodrach i mleczno korzenny smak jej oddechu.

I tęsknił. Tęsknił tak strasznie i boleśnie, że aż trudno mu było w to uwierzyć. Tęsknił jak ktoś skazany na wieczną rozłąkę, na pustkę, smutek i mrok. Kiedy usłyszał ten sam kawałek Cohena, który grał im wtedy w pubie, musiał pospiesznie wyjść do innego pokoju, stwierdziwszy ze zgrozą, że ma oczy pełne łez. Dzień po dniu ze wszystkich sił usiłował nie dzwonić do niej. Nie wciskać cyfr numeru, który miał wypalony na mózgu jak piętno.

W normalnych okolicznościach musiałby przyznać, że jest zakochany. Tymczasem jej telefon nie odpowiadał, a Janusz nie mógł znieść wiszącej w powietrzu utraty żony. Nie wyobrażał sobie życia w równoległym świecie, w którym są obcymi ludźmi. „Och, to tylko moja była żona. Jak ona się nazywała…?” Świat mógł być normalny tylko gdyby dzielili życie. Tylko wtedy rzeczy były na swoim miejscu. Przelotne marzenia o życiu u boku Weroniki ograniczały się do seksualnych tęsknot. Poza tym była tylko mgła. Nie potrafił wyobrazić sobie nawet Bożego Narodzenia w jej towarzystwie. Usiłował, ale widział wtedy jedynie jakąś zamazaną sylwetkę i pustkę. W związku z Weroniką potrafił wyobrazić sobie tylko seks. Jeżeli cokolwiek usiłował planować, odruchowo myślał albo o Sylwii, albo o samotności. A jednocześnie tęsknił za dwiema kobietami i nie miał żadnej. Janusz – człowiek o dwóch twarzach. Rozdarty na pół. Przeszłość i przyszłość. Czerń i biel. Dziwił się, że jeszcze nie zwariował.

* * *

Siedząc wieczorem w kuchni przyjaciela, patrząc na załamujący światło kieliszek na zielonym onyksowym blacie pojął, że nie jest w stanie nawet tego nikomu wyjaśnić. Zmuszenie innego człowieka do patrzenia na świat twoimi oczami przypomina wyjaśnianie konstrukcji helikoptera Buszmenowi. Helikopter stoi przed nim, proszę bardzo, ale niepojęty niczym Sfinks. Zrozumienie jego działania wymaga zrozumienia pracy tysięcy części, z których każda wymyka się doświadczeniu Buszmena. W ten sposób wykład rozpada się jak układanka na miliony szczegółów, z których wszystkie pozostają tajemnicą.

Joanna, szczęśliwa właścicielka nowej, lśniącej jak igła kawalerki, i świeżo poślubiona małżonka Grześka, siedziała oparta plecami o ścianę wnęki kuchennej i tępo bawiła się kieliszkiem. Grześka nie było. Janusz prawie jej nie znał. Widywał ich razem i wiedział to, co opowiadał mu Grzegorz. Nie paliła tytoniu, nie piła mocniejszych alkoholi, była też zajadłą rzeczniczką zdrowego stylu życia, skrajnej tolerancji dla wszelkich dziwactw poza tym, co było w jej oczach niepoprawne, i początkującą feministką. Janusz nigdy nie był w stanie pojąć, co Grzegorz w niej widział.

Kiedy otworzyła mu drzwi, głuchym głosem powiedziała, że Grześka nie ma, i stanowczo poprosiła, żeby jednak wszedł – osłupiał.

A teraz siedziała po drugiej stronie kuchennego blatu podciągnąwszy chude, blade stopy na siedzenie taboretu, ubrana w niezbyt schludny czerwony dres, paliła drżącymi palcami jego papierosa i piła „Wyborową” kieliszek za kieliszkiem.

– Trzy tygodnie małżeństwa – wycedziła głucho. – Nawet nie minął miodowy miesiąc. To chyba rekord, nie?

Nie odpowiedział, tylko pytająco uniósł brwi. Nie miał pojęcia, co się dzieje, ani jak ma się zachować.

– Zanim się pobraliśmy, miewał przygody – ciągnęła, patrząc na powierzchnię wódki. – Nawet kiedy już byliśmy razem, ale zawsze wracał. Wracał…! Nawet na dobre nigdzie nie odchodził. Po prostu musiał czasem puknąć coś na boku. Nigdy nie potrafiłam tego znieść, ale znosiłam, bo to było rzadko i wracał. Ale tym razem zdarzyło się coś innego.

Wychyliła pięćdziesiątkę fachowo i desperacko niczym marynarz. A potem zaciągnęła się papierosem, odłamała kawałek „Myśliwskiej” i zagryzła. W ułamku sekundy przekreśliła wszystko, czym była w oczach Janusza.

– Wróci – powiedział Janusz ostrożnie i pojednawczo. Parsknęła szyderczo.

– To nie jest normalny skok w bok. Zachowywał się, jakby go piorun strzelił. Byliśmy na wyjeździe. Jego firma robiła takie jakieś spotkanie integracyjne. Podobno spotkał tam kobietę swojego życia. Nawet jej nie zauważyłam.

Boże, myślałam, że go znam, ale on zachowywał się, jakby mu odbiło. Jak zahipnotyzowany. Podobno nawet z nią rozmawiałam, ale niczego takiego nie pamiętam. Nawet nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru miała włosy. – Nalała im obojgu wódki i znowu parsknęła. – Nie potrafiłabym nawet powiedzieć, czy w miejscu, gdzie rozmawiałam, była jakaś kobieta.

Ja widziałem tamtego mężczyznę, pomyślał Janusz. Ale nikt poza mną go nie zauważył.

– Chciałam znaleźć tę sukę, nie wiem po co. Żeby ją zmusić do oddania mojego męża? To już nie jest mój mąż. To coś, co zostało wyssane i przetrawione. Nawet nie zachowywał się podobnie. Nie zabrał niczego. Ani swoich książek, ani nawet bielizny na zmianę. Do diabła, nawet to mieszkanie mogłoby być jego. Rodzice mu je kupili, zanim się pobraliśmy. Nie spakował nawet szczoteczki do zębów. Wziął tylko ten swój cholerny miecz. Po jasną cholerę mu replika japońskiego miecza? Kiedy nie ma nawet koszuli?

Bo już nie wróci, pomyślał Janusz. Bo wszystko inne można odtworzyć. Chce mieć nowe koszule i szczoteczkę do zębów, żeby być innym człowiekiem, z nowym życiem i nową kobietą. A miecz był jedynym przedmiotem, który miał dla niego znaczenie. Zabrał go, jak się ratuje z pożaru. Nie pieniądze, ale to, co ma największą osobistą wartość. Zdjęcie, zegarek po ojcu, pluszowego misia, fajkę, kota albo paprotkę. Resztę można mieć nową. Nie wróci.

– Nawet nie mogę mu wykrzyczeć, co o tym wszystkim myślę – poskarżyła się ponuro. – Po prostu mnie zniknął ze swojego życia. – Pstryknęła palcami. – Ot, tak. Ani jemu, ani tej suce. Po trzech tygodniach małżeństwa zostawił mnie dla kobiety, której nikt poza nim nie zauważył. Nikt nie wie, kto to był. Była tam kupa ludzi, ale nikt jej nie widział. Może ją sobie wymyślił?

Wychyliła się i sięgnęła w bok, by oderwać kawałek papierowego ręcznika z wiszącej na szarych kafelkach roli. Zmięła go i najwyraźniej zapatrzyła się na swoje doskonale przemyślane przyszłe życie, znane jej we wszystkich szczegółach, znikające we mgle jak ostatni wagon odjeżdżającego pociągu.

– Moje dzieci… – wykrztusiła z trudem przez wzbierającą ścianę łez.

Janusz łyknął kieliszek żytniówki i wzdrygnął się, zastanawiając się, w jakiej roli tu siedzi. Przyjaciela domu? Spowiednika? Jedynej żywej duszy? Gdyby miała akwarium, opowiedziałaby to wszystko rybie.

– Co ona miała takiego, czego ja nie mam? – Joanna hałaśliwie wydmuchała nos i spojrzała na Janusza czerwonymi, podpuchniętymi oczami. Zaczynała mieć problemy ze skoncentrowaniem wzroku na jednym punkcie. Posłał jej współczujący, skąpy uśmiech typu: „witaj w klubie”, ale stwierdził, że nie bardzo może z siebie wykrzesać więcej zaangażowania. Jego własna obolała dusza była w zbyt kiepskim stanie, żeby wznosić się na wyżyny współczucia. Zresztą, gdyby miał choćby blade pojęcie, co może ją pocieszyć, mógłby przyjąć to samo lekarstwo. Dlatego zresztą tu przyszedł, oślepiony własnym bólem, rozpaczliwie poszukując jakiegoś przyjaźniejszego środowiska niż własne życie i okazuje się, wdepnął jeszcze gorzej. A teraz chciał jedynie wyjść, tylko nie miał ochoty ranić jej jeszcze bardziej. A zaraz będzie chciała desperacko potwierdzić swoją atrakcyjność.

Wychylił swoją porcję. Wódka smakowała wstrętnie: miała słonawy, metaliczny posmak, niczym krew. Odbiło mu się acetonem.

– Pójdę już – powiedział ostrożnie.

Wyciągnęła rękę przez blat, przewracając pusty kieliszek, i dotknęła jego dłoni.

– Zostań.

Pokręcił głową, czując się jak bydlę.

– To by wszystko jeszcze bardziej skomplikowało.

Parsknęła drwiąco.

– Jasne. A wy nie lubicie komplikacji. Tylko że już nic nie jest skomplikowane. Jest bardzo proste: rozpieprzone w drobny mak. Wszystko.

Wstał i w milczeniu założył płaszcz.

– Faceci – wycedziła z nienawiścią. – Wszyscy jesteście tacy sami.

Pokiwał głową.

– Tak. Jak Murzyni dla białych. Po prostu nawet wam się nie chce zapamiętywać naszych twarzy, ani tego, czym się różnimy. Trzymaj się.

Ostrożnie zamknął za sobą drzwi i wtedy usłyszał, jak po drugiej stronie rozbija się o nie ciśnięty z rozmachem kieliszek do wódki.

Do domu wracał metrem.

Był późny wieczór i w kolejce nie było tłoku. Jakieś grupki rozchichotanych nastolatków wisiały uczepione uchwytów. Dziewczęta w grubych ortopedycznych buciorach, z mikroskopijnymi plecaczkami, i chudzi chłopcy w zbyt obszernych skórzanych kurtkach, wracali z piwiarni i dyskotek, a wpadający dyszami wentylacyjnymi podmuch rozwiewał ich długie, proste włosy. Janusz owinął się swoim pancernym płaszczem i oparł głowę o ścianę wagonu. Był sam na świecie i nic tego nie mogło zmienić. Za oknem wagonu mknęły szare ściany tuneli, błyskając technicznymi światłami, nadchodziła kolejna parszywa noc, a po niej kolejny parszywy dzień.

Siedziała na ławce po przeciwnej stronie, na drugim końcu wagonu, tuż obok wyjścia. Poznał ją, kiedy odwróciła głowę. Czarne, opadające w pierścieniach włosy, wypukłe kości policzkowe, wąski nos. Usta wiecznie stulone do pocałunku. Oczy jak dwa gasnące węgle, z bezwstydnymi iskierkami na dnie. Weronika. Nie było wątpliwości. Podniósł się i ruszył w jej stronę jak zahipnotyzowany. Przecisnął się obok grupki balangowiczów i zobaczył młodą kobietę przeciskającą się w tym samym kierunku. Na twarzy miała wyraz niemal religijnej ekstazy i brnęła w kierunku Weroniki jak ćma do świecy.

Pociąg zatrzymał się, automat wycedził obrażonym głosem nazwę stacji i dodał jeszcze, że drzwi się otwierają, a wtedy Weronika wstała i wyszła. Wyskoczył na pusty, zimny i wypolerowany peron w chwili, gdy znikała w górze schodów. Pobiegł w tamtą stronę, słysząc tylko stalowy, ostry stukot jej obcasów.

Wzdłuż peronu nadjechał masywny pojazd z wirującymi szczotkami, przypominający żółty, futurustyczny czołg. Wypełnił pustą halę wizgiem elektrycznego silnika, który pochłonął odgłos jej kroków.

Kiedy wyszedł na górę, akurat skręciła za róg, w korytarz prowadzący do wyjścia ze stacji. Wyminął pusty kiosk, skręcił za ten sam róg dosłownie w dwie sekundy po niej i zmartwiał. Korytarz, aż do prowadzących na powierzchnię schodów, był pusty. Lśnił gładkimi, pastelowymi powierzchniami bez wnęk, w których można się ukryć, bez drzwi, za które można wejść, i jakichkolwiek innych zakamarków. Od wyjścia dzieliło go jakieś pięćdziesiąt metrów, nie licząc schodów, które musiałaby pokonać w jakieś cztery sekundy, by zniknąć tak nagle i absolutnie.

To było zupełnie niemożliwe.

A zatem miał halucynacje.

Oszalał.

Poszedł do domu.

* * *

Kłócili się o pieniądze. Pieniądze są jakby do tego stworzone. Po pierwsze są wszechobecne. Można je znaleźć w każdej sprawie i każdej kwestii. Plany wakacyjne? Nowy sweter? Wyjście do kina? Przyszłość, nuda, obiad, cokolwiek. Każdą sprawę można sprowadzić do pieniędzy, a właściwie ich braku. Nawet nie potrzeba do tego specjalnego talentu. Poza tym, wymyślono je jako uniwersalny przelicznik wartości i wyśmienicie sprawdzają się w tej roli.

Wacek kocha swoją żonę o dwa i pół tysiąca bardziej niż ty. Bezpieczeństwo Krystyny jest większe o tysiąc osiemset złotych niż moje. Małżeństwo Hanki jest o cztery tysiące szczęśliwsze i bardziej udane niż moje. Prąca Wojtka sprzedającego serwetki restauracjom w całym województwie jest cztery razy bardziej wartościowa niż praca doktora genetyki na uniwersytecie. Tym samym, Wojtek jest cztery razy lepszym człowiekiem niż wspomniany genetyk. Człowiek, który zarabia mniej niż dwa tysiące złotych, nie kocha.

Można nawet zatrącać o kwestie psychologiczne. Najwyższy czas zmienić się, dorosnąć i zająć się dorosłymi sprawami. Sprzedaż serwetek jest dorosła, natomiast genetyka nie. Dowód? Pieniądze: dorosłe sprawy owocują sumami powyżej trzech tysięcy, a nieodpowiedzialne nie. I tak w kółko.

Każda kolejna kłótnia była gorsza od poprzedniej. Janusz nie umiał się kłócić. Zwyczajnie nie umiał, tak jak nie umiał grać na flecie. Brnął więc w jakieś idiotyczne wywody, usiłując jej przypominać wcześniejsze deklaracje, kiedy to mówiła co innego, jakby nie można było w dowolnym momencie zmienić zdania o sto osiemdziesiąt stopni. Przeprowadzał logiczne rozbiory zdań, które wykrzyczała, i usiłował wykazać jej błędy lub nieuczciwość w rozumowaniu. Udowadniał, że niczego takiego nie powiedział albo że miał co innego na myśli.

Było to żałosne. Przypominało bójkę pomiędzy chudym czternastolatkiem a wyszkolonym do walki wręcz komandosem. Bez wysiłku w pół zdania zmieniała temat, odwracała kota ogonem. Kiedy przypierał ją do muru, łgała bez zmrużenia powiek. Kiedy tylko chciała, wpadał we wściekłość. Kiedy chciała, było mu wstyd i żal. Wywlekała jakieś drobiazgi z przeszłości, nadając im wymiar międzynarodowych afer. I cały czas wiedziała, gdzie bić tak, żeby naprawdę bolało.

Ostatecznie tracił zimną krew i wrzeszczał na nią jak ranny, oszalały pawian. W jakiejś furii, wywołanej naiwnym poczuciem niesprawiedliwości, rozwalił pięścią kuchenną szafkę. Bo mu się wydawało, że pewnych rzeczy mówić bliskiemu człowiekowi nie wolno.

A potem łaził całymi dniami chory, zmęczony, z obolałą duszą. Najgorsze było to, że ta wlokąca się wojna zostawiała za sobą zgliszcza, które nie dawały się odbudować, i rany, które nie chciały się goić. Wszystko waliło się, łamało, rozsypywało i szło w diabły. Czuł, że idą już ścieżkami bez powrotu.

Zaproszenie na studencką imprezę przyjął w takim właśnie stanie, nie bardzo wiedząc, co robi. Potrzebował balangi, a stosunki pomiędzy studentami a kadrą na wydziale tradycyjnie pozostawały dość swobodne. Zwracanie się do młodszych wykładowców po imieniu nie było niczym nadzwyczajnym, wieczory przy piwie na wszelkich wyjazdowych praktykach toczyły się hucznie i radośnie przy pełnej integracji, zdarzały się nawet przelotne romanse, i to zazwyczaj także nie wywoływało skandalu.

Jednak w takim stanie ducha należało raczej zgromadzić sobie bezpieczne i własne towarzystwo. Ostatnie, czego potrzebował, to zrobić z siebie durnia w obliczu bandy dzieciaków. Wiedział o tym, ale nie bardzo potrafił oprzeć się ich młodości, bezproblemowej balandze w akademiku i własnym wspomnieniom.

Więc poszedł, jednak było inaczej niż w jego czasach. Nie było śpiewów, gitary, bimbru, stanu wojennego. Nie było desperacji i picia z gwinta. Były czipsy, plastikowe kubeczki, był rap z płyty kompaktowej, świergot telefonów komórkowych. Były dzikie dziewczęta, bez żenady nazywane „laskami”, i faceci w garniturach, planujący swoją przyszłość w firmach i „inwestujący w wykształcenie”.

Na szczęście był jeszcze student Biba. Student Biba był żywą skamieliną lat osiemdziesiątych. Czymś w rodzaju ryby latimerii. W czasach Janusza takich studentów Bibów było wielu. Studiowali całymi latami na jednym roku, wykonywali sztuczki zatrącające o magię, by utrzymać się na uczelni, zazwyczaj starsi o pokolenie od swoich kolegów, przeczekiwali wojsko, żyli balangami i pijaństwami, oblewali egzaminy i pojawiali się niezmiennie rok w rok, niezmienni i niezniszczalni jak kamienne dolmeny. A teraz był nowy wiek, globalizacja, biznes, gospodarka zasobami ludzkimi, i wiecznych studentów wybito. Wymordowano ich opłatami za nie zaliczone egzaminy, przymusową ambicją, konkurencją i sukcesem.

Ocalał tylko ostatni Mohikanin – student Biba. Podobno był bogaty, więc drwił sobie z czesnego. Z drugiej strony, wiecznie był bez grosza. Pojawiał się na imprezach ze swoją gitarą w ręku, chlał jak gąbka, rwał panienki na mroczny, brodaty urok wyrzutka, a kiedy śpiewał na ósmym piętrze akademika, z parteru przychodziła woźna i prosiła o ciszę. Impreza z udziałem studenta Biby miała w zasadzie zagwarantowaną wizytę patrolu policji.

Diabli wiedzą ile miał lat. Brodaci, długowłosi faceci nie mają wieku, ale gdyby okazało się, że czterdzieści pięć, Janusz nie byłby zaskoczony.

Co innego pozostali goście. Jak każdy, kto pracuje z młodymi ludźmi, Janusz był przyzwyczajony do ich brzoskwiniowych albo pryszczatych cer, kiełkującego zarostu i młodego, roziskrzonego optymizmem spojrzenia. Ale dziś byli dla niego po prostu dziećmi. Nie miał pojęcia, co tu robi.

Siedział na niewygodnym tapczanie, z plastikowym kubeczkiem, do którego nalano mu wódki, bo odmówił mieszania jej z sokiem pomarańczowym. Dosłownie czuł, jak alkohol etylowy wchodzi w reakcję z plastikiem, tworząc złożone związki wielopierścieniowe, najeżone grupami formaldehydowymi, wysoce reaktywnymi atomami wodoru i karboanionami, które w najlepszym wypadku przeżrą za chwilę naczynie, a w najgorszym jego jelita. Nad jego głową wygłaszano rozmaite życiowe filozofie, od których litość brała, omawiano zalety poszczególnych telefonów komórkowych, licytowano się na firmy, w których już za chwilę będzie się robiło karierę.

Można było zapalić na wychodzącym z korytarza balkonie, zamkniętym ponurą, wzmocnioną stalową siatką, zapewne po to, by nikt nie wyskoczył po zakończeniu sesji egzaminacyjnej. Janusz miał nadzieję, że natrafi tu na tę ciekawszą część imprezy, która zawsze koncentrowała się a to w kuchni, a to na balkonie, albo zgoła w łazience. Jednak zamiast tego spotkał tylko studenta Bibę, ponuro zapatrzonego w mrok i ćmiącego koślawego skręta, rozsiewającego woń płonących łąk.

– Sztachnie się pan doktor? – zapytał Biba dziwacznym, rozwlekłym głosem.

– W życiu – zapewnił go Janusz. – Wystarczy mi własnych nałogów.

– Ale świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia – zauważył Biba.

– To napij się jak człowiek.

– Nie mogę pić tyle wódy – wyznał zamazanym głosem Biba. – Mam jeszcze w tym tygodniu cztery balangi.

Jego głos brzmiał zmęczeniem, jak kogoś, kto ma do wykonania niewdzięczną i ciężką pracę. Zaczął mozolnie odliczać na palcach:

– Imieniny Fenola, potem koniec sezonu w „Kliprze”, potem parapetówa Mrówy i Kefira, potem…

– Ciężkie masz życie – przyznał Janusz i wypił maleńki łyk wódki o wyraźnym posmaku polifenianu etylu. Jeszcze nie był pijany, ale czuł, że robi się wylewny, że zaczynają mu drętwieć policzki, a jego rozsypujące się małżeństwo staje się smutnym zjawiskiem o charakterze teoretycznym, na które można było patrzeć z boku. Na pewno sprawiły to polifeniany. Najwyższy czas powiedzieć – stop.

Zapadło milczenie. Karetka przeciskająca się do pobliskiego szpitala zanosiła się histerycznym wizgiem syreny.

– Dość mam tego. To głupie, nie? – odezwał się znowu Biba. – Ale muszę chodzić. Chcę kogoś znaleźć.

– Kogo?

– Kolesia, który przychodzi na różne balangi, mimo że nikt go nie zna. A potem nikt nie pamięta, że w ogóle ktoś taki się pojawił. Ale on przychodzi i wyrywa laski. Nie wiem, jak to działa, ale potem są jak naćpane. Dostają na jego punkcie hopla, szukają go, łażą, jęczą, słabną, krwawią z nosa, a pewnego dnia znikają.

– Odchodzą?

– Znikają. Puff! I nie ma. Możesz szukać, pytać, jak kamień w wodę. Laska, która od ciebie odchodzi, gdzieś tam istnieje – można ją spotkać albo przynajmniej zobaczyć. Gdzieś żyje, ma telefon, odzywa się do rodziców… A w tym wypadku po prostu znikają. „Ktokolwiek widział” i tak dalej. Zero. Zajebiste, nie? Jak usłyszałem o tym pierwszy raz, byłem zachwycony. Autentyczna miejska legenda z akademika.

Zaciągnął się, zmieniając skręta w rozżarzony strzęp bibułki, i zatrzymał dym w płucach. Bibułka pofrunęła korkociągiem w dół, ciągnąc za sobą siwą strużkę. Janusz ściskał kurczowo chropawą balustradę, a jego nogi napełniały się płynnym ołowiem.

– A potem – ciągnął Biba rozwlekłym od marihuany, ale pewnym tonem imprezowego gawędziarza – naprawdę go widziałem. Byłem zalany jak bombowiec i właśnie się przecknąłem. Myślę, że to na mnie nie działało, bo jak przyszedł, leżałem jak neptek opuszczony przez Boga i życie. A jak się obudziłem, to widziałem kolesia, który wyglądał, jakby był z rtęci. Normalnie błyszczał. Jak ten płynny robot z „Terminatora”. Trzymał jedną taką za rękę i coś tam do siebie nadawali. Czółko w czółko. Sielanka. Pastereczka i robot T – 1000. A później spotkałem tę lasię na wydziale. Łaziła jak kołowata, żarła się ze wszystkimi, a po paru dniach znikła. Ktoś mówił, że wyjechała z kraju, ktoś, że znalazła sobie faceta, ktoś, że zaszła i zrezygnowała ze studiów, tylko było dziwne, że w jej pokoju zostały wszystkie rzeczy. Nic nie spakowała. A później widziałem jej zdjęcie w takim programie o zaginionych. A potem to samo stało się z moją Basią.

Janusz patrzył na niego uważnie, ze skamieniałą twarzą i sercem.

– Ta sama śpiewka. Jakaś imprezka, trochę się pocięliśmy i podobno spotkała kolesia. Takiego, jakiego całe życie szukała. Jeszcze poprzedniego dnia to ja byłem tym wybranym, a potem już nie. I przysiągłbym, że nikogo takiego nie pamiętam. Fakt, że była kupa ludzi. Po tej imprezie się rozstaliśmy. Znienacka. Mieliśmy się pobierać, ja miałem od razu przejść na studia doktoranckie w Irlandii, ona miała jechać ze mną do Corku – wszystko było załatwione i nagle szlus. Ale to się zdarza. Tylko że Basia też znikła. Przecież znałem jej starych. Do dziś się spotykamy i nigdy więcej jej nie widzieli.

Westchnął i potarł kąciki oczu kciukiem i palcem wskazującym.

– Dlatego chodzę po balangach. Tylko to mi zostało. Będę tak chodził, aż go znajdę i załatwię. Myślę, że to jest jakiś seryjny kiler. Taka jest prawda.

Odwrócił się do Janusza z mydlanym uśmiechem i takim senno nawiedzonym wyrazem oczu o ciężkich powiekach. W jego spojrzeniu nie było już niczego ludzkiego.

– Naćpany student, nie? – powiedział tym rozwlekłym głosem zdychającego magnetofonu. – Nawalił się jakimś szajsem i wciska kocopały, nie?

– Też go widziałem – powiedział Janusz, ale głos nie przedostał mu się przez gardło. Wcale nie było mu do śmiechu.

Poszedł po płaszcz i wyszedł, nie żegnając się z nikim. Po drodze do domu biegł.

Była. Leżała w łóżku, nie zwróciwszy na niego uwagi. Słuchała jakiejś ckliwej piosenki, której nie znał. Otwarte pudełko nowego kompaktu leżało przed nią na kołdrze. Piosenka leciała do końca, a potem automat przerzucał odtwarzanie na początek i mroczne, tęskne dźwięki, od których ciarki szły mu po plecach, rozbrzmiewały znowu. I jeszcze raz. I jeszcze. Sylwia, blada jak alabaster, z prześwitującymi przez skórę sinymi żyłkami i podkrążonymi na granatowo oczami, milczała i patrzyła nieruchomo w sufit. Jej umysł żeglował gdzieś w błękicie, unoszony tęsknotą.

Wor it You die tonight for love Wor it You join me in death Wor it You die tonight for me Wor it You join me in death

I tak w kółko.

Aż mróz szedł po kręgosłupie.

W tle plumkający słodko fortepian, a na pierwszym planie mdły, aksamitny głos, zapraszający do makabry. Słodkie.

W łazience poniewierały się poplamione na czerwono bawełniane płatki kosmetyczne, biały ceramit umywalki zdobiły drobne, rozbryźnięte kropelki jak garść rubinów.

„Krwawią z nosa, a potem znikają.”

Jego miejsce od dawna było na gościnnej kanapie. Leżał w sinym blasku ulicznych latarni i nie mógł zasnąć. Przed jego oczami stał naćpany student Biba, a w uszach brzmiały złowrogie słowa, wygłaszane sucho przez spikera policyjnego programu: „…wyszła z domu piętnastego listopada, ubrana w czerwony płaszcz i czarny kapelusz. Ostatni raz widziano ją…”

Znikają.

Zapewne nie zdecydowałby się spotkać z Weroniką, gdyby nie wojna. Tęsknił, wspominał, marzył i myślał o niej, ale nie dzwonił. Kosztowało go to niebywałe męczarnie, ale nie dzwonił.

Wojna toczyła się dzień w dzień, kolejne awantury wybuchały z przeraźliwą regularnością. Pod takimi pretekstami, jakie w ogóle nie przyszłyby mu do głowy. Nie mówiąc już o tym, że gdyby to on miał zamiar je wszczynać, dawno by mu się to przejadło. Tymczasem Sylwia zdawała się mieć nieprzebrane zapasy niechęci i gniewu. Kipiała tą niechęcią. Różnica zdań mogła dotyczyć czegokolwiek. Jeżeli on mówił: „długie”, ona: „krótkie”, jeżeli on: „słone”, to ona: „słodkie”. Jeżeli on: „Dzień dobry” to ona: „Dobranoc”. Nawet wyglądała inaczej. Zmieniła fryzurę – pyszne ciemne kędziory ścięła półkrótko i modnie, a do tego zaczęła upinać na czubku głowy kok tak ciasny, że chyba uciskał jej mózg. Napięte mięśnie twarzy zmieniły nawet jej rysy. Zawsze miała zaciśnięte usta i twarde, lodowate oczy. Gdyby poznał ją taką, nawet by się z nią nie umówił na lody.

Jeżeli nie skakała mu do oczu, to leżała w łóżku albo spała. Wyłaziły jej włosy, czepiały się całymi kłębami szczotek i zapychały umywalkę. Pękały jej paznokcie. Zawsze nosiła przy sobie paczkę chusteczek, gotowa zatamować nagły krwotok z nosa. Nie zamierzała ukrywać, do czego ją doprowadził.

– Właściwie za co mnie tak nienawidzisz? – zapytał kiedyś, zdjęty rozpaczą.

– Nie. Ja cię nie nienawidzę… – powiedziała z namysłem, jakby smakując badawczo swoje uczucia. Nie z oburzeniem i zdumieniem, że w ogóle użył takiego słowa. Nie zaprzeczyła. Nie powiedziała: „Przecież cię kocham, jak możesz tak mówić”, ani nic takiego. Po prostu słowo „nienawiść” było niezupełnie ścisłe. Niedokładne. Chciała znaleźć coś lepiej oddającego istotę rzeczy. Może nie całkiem nienawiść, ale… pomyślmy – obrzydzenie? A może – pogarda? Może – lekceważenie?

Wtedy odczuł naprawdę, że coś umarło. Skończyło się. Złamało.

Zrozumiał, że jej gorycz nie sprawia mu już przykrości. Nie wywołuje już żalu, tylko gniew. Czarny, zimny gniew. Nic więcej.

Dlatego tęsknota okazała się silniejsza i w końcu wylądował za stołem w tej samej knajpie, w której spotkał ją po raz pierwszy i spojrzał w fioletowe oczy Weroniki. Po raz pierwszy od dawna zobaczył spojrzenie, które było mu przychylne. Oczy kogoś, kto cieszył się na jego widok.

Nie pamiętał o czym rozmawiali. Pamiętał tylko ciepło. Radość, spokój. Słońce i śpiew ptaków. Słowa, które były miękkie jak pocałunki, a nie stalowe i zębate jak odłamki szrapneli. Zapamiętał wytchnienie i ukojenie. Śmiech. Wąskie dłonie o gotyckich palcach. Usta, stulone jak do pocałunku. Przez kilka godzin był niemal szczęśliwy. Jak człowiek.

* * *

Nie było obrączki rzuconej na stół, ani kartki. Nie spustoszono szafy. Po prostu zegar pokazywał pierwszą dwadzieścia w nocy, a Sylwii nie było.

„Niczego nie zabierają.”

Znowu chodził po mieszkaniu jak tygrys. Nie było takie znowu wielkie. Z pokoju długim korytarzem do sypialni albo prosto z sypialni do kuchni. Albo w kółko po pokoju.

Może być tysiąc powodów, dla których dorosła kobieta nie wraca do domu przed drugą w nocy. Nie tylko ten, że leży twarzą w suchych liściach, w jednym bucie, z podgiętą jedną bosą, bezbronną nogą, ze zmierzwionym płaszczem zadartym na ramiona jak wyłamane skrzydła.

„Wyszła z domu i dotychczas nie wróciła… Ubrana w wełniany płaszcz koloru ciemnoczerwonego, czarne buty na wysokim obcasie i miękki polarowy kapelusz w kolorze czarnym, podobny do prezentowanego na ekranie.”

Można spóźnić się na autobus, utknąć gdzieś, zagadać z kumpelą albo wprowadzić do mamy. Można przysnąć przypadkiem w czyimś obcym łóżku w pościeli z jedwabnej satyny. „O, mój Boże! Już druga! Zresztą, wszystko jedno”.

Siedział przy stole, martwo i ciężko, z dłońmi splecionymi między kolanami i oczami wbitymi w pustkę. Ostatnimi czasy często tak siadywał. W tle telewizor gęgał coś od rzeczy, a Janusz patrzył przed siebie, obracając w głowie kilka tych samych smętnych myśli.

Najchętniej biegałby gdzieś po mieście, szukał i działał. Ale nie było dokąd iść. Mógł tylko czekać.

Discovery gadało już tylko po angielsku. Co robić? Zgłosić zaginięcie? Szukać? Gdzie? Tamci też szukali. „Znikają”. Nie chciał, żeby zniknęła. Ich związek zamienił się w coś okropnego, ale nie chciał, żeby po prostu zniknęła. Do takiego etapu było mu jeszcze daleko.

Na zgrzyt klucza w zamku podskoczył jak uderzony prądem. Właściwie już przywykł do myśli, że odeszła na dobre.

Właściwie nie potrafiłby wytłumaczyć, dlaczego wyszedł jej na spotkanie. Ludzie bez przerwy robią takie rzeczy. Chyba ciągle mu się zdawało, że może nastąpić jakiś cud.

Ale nie nastąpił.

Minęła go rozpędzona jak wściekła lokomotywa.

– Czego?! – zgrzytnęła mu prosto w twarz. – Za późno?! Ty sobie możesz wracać kiedy chcesz, a ja mam być o ósmej w domu?! Och, spieprzaj! Pan i władca się zaniepokoił!

Potem był trzask drzwi od sypialni i gwałtowny szloch w poduszkę.

Janusz siedział przy stole, martwo i ciężko, gapiąc się w ścianę i pustkę za nią, wyłamując palce splecionych między kolanami dłoni. Ostatnio często tak siedział.

Tak naprawdę to się wydarzyło bez ostrzeżenia trzy dni później. Zostawiła list, a jakże. Nawet nie: „Drogi Januszu” tylko po prostu: „Januszu”. Przez całe życie było: Piesku, Piesiu nawet Nusiu albo Janunie ty moje, a teraz – Januszu. Trzy kartki – istna epistoła, wypisana pośpiesznym, dziecinnym pismem dobrej uczennicy, wzorowej studentki i przodującej Pracownicy Miesiąca. Niczego się z niej nie dowiedział. Ten sam słowotok, poplątana lista żalów, niechęci i zarzutów, którą wykrzykiwała mu od miesięcy, połączona z nieznośnie manierycznymi komunałami w dydaktycznym stylu. „Zdecydowałam, że najwyższy czas budować życie odpowiedzialne i właściwe”, „Kiedyś trzeba dorosnąć i zrozumieć, że odpowiedzialność i bezpieczeństwo buduje się tylko u boku kogoś, kto rozumie te słowa”, „Nie mam czasu czekać, aż łaskawie dojrzejesz i zrozumiesz, co jest w życiu ważne” i tak dalej.

Myślał, że będzie rozpaczał, tymczasem był po prostu zmęczony i pusty. Wrażenie było takie, jakby wszystko w środku już mu się spaliło i została tylko czarna, zwęglona od wewnątrz skorupa.

Już – stało się. Nie ma się czego bać. Już nic więcej się nie stanie.

A jednak gdzieś pod zmęczeniem i złością bał się. O nią. Od chwili, kiedy stwierdził brak Gavroche’a. W pierwszej chwili nawet nie skojarzył, że go nie ma. Nie znosił tej maskotki ze szczerego serca. Stała zazwyczaj na komodzie, szpecąc sypialnię w promieniu przynajmniej półtora metra wokół siebie. Przywiozła ją sobie z Paryża, jeszcze na studiach, kiedy chodziła z niejakim Jackiem. Janusz nawet go przelotnie poznał – wysoki jak tyka, chudy blondyn z kretyńską grzywką, która wówczas nazywała się „na poppersa”. Wieki temu.

Giełda nazywała się wtedy Dom Partii, bo była tylko jedna partia. Ulice były szare, a komunizm wydawał się wieczny jak piramidy.

Cholerna maskotka była gdzieś w tle odkąd pamiętał. Stała na półce, kiedy po raz pierwszy odwiedził Sylwię, potem wędrowała wraz z nimi aż na to poddasze, gdzie ich wspólna podróż nagle dobiegła końca. A teraz lalki nie było. Sylwia prędzej wyrzuciłaby swoją wątrobę niż tego wielkookiego sukinsyna z procą, opartego o plastikową uliczną latarnię pomalowaną złotym lakierem.

Zabolało go to, bo oznaczało, że przez cały czas, kiedy byli razem, nie pojawił się w jej życiu żaden przedmiot, który chciałaby zatrzymać. Najcenniejsze, co miała, to był kretyński paryski łobuziak o wielkich błękitnych oczętach na porcelanowym obliczu, w durnej, rozdętej kraciastej czapce i połatanych spodniach uszytych pieczołowicie z kretonu. Wiosna w Paryżu, „Popatrz, tacy jesteśmy biedni jak ten Gavroche, ale tacy piękni i romantyczni… my, Paryż… Montmartre…” och, gówno!

Nie chciał, żeby coś jej się stało. Jednak to była jego cygańska żona, jego dziewczyna. W powietrzu wciąż wisiał zapach „Givenchy”. Ciężki, bardzo smutny. Zapach końca. Och, szlag, szlag z tym wszystkim!

Zadzwonił na jej komórkę, ale oczywiście wyłączyła ją.

Gliny?

Panowie, ja wiem, jak to zabrzmi, moja żona oczywiście zostawiła mi list i zabrała maskotkę z Paryża, ale tak naprawdę została zahipnotyzowana przez niewidzialnego seryjnego zabójcę, który jest cały błyszczący jak lustro i jest jakimś pieprzonym inkubem, który chodzi po imprezach i…

I witamy w zakładzie psychoneurologicznym. Proszę, niech pan się nie szarpie.

Założył płaszcz i pojechał do miasta. Głupio, desperacko, szukając nie wiadomo gdzie. Zaglądał w miejsca, w których zwykle bywali, co było już zwyczajnie nielogiczne. W końcu wylądował w jakimś pubie i na zimno, wyłącznie terapeutycznie, wypił dwie „Bloody Mary”. A potem naprawdę nie wiedział już, co robić, targany niepokojem, gniewem i poczuciem buntu. Pojechał do Weroniki.

Nie był u niej wcześniej, ale adres znał na pamięć. Sprawdził na planie położenie uliczki na przedmieściu, wciśniętej pomiędzy inne, równie kręte i krótkie.

Kiedy wysiadł z taksówki, wydało mu się od razu, że coś jest nie tak. Wskazana ulica okazała się jakimś podmiejskim pustkowiem, wśród rzadko rozrzuconych domów rozciągały się ugory i pastwiska.

Według tego, co mu o sobie opowiadała Weronika, mieszkała sama, ale przecież nie w na wpół zawalonej parterowej ruderze z resztkami dachu krytego papą, otoczonej bezlistnymi krzakami i rozwalonym płotem z poprutej i zardzewiałej siatki. Tak wskazywał adres na wizytówce.

Według niej był tu telefon, fax, a nawet łącze internetowe. Jednak to, co miał przed sobą, była to samotna ruina z surowej cegły, słup wysokiego napięcia i ciągnące się w mrok jakieś kartoflisko.

Tabliczka z numerem posesji jakimś cudem ocalała i nie pozostawiała wątpliwości. To był właściwy adres. Był na miejscu.

Brama wisiała dzięki łańcuchowi, którym związano jej skrzydła gdzieś tak za Gomółki. Obok była furtka, która miała mniej szczęścia. Zarosła burzanami w pozycji „otwarte” i tylko dzięki ich zeschłym łodygom nie upadła w błoto.

Gdzieś w piwnicznym okienku domu mżyło mdłe żółtawe światło, więc wszedł do środka, nie mając właściwie pojęcia, dlaczego. Jego znajoma wyglądała na ekscentryczkę, ale przecież nie do tego stopnia, żeby mieszkać w wilgotnej piwnicy na jakimś zadupiu.

Zbutwiałe, pomalowane złuszczoną olejną farbą drzwi pozbawione klamki były uchylone i jakoś głupio było do nich pukać albo szukać dzwonka. Jaki tu dzwonek, kiedy zamiast klamki zieje dziura?

Pchnął drzwi i przestąpił zapadnięty próg, wymurowany z kilku startych niezliczonymi podeszwami cegieł, a potem stanął w ciemności, słysząc bicie własnego serca i czując, że zachowuje się jak standardowa bohaterka horroru. Przecież to nie było mieszkanie Weroniki. Należało stąd wyjść, ewentualnie zadzwonić do niej. Tutaj mógł znaleźć co najwyżej jakąś melinę i dostać nożem po gardle.

Światło dobiegało słabo z otwierającego się po prawej stronie wejścia do piwnicy, kładło na startych cementowych stopniach.

Śmierdziało tu – jakoś dziwnie, ostro, chemicznie, jakby octem.

Jego puste mieszkanie wydało mu się nagle pociągające, pomimo listu leżącego wciąż na stole. Pomimo braku Gavroche’a na komodzie.

Postanowił zadzwonić do Weroniki i wyjaśnić pomyłkę albo wracać do domu. Sęk w tym, że dobrze pamiętał adres.

Weronika była po prostu za dobra, żeby była prawdziwa. Za piękna, zbyt chętna, za bardzo idealna. Przecież w końcu musiał wyjść z tego jakiś szwindel. To wszystko po prostu nie mogło się dobrze skończyć. Dlatego stał w półmroku, w jakiejś cuchnącej ruderze, i nie mógł się ruszyć.

Kiedy już właściwie zdecydował się iść do domu, nagle usłyszał szepty.

Był to głos kobiety, ciche słowa splatały się w jakąś nieskończoną litanię, szeptaną coraz szybciej, narastającą stopniowo, aż do głębokiego, schrypniętego jęku.

A wtedy skamieniał, bo wydało mu się, że rozpoznaje głos Sylwii.

Włosy stanęły mu dęba na głowie – naprawdę czuł, jak się jeżą, lodowate ciarki przeszły mu wzdłuż kręgosłupa i po udach.

Jęknęła znowu, głębokim głosem gdzieś z wnętrza gardła, i to nie był jęk bólu, ale rozkoszy. Przy tym niewątpliwie należący do Sylwii. Dawno czegoś takiego nie słyszał, ale jeszcze potrafił go rozpoznać.

Ruszył na dół, w rozświetlonym migotliwym blaskiem półmroku, stąpając ostrożnie, krok po kroku, stawiając delikatnie podeszwy swoich górskich butów na pokrytych pyłem stopniach, opierając dłoń o szorstką, ceglaną ścianę. Dziwaczny zapach wzmógł się – dominował w nim kwas octowy i coś jeszcze na wpół rozpoznawalnego, gdzieś na granicy pamięci. Piżmo? Paczuła?

W dół prowadziło kilkanaście stopni. Stromo. Ledwo rozpoznawał majaczące w półmroku zarysy ścian i beczkowego sufitu.

Schody skończyły się, miał teraz przed sobą prostokątne pomieszczenie, które skręcało gdzieś w prawo. To stamtąd pełgał mdły, rozkołysany blask, trochę już wyraźniejszy.

Znowu usłyszał Sylwię. Głębokie, namiętne stęknięcie i urywany, spazmatyczny oddech. Potem szept. Rozpoznawał jej głos tak wyraźnie, że nie miał już wątpliwości. To ona.

Coś chrupnęło mu pod podeszwami. Zapadły się miękko jak w leśnym mchu. Powoli, nie spuszczając wzroku z załomu ściany, przykucnął i z obawą pomacał podłogę dłonią.

Zapadł się w grubej warstwie drobnych, zmieszanych i skłębionych przedmiotów. Namacał coś plastikowego, o skomplikowanym kształcie. Okulary. Potem kawałek tkaniny. Jakiś ceramiczny wazon. Drobny łańcuszek. Spojrzał w dół i zmartwiał.

Podłogę pokrywały najróżniejsze drobne przedmioty. Bibeloty, fotografie w ramkach, dzbanuszki, płyty, zegarki, splątane z naszyjnikami. Blade światło pełgało po ceramicznych albo kryształowych powierzchniach, migotało na klejnotach, matowo wydobywało z mroku jakieś elektroniczne urządzenia; z tego dziwacznego kłębowiska sterczały głowy, ramiona i nogi porcelanowych i metalowych figurek. Trzeba było brnąć w tym całym chaotycznym dobytku wyszukując wolne miejsca podłogi. Pod podeszwami chrupała mu porcelana, szkło i kryształy.

Okulary, szminki, kolczyki, fajki, lalki, pluszowe maskotki, książki. Drobne przedmioty codziennego użytku przyniesione tu przez Bóg wie ilu ludzi, a potem porzucone na podłodze. Skradał się ostrożnie, krok po kroku, rozgarniając butami bibeloty i precjoza, próbując wymacać jakieś połacie czystej podłogi, a w uszach wibrowały mu coraz gwałtowniejsze jęki Sylwii, spazmatyczne, zmieniające się w krzyk. Obcy, organiczny odór wiercił w nosie, miał wrażenie, że kręci mu się w głowie. Może od smrodu, a może z napięcia.

Dotarł do załomu muru. Pamiątki zalegały tu podłogę rzadziej, leżały właściwie tylko pod ścianami. Migotliwe światło było znacznie wyraźniejsze, pełgało jak blask świec albo paleniska. Widział już wyraźnie białego porcelanowego słonia oplecionego sznurem pereł, ogromną kolczastą muszlę, fotografię dziewczynki z piłką za stłuczonym szkłem, i Gavroche’a opartego nonszalancko o krzywą plastikową latarnię, z procą wystającą z kieszeni i kretyńskim uśmiechem na tępym obliczu. W olbrzymich błękitnych oczach czaiła się drwina.

Janusz oparł się plecami o ścianę przy samym narożniku, na przygiętych nogach, jak policjant sprawdzający nieznane pomieszczenie; szybkim ruchem ciała wychylił się i spojrzał za róg.

A potem wyjrzał jeszcze raz, bo nie zrozumiał, co zobaczył w migotliwym świetle kilkunastu porozstawianych wokół świec i nagrobnych zniczy w szklanych pojemnikach.

Sylwia wisiała.

Przynajmniej tak mu się wydało w pierwszej chwili.

A potem zobaczył, że nie wisi za szyję, ale unosi się w powietrzu. Naga, wymalowana złotym blaskiem świec, lewitowała pionowo, pół metra nad ziemią, swobodnie jak w stanie nieważkości. Włosy pływały jej złotobrązową chmurą wokół głowy jak naelektryzowane, jak podwodna kępa wodorostów. Odrzuciła do tyłu głowę i przetoczyła nią sennie z jednego ramienia na drugie, wydając z siebie kolejny zachrypły jęk głębokiej, obłąkanej ekstazy.

Przed nią unosiła się w powietrzu druga sylwetka, jak rzeźba z rtęci, o uproszczonych, stylizowanych rysach. Lustrzana klatka piersiowa była rozwarta wzdłuż pionowej szczeliny o wywiniętych brzegach, z której wychodziły wijące się pęki szklistych włókien, wbijające się w złote ciało Sylwii.

Oboje lewitowali spokojnie pośrodku prostokątnej piwnicy, jakieś pół metra od siebie, połączeni pękami lśniących rurek; płomyki świec ślizgały się złotym blaskiem po lustrzanym ciele tamtego i brzoskwiniowej skórze kobiety.

Janusz stał, czując uderzenia serca gdzieś w skroniach, i patrzył jak urzeczony. Sylwia jęknęła, a potem powoli wyciągnęła zwisającą swobodnie nogę, zaczepiła stopę o srebrne, metaliczne biodro tamtego i spojrzała prosto na Janusza.

Otworzył usta, ale Sylwia odwróciła od niego obojętne spojrzenie i sennie przekręciła głowę w drugą stronę. Jej stopa powoli gładziła migocący srebrny pośladek, a włosy unosiły się swobodnie jak puch, pryskając drobnymi iskrami.

Zapach octu i piżma aż dusił.

Giętkie, lśniące wypustki wpijające się w jej ciało pulsowały lekko, jakby coś było z Sylwii wysysane, a ona skręcała się z rozkoszy, płynąc w powietrzu jak figurka z celuloidu, jak płatek sadzy.

Ruszył do wnętrza niczym lunatyk i wtedy zobaczył miecz Grześka. Nie porzucono go na podłodze jak inne przedmioty, ale pieczołowicie oparto o ścianę. Grzesiek mógł być zahipnotyzowany, pijany albo kompletnie obłąkany, ale pozostawał fanatycznym samurajem – amatorem. Miecz można było postawić, umieścić na odpowiedniej podstawce, jednak w żadnym razie rzucić na ziemię. Grzesiek zniknął bez śladu, ale miecz został. Gdyby Grzegorza wieszano, oparłby swój miecz równie starannie o stopnie szafotu. Był tu – kiedyś. Zanim zniknął.

A teraz oręż stał oparty samotnie o ścianę, ten sam, który Janusz widział u przyjaciela tyle razy. Schowany w pokrytej lakierowaną czarną laką pochwie, z mosiężnym ażurowym jelcem w kształcie żurawia zamykającego nad głową krąg skrzydeł, z rękojeścią oplecioną czarną jedwabną taśmą.

Istota dryfująca przed nim w powietrzu powoli obróciła na niego obły, lustrzany łeb z ledwo zaznaczonym nosem i ustami. Płomienie świec pełgały, rozlegał się namiętny, niezrozumiały szept Sylwii, jak szelest skrzydeł milionów ciem.

Zobaczył w lustrzanym ciele potwora własne odbicie, zniekształcone jak w gabinecie luster. Potem zwierciadlana powierzchnia nagle zmatowiała, a gdzieś spod spodu wypłynęło nagle delikatne kobiece ciało, o jasnej, smagłej karnacji. Spojrzał w głębokie fiołkowe oczy, podkreślone głęboką grafitową czernią rzęs i zdecydowanych brwi, na szopę czarnych jak krucze pióra włosów upiętych w niedbały kok, na usta stulone jak do pocałunku. Poczuł korzenny zapach perfum.

– Mój biedaku… – powiedziała czule Weronika. – Moje biedactwo… obejmij mnie. Przez co ty musiałeś przejść.

Blask świec kładł się miękkim blaskiem na jej pełnych piersiach o brązowych sterczących sutkach, płaskim, umięśnionym brzuchu, migotał we włosach jak zimowa, pełna gwiazd noc. Dotąd nie widział jej nagiego ciała. Było piękne jak lato, jak młodość, jak sama śmierć.

Poczuł, że się uśmiecha i roztapia jak wosk. Weronika…

Wyciągnęła do niego ramiona, wabiąc go na ogromne, nakryte srebrnym adamaszkiem łóżko, pod pastelowym płótnem kryjącym ściany, w świetle kutych, srebrnych kandelabrów.

Czuł, że zapada w nią jak w głęboki sen, gdzie wszystko jest puchem, spokojem i spełnieniem, gdzie nie ma bólu, żalu ani straty, tylko miękkie, jedwabiste zapomnienie. Poczucie, że coś tu jest nie w porządku, odpływało od niego, nieistotne i błahe. Ale było. Było i drążyło. Uwierało jak drzazga tkwiąca w duszy.

A potem usłyszał daleki, zniecierpliwiony jęk Sylwii. Jak zza ściany.

Nie wiedział kto jęczy i dlaczego. A potem sobie przypomniał. Sylwia. Janusz. Człowiek o pękniętej, rozdartej na dwoje duszy. Przeszłość, przyszłość. Miłość i krzywda. Koniec i początek. Tęsknota i nadzieja. Janusz – człowiek o dwóch twarzach.

I wtedy coś się stało.

Weronika drgnęła i szarpnęła się lekko tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. I jej twarz z jednej strony jakby opuchła, rysy zaostrzyły się, prawe oko nagle zmieniło kształt, stało się twarde, męskie, o barwie nieba.

A potem cała twarz się rozpadła. Zaczęła pulsować – nos Sylwii, męskie, nieco zbyt delikatne usta, wąski, wypukły nos Weroniki, jedna pierś większa, druga – wyżej, jędrniejsza, o sterczącym sutku, obie pokryte kędziorami męskiego zarostu; wszystko to pulsowało, przelewało się, przemieniało jedno w drugie, jakby pod skórą kłębiły się węże.

Werwia. Sylonika. Hermafrodyta. Sukub.

Trzasnęło, sucho, jak pęknięta deska, jak migawka aparatu, i komnata znikła w jednej chwili. Pozostała zakurzona cementowa piwnica, oświetlona zbieraniną świeczek, zniczy i ogarków, wpatrzona w czarną, listopadową noc jedynym pękniętym oknem, zamkniętym żelaznymi prętami.

Pod palcami czuł skomplikowane węzły splecionej jedwabnej taśmy i szorstki jaszczur pod spodem. Miecz Grzegorza. Nie pamiętał, kiedy wziął go do ręki.

– Mój najdroższy – wyszeptała Weronika. Z jej głębokich fioletowych oczu wypłynęły dwie czyste jak kryształ łzy. – Tak długo czekałam… tak tęskniłam… zostań ze mną.

Lewą dłonią ujął zimne, pokryte laką drewno, pod palcami drugiej czuł splecione jedwabne taśmy. Weronika płakała, patrząc na niego znad doskonałego męskiego torsu.

Ostrze wyślizgnęło się z objęć czarnego drewna jak siny stalowy wąż, jak rzeka noży.

– Mój jedyny… – powiedział potwór przez łzy.

– Mój ukochany… – powiedziała Sylwia. Ale nie do niego. Przez zasłonę łez widział, jak lśniący wąż zmienia się w rtęciowy wachlarz przesłaniający migotliwe płomyki świec.

Ostrze spadło między nie niczym stalowa kurtyna, ze strasznym świstem, gładko tnąc wszystkie pulsujące macki, jak strumyczki rtęci.

Buchnął straszliwy, wysoki krzyk. Krzyczały obydwie, jednym głosem, strasznym chórem harpii.

Janusz też krzyczał.

Sylwia klapnęła ostro stopami o podłogę, zachwiała się i utrzymała równowagę. Końcówki macek, podobne srebrnym pijawkom, odpadały od niej jedna po drugiej, zostawiając czerwone ślady jak od ukąszeń komarów, i wiły się konwulsyjnie na ziemi pod jej nogami.

Rozwarte ciało istoty nagle zamknęło się z ostrym mlaśnięciem, zwinęło do środka, jakby było tylko pulsującym żywym kłębem srebrnej galarety, straszny wrzask nadal wibrował w powietrzu, świdrował uszy, wysoki, na granicy słyszalności, jak głos nietoperza. A potem śmignęło jednym momentalnym skokiem prosto w okienko pod sufitem, rozmazując się w blasku świec w lustrzaną smugę.

To było jak wybuch.

A potem zapadła cisza.

Sylwia kaszlała gwałtownie i krwawiła z nosa strugami, które toczyły jej się na piersi, a potem na podłogę i rozrzucone tam fotografie, zegarki, pozytywki i pluszowe maskotki.

Okno zostało wyrwane, dwa żelazne pręty w ogóle znikły, a trzeci był wygięty na zewnątrz, jakby był z plasteliny.

– Nie wychodź! – krzyknął Janusz i popędził na górę, brnąc i potykając się w hałdach pamiątek, a potem przeskakując po dwa cementowe stopnie naraz.

Wypadł w wilgotną listopadową noc, czarną jak dno piekieł, z trzymanym oburącz mieczem, który uniósł rękojeścią na wysokość prawego ucha, jakby urwał się z filmu Kurosawy.

Nie było nikogo. Puste, zarosłe chwastami pole ciągnęło się w mrok, kołysząca się na wietrze uliczna latarnia rozsiewała rdzawe, sodowe światło. Panowała cisza, gdzieś daleko szczekały psy.

Jakiś cień przemknął na chwilę w świetle latarni, a potem zobaczył niewyraźną jak plama mroku sylwetkę, przypominającą postać człowieka w płaszczu. Zdążył zobaczyć jeszcze przez chwilę wąską, piękną twarz Weroniki, a potem postać zmieniła kształt i stała się roztrzepotanym ruchem, jak gigantyczna ćma, czarna jak sadza, która śmignęła przez rude halo latarni prosto w niebo.

Rozległ się jeszcze tęskny, przeciągły pisk, brzmiący jak krzyk jastrzębia, i zapadła cisza.

Janusz stał z dygoczącym mieczem w uniesionych rękach i nasłuchiwał.

Nic więcej się nie wydarzyło.

Zszedł z powrotem do piwnicy. Sylwia zapinała grzeczną biurową spódnicę i wpychała do środka koszulę, stojąc na cementowej podłodze w jednym pantoflu i w podartych rajstopach.

– Kochanie… – powiedział Janusz przez ściśnięte gardło i objął ją. Ramiona Sylwii drżały.

– Już dobrze… – wyszeptał. – Już po wszystkim. Rozumiem cię. Wszystko rozumiem. Naprawdę.

Naprawdę rozumiał.

I wtedy poczuł, jak bardzo jej mięśnie są sztywne.

Nagle sprężyła się jak kot i odepchnęła go z jakimś nieartykułowanym piskiem.

– Nie dotykaj mnie! – wizgnęła wściekle. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj! Wszystko musiałeś mi zabrać! Wszystko! Wszystko zniszczyłeś! Ty zasrany, nadęty, parszywy… – Słowa uwięzły jej w gardle, jakby zbyt wiele z nich usiłowało wydostać się naraz.

Jej napięta twarz, blada jak porcelana, z rozmazaną krwią wokół ust, zaciśniętymi wargami i wytrzeszczonymi oczami, które kipiały nienawiścią, wyglądała obco i strasznie, niczym maska demona gniewu z teatru Kabuki. Brakowało jej tylko kłów.

– Wszystko mi zabrałeś – wykrztusiła uroczyście. – Wszystko.

Odepchnęła go na bok i pobiegła w ciemność korytarza.

Ukląkł na ziemi i podniósł drewnianą, pokrytą laką pochwę. Ostrze schowało się z jędrnym, stalowo – drewnianym klekotem. Janusz wyszedł na zewnątrz, w bezdenny listopadowy mrok. Wiatr kołysał latarnią i pluł mu w twarz drobną mżawką.

Stał przez chwilę w rozpiętym skórzanym płaszczu, z mieczem w lewym ręku i nie wiedział, co robić. Jeszcze nigdy nie czuł się tak zmęczony. Napięcie zalało mu kark jak stygnący ołów, nogi miękły i uginały się pod nim. Potem usiadł na krawężniku, stawiając miecz między kolanami.

Stukot obcasów Sylwii o asfalt pustej ulicy zamierał gdzieś w oddali.

Janusz wygrzebał z kieszeni pudełko, papierosy wysypały mu się pod nogi. Z trudem znalazł jednego i wetknął do ust. Żeby trafić płomykiem w koniec papierosa, musiał przytrzymać zapalniczkę obiema rękami. Otarł łzy i oparł się o głownię miecza.

Siedział sam w ciemności i patrzył w pustkę, w której widział parę fiołkowych oczu z szarymi obwódkami, oprawionych czarnymi jak sadza łukami brwi, wąski nos i usta stulone jak do pocałunku.

Nie miał pojęcia, jak dalej potoczy się jego życie, ale doskonale wiedział, że już nigdy nie przestanie tęsknić.

16 stycznia 2003

CZARNE MOTYLE

Od czasu mojej śmierci, po raz drugi zobaczyłaś czarnego motyla jesiennego, listopadowego poranka. Przez długie pięćdziesiąt osiem lat pogubiłaś większość przesądów, ale wiara w motyle ci została. Nie rusza cię ani piątek trzynastego, ani przechodzenie pod drabiną, ani rozsypana sól. Nawet stłuczenie lustra nie robi na tobie wrażenia. Natomiast motyle zostały. Dziecięcy omen z jakiejś książeczki. Ale i tak pamiętasz. I nie możesz się tego pozbyć.

Liczy się pierwszy motyl widziany wiosną. Żółty to zapowiedź szczęśliwego lata, biały lata spokojnego i bezbarwnego, a ciemny, na przykład admirał czy pokrzywnik, to smutne, nieudane miesiące. Dziecinne przepowiednie, dotyczące tego, co najważniejsze – czy wakacje będą udane. W sumie nic specjalnie mrocznego.

Co innego czarne motyle. W naszym klimacie takie owady nie występują. Istnieją tylko w starym, alpinistycznym przesądzie, o którym ci kiedyś powiedziałem. Kiedy zobaczysz czarnego motyla, gdzieś w górach umiera człowiek. Zostało ci to w głowie, bo się o mnie bałaś. Wyszłaś za alpinistę.

I tamtego dnia, skądeś z dna piekła wyleciał niemożliwy, nie istniejący mutant, o skrzydłach jak płatki sadzy, i usiadł ci na sztalugach. Rozłożył przed twoimi zdumionymi oczami czarne jak grafit skrzydełka bez najmniejszej plamki innej barwy i siedział tak, a w tym czasie ja właśnie przecinałem powietrze jak pocisk, w uszach huczał mi huragan, widziałem rozmazaną od pędu skalną ścianę i kamienny piarg mknący mi na spotkanie, a tuż obok mnie dzwonił, odbijając się od kamieni, przeklęty, tandetny, pęknięty karabińczyk.

Byłem oburzony.

Nie mogłem w to uwierzyć.

Nawet nie zdążyłem zacząć krzyczeć.

Ale ty już wiedziałaś. To był początek lat osiemdziesiątych i nie można było zadzwonić na zapadłą wieś stojąc na stoku góry. Trzeba było zamawiać międzymiastowe, spędzać długie godziny na poczcie, szukać działających automatów. Dziesiątki razy wykręcać numer i słuchać monotonnego: „Rozmowa kontrolowana…”

Dlatego wysłali ci telegram. Ale i tak wiedziałaś. Czułaś, że to głupie dać się omamić błahemu zbiegowi okoliczności, przestraszyć widoku motyla. Ale nie spałaś całą noc, nie mogłaś malować, tylko leżałaś walcząc z mdlącym przeczuciem nieszczęścia, obciążającym żołądek jak sterta kamieni. Wszystko było mroczne i przerażające. Tak działa omen – na tym polega sadystyczny wpływ przewidywania przyszłości. Zapowiedź tragedii tak cię znękała, że gdy zobaczyłaś listonosza, opierającego rower o naszą furtkę, poczułaś ulgę. Spadek napięcia. Już i tak wiedziałaś. Na widok jego wyszmelcowanej granatowej czapeczki po prostu pożegnałaś się z nadzieją. Została już tylko paskudna, jak ropiejąca rana, beznadziejna żałoba.

Ja już wtedy nie żyłem, ale zaczęło się od czarnego motyla.

Miałaś wtedy trzydzieści osiem lat.

Za mało, żeby zostać wdową.

A dzisiaj rano zobaczyłaś tego motyla po raz drugi. Akurat tego ranka, kiedy przyszło ci do głowy, że zaczynasz się starzeć. Ewidentnie i nieodwołalnie. Patrzyłaś na swoje odbicie w wielkim łazienkowym lustrze i wcale nie chodziło o to, że tak źle wyglądasz. Owszem, lustrowałaś krytycznie zmarszczki na szyi i wory pod oczami, spłaszczone piersi, trochę obwisły brzuch, trochę kwadratową linię szczęki, ale w gruncie rzeczy niejedna kobieta w twoim wieku chciałaby zobaczyć w lustrze szczupłe, długonogie, kędzierzawe i całkiem ponętne odbicie. Wiesz o tym i doceniasz to. A jednak szacowałaś straty jak dowódca po bitwie. Szpakowate kłęby zaplątane w szczecinę szczotki, żyły na grzbietach dłoni, sutki patrzące smutno w ziemię, sękate łydki, pęki drobnych zmarszczek u podstawy pośladków. Czy jeszcze można powiedzieć „szczupła”, czy już „chuda i żylasta”? Po prostu zaczynał się kolejny samotny dzień – dzień, który, jeżeli nie będziesz chciała mówić do siebie, do zwierząt albo do telewizora, po prostu przemilczysz. Dzień samotności i ciszy, wypełniony tylko tobą i niczym więcej. I wtedy uświadomiłaś sobie, jak bardzo wiele było tych dni i jak były do siebie podobne. Ciążą ci niekończącym się szeregiem, którego początek ginie gdzieś w pomroce przeszłości. Dawno. Cholernie dawno.

Czujesz, że głową dosięgając czasów internetu, klonowania, Unii Europejskiej i Pakietu „Domowy”, nogami tkwisz w czasach zburzonych przez drugą wojnę budynków, konnych wozów z węglem, szafkowego radia i batiuszki Stalina.

Rozciąga cię to jak linę do bungie. Czujesz, że za dużo tego, żebyś mogła jeszcze napotkać jakikolwiek początek. Początek czegokolwiek.

Czarny motyl, trzepiąc się po szybie łazienkowego okna, dźgnął cię jeszcze bolesnym wspomnieniem, strachem i przeczuciem fatum. Wmówiłaś sobie, że tylko wydaje się czarny, bo światło jest za oknem, a ty tutaj w środku, ale gdzieś w duszy czułaś, że się oszukujesz. Tak samo jak z tymi motylami lata. Pierwszy motyl jest pierwszy. Nie można go odwołać i poczekać, aż pojawi się żółty.

Ale zawsze można próbować. W końcu to tylko cholerny, pospolity owad.

I przesąd z dziecięcej książeczki.

Na takie smutne, szare poranki Irena miała własne sposoby. Drobne sprawy. Krzątanina. Zgrabić liście, zwłaszcza przy śliwach i pod lipami. Ugotować kartoflankę. Zrobić zakupy. Usiąść na werandzie przy rozstawionym blejtramie i porządnie zabrać się za ilustracje do jakiejś książeczki dla dzieci, na które zostało już tylko dwa tygodnie. Zadzwonić do Baśki i spróbować wyciągnąć tu kogoś na weekend. Cokolwiek, byle nie siedzieć tępo na ganku, nie gapić się w zamglony, jesienny pejzaż, nie słuchać Łucji Prus. Zamiast tego usmażyć powidła. Poczytać książkę. Smakować to co dobre w chwilach. Taki europejski zen.

Umalowała się, spięła włosy w koński ogon i pojechała do sklepu. To cała wyprawa. Najpierw polnymi drogami, wysadzanymi wierzbami, potem szosą przez las, mokry, osnuty mgłą i rozsiewający zapach grzybów.

Rozmyślała o samotności. Mogło być gorzej. Równie dobrze, jak wiele innych, mogła mieć męża, który z biegiem czasu stałby się uciążliwym, plączącym się po domu wrogiem. Choć z drugiej strony, Romek, gdyby nie spadł z Kadzielnicy na dno Czarciego Żlebu dwadzieścia lat temu, na pewno kimś takim by się nie stał.

Mogła mieć dzieci, które teraz, kiedy i tak poczuła się stara, już dawno siedziałyby na drugim końcu kraju i zajęte własnymi małżeństwami, dziećmi albo karierą, z trudem przypominałyby sobie, żeby zadzwonić do niej raz w miesiącu. W efekcie i tak byłaby sama.

Mogła też, jak inne znane jej malarki, mieć za sobą trzy rozwody i życie osobiste wyglądające jak pobojowisko.

Szczególnie że niewiele brakowało. Po drodze zdarzyło jej się kilka romansów, zwłaszcza kiedy była młodsza, wyjeżdżała do Krakowa, robiła jakieś wystawy, ale żaden nie potrwał długo. Zostało jej trochę słodkich i trochę gorzkich wspomnień i bolesna, uciążliwa świadomość, że żaden z tych mężczyzn tak bardzo nie był Romanem. Szczerze mówiąc, nawet nie potrafiła powiedzieć, na czym to polegało. Dość szybko robili się uciążliwi, a im bardziej byli razem, tym bardziej pozostawali osobno. Nie pojawiało się poczucie wspólnoty, nie było „my” tylko „ty i ja”.

No i nie udało się.

Za zakrętem szosy zrobiła przegląd przyjaciółek i wyszło jej, że wszystkie, a zwłaszcza te, które miały to, czego brakowało jej – męża i dzieci, bez przerwy narzekały. Na tego męża i dzieci właśnie. Jak raz się rozkręciły, mogły tak godzinami, wygłaszając niekończące się cierpiętnicze litanie.

Irena nie miała zwyczaju narzekać.

Mogła mieć za sobą mnóstwo innych scenariuszy życia, znacznie gorszych niż ten.

Z wyjątkiem jednego – gdyby Romek żył.

No, ale gdyby żył, może zostałby alkoholikiem albo znalazł sobie kochankę, albo wyjechał po raz kolejny do Szwecji i został tam, albo…

Albo cokolwiek.

Tylko że to nie łagodziło poczucia pustki i wszechogarniającej, nieustannej ciszy.

Zaczęło mżyć.

Pod sklepem stało ze dwóch miejscowych. Pomimo ponad dwudziestu lat mieszkania w Płocicznie, ciągle była przyjezdna. Siedziała tu zimą, wiosną, jesienią, a nadal uważano ją za letniczkę. Pozdrowili ją z pijackim, przesadnym szacunkiem, niezbędnym, bo pewnego dnia może trzeba będzie powiedzieć: „Pani Irenko, ja przepraszam, ale dwa złote nam do wina brakło…”

Wybrała sobie ten nowszy sklep, który nazywała „U Baby”. „Baba” była zażywną, sympatyczną kobieciną, znacznie mniej uciążliwą towarzysko niż, na przykład, sprzedająca dwieście metrów dalej stara Rynkofftowa.

Kupiła wędliny i dowiedziała się, co robi w mieście starsza siostra Korbielowej, przy mące i cukrze poznała tajniki diety kapuścianej, kupując jajka i domowy twaróg dowiedziała się, że Gosia, ta, co wyjechała do Gdańska, podobno się rozwodzi i ma wrócić do Płociczna, chleb został wzbogacony informacją, że Czesiek się napił na weselu w Grąbnie i stara Kozielukowa ganiała go po polu z krowim łańcuchem, natomiast gazetom towarzyszyły zupełnie już neutralne uwagi o leczeniu rwy kulszowej, której można się nabawić stojąc całymi dniami w sklepie.

Wychodziła już, taszcząc plastikowy koszyk przystosowany do bagażnika w jej rowerze (uwaga na krzyże!).

– A do ciebie to goście chyba, zjechali? – usłyszała.

– Jacy goście?

– No, tu pytał jeden taki. Dobrze ubrany, z miasta. Starszy pan, z brodą. Dobry samochód…

– Nikt nie przyjechał.

– Jak to? Miał kartkę z adresem.

W drodze powrotnej zrobiła przegląd brodatych znajomych płci męskiej, ale bez rezultatu. Ktoś z wydawnictwa? Po cholerę. Zadzwoniliby. Z Krakowa? Może sprzedał się jakiś obraz? Nic to nie dawało. Każdy, kto chciałby przyjechać, raczej by najpierw zadzwonił, a galerie płacą dopiero, kiedy się do nich pięć razy pojedzie i akurat zastanie szefa.

Dobrze byłoby, mimo wszystko, usłyszeć ludzki głos. Pod warunkiem, że byłby to głos kogoś życzliwego. Gdzieś w środku zaczął się kłuć wyraźny niepokój albo nawet strach. Takie uczucie, jakby została wytropiona.

Niespodziewana wizyta na ogół oznacza jakieś kłopoty.

Przyszło jej do głowy, że zdziczała na tym swoim odludziu, nabawiła się nerwicy.

Ale dziwaczny, irracjonalny strach czuła nadal.

Nie przyznała się przed sobą, że boi się z powodu widzianego tego ranka czarnego motyla.

Dom stał w listopadowej mgle, otulony w drzewa i krzaki bzu. Pusty, o ciemnych oknach kryjących ciszę punktowaną tykaniem zegara. Dom samotnej, starzejącej się kobiety. Dziwaczne figury i zwierzęta rzeźbione przez Romana wznosiły się to tu, to tam w ogrodzie, poczerniałe od deszczu i jakieś chore, o wykręconych, nadekspresyjnych twarzach przywodzących na myśl szaleństwo. Znosił do domu przeróżne pnie, gałęzie i korzenie, a potem wydobywał z nich dziwaczne sylwetki, dosłownie kilkoma ruchami dłuta. Zupełnie jakby widział te stwory żyjące wewnątrz drewna i czekające na uwolnienie. Zwykle je lubiła, ale dzisiaj wydawały się upiorne.

Zwłaszcza Starzec.

Starzec krył w sobie ul, martwy od kilku lat, kiedy to pszczoły padły łupem kilku szerszeni. Tragedia. Masowe zabójstwo. Szerszenie czatowały przy wylotku, a przerażone pszczoły startowały jedna po drugiej do ataku i spadały u nóg Starca jak brunatne nasiona, z głowami równo odciętymi przez hakowate szczęki. Znalazła ich cały stos, który można było zbierać szufelką. Padły wszystkie, co do jednej, a szerszenie – bezczelne, jadowite i wielkie jak jej kciuk, zrabowały ul do cna i odleciały. Płakała zbierając pszczoły, a Starzec patrzył na nią gniewnie znad krogulczego nosa, wąskimi oczami przesłoniętymi przez krzaczaste brwi.

W takie dni jak dziś, właściwie się go bała. Spowity mgłą, obsypany umarłymi liśćmi, przypominał jakiegoś obłąkanego Wernyhorę wznoszącego sękate ręce zakończone krzywymi palcami z gałązek, niczym drapieżne szpony.

Zazwyczaj opierała o niego rower, ale dziś nie miała ochoty nawet podjechać. Przytoczyła pojazd do werandy i zdjęła z bagażnika koszyk z zakupami.

„…lecz pamiętaj, naprawdę nie dzieje się nic i nie stanie się nic aż do końca…”

Nie stanie się nic poza tym, że będzie coraz starsza, coraz bardziej samotna i zdziwaczała. A potem coraz bardziej chora. To już nie jest życie, tylko dożycie. Niczego nie można zacząć, niczego nie można się spodziewać.

Wykładając zakupy na kuchenny stół i otwierając lodówkę uświadomiła sobie, że nawet nie może się zabić. No, bo kto się zorientuje? Kiedy ją znajdą? Po dwóch tygodniach, miesiącu? Pozbierają ją i pogrzebią na koszt gminy, gdzieś pod płotem cmentarza? Nikt nie będzie pamiętał, że to była ta dziwna, podobnież malarka, z Krakowa. A taka była piękna w białej koszuli i trzymała jedną lilię i wszyscy płakali… Gdzie tam! Będzie zwariowaną starą samobójczynią, która zgniła we własnym łóżku, a dom to tak, panie, stał, aż się zawalił. Nikt nie chciał go kupić. To było już zbyt koszmarne.

Poza tym Irena wcale nie miała ochoty umierać. Po prostu znowu chciała być młoda. Bawić się, tańczyć i śmiać. Chciała być kochaną, łamać serca i przeżywać przygody.

Nagle uprzytomniła sobie, że kiedy wracała ze sklepu, Uzi wcale jej nie przywitał. Wydał z siebie tylko jakieś jedno, żałosne „hau!” jak pęknięta sprężyna. Boże, biedny Uzi też był już stary. Pies przybłąkał się jakieś pięć lat po śmierci Romka, więc miał już – no tak: osiemnaście lat.

Żył, chwała Bogu, ale nie miał się najlepiej. Na jej widok uniósł z wysiłkiem kosmaty łeb, klepnął kilka razy ogonem w ziemię, ale nie chciało mu się wstawać. Miał ciepły nos.

Umoczyła palec w zupie i dała mu oblizać. Pomogło. Uzi dźwignął się na łapy, przeciągnął, a potem nagle nastawił uszy i zaczął szczekać.

Samochód wyjechał zza młodnika, ledwo widoczny przez brzózki i młode sosenki, a potem zatrzymał się przed bramą. Irena uniosła się z wysiłkiem, trzymając blaszaną miskę wczorajszego krupniku i czując, jak wali jej serce.

– Halo! Dzień dobry! – Nie było dzwonka, więc gość musiał albo samowolnie otworzyć sobie furtkę, albo właśnie tak stać i wrzeszczeć. Cokolwiek, byle zwrócić na siebie uwagę. Większość czuła się z tego powodu głupio.

Miejscowi nie mieli tego problemu – pakowali się bezceremonialnie do środka i otwierali wszelkie drzwi, jakie napotkali. Dowodem wyjątkowej delikatności było zapukanie w futrynę już gdzieś wewnątrz domu – praktycznie nad głową zdumionej właścicielki.

Mężczyzna istotnie był brodaty. Wysoki, o szczupłej, raczej sympatycznej twarzy i zdecydowanie szpakowaty. Pieprz z solą. Miał chyba około sześćdziesiątki – czerstwy, jak uosobienie nowoczesnego „mężczyzny w średnim wieku”, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwałby go staruszkiem. Tak jakby ludzie żyli po sto dwadzieścia lat. Stał przy otwartych drzwiczkach, starszy pan w zielonkawej, wojskowej kurtce, okręcony szalikiem, w czarnym kapeluszu. Nie wzbudzał lęku.

– Czy to jest Płociczno 24?

– Tak, a o co chodzi? – Pies szczekał monotonnie. Może nie tak jak kiedyś, ale i tak trzeba było go przekrzykiwać.

– Dzień dobry. Z ogłoszenia. Chciałem wynająć pokój. – Zobaczył martwe zdziwienie na jej twarzy. – Agroturystyka – dodał niepewnie, jakby chciał uniknąć podejrzenia, że chodzi mu o burdel.

– Agroturystyka? Panie, ja to ogłoszenie dawałam w maju!

– Wiem, przepraszam, może powinienem był zadzwonić, ale zgubiłem tamten numer „Podróżnika” i… a może to już nieaktualne?

– Czy ja wiem? Nic nie mam przygotowane, nie ma pościeli, nie sprzątałam tam… Zresztą, proszę wejść, nie będziemy krzyczeć przez bramę. Samochód może tu stać, nic mu nie będzie. Cicho, Uzi! Sam pan jest?

– Tak.

– I przyjeżdża pan tak w ciemno? Przecież mogło mnie nie być.

– Wypisałem sobie kilka adresów i dzisiaj je objeżdżam; pani jest piąta. Proszę pani – wiem, że się nie zapowiadałem, ale jestem gotów dobrze zapłacić. Naprawdę dobrze.

Postawiła czajnik na kuchni, niezadowolona jak zawsze, kiedy sprawy zmieniały bieg i stawały na głowie. Mężczyzna usiadł przy stole. Na dworze, z pewnej odległości, najbardziej przypominał adwokata, może jakiegoś notariusza. Ale kiedy obejrzała go z bliska, okazało się, że nosi długie siwe włosy związane z tyłu rzemieniem, ma opaloną, ogorzałą skórę i zmarszczki wokół oczu, jakby często się uśmiechał. Kapelusz był skórzany, z dużym, opuszczonym na oczy rondem. Przybysz z bliska kojarzył się raczej z emerytowanym piosenkarzem country albo może z żeglarzem. Skóra wygarbowana wiatrem, kitka długich włosów – stary kapitan. Kapitan, który przybywa do gospody „Pod Admirałem Benbow”, wlokąc tajemniczy kufer.

Kapitan zlustrował z aprobatą pomieszczenie i uśmiechnął się. Jej kuchnia nie wyglądała na wiejską, tylko rustykalną. W prawdziwych wiejskich kuchniach albo usiłuje się stworzyć za wszelką cenę wrażenie zamożnej nowoczesności, albo macha na wszystko ręką i jada na wytartej ceracie, wśród zatłuszczonych ścian i upaćkanych mebli, z widokiem na pozwijany, sędziwy kalendarz.

A tu wisiały wypolerowane miedziane rondle, bielony okap zdobiły pęki ziół, warkocze czosnku i cebuli, sufit przecinały bejcowane na ciemno stropowe belki, szybki kredensu zdobiły witraże. Na półkach stały lampy naftowe, żelazka z duszą, w glinianych garnkach rozpychały się kompozycje kwiatów i suchych traw.

Przybysz westchnął.

– Piękny dom. Najchętniej już bym niczego innego nie szukał. Ma pani dzieci?

– Nie. – Irena wyjęła z kredensu kubki i puszkę z herbatą.

– Doskonale. Sąsiedzi nie hałasują?

– Przecież pan widzi, że tu nie ma sąsiadów. I nie będę panu wmawiać, że zaraz przyjedzie mój mąż, bo umarł dwadzieścia lat temu. Co pan, mordercą pan jest, czy jak? Owszem, latem przyjmuję gości, ale to są zazwyczaj rodziny albo grupy przyjaciół. A co pan tu sam będzie niby robił?

– Proszę się nie gniewać. Ja po prostu szukam spokoju. Ciszy i spokoju. I nie tak łatwo to znaleźć. Ludzie, u których dzisiaj byłem, prowadzili właściwie pensjonaty. Oczekiwali, że będę gościem rodziny, chcieli mi cały czas towarzyszyć, zapewniać atrakcje, wozić jakąś bryczką, biesiadować, organizować polowania… Wszędzie ich było pełno. A ja szukałem świętego spokoju. Nie licznych rodzin, choćby i serdecznych, ale ciszy. Chcę tylko wynająć jakiś pokoik, czytać, patrzeć na las, spacerować.

Proszę pana – przerwała Irena zrzędliwie – nic nie jest przygotowane, nie sprzątnięte, nawet nie mam żadnych szczególnych zapasów, żeby panu gotować. Do tego wszystkiego wisi mi nad głową pilna praca. Jestem ilustratorką i muszę skończyć zlecenie do grudnia. Po prostu, nie bardzo mi to na rękę.

– Ale przecież będzie chyba pani sama coś jadła. Wystarczy parę kartofli więcej – cokolwiek, nie trzeba przyrządzać niczego specjalnego, to samo co dla siebie, a ja zresztą zapłacę i jeżeli się pani zgodzi, mogę też robić zakupy. Poza tym, nie będę sprawiał kłopotu i nie musi się pani mną zajmować. Może pani spokojnie pracować. Zresztą, ja też mam co robić – chcę skończyć książkę.

– Co panu tak zależy? – Nalała do kubków wrzątku i postawiła na stole cukierniczkę.

– Bo czegoś takiego właśnie szukałem. Naprawdę potrzebuję spokoju. Zapłacę sto pięćdziesiąt dziennie. Plus zakupy na własny koszt. Zgoda?

– Na jak długo chce pan to wynająć?

– No, właśnie. Przynajmniej miesiąc. – Miesiąc? Przecież pan nawet nie widział pokoju.

– A mogę zobaczyć?

Irena napiła się gorącej herbaty i skrzywiła. Jeszcze przed chwilą taka niby byłaś samotna, durna krowo, pomyślała. Boisz się, że cię zgwałci? Marzenia!

Na poddaszu były cztery pokoje i łazienka dla gości. Zupełnie przyzwoita – kafelki, lustro, wanna. Otworzyła mu największy – podwójne łóżko, stare biurko Romka, drewniany fotel, szafa, komoda.

– Mam do tego pokoju mały telewizor – powiedziała. – Teraz jest w schowku, ale mogę przynieść.

– Jedna sprawa: czy mogę tu palić?

– W nocnej szafce jest popielniczka – odrzekła obojętnie. – Pal pan sobie na zdrowie, tylko nie w łóżku, bo pan puści chałupę z dymem.

– I poproszę jakąś lampę na biurko, jeżeli można.

– O, Boże, stłukli ją – przypomniała sobie. – Coś panu znajdę.

Otworzył facjatowe okno i zapatrzył się na zamglony las.

– Słyszy pani? To cisza. Będzie mi tu doskonale. Przyniosę bagaże.

Z dołu dobiegł nagle brzęk – coś rąbnęło o podłogę i stłukło się. Dźwięk był głuchy. Coś ceramicznego. Talerz albo kubek.

– Pewnie mój mąż się złości – powiedziała Irena, patrząc na gościa przymrużonymi oczami.

Od samego początku zawłaszczyłaś werandę. To mogłoby być doskonałe miejsce, żeby wstawić stół, przyjmować gości, pić herbatę albo piwo. Ale skończyło się na tym, że nawstawialiśmy roślin doniczkowych, przygotowaliśmy zaciszny kącik, który otrzymał dumne miano „ogrodu zimowego”, i zanim dobrze się rozsiadłem, okazało się, jakie tu jest światło. Zanim się spostrzegłem, stół pojechał pod ścianę, krzesła wyemigrowały na taras, a na środku rozparły się sztalugi, pojawiły słoiki pełne jakiejś mętnej cieczy, butelki oleju, skrzynki z farbami, rozcapierzone pędzle. I taki był koniec ogrodu zimowego.

Teraz też siedzisz na werandzie, tyle że rozstawiłaś sobie stół kreślarski. Pracujesz nad ilustracjami do baśni. Dziwnej, mrocznej, jakby nawet gotyckiej. Trudno zresztą powiedzieć, może ta podskórna groza jest nie w tekście książeczki, ale w tobie? Wyłazi na karton, zmienia Księcia w dziwne, blade dziecko, chude, o spojrzeniu trupiej czaszki? Twój Książę wygląda jak wyniszczony gruźlik. Za nim pojawia się szara plama rozwodnionego tuszu, ni to chmura, ni to ponure zamczysko, a z tego zamczyska wypada galopem widziany od przodu widmowy biały koń, z obłędem w ślepiach, z wyszczerzonymi zębami. Koń, że nie daj Boże. Upiór po chemioterapii. To ma być Bębenek? Konik, który wyrusza z chłopcem w dziwną podróż?

Chyba o to chodziło, bo malujesz z zapałem, włosy wylazły ci ze spinki i opadają na twarz, na policzku masz plamę gwaszu. Zapomniany papieros kopci się w popielniczce.

Przerywasz na chwilę i nasłuchujesz dźwięków z głębi domu. Kroków na schodach, skrzypienia drzwi szafy na poddaszu. Dom nie jest pusty. Chodzi po nim inny człowiek, mężczyzna. Nawet tykanie zegara w salonie nie jest już tak przejmujące, nie brzmi, jakby ktoś daleko już zbijał twoją trumnę. Nie przypomina o upływie czasu.

Napawa cię to lękiem, ale i tajemniczą radością. Odżyłaś.

I malujesz.

Jeszcze wczoraj nie miałaś do tej roboty serca. Książeczka wydawała ci się dziwna, nie czułaś jej, a nawet miałaś wrażenie, że pogłębia twoje przygnębienie. Teraz przygryzasz czubek języka, pędzelek śmiga po kartonie, oczy ci błyszczą.

Sięgasz po piórko, ale pędzelek może być za chwilę potrzebny, więc chwytasz go w zęby. Szkoda czasu, szkoda bezcennych sekund, bo na obrazku pojawiają się nowe elementy. Ramka ze splecionych ornamentów, jak w iluminowanym średniowiecznym manuskrypcie. Na firmamencie nad chłopcem i koniem zielony lew pożera słońce o obojętnej twarzy okolonej falistymi promieniami, ledwo je widać przez chmury.

Odpinasz karton od pionowego blatu, nadal ściskając pędzelek w zębach, i zaraz sięgasz po następny. Kolejny rysunek. Najpierw szkic na kalce technicznej. Ołówek śmiga pewnymi ruchami, tak szybkimi, że niemożliwe, by wyobraźnia mogła za nim nadążyć. Pracujesz, jakbyś była tylko przekaźnikiem, jakby to, co rysujesz, istniało gdzieś na zewnątrz w skończonej formie i przepływało przez twoją głowę, ciało, ramię i dłoń do czubka ołówka, jak sygnał radiowy.

Chłopiec i koń kulą się w rogu rysunku, osłonięci Płaszczem Nicości. Płaszcz i skłębione krzewy są jedną zamaszystą, szarą plamą, z której wystają na zewnątrz poplątane jak macki gałęzie. I tylko jeżeli dobrze się przyjrzeć, widać w tej gmatwaninie trupiobladą twarz Księcia, głowę i podwiniętą nogę leżącego Bębenka oraz szczupłą dłoń o długich palcach, kurczowo ściskającą połę płaszcza. Ścieżką wędrują kwadratowe stwory, podobne do niesionych wiatrem brudnych płacht. Każda jest wydęta jak żagiel, a na środku odciska się wrzeszcząca wściekle tępa gęba, niczym sztandar z „Wojny postu z karnawałem” Boscha. To pewnie Pożeracze Marzeń. Strona trzydziesta druga.

Rysujesz jak w transie. Chyba uda ci się stworzyć dzieło, które dzieci zapamiętają do końca życia.

I będą się moczyć w łóżko na samo wspomnienie.

Odżyłaś.

I rysujesz.

Wszystko dlatego, że po domu chodzi mężczyzna. Drugi człowiek. Skrzypią deski, w powietrzu unosi się korzenny zapach jego wody kolońskiej. Ogarnięta pasją tworzenia jesteś piękna. Wspaniałą urodą dojrzałej, doświadczonej kobiety. Kwitniesz także dlatego, że ktoś to może widzieć. Ktoś może to docenić.

I docenia.

Nie uszło twojej uwadze, że chętnie spogląda ukradkiem na smagły kark pod upiętymi w koński ogon włosami, że już oblizał wzrokiem szczupłą, napiętą łydkę błyskającą spod spódnicy.

Co innego wynajmować pokój trzymającej się za ręce parze dwudziestolatków albo małżeństwu z dziećmi tupiącymi cały dzień po schodach, a co innego samotnemu mężczyźnie. Teraz jest was w domu tylko dwoje. Jesteście sami. Sytuacja delikatnie i rozkosznie nieprzyzwoita. Wdowa? Samotnemu mężczyźnie? Kto to słyszał!

Zdajesz sobie z tego sprawę. I czujesz, jak zaczyna w tobie znowu płynąć krew. Nareszcie.

Kiedy tak rysujesz, jesteś piękna.

* * *

Gdy Irena po raz pierwszy zdecydowała się przyjmować agroturystów, nawet nie musiała specjalnie przebudowywać domu.

Kiedy w siedemdziesiątym dziewiątym kupili stare, pruskie gospodarstwo i postanowili wyemigrować na stałe z miasta, wiadomo było, że często będą mieli gości. Czasem to byli przyjaciele – goście pierwszej kategorii, stanowiący pożądaną rozrywkę. A kiedy nadchodziły jesienne szarugi, wręcz wytęsknieni. Ci nie byli uciążliwi, siedziało się z nimi godzinami przy kominku, popijało, śpiewało do gitary. Z nimi nie było problemu, nawet jeżeli siedzieli przez miesiąc. Ale czasem pojawiali się rezydenci. Dalsza i bliższa rodzina, na przykład brat Romka z żoną i dziećmi, jego matka albo rodzice Ireny, albo nawet dwie ciotki ze strony matki. W wyjątkowych przypadkach zjeżdżali się wszyscy na raz. Prędzej czy później ich obecność robiła się uciążliwa, tym bardziej iż nie było kulturalnego sposobu, żeby bodaj dowiedzieć się, jak długo zabawią.

Według Romka spędzanie czasu z rodziną, siedzenie godzinami przy stole jadalnym, wydawanie herbatek na werandzie i toczenie gładkich, ugrzecznionych rozmówek, było możliwe bez ryzyka dla zdrowia psychicznego przez jakieś trzy dni. Potem pojawiały się pierwsze tiki nerwowe, a po tygodniu człowiek rozglądał się za siekierą.

Trzeba było znaleźć sposób, żeby czasami zachować trochę prywatności, i dom był do tego znakomicie przystosowany. Po pierwsze były dwie klatki schodowe i trzy niezależne wyjścia. Jeżeli ciotki okupowały werandę i rozmawiały o woreczkach żółciowych, istniał jeszcze taras i kilka zakątków w ogrodzie, gdzie można było spokojnie poczytać książkę („moja droga, nie czyta się przy stole. Możesz chyba poświęcić matce odrobinę uwagi raz na pół roku”), albo napić się piwa („wy chyba jesteście alkoholikami, bez przerwy widzę, jak pijecie piwo”).

Po drugie, rozkład pomieszczeń pozwalał z łatwością wydzielić ze trzy niezależne strefy, posiadające własne wyjścia i umożliwiające dyskretne dotarcie do kuchni lub jednej z dwóch łazienek. Wystarczyło przymknąć któreś dwuskrzydłowe drzwi.

Kiedy zaczęli przyjeżdżać turyści, wydzielała im przestrzeń z własnym wyjściem przez taras, gdzie mogli sobie siedzieć, jadalnią, gdzie dostawali posiłki, grali w karty albo oglądali telewizję, i własnymi schodami na poddasze, gdzie oprócz sypialni i łazienki urządziła jeszcze jeden salonik. Sama miała do dyspozycji więcej niż potrzebowała – kuchnię, pokój kominkowy, bibliotekę, sypialnię, pracownię, łazienkę i dwa wyjścia do ogrodu. W takiej postaci nie było to specjalnie uciążliwe – część domu zamieniała się w pensjonat, a część pozostawała do jej wyłącznej dyspozycji. Mogła się zaprzyjaźnić i toczyć z nimi pogawędki na „ich tarasie”, ale nie musiała.

Teraz postanowiła zrobić podobnie. Zamknęła drzwi do salonu kominkowego, a otworzyła przejście przez jadalnię. Gość wprowadził swój samochód na tyły domu, pod lipy, przeniósł bagaże i zaszył się w pokoiku z widokiem na las.

Rysując kolejne ilustracje, odruchowo nasłuchiwała, ale nie bardzo było czego.

Był chyba najcichszym człowiekiem, jakiego spotkała. Kiedy tylko się wprowadził, przez może pół godziny słychać było słabo kroki na drewnianej podłodze, szurganie szuflad, skrzypienie drzwi szafy, ciężkie stuknięcia, z jakimi ustawiał coś na biurku albo na półkach. Potem słyszała, jak zszedł po schodach i bez słowa poszedł na spacer do lasu, nie zważając na lodowatą mżawkę i mgłę.

Wrócił po godzinie, w takim samym milczeniu, i poszedł na górę. A potem już nic nie było słychać.

Właściwie nie wiedziała, czego oczekuje. Miał może jodłować? Odtańczyć sirtaki! Rozpakował się, przeszedł po lesie, a potem położył z książką albo uciął sobie drzemkę. I tyle. Szczerze mówiąc, w gruncie rzeczy, był w końcu, no – stary… Chodziło jednak o to, że wbrew wszystkiemu gość ją intrygował. Obudził zwyczajną, kobiecą ciekawość.

Od samego początku było w nim coś trochę tajemniczego. Nawet miał kufer, a jakże. Drewniany, niewątpliwie zabytkowy, obity poczerniałą skórą i zapinany na pasy z mosiężnymi klamrami. Kufer kapitana, zawierający mapę Wyspy Skarbów. Patrzeć tylko, jak każe jej się strzec jednonogiego żeglarza. W kufrze coś zabrzęczało. Powiedział: „książki”.

Dużo było tego bagażu jak na kogoś, kto przyjechał na miesiąc. Z drugiej strony, wymknęło mu się coś w rodzaju: „to wszystko co mam”, czy też: „to mój cały majątek”. W tej sytuacji nawet ten kufer, kilka toreb i walizka to nie było wiele. Kto wynajmuje pokój na wsi, zabierając ze sobą cały majątek?

Najpierw doszła do wniosku, że przybysz się ukrywa. Jednak był tak cichy i dyskretny, że ciężko było go sobie wyobrazić jako przestępcę. Łagodny, milkliwy starszy pan. Z drugiej strony, wcale nie musiał być bandziorem. Różnie w życiu bywa. Człowiek może chcieć ukryć się przed wierzycielami, kobietami, rodziną, nawet dziećmi.

Jednak samochód schował. Każdy najchętniej parkował gdzieś na podwórzu, zwykle pod stodołą. A ten wjechał między dom a stodołę i ustawił się między kępą lip a ścianą drewutni. Nie było mowy, żeby ktokolwiek, kto patrzyłby od furtki, z podwórza, a nawet wszedł do domu, zauważył, że stoi tam jego szary saab.

Poza tym, wydawał się oryginalny. Długie włosy związane z tyłu, dziwaczny kapelusz przypominał jej kolegów po fachu. Tak się nosili podstarzali artyści. Tylko że to zwykle była poza, a u niego wydawało się jakoś naturalne.

Nie miała wiele czasu, żeby o nim myśleć.

Malowała.

I pochłaniało ją to jak nic od dawna. Pomysły na ilustracje nie tylko pojawiały się same z siebie, ale wręcz pchały jeden przez drugi. Złapała dryg – książeczka, jak na utwór dla dzieci, była dziwna i mrocznie surrealistyczna, więc jej obrazki musiały być takie same. Niepokojące było tylko to, że żyły własnym życiem. Miała na przykład zamiar narysować bohaterów, kiedy rozmawiają przy ognisku i jedzą Księżycowe Pierniki, a kiedy kończyła, okazywało się, że udało jej się wplątać w rysunek zupełnie inne rzeczy. Ewidentnie symboliczne, ale brały się z natchnienia – sama nie rozumiała, co niby mają symbolizować. Znajdowały się gdzieś wśród tła, czasem nawet dostrzegała je dopiero po chwili. Czarne i czerwone kruki walczące ze sobą. Niebieski smok pożerający pawia. Wąż połykający własny ogon. Drzewo, na którym równocześnie pyszniły się jabłka i kwitły kwiaty.

Trochę to było niepokojące, ale wyglądało nieźle.

Praca działała ożywczo. W pewnym wieku albo się wegetuje, zabijając kolejne minuty i pozwalając, żeby dzień przepływał między palcami, albo siedzi w czarnej pustce i poświęca czas na żałowanie przeszłości. W każdym istotnym zwrotnym momencie życia można było przecież wybrać jakoś lepiej, ale się tego nie zrobiło. Natomiast podczas krótkich chwil absolutnego szczęścia, jakie dawało natchnienie, można było napawać się złudzeniem robienia czegoś sensownego. Upływ czasu przestawał mieć znaczenie, wydawało jej się, że milkł nawet szafkowy zegar w salonie.

Malowała.

I tylko to się liczyło.

* * *

Obiad, właściwie obiadokolację podałaś dopiero, kiedy zupełnie opadłaś z sił, a zegar wybił szóstą. Natchnienie, które napędzało cię od południa, nagle odeszło, równie tajemniczo jak się pojawiło, obrazy przestały pojawiać ci się przed oczami i spływać z końca twojego ołówka.

Nie miałaś czasu niczego gotować. Podgrzałaś wczorajsze mielone, polane sosem pieczeniowym z torebki, nakroiłaś sera i suszonej kiełbasy, wyciągnęłaś słoik grzybków i drugi z kiszonymi ogórkami. Chleb. Taka zbieranina.

Zostawiłaś go żującego samotnie w jadalni i patrzącego w milczeniu przez okno na mokry taras i drzewa majaczące we wczesnym jesiennym mroku. Moglibyście właściwie zjeść razem, ale postanowiłaś inaczej. Gdybyście od razu zaczęli jadać wspólnie, stałoby się to regułą. Nie byłaś jeszcze pewna, czy tego chcesz.

Zabrałaś mu dowód – stary, z wypadającymi kartkami, ale elegancko obłożony w skórę, i usiadłaś nad książką meldunkową.

Na zdjęciu nie miał brody, za to przynajmniej o trzydzieści lat mniej. Z czarno – białej fotografii patrzył na ciebie szczupły facet zupełnie niczego sobie, o jasnych oczach i krogulczym nosie, po bokach głowy zupełnie niedzisiejsze długie baczki. Pod kołnierzem o monstrualnych patkach cudaczna marynarka z wielkimi klapami. Witamy gdzieś w latach siedemdziesiątych. Przynajmniej ustrzegł się powszechnych wtedy wąsów.

Mikołaj Sędziwojski. Urodzony w 1935 roku, Lwów, ZSRR. Pesel, adres.

Oczywiście, w tysiąc dziewięćset trzydziestym piątym Lwów był w Polsce, ale z uporem tak wpisywano. Adnotację o urodzeniu w ZSRR dostawali nawet ci, którzy przyszli na świat przed rewolucją.

Potem przeglądasz książeczkę, usiłując wróżyć z niej jak z fusów. Zameldowania, wymeldowania, rozwiedziony. Bezdzietny. Stemple zakładów pracy. Niewiele, z jakimiś niezrozumiałymi skrótami. Podwójne obywatelstwo: australijskie i polskie. Dowód wystawiony przez konsulat w Canberze.

Kartkujesz dowód, ale nadal niczego nie wiesz o swoim gościu. Suche, urzędowe dane. Nie dowiesz się z nich, co go przygnało na twoje odludzie, dlaczego chce tu siedzieć, samotny, otoczony ciszą i jesiennym wiejskim pejzażem. Nie dowiesz się, dlaczego jest to dla niego warte cztery i pół tysiąca, wypłacone z góry. Nie dowiesz się, jaką miał przeszłość i na co liczy. Nie dowiesz się, dlaczego milczy i na co czeka.

Wieczorem zamknęłaś się w sypialni. Głupi, nieuzasadniony odruch, ale w końcu nigdy nic nie wiadomo. Dom się zmienił. Czuje się to w powietrzu. Zmienia go obecność starszego mężczyzny, zaszytego gdzieś w pokoiku na poddaszu.

Leżysz na wznak w wielkim podwójnym łóżku, które dawno temu tyle razy widziało nasze miłosne zmagania. Upłynęły tysiące samotnych nocy, a ty nadal kładziesz się na swojej połowie materaca. Na tym łóżku leżałaś kiedyś zdruzgotana żałobą i usiłowałaś poczuć choćby ślad mojego zapachu, zaklęty w poduszce. Odrobinę cząsteczek organicznych zaplątanych w osnowie materiału. Jakąkolwiek resztkę mojej osoby. Cokolwiek, co by świadczyło, że jeszcze przed chwilą istniałem. Trzymałem głowę na tej poduszce, pociłem się, chrapałem. Żyłem.

Ale kiedy ci się to udało, ból straty był jeszcze gorszy.

Teraz już o tym nie myślisz. Myślisz o tym, że jesteś zmęczona. Że nie rozumiesz świata. Że nie odpowiada ci samotna, nieuchronnie nadchodząca starość. Pamiętasz, jak kiedyś wypadł ci dysk i wlokłaś się do telefonu przez pół godziny, jak przydepnięty chrząszcz. A potem musiałaś uprosić Olszówkową, żeby nosiła ci zakupy. Od tamtej pory zaczęłaś się bać.

Milczenia, mroku i samotności.

Słuchasz ciszy wiejskiej nocy, przerywanej tylko odległym szczekaniem psów. Uzi na ogół im nie odpowiada. Milczy. Nieuchronnie nadchodzi moment, kiedy będziesz musiała go pochować, opłakać i sprawić sobie nowego psa. Kolejna dziura w twoim świecie, pozostawiona przez bliską ci istotę, zmieniającą się nagle w materię nieożywioną. Rzecz.

Może już jutro.

W głębokiej i aksamitnej ciszy wiejskiej nocy dociera nawet do ciebie skrzypiące, miarowe tykanie zegara w salonie i bliższe, miększe bicie twojego własnego zegara, zamkniętego gdzieś w klatce żeber. Czas płynie.

Pamiętasz, jak latem leżałaś tak samo, nie mogąc spać z powodu upału i światła księżyca zalewającego pokój rtęciową poświatą. Wynajmowałaś wtedy letnisko czworgu przyjaciół. Dwie pary nowoczesnych młodziaków, którym zamarzył się relaks na łonie natury. Był środek nocy, patrzyłaś w sufit i wtedy dobiegł cię ten dziwny, rytmiczny dźwięk brzmiący jak odległe szczekanie psa. A po chwili usłyszałaś w nim ludzki głos i zrozumiałaś, że to nie jest szczekanie. To były krzyki dziewczyny, dochodzące z poddasza twojego domu. Rytmiczne, pełne zapału, wyraźne: „Och! Och! Och!” Towarzyszyło im miarowe drewniane stukanie, jak odgłos metronomu. Dopiero po chwili zrozumiałaś, że to wezgłowie łóżka uderza o ścianę. Nie mogłaś przestać tego słuchać, a każdy pisk tej dziewczyny, niepozornej blondyneczki w drucianych okularach – kto by pomyślał? – był dla ciebie jak policzek. Słuchałaś jej coraz szybszych jęków, zmieniających się w gardłowy, przeciągły skowyt, i czułaś, że leżysz tu sama, zlana potem, okryta obwisłą, piegowatą skórą; miałaś wrażenie, że twoje włosy są rzadkie, że brakuje ci połowy zębów i że znalazłaś się na bocznym torze. Zazdrościłaś jej i czułaś się okropnie samotnie. Już nic, nigdy.

Skończyło się.

Mała stękała tak jeszcze raz nad ranem i za każdym razem kończyła niskim, pierwotnym jękiem. Wcale cię to nie podniecało, tylko wpędzało w tęsknotę i przygnębienie.

Ale nie potrafiłaś nie nasłuchiwać.

A którejś nocy usłyszałaś te same miarowe okrzyki dobiegające z innej części domu, z pokoju, w którym mieszkała druga para. Identyczne piski, tej samej drobnej blondyneczki w drucianych okularach, które już miałaś wryte w pamięć.

Rano wszyscy siedzieli przy śniadaniu jak zwykle, śmieli się i gruchali do siebie.

Wtedy właśnie przyszło ci do głowy, że już nie rozumiesz świata.

Dom płynie przez noc skrzypiąc jak żaglowiec, zaplątany w mgłę i głęboką aksamitną ciszę. Wiesz, że pod tym samym dachem śpi inny człowiek, ale niczego nie słychać.

W korytarzu z łomotem spada nagle obrazek. Gwóźdź nadal solidnie tkwi w ścianie, ale ramka ze zdjęciem wystylizowanym na lata dwudzieste, na którym siedzimy w sztywnych staromodnych pozach pod gankiem, leży na podłodze.

Nie drgnęłaś nawet.

Przyzwyczaiłaś się.

Trudno powiedzieć, jak to się właściwie stało, że Irena zaczęła śledzić swojego gościa. Zaczęło się od przypadku. Postanowiła pójść na grzyby. Trochę dlatego, że zamarzył jej się kolejny wieniec suszonych prawdziwków wiszący na okapie nad kuchenką, a trochę dlatego, że rozbudziła się kompletnie o wpół do szóstej rano i leżała w gorącej, nieprzyjemnej pościeli nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Szczerze mówiąc, w listopadzie szansa na znalezienie grzybów była już niewielka, ale co szkodziło spróbować.

Założyła spodnie, sweter, przeciwdeszczowy płaszcz i gumiaki, zabrała kobiałkę i nóż. Odczekała, pijąc kawę, aż zrobi się przynajmniej szaro, i poszła do lasu.

Zaczynał się tuż za ogrodzeniem, od kępy brzóz, przetykanych jałowcami i rzadkimi, pokręconymi sosenkami. Snuła się pośród mgły i mżawki, wpatrując w mech ubrany zwiewnymi pajęczynami, na krople rosy, lśniące niczym perły. Było zimno. Teren opadał w kierunku jeziora, mokre paprocie smagały ją po nogach, w powietrzu wisiało przenikliwe zimno, ale grzybów nie było. Na skraju lasu znalazła tylko wielkiego koźlarza, sędziwego, garbiącego się pod spróchniałym kapeluszem, nie wiadomo dlaczego nie odkryła go wcześniej, kiedy był w sile wieku i nadawał się do garnka. W taki właśnie sposób natknęła się tym zimnym świtem na swojego gościa. Nie robiła żadnego hałasu, brnąc po kostki w puszystym dywanie mchu. Nie usłyszał jej.

Stał tyłem na zboczu pagórka, patrząc na jezioro, lśniące metalicznie niczym wody Morza Północnego. Przy uchu trzymał telefon komórkowy i rozmawiał z kimś. Wyjąwszy raczej nieludzką porę, nie było w tym nic dziwnego. Pagórek nad jeziorem był jedynym miejscem w okolicy, gdzie telefony miały jaki taki zasięg.

– To jest normalna kolej rzeczy – powiedział jej gość stanowczym, poważnym głosem. – Tak musi być. Wiedziałaś, że to nastąpi. Cykl się obraca. Nie, nic na to nie poradzisz. Posłuchaj… posłuchaj mnie! Po prostu tak jest. Wybacz mi wszystko, co było złe i zapamiętaj to, co było dobre. Dziękuję ci. Nigdy cię nie zapomnę. Żegnaj.

Irena poczuła, że jej policzki nagle przenika mróz. Cofnęła się bezgłośnie po grząskim kobiercu mchu, pod osłonę młodych brzózek i sosen. Przybysz wyłączył telefon i patrzył na niego przez chwilę, po czym zamachnął się nagle i cisnął łukiem prosto w jezioro. Mały, prostokątny kawałek plastyku przekoziołkował kilka razy i plusnął w siną tafię, migocącą w świetle świtu jak polerowana stal. Mężczyzna wsunął ręce do kieszeni kurtki i stał patrząc nieruchomo na fale i kręgi na wodzie.

Gdzieś w górze polujący jastrząb zaniósł się tęsknym piskiem.

Irena, wracając do domu biegiem i bez grzybów, miała o czym myśleć.

Człowiek może wygłaszać przez telefon rzeczy brzmiące jak ostateczne pożegnanie – z rozmaitych przyczyn. Pod wpływem chwili i z powodu uwag rozmówcy może też wypowiadać jakieś głupie zdania, których normalnie by nie powiedział. Ale wyrzucenie telefonu miało w sobie coś nienormalnie desperackiego. Kiedy ktoś wyrzuca dobry telefon do jeziora, po prostu przestaje istnieć. Znika ze świata. Odcina pępowinę.

Zupełnie jakby umarł.

Nawet nie chodzi o to, że nie jest już dla nikogo dostępny. Ktoś taki sam nie zamierza się już z nikim skontaktować.

Jeżeli pan Mikołaj zamierzał nawet popełnić samobójstwo, to chyba nie tego ranka. Z apetytem zdrowego, pogodnego faceta zmiatał z patelni jajecznicę, popijał kawą i żując, w zamyśleniu patrzył przez okno na gubiące ostatnie liście jabłonie.

– Nie nudzi się panu? – spytała Irena, stawiając swoją filiżankę kawy na stole.

Uśmiechnął się łagodnie, z zamyślonym grymasem na twarzy.

– Życie się nie nudzi. A tutaj się naprawdę żyje.

– Tutaj?

– Tak. W tym miejscu nic się nie zmieniło. Od czterystu lat jest tak samo.

– Dlaczego akurat od czterystu?

– Nie wiem, może od tysiąca. Nie o to chodzi. Świat się bez przerwy zmienia. Odwiedza pani rodzinne miasto, idzie na ulicę, gdzie znajdowała się cukiernia, w której jako dziecko kupowała pani jagodzianki, i znajduje pani klub nocny. Albo parking. Albo osiedle mieszkaniowe. Dzisiejszy świat usiłuje sprawiać wrażenie, że istnieje tylko w teraźniejszości. Wszystko jest tymczasowe. Ulotne. Jestem już stary, pani Ireno, i zaczyna mnie to męczyć. Chcę znajdować cukiernie, piwiarnie, jeziora i góry w tych miejscach, w których były zawsze. Czuję się zmęczony tymi wszystkimi rzeczami, które są ciągle nowe, nowsze, ulepszone. Nie lubię, kiedy się wszystko zmienia, bo w życiu widziałem niedużo zmian na lepsze. Przynajmniej w codziennych kwestiach.

A tutaj – jezioro jest tam, gdzie było, od końca epoki lodowcowej. I zawsze na brzegu rósł jakiś las. I wie pani co? Jakiś dom pewnie też tu zawsze stał. A ta jajecznica – nie jest nowa ani ulepszona. Ludzie jedzą taką od tysięcy lat. Ja też ją teraz jem i smakuje tak samo jak wtedy. I jest pyszna. – Zasalutował łyżką. Irena przyjęła komplement i skłoniła się.

Był taki spokojny. Zupełnie nie przypominał kogoś, kto przed chwilą wygłosił grobowe „żegnaj” i wyrzucił telefon do jeziora. Rozstał się właśnie z żoną? Może z kochanką? Sześćdziesiąt pięć lat – czy to nie za późno na życiowe zakręty? Była młodsza i wydawało jej się, że już jest za późno na cokolwiek. Ale mężczyźni to co innego. Dopóki nie dopadały ich jakieś przewlekłe choroby, żyli złudzeniami nieśmiertelności i zachowywali się, jakby ciągle mieli trzydzieści lat.

– Dziwne miejsce na takie coś – powiedział pan Mikołaj, sięgając do drewnianej misy pełnej orzechów, stojącej na ocembrowaniu kominka. Wyciągnął poczerniały ze starości żelazny przyrząd – dwie sztaby z rzędami okrągłych wgłębień, połączone zawiasem.

– Dlaczego? – zdziwiła się. – Przecież to dziadek do orzechów.

Uśmiechnął się życzliwie, bez cienia pobłażliwości.

– Rzeczywiście, trochę tak wygląda. Ale to jest forma do odlewania kul. Osiemnastowieczna. Te otwory są połączone kanalikami, widzi pani? Tu się lało ołów, chłodziło i cyk! Można było potem odłamywać kule i ładować do angielskiej gwintówki. Skąd pani to ma?

– Nazbierało mi się dość dużo takich staroci. Mój mąż też lubił rzeczy. Był rzeźbiarzem i scenografem teatralnym. To się jedno z drugim wiąże. Uprawiał sztukę polegającą na wypowiadaniu się przez przedmioty, więc je lubił. Mamy nawet szablę. Kiedyś wykuł też miecz i jakąś dzidę. Wisi teraz w salonie. Forma do kul? Myślałam, że chodziło o łupanie kilku orzechów naraz.

Otworzył formę i umieścił orzech we wgłębieniu, po czym zacisnął sztaby. Chrupnęło.

– No, proszę. Działa. I o to chodzi. Może pani tłuc tym orzechy, a w razie potrzeby odlać sobie kule. A i po głowie można by komuś dać. Te rzeźby dookoła domu są pani męża?

– Tak. Podobają się panu?

– O dziwo, tak. Są ponure, ale w każdym razie to są rzeźby. Nie przepadam za takimi, które są po prostu pospawanym złomem.

– Takie też robił. To była doskonała fucha. Zamawiały je domy kultury, jakieś spółdzielnie mieszkaniowe, czasem miasta. Spawało się trochę śmieci i można było tego narobić na zapas. A potem, jeżeli się zdobyło zamówienie, wystarczyło je trzasnąć szarą farbą, załadować na ciężarówkę i uświetnić nowy miejski skwer albo klomb na skrzyżowaniu. Świetnie płacili i jeszcze wydawali bankiet. Trzeba tylko było mieć znajomości wśród architektów miejskich. To se ne vrati. Był taki czas, kiedy najlepiej szły pospawane rury, i taki, kiedy chcieli trójkątne blachy z otworami, jak plastry sera. Nie mam pojęcia, dlaczego sami ich sobie nie robili.

– Pani żartuje?

– Co, nie widział ich pan? Wszędzie stały takie potworki. Niektóre dalej stoją.

– Nie mieszkałem wtedy w Polsce.

– W Australii?

– Skąd… ach, moje dokumenty? Nie, nie tylko w Australii. W RPA, w Tajlandii, w Norwegii, w Ugandzie, w Czechach, różnie. Jeździłem po świecie.

– Pozazdrościć – westchnęła Irena. – Czym się pan zajmuje?

– Teraz już niczym. – Machnął ręką zrezygnowanym gestem, jakby chciał powiedzieć, że nie ma o czym gadać. Wytarł chlebem resztkę jajecznicy i wypił łyk kawy. – Przez jakiś czas, na przykład, handlowałem antykami. Ale robiłem też różne inne rzeczy. Mnóstwo. Jestem chyba rekordzistą w ilości rozmaitych zawodów.

– A dlaczego pan wrócił?

– Do Polski? To jest mój kraj. Zawsze tu wracam, o ile się da. Ale mieszkałem już w wielu innych krajach. Wszędzie można się przyzwyczaić i zapuścić korzenie. Ale w domu trzeba się pojawiać.

– Nie założył pan rodziny?

– Zakładałem kilka razy. Ale to jest coś wyjątkowo słabo odpornego na czas. Dzieci rosną, ludzie się oddalają od siebie, nużą się… jakoś nie wychodziło. Czas wszystko zabija, jeżeli jest go dużo.

Zegar w salonie wybił dziewiątą, wydawało się, że nigdy nie przestanie dzwonić. Aż w nim jęczało w środku, niczym w kościelnej dzwonnicy.

– Czemu się pani wzdrygnęła?

– Nie znoszę tego dźwięku. Ani tykania, ani kurantów. Chodzi właśnie o upływ czasu. Jakby go ciągle ubywało.

– Jest pani jeszcze młoda. Proszę po prostu zatrzymać zegar.

– I co mi to da? Mogę jeszcze schować głowę pod poduszkę. To ze mną jest problem, a nie z tym mechanizmem. Jestem starą babą. I to nie jest wina zegara.

Zebrała talerze i ułożyła je na opróżnionej patelni.

– Chce pan jeszcze kawy?

A potem znowu poszła malować. Musiała. Czuła, jak kolejne rysunki, które miała zamiar zrobić, kłębią się jej pod czaszką, jak walczą, żeby wydostać się na zewnątrz i rozlać po kartonie.

Za oknami werandy kłębiła się mgła, ogród stał w mżawce, wszystko było wilgotne, zimne i niegościnne. A Irena siedziała zamknięta jak w akwarium, w sztucznym słońcu kreślarskiej lampy, patrząc w przestrzeń nieprzytomnymi oczami, i rysowała. Zostawiała na papierze cały mrok, listopad, samotność i lęk. A także te cudaczne, mistyczne symbole. Zaczęły jej się już śnić. Ostatniej nocy spała ciężko, a rano pamiętała obrazy. Nagą kobietę zamkniętą w butli zwieńczonej koroną, stojącej na łące, wśród dziwacznych drzew i stworów. Walczące ze sobą gryfy.

Czarnego i białego. Mężczyznę w dziwnej czapce, koszący płomienie. W życiu nie miała takich wizji. Nie mogła tak po prostu ich namalować, bo nie miały nic wspólnego z książką, którą ilustrowała, ale i tak przenikały. Wpychały się na drugi plan, wciskały pomiędzy ozdobniki i ornamenty.

– Zrobiłem pani herbaty.

Lokator postawił parujący kubek na stoliku. W pierwszej chwili chciała się rozzłościć, zwrócić mu uwagę, że wlazł do jej prywatnej strefy, że patrzy przez ramię na nie ukończoną pracę, że narusza jej prywatność, że panoszy się w kuchni, ale wydało jej się to głupie. Siedzieli tu sami, o kilka kilometrów od najbliższego budynku, dodatkowo jeszcze odcięci od świata pluchą. Dzielenie tego pustego domu na strefy pełne milczenia wydało jej się jakoś dziecinne. Tak naprawdę cieszyła się, że przyszedł. I było jej miło, że po raz pierwszy od lat ktoś zrobił jej herbaty.

– Na wszelki wypadek wziąłem też cukierniczkę.

– Piję gorzką. – Uśmiechnęła się.

– Mogę popatrzeć? Nie znosi pani, gdy ktoś się gapi, kiedy pani pracuje, ale bardzo byłem ciekaw pani obrazów.

– Kiedyś nie znosiłam. Ale wie pan co? Od lat nikt ich nie ogląda. Ani kiedy maluję, ani potem. Przynajmniej dopóki nie wywiozę ich do jakiejś galerii. Maluję je i stawiam pod ścianą. Jeżeli pan chce, to proszę oglądać. W końcu do tego służą.

Najpierw popatrzył uważnie na rozłożone na stole ilustracje przyciśnięte najróżniejszymi przedmiotami, żeby nie pozwijały się schnąc. Przeszedł wzdłuż nich ze zmarszczonymi brwiami, ale nic nie powiedział.

Milczał długo, ale patrzył z zainteresowaniem.

– I co, podobają się panu?

– Jest pani skomplikowaną kobietą. I bardzo interesującą.

– Przecież oglądał pan obrazki, a nie mnie.

– Myli się pani. Dowiedziałem się znacznie więcej, niż pani chce pokazać. Tylko ptaki powinny lecieć w drugą stronę, a gryf powinien być pod psem. Inaczej nie wyjdzie.

Irena odłożyła piórko na brzeg słoika z wodą.

– Co nie wyjdzie?

– Reakcja. Te rysunki wyglądają jak alchemiczne. Zapisała pani część procesu transmutacji. Tak wyglądał tajemny język alchemii. Traktaty pełne surrealistycznych rysunków. To – pokazał palcem – znaczy wyżarzanie. Ta postać to jest rtęć, a paw to gnicie. Te ilustracje to były w pewnym sensie zapisy reakcji chemicznych.

– Namalowałam reakcję chemiczną?

– Znacznie więcej – powiedział. – Wzory chemiczne to tylko zapis tego, co się dzieje z cząsteczkami, alchemia to była też mistyka. Dlatego dziś nie zamieniliby swoich smoków, ślepych królów i słońc na wzory chemiczne. Nie oddają rzeczywistej idei. Pokazują tylko, co robi materia, a to najmniej ważne.

Irena zapaliła papierosa.

– Śniło mi się to. Śniłam alchemią?

– Mam fotokopie kilku szesnastowiecznych traktatów. Na górze. Jeżeli pani nie wierzy, to pokażę. Są trochę inne, zazwyczaj znacznie gorzej namalowane, ale to ten sam język, te same znaki. A może gdzieś pani to widziała i wyleciało pani z głowy?

– To są tylko wzorki. Ozdobniki. Zresztą, nie związane z treścią – to, co pan ogląda, to ilustracje do bajki. Dla dzieci. Nikt na ich podstawie nie wyprodukuje złota.

– Tak naprawdę alchemia służyła poszukiwaniu tajemnicy życia. Stworzenia. Zamiana ołowiu w złoto to był w gruncie rzeczy początek. Ćwiczenie. I sposób na znalezienie funduszy na dalsze badania. Kiedy znajdzie się sposób, żeby zmienić rtęć czy ołów w złoto, można zamienić cokolwiek w cokolwiek. Śmierć w życie chociażby.

Irena ponownie sięgnęła po piórko.

Od tamtego południa zaczęliście rozmawiać. Jak było do przewidzenia. Dwoje samotnych ludzi mieszkających w jednym domu na odludziu, należących w pewnym sensie do tego samego pokolenia, nie może zbyt długo bawić się w hotel i udawać właścicielki pensjonatu oraz gościa. Rozdzielone pomieszczenia, jadalnia, pokój, „pański taras”, „moja weranda”, „jeszcze kawy?” to było sztuczne. Oczywiście, część tego została. Kiedy chciał przejść granicę pomiędzy „hotelem” a „pomieszczeniami prywatnymi” zawsze pukał, przepraszał i nie narzucał się. Z kolei ty nie wchodziłaś na górę.

Płacił za pokój, więc to była jego strefa prywatna. Ale było już wiadomo, że po prostu jesteście dwojgiem ludzi mieszkających w jednym domu.

Nie miałaś pojęcia, co robił, kiedy znikał na górze. Nie wydawał wówczas żadnych dźwięków. Spędzał tak z siedem godzin dziennie. Nie znosiłaś tego, bo cały czas pamiętałaś tamto, wygłoszone nad jeziorem, kategoryczne pożegnanie. Czułaś wiszące w powietrzu napięcie, czekając na pojedynczy wystrzał, który wstrząśnie znienacka domem, na łomot kopniętego stołka, nagły brzęk szkła albo jeszcze coś innego.

Rano czułaś ten sam strach, bo równie dobrze mógł nie zejść na śniadanie, a wtedy mogło się okazać, że zażył przed snem pięćdziesiąt tabletek albo poderżnął sobie gardło.

Nasłuchiwałaś trwożnie, słysząc jak woda chlupocze w wannie, sprawdzając czy nie zapada tam podejrzana cisza, oznaczająca, że leży zanurzony w purpurze, z jedną ręką wywieszoną na zewnątrz, a krew kapie mu z palców na leżącą na podłodze starą brzytwę.

Jednak nic takiego się nie działo.

Oczywiście że nie chciałaś znaleźć w swoim domu trupa. Nie chciałaś pogotowia, policji, śledztwa, plotek, mozolnego poszukiwania rodziny i tak dalej. Ale zaczęło do ciebie docierać, że chodzi też o niego. Nie chciałaś, żeby coś mu się stało. Nie wiedziałaś skąd przybył, czego chciał, przed czym uciekał, ani dokąd zmierzał, ale wiedziałaś, że nie chcesz, żeby umarł.

Obserwowałaś go.

Czasem wychodził z domu i krążył po okolicy. Bez celu i bez słowa. Chodził po lesie, wędrował ścieżką dookoła jeziora i patrzył w milczeniu na wodę. Często siadał – na zwalonych pniach, na pomoście albo na krześle, które wyrzeźbiłem na wzgórzu z pnia starej gruszy, spalonej przez piorun. Siadał i patrzył przed siebie w głębokim, bezbrzeżnym zamyśleniu.

Lubiłem ten fotel.

Grusza stała samotnie, na wrzosowisku. Kiedy umarła pewnej wiosennej burzy, wziąłem łańcuchówkę, topór ciesielski, dłuta i ośniki, i przerobiłem ją na wpuszczony korzeniami w ziemię głęboki tron, z którego widać było lekko nachylone zbocze oprawione po bokach w ściany sosen, nadbrzeżne krzaki, a w dolinie jezioro otoczone lasem. Od strony domu rosną krzaki głogu, więc nie tak łatwo go wypatrzyć. Ale znalazł go i natychmiast zrozumiał, dlaczego go wyrzeźbiłem. Wystarczy raz zobaczyć widok, który się stamtąd rozciąga. Wystarczy rozeprzeć się na wygładzonym drewnianym siedzisku, znaleźć wszystkie oparcia i wgłębienia dokładnie tam, gdzie powinny być.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś jego sylwetkę w moim fotelu, po plecach przebiegły ci lodowate ciarki, bo to wyglądało, jakbym znowu tu usiadł. Dobrze znałaś ten widok. Jeżeli dostałem chandry, tęskniłem za górami, pokłóciliśmy się albo miałem jakieś kłopoty, było wiadomo, że tutaj można mnie znaleźć. Ale nigdy nie przychodziłaś na wzgórze, żeby się dalej kłócić, nigdy nie żądałaś tutaj wyjaśnień, ani mi nie mówiłaś, żebym wziął się w garść. To miejsce uważałaś za mój absolutny azyl. Respektowałaś to. Jeżeli poszedłem na wzgórze, rozmowa była skończona. Siedziałem tu godzinę albo dwie i czułem, jak cały smutek, gniew, tęsknota i rozgoryczenie wchodzą w fotel i spływają korzeniami do ziemi, tak jak kiedyś spłynęło tam kilka milionów woltów Boskiego gniewu. Siedziałem tyle, ile było trzeba. Kiedyś trwało to całą noc.

A potem schodziłem i wszystko było w porządku.

Ale nigdy nie siadywałem na nim w czasie burzy.

Wtedy właśnie go zobaczyłaś, podczas może ostatniej burzy tego roku. Jesienna burza. Rzadkie zjawisko, dziwnie złowrogie i jakby nie na miejscu. Siedział tam, w swoim kapeluszu i czarnym płaszczu lśniącym od deszczu, na tle chorego, brudnożółtego nieba. Palił jednego ze swoich skrętów i patrzył na jezioro. Nie mogłaś oderwać wzroku, przekonana, że za chwilę jego wparta w drewniany tron postać połączy się z niebem oślepiającą ognistą żmiją, a potem do wtóru upiornego trzasku stanie w błękitnym ogniu. Starzec na płonącym tronie, niczym prasłowiański władca podczas pogrzebu.

Ale nic takiego się nie stało.

Na co dzień był raczej pogodny, ale i tak rejestrowałaś wszystko, co robi, z rosnącym zaciekawieniem. Wiele rzeczy przyciągało uwagę.

To, jak skręcał papierosy, wyjmując z miękkiego staroświeckiego woreczka z cienkiej skóry drobno cięty tytoń, przypominający suszony mech. Zbierał najdrobniejsze okruszyny i starannie, z namaszczeniem układał je na bibułce, a potem machinalnie, nie patrząc, skręcał jedną ręką równego papierosa, jak prosto z pudełka.

To, jak jadł. Układał na kolanach serwetkę, starannie ujmował sztućce, dzielił jedzenie odmierzonymi, precyzyjnymi ruchami. Wszystko jedno czy podano kotlet, warzywa, czy zupę, można było go filmować i pokazywać adeptom szkoły dyplomatycznej. Jednak kindersztuba była czymś, czego można byłoby się spodziewać po kimś w jego wieku. Co innego, kiedy jadł sam. Wtedy najchętniej trzymał jedzenie w ręku, odcinał sobie małe porcje i podnosił do ust na końcu noża. Nie robił kanapek, nie przekładał chleba wędliną, tylko wszystko jadł osobno, po kawałku raz z tego, raz z tamtego. Lubił grube kromki, pokaźne kęsy mięsa, kostki sera, i jadł je w ten sposób, jeżeli mu nie towarzyszyłaś, a tylko ukradkiem zerkałaś zza drzwi albo widziałaś jego odbicie w szkle kredensu. Nigdy sam nie kroił pieczywa, tylko odłamy wał kawałki. Po jego posiłku bochenek wyglądał, jakby obgryzł go koń, ale nic nie mówiłaś. I zawsze wydziobywał wszystkie okruszyny chleba. Jeżeli wziął przygotowaną kromkę albo ułamał sobie kawałek, starannie zbierał z talerza wszystkie drobiny pieczywa i zjadał.

Kiedy rozmawialiście, sprawiał wrażenie, że wiedział wszystko o wszystkim i że zobaczył już wszystko, co warto obejrzeć na świecie. Na każdy temat mógł opowiedzieć ciekawostkę, ale nie sprawiał wrażenia pozera. Mógł zaśpiewać nagle japońską piosenkę albo wpleść przysłowie w suahili, ale u niego było to jakoś naturalne. Nigdy nie miałaś wrażenia, że się popisuje.

Intrygował cię coraz bardziej.

Pewno dlatego, kiedy nagle wyjechał na kilka dni, złamałaś wszystkie swoje zasady i zakradłaś się do jego pokoju. Nigdy nie byłaś wścibska i zawsze miałaś najwyższy szacunek dla prywatności. Najprostszy sposób, żeby stracić u ciebie twarz, to oddać się pełnemu świętego potępienia obgadywaniu innych. Plotki napełniały cię oburzeniem, czytanie cudzych listów – wstrętem. Zgrzytałaś zębami, oglądając programy talk – show. Ale tym razem – to było coś innego.

Jak każde złamanie własnych praw, to też przyszło stopniowo. Najpierw poszłaś do jego łazienki, żeby zaopatrzyć ją w papier toaletowy i czyste ręczniki. Łazienka to miejsce, gdzie wiele można się dowiedzieć o człowieku, który jej używa. Kosmetyki poustawiane wokół umywalki mogą ujawnić skrywany narcyzm albo hipochondrię. Zwłaszcza z biegiem lat. To zbladło, tamto obwisło, więc zastosujemy nowy, rewelacyjny krem. Człowiek obrasta w istną drogerię. Reklamują specyfiki a to przeciw łysieniu, a to przeciw zmarszczkom, każdy wie, że nie działają, ale co szkodzi spróbować? A wraz z upływem kolejnych lat drogeria stopniowo zamienia się w aptekę.

Mikołaj mył się szarym mydłem. Zwyczajnym, pachnącym ługiem niczym garbarnia. Dają takie chyba w wojsku albo w więzieniu. Miał też przedpotopowy zestaw do golenia: miseczkę do mieszania mydła, pędzel z borsuczego włosia i brzytwę. Niepraktyczne i bardzo stare. Wszystko było solidnie zużyte, ale nie miało tej dziwnej, chorej patyny jak przedmioty stojące w sklepach z antykami, zazwyczaj sztucznie reanimowane ze stanu kompletnego rozkładu. Te były po prostu dobrze zachowane. I kiedyś chyba wytworne. Miseczkę wykonano z jakiegoś czerwonawego kamienia, uchwyty pędzla i brzytwy zrobiono z palisandru i oprawiono metalem, który przypominał złoto. Na ostrzu brzytwy wygrawerowano „Corrado Toledo” i znaczek z dwiema skrzyżowanymi szpadami. Woził to chyba z przyzwyczajenia albo na wszelki wypadek, bo przecież nosił brodę, którą przystrzygał szpiczastymi, chyba chirurgicznymi nożyczkami. Prócz tego miał jeszcze sporą metalową piersiówkę, ozdobioną herbem ze złota i emalii. Też była stara, chyba srebrna, na boku znajdowało się wąskie wgniecenie. Wyjęłaś korek i poczułaś dziwny, korzenny zapach wody kolońskiej. Niepodobnej do niczego, co można kupić w sklepie.

To chyba wtedy, siedząc na wannie z tą butelką w dłoni, zorientowałaś się, że nie chcesz, żeby wyjechał.

Poruszał się po domu cicho jak kot i dyskretnie, rozsiewając tę egzotyczną woń przywodząca na myśl dżunglę, ale był. Był tak bardzo i ewidentnie. Był, jeżeli nie mogłaś odkręcić słoika i był, kiedy zirytowała cię telewizja albo gazeta. Po prostu był gdzieś obok, gotów opowiedzieć coś, co ustawiało twój gniew na świat albo smutek we właściwych proporcjach.

Kiedy bałaś się bandytów, opowiedział ci o tym, jak podróżowano po Europie w siedemnastym wieku. Albo, jeżeli ktoś był wystarczająco bogaty, to otoczony uzbrojoną po zęby prywatną armią, albo przebrany w łachmany i udając żebraka. Opowiadał o gościńcach obstawionych szubienicami i możnych szlachcicach, którzy trudnili się zbójectwem i oficjalnie wydawali na własną rękę wyroki śmierci. O tym, że jakiś rycerz mógł być jedynym cywilizowanym człowiekiem wśród nieskończonych pustkowi, gdzie w byle jakich budach żyli półdzicy, ledwo umiejący mówić wieśniacy, i że zazwyczaj okazywało się, że ma własną salę tortur w piwnicach.

Wielu rzeczy w dzisiejszym świecie nie lubił, ale potrafił zawsze powiedzieć coś na jego obronę.

I był.

A teraz wyjechał i nagle dom znowu zrobił się pusty i martwy. Cień znowu wpełzł w kąty i znowu pojawił się strach, starość i pustka. Znowu mówiłaś do siebie. Zegar w salonie tykał stanowczo, jakby śmierć w szpilkach szła do ciebie po parkiecie. Poczułaś, że Mikołaj teraz może i wróci, ale za paręnaście dni zabierze swój kufer, kapelusz, swoje tajemnice i zapach tropiku, i zniknie już na zawsze. Zamiast niego powróci pustka i mrok.

I już nie odejdzie.

Chciałaś, żeby został. Jeszcze trochę. Najlepiej na długo.

Gdzieś na dole szuflada pełna sztućców wyjechała z kredensu i gruchnęła na podłogę. Zaskrzypiały okiennice, ale wygięłaś wargi z wyrazem uporu i zignorowałaś to.

Drzwi zostawił zamknięte, ale klucz zabrał. Poszłaś więc do kuchni i wzięłaś drugi, nawet nie patrząc na szufladę, która wypadła na podłogę gubiąc zawartość.

Oczywiście, że miałaś pretekst. Chciałaś sprawdzić, czy w szufladzie szafki nocnej nie leży rewolwer z jedną kulą w bębenku, albo czy przy łóżku nie stoi czasem fiolka pełna seconalu. To było dla jego dobra. Z międzyludzkiej troskliwości.

Otworzyłaś drzwi, ale oczywiście nie zauważyłaś maleńkiej drzazgi wystruganej z zapałki, wetkniętej między zawias a futrynę, która spadła na ziemię.

W pokoju panował porządek i zrobiło się raczej przytulnie. Na równo posłanym łóżku leżał koc. Kurtka, ocieplana koszula w kratę i kapelusz wisiały na przykręconych do drzwi haczykach. Kufer zajął ścianę obok biurka i został nakryty kawałkiem dziczego futra, które zwykle leżało bez celu na krześle. Półkę wypełniły książki i kilka małych figurek, kamiennych i drewnianych.

Na blacie leżało kilka grubych notesów i bardzo stare, ozdobne wieczne pióro, buteleczka dobrego atramentu, kawałek wiśniowego laku i nożyk z rękojeścią lśniącą macicą perłową. Tuż koło lampy równo ułożony stos kartek w kratkę, zapisanych wymyślnym, ozdobnym pismem z zawijasami. Przyciskało je coś, co wyglądało jak niewielka, kanciasta buteleczka wypełniona złotym pyłem. Wzięłaś to do ręki i wtedy okazało się, że to nie buteleczka, ale ciężki, metalowy odlew w kształcie buteleczki.

Miał jeszcze dwie pękate butle stojące w towarzystwie srebrnego, walcowatego kieliszka, zawierające coś pachnącego ostro alkoholem i suszonymi śliwkami, miał książki i szafę ubrań, ale najciekawszy był kufer.

Po prostu nie mogłaś się powstrzymać. Zdjęłaś skórę dzika i otworzyłaś go. Nie było kłódki, ale oczywiście nie mogłaś wiedzieć, że między okuciem wieka a maleńką zadrą na ściance kufra jest przywiązana cieniutka, niewidoczna niteczka.

Na wierzchu leżał dziwaczny, przypominający szablę kordelas. Wyjęłaś go z pochwy i zobaczyłaś, że to kiedyś rzeczywiście była szabla, ale musiała zostać złamana i przerobiona. Urwana łacińska sekwencja wygrawerowana na ostrzu uciętym w pół zbroczą, Nostrum non est victoria, sed opu… Nie pamiętałaś łaciny. Kolejna staroć. Chyba rzeczywiście handlował antykami.

W kufrze było więcej takich rzeczy, ale wiedziałaś, że nie możesz ich dokładnie przeglądać. Skrzyneczki, puszki, rulony papieru przewiązane czerwonym sznurkiem, woreczki, i – rzeczywiście – stary, owinięty w kawał irchy rewolwer. Wyglądało na to, że bęben jednak był pusty. Broń była długa, ciężka i wyglądała jak z westernu. Pod spodem leżały cztery naprawdę stare woluminy, takie że aż gwizdnęłaś przez zęby. Oprawione w bordową, spękaną skórę, z wytartymi, napuszczonymi złotem tłoczeniami, okute metalem i zapinane na klamry. Majątek. Czy to były dzieła alchemiczne, o których mówił? A może je ukradł?

Pod księgami znajdowało się obszyte wytartym aksamitem wieko, zamykające niższe części kufra. Można było jednak wysunąć dwa uchwyty, odblokować zatrzask i wyjąć je, więc to zrobiłaś. Było ci wstyd, policzki płonęły z zażenowania, ale nie mogłaś po prostu przestać. Czułaś się jak dziewczynka grzebiąca ukradkiem w toaletce matki.

Pod fałszywym dnem znajdowała się komora podzielona na mniejsze części miękko wyłożonymi przegródkami, stały w niej duże szklane naczynia o długich, dziwacznie powyginanych szyjkach, jakieś poczerniałe metalowe pręty złożone razem, zaopatrzone w śruby i zaciski, metalowe naczynia podobne do turystycznych, kwadratowe butelki ze szklanymi korkami, siedzące we własnych, miękko wymoszczonych gniazdach, pełne kolorowych proszków.

Rzeczywiście zajmował się alchemią? W dwudziestym pierwszym wieku? Z drugiej strony, wszystko w tym kufrze wyglądało na piekielnie stare. Dziwna pamiątka.

Złożyłaś wszystko tak jak było, księgi, szkatułki, rewolwer, kordelas, zamknęłaś wieko i położyłaś na miejsce skórę.

W szufladzie biurka była jeszcze jedna szkatułka – pełna zdjęć. Temu nie mogłaś się oprzeć. Szukałaś jakichkolwiek śladów jego przeszłości, czegokolwiek, co człowiek musi zebrać przez całe życie. Jakichś śladów związków z ludźmi. Jakiegoś dowodu, że nie wysnuł się z nicości tej listopadowej mgły, razem ze swoim kapeluszem i harcapem, tylko był żywym człowiekiem.

Kobieta na zdjęciu siedziała na betonowej ławce, zalana jaskrawym blaskiem słońca. Siedziała bokiem, długie nogi wystające z cienkiej, letniej sukienki wyłożyła na całą długość siedzenia, śmiała się i jedną ręką przytrzymywała przeciwsłoneczne okulary wsunięte w rozwiane wiatrem czarne włosy. Za nią majaczyły białe, rozpalone słońcem budynki, zmierzwione korony palm i maszty jachtów. Niebo płonęło granatem.

Była ładna, jeżeli ktoś lubi typ śródziemnomorski. Czarne, migdałowe oczy, wąski orli nos, wypukłe kości policzkowe. Wyglądała na Żydówkę, Greczynkę, może Hiszpankę albo Francuzkę. Siksa miała, góra, czterdzieści lat. Czy to ona usłyszała to straszne, suche „Żegnaj”?

Pod spodem następne zdjęcie – inna kobieta, inne czasy. Kolory na zdjęciu były przepalone, dziewczyna miała cienie makijażu przecinające policzki, nastroszone czarne włosy i trójkątną twarz. Ubrana w luźną skórzaną kurtkę stała przed budynkiem wyglądającym jakoś angielsko, otynkowanym na dziwny, rdzawy kolor, z białymi oknami i drzwiami. Trzymała małego białego pieska, patrzącego w obiektyw skonsternowanym wzrokiem.

Następne i następne. Kolejne kobiety, żadna nie powtarzała się drugi raz. Wszystkie miały wyraźne brwi i ciemną oprawę oczu, wąskie nosy, ciemne lub rude włosy. Dwie były Azjatkami. Stały, siedziały, jedna jechała na rowerze przez jakiś suchy krajobraz.

Następne zdjęcia zrobiły się wyblakłe, kolory straciły wszelkie odcienie błękitu, zieleń zrudziała, nieba stały się białe, sukienki wydłużyły za kolana, fryzury zamieniły w tapirowane szopy, makijaż zrobił się okropny – podmalowane powieki, klipsy, błyszczyk na wargach.

Potem kilka zdjęć czarno białych, białe skarpetki wystające z lakierków, czarne lub rude włosy zmieniły się w upięte wysoko fryzury, dekolty podjechały pod szyję, sukienki jeszcze niżej za kolana.

Potem zdjęcia w barwach sepii, na jedwabistym papierze, o brzegach wycinanych w ząbki. Dziewczyny z grzywką, z końcami włosów podkręconymi do szczęki „na Chinkę”, z malutkimi, pomalowanymi na smoliście wąskimi usteczkami. Lata dwudzieste – to było już przed jego narodzinami. Zrozumiałaś wtedy, że to muszą być zdjęcia jego krewnych, jakieś rodzinne pamiątki, z których, nie wiedzieć dlaczego, wybrał same kobiety. W pudełku nie było ani jednego zdjęcia mężczyzny tylko same młode dziewczyny. Nie chciał wizerunków starych babek ani ciotek, zgromadził natomiast podobizny, na których były dziewczętami. Dlaczego? Może bał się starości?

Nie bał się natomiast pożółkłego zdjęcia dwudziestoletniej czarnowłosej prababki, siedzącej na fotelu w atelier, palącej papierosa w półmetrowej fifce i ubranej jedynie w sznurowane botki i sznur pereł oraz absurdalny, maleńki kapelusik. Zdjęcie było prawdziwą perłą kolekcji, widać było kędzierzawy wzgórek łonowy i fałdki na brzuchu, bo prababcia nie miała zielonego pojęcia jak siedzieć, żeby wyeksponować figurę.

Pod spodem znalazłaś kilka szklanych płyt, z jeszcze bardziej upozowanymi, sztywnymi zdjęciami dziewcząt w ogromnych kapeluszach ozdobionych kwiatami; dłonie w koronkowych rękawiczkach przytrzymywały parasolki lub falbany długich spódnic.

Niżej leżało trochę biżuterii. Owalny, srebrny medalion z łańcuszkiem. Otworzyłaś go, by spotkać kolejną czarnobrewą kobietę o ciemnych włosach upiętych wysoko, z pojedynczymi lokami spadającymi na policzki, wszystko wymalowane na płatku porcelany wielkości paznokcia, pędzelkiem, który miał pewnie tylko jeden włos. Trzeba by chyba mikroskopu, żeby zrobić coś takiego. Miniaturę okalał kosmyk czarnych włosów, przytrzymywanych metalowymi łapkami.

Pod spodem wycinanka z papieru. Czarny dziewczęcy profil na białym, kartonowym tle, wszystko zetlałe i kruche jak skrzydło motyla.

Jeszcze jedna miniatura na medalionie, większa i gorzej namalowana, biała twarz kobiety niemal nierozpoznawalna pod białymi lokami wysokiej, bawełnianej peruki, nieco zbyt pucołowata, z czerwonymi rumieńcami na policzkach.

Kolejny medalion – duży, wielkości herbatnika i ciężki, w przeładowanej ozdobami złotej ramce, i kolejny portret – czarne oczy, czarne włosy upięte w skomplikowaną fryzurę, zielona suknia zapięta pod szyję. Na odwrocie ozdobny grawerunek, który odczytałaś z trudem:

Lubisz wdzięki pieszczoty wiosnę y nadzieyę Tę masz. Tymcisśy tą yest. A tać się śmieye…

Na dnie szkatułki leżało jeszcze kilka pierścionków i z osiem obrączek. Złotych, srebrnych, ozdobnych i gładkich. I jeszcze sygnet z negatywem herbu wyciętym w srebrze.

Włożyłaś kasetę z powrotem do szuflady, z paskudnym uczuciem zbrukania i z nadzieją, że nigdy się nie zorientuje, że grzebałaś mu w rzeczach. Spłonęłabyś ze wstydu.

Pochłonięta zdjęciami nawet nie zauważyłaś, jak zapadł mrok.

Niczego się nie dowiedziałaś.

Wdarłaś się tu, żeby znaleźć odpowiedzi na nie zadane pytania, ale nie zrozumiałaś niczego. Nadal nic nie wiesz, poza tym, że napełnia cię to dziwnym, złowrogim przeczuciem.

Tajemnice zostały.

A nawet zrobiło ich się jakby więcej.

Uzi zaczyna wyć. Przeciągle i ponuro.

Ciarki przebiegają ci po plecach.

Dom był pusty, ciemny i cichy. Irena zeszła na dół, jak do piwnicy. Mroczne pokoje, ciemne okna. Zapaliła światła, w milczącej kuchni zaparzyła sobie herbaty. Piła ją patrząc na okno, przypominające czarne lustro. Przez lata nauczyła się tak żyć, a teraz te wszystkie sposoby samotnego spędzania czasu gdzieś odeszły, a została mdląca, lodowata nuda.

I cisza.

Poszła do oranżerii zapalając po drodze lampy, przygotowała sobie ołówki, piórka i pędzelki, odkręciła buteleczki z tuszem i spędziła czterdzieści pięć minut patrząc na przymocowany do stołu kreślarskiego prostokąt białego kartonu. Był czysty i zawierał w sobie wszystkie możliwe obrazy i rysunki. Arcydzieła i kicze. Był jak brama do innego świata.

Irena wyciągnęła dłoń z zaostrzonym na igłę ołówkiem Derwenta i narysowała kreskę. Potencjalne możliwości, obrazy, rysunki i światy natychmiast znikły. Prostokąt stał się arkuszem brystolu, naznaczonym ołówkową kreską. Brama pozostała zamknięta.

Zacisnęła zęby i narysowała obrazek. Na siłę. Wiedziała, co ma narysować i była profesjonalistką. Efekt był taki, że karton przedarty na pół wylądował w koszu na śmieci pod stołem. Nie można było położyć go obok poprzednich.

Przeszła się do kuchni. Wróciła do salonu. Włączyła sobie telewizor. Przygotowała kąpiel. Wstała. Usiadła.

To wszystko nie miało sensu. Niczemu nie służyło.

Noc też była okropna. Samotna i smutna. Przedsmak tego, jakie będą już wszystkie następne. Irena leżała w sypialni i płakała. Cicho i rozpaczliwie, jakby już wyjechał, jakby już została sama. Płakała z tęsknoty.

A kiedy zrozumiała, co to znaczy, aż usiadła na łóżku.

Potem zapaliła światło i chodziła nerwowo po sypialni, wyłamując palce.

– Co mam zrobić? Czy to w ogóle możliwe? – Spojrzała na sufit. – Nie wiem, jak to się mogło stać, kotku, ale chyba jeszcze raz zdołałam się zakochać. – Popatrzyła do góry, nasłuchując, jakby spodziewała się repliki. – Czy może po prostu chcę być z kimś. Kimkolwiek? No? Powiedz mi. Wiem, że tu jesteś. Co teraz mam robić? Czy to jest mężczyzna dla mnie? Czy…

Odpowiedziała jej cisza. Nic się nie działo. Dom był pusty. Rano nagle podjęła decyzję. W łazience, naga i mokra, stojąc przed wielkim lustrem.

– Masz dwanaście dni, stare pudło. – Wycelowała palec w taflę. Dwanaście dni na zdobycie faceta.

Była kobietą. Miała swoje sposoby.

I miała nadzieję, że jeszcze to potrafi.

Zaczęła od tego, że umyła włosy szamponem koloryzującym. Kolor nie był nachalny – bardzo ciemny brąz, podobny do jej naturalnego. Rzekomo blond odmładza, ale tylko zdeklarowana idiotka zrobiłaby się na blondynkę dla faceta, który nie zatrzymał ani jednej fotografii jasnowłosej kobiety. Zresztą, nie była siwa, tylko szpakowata. Wyregulowała brwi, nadając im klasyczny kształt. Nałożyła podkład, cienie, tusz. Pracowała coraz szybciej, w sposób, który przypominał natchnienie. Podkreśliła kształt warg. Zamaskowała obwisłe mięśnie szczęki. Była malarką. W końcu, u diabła, umiała namalować twarz młodszej i atrakcyjniejszej kobiety. Nawet jeżeli musiała namalować ją na własnej. Cienie, pudry. Ołówki, pędzelki i konturówki wpadały jej do umywalki, jakaś szminka spadła na ziemię. Nie zwracała na to uwagi, aż skończyła i spojrzała na swoje odbicie.

Efekt był straszny.

Z lustra patrzyła na nią na pewno nie starsza pani, ale z pewnością też nie gwiazda. Chyba że prowincjonalnego dansingu. Coś między przechodzoną striptizerką a podstarzałą wdową po artyście cyrkowym. Brakowało boa z piór i sztucznych rzęs. Może nie zaraz dziwka, ale prędzej dobrze zachowana burdelmama. Brawo.

Zmyła tę maskę tonikiem, ze złością wrzucając do wanny upaprane płatki kosmetyczne. A potem zaczęła od początku.

Tylko że inaczej.

Nie wybierała się na podryw do sanatoryjnej dyskoteki. Musiała tylko spowodować, żeby zwrócił na nią uwagę. Miał pomyśleć: „Ta moja gospodyni jest całkiem niczego sobie…”, a nie natychmiast zauważyć, że odwaliła się na bóstwo. Zrobiła więc inny makijaż, dyskretnie podkreślający to, co jeszcze jej zostało z urody, i tyle. Podkręciła włosy, ale skromnie spięła je na karku szeroką spinką.

Zamiast powłóczystej spódnicy i bluzy, noszonych na co dzień, założyła inną kieckę. Nie koktajlową, z dekoltem, ale inną. Skromną, burą i wyraźnie domową, trochę za to obcisłą.

Postanowiwszy działać, Irena odzyskała nieco życia, ale malować nadal nie była w stanie.

Dzień upływał. Właściwie sączył się pomiędzy kolejnymi bezsensownymi czynnościami a długimi spojrzeniami na majaczącą za drzewami furtkę i śpiącego psa. Nic się nie działo.

Irena czekała.

Tysiąc razy spojrzała w kierunku bramy i tysiąc razy straciła nadzieję. Drzewa stały w półmroku i mżawce, mokre gałęzie kołysały się na wietrze. Zegar tykał. Przyszedł i minął czas samotnego obiadu, nad kubkiem zupy z torebki i kilkoma kanapkami.

Postanowiła, że gdy przyjedzie, będzie siedziała na werandzie i malowała. Dlatego naszkicowała pracowicie jakiś bohomaz i kiedy wreszcie szary saab zabłysnął światłami przed furtką, usiadła na swoim malarskim krześle i zabrała się do obrazka. Ubrudziła palce tłustą pastelą i narysowała sobie niedbałą plamę na policzku, nie zwracając uwagi na jego samochód wjeżdżający na ukryte miejsce za domem, w cieniu drewutni. Taka plamka dodała jej uroku, nadała czupurny wygląd i stworzyła wrażenie, że jest opętana natchnieniem. Aż się prosiło, żeby wyciągnąć dłoń i ją zetrzeć.

Słyszała, jak otworzył sobie drzwi, słyszała jego kroki w sieni i w kuchni. Malowała.

Wstała, żeby go obojętnie przywitać, dopiero kiedy otworzył podwójne drzwi do przechodniego salonu.

Nie wiadomo jak to się stało, że trzeci krąg lędźwiowy wybrał sobie właśnie ten moment, (jeszcze tego rana pomyślała, że to dobrze, iż od tak dawna nie rąbnęły jej krzyże, zawsze wtedy tak się dzieje.) Uczucie było takie, jakby kręgosłup złamał się niczym spróchniała gałązka. Zgięło ją w pół, nogi załamały się bezradnie. Zupełnie jak gdyby ktoś przerąbał grzbiet Ireny kantem łopaty. Ból zapalił przed oczami krwawe kręgi i snop srebrnych iskier. Nie upadła jak długa tylko dlatego, że złapała się za poręcz schodów, tuż za drzwiami werandy. Miała iść majestatycznie i nieco obojętnie przez salon, a zamiast tego klęczała w sieni, zwinięta w kłębek u stóp schodów.

Pierwszy wybuch ostrego bólu przygasł i roztopił się w chmurze mdlącego, tępego cierpienia, które tak doskonale znała. To było jak uderzenie rozpalonym bełtem z kuszy, w sam dół pleców. Teraz czuła, jak nadal tkwi głęboko pogrążony w ciele, gorący i żelazny. Wiedziała, że jeżeli spróbuje się wyprostować albo choćby poruszyć, natychmiast o sobie przypomni kolejną eksplozją ognia. Chciało jej się płakać ze złości i upokorzenia.

Powoli wspięła się po poręczy i jakoś stanęła na nogach, pokręcona i przygięta niczym Quasimodo. Rwało przez plecy, pośladek i udo, wszędzie, gdzie docierał podrażniony nerw.

– Co się pani stało?! – Miał na sobie rozpięty płaszcz, a w ręku wypchaną, niewielką aktówkę.

– Nic – wycedziła Irena przez łzy. – To krzyż… Zdarza się. Wezmę proszek… Przejdzie.

– Nie. – Usłyszała stanowczy głos. – Samo nie przejdzie.

A potem uniesiono ją, ostrożnie ale stanowczo, dalej przygiętą do ziemi, w jakiejś kretyńskiej pozie. Poczuła, jak bierze ją na ręce, lekko i delikatnie, żeby nie urazić biednych korzonków, zakleszczonych boleśnie pomiędzy poprzestawianymi kręgami.

Położono ją na dużej kanapie, a potem, po namyśle, przeniesiono na dywan. Gdyby nie przeklęty ból, który zatopił cały świat, byłoby to bardzo przyjemne.

Pozwoliła się układać na brzuchu, jedną rękę wyciągnął jej gdzieś nad głowę, drugą ułożył wzdłuż ciała, poczuła jego dłonie na udach, kiedy układał jej nogi. Silne ręce. Twarde, chłodne i suche. Podciągnął jej jedno kolano dosyć wysoko, potem odszedł, żeby zdjąć płaszcz i rzucić go na fotel.

A potem poczuła jego ręce wędrujące stanowczo i badawczo wzdłuż kręgosłupa. Jakoś twardo, kostkami albo kciukami. Wymacał wszystkie kręgi, aż do dołu pleców, a potem poczuła bolesny ucisk, to tu, to tam. Za każdym razem dźgało ją jak rozpalonym szydłem. Nacisnął gdzieś, zabolało jak diabli. Irena krzyknęła.

– Co pan robi? Uszkodzi mi pan kręgosłup!

– Spokojnie – powiedział stanowczym, lekarskim tonem. – Proszę się rozluźnić i nie kręcić głową.

Nacisnął jej obolały, opuchnięty bólem kręgosłup lędźwiowy w kilkunastu punktach naraz. Potem jeszcze raz, gdzieś obok w kierunku miednicy. A potem stanowczo ujął jej biodra i wepchnął w środek pleców kolano. Rozległ się chrupot, który poczuła aż w czaszce. Kręgosłup Ireny wrzasnął. Ból eksplodował i rozwiał się jak chmura. Znikło nawet mdlące, zapalne ćmienie. Nie było bólu, tylko jedwabista ulga.

Irena jęknęła z ulgi i rozkoszy, i zwiotczała na dywanie, bojąc się nawet poruszyć.

Mikołaj pociągnął ją lekko i stanowczo za nogę, po czym ułożył w innej pozycji. Poddała się temu, z uczuciem, że nie dzieje się nic erotycznego. Jego dotyk był stanowczy ale rzeczowy, jak fizjoterapeuty albo nawet weterynarza.

Pozwoliła ugniatać sobie badawczo kręgosłup, kawałek po kawałku, na całej długości, w środku coś chrupotało, trzaskało i skrzypiało, ale chyba układało się prawidłowo. W końcu oplótł jej głowę jakimś skomplikowanym chwytem i nagle pociągnął w górę i przekręcił. Przeraziła się słysząc trzask kręgów, ale wtedy poczuła, jakby wszystkie od góry do dołu ułożyły się nagle równo, niczym padające kostki domina.

Nic już nie bolało.

– Proszę – powiedział Mikołaj. – Może pani wstać.

Podał jej rękę, ale wstała normalnie, z ulgą. Przeszło.

– Nic mi nie jest! – zawołała. – Normalnie trzymało przynajmniej przez tydzień! Gdzie się pan tego nauczył?

Machnął ręką.

– W Japonii. Nieważne. Może pani chodzić normalnie. Postrzał nie wróci, ale nie pozwolę pani dzisiaj stać przy kuchni. Bardzo proszę mi pozwolić zrobić kolację. Zapraszam panią.

Irena przeszła kilka kroków godnie i prosto, jak modelka, tak, jak miało być. Jak dobrze było stać i chodzić bez bełtu tkwiącego pomiędzy nerkami. Mikołaj zabrał płaszcz i jakby ukradkiem, zgarnął ze stolika dziwną teczkę. Zrobił to dyskretnym ruchem kieszonkowca i natychmiast schował pod przewieszony przez rękę płaszcz.

– Zaraz wracam. Pozwoli się pani zaprosić na kolację?

– Pozwolę – odpowiedziała łaskawie, starając się, żeby zabrzmiało to naturalnie.

Siedziała w kuchni i patrzyła, jak po raz pierwszy od wielu lat mężczyzna kroi tu, sieka, obiera, gotuje i przyprawia. Kupił mnóstwo rozmaitego jedzenia, które leżało teraz artystycznie na drewnianym stole, jak na holenderskiej martwej naturze.

Półmisek wielkich krewetek, obok pęczek koperku i kawał mięsa, piękny biały por zakończony kitą liści, jak w herbie Walii, kaczka, główki czosnku, grzyby. Patrzyła na ten stół ze sceptycyzmem. Romek zrobiłby w takich okolicznościach jajecznicę, w której się specjalizował, umiał też wrzucić kiełbasę do wrzątku albo na patelnię, albo odgrzać mrożonkę. W tamtych czasach w zasadzie nie było gotowych potraw, więc jeżeli wyjeżdżała, żywił się kanapkami i zupami z proszku albo chodził do gospody w Płocicznie, gdzie jadał podejrzany bigos lub mielone.

A ten – proszę. Z grubej rury. Zupa z raków Bisque d’ecrevisses. („Nie było raków, więc zastosujemy langustyny”), a potem mostek cielęcy nadziewany z nerką, zapiekane puree z kartofli i sałata. Na deser – lody z gorącym sosem jagodowym.

Nic nie powiedziała, tylko patrzyła jak nóż miga w jego dłoni, skacze po desce siekając szalotki i marchewkę, tak szybko, że wyglądał niczym ostrze sieczkarni. Woda wrzała w garnku, pachniało czosnkiem rozgniecionym ostrzem noża na płask. Krewetki wylądowały we wrzątku, Mikołaj ucierał masło z żółtkami, siekał pietruszkę, tłukł na mąkę skorupki krewetek w moździerzu. Większość jej mosiężnych i żelaznych eksponatów kuchennych, które przez lata były tylko ozdobami, nagle wylądowała na stole i znalazła zastosowanie. Nawet nie spojrzał na mikser, tylko ubijał pianę starożytną trzepaczką, wątróbkę dziabał zdjętym ze ściany wygiętym tasakiem.

Opowiadał o historii i urokach współczesnej cywilizacji. I mięsie.

– To jest moja metoda na pogodę ducha. Cieszę się takimi drobiazgami: na przykład zawsze mamy świeże mięso. Wie pani, że tak jest dopiero od niedawna? Od kilkudziesięciu lat. Przez setki lat, jeżeli już jedzono mięso, to świeże było najwyżej przez parę dni. Potem zawsze śmierdziało albo przynajmniej zalatywało. Stąd wziął się obyczaj przyprawiania. „Pieprzno i szafranno, moja mościa panno”. Bo wiecznie cuchnęło. Bez przypraw nie dało się tego jeść. A teraz – proszę. Przyprawiam, żeby wydobyć aromat z potrawy, a nie żeby zabić smród. Czasem powinniśmy doceniać takie rzeczy jak lodówka albo choćby wanna.

Irena pociągnęła łyk wina. Ciężkie, słodkawe, o korzenno – wiśniowym zapachu. „Xeres Amontillado”. W kuchni królowały zapachy, światło i życie. Stukał nóż, skwierczał tłuszcz w rondlu. Chciałaby, żeby tak mogło już być zawsze. Codziennie.

– Chce się panu tak męczyć? – spytała z ledwo skrywaną kokieterią.

Gotuję dla pani. Jak mogłoby mi się nie chcieć. Kolacja z piękną kobietą to jedyny i najlepszy powód. Taki jest sens gotowania. To hołd. Sam tylko napychałbym brzuch. Zjadłbym coś prosto z puszki. Dobra odpowiedź.

Pewnie, że się przebrałaś do tej kolacji. Cyc uniesiony w ciasnym staniku, kropla „Opium” wtarta w szyję pod uchem, szpilki, błysk opiętego lycrą uda w rozcięciu spódnicy. Płomienie strzelające w kominku, blask świec przefiltrowany przez rubinowy płyn w kieliszku.

I mężczyzna, siedzący naprzeciwko. Wysoki, z przystrzyżoną krótko szpakowatą brodą i długimi włosami związanymi w harcap. Nie założył krawata. To oryginał, nie robi niczego, co mogłoby być oczywiste i banalne. Kołnierzyk białej koszuli ściągnął rzemieniem przytrzymanym srebrną broszą. Patrzy na ciebie z ledwo maskowanym zachwytem, oczy błyszczą mu w blasku ognia. Uśmiecha się. Sennie, jakby w zamyśleniu. Widział już niejedno. Dobrze rozumie, co tu się dzieje. Opowiada, żartuje. Wie, że nie wolno mu być zamyślonym ani nudnym.

Siedzi na wprost ciebie, z uniesionym kieliszkiem, uśmiecha się i łowi twój śmiech. Czasem wzrok lekko ześlizguje mu się w twój dekolt, tam gdzie piersi i błysk kropli złota na cienkim niczym nić łańcuszku. Obcy mężczyzna.

Nie ja.

Ale mnie już nie ma.

I dawno powinno się było tak stać jak dziś.

Widzi to, co i ja widzę. Że masz rozszerzone oczy i tajemniczy uśmiech na twarzy, kiedy go słuchasz, że podajesz się całym ciałem do przodu, że poprawiasz włosy, oblizujesz wargi.

Wasze palce spotykają się, kiedy sięgacie równocześnie po butelkę. Poważniejesz, ale na wargach błąka ci się cień tajemniczego uśmiechu. W oczach masz dziwny błysk, trochę filuterny, a trochę nieśmiały.

Pamiętam go.

I tęsknię.

Dwie butelki wina to nie tak dużo, zwłaszcza pod sutą kolację. Ale zupełnie wystarczy na pretekst.

Tańczycie. Do bluesów z winylowych czarnych płyt. Zawsze lubiłaś tańczyć.

Wasze wargi spotkały się po raz pierwszy przy „St. James Infirmary”. To piękna melodia. Ja też leżałem na zimnym stole, biały i martwy jak śnieg. Ale szpital nazywał się Wojewódzki Zespół Kliniczny w Nowym Targu. Nie nadaje się na bluesa. Szpital Świętego Jakuba – to jest nazwa.

Pewnie gdybyście byli młodsi, zrobilibyście to na dywanie przed kominkiem albo nawet na stole, zrzucając na ziemię srebra i porcelanę. Ale w pewnym wieku nie ma to jak stare, dobre, podwójne łóżko.

Kiedyś to było nasze łóżko. A potem przez długie lata twoje. Samotne, z jedną połową pustą i zimną. A teraz nagle nie jest już zwykłym sprzętem do spania.

Tak z boku to przypomina zapasy. Półmrok pokoju maskuje niedostatki waszych ciał. Nie widać piegów, przebarwień, fałd skóry, nie widać wieku, tylko dwoje ludzi. Dlatego nie pozwoliłaś mu zapalić górnego światła. Chciałaś czuć się pewnie i nie pamiętać, że piersi wyzwolone z miseczek stanika natychmiast zwisną na brzuch, że pośladki wypadną ci spod ciasnej lycry rajstop. Wcale mu to nie przeszkadzało, ale uszanował, że ty tak chcesz. Została tylko nocna lampka i w jej mdłym świetle widać po prostu ludzi, którzy całują się, głaszczą, splatają, jakby nadal tańczyli. Trochę to niezgrabne – jeszcze nie umiecie się nawzajem, jeszcze nie wiecie, o co temu drugiemu chodzi, nie domyślacie się, co zrobi za chwilę. Dlatego trochę przypomina to zapasy. Ale to się zmieni. To tylko kwestia wprawy.

Moja ukochana.

I jakiś facet. Taka jest kolej rzeczy. Cykl się obraca.

Zaplatasz mu nogi na plecach. Masz piękne stopy – smukłe i zmysłowe. Nic się nie zmieniły. Słychać twój jęk. Rytmiczne, głośne i wyraźne: „Och! Och! Och!” do wtóru wezgłowia stukającego o ścianę. To nie jest twoja zwykła reakcja. Po prostu od dawna bardzo chciałaś tak zrobić. Choćby jeszcze raz w życiu.

* * *

– Masz dużo blizn. – Irena leżała opierając mu się podbródkiem o pierś.

– Jestem stary. Nazbierało się.

Roześmiała się bezwstydnie i sięgnęła gdzieś nisko pod kołdrę.

– Nic na to nie wskazuje. Pocałował ją.

– To twoje czary.

Schody skrzypiały. Jeden stopień po drugim.

– Irytujący dźwięk. Jakby ktoś wchodził – powiedział Mikołaj i skręcił sobie papierosa. – Przez pierwsze noce kilka razy wyglądałem na korytarz.

– I co? Widziałeś kogoś? To stary dom. Drewno cały czas pracuje, nagrzewa się, stygnie, dlatego trzeszczy. Zawsze tak było.

– I zawsze drzwi się otwierały i zamykały? Spadały obrazki?

Ciemne oczy Ireny patrzyły na niego jakoś bez wyrazu.

– Boisz się?

– Raczej jestem ciekaw. Nigdy niczego nie widziałaś?

– Nie. I w każdym razie to nie mógłby być Roman.

– Dlaczego?

– Czułabym to. Wiedziałabym, gdyby tu był. Byliśmy ze sobą tak blisko, jak tylko mogą być ludzie. Kiedy zginął… – zabrała mu papierosa, zaciągnęła się i oddała -…kiedy zginął, czułam, jakby została mnie najwyżej połowa. Chyba dlatego nigdy stąd nie wyjechałam. Marzyliśmy o tym domu. To było nasze miejsce. Nie mogłam go zostawić. Zawsze bym się już tułała.

– Tułacze życie nie jest takie złe – roześmiał się.

– Jak dla kogo. W końcu trzeba znaleźć jakieś swoje miejsce. A moje jest tutaj.

Milczał. Irena patrzyła na jego twarz pomalowaną czerwonym blaskiem żaru.

A potem znowu się kochali. W zupełnych ciemnościach, gdzie istniał tylko dotyk, ciepło i zimno, gładka powierzchnia skóry albo jedwabiste muśnięcia włosów.

– Nie wyjeżdżaj – poprosiła w tych ciemnościach. – Zostań jeszcze trochę. Ze mną.

– Chcesz? Nie za późno dla nas?

– Za późno żeby zwlekać. Co szkodzi spróbować? Nie mamy przecież nic do stracenia. Poza sobą.

– Więc zostanę.

Schody przestały skrzypieć. Trzasnęły drzwi.

Opowiedziała mu o motylach kilka dni później. Właściwie sam o nie zapytał, oglądając jej obrazy.

– Usiłowałam je oswoić. Pierwszego na obrazie, który malowałam tamtego dnia. Wróciłam do niego chyba z miesiąc po pogrzebie. Przedtem nie byłam w stanie niczego robić. Musiałam zacząć malować, żeby nie oszaleć. Właściwie zmusili mnie do tego. To był pejzaż. Taki spokojny, wiejski, kwintesencja letniego wieczoru. Banalny obrazek, mnóstwo kwitnących łąk, snopy, wysadzana drzewami droga. Bogaci ludzie kupują takie bohomazy, żeby powiesić je w salonach. Wtedy też istniały galerie. Tylko światło było ciekawe. Żółtozłoty, letni zmierzch, zawsze chciałam go oddać. Nie mogłam tego skończyć, nie byłam w stanie narysować niczego tak pogodnego, więc domalowałam tego przeklętego motyla. Nie tak, jakby należał do pejzażu, ale iluzjonistycznie – jakby należał do naszego świata i siedział na płótnie. Był czarny, złowrogi i rzucał cień. Potem malowałam inne rzeczy, w tamtym okresie głównie jakieś mroczne i surrealistyczne, ale czarne motyle zawsze gdzieś się plątały. Zrobił się z nich taki mój znak firmowy. Chciałam w ten sposób zakląć omen.

– Co się stało z tym pejzażem?

– Poszedł do ludzi. Nie mogłam na niego patrzeć. Ktoś mi mówił, że widział go u kogoś w biurze. Potem ten facet zginął w wypadku. Mam nadzieję, że nie przez ten obraz.

– A inne?

– Niektóre widziałeś. Większość się sprzedała. Ale jednego nie sprzedam.

– Którego?

Nazywał się „Ikar”. Przedstawiał sylwetkę mężczyzny ze skrzydłami, strzaskaną jak posąg. Biały, o strukturze marmuru, ale stłuczony niczym porcelanowa figurka, która runęła na posadzkę. Rozbite kawałki były jednak rozpoznawalne. Dłonie, tors w kilku kawałkach, skrzydła, zwrócona ku niebu twarz. Nie nijaka grecka maska posągu, ale charakterystyczna twarz mężczyzny z pionowymi zmarszczkami wokół ust. Na oczach postaci siedziały czarne motyle. Podłoże, na które runął, również było usiane motylami o skrzydełkach jak płatki sadzy. Dywan z motyli.

Mikołaj palił papierosa i patrzył w milczeniu.

– To Roman?

– Najlepszy portret, jaki kiedykolwiek zrobiłam. Próbowałam zakląć w niego całą swoją żałobę. Wszystko, co chciałam opowiedzieć o tym mężczyźnie. Zatrzymać to.

Takie epitafium. A odkąd go namalowałam, zrobiło mi się naprawdę lżej. Zaczęłam żyć. Chyba dużo zawdzięczam temu kawałkowi płótna. Pokiwał głową.

Dni znalazły swój rytm, w miarę jak zaczęli naprawdę żyć razem. A jednak Irena nie dowiedziała się o Mikołaju niczego. Opowiadał jej tysiące historyjek, aż wydawało się niemożliwe, żeby przeżył to wszystko, ale nie mówił niczego z rzeczy naprawdę interesujących dla kobiety. Nie opowiadał o związkach, relacjach i powiązaniach. A nade wszystko nigdy nie udzielił zadowalającej odpowiedzi na pytanie, przed czym ucieka. Nawet tego, z kim się rozstał, ani po co wyjeżdżał. Skwitował krótko: „Interesy”. Ani dlaczego zaszył się w jej samotni.

– A ty? Dlaczego się tu zaszyłaś?

– Mówiłam ci wiele razy. Tu jestem u siebie.

– Widzisz. A ja nie mam żadnego „u siebie”. Po prostu poczułem jesień.

– Jak to: jesień?

– Czas mgły, zmęczenia, zasypiania. Moje życie zrobiło się skomplikowane i zaczęło zbyt wiele ważyć. Miałem dosyć ludzi. Wymagań, żądań, zależności. Starość jest jak niedzielne popołudnie. Ani środek dnia, ani wieczór. Obiad już zjedzony, czasu zostało tak niewiele, że nie ma sensu niczego zaczynać, nie ma na co czekać. Spać za wcześnie, a za późno na cokolwiek innego. Nuda, upływ czasu i nadchodzący poniedziałek. Tak się teraz czuję. Bez przerwy, nie tylko w niedzielę.

Irena wyciągnęła ręce i wtuliła się w niego. Też jej było smutno.

Pocałował ją.

– Chodź. Zrobimy obiad.

Zaczęło się od tego, że pewnego ranka zgolił brodę. Irena rozzłościła się. – Lubiłam ją!

– Odrośnie.

– To po co zgoliłeś?

– Muszę.

Nie chciał niczego powiedzieć. Snuł się samotnie po okolicy, wyglądał na zmęczonego, co chwilę przystawał. Oczy mu przygasły, a cała jego dziarska krzepa gdzieś wyparowała. Wystrugał sobie laskę z wierzbowego kija i podpierał się nią. Irena była przerażona.

– Nic mi nie będzie. Po prostu marnie się czuję.

Rzeczywiście. Ledwo łaził, pokasływał, ale apetyt miał jak nigdy. Zmiatał z talerza podwójne porcje, czasem widziała, jak stoi przy otwartej lodówce i gryzie kawałek sera albo kiełbasy. A potem szedł spać.

Gdzie tylko usiadł, zaraz drzemał.

Po południu znalazła go w pokoju na poddaszu. Pakował rzeczy. Powoli, trzęsącymi się rękami, ale systematycznie. Jedną po drugiej. Patrzyła z przerażeniem. Od kilku dni nagle zaczął przypominać starca.

– Nie wyjeżdżam – powiedział, układając pieczołowicie książki w dużej walizce. – Usiądź. – Ujął ją za nadgarstki i posadził na tapczanie. Sam ukląkł naprzeciwko.

Waliło jej serce. Takie wstępy nigdy nie zapowiadają niczego dobrego.

– Ireno, posłuchaj mnie. W końcu muszę ci to powiedzieć. Ja jestem chory.

Zdążyła tylko gwałtownie nabrać powietrza do płuc, ale położył jej palec na ustach.

– Wysłuchaj mnie do końca. Doskonale wiem, co mi jest. Za kilka dni będę miał atak. Posłuchaj! To nie pierwszy raz. Nie potrzebuję lekarza. Nie trzeba wzywać pogotowia, w ogóle nic nie musisz robić. Pójdę tu na górę i położę się. Zasnę. Bardzo głęboko. Tak głęboko, że będzie się wydawało, że umarłem. Niech ci nie strzeli do głowy sprowadzać lekarza. To będzie jakiś wiejski konował i gotów mnie pogrzebać. Pewnie nigdy nawet nie słyszał o czymś takim. To letarg, ale nic mi nie grozi. Nie umrę od tego, najwyżej trochę schudnę. Potrwa to jakieś trzy dni, nie więcej. Potem się obudzę i będzie po wszystkim. Nic mi nie będzie. Zrozumiałaś?

– Co to za choroba?

– Egzotyczna. Istnieje tylko łacińska nazwa I jeszcze afrykańska. Jest podobna do śpiączki, ale nie jest groźna. Groźny może dla mnie być tylko niekompetentny lekarz. Jeżeli się mnie zostawi w spokoju na kilka dni, wszystko będzie dobrze. Zrozumiałaś?

Pokiwała głową.

– Powtórz. Proszę. Chcę usłyszeć, że rozumiesz.

– Zapadniesz w letarg na kilka dni. Mam nie wzywać do ciebie lekarza. A potem wstaniesz. To prawda? Nic ci nie będzie?

– Wejdę do tego pokoju i położę się spać. Zamknę drzwi. Nie wchodź tu.

– Ale dlaczego?

– Bo to tylko atak, który potrwa kilka dni i minie, a nic nie możesz zrobić. To nie jest zaraźliwe. Nie będę niczego potrzebował. Nie będzie mnie bolało. Nie będę cię słyszał. To może okropnie wyglądać – będę leżał jak trup. Jak kłoda. Po prostu nie wchodź tu. Kiedy wstanę, sam zejdę na dół. Powtarzam. Nic mi nie będzie.

– Nie mogę ci jakoś pomóc?

– Nie.

Tej nocy nie mogła spać. Była przerażona. I przekonana, że kłamał. Może był śmiertelnie chory? Może umierał? W ciągu kilku ostatnich dni rzeczywiście wyglądał coraz gorzej. Czy to znaczy, że przyjechał tu, żeby umrzeć? To tłumaczyło i dziwny telefon, i jego zachowanie. Stary wędrowiec, który znalazł miejsce, by pożegnać się ze światem i odejść niczym chory słoń. Czuła, jak strach usiadł jej na piersiach, a oczy pieką od wstrzymywanych łez.

W takim razie dlaczego zabronił wzywać lekarza? Czy wie, że jest śmiertelnie chory i nie chce, żeby go odratowano?

Leżał obok i oddychał miarowo, a Irena słuchała łomotu własnego, przerażonego serca, czując, że wszystko się kończy. Jedyne, co mogła zrobić, to uczepić się tej wątłej, nieprawdopodobnej niteczki nadziei, którą jej zostawił.

Chciałaś się już włamywać do łazienki. Siedział tam ponad godzinę, a kiedy wyszedł, zamarłaś z dłonią przy ustach i powietrzem uwięzłym w płucach. Ogolił głowę na łyso. Znikły rzadkie u starszych mężczyzn długie włosy, znikł harcap, pojawiła się naga skóra czaszki, lśniąca jak wosk.

– Tak trzeba – wyjaśnił. – Wypadłyby mi, a tak łatwiej odrosną. Nie płacz, maleńka, to nic takiego.

Ale nie mogłaś dłużej wstrzymywać łez. Stałaś na środku korytarza i łkałaś jak mała dziewczynka.

Pocałował cię w usta. Głęboko i gorąco. Drżałaś i nie mogłaś zapomnieć czarnego motyla, którego zobaczyłaś tego dnia, kiedy Mikołaj pojawił się w twoim życiu.

– Muszę się położyć – powiedział z wysiłkiem. – Błagam, pamiętaj, co ci powiedziałem. Zamknę drzwi i będę spał przez trzy dni. A potem wstanę i zejdę na dół. To wszystko. To bardzo proste. Po prostu wyobraź sobie, że wyjechałem.

Pokiwałaś pokornie głową, zasmarkana, z czerwonymi, opuchniętymi oczami.

Patrzyłaś, jak wchodzi z wysiłkiem po schodach, podciągając się na poręczy, stopień po stopniu, drzwi trzasnęły głucho. Wzdrygnęłaś się na ten dźwięk, potem zabrzmiał stalowy zgrzyt klucza w zamku. Zaskrzypiało łóżko. I cisza.

Uspokoiłaś się i wzięłaś w garść. A potem siedziałaś, patrząc tępo przed siebie. Na górze panował absolutny spokój. Słuchałaś tykania zegara.

Postanowiłaś zrobić tak, jak mówił. Wszystko w tobie stawało dęba. Chciałaś być przy nim, chciałaś coś robić, chciałaś mu ulżyć. Był twoim mężczyzną. Tym, z którym chciałaś już przeżyć tę resztę życia. Tyle, ile się jeszcze da uszarpać.

Kiedy ja chorowałem, cyrk był na cały dom. Kwękałem, kazałem sobie gotować dziwne potrawy, cierpiałem w łóżku, czułem się okropnie, chciałem, żeby mnie pielęgnowano, troszczono się o mnie, czytano mi książeczki, mierzono temperaturę, trzymano za rękę. Byłem chory! Cierpiałem!

A ten – zabronił się nawet oglądać. Po prostu powlókł się gdzieś w krzaki jak pies. Gotów zagrzebać się w suchych liściach. Malowałaś.

I jakoś to szło. Ostatnia ilustracja, ostatni obrazek. Pożegnanie. Chłopiec, konik i Golem rozchodzą się każdy w swoją stronę. Rysunek powinien być optymistyczny, bo misja została zakończona. Każdy z bohaterów osiągnął, co chciał. Ale jest w nim głęboki smutek. To nawet nie pożegnanie przyjaciół. To kwintesencja utraty. Jest w nim żal i ledwo skrywana żałoba.

Samotny dom, tykanie zegara. Odłożyłaś rysunek, poszłaś nakarmić Uziego. Ledwo kuśtykał, ale podszedł, zataczając się, trącił twoją rękę suchym, ciepłym nosem i polizał ją, patrząc ci w oczy gasnącym orzechowym spojrzeniem. Uzi zwykle nie bywał wylewny. Dzień pożegnań. Nasłuchiwałaś pod drzwiami, ale nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Nie wiedziałaś czy to źle, czy dobrze. Cisza.

Zrobiłaś porządek w swojej pracowni. Złożyłaś stół, wywlokłaś sztalugi i nowy, obciągnięty zagruntowanym płótnem blejtram. Poprzestawiałaś wszystko, ale nie mogłaś znaleźć „Ikara”. Szukałaś, a w końcu machnęłaś ręką. Brakuje tu dziada i baby, sterty kartonu, kalki, warstwy obrazów oparte jeden o drugi, nic dziwnego, że się zawieruszył. Znajdzie się. Przeklęty obraz, na którym leżę strzaskany jak porcelanowy bibelot, na dywanie czarnych motyli. Jest w nim i moja wieczna tęsknota i moje góry, nawet moje rzeźby. Jesteś też ty – samotna sylwetka na tle odległych gór. Twoja żałoba zastygła na wieki, zamrożona siłą twojego talentu, pędzla i farb. Masz wielką moc.

Ale ten obraz zabrał stąd człowiek. Wędrowiec, który widział bardzo wiele i bardzo wiele rozumie. Zabrał go i ustawił na moim krześle, wyciętym z pnia gruszy, z widokiem na jezioro. A potem oblał go rozpuszczalnikiem i podpalił. Zostało tylko zwęglone bawełniane płótno i resztki farby olejnej. Żałoba, twoje wspomnienie, twoja uporczywa pamięć, potężna jak kotwica, moje marzenia, tęsknoty i moja miłość, wszystko poszło do nieba słupem dymu. Nareszcie wolne. Nigdy nie przestanę być mu wdzięczny.

Wyłamałaś zamek następnego dnia rano. Tam, w łóżku, leżał twój mężczyzna i cierpiał, może umierał. Więc zamierzałaś być przy nim. Nie mogłaś udawać, że wyjechał, nie mogłaś żyć jakby nigdy nic. Musiałaś siedzieć przy nim, ocierać mu pot, trzymać go za rękę i coś robić – coś robić.

Zwinął drugi klucz, ale zamek można było otworzyć podważając go śrubokrętem, wystarczyło trochę uszkodzić futrynę.

Wrzasnęłaś.

Byłaś pewna, że umarł. Leżał na wznak, skóra zamieniła się w żółtawy, pofałdowany pergamin. Wyglądał jak mumia. Mumia lub truchło Lenina w mauzoleum.

W pokoju cuchnęło. Nie zgnilizną ani rozkładem. Ale trochę jakby kadzidłem, trochę butwiejącymi liśćmi.

Przyłożyłaś palce do jego nadgarstka, potem do szyi pokrytej pomarszczoną, sztywną jak pancerz kraba suchą skórą.

Nic. Skóra była za twarda.

Przyłożyłaś ucho do klatki piersiowej, twardej, napiętej jak bęben, ale chyba ciepłej.

Też nic.

Bu… dum!

Uderzyło serce. I znowu cisza.

Letarg. Kolejne uderzenie serca mogło przyjść za minutę. Przynajmniej żył. A może mówił prawdę? Może za trzy dni rzeczywiście zejdzie jakby nigdy nic i zje z tobą śniadanie.

Na skórze pojawiły się grube, bezbarwne krople potu. Były kleiste, ciągnęły się niczym świeża żywica albo lakier. Skleiły ci się palce.

Chusteczka przylepiła się do czoła, kiedy próbowałaś je zetrzeć. Więc dałaś spokój, ale chusteczka na razie została, przylepiona na amen, jak do karmelu.

Siedziałaś przy nim. Był zupełnie sztywny, nie można było wziąć jego ręki na kolana i gładzić, więc usiadłaś tak, żeby móc go przynajmniej dotykać. Czas płynął.

Schodziłaś na dół, do łazienki albo zrobić sobie herbaty, ale drzwi do pokoju Mikołaja pozostawały otwarte.

I wracałaś tam, żeby siedzieć przy łóżku i patrzeć z rosnącą trwogą, jak coraz bardziej upodabnia się do zasuszonego trupa. Jego ciało wydzielało kolejne warstwy kleistej ropy, która zastygała na nim zgrubieniami i soplami, niczym niechlujnie położony lakier. Wydawało się niemożliwe, żeby mógł się z tego obudzić. Nie miałaś pojęcia, co mu było, ale nie wyglądało to dobrze.

Ciężko było tak usiedzieć, jednak postanowiłaś ufać. Poza tym, mógł mieć rację. Pogotowie zabrałoby go gdzieś w noc, wyjąc i migając lampami, a w szpitalu gotowi byli stwierdzić zgon i pogrzebać żywcem albo wepchnąć do szpitalnego pieca krematoryjnego, bojąc się jakiejś epidemii. Powiedział, że jedynym zagrożeniem mógłby być niekompetentny lekarz. Nietrudno o to, jeżeli to taka egzotyczna choroba.

Położyłaś się dopiero nad ranem, a potem znowu czekałaś. I siedziałaś przy łóżku.

Rano ledwo przypominał człowieka. A pod zaschniętą skorupą ropy i dziwnej żywicy trudno było dosłyszeć rzadkie uderzenia serca.

– Nie wiem, czy mnie słyszysz. Na filmach zawsze chorzy na śpiączkę słyszą. Kocham cię, słyszysz? Jestem twoją kobietą. Nie wiem, co ci jest, ani co przeżyłeś, ale wróć do mnie. Tak długo czekałam. Nie umieraj, słyszysz? Zostań ze mną. Jestem twoją kobietą. Nie jestem już młoda, ale dzięki temu widziałam niejedno. Wiem, jak należy być z mężczyzną. Nie będę cię zanudzać swoimi humorami, ani wiecznie się czegoś domagać. A jeżeli zaśniesz pijany w parku, zwinę się w kłębek przy tobie. Tylko bądź przy mnie. Nie możesz odejść teraz, kiedy się wreszcie znaleźliśmy. Zostań ze mną, kochany.

Opowiadałaś mu przeróżne historie. Mówiłaś mu o sobie. Błagałaś go i zaklinałaś. Miałaś nadzieję że cię słyszy. Że w tym zasuszonym, zmienionym w ledwo rozpoznawalną skorupę ciele ciągle jeszcze bu – dum! Bije żywe serce. I że możesz go jak w baśni obudzić pocałunkiem.

Pękłaś dopiero drugiego dnia późnym wieczorem. Nie mogłaś po prostu siedzieć, patrzeć i pozwalać mu umierać. Zbiegłaś na dół, żeby, niech się dzieje co chce, dzwonić po pogotowie i – wszystko – im – wyjaśnię.

Telefon był głuchy. Martwy, jak atrapa teatralna. Równie dobrze mogłabyś przemawiać do porcelanowego kotka.

Za oknem w listopadowej nawałnicy wichura miotała odciętymi kablami, po których ciekły krople deszczu. Wędrowiec, który wiele już widział, nie pozostawiał żadnych spraw przypadkowi.

Wróciłaś więc na górę, by przynajmniej być przy nim, dalej mówić, zaklinać i prosić. Śpiewałaś mu piosenki. Po jakimś czasie zaczęłaś już bredzić ze zmęczenia i napięcia. Chciałaś tylko, żeby to się skończyło.

W końcu już tylko siedziałaś słuchając, jak wiatr szarpie drzewami, odzierając je z ostatnich liści, jak deszcz tłucze w dach i chlupocze w rynnie. Aż nadeszła wilcza godzina, pół do czwartej rano, na dnie nocy czarnej jak studnia, kiedy nie mogłaś dłużej powstrzymać opadających powiek.

Obudziło cię słońce i ból stawów po nocy spędzonej na krześle.

I jeszcze odgłos kapiącej wody.

Prześcieradło było kompletnie przemoczone, zlane litrami słonawego osocza, jakby pękł tu gigantyczny pęcherz.

A na łóżku leżał trup.

Musiał umrzeć, kiedy spałaś. Byłaś tego pewna, bo w lekko przechylonym na bok ciele, zastygłym w półsiedzącej pozycji, był tak doskonały zastygły bezruch, jaki dany jest tylko przedmiotom. Materii nieożywionej.

Chwyciłaś go w ramiona, a wtedy okazało się, że jest lekki, pusty, jak woskowy odlew. Wyglądało to, jakby pękł z tyłu długą poszarpaną szczeliną, a wszystko, co było wewnątrz, zamieniło się w płyn, który wsiąkł w materac, przemoczył prześcieradło i rozlał się na podłodze w wielką kałużę.

Nie byłaś zdolna do krzyku. Z gardła wydobył ci się tylko głuchy, nieartykułowany jęk, który ciągnął się bez końca. Wydawało się, że nigdy nie zabraknie ci oddechu.

A wtedy usłyszałaś, że na dole ktoś jest. Że chlupocze woda w wannie, ktoś chodzi, przestawia jakieś rzeczy, że gra radio.

Zeszłaś po schodach jak we śnie, święcie przekonana, że to wciąż koszmar, że koniecznie musisz się obudzić, ale nie wiesz jak. Wszystko, szpary między deskami podłogi, złoty kurz tańczący w promieniach słońca, było realne w najdrobniejszych szczegółach, ale przecież w snach tak bywa. To żaden dowód.

Trzasnęły drzwi do łazienki i wyszedł z nich smukły, najwyżej dwudziestoletni chłopak, z łysą głową, nagi, wycierający się ogromnym kąpielowym ręcznikiem.

– Musiałaś wejść, prawda? – odezwał się i wtedy poznałaś głos Mikołaja. – To takie proste. Poczekaj trzy dni. Nie, ty musisz włazić. Tak samo jak wtedy, kiedy wyjechałem. Musiałaś, kurwa, wleźć i grzebać mi w rzeczach. A mogło być tak pięknie.

W takich razach, kiedy człowiek w końcu odzyskuje władzę nad gardłem, strunami głosowymi i zdrętwiałymi mięśniami twarzy, to tylko po to, żeby wygłosić coś w rodzaju: „Co się stało?” albo „Co to znaczy?”

– Przecież mówiłem, że mi nic nie będzie – powiedział chłopak, który był Mikołajem. Zaczęłaś poznawać jego rysy. W gruncie rzeczy to była ta sama twarz, tylko o wiele młodsza. – Usiądź – dodał łagodnie.

Usiadłaś.

Ukląkł na wprost fotela i położył ci dłonie na udach. Był zbudowany jak Adonis. Szczupłe wyraźne mięśnie grały mu pod delikatną brzoskwiniową skórą, gładką niemal jak u dziewczyny.

– To zdarzyło mi się siódmy raz. Po raz pierwszy w roku tysiąc sześćset trzydziestym szóstym. Urodziłem się w tysiąc pięćset osiemdziesiątym trzecim. Tu nawet niedaleko. Koło Krakowa. Wtedy, za pierwszym razem, nie wiedziałem, co się dzieje. Obudziłem się w pustym dworze, służba uciekła, myśleli, że to zaraza. I całe szczęście, bo by mnie pogrzebali. Zemdlałem na widok lustra. Potem chodziłem goły, ale zabrałem trochę rzeczy, księgi, pieniądze, ubrania, wziąłem konia, podpaliłem Sędziwice i uciekłem. Dopiero później nauczyłem się, jak postępować. W pierwszym życiu byłem alchemikiem. Zwano mnie Cosmopolitą. Uczyłem się od samego Alexandra Setoniusa. Myślałem, że uzyskałem wreszcie azoth – mercurium philosophae. Eliksir życia. Potem przez jakieś dwieście lat usiłowałem to powtórzyć. Ale nic z tego. To raczej frustrujące. Próbowałem dać nowe życie kobietom, które kochałem, nawet zwierzętom. Nic. Czasem jeszcze to badam, ale ostatnio wydaje mi się, że jestem po prostu mutantem.

Wstał i poszedł na górę, lekkim, sprężystym krokiem, nucąc do muzyki, która leciała z radia. Nawet pogrążona w kompletnym stuporze nie mogłaś się powstrzymać, żeby nie patrzeć na jego szczupłe pośladki.

Kiedy weszłaś na górę przywitał cię potrójny błysk flesza z małego srebrnego aparatu. Odłożył go i wrócił do przerwanego zajęcia.

Klęczał przy rozpiętej torbie grzebiąc wśród ubrań. Znalazł już skarpetki, dżinsy, koszulkę i gruby czarny golf. Patrzyłaś tylko, pogrążona w osłupiałym milczeniu.

– Zawsze tak jest. Za każdym razem – powiedział gderliwie. – Kupuję sobie nowe ciuchy, ale kiedy jestem taki stetryczały, kupuję jakieś niemodne gówna. Próbuję i nigdy nie umiem wybrać niczego zajebistego. Potem ubieram się i wyglądam jak łoś.

– Co teraz zrobisz? – spytałaś. Właściwie usłyszałaś własny głos.

– Mam już dokumenty. Rewelacja. Musiałem odtworzyć, jak będę wyglądał i koleś zrobił mi to komputerem. Zupełnie podobnie wyszło. Potem musiałem wynająć jednego łosia, wyglądającego jak ja teraz, i zrobić mu fotki. Papiery wyszły za – je – biś – cie! Czadersko! No, co? Sprzedam tego saaba i kupię coś bardziej odczapowego. Nie wiem, co będę robił. Na wiosnę pojadę na południe. Może do Grecji albo do Włoch. Laski, retsina, tańce na plaży, surfing… wakacje. Należy mi się. A potem się zobaczy. Mam kasę, jak mi się zacznie za parę lat nudzić to coś wymyślę. Może otworzę jakąś agencję reklamową? Na razie – imprezy! Klubing! Czad! Laski! Hyyyp! – Wydał z siebie jakiś idiotyczny okrzyk na wdechu, wytrzeszczając oczy. Nie był już stateczny i zmęczony życiem. Rozsadzała go energia i chciało mu się wygłupiać. Miał przecież dwadzieścia lat.

– To… nie zostaniesz ze mną? – Głupie pytanie, ale musiałaś je zadać.

– A co ja bym z tobą robił, mamuśka? – zapytał łagodnie, ale poczułaś, jakby chlusnął ci wrzątkiem w twarz. – Zapleśniałbym tu. Gdybyś tylko nie wlazła do tego pokoju… Gdybyś zrobiła, jak cię prosiłem… – Naprawdę był smutny. Zrozumiałaś wtedy, że nie jest zły, po prostu jest jedyny. I nie może ryzykować. I dał ci szansę. Kiedy był jeszcze Mikołajem.

Skoczyłaś na dół najszybciej jak mogłaś, ale nie miałaś szans. Miał najwyżej dwadzieścia lat i poruszał się błyskawicznie jak pantera.

W ostatniej chwili zrozumiałaś, że tamten motyl widziany na szybie naprawdę musiał być czarny. I że to nie był jego motyl, ale twój.

Masz rację. Był twój. Sam ci go wysłałem. Tak długo na ciebie czekałem. A teraz też jestem wreszcie wolny. Odejdziemy razem.

20 marca 2003

EPILOG

Nie mam potrzeby zbyt wiele wiedzieć

Nie mam potrzeby wiedzieć zbyt wiele

Gdy wszystko skończy się jak myślałem

Wrzuć mnie do morza – stąd przyjechałem

Bim – bom ba bim – bom

Skąd wiedzieć wszystko komu bije dzwon…

„Komu bije dzwon”

Kazik Staszewski i Kult

Kiedy wyszedł ze sklepu z magią, przestało padać. Nad miastem zapadał mokry, brunatny mrok. Idzie zimna, mglista, listopadowa noc. Noc, która się nie kończy. Czas, kiedy budzą się jesienne demony.

Białowłosy, czerwonooki szaman miejski odprowadził go do drzwi sklepu.

– To wszystko, co mogę na razie poradzić – powiedział. – Szukaj kobiety o czarnych włosach i jasnych oczach. Poznasz ją. Będzie wyglądała jak ta, której przez całe życie nie znalazłeś, aż zwątpiłeś, że w ogóle istnieje. Szukaj jej we wszystkich miejscach, które są dla ciebie ważne i piękne. Ale nie podchodź do niej pierwszy. Sama przyjdzie. To powinno pomóc.

– A wtedy odzyskam pracę, będę miał gdzie mieszkać? Odzyskam przyjaciół?

– Wtedy odnajdziesz swoją drogę. Jeżeli nie, wróć do mnie. Zawsze możesz wrócić do szamana miejskiego, jeżeli jego działania nie skutkują.

– Nie chcesz pieniędzy?

– Jeszcze ci nie pomogłem. I jeszcze nie masz mi czym zapłacić.

Jacek odwrócił się i poszedł.

Znowu zaczęło kropić. W wieczorny mrok miasta wpełzła mgła. Szedł przez miasto, które w tym wilgotnym mroku sprawiało wrażenie zdychającego smoka. Ciemne okna, sklepy zamalowane farbą, napisy „Likwidacja”. No dobra, recesja. Ale czy w śródmieściu naprawdę nic nie było w stanie prosperować? Naturalnie, nie wszystkie sklepy były zamknięte i nie we wszystkich oknach czaił się mrok. To efekt okularów. Kiedy zaczynasz je nosić, wydaje się, że świat jest pełen okularników.

Jacek Wólecki był zmęczony. Jego świat rozpadał się, a on wędrował przez zgliszcza, rzucony na pastwę demonów, o których opowiedział mu sprzedawca ze sklepu z magią. Nie był w stanie uwierzyć. Nie znosił wszelkich paranormalnych głupot.

Na razie chciał się wykąpać i wyspać. Jednak nawet i z tego nic nie wychodziło.

Po pierwsze, nie było ciepłej wody.

Dobra – przyjmijmy, że sprzedawca go zahipnotyzował i naopowiadał głupot. Może wdychanie tego paskudztwa, które palił, wywołało takie wrażenie. Ale dlaczego prześladował go nagle taki konsekwentny, niezrozumiały pech?

Nie mógł nawet oglądać telewizji. Kabla już nie miał, bo jakiś nadgorliwy kretyn pozbawił go jednym ciachnięciem nożyc dostępu do świata. Kaloryfery jeszcze nie zaczęły grzać i zrobiło się wściekle zimno.

Lodówka świeciła pustkami. Nocny sklep zamknęli – zauważył to już idąc z przystanku. Nie było nawet soku. Jego ukochany sok mango z acerolą właśnie przestali produkować, a w kartonie kupionego kiedyś z przymusu innego napoju nie było już ani kropli.

Mógł tylko zwinąć się w kłębek w łóżku i szukać zapomnienia we śnie.

Problem w tym, że Jacek był niepoprawnym optymistą. Kiedy sprawy szły źle, zawsze przecież były jeszcze proste radości życia. Zawsze było niebo nad głową, las, jeziora, zastawiony piwem krzywy stół w jakimś pubie i towarzystwo kumpli. Zawsze istniał smak kanapki z szynką i makaronu po bolońsku, książki – mnóstwo rzeczy. Była turystyka, chatka na stoku Kadzielnicy, plecak, szlak pod podeszwami butów. Las. Przez całe życie chował się wśród takich prostych radości i w końcu przecież sobie radził.

Rano zdążył ogolić się w zimnej wodzie i pomyśleć, że do śniadania poczyta „Podróżnika”, kiedy uświadomił sobie, że pismo przestało wychodzić. A ze śniadaniem też nie było się co śpieszyć, bo nie miał potem już dokąd pójść. Przecież nie było już sklepu. Nie będzie już zapachu kleju i goretexu, nie będzie wielogodzinnych rozmów z Kefirem i Gwizdkiem.

Postanowił do nich zadzwonić, ale żaden nie odpowiadał. Uświadomił sobie, że Paweł dał mu odprawę ukradkiem, więc pewnie tamtym nie. Poza tym, pewnie nie uwierzyli, że tak samo nie wiedział o likwidacji jak oni. Był w końcu kierownikiem, więc kto by uwierzył? I pięknie. Dwóch kumpli mniej.

Jeszcze jedna pozycja w bilansie strat.

Zyski – zero.

Tak naprawdę nie był w nastroju, żeby czytać książki albo słuchać muzyki, ale musiał cokolwiek ze sobą zrobić, więc dowiedział się, że nie jest już właścicielem odtwarzacza kompaktowego i że Magda, pakując się, zwinęła także wszystkie jego płyty oraz precyzyjnie wydziubała z półek jego ukochane książki, włącznie z „Profesorem Tutką”, którego nie znosiła, „Trzema panami w łódce”, opowiadaniami Sakiego, nie darowała nawet Szwejkowi.

Jacek został bezpowrotnie ograbiony.

W końcu poddał się, założył zimową kurtkę i poszedł szukać kobiety w czerwonym płaszczu, tak jak mu kazał szaman. Pewnie, że to było głupie, ale co mógł zrobić innego?

Pierwsze miejsce, które wydało mu się istotne, to był park. Niezbyt wielki skwer, prawdopodobnie bardzo stary, z mnóstwem ozdobnych krzewów i stawem pełnym kaczek. Wprawdzie o tej porze roku było w nim równie paskudnie jak gdzie indziej, ale pojechał z obowiązku.

Przywitał go jazgot pił spalinowych, którymi cięto stuletnie drzewa, łoskot gąsienic koparki, która wykopała pośrodku ogromną wyrwę. Wszędzie leżały pnie, kopce brunatnego błota i stosy jakichś monstrualnych żółtych rur. Pośród tego wszystkiego dreptały zrozpaczone i wstrząśnięte kaczki, złorzecząc ochryple.

Właściwie spodziewał się czegoś w tym rodzaju. Rozejrzał się i z uczuciem, że kręgosłup zamienia mu się w sopel lodu, rzeczywiście zobaczył tę dziewczynę w czerwonym płaszczu, opartą nonszalancko o uliczną latarnię. Stała daleko, a kiedy na nią spojrzał, odwróciła się i odeszła.

Poszedł więc dalej, szukać następnego miejsca, przekonany, że gdziekolwiek pójdzie spotka tam katastrofę, chaos i zniszczenie. Zauważył, że całe miasto jest jakieś oblazłe, obskurne i zaniedbane. Może sprawił to listopad, a może jego samopoczucie.

Zauważył jeszcze coś. Dopóki trzymał się na uboczu, ludzie go ignorowali. Jednak wystarczyło, że wszedł z kimkolwiek w najbardziej nawet powierzchowny kontakt, a kończyło się awanturą.

Nie mógł zjeść w ulubionym barze kanapkowym, bo właśnie go zamknęli, ale powiedzmy, że tego się już spodziewał. Wszedł jednak do sklepu spożywczego, żeby kupić sobie zwykłego pączka, i stał tam dwadzieścia minut. Ekspedientka najpierw toczyła pogawędkę z zażywną pańcią kupującą warzywa w taki sposób, w jaki nabywa się diamenty na giełdzie w Amsterdamie. Jacek czekał, kiedy wetknie sobie w oko lupę i zacznie badać powierzchnię kartofli. Potem podeszła inna dama, więc Jacek został zignorowany i nowa klientka rozpoczęła transakcję – Potem okazało się, że zwyczajnych pączków z lukrem i konfiturą z róży „nie naa i nie będzie, bo nie szły”. Były tylko z budyniem. Postanowił kupić sobie zwykłą kajzerkę i kefir – standardowy studencki posiłek, jakim ratował się od niepamiętnych czasów. Twardo zażądał zwykłej bułki, bez ulepszaczy, ale ekspedientka zrobiła mu opryskliwy wykład na temat doskonałości swojego pieczywa, po czym usiłowała wcisnąć mu nadmuchane paskudztwo, wielkości dwóch normalnych bułek, za to puste w środku i ważące tyle co piórko. Skończyło się awanturą, ponieważ potraktowano go arogancko i agresywnie, i ostatecznie amator niechodliwych towarów opuścił sklep trzęsąc się ze złości i głodny.

Prowadził tę ponurą odyseję przez jakieś dwie godziny i skapitulował dopiero patrząc, jak dom, w którym się wychował i w którym mieszkał z rodzicami, ginie pod uderzeniami betonowej kuli dyndającej na dźwigowym łańcuchu. Dziewczyna stała nieopodal, na placu budowy, na głowie miała kask i też patrzyła na kulę, a wiatr łopotał jej czerwonym, plastykowym płaszczem.

Ale nie podeszła.

Wtedy wsiadł w autobus i pojechał do lasu. Jakiegokolwiek. Poczuł, że musi usiąść wśród drzew, poczuć zapach żywicy. Las był zawsze miejscem, które przywracało mu siły. W lesie czuł, że jest na swoim miejscu, że ogarnia go spokój i pogoda ducha. W lesie zawsze wszystko było w porządku i na swoim miejscu.

Nie wiedział dokąd jedzie. Wystarczyło mu, że opuszcza miasto i że gdzieś tam znajdzie się las. Mgła stała się gęsta jak śmietana, za oknami autobusu nie było widać nic poza wijącymi się białymi kłębami i bezlistnymi gałęziami majaczącymi w oddali.

Wysiadł w jakiejś wiosce, paskudnej i zaniedbanej, i ruszył przed siebie z rękami w kieszeniach i postawionym kołnierzem kurtki. Nigdy tu nie był, więc nie mógł w okolicy natrafić na nic, na czym by mu zależało, a co zostałoby mu natychmiast odebrane.

Szedł długo, mając nadzieję, że gdzieś tu będzie jednak rósł las.

Zamiast tego natrafił na koniec drogi. Dalej była już tylko zimna, biała mgła. I nic.

Droga kończyła się nierównym urwiskiem, ciągnącym się gdzieś w dół, którego dno nikło w kłębach mgły.

Kiedy tak stał w kompletnym osłupiałym milczeniu, półokrągły kawał asfaltu oderwał się i koziołkując poleciał w dół. Potem następny.

Jacek cofnął się o krok, a potem poszedł wzdłuż urwiska, brnąc w ciężkim, gliniastym błocie.

Szukał lasu.

Ciągnęło się bez końca. Bezlistne drzewa chyliły się nad nim, jakby rozpaczliwie chwytały się krawędzi korzeniami. Na jego oczach jedno runęło w dół, w chmurze ziemi, z szumem gałęzi. Dalej był nasyp kolejowy, ucięty nagle, żwir sypał się w dół jak grad, ale tory się trzymały i zwisały w dół. Ich koniec ginął we mgle i przeszło mu przez głowę, że gdzieś tam może dynda cała stacja kolejowa.

Dziewczyna stała na nasypie. Czarno – czerwona figurka wśród wysysającej kolory mgły.

– Nareszcie – odezwała się. – Masz dosyć?

– Mam.

Zeszła z nasypu i podeszła do niego.

– Najgorzej z tymi, którzy tak kochają życie.

– Co się dzieje ze światem?

– Jest tam gdzie był – odpowiedziała i zapaliła papierosa. – To są resztki twojego świata. Tego, który skończył się przedwczoraj na przejściu dla pieszych. Chcesz jeszcze popatrzeć? Czy możemy już iść?

Przejście dla pieszych. Przedwczoraj.

Uświadomił sobie, że pamięta pisk hamulców, pusty, blaszany łomot zderzenia, miażdżące uderzenie o asfalt, ale wspomnienie było obce, jak zapomniany koszmar.

Spojrzał w niebieskie oczy pod czarnymi, wilgotnymi kędziorami, na twarz, której szukał przez całe życie, aż w końcu zwątpił, że kiedykolwiek ją spotka.

– Czy ty jesteś…

– Tak – przerwała. We mgle nad przepaścią majaczył wąski most. – Jesteś już gotów ze mną iść?

– Czy tam… po tamtej stronie… czy tam mają takie pączki z lukrem na wierzchu i konfiturą z róży w środku?

Roześmiała się.

– Nie wiem. Zdaje się że to zależy od ciebie. Nie bój się. Będę przy tobie – weź mnie za rękę.

Ruszyli na tamtą stronę, a Jacek czuł jej dłoń w swojej. Była zimna jak lód.

Оглавление

  • PROLOG
  • KLUB ABSOLUTNEJ KARTY KREDYTOWEJ
  • OPOWIEŚĆ TERAPEUTY
  • WIEDŹMA I WILK
  • PIORUN
  • CZARNE MOTYLE
  • EPILOG
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Księga Jesiennych Demonów», Ярослав Гжендович

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства