«Zapach Śmierci»

1493

Описание

Pracująca jako antropolog sądowy w Montrealu, doktor Tempe Brennan zostaje wezwana do klasycznego z pozoru przypadku odkrycia kobiecych kości na terenie opuszczonego cmentarza. Analiza szczątków ofiary wskazuje, że może to być kolejna zbrodnia maniakalnego zabójcy kobiet. Nikt nie daje wiary tym hipotezom, dopóki… Książka, która zainspirowała twórców serialu tv "Kości" *** Kathy Reichs jest autorką wielu powieści kryminalnych, których cechą główną jest prezentacja śmierci także w ujęciu medycznym. Jej utwory to dzieła pełne strachu i przerażenia, ale także zawierające wielki kunszt literacki autorki. Do jej twórczego repertuaru należy wiele opowiadań kryminalnych, jednak to właśnie "Zapach Śmierci" jest najbardziej popularną książka jej autorstwa. Od największych na świecie Frankfurdzich Targów Ksiązki zaczęła się błyskotliwa kariera debiutującej tam Amerykanki Kathy Reichs, kiedy wydawcy z wielu krajów bez wahania zapłacili rekordowe zaliczki za prawa do edycji "Zapachu śmierci". I się nie zawiedli. Podobnie jak czytelnicy. Akcja powieści „Zapach Śmierci” toczy się w Monteralu, gdzie to pracująca jako antropolog sądowy, doktor Tempe Brennan zostaje wezwana do klasycznego z pozoru przypadku odkrycia kobiecych kości na terenie opuszczonego cmentarza. Analiza szczątków ofiary wskazuje Tempe, że może to być kolejna zbrodnia maniakalnego zabójcy kobiet. Nikt jednak nie daje wiary tym hipotezom. Tempe rozpoczyna śledztwo na własną rękę. Reichs prezentuje nam determinacje kobiety, która chce poznać prawdę, a przede wszystkim chce udowodnić innym, ze miała racje. "Zapach Śmierci" to ksiązka pełna niebezpieczeństw, wzbudzająca u odbiorcy poczucie leku, ale tez chęć poznania prawdy. Wiele w niej wątków pobocznych, które zmuszają czytelnika do myślenia. Czytelnik sam próbuje za pomocą własnej wyobraźni rozwikłać tę kryminalną zagadkę – kto jest morderca. Autorka...



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Kathy Reichs Zapach Śmierci

Przekład: Wojciech Kallas

1

Nie myślałam już o człowieku, który wysadził się w powietrze. Przedtem tak. Teraz go składałam. Przede mną leżały dwa fragmenty czaszki, a trzeci wystawał z wypełnionej piaskiem miski z nierdzewnej stali. Klej jeszcze nie wysechł na świeżo zlepionych fragmentach. Kości wystarczy do potwierdzenia tożsamości. Koroner będzie zadowolony.

Było późne popołudnie czwartku 2 czerwca 1994 roku. Kiedy zasychał klej, mój umysł miał czas na chwilę beztroski. Pukanie w drzwi, które miało wyrwać mnie z zamyślenia, zmienić kurs mojego życia i rozumienie granic ludzkiej niegodziwości, miało nadejść dopiero za dziesięć minut. Z przyjemnością przyglądałam się rzece Świętego Wawrzyńca – ten widok był jedyną zaletą mojego ciasnego, zagraconego gabinetu. Obraz wody, szczególnie płynącej rytmicznie, zawsze mnie jakoś ożywiał. Nie dawał zapomnieć o Złotym Stawie. I jestem pewna, że Freud miałby tu coś do powiedzenia.

Myślami byłam już w zbliżającym się weekendzie. Rozważałam wycieczkę do Quebec City, ale nie miałam jasnych planów. Myślałam o zobaczeniu Plains of Abraham, o jedzeniu małż i naleśników, o kupowaniu błyskotek od ulicznych sprzedawców. Taka wycieczka-ucieczka. Spędziłam w Montrealu rok, pracując jako antropolog sądowy dla całej prowincji, a do tej pory jeszcze tam nie byłam, więc taka wycieczka to był chyba dobry pomysł. Potrzebne mi było parę dni bez szkieletów, rozkładających się ciał czy nieboszczyków świeżo wydobytych z rzeki.

Pomysły zawsze przychodziły mi łatwo, gorzej z wprowadzaniem ich w życie. Przeważnie pozwalam rzeczom toczyć się ich własnym torem. Może to sposób na to, żeby nie zbzikować w pracy. Jestem niezbyt zorganizowana w życiu prywatnym, ale obsesyjna, jeśli chodzi o pracę.

Wiedziałam, że tam stoi, nim zdążył zapukać. Chociaż jak na człowieka takiej postury, poruszał się cicho, nieodmiennie zdradzał go zapach starego tytoniu fajkowego. Pierre LaManche był dyrektorem Laboratoire de Medecine Legale już od prawie dwudziestu lat. Nigdy nie przychodził do mojego gabinetu w celach towarzyskich, podejrzewałam więc, że nie przynosi najlepszych nowin. Delikatnie zapukał w drzwi kostkami dłoni.

– Temperance? – Rymuje się z France. Nigdy nie używał zdrobnienia. Może po prostu nie brzmiało to dobrze dla jego ucha. Może miał niemiłe wspomnienia z Arizony. Tylko on nie zwracał się do mnie per Tempe.

– Oui? – Po miesiącach spędzonych tutaj było to już automatyczne. Przyjeżdżałam do Montrealu uważając, że mówię biegle po francusku, ale nie wzięłam pod uwagę Le Franęais Quebecois. Uczyłam się, ale powoli.

– Właśnie telefonowano do mnie. – Spojrzał na różowy świstek papieru trzymany w ręku.

Wszystko w jego twarzy układało się pionowo, zmarszczki i bruzdy o różnej głębokości biegły równolegle do długiego, prostego nosa i uszu. Wyglądał zupełnie jak basset. Była to twarz, która już w młodości musiała wyglądać na starą, a czas tylko czynił rysy twarzy wyraźniejszymi. Nie mogłam odgadnąć, ile ma lat.

– Dwóch pracowników Hydro-Quebec znalazło dzisiaj jakieś kości. – Przyglądał się mojej twarzy, na której na próżno by szukać oznak zadowolenia. Przeniósł wzrok z powrotem na różowy świstek. – Są blisko miejsca, gdzie zeszłego lata znaleziono dawne groby – ciągnął swoim formalnym, poprawnym francuskim. Nigdy nie słyszałam, by używał skróconych form. Albo slangu czy policyjnego żargonu. – Byłaś tam. Pewnie to ciąg dalszy tego samego. Muszę wysłać tam kogoś, kto stwierdzi, że to rzeczywiście nie jest sprawa dla koronera.

Kiedy podniósł wzrok znad papierka, zmiana kąta padania światła sprawiła, że żłobiące jego twarz bruzdy i zmarszczki wydawały się pogłębiać, wchłaniając światło popołudniowego słońca tak, jak czarna dziura wchłania materię. Na jego twarzy zagościł blady uśmiech, przesuwając cztery bruzdy w górę twarzy.

– Myśli pan, że to znalezisko archeologiczne? – Starałam się wymigać. Wyprawy w teren z pewnością nie było w moich niezupełnie sprecyzowanych planach. Żeby wyjechać następnego dnia, musiałam odebrać rzeczy z pralni chemicznej, zrobić pranie, wstąpić do apteki, spakować się, zmienić olej w samochodzie i wytłumaczyć Winstonowi, dozorcy budynku, w którym mieszkałam, jak ma się opiekować moim kotem.

Pokiwał tylko głową.

– Okej.- Wcale nie było okej.

Wręczył mi karteczkę.

– Chcesz, żeby zawiózł cię tam radiowóz?

Popatrzyłam na niego, starając się zawrzeć w moim spojrzeniu niechęć i niezadowolenie.

– Nie, dzisiaj jestem samochodem. – Przeczytałam adres. Blisko domu. – Znajdę to miejsce.

Oddalił się równie cicho, jak się zjawił. Pierre LaManche preferował gumowe podeszwy, a kieszenie miał zawsze puste, żeby nic w nich nie brzęczało czy szeleściło. Tak, jak z krokodylem w rzece, o jego pojawieniu i oddaleniu się nie ostrzegały żadne dźwięki. Niektórym pracownikom działało to na nerwy.

Włożyłam do płóciennej torby kombinezon i parę gumiaków, łudząc się, że nie będą mi potrzebne, po czym wzięłam laptopa, aktówkę i zdobiony haftami worek, który w tym sezonie pełnił funkcję torby. Obiecywałam sobie, że nie wrócę tu przed poniedziałkiem, ale natarczywy glos w mojej głowie przekonywał, że będzie inaczej.

Kiedy w Montrealu nadchodzi lato, zjawia się z impetem dorównującym tancerce rumby: całej w falbankach i jaskrawej bawełnie z migającymi udami i lśniącą od potu skórą. Ta bezwstydna zabawa zaczyna się w czerwcu i trwa do września.

Wszyscy z radością witają tę porę roku i traktują ją z pewną nabożnością. Życie toczy się na ulicach. Po długiej, surowej zimie pojawiają się na nich kafejki, rowerzyści i rolkowcy walczą ze sobą o miejsce na ścieżkach rowerowych, jest mnóstwo festiwali na świeżym powietrzu, a ludzie kłębią się na chodnikach.

Lato spędza się tu zupełnie inaczej, niż w moim rodzinnym stanie Północnej Karolinie, gdzie w czasie letnich miesięcy ludzie leniwie wylegują się na leżakach, spędzają czas na tarasach w swoich podmiejskich domach albo w mieście, a bez kalendarza trudno się tam połapać, jaka jest pora roku.

Bardziej od surowej zimy zaskoczył mnie ten wybuch wiosny podczas pierwszego roku spędzonego na północy i odpędził ode mnie tęsknotę, która nie opuszczała mnie podczas długiej, zimnej i ciemnej zimy.

Takie myśli przychodziły mi do głowy, kiedy przejeżdżałam pod mostem Jacques-Cartier i skręcałam na zachód w Yiger. Minęłam browar Molson, który rozciągał się wzdłuż rzeki po mojej lewej stronie, po czym wieżę biurowca Radio-Canada, myśląc o ludziach w niej uwięzionych: rezydentach przemysłowych pasiek, którzy na pewno podobnie jak ja marzyli o wyrwaniu się stąd. Wyobraziłam sobie, jak zza szklanych prostokątów obserwują światło słoneczne, tęskniąc do jachtów, rowerów i tenisówek i spoglądają na zegarki, czując atmosferę czerwca.

Odkręciłam szybę i włączyłam radio.

– Aujourd'hui je vois la vie avec les yeux du coeur. – Odruchowo tłumaczyłam w myślach: “Dzisiaj patrzę na życie oczyma mego serca". To śpiewał Gerry Boulet. Dobrze go pamiętałam: energiczny mężczyzna z czarnymi oczyma i kosmykami włosów okalającymi jego twarz, kochający swą muzykę ponad wszystko, zmarły w wieku czterdziestu czterech lat.

Stare groby nasunęły się same. Każdy antropolog sądowy zajmuje się takimi przypadkami. Starymi kośćmi wygrzebanymi z ziemi przez psy, wykopanymi przez budowniczych, wymytymi po wiosennych powodziach czy znalezionymi przez grabarzy. Biuro koronera sprawuje kontrolę nad śmiercią w prowincji Quebec. Jeśli umrzesz w niewłaściwy sposób, bez opieki lekarza, nie w łóżku, to koroner chce wiedzieć, dlaczego. Jeśli twoja śmierć może za sobą pociągnąć inne ofiary, koroner chce to także wiedzieć. Koroner żąda wyjaśnień w przypadku gwałtownej, niespodziewanej bądź przedwczesnej śmierci. Ale osoby nie żyjące od dawna go nie interesują. Chociaż ich śmierć mogła wołać o pomstę do nieba albo zwiastować nadchodzącą epidemię, ich głosy ucichły na zbyt długo. Takie znaleziska przekazuje się archeologom. Teraz też się na to zanosi. Niestety.

Jechałam slalomem przez zatłoczone centrum miasta i już po piętnastu minutach dotarłam pod adres, który podał mi LaManche. Le Grand Seminaire. Będąc resztką rozległych posiadłości Kościoła katolickiego, Le Grand Seminaire zajmuje spory kawałek ziemi w sercu Montrealu. Centre-ville. Centrum. Niedaleko do mnie. Mała, miejska twierdza pozostaje zieloną wyspą w morzu betonowych drapaczy chmur i jest niemym świadectwem minionej potęgi tej instytucji. Kamienne mury i liczne baszty otaczają ponure, szare zamki, zadbane trawniki i zdziczałe już nie zabudowane działki.

W czasach świetności kościoła tysiące rodzin przysyłało tu swoich synów, aby stali się księżmi. Ciągle jeszcze tutaj napływają, ale teraz jest ich niewielu. Większe budynki są teraz wynajmowane, a miejscowa szkoła i instytucje nieco się zeświecczyły – w programach nauczania internet i faks zajęły miejsce świętych ksiąg i dysput teologicznych. Może to dobra metafora współczesnego społeczeństwa. Jesteśmy zbyt zajęci komunikowaniem się ze sobą, żeby jeszcze się zajmować wszechmocnym architektem.

Zatrzymałam się w uliczce naprzeciw terenów seminarium i spojrzałam na wschód, na tereny leżące wzdłuż Sherbrooke, w kierunku budynków wynajmowanych teraz przez Le College de Montreal. Nie zauważyłam nic nietypowego. Wystawiłam łokieć za okno i spojrzałam w drugą stronę. Zakurzony, gorący metal oparzył mi skórę po wewnętrznej stronie ramienia. Cofnęłam więc szybko rękę, jak krab, którego dźgnięto kijkiem.

Byli tam. Skontrastowany ze średniowieczną, kamienną wieżą w tle, stał biało-niebieski radiowóz z napisem POLICE-COMMUNAUTE URBAINE DE MONTREAL wymalowanym na boku samochodu. Blokował zachodni wjazd na teren seminarium. Tuż przed radiowozem stała szara ciężarówka Hydro-Quebecu. Wystawały z niej drabiny i sprzęt, wyglądające na aparaturę stacji kosmicznej. Obok ciężarówki stał umundurowany policjant i rozmawiał z dwoma ludźmi w roboczych kombinezonach.

Skręciłam w lewo i wjechałam na pas Sherbrooke prowadzący na zachód. Ulżyło mi, kiedy nie zauważyłam żadnych dziennikarzy. W Montrealu spotkanie z prasą jest podwójnie uciążliwe, bo gazety i programy telewizyjne ukazują się po francusku i angielsku. Wystarczy, że jestem napastowana w jednym języku, żeby zachowywać się niezbyt elegancko, a kiedy atakuje się mnie na dwóch frontach, potrafię być naprawdę obcesowa.

LaManche miał rację. Byłam tutaj zeszłego lata. Pamiętałam tamtą sprawę – kości wykopano podczas naprawy wodociągu. Własność kościelna. Stary cmentarz. Pochówek w trumnach. Zostawić archeologom. Sprawa zamknięta. Jak dobrze pójdzie, dzisiejszy raport niczym się nie będzie różnił.

Kiedy wcisnęłam się moją mazdą przed ciężarówkę i zaparkowałam, trzech mężczyzn przestało rozmawiać i spojrzeli w moją stronę. Gdy wysiadałam z samochodu, policjant zawahał się, jakby się nad czymś zastanawiając, po czym ruszył w moją stronę. Nie uśmiechał się. Było piętnaście po czwartej i na pewno jego zmiana już się skończyła i nie powinno go tu być. Hm, mnie też nie.

– Będzie pani musiała pojechać dalej. Tu nie wolno parkować.

Kiedy mówił, gestykulował rękoma, wskazując kierunek, gdzie powinnam pojechać. Wyobraziłam sobie, jak tym samym gestem wyjmuje muchy z sałatki ziemniaczanej.

– Jestem doktor Brennan – wyjaśniłam, zatrzaskując drzwi samochodu. – Z Laboratoire de Medecine Legale.

– To panią przysłał koroner? – Powiedział to takim tonem, że przy nim głos przesłuchującego oficera KGB brzmiałby umie.

– Tak. Jestem anthropologiste judiciaire. – Mówiłam powoli, jak nauczyciel w drugiej klasie podstawówki. – Zajmuję się ekshumacjami i szkieletami. Rozumiem, że wasze znalezisko podpada pod obie te kategorie?

Podałam mu moją legitymację. Na małym, mosiężnym prostokącie nad kieszenią jego koszuli widniał napis: Konstabl Groulx.

Spojrzał na zdjęcie, a potem na mnie. Mój wygląd chyba go nie przekonał. Miałam zamiar przez cały dzień pracować nad rekonstrukcją czaszki, więc ubrałam się roboczo – w wytarte, brązowe dżinsy, bawełnianą koszulę i tenisówki, rękawy podwinęłam do łokcia i nie miałam skarpetek. Większość moich włosów była spięta u góry, ale reszta, przegrywając walkę z grawitacją, opadała mi na twarz i szyję. Twarz usiana była zaschniętymi plamkami kleju. Musiałam wyglądać bardziej na matkę w średnim wieku, która przerwała pracę przy tapetowaniu mieszkania, niż na antropologa sądowego.

Długo przyglądał się mojej legitymacji, po czym oddał mi ją bez słowa komentarza. Wyraźnie nie tego się spodziewał.

– Widział pan szczątki? – spytałam.

– Nie. Ja tylko zabezpieczam teren. – Wskazał ręką na dwóch mężczyzn, którzy przerwali rozmowę i przypatrywali się nam. – To oni to znaleźli. Ja o tym zameldowałem. Zaprowadzą panią.

Zastanawiałam się, czy konstabl Groulx potrafiłby sklecić zdanie złożone. Kolejnym gestem ponownie wskazał na robotników.

– Będę miał oko na pani samochód.

Pokiwałam głową, ale on już się odwracał. Pracownicy Hydro w milczeniu patrzyli, jak się do nich zbliżam. Obaj mieli na głowach grube okulary przeciwsłoneczne i kiedy któryś z nich ruszył głową, w szkłach odbijało się światło popołudniowego słońca. Obaj mieli też identycznie zakrzywione wąsy w kształcie odwróconej litery U.

Ten stojący z lewej wyglądał na starszego. Był szczupłym, smagłym mężczyzną o spojrzeniu teriera. Rozglądał się nerwowo dokoła, co chwilę przenosił wzrok z jednej rzeczy na drugą, z jednego człowieka na drugiego, jak pszczoła to nurkująca, to wysuwająca się z kwiatu pęonii. Raz po raz świdrował mnie oczyma, ale już po chwili je odwracał, jakby się obawiał, że kontakt wzrokowy może go skłonić do zrobienia rzeczy, których później będzie żałował. Przestępował z nogi na nogę i raz po raz prostował się i znowu garbił.

Jego kolega był dużo postawniejszym mężczyzną z ogorzałą twarzą i włosami spiętymi w długą, gładką kitkę. Uśmiechnął się, kiedy byłam już blisko, ukazując miejsca, gdzie kiedyś były zęby. Podejrzewałam, że on będzie bardziej rozmownym z tej dwójki.

– Bonjour. Comment ca va? – Zaczęłam od francuskiego odpowiednika “Dzień dobry. Jak leci?"

– Bien. Bien. – Jednoczesne kiwnięcie głów. Dobrze. Dobrze.

Przedstawiłam się i spytałam, czy to oni zameldowali, że znaleźli kości. Kolejne kiwnięcia.

– Niech mi panowie powiedzą o tym coś więcej. – Mówiąc to, wyciągnęłam z plecaczka notatnik, otworzyłam go i włączyłam długopis. Uśmiechnęłam się zachęcająco.

Człowiek z kitką mówił chętnie i szybko, jak dzieci wypuszczone na długą przerwę. Był podniecony całym zdarzeniem. Mówił po francusku z bardzo silnym akcentem – słowa zlewały się i nie wymawiał końcówek – tak, jak to robią mieszkańcy Quebecu mieszkający w górze rzeki. Musiałam uważnie go słuchać.

– Obcinaliśmy gałęzie, to jeden z naszych obowiązków. – Wskazał na znajdujące się nad naszymi głowami linie wysokiego napięcia, po czym powiódł wzrokiem po ziemi. – Musimy dbać o to, żeby nic nie haczyło o linie.

Pokiwałam głową.

– Kiedy wszedłem do tego wykopu tam – odwrócił się i wskazał w stronę pasa drzew ciągnących się wzdłuż budynków – poczułem jakiś dziwny zapach. – Przerwał, nie odrywając oczu od drzew. Cały czas miał wyciągniętą rękę, a jego palec wskazujący przecinał powietrze.

– Dziwny?

Odwrócił się.

– Hm, nie taki mocno dziwny… – Przerwał i zaczął przygryzać dolną wargę, kiedy w swoim słowniku mentalnym szukał odpowiedniego słowa. – Zapach śmierci – powiedział. – Rozumie pani?

Czekałam, by rozwinął.

– Wie pani, taki jak wtedy, kiedy jakieś zwierzę gdzieś wpełznie i umrze… – Kiedy to mówił, wzdrygnął się nieznacznie, po czym spojrzał na mnie, oczekując przytaknięcia.

Wiedziałam aż za dobrze. Z odorem śmierci jestem za pan brat. Ponownie pokiwałam głową.

– Tak właśnie myślałem. Że jakiś pies albo szop zdechł. Więc zacząłem grzebać grabiami w gęstwinie w miejscu, gdzie zapach był naprawdę silny. I rzeczywiście, znalazłem trochę kości. – Kolejne wzdrygnięcie.

– Aha. – Zaczynałam czuć się nieswojo. Stare groby nie śmierdzą.

– Więc przywołałem do siebie Gila… – Spojrzał na starszego człowieka, oczekując potwierdzenia. Gil wpatrywał się w ziemię. – I obaj zaczęliśmy przekopywać liście i w ogóle. To, co znaleźliśmy, zupełnie mi nie wygląda na szopa czy królika… – Kiedy to powiedział, splótł ręce na piersiach, spuścił brodę i zaczął kołysać się na piętach.

– A to dlaczego?

– Kości są za duże. – Zwinął język w rurkę, po czym wepchnął go w jedno z miejsc po zębach. Koniuszek języka pojawiał się i znikał między jego zębami, jak robak szukający światła dziennego.

– Coś jeszcze?

– A niby co? – Robak się schował.

– Znalazł pan coś obok kości?

– Tak. I tu właśnie coś nie gra. – Wyciągnął ręce, pokazując nimi rozmiary. – To wszystko było w dużym, plastikowym worku i… – Wzdrygnął się, ustawił ręce dłońmi do góry i nie dokończył zdania.

– I? – Czułam się coraz bardziej nieswojo.

– Une uentouse. – Rzucił to szybko, będąc jednocześnie skrępowanym i podnieconym.

Gil musiał być duchem ze mną, jego obawy na pewno dorównywały moim. Oderwał wzrok od ziemi i nerwowo wodził oczami wokół.

– Co? – spytałam, myśląc, że może źle zrozumiałam to słowo.

– Une ventouse. Przetykaczka. Taka do łazienki. – Pokazał, jak jej się używa. Pochylony do przodu, chwycił rękoma za niewidoczny uchwyt i poruszał rękoma w górę i w dół. Ta makabryczna scenka była tak nie na miejscu, że aż wstrząsająca.

Gilowi wyrwało się “Sacre…", po czym ponownie utkwił wzrok w ziemi. Przyglądałam mu się. Coś rzeczywiście nie grało. Skończyłam notować i zamknęłam notes.

– Czy w wykopie jest mokro? – Zupełnie nie miałam ochoty zakładać gumiaków i kombinezonu, jeśli nie było to konieczne.

– Nie – odparł ten z kitką i ponownie spojrzał na Gila, oczekując przytaknięcia. Gil potrząsnął głową, nie odrywając oczu od ziemi.

– No dobra – powiedziałam. – Chodźmy. – Miałam nadzieję, że wyglądałam na spokojniejszą, niż się naprawdę czułam.

Człowiek z kitką ruszył przez trawę w stronę lasku. Powoli schodziliśmy w dół parowu, a im bliżej byliśmy dna, tym więcej było krzaków i drzew. Zagłębiłam się w gęstwinie, prawą ręką chwytając większe gałęzie, które dla mnie odginał, po czym przekazywałam je Gilowi. Pomimo tego gałązki haczyły o moje włosy. Miejsce pachniało mokrą ziemią, trawą i gnijącymi liśćmi. Światło słoneczne z trudem przebijało się przez korony drzew, więc ziemia wydawała się być pokryta plamami wyglądającymi jak kawałki z układanki puzzle. Gdzieniegdzie, pochyły promień słońca znalazł jednak przesmyk i dotykał ziemi, a w jego świetle widać było unoszące się drobinki pyłu. Owady kłębiły się wokół mojej twarzy i słyszałam ich bzyczenie, a pełzające robaki oblepiały moje kostki.

Na dnie parowu mężczyzna stanął, żeby zorientować się, gdzie jest, po czym skręcił w prawo. Ruszyłam za nim, odganiając się od komarów, ręką odgarniając rośliny, przechodząc ze zmrużonymi oczyma przez chmury muszek kłębiących się przede mną. Czasami któraś leciała prosto na rogówkę. Kropelki potu gromadziły się na moich ustach i przylepiały kosmyki nie upiętych włosów do czoła i szyi. Niepotrzebnie się martwiłam moim strojem i fryzurą.

Piętnaście metrów od ciała już nie potrzebowałam przewodnika. Z zapachem wilgotnego lasu mieszał się zapach śmierci, którego nie można było z niczym pomylić. Odór rozkładającego się ciała jest jedyny w swoim rodzaju. Wisiał w ciepłym, popołudniowym powietrzu, słaby, ale wyraźny. Z każdym krokiem słodkawy, cuchnący zapach przybierał na sile, jego intensywność narastała jak brzęczenie szarańczy, aż w końcu przestał się mieszać z innymi zapachami i przyćmił wszystkie. Aromaty mchu, ziemi, iglaków i powietrza ustąpiły miejsca odorowi gnijącego ciała.

Gil zatrzymał się w pewnej odległości. Sam zapach mu wystarczał. Nie potrzebował przyglądać się ciału ponownie. Trzy metry dalej zatrzymał się młodszy mężczyzna, odwrócił się i bez słowa wskazał za mały wzgórek częściowo przykryty liśćmi i szczątkami roślin. Głośno bzycząc, muchy zataczały kręgi, jak pracownicy uniwersytetu wokół darmowego szwedzkiego stołu.

Na widok tego mój żołądek się skurczył, a w głowie odezwał się głos: “Wiedziałam, że tak będzie". Z narastającym we mnie przerażeniem położyłam plecak u stóp drzewa, wyciągnęłam parę rękawiczek chirurgicznych i zaczęłam ostrożnie przedzierać się przez listowie. Zbliżywszy się do wzgórka, zauważyłam miejsce, z którego mężczyzna zgrabił roślinność. To co ujrzałam, potwierdzało moje obawy.

Z ziemi i liści wystawała klawiatura żeber, których końce zakrzywiały się ku górze tworząc jakby szkielet embrionalnego statku. Schyliłam się, żeby się lepiej przyjrzeć. Niezadowolone muchy głośno bzyczały, a ich niebiesko-zielone ciała mieniły się w słońcu. Gdy odgarnęłam przysłaniające żebra szczątki roślin, okazało się, że spajał je fragment kręgosłupa.

Wzięłam głęboki oddech, założyłam lateksowe rękawiczki i zaczęłam rękoma zdejmować martwe liście i wyschnięte igły. Kiedy odsłoniłam kręgosłup, w świetle słońca zauważyłam kłębowisko wystraszonych żuków, które zaczęły odlatywać. Robaki wyswobadzały się ze zbitej masy i w pośpiechu, jeden po drugim, znikały pod kręgami.

Ignorując insekty, cały czas usuwałam przykrywające ciało warstwy. Pracując ostrożnie, powoli oczyściłam przestrzeń mniej więcej metra kwadratowego. Już po niecałych dziesięciu minutach zobaczyłam to, co odkryli Gil i jego kolega. Odgarniając włosy z twarzy odzianą w rękawiczkę dłonią, odchyliłam się do tylu i patrzyłam na wyłaniający się obraz.

Przyglądałam się częściowo już zamienionemu w szkielet tułowiowi, klatce piersiowej, kręgosłupowi i miednicy, ciągle jeszcze połączonym wyschniętymi mięśniami i więzadłami. W odróżnieniu od mózgu i organów wewnętrznych, które z pomocą bakterii i robactwa szybko się rozkładają, czasami w ciągu paru tygodni, tkanka łączna jest nader wytrzymała i potrafi spinać stawy całymi miesiącami, a nawet latami.

Widziałam resztki brązowej i wysuszonej tkanki przylegającej do kości klatki piersiowej i tułowia. Kiedy tak siedziałam w kucki, słysząc bzyczenie much i widząc plamki światła na liściach otaczających mnie drzew, nie miałam żadnych wątpliwości co do dwóch rzeczy. Tułów był ludzki i leżał tutaj od niedawna.

Wiedziałam również, że jego znalezienie się w tym miejscu nie było przypadkiem. Ofiara została zabita i porzucona. Resztki ciała leżały na plastikowym worku, takim, jakich się powszechnie używa w kuchni na śmieci. Teraz worek był rozdarty, ale przypuszczałam, że użyto go do przetransportowania ciała. Nie było ani głowy, ani kończyn, a w pobliżu nie było widać żadnych rzeczy osobistych czy przedmiotów. Oprócz jednego.

Kości miednicy obejmowały łazienkową przetykaczkę. Jej drewniana rączka wystawała z nich jakby to były położone do góry nogami lody na patyku, a część z czerwonej gumy mocno przylegała w miejscu otworu dolnego kości miednicy. Pozycja przetykaczki sugerowała to, że umieszczono ją tam specjalnie. Pomimo że myśl ta była dość przerażająca, byłam pewna, że się nie myliłam.

Wstałam i rozejrzałam się wokół. Kolana protestowały przeciwko gwałtownej zmianie pozycji. Z doświadczenia wiedziałam, że głodne zwierzęta mogą roznosić fragmenty ciała na imponującą odległość. Psy często je chowają w plątaninie krzaków i niskiej roślinności, a zwierzęta żyjące w norach wciągają małe kości i zęby do swoich jam. Strzepałam ziemię z rąk, po czym dokładnie rozejrzałam się wokół, szukając tras, którymi zwierzęta mogły się przemieszczać.

Bzyczały muchy, a z oddalonego o setki kilometrów Sherbrooke dobiegł mnie teraz odgłos klaksonu. Wspomnienia innych lasów, innych grobów i innych kości przebiegały przez mój umysł, jakby to były nie powiązane ze sobą obrazki ze starych filmów. Stałam zupełnie nieruchomo, zmysły miałam wyostrzone i szukałam. W końcu wyczułam raczej niż zauważyłam pewną nieregularność w otaczającej mnie gęstwinie. Jak promień słoneczny odbijający się od lustra, wrażenie minęło, nim neuronom w moim mózgu udało się stworzyć jakiś obraz. Prawie niezauważalny błysk skłonił mnie do obrócenia głowy. Nic. Stałam sztywno, nie mając pewności, czy naprawdę coś widziałam. Przesunęłam ręką po twarzy, żeby odpędzić insekty, i zauważyłam, że robi się chłodniej.

Cholera. Nie przestawałam się rozglądać. Lekki powiew wiatru uniósł moje wilgotne włosy z czoła i poruszył liście. Wtedy znowu to wyczułam. Miałam niejasne wrażenie, że światło słoneczne się od czegoś odbija. Zrobiłam kilka kroków, nie będąc pewna, gdzie to było, i zatrzymałam się, każdą komórką mego ciała starając się rozszyfrować grę światła i cienia. Nic. Oczywiście, że nic, głupia. Tam nie może niczego być. Nie ma much.

I wtedy to zauważyłam. Wiatr powiał delikatnie poruszając liście, przez co natychmiast zmienił się układ światła i coś wpadło mi w oko. Nie byłam pewna, ale wstrzymując oddech z wrażenia podeszłam bliżej i spojrzałam na dół. Nie zdziwiło mnie to, co zobaczyłam. Otóż to, pomyślałam.

Z dziury między korzeniami żółtej topoli wyzierał róg drugiego plastikowego worka. Wianek jaskrów otaczał zarówno topolę, jak i worek, tworzyły gęsty dywan, a jego macki ginęły w otaczających je chwastach. Jaskrawoźółte kwiaty wyglądały, jakby pochodziły z ilustracji Beatrbc Potter – soczyste, świeże pąki ostro kontrastowały z tym, co wiedziałam, że leży schowane w worku.

Podeszłam do drzewa. Pod moimi nogami szeleściły liście i trzaskały gałązki. Podpierając się jedną ręką, drugą odgarnęłam tyle ziemi, żeby móc porządnie chwycić worek; złapałam go mocno i pociągnęłam delikatnie. Ani drgnął. Owinęłam koniec worka wokół ręki, pociągnęłam mocniej i poczułam, że się rusza. Czułam, że zawartość worka ma swoją masę. Insekty kłębiły się wokół mojej twarzy. Pot spływał mi po plecach. Serce waliło mi jak gitara basowa podczas koncertu zespołu heavy metalowego.

Szarpnęłam jeszcze raz i udało mi się uwolnić worek. Odciągnęłam go kawałek, żeby zajrzeć do środka. A może tylko chciałam przesunąć go dalej, żeby nie był zbyt blisko kwiatów pani Potter. Cokolwiek było w środku, ważyło niemało, a byłam prawie pewna, co znajdę w środku. I miałam rację. Kiedy rozwiązałam końcówki plastiku, do moich nozdrzy doszedł intensywny zapach gnicia. Rozwarłam brzegi worka i zajrzałam do środka.

Spojrzała na mnie ludzka twarz. Dlatego, że była schowana przed robactwem, które przyspiesza proces rozkładu, ciało nie było jeszcze zupełnie rozłożone, ale upał i wilgoć już naruszyły rysy twarzy, zamieniając ją w pośmiertną maskę słabo przypominającą osobę, którą kiedyś była. Dwoje oczu, wyschniętych i skurczonych, wyzierało spod przymkniętych powiek. Sprasowany nos był przekrzywiony w jedną stronę i leżał płasko na zapadniętym policzku. Wargi się skurczyły, zapewniając zestawowi idealnych zębów uśmiech na wieki. Skóra była niczym więcej niż chorobliwie bladą, białą, wilgotną, cienką powłoką dopasowaną do znajdujących się pod nią kości. Wszystko to otaczała gęstwina lepkich, rudych, kręconych włosów, matowych kosmyków przylepionych do głowy tym, co wyciekło z zamienionego w ciecz mózgu.

Wstrząśnięta, zamknęłam worek. Przypominając sobie o pracownikach Hydro, spojrzałam w miejsce, gdzie ich zostawiłam. Młodszy przyglądał mi się uważnie. Jego kolega stał nieco dalej, przygarbiony, ręce trzymał głęboko w kieszeniach spodni.

Zdjęłam rękawiczki, minęłam ich i wyszłam z lasku, kierując się w stronę radiowozu. Nic nie mówili, ale słyszałam ich kroki i chrzęst podłoża tuz za sobą.

Konstabl Groulx stał oparty o maskę. Patrzył, jak się zbliżam, ale nie zmienił pozycji. Zdarzało mi się pracować z przyjaźniej nastawionymi ludźmi.

– Mogę skorzystać z radia? – Też mogę być oschła. Odepchnął się od samochodu dwoma rękoma i obszedł go. Stanął po stronie kierowcy, przez otwarte okno wyciągnął mikrofon i spojrzał na mnie pytająco.

– Zabójstwo – powiedziałam.

Wyglądał na zdziwionego; pożałował szybko tego i rzucił do mikrofonu:

– Section des homicides.

Po chwili zwyczajnych zakłóceń i szumów, przebił się głos detektywa:

“Claudel". Głos wydawał się poirytowany.

Konstabl Groulx podał mi mikrofon.

Przedstawiłam się i powiedziałam, gdzie jestem.

– Mam tutaj zabójstwo – wyjaśniłam. – Prawdopodobnie porzucono ciało. Prawdopodobnie kobiece. Prawdopodobnie obcięto głowę. Lepiej tu kogoś od razu przyślijcie.

Zapadła długa chwila ciszy. Nikt nie jest zachwycony takimi wieściami.

– Pardon?

Powtórzyłam wszystko, prosząc Claudela, żeby przekazał te wiadomości Pierre'owi LaManche, kiedy będzie dzwonił do kostnicy. Tym razem nie będzie nic dla archeologów.

Oddałam mikrofon Groubcowi, który przysłuchiwał się każdemu mojemu słowu. Przypomniałam mu, żeby spisał dokładne zeznania robotników. Wyglądał jak człowiek, którego właśnie skazano na jakieś dziesięć do dwudziestu lat. Wiedział, że przez jakiś czas nigdzie się nie urwie. Nie współczułam mu zbytnio. Ja też nie będę spała w Quebec City w ten weekend. W rzeczywistości, kiedy jechałam do mojego blisko położonego mieszkania, podejrzewałam, że przez dłuższy czas nikt się nie wyśpi. Jak się później okazało, miałam rację. Nie zdawałam sobie tylko sprawy z rozmiarów horroru, któremu mieliśmy stawić czoło.

2

Kolejny dzień zaczął się równie słonecznie i ciepło, jak poprzedni, co normalnie wprawiłoby mnie w dobry humor. Jestem kobietą, której nastrój zależy od pogody – podnosi się i spada razem z barometrem. Ale tego dnia pogoda miała nie mieć żadnego znaczenia. O dziewiątej rano byłam już w sali numer 4, jednej z sal, w których przeprowadza się autopsje.

Jest to najmniejsze i najlepiej wentylowane pomieszczenie w Laboratoire de Medecine Legale. Często tu pracuję, bo większość przypadków, którymi się zajmuję jest, delikatnie mówiąc, nie najlepiej zachowana. Ale wentylacja nie zawsze jest stuprocentowo skuteczna. Nic nie jest. Wiatraki i środki dezynfekcyjne nigdy zupełnie nie wygrywają walki z zapachem dojrzałej śmierci. Blask nierdzewnej stali w tej antyseptycznej sali nigdy do końca nie wymazuje z umysłu obrazu ludzkich ciał.

Resztki znalezione przy Le Grand Seminaire zdecydowanie kwalifikowały się do pokoju numer 4. Po pospiesznej kolacji zjedzonej poprzedniego wieczora, pojechałam z powrotem do lasku i dalej zajmowaliśmy się miejscem, w którym znaleziono zwłoki. Kości były w kostnicy już o wpół do dziesiątej wieczorem. Teraz leżały w worku na wózku stojącym koło mnie. Przypadek numer 26704 był omawiany na porannym spotkaniu pracowników. Zgodnie z normalną procedurą, ciało powierzono jednemu z pięciu patologów pracujących w laboratorium. Ponieważ zwłoki były w dużej mierze już tylko szkieletem, a resztki miękkich tkanek były w zdecydowanie zbyt posuniętym stadium rozkładu, żeby można je poddać standardowej autopsji, mnie powierzono to zadanie.

Jeden z techników od autopsji zadzwonił rano, że jest chory, przez co mieliśmy za mało rąk do pracy. Jak na złość. To była pracowita noc: samobójstwo nastolatka, ciała dwojga starszych ludzi odkryte w ich domu i ofiara pożaru samochodu, okropnie poparzona. Cztery autopsje. Powiedziałam, że mogę pracować sama.

Byłam ubrana w zielony kitel chirurgiczny, plastikowe gogle i lateksowe rękawiczki. Przygotowując się, zdążyłam już oczyścić i sfotografować głowę. Jeszcze tego ranka zrobią jej rentgena, potem wygotują w celu usunięcia zepsutych resztek ciała i pozostałości mózgu po to, żebym mogła dokładnie zbadać czaszkę.

Drobiazgowo zbadałam włosy, szukając w nich nitek albo śladów jakichś innych substancji. Kiedy rozdzielałam pozlepiane, wilgotne kosmyki, nie mogłam przestać wyobrażać sobie tego, jak ofiara po raz ostatni rozczesywała włosy. Zastanawiałam się, czy robiąc to była zadowolona, sfrustrowana czy może zobojętniała. Dzień dobrych włosów. Dzień nieładnych włosów. Dzień martwych włosów.

Odpędzając od siebie te myśli, włożyłam próbkę włosów do torebki i wysłałam ją na górę, do biologii, żeby przyjrzeli się temu pod mikroskopem. Przetykaczkę i plastikowe worki również przekazano Laboratoire de Medecine Legale, gdzie sprawdzą je pod kątem odcisków palców, wydzielin cielesnych i innych niewidocznych gołym okiem znaków mogących ujawnić coś dotyczącego zabójcy bądź ofiary.

Pomimo naszych wczorajszych trzygodzinnych poszukiwań, kiedy to na czworakach przerzucaliśmy ziemię, przeczesywaliśmy liście i trawę, przesuwaliśmy kamienie i pnie drzew, nic więcej nie znaleźliśmy. Szukaliśmy aż do zmierzchu, ale bez rezultatu. Żadnych ubrań. Żadnych butów. Żadnej biżuterii. Żadnych rzeczy osobistych. Specjalny zespół miał pojechać tam dzisiaj, żeby spróbować coś wykopać i jeszcze raz dokładnie przeczesać teren, ale nie wierzyłam, że coś znajdą. Nie będę miała do dyspozycji metek ubrań, zamków błyskawicznych czy klamer, żadnych rozdarć czy dziur w ubraniach, które by potwierdzały wyniki moich badań. Porzucono ciało gołe i okaleczone i pozbawiono je wszelkich więzi z życiem.

Podeszłam do worka, żeby wyjąć z niego resztę jego przerażającej zawartości, gotowa do rozpoczęcia wstępnych oględzin. Później kończyny i tułów zostaną wyczyszczone, a ja przeprowadzę szczegółową analizę wszystkich kości. Znaleźliśmy prawie cały szkielet. Zabójca ułatwił nam zadanie. Podobnie jak z tułowiem i głową, umieścił albo umieściła, ręce i nogi w osobnych workach. W sumie było ich cztery. Bardzo schludnie. Zapakowane i wyrzucone jak śmieci z zeszłego tygodnia. Zdusiłam w sobie gniew i zmusiłam się, żeby się skoncentrować.

Wyjmowałam po kolei fragmenty ciała i układałam je w porządku anatomicznym na ustawionym na środku sali stole z nierdzewnej stali, na którym przeprowadza się autopsje. Najpierw przeniosłam tułów i umieściłam go na środku, piersiami do góry. Trzymał się całkiem dobrze. W odróżnieniu od worka, w którym była głowa, te zawierające inne części ciała nie były tak szczelnie zamknięte. Tułów był w najgorszym stanie, kości trzymały się razem tylko dzięki cienkim paskom wyschniętych mięśni i więzadeł. Zauważyłam, że brakuje najwyższych kręgów, i miałam nadzieję, że znajdę je przy głowie. Poza małymi kawałeczkami, po organach wewnętrznych już od dawna nie było śladu.

Potem ułożyłam ręce po bokach, a nogi pod spodem. Kończyny nie były wystawione na słońce i nie były tak wyschnięte jak klatka piersiowa i brzuch, więc zachowały się na nich spore części nadgniłych tkanek. Starałam się ignorować ruszającą się warstwę bladej żółci, która powolnie, jak fale odpływała z powierzchni kończyn, kiedy wyciągałam je z worka. Larwy opuszczają ciało, kiedy zostaje ono wystawione na światło. Spływały ze zwłok na stół i ze stołu na podłogę powolnym, ale nieprzerwanym strumieniem. Bladożółte ziarnka ryżu wiły się koło moich stóp. Starałam się ich nie deptać. Nigdy tak naprawdę do nich się nie przyzwyczaiłam.

Sięgnęłam po deskę z klipem i zaczęłam wypełniać formularz. Nazwisko: Inconnue. Nieznane. Data autopsji: 3 czerwca 1994. Prowadzący dochodzenie: Luc Claudel, Michel Charbonneau, Section des homicides, CUM. Wydział zabójstw, Montreal Urban Community Police.

Dopisałam jeszcze numer policyjnego raportu, numer z kostnicy i numer Laboratoire de Medecine Legale, czyli LML i jak zwykle ogarnęła mnie fala gniewu z powodu aroganckiej obojętności systemu. Gwałtowna śmierć nie pozwala na prywatność. Odziera człowieka z godności w równym stopniu, jak zrobił to jego morderca. Ciało cały czas jest przekazywane, badane i obfotografowywane i po każdej czynności przyporządkowuje mu się kolejne liczby. Ofiara staje się częścią materiału dowodowego, czymś na pokaz dla policji, patologów, biegłych, prawników i, w końcu, sędziów. Numeruje się je. Fotografuje. Pobiera próbki. Zawiesza identyfikator na dużym palcu u nogi. Pomimo że jestem aktywną jednostką w całej tej procedurze, nigdy nie mogę zaakceptować bezosobowości tego systemu. Ma to w sobie coś z plądrowania i to na najbardziej osobistym poziomie. Ja przynajmniej nadawałabym ofiarom imię. Anonimowa śmierć nie stałaby się kolejną pozycją na liście upokorzeń, które on lub ona musi znosić.

Wybrałam formularz z tych znajdujących się na desce z klipem. Inaczej niż zwykle, zostawię sobie sporządzenie szczegółowego inwentarza wszystkich kości na później. Na razie detektywi chcieli tylko znać podstawowe dane: płeć, wiek i rasę.

Z ustaleniem rasy nie było praktycznie żadnych problemów. Włosy były rude, a pozostałości skóry jasne. Procesy rozkładu, jednakże, potrafią robić różne rzeczy. Dokładnym zbadaniem szkieletu zajmę się po jego wyczyszczeniu. Jak na razie, wszystko wskazywało na to, że to przedstawiciel białej rasy.

Już wcześniej podejrzewałam, że ofiara jest kobietą. Rysy twarzy były delikatne, a budowa ciała drobna. Długie włosy o niczym nie świadczyły.

Spojrzałam na miednicę. Przewracając ją na bok, zauważyłam, że rowek pod kością biodrową jest szeroki i płytki. Obróciłam ją tak, żeby widzieć kości łonowe, tę część położoną z przodu, gdzie łączy się lewa i prawa część miednicy. Wygięcie wyznaczone przez ich dolną granicę tworzyło szeroki łuk. Delikatne wzniesione krawędzie przecinały przód wszystkich kości łonowych, tworząc wyraźne trójkąty w ich niżej położonych rogach. Typowe cechy kobiece. Później wykonam pomiary i wprowadzę je do komputera, który przeprowadzi ich analizę, ale i tak nie miałam wątpliwości, że chodzi o kobietę.

Właśnie zawijałam okolicę łonową w wilgotną szmatę, kiedy wystraszył mnie dźwięk telefonu. Przedtem nie zdawałam sobie sprawy, jak tu cicho. Albo jaka byłam spięta. Podeszłam do biurka, klucząc między larwami jak dziecko grające w klasy.

– Doktor Brennan – powiedziałam, wciągając gogle na czubek głowy, po czym je zdjęłam i rzuciłam na krzesło. Długopisem strąciłam jedną larwę z blatu.

– Claudel – przedstawił się glos. Jeden z dwóch detektywów, którym powierzono tę sprawę. Spojrzałam na ścienny zegar: dziesiąta czterdzieści. Później, niż myślałam. Nic więcej nie powiedział. Wyraźnie zakładał, że jego nazwisko było wystarczającą wiadomością.

– Pracuję teraz nad nią – podałam równie sucho. Usłyszałam jakiś metaliczny, chropowaty dźwięk. – Powin…

– Elle? – przerwał. Kobieta?

– Tak. – Patrzyłam, jak kolejna larwa zwija się w półksiężyc, po czym powtarza ten sam manewr, tym razem zwijając się w drugą stronę. Nieźle.

– Biała?

– Tak.

– Wiek?

– Za jakąś godzinę powinnam panu to określić w przybliżeniu.

Wyobraziłam sobie, jak patrzy na zegarek.

– Okej. Zjawię się po lunchu. – Trzask słuchawki. To było stwierdzenie, nie prośba. Wyraźnie nie miało dla niego znaczenia, czy ten termin mi pasuje.

Odłożyłam słuchawkę i wróciłam do damy leżącej na stole. Podniosłam deskę z klipem i przełożyłam formularz na następną stronę.

Wiek. Na pewno dorosła kobieta. Już wcześniej sprawdziłam jej usta. Zęby mądrości były w pełni wykształcone.

Dokładnie obejrzałam ramiona w miejscu, gdzie zostały oddzielone od tułowia. Końcówki obu kości ramienia również były w pełni wykształcone. Nie zauważyłam granicy między trzonem kości a nasadą. Spojrzałam na nogi. Nasada kości udowej też była zupełnie uformowana, i na prawej, i na lewej nodze.

Coś w tych rozerwanych stawach nie dawało mi spokoju. I to coś więcej, niż zwykła w takich przypadkach reakcja na niegodziwość. Ale było to niejasne uczucie, sama dokładnie nie wiedziałam, o co chodzi. Kiedy opuściłam lewą nogę z powrotem na stół, czułam się tak, jakbym miała w brzuchu bryłę lodu. Powróciło uczucie przerażenia, które mnie opanowało wtedy w lesie. Zdusiłam je w sobie i zmusiłam się, żeby zająć się tym, czym powinnam. Wiekiem. Ustaleniem wieku. Poprawnie oszacowany wiek może doprowadzić do ustalenia tożsamości ofiary. Dopóki nie poznamy nazwiska, nic innego nie będzie ważniejsze.

Rozcięłam skalpelem ciało, żeby odsłonić staw kolanowy i łokieć. Odchodziło łatwo. Także tutaj długie kości były w pełni rozwinięte. Sprawdzę to jeszcze na zdjęciu rentgenowskim, ale wiedziałam, że to oznacza, iż wzrost kości dobiegł końca. W stawach nie dostrzegłam żadnych śladów chorobowych ani zmian artretycznych. Dorosła, ale młoda. Zgadzało się to z moją wcześniejszą obserwacją dotyczącą zębów – nie było na nich śladów zużycia.

Ale chciałam być dokładniejsza. Claudel będzie tego oczekiwał. Przyjrzałam się obu obojczykom w miejscu, gdzie stykają się z mostkiem u podnóża gardła. Chociaż prawy był zerwany, płaszczyzna stawu była otoczona zakrzepłą wyschniętą chrząstką i więzadłami. Nożyczkami obcięłam tyle twardej tkanki, ile mi się udało, po czym owinęłam kość w mokrą szmatę. Ponownie skoncentrowałam się na miednicy.

Zdjęłam z niej szmatę i, używając znowu skalpela, zaczęłam delikatnie piłować chrząstkę łączącą z przodu obie połowy. Namoczenie jej rozmiękczyło ją i łatwiej było ją przeciąć, ale czynność i tak była czasochłonna i uciążliwa. Nie chciałam ryzykować zniszczenia tego, co znajdowało się pod spodem. Kiedy kości łonowe były w końcu rozdzielone, przecięłam kilka pasków wyschniętych mięśni łączących z tyłu miednicę z dolnym końcem kręgosłupa, po czym ją wyciągnęłam, podeszłam do zlewu i zanurzyłam jej część łonową w wodzie.

Potem wróciłam do ciała i odwinęłam szmatę z obojczyka. Znowu wycięłam tyle tkanki, ile się dało, po czym napełniłam plastikowy pojemnik wodą, oparłam go o klatkę piersiową i wcisnęłam do niego końcówkę obojczyka.

Rzuciłam okiem na ścienny zegar. 12:25. Odeszłam od stołu, ściągnęłam rękawiczki i wyprostowałam się. Powoli. Miałam wrażenie, jakby na moim kręgosłupie odbywał się trening zespołu futbolu amerykańskiego. Oparłam ręce na biodrach i rozciągnęłam się, wyginając się do tyłu i obracając górnymi partiami ciała. Tak naprawdę to nie uśmierzało bólu, ale też nie bolało. Ostatnio kręgosłup często mi dokuczał, a trzy godziny schylania się nad stołem do autopsji potęgowały ból. Nie przyjmowałam do wiadomości, że może mieć to coś wspólnego z wiekiem. Niedawne odkrycie, że potrzebuję okularów do czytania i że zamiast 57 kilogramów ważę 60, też nie były wynikiem starzenia się. Nic nie było.

Odwróciłam się i zobaczyłam Daniela, jednego z techników od autopsji, patrzącego na mnie zza drzwi. Tik zmarszczył mu górną wargę, a jego oczy natychmiast się zamknęły. Gwałtownym ruchem przeniósł cały ciężar ciała na jedną nogę, a drugą lekko uniósł. Wyglądał jak brodziec, przeczekujący falę.

– Kiedy chcesz, żebym zrobił radiografię? – spytał. Okulary siedziały nisko na jego nosie i wyglądało to tak, jakby nie patrzył przez nie, tylko ponad nimi.

– Powinnam skończyć do trzeciej – odparłam, wrzucając rękawiczki do zbiornika na odpady biologiczne. Nagle uświadomiłam sobie, jaka jestem głodna. Moja poranna kawa stała na biurku – była zimna i nawet nie napoczęta. Zupełnie o niej zapomniałam.

– Okej. – Cofnął się, odwrócił i zniknął w korytarzu.

Odłożyłam gogle na biurko, wyciągnęłam z jednej z szuflad rolkę białego papieru, rozwinęłam go i przykryłam nim ciało. Po umyciu rąk wróciłam do swojego biura na piątym piętrze, przebrałam się i wyszłam na lunch. Rzadko mi się to zdarzało, ale dzisiaj potrzebowałam światła słonecznego.

Claudel dotrzymał słowa. Kiedy wróciłam o wpół do drugiej, już był w moim gabinecie. Siedział naprzeciw mojego biurka i bardzo uważnie przyglądał się zrekonstruowanej czaszce leżącej na stole. Kiedy mnie usłyszał, odwrócił głowę, ale nic nie powiedział. Powiesiłam kurtkę na drzwiach, przeszłam koło niego i usiadłam na swoim krześle.

– Bonjour, monsieur. Claudel. Comment ca va? – Uśmiechnęłam się do niego zza biurka.

– Bonjour – odparł krótko.

Wyraźnie nie interesowało go, jak się miewam. Nie ma sprawy. Czekałam. Nie poddam się jego urokowi.

Skoroszyt leżał przed nim na biurku. Położył na nim rękę i spojrzał na mnie. Jego oblicze kojarzyło się z papugą. Miał ostre rysy twarzy, w której centralne miejsce zajmował przypominający dziób nos. Jego broda, usta i czubek nosa układały się w serię skierowanych ku dołowi liter V. Kiedy się uśmiechał, co zdarzało się rzadko, V jego ust robiło się ostrzejsze, a wargi uwypuklały się, zamiast się zwężać.

Westchnął. Był wobec mnie bardzo cierpliwy. Nie pracowałam przedtem z Claudelem, ale wiedziałam, jaką się cieszy reputacją. Uważał siebie za niezwykle inteligentnego człowieka.

– Mam kilka nazwisk – powiedział. – Prawdopodobnych ofiar. Wszyscy z mojej listy zaginęli w ciągu ostatnich sześciu miesięcy.

Już wcześniej rozmawialiśmy o tym, ile czasu mogło upłynąć od śmierci. Badania, które przeprowadziłam rano, nie zmieniły mojej opinii. Byłam pewna, że umarła najwyżej trzy miesiące temu. To by znaczyło, że morderstwo popełniono w marcu albo później. Zimy są mroźne w Quebecu, uprzykrzają życie żywym, ale są łaskawe dla umarłych. Zamarznięte ciała nie rozkładają się. Nie przyciągają też robactwa. Gdyby porzucono ciało zeszłej jesieni, przed nadejściem zimy, byłyby w nim ślady działalności robactwa. Obecność pancerzyków i larw wskazałaby na obecność robactwa już jesienią. Nie było nic takiego. Biorąc pod uwagę to, że wiosna była ciepła, mnogość robaków i stopień rozkładu ciała jednoznacznie wskazywały na to, że od morderstwa upłynęły trzy miesiące, a może i mniej. Obecność tkanki łącznej i praktycznie zupełny brak trzewi i mózgu też wskazywały na to, że śmierć nastąpiła pod koniec zimy albo wczesną wiosną.

Odchyliłam się i spojrzałam na niego wyczekująco. Też potrafię być szczwana.

Otworzył skoroszyt i zaczął przeglądać jego zawartość.

Czekałam. Wybrał jeden z formularzy i zaczął czytać.

– Myriam Weider. – Zamilkł, kiedy oczyma przebiegał po informacjach zapisanych na formularzu. – Zniknęła 4 kwietnia 1994. – Chwila ciszy. – Kobieta. Biała. – Dłuższa chwila ciszy. – Data urodzenia: 6 września 1948.

Oboje liczyliśmy w myślach: czterdzieści pięć lat.

– Możliwe – powiedziałam, gestem pokazując, żeby kontynuował. Położył formularz na biurku i zaczął czytać następny.

– Solange Leger. O jej zaginięciu powiadomił mąż… – Przerwał, starając się odczytać datę. – 2 maja 1994. Kobieta. Biała. Data urodzenia: 17 sierpnia 1928.

– Nie. – Potrząsnęłam głową. – Za stara.

Umieścił formularz na dnie skoroszytu i wybrał następny.

– Isabelle Gagnon. Po raz ostatni widziano ją l kwietnia 1994. Kobieta. Biała. Data urodzenia: 15 stycznia 1971.

– Dwadzieścia trzy lata. Tak. – Powoli pokiwałam głową. – Możliwe. Kartka powędrowała na biurko.

– Suzanne St. Pierre. Kobieta. Zaginęła 9 marca 1994. – Jego wargi drgały, kiedy czytał. – Nie wróciła ze szkoły. – Zamilkł, samemu obliczając jej wiek. – Szesnastolatka. Jezu Chryste…

Znowu potrząsnęłam głową.

– Zbyt młoda. To nie jest dziecko.

Zmarszczył brwi i wyciągnął ostatni formularz.

– Evelyn Fontaine. Kobieta. Trzydzieści sześć lat. Po raz ostatni widziano ją w Sept Iles 28 marca. Aha, to Indianka.

– Wątpliwe – odparłam. Nie sądziłam, żeby resztki zwłok należały do Indianki.

– To tyle – powiedział.

Na biurku leżały dwa formularze. Myriam Weider, wiek czterdzieści pięć lat, i Isabelle Gagnon, wiek dwadzieścia trzy lata. Może jedna z nich leżała na dole, w sali nr 4. Claudel spojrzał na mnie. Jego uniesione brwi utworzyły jeszcze jedno V, ale to było zwrócone ku górze.

– A ile ona miała lat? – spytał, silnie akcentując czasownik i swoją cierpliwość.

– Zejdźmy na dół i zobaczmy. – Dzięki temu chociaż na chwilę słońce zagości w twoim dniu, dodałam w myśli.

Zachowywałam się małostkowo, ale nic nie mogłam na to poradzić. Wiedziałam, że Claudel słynął z tego, iż unikał wchodzenia do sali, w której przeprowadzano autopsje, i w ten sposób chciałam sprawić, żeby się poczuł nieswojo. Przez chwilę wyglądał na znajdującego się w potrzasku. Rozkoszowałam się malującym się na jego twarzy skrępowaniem. Zdjęłam z haka na drzwiach laboratoryjny kitel, wyszłam na korytarz, podeszłam do windy i włożyłam klucz, żeby ją otworzyć. Kiedy zjeżdżaliśmy na dół, nic nie mówił. Wyglądał jak człowiek udający się na badanie prostaty. Claudel rzadko jeździł tą windą. Zatrzymywała się tylko w kostnicy.

Ciało leżało nieruszone. Założyłam rękawiczki i zdjęłam arkusz białego papieru. Kątem oka widziałam Claudela stojącego w drzwiach. Wszedł do sali tylko tyle, by móc powiedzieć, że w niej był. Jego oczy błądziły po metalowych stołach, przeszklonych szafach wypełnionych czystymi plastikowymi pojemnikami, wiszącej wadze; patrzył wszędzie, tylko nie na ciało. Już widziałam takie zachowanie. Fotografie były niegroźne. Krew i skrzepy były gdzieś indziej. Były odległe. Rekonesans na miejscu zbrodni był niczym innym, jak ćwiczeniem klinicznym. Żadnych problemów. Wystarczy je dokładnie obejrzeć i rozwiązać zagadkę. Ale wystarczy umieścić ciało na stole do autopsji i wszystko dramatycznie się zmienia. Claudel starał się nadać swojej twarzy spokojny i obojętny wyraz.

Wyjęłam kości łonowe z wody i delikatnie je rozdzieliłam. Sondą zdrapywałam krawędzie skrzepu, który pokrywał prawą płaszczyznę kości łonowej. Stopniowo zaczął schodzić i w końcu odszedł zupełnie. Na znajdującej się pod nim kości widać było głębokie rowki i wypukłości układające się na jej powierzchni w poziome linie. Srebrny odcień twardej kości częściowo wyznaczał jej granice, tworząc delikatną i miejscami przerywaną obwódkę wokół kości łonowej. Powtórzyłam z lewą. Było dokładnie tak samo.

Claudel nie ruszał się od drzwi. Zaniosłam miednicę pod Luxolamp, przyciągnęłam ramię lampy do siebie i włączyłam ją. Kość znalazła się pod ostrym światłem. Przez okrągłe szkło powiększające widać było szczegóły, niewidoczne gołym okiem. Spojrzałam na najwyżej położone wygięcie kości biodrowej i zobaczyłam to, czego się spodziewałam.

– Monsieur Claudel – powiedziałam, nie podnosząc wzroku. – Niech pan na to spojrzy.

Stanął za mną, a ja odsunęłam się, żeby mu nie zasłaniać. Wskazałam na nieregularność na górnej granicy kości biodrowej. Grzebień biodrowy nie był jeszcze w pełni wykształcony, kiedy nastąpiła śmierć.

Położyłam miednicę. Cały czas na nią patrzył, ale jej nie dotknął. Podeszłam do ciała, żeby przyjrzeć się obojczykowi, będąc pewna, co znajdę. Wyjęłam z wody końcówkę łączącą się z mostkiem i zaczęłam usuwać tkankę. Kiedy mogłam już zobaczyć powierzchnię stawu, gestem przywołałam do siebie Claudela. Bez słowa wskazałam na końcówkę kości. Była rozszczepiona, podobnie jak kość łonowa. Mały dysk kości tkwił w środku, a jego brzegi były wyraźne i nie zrośnięte.

– No i? – Na jego czole widać było krople potu. Swoją nerwowość pokrywał nonszalancją.

– Jest młoda. Prawdopodobnie ledwo po dwudziestce. Mogłabym wytłumaczyć, jak można z kości odczytać wiek, ale podejrzewałam, że nie byłby wdzięcznym słuchaczem, więc po prostu czekałam. Fragmenty chrząstki przylepiły się do moich odzianych w rękawiczki rąk, które trzymałam z dala od siebie, dłońmi do góry, jak uliczny żebrak.

Claudel też trzymał się z dala, tak, jakby to robił mając przed sobą chorego z wirusem Ebola. Nie oderwał ode mnie wzroku, ale było widać, że pogrążył się w myślach, kiedy przeglądał dane, dopasowując je.

– Gagnon. – To było stwierdzenie, nie pytanie. Pokiwałam głową. Isabelle Gagnon. Dwudziestotrzylatka.

– Zwrócę się do koronera, żeby wydobył od dentysty jej kartę – powiedział.

Ponownie pokiwałam głową. Działał na mnie jak płachta na byka.

– Przyczyna śmierci? – spytał.

– Nic nie rzuca się w oczy – odparłam. – Może będę w stanie powiedzieć coś więcej, jak zobaczę zdjęcie rentgenowskie. Może zobaczę też coś na kościach po ich wyczyszczeniu.

Po usłyszeniu tej opinii opuścił mnie, nie mówiąc nawet do widzenia. Spodziewałam się tego. Byłam równie zadowolona z tego, że wyszedł, jak on sam.

Zdjęłam rękawiczki i wyrzuciłam je. Wychodząc, wetknęłam głowę do dużej sali autopsyjnej i oznajmiłam Danielowi, że na dzisiaj skończyłam z tym przypadkiem. Poprosiłam go, żeby zrobił zdjęcie całego ciała i czaszki, tomogramy i z boku. Na górze zatrzymałam się przy laboratorium histologicznym i powiedziałam szefowi techników, że można wygotować ciało, ostrzegając go, żeby był szczególnie ostrożny, bo jest w częściach. Nie było to konieczne. Nikt nie potrafił wyczyścić ciała tak, jak Denis. Za dwa dni będę miała szkielet, czysty i nie zniszczony.

Resztę popołudnia spędziłam z posklejaną czaszką. Pomimo że nie była cała, wystarczyło materiału, żeby potwierdzić tożsamość jej właściciela. Nie będzie już kierował cysternami z propanem.

Wracając do domu, miałam podobne złowieszcze przeczucia, jak wtedy w parowie. Przez cały dzień skupiając się na pracy, odpychałam je od siebie. Zabijałam obawy, poświęcając całą swoją energię na ustalenie tożsamości ofiary i na złożenie z kawałków tego kierowcy ciężarówki. W czasie lunchu moją uwagę zajmowały gołębie w parku. Odkrywanie kolejności dziobania było wystarczająco pasjonującym zajęciem, żeby nie myśleć o czym innym. Szare gołębie były pierwsze w kolejności. Brązowe plamki wydawały się być drugie. Czarne nóżki wyraźnie były gdzieś pod koniec listy.

Teraz mogłam się rozluźnić. Pomyśleć. Pomartwić się. Zaczęło się, jak tylko wjechałam do garażu i wyłączyłam radio. Koniec muzyki, początek niepokoju. Nie, upomniałam samą siebie. Później. Po kolacji.

Weszłam do mieszkania i usłyszałam uspokajający pisk systemu alarmowego. Zostawiłam walizkę w przedpokoju, zamknęłam drzwi i poszłam do libańskiej restauracji mieszczącej się na rogu, gdzie zamówiłam Shish Taouk, i do tego talerz Shawarma. Właśnie dlatego uważam, że mieszkanie w centrum jest idealne – w promieniu kilkudziesięciu metrów są restauracje serwujące potrawy praktycznie z całego świata. Tylko czy moja waga…? Eeee.

Kiedy czekałam na zamówienie, czytałam menu w barze. Homos. Taboule. Feuilles de vignes. Niech będzie błogosławiona globalna wioska. Libańczycy przerzucili się na francuskie jedzenie!

Na półce zawieszonej po lewej stronie kasy stały butelki czerwonego wina. Moja broń z wyboru. Kiedy spojrzałam na nie chyba już tysięczny raz, poczułam pokusę. Przypomniałam sobie zapach i smak cierpkiego wina na języku. Przypomniałam sobie ciepło, które rozlałoby się po moich trzewiach i zaczęłoby przesuwać się ku górze i dalej, wzniecając po drodze ogniska dobrego samopoczucia. Ogniska władzy. Wigoru. Poczucia niezwyciężenia. Pomyślałam, że mogę z niego skorzystać od razu. Niby tak. Kogo ja jednak oszukuję? Nie skończyłoby się na tym… Jakie to były stadia? Najpierw stałabym się kuloodporna, a potem niewidzialna. Czy na odwrót? Nieważne. Zapędziłabym się za daleko i skończyłoby się załamaniem. Ukojenie byłoby krótkotrwałe, a cena wysoka. Nie wypiłam ani kropli od sześciu lat.

Wzięłam swoje jedzenie do domu i zjadłam je w towarzystwie Birdiego i zespołu baseballowego Montreal Expos. On spał na moich kolanach, zwinięty w kłębek. Tamci przegrali z drużyną Cubsów dwoma okrążeniami. Nikt nie wspominał tutaj o morderstwie. Doceniałam to.

Wzięłam gorącą, długą kąpiel i położyłam się do łóżka o wpół do jedenastej. Leżąc sama w ciemności i ciszy, dłużej już nie mogłam dusić w sobie tej myśli. Jak oszalałe komórki, rosła i nabierała siły, w końcu przebijając się do mojej świadomości, jakby nalegając na to, żeby koniecznie się nią zająć. Kolejne zabójstwo. Kolejna kobieta, która w kawałkach trafia do kostnicy. Wyobraziłam ją sobie bardzo dokładnie, przypomniałam sobie uczucia, które mi towarzyszyły, kiedy badałam jej kości. Chantale Trottier. Wiek: szesnaście lat. Uduszona, pobita, skrócona o głowę i poćwiartowana. Niecały rok temu przybyła naga i zapakowana w plastikowe worki na śmieci.

Chciałam już zasnąć, ale mój umysł nie dał się wyłączyć. Leżałam, a góry się wypiętrzały, płyty kontynentalne się przemieszczały. W końcu zasnęłam, a te dwa słowa kołatały się po mojej głowie. Nie będą mi dawały spokoju przez cały weekend. Seryjne morderstwo.

3

Gabby przez megafon ogłaszała mój lot. Miałam ogromną walizkę i idąc do samolotu nie mogłam się z nią uporać. Inni pasażerowie byli poirytowani, ale nikt mi nie pomógł. Zauważyłam, że Katy wychyla się z pierwszego rzędu w pierwszej klasie, żeby na mnie spojrzeć. Była w sukience, którą dla niej kupiłyśmy na ceremonię ukończenia szkoły średniej. Z zielonego jedwabiu. Później mi powiedziała, że jej się nie podoba i że żałuje swojego wyboru. Wolałaby kwiecisty wzór. Dlaczego była w nią ubrana? Dlaczego Gabby była na lotnisku, skoro powinna być na uniwersytecie? Jej głos dobiegający z głośników stawał się coraz głośniejszy i charczący.

Usiadłam. Było dwadzieścia po siódmej. Poniedziałek rano. Krawędzie żaluzji były jasno oświetlone, ale niewiele światła wpadało do pokoju.

Cały czas słyszałam głos Gabby.

– …ale wiedziałam, że cię później nie złapię. Widzę, że wstajesz wcześniej, niż myślałam. No dobra, co do…

Odebrałam telefon.

– Halo. – Starałam się robić wrażenie mniej otępiałej, niż rzeczywiście byłam.

Głos urwał się w pół zdania.

– Temp? To ty?

Przytaknęłam.

– Obudziłam cię?

– Tak. – Było za wcześnie na błyskotliwą odpowiedź.

– Przepraszam. Mam zadzwonić później?

– Nie, nie. Już wstałam.

Oparłam się pokusie, żeby powiedzieć, że i tak musiałam wstać, żeby odebrać telefon.

– Ruszaj tyłek z łóżka, słonko. Kto rano wstaje… Słuchaj, jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór. Możemy z tego zrobić sió… – Przerwał jej natarczywy pisk.

– Poczekaj. Musiałam zapomnieć wyłączyć automatyczną sekretarkę. Położyłam słuchawkę i poszłam do dużego pokoju. Migało czerwone światełko. Wzięłam do ręki przenośną słuchawkę, wróciłam do sypialni i odłożyłam słuchawkę na widełki.

– OK. – Byłam już zupełnie rozbudzona i zaczęłam marzyć o kawie. Skierowałam się do kuchni.

– Dzwonię w sprawie dzisiejszego wieczoru. – W jej głosie czuć było zirytowanie. Nie mogłam jej winić – usiłowała skończyć jedno zdanie od jakichś pięciu minut.

– Przepraszam, Gabby. Przez cały weekend czytałam pracę magisterską jakiegoś studenta i wczoraj późno się położyłam. Naprawdę głęboko spałam. Nawet nie słyszałam telefonu. – To było dziwne, nawet dla mnie. – O co chodzi?

– O dzisiejszy wieczór. Hm, możemy przełożyć spotkanie na siódmą trzydzieści zamiast siódmej? Moja praca sprawia, że jestem bardziej nerwowa niż świerszcz zamknięty w klatce z jaszczurką.

– Jasne. Nie ma sprawy. Dla mnie tak chyba też będzie wygodniej. – Przytrzymując telefon ramieniem, sięgnęłam do szafki po słoik z ziarnami kawy i włożyłam trzy łyżki do młynka.

– Wpaść po ciebie? – spytała.

– Albo odwrotnie. Mogę prowadzić, jak chcesz. Gdzie pójdziemy? – Zastanawiałam się, czy nie włączyć młynka, ale zdecydowałam się tego nie robić. Już i tak wydawała się nieco poirytowana.

Milczała. Oczyma wyobraźni widziałam, jak bawi się swoim kolczykiem w nosie, kiedy się zastanawia. Dzisiaj mógł to być nawet jakiś ćwiek. Na początku nie mogłam się do tego przyzwyczaić i miałam problemy z koncentracją, gdy rozmawiałam z Gabby. Skupiałam się na kolczyku, zastanawiałam, jak bolesne jest przekłucie nosa. Teraz już nie zwracałam na to najmniejszej uwagi.

– Wieczorem powinno być ładnie – odparła. – Może pójdziemy zjeść gdzieś pod chmurką? Na Prince Arthur albo St. Denis?

– Super – powiedziałam. – W takim razie nie ma powodu, żebyś tu przyjeżdżała. Podjadę po ciebie koło wpół do ósmej. Pomyśl o jakimś nowym miejscu. Mam ochotę na coś egzotycznego.

Chociaż z Gabby mogło to być ryzykowne, tak zwykle robiłyśmy. Znała miasto dużo lepiej niż ja, więc to przeważnie ona wybierała restaurację.

– Okej. A plus tard.

– A plus tard – odparłam. Byłam zdziwiona i trochę mi ulżyło. Normalnie nie mogła skończyć rozmowy. Często musiałam wymyślać jakieś wymówki, żeby się wyrwać.

Telefon zawsze był dla nas swego rodzaju kołem ratunkowym. Gabby kojarzy mi się z telefonem, jak nikt inny. Ten zwyczaj wykształcił się w początkowych stadiach naszej znajomości. Kiedy byłyśmy jeszcze studentkami, rozmowy w jakiś dziwny sposób przynosiły mi ulgę, wyrywając mnie ze stanu melancholii, której tak często padałam ofiarą w tamtych latach. Po tym, jak w końcu nakarmiłam, wykąpałam i położyłam do łóżeczka moją córkę Katy, godzinami wisiałam na telefonie, rozmawiając z Gabby, dzieląc się moim podnieceniem z powodu nowo odkrytej książki, dyskutując o naszych zajęciach, profesorach, studentach i czasami o niczym konkretnym. To była jedyna osłoda, na którą pozwalałyśmy sobie w czasach, kiedy nasze życie nie było takie słodkie.

Chociaż teraz rozmawiamy rzadziej, mechanizm prawie się nie zmienił w ciągu lat, które upłynęły od tamtego czasu. Razem czy osobno, dzielimy się swoimi radościami i pomagamy sobie w smutku. To Gabby pomogła mi przetrzymać kurację odwykową na spotkaniach w klubie AA, gdy potrzeba napicia się nie dawała mi spokoju od rana do wieczora, trzęsłam się i cały czas się pociłam. To do mnie dzwoni Gabby, rozbawiona i pełna nadziei, kiedy miłość pojawia się w jej życiu, a potem znowu, samotna i zrozpaczona, kiedy znika.

Kawa się zaparzyła i postawiłam ją na szklanym stoliku w jadalni. Przez głowę przebiegały mi wspomnienia związane z Gabby. Zawsze się uśmiechałam, kiedy o niej myślałam. Gabby na seminarium magisterskim. Gabby na wykopaliskach. Gabby w akcji, z czerwoną chustą zarzuconą na ramiona i kołyszącymi się dredami, kiedy wzrusza ziemię kielnią. Mając ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szybko zrozumiała, że nie będzie tradycyjną pięknością. Nie starała się odchudzać ani opalać. Nie goliła się pod pachami, nóg też nie. Gabby to była Gabby. Gabrielle Macaulay z Trois-Rivieres w Quebecu. Jej matka była Francuzką, ojciec Anglikiem.

Przyjaźniłyśmy się w czasie studiów. Ona nienawidziła antropologii fizycznej, cierpiała na zajęciach, które ja uwielbiałam. Ja miałam tak samo z jej ulubioną etnologią. Gdy skończyłyśmy studia, ja pojechałam do Północnej Karoliny, a ona wróciła do Quebecu. Rzadko widywałyśmy się przez te lata, ale dzięki telefonowi cały czas byłyśmy sobie bliskie. To przede wszystkim dzięki Gabby zaproponowano mi profesurę na McGill w 1990 r. Podczas tego właśnie roku zaczęłam pracować na pół etatu w laboratorium i nawet po powrocie do Północnej Karoliny, nie zrezygnowałam z tej posady – jeździłam na północ co sześć tygodni, tak jak tego wymagała moja praca. A w tym roku wzięłam urlop na karolińskiej uczelni i pracowałam w Montrealu już na pełnym etacie. Tęskniłam do przebywania z Gabby i cieszyłam się z odnowienia naszej przyjaźni.

Mój wzrok przykuło migające światełko automatycznej sekretarki. Ktoś musiał dzwonić przed Gabby. Nastawiłam ją tak, żeby się włączała po czterech sygnałach, chyba że już wcześniej coś się nagrało. Wtedy włączała się po pierwszym. Zastanawiając się nad tym, jak mogłam przespać cztery sygnały i całą wiadomość, podeszłam do niej i przycisnęłam guzik. Kaseta się przewinęła i włączyła. Cisza, a potem kliknięcie. Następnie krótki pisk i głos Gabby To tylko pomyłka. To dobrze. Włączyłam przewijanie do tyłu i poszłam się ubrać do pracy.

Laboratorium medyczno-prawne mieści się w budynku znanym jako QPP albo SQ, w zależności od preferencji językowych. Dla anglojęzycznych jest to Quebec Provincional Police, a dla francuskojęzycznych – La Surete du Quebec. Laboratoire de Medecine Legale, podobne do laboratorium medycyny sądowej w Stanach, mieści się na tym samym piętrze co Laboratoire de Sciences Judiciares, centralne laboratorium dla prowincji. Razem, LML i LSJ tworzą jednostkę znaną jako La Direction de l'expertise Judiciaire – DEJ. Czwarte i najwyższe trzy piętra budynku zajmuje więzienie. Kostnica i pomieszczenia do przeprowadzania autopsji mieszczą się w piwnicy. Policja prowincji zajmuje pozostałych osiem pięter.

Ma to swoje zalety. Wszyscy jesteśmy razem. Jeśli potrzebna mi jest analiza włókien albo próbki gleby, przechodzę przez korytarz i jestem na miejscu. Ma to też wady – jesteśmy łatwo osiągalni. Prowadzący śledztwo z ramienia SQ czy miejscowi detektywi, żeby dostarczyć nam dowody albo dokumenty, muszą przejechać tylko kilka pięter windą.

Na przykład tego dnia rano. Claudel czekał przed drzwiami mojego biura, kiedy przyjechałam.

Trzymał w ręku małą, brązową kopertę i nieustannie stukał jej krawędzią w otwartą dłoń. Powiedzieć, że wyglądał na pobudzonego, to tak, jakby urzec, że Gandhi wyglądał na głodnego.

– Mam kartę od dentysty – powiedział tonem powitania. Trzymał kopertę jak prezenter w czasie ceremonii wręczania nagród Akademii Filmowej. – Sam się po nią pofatygowałem… – Przeczytał nabazgrolone na kopercie nazwisko. – Do doktora Nguyen. Ma gabinet w Rosemont. Byłbym tutaj wcześniej, ale gościu ma naprawdę tępą sekretarkę.

– Kawy? – spytałam. Chociaż nigdy nie spotkałam sekretarki doktora Nguyena, solidaryzowałam się z nią. Wiedziałam, że nie miała miłego poranka.

Otworzył usta, żeby przyjąć albo odrzucić propozycję. Nie wiem, które. W tym właśnie momencie zza rogu wyłonił się Marc Bergeron. Najwyraźniej nieświadomy naszej obecności, przeszedł energicznym krokiem obok rzędu błyszczących, czarnych drzwi biurowych i zatrzymał się kawałek od moich. Zgiął jedną nogę i oparł na udzie walizkę. Przypomniał mi się styl żurawia z Karate Kid. Będąc w tej pozycji, otworzył walizkę, poszperał w środku i wyciągnął klucze.

– Marc?

Wystraszył się. Jednym ruchem zatrzasnął walizkę, chwycił ją w rękę, którą natychmiast opuścił.

– Bien fait – zauważyłam, powstrzymując uśmiech.

– Merci. – Spojrzał na Cłaudela i na mnie. W lewej ręce trzymał walizkę, a w prawej klucze.

Marc Bergeron był niewątpliwie dziwnie wyglądającym człowiekiem. Miał na karku blisko sześćdziesiątkę, a może i nieco więcej. Był wysoki, kościsty i lekko przygarbiony, zgięty do przodu, jakby wiecznie gotowy na przyjęcie ciosu w brzuch. Jego bujne, kręcone, siwe włosy wyrastały mu gdzieś dopiero od połowy głowy. Dzięki czuprynie miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. A jego metalowe okulary zawsze były tłuste i pokryte warstwą kurzu. Często mrużył oczy, jakby starał się czytać drobne litery na jakimś kwitku. Wyglądał bardziej jak dzieło awangardowego twórcy postaci ludzkich niż dentysta sądowy.

– Monsieur Claudel dostał od dentysty Gagnon jej kartę – powiedziałam, wskazując na detektywa.

Claudel uniósł kopertę, jakby na potwierdzenie.

Oczy za poplamionymi szkłami ani drgnęły. Bergeron patrzył na mnie obojętnie. Wyglądał teraz jak wysoki, zakłopotany mlecz z cienką, długą łodygą i gęstwiną białego puchu. Uświadomiłam sobie, że on w ogóle nie wie nic o tej sprawie.

Bergeron był jednym ze specjalistów zatrudnianych na część etatu przez LML, z którymi konsultowano się w celu uzyskania specjalistycznej analizy z różnych dziedzin. Neuropatologii. Radiologii. Mikrobiologii. Dentystyki. Przychodził do laboratorium tylko w piątki. Resztę czasu poświęcał pacjentom w swoim prywatnym gabinecie. Nie było go tutaj w zeszłym tygodniu.

Streściłam mu sprawę.

– W zeszły czwartek robotnicy znaleźli jakieś kości na terenie Le Grand Seminaire. Pierre LaManche podejrzewał, że to kolejny stary cmentarz i wysłał mnie tam. Ale mylił się…

Postawił walizkę na ziemi i słuchał uważnie.

– Znalazłam części poćwiartowanego ciała, które zapakowano w plastikowe worki i porzucono, prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Jest to kobieta, biała, prawdopodobnie ledwo przekroczyła dwudziestkę.

Claudel coraz gwałtowniej stukał kopertą. Nagle przestał i wymownie spojrzał na zegarek. Odchrząknął.

Bergeron spojrzał na niego, potem znowu na mnie. Ciągnęłam swoją relację:

– Monsieur Claudel i ja zawęziliśmy krąg prawdopodobnych ofiar i chyba znamy jej tożsamość. Zgadza się z tym, co wydedukowałam z materiału kostnego. Czas jej zaginięcia także pasuje. Monsieur Claudel sam przywiózł kartę od jej dentysty. To niejaki doktor Nguyen z Rosemont. Znasz go?

Bergeron potrząsnął głową i wyciągnął swoją długą, kościstą rękę.

– Bon – powiedział. – Niech mi ją pan da. Zobaczę, co tu mamy. Czy Denis zrobił już rentgena?

– Daniel się tym zajął – odparłam. – Powinno już leżeć na twoim biurku.

Otworzył drzwi od swojego gabinetu. Claudel wszedł za nim do środka. Przez otwarte drzwi zauważyłam leżącą na biurku małą, brązową kopertę. Bergeron podniósł ją i sprawdził numer sprawy. Z miejsca, gdzie stałam, widziałam, jak Claudel przemierza pokój, jak monarcha wybierający miejsce, w którym raczy zasiąść.

– Może pan do mnie zadzwonić za godzinę, monsieur Claudel – odezwał się nagle Bergeron.

Detektyw zastygł w pół kroku. Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu zacisnął tylko wargi w cienką linię, poprawił mankiety i wyszedł. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut powstrzymałam się od uśmiechu. Bergeron w żadnym razie nie tolerował tego, żeby prowadzący śledztwo ślęczał nad nim i zaglądał mu przez ramię, kiedy pracuje. Claudel właśnie się tego dowiedział.

A po chwili wychudła twarz Bergerona ponownie pokazała się w drzwiach.

– Wejdziesz? – spytał.

– Jasne – odparłam. – Chcesz kawę?

Od kiedy przyszłam do pracy, jeszcze nie wypiłam ani jednej. Często przynosiliśmy ją dla siebie nawzajem – na przemian wybieraliśmy się do małej kuchni mieszczącej się w drugim skrzydle budynku.

– Z chęcią. – Wygrzebał swój kubek i podał mi go. – No to zabieram się do roboty…

Poszłam po swój kubek i potem z obydwoma ruszyłam korytarzem. Cieszyłam się, że mnie do siebie zaprosił. Często zajmowaliśmy się tymi samymi przypadkami, rozłożonymi ciałami, spalonymi albo zmumifikowanymi, czasami samymi szkieletami, zmarłymi, których tożsamości nie można było ustalić normalnymi metodami. Uważałam, że dobrze nam się współpracuje. Wyglądało na to, że on też.

Kiedy wróciłam, dwa zestawy małych czarnych kwadratów leżały na specjalnej lampie. Każde zdjęcie ukazywało fragment szczęki, na bardzo ciemnym tle widać było jasne zęby. Przypomniałam sobie te zęby tak, jak je zobaczyłam wtedy w lesie i to, że ich nieskazitelność żywo kontrastowała z przerażającym kontekstem. Teraz wyglądały inaczej. Wysterylizowano je. Tworzyły równiutki rządek i były gotowe do tego, żeby im się dokładnie przyjrzeć. Oświetlone znajome kształty koron, korzeni i kanałów miały różne odcienie szarości i bieli,

Bergeron zaczął od ułożenia radiografów przedśmiertnych po prawej stronie, a pośmiertnych po lewej. Jego długie, kościste palce namierzały na każdym zdjęciu nieznaczną wypukłość i, jedno po drugim, układały je wypukłością do góry. Kiedy skończył, każdy przedśmiertny radiograf leżał koło swojego pośmiertnego odpowiednika.

Porównywał oba zestawy, szukając rozbieżności. Wszystko się zgadzało, j W żadnej grupie zdjęć nie brakowało ani jednego zęba. Wszystkie korzenie były w idealnym stanie. Zakrzywienia zębów i ich zarys był dokładnie taki sam na radiografach po lewej i po prawej stronie. Ale najbardziej rzucały się w oczy białe kulki, które oznaczały plomby. Ich kształty na zdjęciach przedśmiertnych w najdrobniejszych szczegółach pokrywały się z widocznymi na zdjęciach wykonanych przez Daniela.

Po przyjrzeniu się rentgenom, co wydawało się trwać w nieskończoność, Bergeron wybrał jeden kwadrat z prawej strony, nałożył go na odpowiadające mu zdjęcie zrobione po śmierci i odwrócił lampę tak, żebym mogła spojrzeć. Nieregularne kształty zębów trzonowych dokładnie się pokrywały. Obrócił się na krześle i spojrzał na mnie.

– C'est positif - zawyrokował, odchylając się i opierając łokieć na stole. – Nieoficjalnie, oczywiście, do czasu, aż skończę analizę danych zapisanych w karcie. – Sięgnął po kawę.

Czekało go jeszcze uciążliwe porównanie danych z karty ofiary i jeszcze bardziej szczegółowa analiza zdjęć rentgenowskich, ale nie miał wątpliwości. To była Isabelle Gagnon.

Cieszyłam się, że to nie ja będę musiała poinformować o tym jej rodziców. Męża. Kochanka. Syna. Czasem byłam świadkiem takich spotkań. Widziałam reakcję. Błagalny wyraz oczu. Powiedzcie, że to pomyłka. Zły sen. Niech to już się skończy. Powiedzcie, że tak nie jest. Potem – zrozumienie. W ułamku sekundy świat zmieniał się na zawsze.

– Dziękuję, że od razu się tym zająłeś, Marc – powiedziałam. – I dziękuję za wstępną diagnozę.

– Chciałbym, żeby wszystkie przypadki były takie łatwe.

Wziął łyka kawy, skrzywił się i potrząsnął głową.

– Chcesz, żebym przekazała to Claudelowi? – Usiłowałam zamaskować niesmak w moim głosie. Wyraźnie mi się nie udało. Uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Nie wątpię, że dasz sobie radę z monsieur Claudelem.

– Powinnam – odparłam. – Ale tak naprawdę to jemu trzeba tresera. Kiedy wracałam do swojego gabinetu, jeszcze słyszałam jego śmiech.

Moja babcia zawsze mi powtarzała, że w każdym jest dobro. “Jak postarasz się je znaleźć – mawiała z tym swoim silnym akcentem – to znajdziesz. Każdy ma jakieś zalety". Babciu, nigdy nie spotkałaś Claudela.

Zaletą Claudela była punktualność. Wrócił po pięćdziesięciu minutach.

Zza ściany słyszałam jego głos, kiedy rozmawiał z Bergeronem. Kilkakrotnie wymieniano moje nazwisko, kiedy Bergeron kierował go do mnie. Intonacja Claudela świadczyła o poirytowaniu. Chciał usłyszeć opinię od niego, a będzie musiał znowu do mnie przyjść.

Zjawił się kilka sekund później.

Jego twarz była nieprzenikniona.

Żadne z nas nie zaczęło od powitania. Stał tylko w drzwiach.

– To pewne – powiedziałam. – Gagnon.

Zmarszczył brwi, ale widziałam wzbierające w jego oczach podniecenie. Miał ofiarę. Teraz mógł zacząć śledztwo. Zastanawiałam się, czy w ogóle był poruszony, czy był to dla niego po prostu problem do rozwiązania. Znaleźć złego człowieka. Przechytrzyć mordercę. Słyszałam już wymiany żartów i dowcipów nad zmasakrowanymi ciałami ofiar. Dla niektórych był to sposób na uporanie się z okrucieństwem przemocy, bariera mająca chronić przed rodziennym obcowaniem z ofiarami zabójstw. Grobowy humor. Schować przerażenie pod maską męskiej pyszałkowatości. U niektórych było to jednak coś więcej. Podejrzewałam, że Claudel należał do tej grupy.

Przyglądałam mu się przez kilka sekund. Na korytarzu zadzwonił telefon. Pomimo że naprawdę nie lubiłam tego faceta, muszę przyznać, że zależało mi na jego dobrej o mnie opinii. Chciałam zyskać jego aprobatę. Chciałam, żeby mnie lubił. Chciałam, żeby oni wszyscy mnie akceptowali, żebym należała do ich kasty.

Przez głowę przemknął mi wizerunek doktor Lentz, pani psycholog, która mówiła kiedyś na wykładzie: “Tempe, jesteś dzieckiem alkoholika. Szukasz zainteresowania i uwagi, których on ci nie okazywał. Szukasz akceptacji tatusia, więc starasz się każdemu przypodobać".

Dzięki niej dotarło to do mnie, ale nie udało jej się mnie z tego wyleczyć. Musiałam się z tym uporać sama. Czasami przesadzałam i niektórzy uważali, że jestem upierdliwa. Z Claudelem tak jednak nie było. Uświadomiłam sobie, że unikam konfrontacji.

Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam mówić, starannie dobierając słowa.

– Monsieur Cłaudel, czy rozważał pan taką możliwość, że to morderstwo jest powiązane z innymi, które wydarzyły się w ciągu ostatnich dwóch lat?

Jego twarz zastygła, wargi cofnęły się tak głęboko, że były prawie niewidoczne. Zza kołnierzyka zaczęła wyłaniać się czerwona plama, która rosła, ogarniając powoli szyję i twarz. Odezwał się lodowatym tonem.

– Na przykład jakich? – Ani drgnął przy tym.

– Na przykład Chantale Trottier – ciągnęłam. – Zamordowano ją w październiku dziewięćdziesiątego trzeciego. Została poćwiartowana, skrócona o głowę i wybebeszona. – Spojrzałam mu prosto w twarz. – To, co z niej zostało, znaleziono w plastikowych workach na śmieci.

Podniósł obie ręce na wysokość ust, splótł je i zaczął pukać palcami w wargi. Jego idealnie dobrane złote spinki do mankietów nienagannie skrojonej koszuli zabrzęczały cicho. Spojrzał mi prosto w oczy.

– Miss Brennan – powiedział, wyraźnie akcentując angielski kwalifikator. – Powinna pani skoncentrować się raczej na tym, w czym jest pani specjalistką. Myślę, że udałoby się nam samym zauważyć jakiekolwiek powiązania między zbrodniami popełnianymi na terenie znajdującym się pod naszą jurysdykcją. Te morderstwa nie mają ze sobą nic wspólnego.

Ignorując krytykę, nie dawałam za wygraną.

– Obie ofiary to kobiety. Obydwie zamordowano w ciągu ostatnich dwóch lat. Na obu ciałach stwierdzono ślady okaleczenia czy próby…

Tak starannie wypracowane opanowanie nie wytrzymało i wybuchnął niepowstrzymanym gniewem.

– Do cholery! – wypalił. – Co pani pie…

Jego usta nadęły się, żeby wyrzucić to mało grzeczne słowo, ale zdążył się powstrzymać w ostatnim momencie. Udało mu się nieco uspokoić, chociaż widać było, że wiele go to kosztowało.

– Czy zawsze pani tak wyolbrzymia?

– Niech pan się nad tym zastanowi – rzuciłam chłodno.

Cała trzęsłam się z wściekłości, kiedy wstałam, żeby zamknąć za nim drzwi.

4

Powinno być przyjemnie siedzieć w saunie i pocić się. Odreagować. O to mi właśnie chodziło. Parę kilometrów na StairMasterze, rundka na siłowni, a później błogie lenistwo. Jak wszystko tego dnia, sala gimnastyczna też mnie jednak rozczarowała. Wysiłek fizyczny rozładował trochę nagromadzonego we mnie gniewu, ale cały czas czułam się pobudzona. Wiedziałam, że Claudel to dupek. Chodząc po StairMasterze wyzywałam go w rytm kroków. Dupek. Palant. Kretyn. Dwusylabowe sprawdzały się najlepiej. Do takiego właśnie doszłam wniosku, ale niewiele więcej. Na jakiś czas zajęło to moje myśli, ale teraz, kiedy już trochę ochłonęłam, nie mogłam przestać myśleć o morderstwach. Isabelle Gagnon. Chantale Trottier. Obracałam w myślach te nazwiska, jak ziarnka grochu na talerzu.

Podniosłam nieco ręcznik i zaczęłam, chwila po chwili, przypominać sobie wydarzenia dzisiejszego dnia. Kiedy Cłaudel wyszedł, poszłam do Denisa spytać, kiedy będzie gotowy szkielet Gagnon. Chciałam obejrzeć go bardzo dokładnie, żeby sprawdzić, czy nie ma na nim jakichś śladów obrażeń. Pęknięć. Głębokich ran. Czegokolwiek. Coś w sposobie, w jaki poćwiartowano ciało, nie dawało mi spokoju. Chciałam się dobrze przyjrzeć śladom nacięć. Były jednak jakieś problemy z aparaturą do odkażania. Kości miały być gotowe dopiero następnego dnia.

Poszłam więc do centralnego archiwum i wyciągnęłam skoroszyt z dokumentami dotyczącymi Trottier. Całe popołudnie spędziłam potem ślęcząc nad raportami policyjnymi, wynikami autopsji, raportem toksykologicznym i zdjęciami. Coś błąkało się po obrzeżach komórek mojej pamięci nie dając mi spokoju, coś, co kazało mi myśleć, że te dwie sprawy są powiązane. Jakiś zapomniany szczegół na granicy świadomości łączył obie ofiary w sposób, którego nie rozumiałam. Jakieś wspomnienie, do którego chwilowo nie miałam dostępu, mówiło mi, że nie chodzi tylko o okaleczenie (i zapakowanie w worki). Chciałam znaleźć związek.

Poprawiłam ręcznik i wytarłam pot z twarzy. Skóra na koniuszkach moich palców była pomarszczona. Oprócz tego, wszędzie byłam gładka jak jedwab. Byłam zdecydowanie krótkodystansowcem. Nie wytrzymywałam gorąca dłużej niż dwadzieścia minut, niezależnie od przypisywanych saunie korzyści zdrowotnych. Jeszcze pięć.

Chantale Trottier zabito niecały rok temu, jesienią tego roku, kiedy zaczęłam pracować w laboratorium na cały etat. Miała szesnaście lat. Na swoim biurku rozłożyłam zdjęcia z jej autopsji, chociaż i tak ich nie potrzebowałam. Pamiętałam ją bardzo wyraźnie, w najdrobniejszych szczegółach pamiętałam też dzień, kiedy trafiła do kostnicy.

22 października, tego popołudnia, kiedy było przyjęcie z ostrygami. Był to piątek i większość personelu wyszła z pracy szybciej, żeby napić się piwa i rozkoszować się opróżnianiem skrzynek Malpequesa, co jest tutaj jesienną tradycją.

W tłumie kłębiącym się w pokoju konferencyjnym zauważyłam LaManche'a rozmawiającego przez telefon. Ręką zasłaniał jedno ucho, żeby się odgrodzić od hałasu panującego na przyjęciu. Obserwowałam go. Gdy odłożył słuchawkę, omiótł spojrzeniem salę. Zauważywszy mnie, jedną ręką gestem pokazał mi, żebym spotkała się z nim w holu. Kiedy namierzył Bergerona, a ten zwrócił na niego uwagę, przekazał tę samą wiadomość. W windzie, pięć minut później, wyjaśnił, o co chodzi. Właśnie przywieziono młodą dziewczynę. Ciało nosiło ślady mocnego pobicia i było poćwiartowane. Nie było szans na wizualne zidentyfikowanie ofiary. Chciał, żeby Bergeron rzucił okiem na zęby. A ja miałabym przyjrzeć się nacięciom na kościach.

Nastrój w sali do autopsji silnie kontrastował z atmosferą wesołości na górze. Dwóch detektywów z SQ stało z dala, kiedy umundurowany policjant z sekcji tożsamości robił zdjęcia. Technik w ciszy układał resztki ciała. Detektywi nic nie mówili. Nie było kawałów ani normalnego w takich sytuacjach dowcipkowania. Ciszę mącił tylko trzask migawki, kiedy fotograf uwieczniał leżące na stole do autopsji świadectwo okrucieństwa.

To, co z niej ocalało, zostało złożone w ciało. Sześć krwawych kawałków ułożono właściwie pod względem anatomicznym, ale nie wszystkie Kąty dokładnie się zgadzały, przez co martwa dziewczyna wyglądała jak naturalnej wielkości plastikowa lalka, które projektowano specjalnie tak, żeby można je było wyginać pod nieprawdopodobnymi kątami. Efekt był iście makabryczny.

Jej głowa była obcięta tuż pod brodą, a przecięte mięśnie były koloru ja-skrawoczerwonych kwiatów maku. Blada skóra odchodziła nieco w miejscach, gdzie ciało było poszarpane, jakby unikała kontaktu ze świeżym, surowym mięsem. Jej oczy były na wpół otwarte, a pod prawą dziurką od nosa widać było cieniutką strużkę krwi. Długie i jasne włosy były mokre i przylepione do głowy,

Tułów został rozcięty w talii. Ręce były zgięte w łokciach i leżały na brzuchu w takiej pozycji, jak w trumnach, tylko palce nie były splecione.

Prawa ręka była częściowo odcięta, a końce kremowych ścięgien wystawały jak przerwany kabel. Jej zabójcy bardziej się powiodło z lewą ręką. Technik położył ją obok głowy, leżała zupełnie osobno, palce były zaciśnięte, jak odnóża zwiniętego w kłębek pająka.

Jej klatka piersiowa była otwarta wzdłuż kręgosłupa, od gardła po brzuch, a obwisłe piersi rozlewały się na obie jej strony, ich ciężar rozszerzał szparę między dwoma częściami rozciętego ciała. Dolna część tułowia ciągnęła się od talii po kolana. Dolne kawałki jej nóg leżały koło siebie pod miejscami, gdzie normalnie były połączone z resztą ciała. Oddzielone od stawów kolanowych leżały ze stopami na płask rozłożonymi w dwie strony – duże palce skierowane były na zewnątrz.

Czując ukłucie bólu, zauważyłam, że jej palce u nóg były pomalowane na bardzo delikatny odcień różu. Ten drobiazg tak mną wstrząsnął, że chciałam ją przykryć i wrzasnąć na wszystkich obecnych, żeby zostawili ją w spokoju. zimiast tego jednak, tylko stałam i patrzyłam, czekając na swoją kolej, żeby podejść bliżej.

Ciągle jeszcze kiedy zamykam oczy, widzę wyraźnie ostre krawędzie licznych ran na jej głowie, dowód na to, że uderzano ją wielokrotnie tępym przedmiotem. W najdrobniejszych szczegółach pamiętam siniaki na szyi. z łatwością mogę przypomnieć sobie jej przekrwione oczy, malutkie, krwawe ślady po pęknięciach delikatnych naczyń krwionośnych. Spowodowane przez niesłychane ciśnienie w żyłach szyjnych, są klasycznym objawem uduszenia.

Zrobiło mi się niedobrze, kiedy zastanawiałam się, co jeszcze jej się przydarzyło, tej kobiecie-dziecku, o którego rozwój tak dbano, karmiąc ją masłem orzechowym, zbiórkami zuchów, letnimi obozami i szkółką niedzielną. Żal mi było tych lat, których nie będzie mogła przeżyć, tych zajęć, w których nie będzie mogła uczestniczyć, i tych wypijanych ukradkiem piw. Uważamy siebie za cywilizowane plemię, my, mieszkańcy Ameryki Północnej ostatniej dekady drugiego milenium. Obiecaliśmy jej siedemdziesiąt lat życia, a pozwoliliśmy jej przeżyć tylko szesnaście.

Odpędzając wspomnienia tej bolesnej autopsji, wytarłam pot z twarzy i potrząsnęłam głową, potrząsając przemoczonymi włosami raz do przodu, a raz do tyłu. Wizerunek ofiary był w moich myślach nieco rozmyty i już nie potrafiłam powiedzieć, co naprawdę pamiętałam z przeszłości, a co widziałam na dokładnych zdjęciach dzisiaj po południu. Tak jak w życiu. Od dawna podejrzewałam, że wiele moich wspomnień z dzieciństwa pochodzi w gruncie rzeczy ze starych zdjęć, że są one zbieraniną fotograficznych ujęć, mozaiką utrwalonych na celuloidzie obrazów przekształconych w pamiętaną rzeczywistość. Urok Kodaka. Może i lepiej wspominać przeszłość w ten sposób. Rzadko utrwalamy na zdjęciach smutne wydarzenia.

Otworzyły się drzwi i do sauny weszła jakaś kobieta. Uśmiechnęła się i skinęła do mnie głową, po czym po mojej lewej stronie starannie rozłożyła na ławce ręcznik. Jej uda miały konsystencję żyjących w morzu gąbek. Wzięłam swój ręcznik i poszłam pod prysznic.

Birdie czekał, kiedy przyjechałam do domu. Patrzył na mnie z holu, a jego biała sylwetka odbijała się delikatnie od czarnej, marmurowej podłogi. Wyglądał na rozdrażnionego. Czy koty mogą czuć coś takiego? Pewnie przenosiłam własne emocje na kota. Zajrzałam do jego miseczki i zobaczyłam, że mleka jest mało, ale coś jeszcze zostało. Czując się winna, i tak ją napełniłam. Birdie dobrze zniósł przeprowadzkę. Jego potrzeby były proste. Moja osoba, paczka kociego przysmaku i sen. Takie wymagania nie mają nic wspólnego z granicami, bo miejsce ich zaspokajania nie gra roli.

Miałam jeszcze godzinę do spotkania z Gabby, więc wyciągnęłam się na sofie. Wysiłek i sauna robiły swoje, więc czułam się tak, jakby ważniejsze grupy moich mięśni wzięły sobie wolne. Ale wyczerpanie ma też zalety. Czułam się fizycznie, jeśli nie psychicznie, rozluźniona. I jak zwykle w takich sytuacjach, miałam ochotę się napić.

Pokój był rozświetlony popołudniowym słońcem, chociaż nieco stłumionym przez wykrochmalone muślinowe zasłony zakrywające wszystkie okna. To właśnie to najbardziej lubię w tym mieszkaniu. Światło słoneczne zmieszane z pastelowymi kolorami sprawia, że pokój wydaje się przestronny, co działa na mnie bardzo kojąco. W świecie pełnym napięć, jest to moja oaza spokoju.

Mieszkanie mieści się na parterze budynku w kształcie litery U, w środku której mieści się dziedziniec. Zajmuje większą część jednego skrzydła i przez to nie sąsiaduje bezpośrednio z żadnym innym. Z jednej strony dużego pokoju są przeszklone drzwi balkonowe wychodzące na ogród na dziedzińcu. Drugie drzwi, znajdujące się naprzeciw tamtych, prowadzą do mojego małego, prywatnego ogrodu. To rzadkość w mieście – trawa i kwiaty w samym sercu Centre-ville. A ja hoduję nawet trochę ziół w tym ogródku.

Na początku zastanawiałam się, czy dobrze będę się czuła, mieszkając sama. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Z domu wyjechałam do college'u, po czym wyszłam za Pete'a, wychowywałam Katy, nigdy nie byłam sama sobie panią. Niepotrzebnie się martwiłam. Uwielbiam mieszkać sama.

Pogrążałam się w stanie pośrednim między snem a jawą, z którego wyrwał mnie jednak telefon. Z ciężką głową po przerwanej drzemce, podniosłam słuchawkę. Uraczono mnie mechanicznym głosem proponującym sprzedaż miejsca na cmentarzu.

– Merde – przeklęłam, spuszczając nogi i wstając z kanapy. To jest minus mieszkania samemu. Mówię do siebie.

Inną wadą jest to, że nie mam przy sobie córki. Zadzwoniłam do niej, ona podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale.

– Och, mamo, tak się cieszę, że zadzwoniłaś! Jak się czujesz? Teraz nie mogę rozmawiać, bo mam kogoś na drugiej linii, ale może zadzwonię do ciebie za chwilę?

Uśmiechnęłam się. Katy. Zawsze bez tchu i robiąca sto rzeczy naraz.

– Pewnie, skarbie. Nie mam nic ważnego, chciałam cię tylko usłyszeć. Wieczorem idę z Gabby na kolację. Może jutro?

– Super. Ucałuj ją bardzo mocno ode mnie. Aha, dostałam piątkę z francuskiego, jeśli to ci chodzi po głowie.

– Nie miałam wątpliwości, że tak będzie – odparłam, śmiejąc się. – Porozmawiamy jutro.

Dwadzieścia minut później zaparkowałam pod budynkiem, w którym mieszka Gabby. Jakimś cudem było wolne miejsce dokładnie naprzeciw jej drzwi wejściowych. Wyłączyłam silnik i wysiadłam.

Gabby mieszka na Carre St. Louis, uroczym, małym placu wciśniętym między rue St. Laurent a rue St. Denis. Okrągły park jest otoczony stojącymi w rzędach domami o bardzo wymyślnych kształtach. Pełno na nich drewnianych zdobień, reliktów wieku fantazji w architekturze. Ich właściciele pomalowali je w barwy tęczy i ozdobili dziedzińce bujnymi bukietami letnich kwiatów, przez co wyglądały jak z filmów animowanych Disneya.

Jest coś ze spełnionego kaprysu w tej oazie zieleni, poczynając od położonej w środku fontanny, wyrastającej z basenu jak ogromny tulipan, po niski płot z kutego żelaza otaczający cały park. Sięga zaledwie troszkę ponad kolana, a jego frywolne szpice i zawijasy odgraniczają zieleń placu od otaczających go piernikowych domów. Wygląda na to, że ludzie epoki wiktoriańskiej tak pruderyjni w sprawach seksu, potrafili być swawolni projektując budynki. W jakiś sposób mnie to pocieszało, bo potwierdzało, że w życiu jednak panuje równowaga.

Rzuciłam okiem na dom Gabby. Stoi po północnej stronie parku i jest trzecim budynkiem od rue Henri-Julien. Katy jego wygląd skwitowałaby określeniem “nieprzyzwoita przesada", którego to używała do krytykowania sukienek mijających nas kobiet podczas naszych dorocznych, wiosennych zakupów. Wydaje się, że architekt nie mógł się nasycić, aż przystroił dom wszystkimi fantazyjnymi ozdobami, jakie tylko znał.

Jest to trzypiętrowy budynek z brązowej cegły. Niższe piętra wybrzuszają się ogromnymi oknami w wykuszu, a ścięty dach wieńczy sześciokątna wieżyczka, która pokryta jest małymi owalnymi płytkami ułożonymi jak łuski na ogonie rusałki. Wokół niej jest romantyczny balkon ograniczony balustradą z kutego żelaza. Okna są w stylu arabskim, ich dolne części znaczą kąty proste, natomiast górne rozdymają się w łuki. Starannie rzeźbione ramy wszystkich okien i drzwi pomalowane są na delikatny odcień koloru lawendy. Na dole, na lewo od wykuszu, żelazne schody wspinają się od parteru do położonej na poziomie drugiego piętra werandy. Pętle i zawijasy jej balustrady są w podobnym stylu, co te ogrodzenia parku. Był początek czerwca i w ogromnych skrzynkach zawieszonych wzdłuż werandy kwitły kwiaty.

Musiała już na mnie czekać. Nim zdążyłam przejść przez ulicę, zasłona drgnęła i po chwili otworzyły się drzwi. Pomachała mi, zamknęła drzwi na klucz i sprawdziła, czy są zamknięte, gwałtownie szarpiąc za klamkę. Kiedy szybko schodziła po żelaznych schodach, jej długa sukienka nadymała się jak żagiel na silnym wietrze. Usłyszałam ją, kiedy się zbliżyła. Gabby lubi rzeczy, które błyszczą i brzęczą. Tego wieczora jej kostkę zdobiła bransoleta, na której zawieszone były małe, srebrne dzwoneczki. Każdemu jej krokowi towarzyszyło brzęczenie. Była ubrana w stylu, jaki w szkole średniej określałam mianem Nouveau Ashram. Zawsze się tak ubierała.

– Jak leci?

– W porządku – rzuciłam wymijająco.

Już w momencie, w którym to mówiłam, wiedziałam, że to nieprawda. Ale nie miałam ochoty rozmawiać o morderstwach, Claudelu, straconym weekendzie w Quebec City, moim małżeństwie ani o niczym innym, co ostatnio spędzało mi sen z powiek.

– A u ciebie?

– Bien.

Poruszała głową na boki i jej dredy trochę przyklapnęły. Bien. Pas bien. Zupełnie tak jak dawniej. Ale nie do końca. Zauważyłam, że zachowuje się podobnie, jak ja. Ona też coś ukrywała, ale wyraźnie nie chciała prowadzić żadnych poważnych rozmów. Czując się nieco przygnębiona, ale podejrzewając, że mój nastrój się poprawi, nic nie powiedziałam i udawałam, że wszystko jest w porządku.

– No to gdzie idziemy zjeść?

Nie zmieniałam tematu, bo przecież jeszcze o niczym nie zaczęłyśmy rozmawiać.

– A na co masz ochotę?

Już się nad tym zastanawiałam. Przeważnie decyduję się na coś, wyobrażając sobie jedzenie na talerzu przede mną. Pod tym względem jestem zdecydowanie wzrokowcem. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o jedzenie, decyduje wygląd dania, a nie menu. Dzisiaj miałam ochotę na coś czerwonego i ciężkiego.

– Pójdziemy do włoskiej?

– Okej. – Zastanowiła się. – Może Vivaldi na Prince Arthur? Tam na pewno usiądziemy na dworze.

– Idealnie. I nie będę już musiała ruszać samochodu. Przeszłyśmy przez plac, idąc pod dorodnymi drzewami liściastymi, które górują nad trawnikiem. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, rozmawiając w grupach, przyglądając się innym. Kobieta w czepku karmiła gołębie, wyciągając kawałki chleba z torebki, strofując je jak niesforne i hałaśliwe dzieci. Para policjantów szła jedną z alejek przecinających park, ich założone z tyłu ręce tworzyły dokładnie takie same litery V. Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby wymienić z kimś parę słów, zadać kilka pytań czy odpowiedzieć na jakieś kąśliwe uwagi.

Minęliśmy kamienną altanę stojącą w zachodniej części placu. Zauważyłam wyraz “Vespasian" i zastanawiałam się, po raz kolejny, dlaczego nad wejściem wyrzeźbiono nazwisko cesarza rzymskiego.

Opuściłyśmy plac, skręciłyśmy w rue Laval i przeszłyśmy między rzędem kamiennych słupów znaczących wejście w rue Prince Arthur. Przez cały ten czas nic nie mówiłyśmy. Było to dziwne. Gabby nigdy nie była taka spokojna czy pasywna. Przeważnie miała mnóstwo planów i pomysłów. Dzisiaj natychmiast zgodziła się na moją propozycję.

Dyskretnie obserwowałam ją kątem oka. Wodziła wzrokiem po twarzach przechodniów, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka. Wydawało się, że uważnie przygląda się ludziom. Wyglądała na nerwową i tak, jakby czegoś szukała na zatłoczonych chodnikach.

Wieczór był ciepły, a powietrze wilgotne. Ulica Prince Arthur była zakorkowana. Ludzie kłębili się i chodzili we wszystkie strony. Okna i drzwi restauracji były pootwierane, a stoliki stały chaotycznie, jakby ktoś planował ustawić je w porządku później. Mężczyźni w bawełnianych koszulach i kobiety z odsłoniętymi ramionami rozmawiali i śmiali się pod jaskrawymi parasolami. Inni stali w kolejkach, czekając na miejsce. Stanęłam w kolejce przed Vivaldim, a Gabby poszła na róg kupić butelkę wina.

Kiedy w końcu usiadłyśmy, Gabby zamówiła fettucine alfredo. Ja poprosiłam o veal picatta i spaghetti. Chociaż dałam się skusić cytrynie, przynajmniej częściowo pozostałam wierna czerwieni. Kiedy czekałyśmy na sałatki, sączyłam Perriera. Rozmawiałyśmy trochę, ruszałyśmy ustami, wydobywałyśmy z siebie słowa, ale tak naprawdę nic sobie nie powiedziałyśmy. Większość czasu po prostu siedziałyśmy. Nie było to swobodne milczenie starych przyjaciół, ale krępująca cisza.

Znałam zmienne nastroje Gabby, jak własne cykle miesięczne. Wyczuwałam jakieś napięcie w jej zachowaniu. Unikała mojego wzroku. Jej oczy niespokojnie rozglądały się wokół, tak jak w parku, jakby czegoś szukały. Była wyraźnie rozkojarzona. Często sięgała po swój kieliszek wina. Za każdym razem, jak go podnosiła, Chianti nabierało wspaniałego odcienia czerwieni i płonęło w wieczornym świetle jak zachodzące słońce w Karolinie.

Wiedziałam, jak interpretować jej zachowanie. Piła za dużo, żeby zabić w sobie niepokój. Alkohol, opium ludzi z kłopotami. Wiedziałam, bo sama tego próbowałam. Kostki lodu w moim Perrierze topiły się powoli. Patrzyłam, jak plasterek cytryny zmieniał pozycję. Spadał z jednej kostki na niższą z cichym sykiem.

– Gabby, co się dzieje?

Pytanie ją wystraszyło.

– Dzieje?

Zaśmiała się nerwowo i odgarnęła dreda z twarzy. Z jej oczu nic nie można było wyczytać.

Widząc, że nie chce o tym mówić, wybrałam neutralny temat. Powie mi, jak będzie gotowa. A może jestem tchórzem. Ceną, którą może przyjść zapłacić za wzajemną bliskość, może być jej utrata.

– Masz jakieś wiadomości od kogoś z Northwestern? Poznałyśmy się jako studentki w latach siedemdziesiątych. Byłam już wtedy żoną. I matką. Katy jeszcze nie chodziła do szkoły. Wtedy zazdrościłam Gabby i innym ich wolności. Brakowało mi całonocnych imprez, które tak zbliżają ludzi, i zajęć z filozofii wcześnie rano. Byłam w ich wieku, ale żyłam w innym świecie. Tylko z Gabby naprawdę się zżyłam. Do tej pory właściwie nie wiem, dlaczego. Różnimy się od siebie wyglądem tak, jak to tylko możliwe. Przynajmniej wtedy tak było. Może dlatego, że Gabby lubiła Pete'a albo przynajmniej udawała, że go lubi. Wspomnienie: Pete ubrany jak żołnierz na paradę otoczony przez dzieci-kwiaty, po trawie i tanim piwie. Nie znosił imprez, na które chodziłam, i maskował swoje złe samopoczucie zachowując się arogancko i pogardliwie. Tylko Gabby zadała sobie trud, żeby się do niego przebić.

Tylko z kilkoma znajomymi ze studiów nie straciłam kontaktu. Byli teraz rozproszeni po całych Stanach, większość z nich pracowała na uniwersytetach i w muzeach. Gabby lepiej udawało się utrzymywać więzi ze starymi znajomymi. A może to oni się z nią kontaktowali.

– Joe odzywa się od czasu do czasu. Uczy w jakiejś dziurze w Iowa, chyba. Albo w Idaho. – Geografia Stanów nigdy nie była mocną stroną Gabby.

– Tak? – Starałam się ją zachęcić.

– A Verns sprzedaje nieruchomości w Las Vegas. Kilka miesięcy temu przyjechał tu na swego rodzaju konferencję. Nie ma nic wspólnego z antropologią i jest z tego powodu bardzo zadowolony.

Upiła łyk.

– Ale cały czas ma taką samą fryzurę.

Tym razem jej śmiech zabrzmiał szczerze. Rozluźniło ją albo wino, albo mój urok osobisty.

– A, i dostałam e-maila od Jenny. Planuje znowu zająć się pracą naukową. Wiesz, że wyszła za jakiegoś kretyna i zrezygnowała ze stałego zatrudnienia w Rutgers, żeby pojechać za nim na Florydę?!

Gabby przeważnie waliła prosto z mostu.

– Mało tego, dostała propozycję pracy przy jakiejś organizacji i wypruwa z siebie flaki, żeby załatwić dla nich korzystny kredyt. Kolejny łyk.

– I jej to odpowiada! A co u Pete'a?

Pytanie było jak niespodziewany cios. Zawsze unikałam mówienia o moim nieudanym małżeństwie. Czułam się tak, jakbym miała założoną blokadę na rozprawianie na ten temat, a zniesienie jej w jakiś sposób przyczyniłoby się do konieczności zweryfikowania mojego postrzegania całej tej sprawy. Jakby sam akt układania słów w ciąg, formowania zdań mógł przedstawić rzeczywistość w takim świetle, że nie byłabym jeszcze gotowa stawić jej czoła. Gabby była jedną z nielicznych osób, którym w ogóle mówiłam coś na ten temat.

– W porządku. Rozmawiamy ze sobą.

– Ludzie się zmieniają…

– Tak.

Przyniesiono sałatki i przez jakiś czas skupiłyśmy się na dobieraniu sosów i mieleniu pieprzu. Kiedy podniosłam wzrok, siedziała zupełnie nieruchomo z widelcem pełnym sałaty zawieszonym nad talerzem. Znowu była nieobecna, chociaż tym razem wydawała się być pogrążona w myślach i nie rozglądała się wokół.

Spróbowałam z innej strony.

– Powiedz mi, jak ci idzie praca. – Nadziałam na widelec czarną oliwkę.

– Że co? A, praca. Dobrze. Naprawdę dobrze. W końcu udało mi się zdobyć ich zaufanie i niektóre zaczęły się naprawdę otwierać.

Wzięła kęs sałatki.

– Gabby, wiem, że już mi to tłumaczyłaś, ale zrób to jeszcze raz. Ja jestem specjalistką od ludzkiego ciała. Jaki jest dokładnie cel twoich badań?

Roześmiała się, słysząc rozróżnienie na antropologów fizycznych i kulturowych. Nasza grupa była nieliczna, ale zróżnicowana: niektórzy studiowali etnologię, a niektórzy językoznawstwo, archeologię i antropologię fizyczną. Wiedziałam równie mało o dekonstrukcjonizmie, jak ona o mitochondrialnym DNA.

– Pamiętasz te teksty etnograficzne, które kazał nam czytać Ray? Yanomamo, Semai i Nuer? Hm, to czym się zajmuję jest podobne. Staramy się opisać świat prostytutek przez drobiazgową obserwację i wywiady z informatorami. Praca w terenie. Blisko badanych i bardzo osobista. – Wzięła kolejny kęs sałatki. – Kim one są? Skąd pochodzą? Jak trafiają do fachu? Co robią codziennie? Na kim i na czym mogą polegać? Jak się wpasowują w oficjalną gospodarkę? Jak siebie postrzegają? Gdzie…

– Rozumiem.

Może to wino zaczęło działać, a może trafiłam na jej konika. Zaczęła się ożywiać. Chociaż już się ściemniało, widziałam, że jej twarz jest zarumieniona. Jej oczy błyszczały od światła latarni. A może od alkoholu.

– Społeczeństwo po prostu spisało te kobiety na straty. Nikt tak naprawdę się nimi nie interesuje, może oprócz tych, którzy w jakiś sposób czują się przez nie zagrożeni i chcą, żeby zniknęły.

Pokiwałam głową, kiedy równocześnie unosiłyśmy widelce do ust.

– Większość ludzi myśli, że dziewczyny się sprzedają, bo kiedyś się nad nimi znęcano albo dlatego, że są do tego zmuszone czy coś w tym stylu. Tak naprawdę wiele z nich robi to po prostu dla pieniędzy. Z ograniczonymi umiejętnościami na rynku pracy nie mają szans zarobić inaczej na przyzwoite życie i one sobie dobrze z tego zdają sprawę. Decydują się na to, żeby przez kilka lat się sprzedawać, bo właśnie w ten sposób mogą zarobić najwięcej pieniędzy. Kręcenie tyłkiem jest bardziej opłacalne, niż podawanie hamburgerów.

Znowu sałatka.

– I, jak każde inne środowisko, tworzą specyficzną podkulturę. Interesują mnie więzi, które tworzą, sposób, w jaki postrzegają rzeczywistość i od kogo mogą się spodziewać pomocy w razie potrzeby, tego typu sprawy.

Kelner zjawił się z naszymi daniami głównymi.

– A co z mężczyznami, którzy korzystają z ich usług?

– Co? – Wyglądało na to, że pytanie ją zdenerwowało.

– Co z facetami, którzy tam chodzą. Muszą być ważnym składnikiem lego wszystkiego. Z nimi też rozmawiasz? – Nawinęłam spaghetti na widelec.

– Ja… Tak, z niektórymi. – Zaczęła się jąkać, wyraźnie wytrącona z równowagi. Po chwili powiedziała: – O mnie już dosyć. Temp. Powiedz, nad czym pracujesz. Jakieś ciekawe sprawy? – Patrzyła w swój talerz.

Zmiana tematu była tak gwałtowna, że nie upilnowałam się i odpowiedziałam bez chwili namysłu.

– Te morderstwa nie dają mi spokoju. – Natychmiast pożałowałam, że to powiedziałam.

– Jakie morderstwa? – Powiedziała to stłumionym, nieswoim głosem.

– W czwartek odkryliśmy dość nieprzyjemną sprawę. – Nie mówiłam dalej. Gabby nigdy nie chciała słuchać o mojej pracy.

– O? – Wzięła sobie jeszcze kawałek chleba. Starała się być uprzejma. Opowiedziała mi coś o swojej pracy, a teraz wysłucha o mojej.

– Tak. To dziwne, ale prasa niespecjalnie się tym zainteresowała. Jej ciało znaleziono w pobliżu Sherbrooke w zeszłym tygodniu. Kiedy ją do nas przywieźli, nie znaliśmy jej tożsamości. Wygląda na to, że zamordowano ją w kwietniu.

– Brzmi zupełnie jak inne twoje przypadki. Więc co cię gryzie?

Wyprostowałam się i spojrzałam na nią, zastanawiając się, czy naprawdę chcę się w to zagłębiać. Może lepiej to z siebie wyrzucić. Lepiej dla kogo? Dla mnie? Nikomu innemu nie mogłabym o tym powiedzieć. Czy ona naprawdę chce tego słuchać?

– Ofiara została okaleczona. Potem ciało poćwiartowano i porzucono w parowie w lesie.

Przyglądała mi się, nic nie mówiąc.

– Wydaje mi się, że zbrodnię popełniono w podobny sposób jak inną, którą się kiedyś zajmowałam.

– To znaczy?

– Widzę takie same – starałam się znaleźć właściwe określenie – elementy w obu przypadkach.

– Jakie? – Sięgnęła po kieliszek.

– Ślady brutalnego bicia, zniekształcone ciało.

– Ale to dość często spotykane, prawda? Kiedy ofiarami są kobiety? Walą nas w głowę, duszą, a potem tną na kawałki? Kurs Męskiej Przemocy

– Tak – przyznałam. – A w tym ostatnim przypadku nawet nie znam przyczyny śmierci, bo ciało było w stanie daleko posuniętego rozkładu.

Gabby wyraźnie czuła się nieswojo. Może nie powinnam o tym mówić.

– Co jeszcze? – Wzięła kieliszek do ręki, ale się nie napiła.

– Okaleczenie. Poćwiartowanie ciała. I usunięcie niektórych części. I… – zamilkłam, bo pomyślałam o przetykaczce. Ciągle nie wiedziałam, co ona miała znaczyć.

– Więc myślisz, że to ten sam sukinsyn załatwił obie?

– Tak. Tak myślę. Ale nie udało mi się o tym przekonać kretyna, który prowadzi śledztwo. On w ogóle nie chce tego przyjąć do wiadomości.

– Może te morderstwa popełnił jeden z tych zboków, którzy podniecają się dopiero, jak wybebeszą komuś flaki?

Odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku.

– Tak.

– I myślisz, że znowu to zrobi?

Jej aksamitnie brzmiący głos ponownie stał się ostry. Odłożyłam widelec i spojrzałam na nią. Wpatrywała się we mnie uporczywie, głowę miała lekko pochyloną do przodu, a jej palce kurczowo obejmowały nóżkę kieliszka. Kieliszek drżał, a wino lekko się kołysało.

– Gabby, przepraszam. Nie powinnam o tym mówić. Gabby, dobrze się czujesz?

Wyprostowała się i zdecydowanym ruchem odstawiła kieliszek. Dopiero po chwili go puściła. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Przywołałam kelnera.

– Chcesz kawę?

Pokiwała głową.

Skończyłyśmy jeść i teraz rozkoszowałyśmy się cannoli i cappucino. Wyglądało na to, że odzyskała dobry humor, bo śmiałyśmy się i kpiłyśmy sobie z samych siebie w czasach studenckich w Erze Wodnika, kiedy to nosiłyśmy proste, długie włosy, dżinsy nisko na biodrach, oczywiście dzwony, ręcznie farbowane koszule i należałyśmy do generacji, która w jednakowy sposób demonstrowała swój nonkonformizm.

Kiedy szłyśmy wzdłuż Prince Arthur, Gabby wróciła do morderstw.

– Jaki to mógłby być typ faceta?

Jej pytanie mnie zaskoczyło.

– Mam na myśli, czy jakiś dziwak? Normalny? Rzucałby się w oczy?

Moja dezorientacja irytowała ją.

– Rozpoznałabyś sukinsyna na niedzielnym pikniku przed kościołem?

– Mordercę?

– Tak.

– Nie wiem.

Nie dawała za wygraną. – Miałby równo pod sufitem?

– Tak sądzę. Jeśli jedna osoba zabiła te dwie kobiety, a tego nie jestem pewna, Gab, to on musi być dobrze zorganizowany. Robi plany. Wielu seryjnym mordercom długo udaje się wszystkich mamić, nim ich złapią. Ale nie jestem psychologiem. To tylko spekulacje.

Doszłyśmy do samochodu i przekręciłam kluczyk w drzwiach. Nagle niespodziewanie chwyciła mnie za rękę.

– Pokażę ci wystawę.

Nie wiedziałam, o czym mówi. Znowu się zamyśliłam.

– Yyy…

– Dzielnicę rozpusty. Miejsce, gdzie pracuję. Pojedźmy tam, to pokażę ci dziewczyny.

Spojrzałam na nią, kiedy znalazła się w snopie światła rzucanym przez przejeżdżający samochód. Jej twarz wyglądała dziwnie w zmieniającym się świetle. Wędrowało po niej, jak promień latarki, uwypuklając pewne cechy, a zacierając inne. Do przystania na jej propozycję przekonał mnie jej zapał. Zerknęłam na zegarek: dwunasta osiemnaście.

– Okej. – Tak na prawdę wcale nie było okej. Jutro będzie słabo. Ale wyglądało na to, że bardzo jej na tym zależy, więc nie miałam serca jej odmówić.

Wcisnęła się do samochodu i przesunęła siedzenie tak daleko do tyłu, jak się dało. Dzięki temu miała trochę więcej miejsca na nogi, ale nie dosyć.

Jechałyśmy przez parę minut w milczeniu. Słuchając jej wskazówek, pojechałam kilka kwartałów na zachód, po czym skręciłam w St, Urbain. Objechałyśmy najbardziej wysunięty na wschód kawałek getta McGill, chaotycznej mieszaniny tanich kwater studenckich, wieżowców i odrestaurowanych budynków z brązowej cegły. Po jakimś czasie skręciłam w lewo na rue Ste. Catherine. Za nami leżało serce Montrealu. W lusterku majaczyły sylwetki Complexe Desjardins i Place des Artes, które jakby ze sobą rywalizowały. Pod nimi widać było Complexe Guy-Favreau i Palais des Congres.

W Montrealu reprezentacyjna architektura centrum szybko przechodzi w nędzną zabudowę wschodniej części miasta. Rue Ste. Catherine jest świadkiem całej tej różnorodności. Zaczyna się w zamożnej dzielnicy Westmount, przecina Centre-ville, skręca na wschód w stronę Boulevard St. Laurent i Main, które dzieli miasto na część wschodnią i zachodnią. Przy ulicy Ste. Catherine stoją hotele Forum, Eaton's i Spectrum. W centrum przy niej właśnie stoją drapacze chmur, hotele, teatry i centra handlowe. Ale za St. Laurent nie ma już biurowców i komfortowych budynków mieszkalnych, centrów konferencyjnych i butików, restauracji i barów dla samotnych. Od tego miejsca okolica należy do punków i prostytutek. Ich rejon ciągnie się na wschód, od Main do dzielnicy homoseksualistów. Oprócz nich są tam jeszcze handlarze narkotyków i skinheadzi. Turyści i mieszkańcy przedmieść przyjeżdżają tu tylko pogapić się na dzielnicę i unikają kontaktu wzrokowego z jej mieszkańcami. Oglądają drugą stronę rzeczywistości i tylko utwierdzają się w przekonaniu, że należą do innego świata. Ich wizyty są z reguły krótkie.

Byłyśmy już prawie przy St. Laurent, gdy Gabby pokazała, że powinnam zatrzymać się po prawej stronie. Znalazłam wolne miejsce przed La Boutique du Sex i wyłączyłam silnik. Po drugiej stronie ulicy, przed hotelem Granada, stała grupa kobiet. Nad wejściem do hotelu był napis CHAMBRES TOURISTIOUES, ale wątpliwe, żeby jacyś turyści korzystali z tych pokojów,

– Zobacz tam – powiedziała. – To Monique.

Monique miała na sobie kozaki z czerwonego winylu sięgające do pół uda. Czarna obcisła spódniczka naciągnięta do granic wytrzymałości z trudem zakrywała jej pośladki. Widziałam przez nią zarys jej majtek i wybrzuszenie w miejscu, gdzie kończyła się biała bluzka z poliestru. Plastikowe kolczyki sięgały jej do ramion – były plamkami żarówiastego różu na tle niesłychanie czarnych włosów. Wyglądała jak karykatura prostytutki.

– A to jest Candy.

Wskazała młodą kobietę w żółtych szortach i kowbojskich butach. Miała tak silny makijaż, że w porównaniu z nią nawet klown prezentowałby się blado. Była bardzo młoda. Gdyby nie papieros i błazeńska twarz, mogłaby być moją córką.

– Czy one używają prawdziwych imion? – Miałam wrażenie, że pasują do ich profesji.

– Nie wiem. A ty byś używała?

Po chwili wskazała na dziewczynę w czarnych tenisówkach i krótkich spodenkach.

– To Poirette.

– Ile ma lat? – Byłam wzburzona.

– Mówi, że osiemnaście. Pewnie naprawdę ma piętnaście.

Odchyliłam się i położyłam ręce na kierownicy Kiedy pokazywała mi je wszystkie po kolei, wymieniając ich imiona, nie mogłam przestać myśleć o gibonach. Jak te małe małpy, kobiety stały w równych od siebie odległościach, dzieląc przestrzeń na swoje dokładnie wytyczone terytoria. Każda pracowała na swoim terenie, nie wpuszczając nań innych ze swojej płci, starając się zwabić partnera. Uwodzicielskie pozy, zaczepki i obrażliwe uwagi należały do rytuału zalotów, w stylu sapiens. W tym przypadku jednak, nie chodziło o reprodukcję.

Uświadomiłam sobie, że Gabby przestała mówić. Skończyła wyliczankę.Odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć. Była zwrócona twarzą w moją stronę, ale patrzyła za mnie, wpatrując się w coś za moim oknem. Być może za moim światem.

– Jedźmy.

Powiedziała to tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.

– Co…?

– Jedź!

Jej ostry ton wprawił mnie w zdumienie. Już miałam odparować, ale wyraz jej oczu sprawił, że nic nie powiedziałam.

Znowu jechałyśmy w ciszy. Gabby wyglądała na głęboko zamyśloną, jakby psychicznie znajdowała się na innej planecie. Kiedy jednak zatrzymałam się pod jej domem, zaskoczyła mnie innym pytaniem.

– Czy są gwałcone?

Zaczęłam przypominać sobie naszą rozmowę. Beznadziejna sprawa. Przegapiłam kolejną szansę na wyciągnięcie z niej tego, co ją trapi.

– Kto? – spytałam.

– Te kobiety.

Prostytutki? Ofiary morderstw?

– Jakie kobiety?

Przez kilka sekund nie odpowiadała.

– Mam już tak dosyć tego gówna!

Nim zdążyłam zareagować, wysiadła z samochodu i była już na schodach. Dopiero po chwili uderzyło mnie to, z jaką gwałtownością to zrobiła.

5

Przez następne dwa tygodnie Gabby się do mnie nie odezwała. Również Claudel nie zaszczycił mnie telefonem. Nie informował mnie o niczym. To od Pierre'a LaManche'a dowiedziałam się czegoś o życiu Isabelle Gagnon.

Mieszkała ze swoim bratem i jego kochankiem w St. Edouard, okolicy zamieszkałej przez robotników, położonej na północny wschód od Centre-ville. Pracowała w butiku dla kochanków, małym sklepie bardzo blisko ulicy St. Denis specjalizującym się w ubraniach zaprojektowanych dla obu płci i różnych innych gadżetach. Nazywa się Une Tranche de Vie. Kawałek Życia. To brat, który był piekarzem, wymyślił nazwę. Kiedy teraz myślałam o tej nazwie i o stanie, w jakim znaleziono jego siostrę, robiło mi się niedobrze.

Isabelle zaginęła w piątek, l kwietnia. Według jej brata regularnie bywała w niektórych barach na St. Denis i dzień wcześniej wróciła późno. Wydawało mu się, że słyszał, jak wraca koło drugiej nad ranem, ale nie sprawdził godziny. On i jego kochanek wyszli następnego dnia wcześnie rano do pracy. Sąsiad widział Isabelle tego dnia o pierwszej po południu. Spodziewano się Isabelle w butiku o czwartej. Nie zjawiła się. To, co z niej zostało, znaleziono dziewięć tygodni później w La Grande Seminaire. Miała dwadzieścia trzy lata.

LaManche zajrzał do mojego gabinetu pewnego popołudnia, żeby dowiedzieć się, czy skończyłam przeprowadzanie analiz.

– Czaszka jest pęknięta w wielu miejscach – powiedziałam. – Trzeba było się sporo napracować, żeby złożyć ją do kupy.

– Oui.

Podniosłam czaszkę z okrągłej podstawki z korka.

– Ofiarę uderzono przynajmniej trzykrotnie. To jest pierwsze.

Wskazałam na mały krater w kształcie spodka. Kilka koncentrycznych okręgów rozchodziło się od epicentrum, jak na tarczy strzelniczej.

– Pierwszy cios nie był wystarczająco silny, żeby zgruchotać jej czaszkę. Spowodował tylko zewnętrzne wgniecenie i pęknięcie. Potem uderzył ją tutaj.

Wskazałam na środek wzorka linii pęknięć, przypominającego wybuchającą gwiazdę. Gdzieniegdzie linie połączone były biegnącymi prostopadle do nich śladami pęknięć, razem tworząc jakby pajęczynę.

– To uderzenie było znacznie mocniejsze i spowodowało poważne zdruzgotanie kości. Czaszka pękła.

Złożenie jej fragmentów zajęło długie godziny. Na brzegach kawałków widać było ślady kleju.

Słuchał i zapamiętywał, a jego oczy przenosiły się nieustannie z czaszki na mnie. Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że wydawało się, jakby oczyma tworzył w powietrzu tunel.

– Potem uderzył ją tutaj.

Pokazałam na długie pęknięcie biegnące od innego miejsca, gdzie wzór przypominał wybuchającą gwiazdę, aż do ramienia tego, które pokazałam mu przedtem. Druga linia dobiegała do pierwszej i urywała się, tworząc wzór taki, jak skrzyżowanie w kształcie litery T na drodze.

– Ten cios był późniejszy. Nowe pęknięcia zatrzymują się na poprzednich. Nowe linie nie przekraczają starszych, więc to musiało być ostatnie.

– Oui.

– Uderzano prawdopodobnie z tyłu i nieco z prawej strony.

– Oui.

Często mi to robił. Brak pytań i małomówność wcale nie oznaczały, że go to nie interesuje. Czy, że nie rozumie. Nic nie umykało uwagi Pierre'a LaManche’a. Wątpię, czy kiedykolwiek potrzebował powtórnego wyjaśnienia. Odpowiadając monosylabami starał się drugą stronę zmusić do spójnej wypowiedzi. Była to swego rodzaju praktyka przed wystąpieniami przed ławą przysięgłych. Brnęłam dalej.

– Kiedy uderzyć czaszkę, zachowuje się ona jak balon. Przez ułamek sekundy kość wgniata się do środka w miejscu uderzenia i po chwili wybrzusza się po przeciwnej stronie. Więc uszkodzenia nie ograniczają się tylko do miejsca, gdzie zadano cios.

Spojrzałam na niego, żeby zobaczyć, czy mnie słucha. Słuchał.

– Z powodu takiej a nie innej konstrukcji czaszki, siły wzbudzone niespodziewanym uderzeniem rozchodzą się określonymi drogami. Można przewidzieć, czy kość się wgniecie, czy pęknie.

Wskazałam na czoło.

– Na przykład, cios wymierzony tutaj może skończyć się zniszczeniem oczodołów albo kości twarzy. Wskazałam na tył czaszki.

– Uderzenie tutaj często powoduje pęknięcie podstawy czaszki od jednej strony do drugiej.

Pokiwał głową.

– W tym przypadku są dwa zdgruzgotania kości i jedno wklęśnięcie tylnej części prawej kości ciemieniowej. Jest kilka liniowych pęknięć, które zaczynają się po przeciwnej stronie czaszki i biegną do uszkodzenia na prawej kości ciemieniowej. To właśnie wskazuje na to, że uderzono ją od tyłu z prawej strony.

– Trzy razy – odezwał się.

– Trzy razy – potwierdziłam.

– Czy to ją zabiło? – Wiedział, jaka będzie moja odpowiedź.

– Mogło. Nie mogę jednoznacznie tego stwierdzić.

– A jakieś inne ślady ewentualnej przyczyny śmierci?

– Żadnych kul, żadnych śladów dźgnięcia, żadnych innych pęknięć. Są jakieś dziwne nacięcia na kręgach, ale nie jestem pewna, o czym one świadczą.

– Może są wynikiem ćwiartowania?

Potrząsnęłam głową.

– Nie sądzę. Nie są we właściwym miejscu.

Odłożyłam czaszkę na podstawkę.

– Poćwiartowano ją bardzo starannie. Nie było to tak, że po prostu odrąbał kończyny. Zrobił to dokładnie w stawach. Pamiętasz przypadek Gagne'a? Albo Valencii?

Zastanawiał się przez chwilę, po czym wykonał niespotykaną dla niego ilość ruchów – przechylił głowę na prawą stronę, a potem na lewą, jak pies słyszący szelest celofanu.

– Gagne'a przywieźli tu, hm, może jakieś dwa lata temu – przypomniałam. – Był owinięty w kilka warstw koców obwiązanych taśmą do zaklejania paczek. Miał odpiłowane nogi, które zapakowano osobno.

Wtedy przywiodło to mi na myśl starożytnych Egipcjan. Przed mumifikacją usuwali organy wewnętrzne i konserwowali je. Potem trzewia pakowano i umieszczano obok ciała. Zabójcy Gagne'a zrobili to samo z jego nogami.

– A, oui. Przypominam sobie.

– Nogi Gagne'a odpiłowano pod kolanami. Tak samo jak Valencii. Jego ręce i nogi ucięto kilkanaście centymetrów nad albo pod stawami.

Valencia z zachłanności chciał oszukać pośrednika, który sprzedał mu narkotyki. Przywieziono go do nas w torbie.

– W obu przypadkach odcięto kończyny w najbardziej dogodnych do tego miejscach. W tym przypadku gościu profesjonalnie rozdzielił stawy. Spójrz.

Pokazałam mu schemat. Na standardowym rysunku autopsyjnym wskazałam mu miejsca, w których przecięto ciało. Jedna kreska biegła przez gardło. Inne rozcinały stawy ramienia, bioder i kolan,

– Odciął głowę na wysokości szóstego kręgu szyjnego. Ręce w stawie barkowym, nogi w biodrach, a dolne części kończyn w stawie kolanowym.

Wzięłam do ręki lewą łopatkę.

– Widzisz, jak nacięcia okrążają jamę panewkową?

Przyglądał się śladom, seriom równoległych bruzd okrążających powierzchnię stawu.

– To samo z nogą. – Zamieniłam łopatkę na miednicę. – Spójrz na panewkę udową. Trafił dokładnie w staw.

LaManche dokładnie oglądał głęboką jamę, w którą wchodzi koniec kości udowej. Na jej ściankach było wiele wyżłobień. W milczeniu wzięłam do ręki miednicę i podałam mu kość udową. Wokół jej szyjki były pary równoległych nacięć.

Długo przyglądał się kości, po czym odłożył ją na stół.

– Inaczej zrobił tylko z rękoma, po prostu przeciął kość.

Pokazałam mu kość promieniową.

– Dziwne.

– Tak.

– Co jest bardziej typowe: zrobić to w ten sposób, czy tak jak resztę?

– Tak jak resztę. Przeważnie chodzi o to, żeby pociąć ciało w taki sposób, żeby się go łatwiej pozbyć, więc robisz to, jak najszybciej się da. Bierzesz piłę i do roboty. Ten facet zadał sobie trochę trudu.

– Hm. Co to znaczy?

Już wcześniej dużo się nad tym zastanawiałam.

– Nie wiem.

Przez chwilę oboje milczeliśmy.

– Rodzina chce ciało, żeby je pogrzebać. Będę starał się to odwlec tak długo, jak się da, ale upewnij się, że masz dobre zdjęcia i wszystko, czego trzeba na wypadek, gdyby ten gościu miał mieć proces.

– Chcę pobrać dwa albo trzy kawałki kości z tymi nacięciami. Obejrzę je pod mikroskopem, żeby zobaczyć, czy uda mi się ustalić, jakiego rodzaju narzędzia użyto.

Starannie dobierałam następne słowa i przyglądałam mu się bacznie, żeby zobaczyć jego reakcję.

– Jeśli znajdę coś wyraźnego, chciałabym porównać te nacięcia z tymi, które znalazłam w innym przypadku.

Kąciki jego ust ledwo zauważalnie drgnęły. Nie wiedziałam, czy to oznaka rozbawienia czy irytacji. A może w ogóle to tylko moja wyobraźnia.

Trochę czasu minęło, nim odpowiedział.

– Tak. Monsieur Claudel wspominał o tym. – Spojrzał prosto na mnie. – Powiedz mi, dlaczego myślisz, że te dwa przypadki są ze sobą powiązane.

Skrótowo wymieniłam podobieństwa łączące przypadki Trottier i Gagnon. Uderzenia pałką. Poćwiartowanie ciała po śmierci. Wykorzystanie plastikowych worków. Porzucenie w ustronnym miejscu.

– Czy oba przypadki prowadziła CUM?

– Gagnon tak. Trottier SQ. Znaleziono ją w St. Jerome.

Jak w wielu innych miastach, także w Montrealu zakres jurysdykcji poszczególnych sił policyjnych potrafi być dziwny. Miasto leży na wyspie położonej na środku rzeki Świętego Wawrzyńca. Policja Communaute Urbaine de Montreal zajmuje się morderstwami, które wydarzyły się na wyspie. Poza wyspą, sprawy prowadzą funkcjonariusze z miejscowych wydziałów policji albo z Surete du Quebec. Z koordynacją różnie bywa. Po chwili milczenia odezwał się.

– Pan Claudel potrafi być… – Zawahał się. – Trudny. Możesz zaczynać porównywanie. Daj mi znać, jeśli będziesz czegoś potrzebowała.

Jeszcze w tym samym tygodniu zrobiłam zdjęcia śladów nacięć pod mikroskopem, pod różnymi kątami, powiększeniami i ze zróżnicowaną intensywnością oświetlenia. Miałam nadzieję, że dzięki temu będzie dokładnie widać wewnętrzną strukturę śladów. Pobrałam też małe fragmenty kości z powierzchni kilku różnych stawów. Chciałam je obejrzeć pod mikroskopem elektronowym. Przez następne dwa tygodnie miałam jednak mnóstwo roboty z innymi kośćmi.

W jakimś parku na uboczu, bawiące się dzieci znalazły częściowo ubrany szkielet. Na plaży przy Lać St. Louis znaleziono ciało w zaawansowanym stopniu rozkładu. Podczas sprzątania nowo kupionego domu jakaś para znalazła skrzynię pełną ludzkich czaszek pokrytych woskiem, krwią i piórami. Wszystkie te znaleziska trafiły do mnie.

Przypuszczano, że ciało znalezione na brzegu Lać St. Louis należało do dżentelmena, który zginął podczas niefortunnego wypadku zeszłej jesieni, kiedy to jego rywalowi nie spodobało się to, że zajął się przemytem papierosów. Właśnie składałam jego czaszkę, kiedy zadzwonił telefon.

Spodziewałam się tego, ale nie tak wcześnie. Kiedy słuchałam, serce biło mi szybko i miałam wrażenie, że krew pod mostkiem musuje, jak woda sodowa po wstrząśnięciu butelką. Zrobiło mi się strasznie gorąco.

– Nie żyje od co najwyżej sześciu godzin – mówił LaManche. – Myślę, że powinnaś rzucić na nią okiem.

6

Margaret Adkins miała dwadzieścia cztery lata. Mieszkała z mężczyzną, którego uważała za męża, i ich sześcioletnim synkiem na osiedlu tuż pod Stadionem Olimpijskim. Miała spotkać się z siostrą o wpół do jedenastej tego ranka, żeby pójść z nią na zakupy i wspólny lunch. Nie dotarła. Nie odbierała też telefonów po rozmowie z mężem o dziesiątej. Nie mogła. Zamordowano ją między jego telefonem a południem, kiedy to siostra znalazła jej ciało. Stało się to cztery godziny temu. To wszystko, co wiedzieliśmy.

Claudel ciągle był na miejscu zbrodni. Jego partner, Michel Charbonneau siedział na jednym z plastikowych krzeseł stojących rzędem pod jedną zc ścian dużej sali prosektoryjnej.

LaManche wrócił z miejsca zbrodni niecałą godzinę wcześniej, a ciało przybyło zaledwie kilka minut przed nim.

Autopsja już trwała, kiedy przyjechałam. Od razu zrozumiałam, że dzisiejszego wieczora wszyscy zostaniemy w pracy dużo dłużej, niż zwykle.

Leżała twarzą skierowaną w dół, ręce miała wyciągnięte wzdłuż boków, a dłonie skierowane ku górze, palce były nieco przykurczone. Już usunięto papierowe worki, w które zawinięto dłonie na miejscu zbrodni. Przyglądano się jej paznokciom u rąk i pobierano z nich próbki. Była naga i skóra wyglądała matowo na tle błyszczącej nierdzewnej stali. Na plecach widać było małe kółka w miejscach, gdzie na stole prosektoryjnym były dziurki odpływowe. Gdzieniegdzie przyczepił się do niej pojedynczy włos, na zawsze już odseparowany od bujnej gęstwiny kręconych włosów na jej głowie.

Tył głowy był lekko zniekształcony, jak to bywa na nieproporcjonalnych, dziecięcych rysunkach. Spod włosów wypływała krew i mieszała się z wodą, której używano do mycia ciała, tworząc pod nim przezroczystą, czerwoną kałużę. Jej garnitur, stanik, majtki, buty i skarpetki były rozłożone na sąsiednim stole prosektoryjnym. Były nasączone krwią i w powietrzu wisiał intensywny, metaliczny zapach. Leżący obok worek zawierał elastyczny pasek i podpaskę.

Daniel robił zdjęcia polaroidem. Kwadraty z białymi obwódkami leżały na biurku obok Charbonneau, a wyłaniające się na nich kształty różniły się ostrością. Charbonneau przyglądał się im po kolei, po czym odkładał je skrupulatnie na miejsce, z którego je wziął. Kiedy je oglądał, przygryzał dolną wargę.

Umundurowany funkcjonariusz z sekcji tożsamości robił zdjęcia Nikonem z lampą błyskową. Kiedy obchodził stół, Lisa, najkrócej pracujący u nas technik od autopsji, ustawiła staroświecki parawan za ciałem. Pomalowana metalowa rama i poszarpany biały materiał należały do czasów, kiedy używano takich sprzętów w salach szpitalnych, żeby odgrodzić pacjentów podczas zabiegów wymagających intymności. W prosektorium taki parawan bardzo raził. Zastanawiałam się, czyją intymność usiłują nim chronić. Margaret Adkins on już nie był potrzebny.

Po kilku zdjęciach fotograf zszedł ze stołka i spojrzał pytająco na LaManche’a. Patolog zbliżył się do ciała i wskazał na zadrapanie z tyłu lewego ramienia.

– Zrobiłeś to?

Lisa wyciągnęła rękę z prostokątną kartką i umieściła ją po lewej stronie zadrapania. Był na niej numer LML, numer prosektoryjny i data: 23 lipca 1994. I Daniel, i fotograf zrobili zbliżenia.

Słuchając wskazówek LaManche'a, Lisa goliła włosy wokół ran na głowie, co pewien czas spryskując ją wodą. W sumie było pięć ran. Wszystkie były poszarpane na końcach, wskazując na uderzenie tępym narzędziem. La-Manche zmierzył je i sporządził rysunki, po czym one też zostały utrwalone przez aparaty.

W końcu LaManche powiedział:

– Z tej strony już powinno wystarczyć. Proszę ją odwrócić.

Lisa zrobiła krok do przodu, na chwilę zasłaniając mi widok. Przesunęła ciało do lewej krawędzi stołu, obkręciła je nieco i przycisnęła lewe ramię do brzucha. Potem razem z Danielem przewrócili ciało na plecy. Usłyszałam stłumiony dźwięk, kiedy głowa uderzyła w nierdzewną stal. Lisa uniosła głowę, podłożyła pod szyję gumowy blok i wycofała się.

To, co zobaczyłam, sprawiło, że krew zaczęła we mnie bulgotać, jakby z gwałtownie poruszonej butelki wody sodowej znajdującej się w moich piersiach zdjęto palec zakrywający otwór i pozwolono trysnąć gejzerowi strachu.

Margaret Adkins była rozcięta od mostka po biodra. Poszarpana szpara zaczynająca się tuż pod mostkiem odsłaniała różne kolory i kształty jej pokaleczonych wnętrzności. W miejscach, gdzie nacięcie było najgłębsze, a organy wewnętrzne przesunięte, widziałam błyszczącą tkankę wokół jej kręgosłupa,

Przeniosłam wzrok wyżej, żeby nie patrzyć już więcej na to okropieństwo. Ale tam też nie miałam znaleźć wytchnienia. Jej głowa była lekko przechylona i ukazywała twarz przywodzącą na myśl chochlika, z zadartym nosem i stosunkowo ostrą brodą. Miała wysokie policzki gęsto usiane piegami. Po śmierci, malutkie, brązowe plamki bardzo ostro kontrastowały z otaczającą je bielą. Ta kobieta wyglądała jak Pipi Langstrumpf z krótkimi, brązowymi włosami. Ale małe usta elfa się nie uśmiechały. Były szeroko rozwarte i wystawała z nich odcięta pierś, a brodawka spoczywała na delikatnej dolnej wardze.

Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie LaManche'a. Równoległe do oczu zmarszczki wydawały się być głębsze, niż zwykle. Napięta dolna powieka sprawiała, że skóra tuż pod jego oczyma lekko drgała. Widziałam w nich smutek, a być może i coś więcej.

LaManche nic nie powiedział i kontynuował autopsję. Cały czas przenosił uwagę z ciała na swój notatnik i z powrotem. Zapisywał informacje o wszystkich ranach, zaznaczając ich pozycję i rozmiary, nie pomijał najdrobniejszych nawet ranek i uszkodzeń. Kiedy pracował, ciało było obfotografowywane z przodu tak samo, jak przedtem z tyłu. Czekaliśmy. Charbonneau palił papierosa.

Po jakimś czasie, który wydawał się wiecznością, LaManche skończył zewnętrzne oględziny.

– Bon. Zabierzcie ją na radiografię.

Zdjął rękawiczki i usiadł przy biurku, pochylając się nad swoim notatnikiem, jak starszy człowiek nad swoją kolekcją znaczków.

Lisa i Daniel podjechali wózkiem na prawą stronę stołu prosektoryjnego. Z niesłychaną zręcznością i profesjonalnym stoicyzmem, przenieśli ciało i zawieźli je na zdjęcia rentgenowskie.

Cicho wstałam i usiadłam na krześle obok Charbonneau. Uniósł się lekko, kiwając mi głową i uśmiechając się do mnie, zaciągnął się głęboko dymem i zgasił papierosa.

– Doktor Brennan, jak się pani miewa?

Charbonneau zawsze zaczynał rozmowę ze mną tym typowo angielskim zwrotem. Mówił językiem będącym dziwną mieszaniną Quebecois i slangu południowych stanów, co brało się stąd, że spędził dzieciństwo w Chicutimi i dwa lata na polach naftowych we wschodnim Texasie.

– Dobrze. A pan?

– Nie mogę narzekać. – Wzruszył ramionami tak, jak to tylko potrafią francuskojęzyczni mieszkańcy Quebecu – ramiona miał zgarbione, a dłonie skierowane ku górze.

Miał też szeroką, przyjazną twarz i kłujące, siwe włosy, które zawsze przywodziły mi na myśl zawilca. Był postawnym mężczyzną, jego szyja była szczególnie szeroka i dlatego kołnierzyk zawsze ciasno ją opinał. Jego krawaty, może była to próba zamaskowania tej przypadłości, zawsze albo podwijały się i przesuwały na boki, albo węzeł rozluźniał się i znajdował pod pierwszym guzikiem jego koszuli. Poluźniał je wcześnie rano, prawdopodobnie po to, żeby to, co nieuniknione, wyglądało na celowy zabieg. A może po prostu chciał, żeby było mu wygodnie. W przeciwieństwie do większości detektywów z CUM, nie starał się codziennie olśniewać współpracowników strojem. A może i tak. Dzisiaj był ubrany w bladożółtą koszulę, poliestrowe spodnie i stonowaną, sportową marynarkę. Krawat był brązowy.

– Widziała pani fotki z balu? – spytał, sięgając po leżącą na biurku brązową kopertę.

– Jeszcze nie.

Wyjął plik zdjęć zrobionych polaroidem i podał mi je.

– To są tylko pomocnicze ujęcia, które przyjechały razem z ciałem.

Pokiwałam głową i zaczęłam je przeglądać. Charbonneau bacznie mnie obserwował. Może miał nadzieję, że skrzywię się widząc te okropieństwa i będzie mógł powiedzieć Claudelowi, że wymiękłam. A może był po prostu szczerze zainteresowany moją reakcją,

Zdjęcia były ułożone w porządku chronologicznym, przedstawiały po kolei miejsca, które widziała ekipa. Na pierwszym była wąska ulica, a po obu jej stronach stały stare, ale zadbane budynki, z których każdy liczył trzy kondygnacje. Z każdej strony równoległe rzędy drzew wyrastały tuż przy krawężnikach. Ich pnie znikały w małych kwadratach ziemi, otoczonych cementem. Przed budynkami były małe, prostokątne trawniki, oddzielone od siebie krótkimi, ułożonymi z płytek podejściami, prowadzącymi do stromych, metalowych schodów. Gdzieniegdzie chodnik był zatarasowany dziecięcymi rowerkami z dodatkowymi kółkami z tyłu.

Następnych kilka ujęć pokazywało teren wokół jednego z budynków z czerwonej cegły. Moją uwagę przyciągnęły szczegóły.

Na plakietkach wiszących na dwóch parach drzwi na pierwszym piętrze widniały numery 1407 i 1409. Przed domem ktoś posadził kwiaty pod jednym z okien na parterze. Zauważyłam trzy rosnące obok siebie zapomniane nagietki. Ich duże, żółte kwiaty były przyschnięte i chyliły się ku ziemi tworząc identyczne łuki – samotne, przywołane do życia i zapomniane rośliny. O zardzewiały, metalowy płot, otaczający mały trawnik przed budynkiem, stał oparty rower. Z trawy wyrastała przeżarta rdzą tabliczka, ale była pochylona tak nisko ku ziemi, jakby chciała ukryć to, co na niej napisano: A vendre. Na sprzedaż.

Pomimo widocznych prób uczynienia budynku niepowtarzalnym, wyglądał tak samo, jak wszystkie inne na ulicy. Takie same schody, taki sam balkon, takie same podwójne drzwi, takie same zasłony. Zastanawiałam się, dlaczego akurat ten? Dlaczego tragedia rozegrała się w tym mieszkaniu? Dlaczego nie pod numerem 1405? Albo po drugiej stronie ulicy? Albo gdzieś kawałek dalej?

Każde następne zdjęcie przybliżało mnie do miejsca tragedii – podobnie jak pod mikroskopem można było uzyskiwać coraz większe powiększenia. Cała seria ukazywała wnętrze mieszkania i teraz też to właśnie drobiazgi przyciągały moją uwagę. Małe pokoje. Tanie meble. Nieodłączny telewizor. Duży pokój. Jadalnia. Sypialnia chłopca, a na jej ścianach plakaty hokeistów. Książka na pojedynczym łóżku: Jak działa świat. Kolejne ukłucie bólu. Wątpię, żeby ta książka mogła wyjaśnić to, co się stało.

Margaret Adkins lubiła niebieski. Wszystkie drzwi i każdy kawałek drewna pomalowany był na żywy odcień niebieskiego.

W końcu, ofiara. Ciało leżało w małym pokoiku na lewo od wejścia. Prowadziły z niego drzwi do drugiej sypialni i do kuchni. Przez otwarte drzwi kuchenne widać było stół i zestaw plastikowych podstawek. W ciasnym pomieszczeniu, w którym zmarła Adkins, był tylko telewizor, kanapa i szafka. Jej ciało leżało na środku.

Leżała na plecach z szeroko rozłożonymi nogami. Była kompletnie ubrana, tylko marynarka od jej garnituru przykrywała twarz. Bezwładne, zgięte w łokciach ręce związane nad głową. Poza numer trzy – tu wyszła jak świeżo upieczona balerina na swoim pierwszym występie.

Rozcięcie na piersiach wyglądało krwawo i widać było surowe mięso, tylko częściowo zamaskowane ciemniejącym skrzepem, który otaczał ciało i wydawał się pokrywać wszystko. Szkarłatny kwadrat znaczył miejsce, gdzie kiedyś była jej pierś. Jego granice wyznaczały nachodzące na siebie długie linie, przecinające się w rogach pod kątem prostym. Rana przypominała mi ślady trepanacji, jakie widziałam na czaszkach starożytnych Majów. Ale to okaleczenie nie miało na celu złagodzenia bólu ofiary ani uwolnienia domniemanych duchów z jej ciała. Jeśli rzeczywiście uwolniono jakiegokolwiek uwięzionego ducha, to na pewno nie jej. Margaret Adkins była tylko narzędziem w rękach jakiegoś człowieka, którego pokręcona, umęczona dusza szukała wytchnienia.

Spodnie były ściągnięte na wysokości kolan, a guma w pasie maksymalnie naprężona. Spomiędzy jej nóg wypływała strużką krew i tworzyła pod nią kałużę. Umarła w tenisówkach i skarpetkach.

Bez słowa schowałam zdjęcia do koperty i podałam ją Charbonneau.

– Przykre, co? – spytał. Zdjął jakąś drobinę z dolnej wargi, przyjrzał jej się i odrzucił.

– Tak.

– Dupkowi się wydaje, że jest jakimś cholernym chirurgiem. Pieprzonym kowbojem. – Potrząsnął głową.

Właśnie miałam odpowiedzieć, kiedy wrócił Daniel ze zdjęciami i zaczął je przyczepiać do specjalnej lampy na rentgeny wiszącej na ścianie. Każdy arkusz wydawał dźwięk podobny do odległego grzmotu, kiedy odginał się w jego rękach.

Oglądaliśmy je w określonej kolejności, od lewej do prawej – od głowy, po stopy. Na zdjęciach czaszki zrobionych od przodu i z boku widać było liczne pęknięcia. Barki, ramiona i żebra były normalne. Wszystko było w normie, dopóki nie dotarliśmy do zdjęć brzucha i miednicy. Każdy to od razu zauważył.

– Cholera jasna – powiedział Charbonneau.

– Chryste.

– Skurwiel.

Mały ludzki kształt wyzierał z głębin brzucha MargaretAdkins. Wszyscy się w niego wpatrywaliśmy, w milczeniu. Było tylko jedno wyjaśnienie. Figurka musiała zostać wepchnięta przez pochwę głęboko w trzewia i to z wystarczającą siłą, żeby zupełnie nie była widoczna z zewnątrz. Widząc to, poczułam się tak, jakby gorący pogrzebacz przebijał mi trzewia. Odruchowo chwyciłam się za brzuch, a serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Spojrzałam na zdjęcie. Skupiłam się na figurce.

Obramowana szerokimi kośćmi miednicy, sylwetka mocno kontrastowała z organami, w których tkwiła. Otoczona szarym odcieniem wnętrzności, wyraźna, biała figurka miała jedną nogę uniesioną do góry i wyciągnięte ramiona. Wyglądała na figurkę religijną, jej głowa była spuszczona, tak jak w statuetkach przedstawiających paleolityczne piękności.

Przez kilka minut nikt się nie odzywał. W sali panowała absolutna cisza.

– Widziałem takie – odezwał się w końcu Daniel. Gwałtownym ruchem umieścił swoje okulary ponownie na nasadzie nosa. Jego twarz przebiegł skurcz, jakby na gumowej zabawce. – To nasza pani czegośtam. Wiecie. Dziewica. Maryja.

Wszyscy przyglądaliśmy się nieprzezroczystemu kształtowi na zdjęciu. W jakiś sposób wydawał się czynić całą zbrodnię poważniejszą, bardziej plugawą.

– Ten skurwysyn to naprawdę zwichnięty typ – powiedział Charbonneau. Chwilowo emocje wzięły górę nad wypracowaną nonszalancją detektywa z wydziału zabójstw.

Zdziwiła mnie gwałtowność jego reakcji. Nie byłam tylko pewna, czy zbulwersowało go tak okrucieństwo tego czynu, czy raczej to, że sprofanowano religijną świętość. Jak większości francuskojęzycznych mieszkańców Quebecu, dzieciństwo Charbonneau niewątpliwie musiało być zdominowane przez tradycyjne, katolickie wartości i z pewnością kościelne dogmaty miały znaczny wpływ na jego życie. Chociaż wielu z nas odrzuca później wiarę, pozostaje w nas głęboki szacunek dla jej symboli. Człowiek sam nie nosi żadnych symboli religijnych, ale nie odważy się ich tknąć. Rozumiałam to. Co prawda, tutaj jest inne miasto, w którym mówi się innym językiem, ale przecież ja należę do tego samego plemienia. Trudno wyzbyć się atawistycznych uczuć.

Znowu przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił.

W końcu odezwał się LaManche, starannie dobierając słowa. Nie wie-działam, czy w pełni zdaje sobie sprawę z implikacji, jakie niosło za sobą to, co widzieliśmy. Nie byłam pewna, czyja sama w pełni je sobie uświadamiam. Chociaż powiedział to łagodniej, niż ja bym to zrobiła, to jednak dokładnie wyraził moje myśli.

– Monsieur Charbonneau, wydaje mi się, że pan i pana partner powinniście się spotkać ze mną i z doktor Brennan. Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, jest parę niepokojących szczegółów w tym przypadku, jak i w kilku innych…

Zamilkł na chwilę, żeby do wszystkich to dotarło; również po to, żeby skonsultować się ze swoim umysłowym kalendarzykiem.

– Wyniki autopsji będę miał dzisiaj wieczorem. Jutro jest dzień wolny. Czy poniedziałek rano będzie panu pasował?

Detektyw spojrzał na niego, a później na mnie. Jego twarz była neutralna. Nie wiedziałam, czy zrozumiał to, co chciał powiedzieć LaManche, czy po prostu nie wiedział nic o innych przypadkach. Claudel był zdolny do tego, żeby nie podzielić się moimi spostrzeżeniami ze swoim partnerem. Nawet jeśli rzeczywiście tak było, Charbonneau i tak nie mógł przyznać się do niewiedzy.

– No. Chyba tak. Zobaczę, co się da zrobić.

LaManche nie odrywał swych smutnych oczu od Charbonneau. Czekał.

– No dobrze, dobrze. Przyjdziemy tutaj. A teraz lepiej będzie, jak już ruszę tyłek i zacznę szukać tego gnoja. Jeśli pojawi się Claudel, niech pan mu powie, że będę w komendzie koło ósmej.

Był wzburzony. Wyraźnie nie przypadła mu do gustu koncepcja LaManche'a. Widać było, że zanosi się na dłuższą rozmowę z jego partnerem.

LaManche ponownie zabrał się do autopsji, jeszcze nim drzwi zdążyły zamknąć się za Charbonneau. Reszta była czystą rutyną. Klatkę piersiową otwarto nacięciem w kształcie litery Y. Usunięto z niej organy wewnętrzne, zważono je, przekrojono i zbadano. Ustalono pozycję figurki, oceniono i opisano rany wewnętrzne. Daniel skalpelem przeciął skórę na koronie głowy, ściągnął twarz w dół, a resztę podniósł do góry i używając specjalnej piły pobrał kawałek szczytu czaszki. Cofnęłam się o krok i wstrzymałam oddech, kiedy zawyła piła i poczułam zapach palonej kości. Struktura mózgu była normalna. Gdzieniegdzie na jego powierzchni widać było galaretowate bryłki, które wyglądały jak meduzy na gładkiej, szarej kuli. Skrzepy podskórne powstałe po uderzeniach w głowę.

Wiedziałam, jakie będą główne punkty raportu LaManche'a. Ofiara była zdrową, młodą kobietą bez żadnych anomalii czy oznak choroby. Potem napisze, że tego dnia ktoś uderzał ją pałką z taką siłą, że pękła jej czaszka, podobnie jak naczynia krwionośne w mózgu, powodując krwotok. Oprawca uderzył ją przynajmniej pięć razy. Potem wcisnął figurkę w jej pochwę, rozciął jej ciało i odciął pierś.

Kiedy myślałam o tym, co przeszła, przebiegł mnie dreszcz. Rany pochwy przesądziły o jej śmierci. Jej rozerwane ciało musiało bardzo silnie krwawić. Figurkę musiano w nią wcisnąć, kiedy jej serce jeszcze biło. Kiedy jeszcze żyła.

– …powiedz Danielowi, czego potrzebujesz, Temperance.

Nie słuchałam. Głos LaManche'a przywołał mnie do teraźniejszości. Już skończył i sugerował, żebym pobrała fragmenty kości. Mostek i żebra usunięto już na początku autopsji, więc powiedziałam Danielowi, żeby je wysłał na górę do wymoczenia i wyczyszczenia.

Podeszłam do ciała i zajrzałam w jamę piersiową. Było widać kilka małych, wijących się nacięć na kręgach niedaleko żołądka. Wyglądały jak szlaczek szczelin w twardej tkance chroniącej kręgosłup.

– Chcę mieć kręgi gdzieś odtąd dotąd. Żebra też. – Wskazałam na fragment z nacięciami. – Wyślij to Denisowi. Powiedz mu, żeby je wymoczył, ale żadnego gotowania. I wyjmuj je bardzo ostrożnie. Nie dotykaj ich żadnym ostrzem.

Słuchał z wyciągniętymi przed siebie rękoma w rękawiczkach. Poruszał nosem i górną wargą, kiedy usiłował poprawić sobie okulary. Co chwilę kiwał głową.

Kiedy skończyłam mówić, spojrzał na LaManche'a.

– Potem zamknąć? – spytał.

– Tak – odparł LaManche.

Daniel zabrał się do pracy. Wyjmie część kości, potem włoży organy wewnętrzne do środka i zamknie tułów. Na koniec doprowadzi twarz do porządku i zszyje z resztą w miejscu, gdzie skóra została przecięta. Oprócz szwów w kształcie litery Y, Margaret Adkins będzie wyglądała tak, jakby nikt jej nie ruszał. Będzie mogła zostać pogrzebana.

Wróciłam do swojego gabinetu i zdecydowałam się trochę ochłonąć przed pojechaniem do domu.

Piąte piętro było zupełnie puste. Obróciłam krzesło, położyłam nogi na parapecie i spojrzałam przez okno na mój rzeczny świat. Na moim brzegu stał kompleks Miron, przypominający budowlę z klocków lego – wymyślne szare budynki połączone poziomą, stalową konstrukcją. Za fabryką cementu, nieco dalej w górę rzeki powoli płynęła łódź, której światła były ledwo widoczne w gęstniejącym mroku.

W budynku było zupełnie cicho, ale ta martwa cisza nie pozwalała mi się rozluźnić. Moje myśli były równie mroczne, jak rzeka. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś mi się przygląda z fabryki, ktoś, kto jest równie samotny i równie zdenerwowany przebywaniem po godzinach w pustym budynku, w którym cisza aż dzwoni w uszach.

Źle spałam i byłam na nogach już od wpół do siódmej. Powinnam być zmęczona, ale zamiast tego byłam ożywiona. Złapałam się na tym, że bezwiednie bawiłam się swoją prawą brwią, był to nerwowy tik, który niesłychanie drażnił mojego męża. Pomimo że całymi latami zwracał mi na to uwagę, i tak się nie odzwyczaiłam. Separacja ma swoje dobre strony. Mogę się teraz do woli szarpać nerwowo za brwi.

Pete. Nasz ostatni wspólnie spędzony rok. Twarz Katy, kiedy powiedzieliśmy jej, że się rozstajemy. Myśleliśmy, że nie powinno to być zbyt bolesne, bo przecież uczyła się i mieszkała poza domem. Jak bardzo się myliliśmy. Widząc jej łzy, prawie zdecydowałam się zmienić swoją decyzję… Wróciła Margaret Adkins, jej przykurczone palce. Ręce, którymi malowała drzwi na niebiesko. Wieszała plakaty syna. A morderca. Czy teraz też na kogoś polował? Czy rozkoszował się tym, co dzisiaj zrobił? Czy jego żądza krwi została zaspokojona, czy potrzeba zabijania tylko się wzmogła po tym, co zrobił?

Zadzwonił telefon. Jego głośny sygnał przywołał mnie do rzeczywistości z tego prywatnego świata, w którym się znajdowałam. Tak mnie wystraszył, że aż podskoczyłam i potrąciłam łokciem stojak z długopisami i pisakami, które rozsypały się po biurku.

– Doktor Bren…

– Tempe. Och, dzięki Bogu! Dzwoniłam do ciebie do domu, ale cię nie zastałam. Oczywiście. – Zaśmiała się nerwowo. – Pomyślałam, że i tak spróbuję pod tym numerem, chociaż nie wierzyłam, że cię tu znajdę.

Poznawałam jej głos, ale było w nim coś takiego, czego nigdy wcześniej w nim nie słyszałam. Brzmiał jakoś zbyt wysoko i miał dziwną intonację. Mówiła szybko i jakby była zdyszana. Mięśnie brzucha ściągnęły mi się już po raz kolejny tego dnia.

– Gabby, nie odzywałaś się przez trzy tygodnie. Dlaczego nie…?

– Nie mogłam. Byłam czymś… zajęta. Tempe, potrzebuję pomocy. Dobiegł mnie chrobot i drapanie, kiedy przekładała słuchawkę z jednej ręki do drugiej. W tle słyszałam szum miasta – stłumione głosy i metaliczne dźwięki. Oczyma wyobraźni widziałam, jak stoi wystraszona w budce telefonicznej i rozgląda się wokół niespokojnie.

– Gdzie jesteś? – Wybrałam jeden z długopisów leżących na biurku zaczęłam nim obracać.

– Jestem w restauracji. La Belle Province. To na rogu Ste. Catherine i St. Laurent. Przyjedź po mnie. Temp. Nie mogę wyjść na dwór.

Grzechot stal się bardziej wyraźny. Robiła się coraz bardziej nerwowa.

– Gabby, miałam tutaj dzisiaj bardzo ciężki dzień. Jesteś blisko swojego mieszkania. Nie mogłabyś…

– On mnie zabije! Już nie mogę nad tym zapanować. Myślałam, że będę mogła, ale nie mogę. Nie mogę już go dłużej osłaniać. Muszę chronić siebie. On nie ma racji. Jest niebezpieczny. On jest… completement fou!

Mówiła coraz bardziej piskliwym głosem, świadczącym o rosnącej w niej histerii. Nagle urwała i po chwili przeszła na francuski. Przestałam obracać w ręku długopis i spojrzałam na zegarek – 9:15. Cholera.

– No, dobra. Będę za kwadrans. Wypatruj mnie. Przejadę przez Ste. Catherine.

Serce biło mi bardzo szybko, a ręce mi się trzęsły. Zamknęłam gabinet na klucz i praktycznie pobiegłam do samochodu, na nogach jak z waty. Czułam się tak, jakbym wypiła osiem filiżanek kawy.

7

W czasie jazdy moje uczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Słońce już zaszło, ale miasto było jasno oświetlone. Okna mieszkań we wschodniej części miasta, otaczającej budynek SQ migotały w oddali, a gdzieniegdzie letnią noc rozświetlała też rozedrgana, niebieska poświata telewizorów. Ludzie siedzieli na balkonach i werandach, gromadzili się na krzesłach, żeby obejrzeć końcowe akty letniego wieczoru. Rozmawiali popijając zimne napoje, ciesząc się, że parny, upalny dzień zastąpił ożywczy, wieczorny chłód.

Patrzyłam na nich z zawiścią, bo chciałam po prostu pojechać do domu, zjeść z Birdie kanapkę z tuńczykiem i pójść spać. Chciałam, żeby Gabby dobrze się czuła, ale chciałam też, by pojechała taksówką do domu. Z przerażeniem myślałam o zajmowaniu się rozhisteryzowaną Gabby. Ulżyło mi, kiedy zadzwoniła. Bałam się o nią. Jednak byłam też poirytowana, że muszę jechać do Main. Nagromadzenie sprzecznych emocji nie działało korzystnie.

Pojechałam do St. Laurent przez Rene Levesque i skręciłam w prawo, zostawiając za plecami Chinatown. Powoli w dzielnicy ruch zaczynał wygasać, ostatni sprzedawcy pakowali skrzynki i wciągali reklamy do środka.

Main było przede mną, ciągnęło się na północ od Chinatown, wzdłuż Boulevard St. Laurent. Main jest gęsto zabudowaną dzielnicą sklepików, barów i tanich kafejek, a St. Laurent jest jej główną handlową arterią. Od niej odchodzi mnóstwo wąskich, spokojnych uliczek ciasnych i tanich mieszkań.

Chociaż czuć tu francuską atmosferę, Main zawsze było wielokulturową mozaiką, przestrzenią, gdzie języki i różne grupy etniczne koegzystują ze sobą, ale się nie mieszają, jak poszczególne zapachy, które dobywają się z niezliczonych sklepów i piekarni. Włosi, Portugalczycy, Grecy, Polacy i Chińczycy gnieżdżą się w swoich enklawach wzdłuż St. Laurent, która od portu wspina się ku górze.

Kiedyś Main było miejscem, gdzie masowo przybywali imigranci, skuszeni tanimi domami i poprawiającą samopoczucie bliskością rodaków. Osiedlali się tutaj, żeby stać się Kanadyjczykami. Każda grupa nowo przybyłych najpierw trzymała się razem, żeby się nie zagubić w nowej rzeczywistości i potrafić stawić czoła obcej kulturze. Niektórzy nauczyli się francuskiego i angielskiego i dobrze im się powodziło, a inni zostali dlatego, że czuli się bezpiecznie na znajomym gruncie albo już nie starczało im sił, żeby jeszcze raz próbować szczęścia gdzieś indziej. Dzisiaj do tego zbiorowiska tradycjonalistów i nieudaczników dołączyli jeszcze różnego rodzaju wykolejeńcy, cwaniacy, bezradni, których odrzuciło społeczeństwo, i ci, którzy na nich żerują. Ludzie spoza dzielnicy przyjeżdżają do Main w poszukiwaniu wielu rzeczy: okazji do nader korzystnych zakupów, tanich kolacji, narkotyków, alkoholu i seksu. Przyjeżdżają tutaj, żeby kupować, gapić się, śmiać, ale nie osiedlają się tutaj.

Ulica Ste. Catherine jest południową granicą Main. Tutaj właśnie skręciłam w prawo i zaparkowałam przy krawężniku tuż obok miejsca, gdzie siedziałyśmy z Gabby prawie trzy tygodnie wcześniej. Nie było jeszcze tak późno, jak ostatnio, kiedy tu przyjechałyśmy, i prostytutki dopiero zaczynały zajmować swoje terytoria. Gangów motocyklowych też jeszcze nie było.

Gabby musiała obserwować ulicę, bo kiedy spojrzałam w lusterko, była już w połowie ulicy. Biegła przyciskając swoją torebkę do piersi. Chociaż nie była tak przerażona, żeby biec w panice, od razu było widać, że się boi. Biegła tak, jak biegają dorośli, którzy już dawno zapomnieli, z jaką lekkością biegali będąc dziećmi – jej długie nogi lekko uginały się w kolanach, głowę miała spuszczoną, a torebka kołysała się w rytm jej nieporadnych kroków, jakby była na szczudłach.

Obeszła samochód, wsiadła i długą chwilę siedziała z zamkniętymi oczyma, a jej klatka piersiowa unosiła się rytmicznie. Widać było, że za wszelką cenę stara się uspokoić i zaciska kurczowo ręce, żeby się nie trzęsły. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie i przestraszyłam się. Gabby zawsze miała skłonności do dramatyzowania, kiedy przechodziła swoje rozliczne kryzysy, zarówno prawdziwe, jak i wyimaginowane, ale wcześniej nigdy nic nie doprowadziło ją do takiego stanu,

Przez jakiś czas nic nie mówiłam. Chociaż wieczór był ciepły, poczułam chłód, a mój oddech stał się płytki i nieregularny. Na ulicy ryczały klaksony, i a jakaś prostytutka starała się zainteresować sobą kierowcę mijającego ją samochodu. W wieczornym powietrzu jej głos to wznosił się, to opadał przywodząc na myśl pętle i spirale zataczane przez spadający samolot-zabawkę.

– Jedźmy.

Powiedziała to tak, cicho, że ledwo ją usłyszałam. Deja vu.

– Zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? – spytałam.

Podniosła rękę, jakby w geście obrony przed reprymendą. Trzęsła się, więc z powrotem położyła ją na piersiach. Czułam strach. Jej ciało było ciepłe, pachniało drzewem sandałowym i potem.

– Powiem ci. Powiem. Daj mi tylko chwilkę wytchnąć.

– Nie przeginaj, Gabby – odezwałam się ostrzejszym tonem, niż zamierzałam.

– Przepraszam, ale pojedźmy już stąd, do cholery – rzekła, spuszczając głowę i ukrywając ją w dłoniach.

No dobra, będzie tak, jak ona chce. Musi się uspokoić i powiedzieć mi, jak już będzie gotowa. Ale wtedy mi powie.

– Do domu? – spytałam.

Pokiwała głową, cały czas zasłaniając twarz rękoma. Włączyłam silnik i ruszyłam w stronę Carre St. Louis. Kiedy dojechałam pod jej dom, nic jeszcze z siebie nie wydusiła. Chociaż oddech jej się uspokoił, ręce ciągle drżały. Cały czas je nerwowo splatała i rozplatała w jakimś dziwnym tańcu paniki, reżyserowanym przez przerażenie przedstawieniu.

Zaparkowałam i wyłączyłam silnik, obawiając się tego, co miało nastąpić. Pocieszałam i służyłam Gabby radą w sprawach zdrowotnych, jej konfliktach z rodzicami, sprawach naukowych, sprawach wiary, samoakceptacji i miłości. Zawsze było to dla mnie wycieńczające. I zawsze, kiedy spotykałam się z nią następnym razem, była wesoła, spokojna i zupełnie nie pamiętała o załamaniu. Nie chodzi o to, żebym jej nie współczuła, ale już wielokrotnie przerabiałam to z Gabby. Pamiętam ciążę, w której, jak się okazało, nie była. Skradziony portfel, który znalazł się pod poduszkami na kanapie. Niemniej jednak jej zachowanie nie dawało mi spokoju. Pomimo że bardzo chciałam być sama, nie można jej było zostawić samej.

– Chcesz spędzić noc u mnie?

Nie odpowiedziała. Po drugiej stronie placu jakiś mężczyzna, przygotowujący się do snu na ławce, układał sobie tłumoczek pod głową.

Milczała tak długo, że pomyślałam, iż chyba nie usłyszała. Odwróciłam się w jej stronę, żeby powtórzyć pytanie, ale zauważyłam, że wpatruje się we mnie intensywnie. Już nie trzęsła się nerwowo, tylko siedziała wyprostowana, zupełnie nieruchomo, lekko pochylona do przodu i ledwo dotykając oparcia. Jedną rękę trzymała na kolanach, a drugą, zaciśniętą w pięść, przyciskała do ust. Mrużyła oczy, a skóra pod nimi ledwo zauważalnie drgała. Wyglądała tak, jakby nad czymś się intensywnie zastanawiała, rozważając różne możliwości i co z nich może wyniknąć. Nagła zmiana w jej zachowaniu była denerwująca.

– Musisz myśleć, że zwariowałam. – Była zupełnie spokojna, a jej głos niski i opanowany.

– Jestem zdezorientowana. – Nie wyznałam, co naprawdę myślę.

– Tak. Można to tak ująć.

Powiedziała to z autoironicznym uśmieszkiem, powoli potrząsając głową. Dredy jej oklapły.

– Chyba naprawdę mi odbiło w tej knajpie.

Czekałam na ciąg dalszy. Gdzieś blisko trzasnęły drzwi od samochodu. Po parku niósł się niski, melancholijny dźwięk saksofonu. W oddali zawyła syrena karetki. Lato w mieście.

W ciemności czułam raczej, niż widziałam, że Gabby spuściła ze mnie wzrok i utkwiła go gdzieś z boku. Tak jakby jechała do mnie, ale skręciła w ostatniej chwili. Jak soczewka w aparacie, jej oczy zakomodowały się na czymś znajdującym się za mną i wyglądało na to, że znowu się zamknęła. Ponownie zaczęła coś rozważać, przebiegała w myślach różne warianty i zastanawiała się, jak się zachować.

– Poradzę sobie – powiedziała, chwytając walizkę i torebkę i wyciągając rękę w stronę klamki. – Naprawdę bardzo ci dziękuję, że po mnie przyjechałaś.

Zdecydowała się unikać rozmowy.

Może dlatego, że byłam zmęczona, a może zestresowana kilkoma ostatnimi dniami. Niezależnie, co było przyczyną, nie wytrzymałam.

– Zaczekaj chwilę! – wybuchnęłam. – Chcę wiedzieć, co się dzieje! Godzinę temu mówiłaś, że ktoś chce cię zabić! Wybiegasz z restauracji i pędzisz przez ulicę, trzęsąc się i dysząc, jakby cię gonił Kuba Rozpruwacz! Nie możesz złapać oddechu, a ręce trzęsą ci się tak, jakbyś była podłączona do prądu, a teraz chcesz sobie po prostu stąd wyjść bez żadnych wyjaśnień, mówiąc tylko “Wielkie dzięki za podwiezienie"?!

Nigdy jeszcze nie byłam na nią taka wściekła. Mówiłam podniesionym głosem i dyszałam. Czułam pulsującą krew w lewej skroni.

Wybuch mojego gniewu sprawił, że zastygła. Zrobiła duże oczy, które wyglądały jak oczy łani złowione przez długie światła. Przejechał jakiś samochód, oświetlając jej twarz najpierw białym, a potem czerwonym światłem, w którym jej oczy wyglądały na jeszcze większe.

Czekała chwilę, a jej profil był zupełnie nieruchomy na tle letniego nieba. Potem, jakby otwarto zawór, jej ciało zaczęło się rozluźniać. Puściła klamkę, spuściła torebkę na podłogę i usiadła wygodnie. Znowu pogrążyła się w myślach, ponownie coś rozważając. Być może zastanawiała się, od czego zacząć, a może po prostu starała się znaleźć jakiś inny sposób, żeby wybrnąć z tej sytuacji. Czekałam.

W końcu wzięła głęboki oddech, a jej ramiona nieco się wyprostowały. Zdecydowała się na coś. Jak tylko zaczęła mówić, zorientowałam się, co zamierza zrobić. Powie mi coś niecoś, ale nie za dużo. Starannie dobierała słowa, krocząc po trudnym i niepewnym gruncie swoich uczuć. Oparłam się o drzwi i przygotowałam do wysłuchania jej.

– Pracowałam ostatnio z… niecodziennymi ludźmi.

Pomyślałam, że to mało precyzyjne, ale nie odzywałam się.

– To znaczy, wiem, że to brzmi banalnie. Ale nie chodzi mi tutaj o zwyczajnych ludzi ulicy. Z nimi potrafię sobie radzić.

Nie chciała nazywać rzeczy po imieniu,

– Jeśli znasz graczy, nauczysz się obowiązujących tam reguł i żargonu, to nie ma żadnych problemów. Jak wszędzie. Trzeba zobaczyć, jak ci ludzie się zachowują i uważać, żeby ich nie wkurzać. Zasady są całkiem proste: Nie wchodź nikomu w drogę, nie pozwól dziewczynie stracić przez ciebie okazji zarobienia kasy, nie rozmawiaj z glinami. Poza nietypowymi godzinami pracy, nie ma z tym żadnych problemów. A w dodatku, teraz dziewczyny już mnie znają. Wiedzą, że nie stanowię dla nich zagrożenia…

Zamilkła. Nie wiedziałam, czy znowu zdecydowała się milczeć, czy po prostu zastanawiała się, o czym teraz mówić. Postanowiłam ją pociągnąć za język.

– Jedna z nich ci grozi?

Gabby zawsze przywiązywała dużą wagę do etyki, wlec podejrzewałam, że stara się chronić swojego informatora.

– Dziewczyny? Nie. Nie. One są w porządku. Z nimi nie ma żadnych problemów. Myślę, że one w jakiś sposób lubią moje towarzystwo. Potrafię być równie sprośna jak one.

Super. Już wiemy, co nie jest jej problemem.

Drążyłam dalej.

– Jak unikasz tego, żeby nie brali cię za jedną z nich?

– A, nawet nie próbuję. Po prostu jakoś się z nimi zlewam. Inaczej zaprzepaściłabym szansę na to, żeby wycisnąć z nich tyle, ile bym chciała. Dziewczyny wiedzą, że nie odwalam numerów, więc one po prostu, nie wiem, jakoś mnie tolerują…

Nie zadałam pytania, które samo cisnęło się na usta.

– Jeśli jakiś facet mnie zaczepia, po prostu mówię, że akurat nie pracuję, Większość z nich jedzie dalej.

Zamilkła na chwilę i znowu bila się z myślami, zastanawiając się, co mi powiedzieć, co zachować dla siebie, a co mieć w odwodzie, na wypadek, gdybym zaczęła się dopytywać. Bawiła się frędzlem przy swojej torebce. Z placu dobiegło szczekanie psa. Byłam pewna, że Gabby ochrania kogoś albo coś, ale tym razem nie przyciskałam jej.

– Większość z nich – kontynuowała. – Ale ostatnio jeden facet zrobił się natrętny.

Chwila ciszy.

– Kim on jest?

Znowu cisza.

– Nie wiem, ale gościu mnie naprawdę przeraża. Nie jest dziwkarzem, niedokładnie, ale lubi towarzystwo prostytutek. Myślę, że dziewczyny nie zwracają na niego specjalnej uwagi. Ale on wie bardzo dużo o ulicy i nie miał nic przeciwko rozmowie ze mną, więc zrobiłam z nim wywiad.

Zamilkła znowu.

– Ostatnio zaczął mnie śledzić. Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale potem zaczęłam go widywać w najróżniejszych miejscach. Czasami jest w metrze, kiedy wracam do domu wieczorem albo tutaj, na placu. Raz widziałam go koło Concordii, przed budynkiem biblioteki, gdzie mam swój gabinet. Czasami widzę go za sobą, na chodniku, idącego w tym samym kierunku, co ja. W zeszłym tygodniu byłam na St. Laurent, kiedy go zobaczyłam. Chciałam samą siebie przekonać, że to tylko moja wyobraźnia, więc sprawdziłam go. Kiedy zwalniałam, on też. Przyspieszałam, on też. Starałam się go zgubić, więc weszłam do cukierni. Kiedy z niej wyszłam, stał po drugiej stronie ulicy i udawał, że ogląda coś na wystawie.

– Jesteś pewna, że to zawsze ten sam gość?

– Bez dwóch zdań.

Zapanował długa, napięta cisza. Przeczekałam ją.

– To jeszcze nie wszystko…

Wlepiła wzrok w ręce, które ponownie były ciasno splecione.

– Ostatnio zaczął wygadywać naprawdę dziwne rzeczy. Starałam się go unikać, ale dzisiaj wieczorem zjawił się w restauracji. Wygląda na to, jakby mnie gościu ciągle namierzał… Nieważne, znowu zaczął to, co zawsze. Zadawał mi mnóstwo najróżniejszych obleśnych pytań.

Zamyśliła się. Po chwili zwróciła się do mnie, jakby znalazła odpowiedź, której przedtem nie dostrzegała. Jej głos był zaprawiony lekkim zdziwieniem.

– To chodzi o jego oczy, Tempe. Jego oczy są takie dziwne! Są czarne i nieugięte, jak żmii, a białka są cale różowe i pełno w nich plamek krwi. Nie wiem, czy jest chory, czy może wiecznie skacowany, czy co. Nigdy w życiu nie widziałam takich oczu. Jak je widzisz, to czujesz, że chciałabyś się zapaść pod ziemię, byle się schować. Tempe, ja nie wyrabiam! Chyba za dużo myślałam o naszej ostatniej rozmowie i o tym schizolu, który ćwiartuje kobiety, i to mi się z nim skojarzyło.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. W ciemności nie widziałam jej twarzy, ale język ciała był jednoznaczny – bała się. Siedziała sztywna, skulona i przyciskała torebkę do piersi, jakby dla ochrony.

– Co jeszcze wiesz o tym facecie?

– Niewiele.

– A co dziewczyny o nim myślą?

– Ignorują go.

– Czy kiedykolwiek ci groził?

– Nie. Nie bezpośrednio,

– Czy kiedykolwiek był agresywny, stracił panowanie nad sobą?

– Nie.

– Ćpa?

– Nie wiem.

– Wiesz, kim on jest albo gdzie mieszka?

– Nie. Są rzeczy, o które nie pytamy. To niepisana zasada, milcząca umowa, której każdy tam przestrzega.

Znowu zapadła cisza i obie myślałyśmy o tym, co mi właśnie powiedziała. Przyglądałam się przejeżdżającemu niespiesznie po chodniku rowerzyście. Jego kask wydawał się pulsować, kiedy znalazł się pod latarnią, bo przez chwilę odbijał światło, a potem znowu znikał w ciemności. Przejechał koło mnie, po czym powoli odjechał w noc i tylko migoczące światło jego roweru przypominało o tym, że tędy przejeżdżał. Włączało się i wyłączało. Włączało i wyłączało.

Myślałam o tym, co powiedziała Gabby, zastanawiając się, czy to moja wina. Czy to ja wzbudziłam w niej strach mówiąc o swoim własnym zboczeńcu, czy naprawdę trafiła na psychopatę? Czy przesadza, mówiąc o kilku zupełnie niegroźnych zbiegach okoliczności, czy naprawdę jest zagrożona? Czy powinnam zostawić rzeczy ich własnemu biegowi? Czy powinnam coś zrobić? Czy to sprawa dla policji? Jak zwykle w takich sytuacjach, mój umysł się zapętlił.

Siedziałyśmy przez jakiś czas, słuchając odgłosów dochodzących z parku i wdychając zapachy letniej nocy, a każda z nas była pogrążona w swoich myślach. Chwila milczenia uspokoiła nas nieco. W końcu Gabby potrząsnęła głową, spuściła torebkę na kolana i oparła się wygodnie o siedzenie. Chociaż w ciemności nie było widać rysów jej twarzy, czułam, że zaszła w niej zmiana. Kiedy się odezwała, jej głos był silniejszy i pewniejszy.

– Wiem, że przesadzam, wyolbrzymiam. To pewnie jakiś dziwak, który chce mnie wyprowadzić z równowagi. A ja mu na to pozwalam. Pozwalam temu skurwielowi sobą manipulować.

– Czy ty przypadkiem nie spotykasz zbyt wielu tych “dziwaków", jak to ich określasz…

– Tak. Moi rozmówcy w większości rzeczywiście nie są typem ministrantów. – Zaśmiała się smutno.

– A dlaczego myślisz, że ten facet jest inny od tamtych?

Zaczęła się nad tym zastanawiać, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka.

– Hm, trudno to wyrazić słowami. Jest jakaś… granica, która dzieli niegroźnych dziwaków od pomyleńców. Trudno ją wyznaczyć, ale czuje się, kiedy ktoś ją przekroczył. Może to instynkt, który się we mnie tam wykształcił… W tym interesie, jeśli kobieta czuje się przez kogoś zagrożona, nie pójdzie x nim. Każda zwraca uwagę na coś innego, ale wszystkie na podstawie obserwacji oceniają, czy facet jest dla nich niebezpieczny. Czasem są to oczy, czasem jakieś dziwne prośby. Helenę nie idzie z żadnym facetem w kowbojskich butach.

Znowu wyłączyła się na chwilę, żeby z sobą pokonferować.

– Myślę, że po prostu dałam się ponieść przez tę całą gadaninę o seryjnych mordercach i dewiantach seksualnych.

Kolejna chwila zastanowienia.

Starałam się ukradkiem spojrzeć na zegarek.

– Ten facet po prostu chce mnie zaszokować.

Chwila ciszy. Przekonywała samą siebie, żeby już nic nie mówić.

– Co za dupek.

Albo wręcz przeciwnie.

Z każdą chwilą jej głos zdradzał wzbierającą w niej złość.

– Do cholery, Tempe, nie pozwolę temu wypierdkowi, żeby się podniecał, mówiąc sprośne rzeczy i pokazując mi te wszystkie obleśne zdjęcia. Powiem mu, żeby je sobie wsadził głęboko w dupę.

Odwróciła się i położyła rękę na mojej.

– Przepraszam, że przywlekłam cię tutaj. Jestem beznadziejna! Wybaczysz mi?

Wpatrywałam się w nią w milczeniu. Znowu zdziwiła mnie gwałtowna zmiana jej stanu emocjonalnego. Jak mogła być przerażona, rzeczowa, wściekła, a potem prosić o wybaczenie, i to wszystko w ciągu zaledwie pół godziny? Byłam zbyt zmęczona i było zbyt późno, żebym mogła się nad tym zastanawiać.

– Gabby, jest już późno. Porozmawiajmy o tym jutro. Oczywiście, że nie jestem na ciebie zła. Po prostu się cieszę, że już doszłaś do siebie. Naprawdę chcę, żebyś się u mnie przespała. Zawsze będziesz mile widzianym gościem.

Pochyliła się w moją stronę i objęła mnie.

– Dzięki, ale już nic mi nie będzie. Zadzwonię do ciebie, obiecuję.

Patrzyłam, jak wchodzi po schodach, a sukienka unosi się wokół niej jak mgła. Po chwili zniknęła w purpurowych drzwiach i między autem a domem było już cicho i pusto. Siedziałam sama, otoczona ciemnością i delikatnym zapachem drzewa sandałowego. Choć nic się nie poruszyło, na chwilę moje serce przeszył chłód, ale już po chwili zniknął, jakby to był tylko cień.

Przez całą drogę do domu mój umysł przebiegały najróżniejsze myśli. Czy Gabby tworzy po prostu kolejny melodramat? Czy naprawdę jest w niebezpieczeństwie? Czy było coś, o czym mi nie powiedziała? Czy ten mężczyzna może być naprawdę niebezpieczny? Czy może wykiełkowało ziarno paranoi, które w niej zasiałam, mówiąc o tych morderstwach? Czy powinnam zawiadomić policję?

Postanowiłam nie pozwolić, żeby zawładnęła mną obawa o bezpieczeństwo Gabby. Kiedy znalazłam się w domu, skorzystałam z dziecięcego rytuału, który sprawdza się, kiedy jestem spięta albo zbyt pobudzona – napuściłam wody do wanny i dodałam do niej soli ziołowych. Włączyłam płytę Leonarda Cohena na cały regulator i kiedy się moczyłam, on śpiewał mi o przyszłości. Sąsiedzi będą musieli to wytrzymać. Po wyjściu z wanny, zadzwoniłam do Katy, ale odpowiedziała mi tylko automatyczna sekretarka. Potem podzieliłam się mlekiem i ciastkami z Birdiem, który wolał mleko, postawiłam naczynia na blacie i powlokłam się do łóżka.

Niepokój niezupełnie mnie opuścił. Sen nie nadchodził i przez jakiś czas i leżałam w łóżku, patrząc na cienie na suficie i walcząc ze sobą, żeby nie zadzwonić do Pete'a, na co przyszła mi nagła ochota. Nienawidziłam siebie za to. że potrzebowałam go w takich sytuacjach, że pragnęłam jego siły, kiedy byłam zdenerwowana. Poprzysięgłam sobie, że zerwę z tym zwyczajem.

W końcu pogrążyłam się we śnie, jak w wirze, który wyssał ze mnie myśli o Peterze, Katy, Gabby i o morderstwach. Dobrze się stało. Dzięki temu miałam siłę przetrwać następny dzień.

8

Spałam twardo do piętnaście po dziewiątej następnego ranka. Przeważnie nic mogę sobie długo pospać, ale akurat był piątek, 14 czerwca, dzień St. Jean Baptiste'a, La Fete Nationale du Quebec i rozkoszowałam się słodkim lenistwem, dozwolonym w takich dniach. Święto św. Jana Chrzciciela jest najważniejszym świętem w prowincji, więc prawie wszystko jest zamknięte i tego ranka nie znajdę pod drzwiami wydania Gazette, więc zrobiłam kawę, po czym poszłam do sklepu na rogu po jakąś inną gazetę. Dzień był słoneczny, a powietrze przejrzyste, świat promieniował życiem. Przedmioty i ich cienie widać było bardzo wyraźnie, mnogością odcieni zaskakiwały kolory cegieł i drewna, metalu i farb, trawy i kwiatów. Niebo było rozświetlone i nie było na nim nawet śladu chmur, jego kolor przypominał mi niebieski z obrazków świętych z mojego dzieciństwa, ten fantastyczny, delikatny niebieskozielonawy odcień. Jestem przekonana, że podobałby się świętemu Janowi.

Powietrze poranka było ciepłe i aksamitne, a w dodatku unosił się w nim niebiański zapach kwitnących petunii, wiszących w skrzynkach pod oknami. Przez cały ostatni tydzień wzrastała temperatura, powoli, ale bez przerwy i każdy dzień był cieplejszy od poprzedniego. Na dzisiaj przepowiadano trzydzieści dwa stopnie Celsjusza. Szybko sobie przeliczyłam – mniej więcej osiemdziesiąt dziewięć stopni Farrenheita. Rzeka oblewająca wyspę, na której położony jest Montreal, zapewnia stałą, wysoką wilgotność powietrza. Hurra! Będzie taki dzień, jak w Karolinie: upalny i wilgotny. Dorastałam na południu, więc uwielbiam taką pogodę.

Kupiłam Le Journal de Montreal. “Największy francuskojęzyczny dziennik w Ameryce" nie był taki drobiazgowy, jak angielskojęzyczny Gazette ukazał się w dzień wolny od pracy. Wracając do domu, rzuciłam okiem na pierwszą stronę. Nagłówek był wypisany ośmiocentymetrowymi literami w kolorze nieba: BONNE FETE QUEBEC!

Pomyślałam o paradzie i koncertach, które odbędą się w Parć Maisonneuve, o morzu potu i piwa, które spłynie dzisiejszego dnia, i o politycznej i przepaści dzielącej mieszkańców Quebecu. Perspektywa jesiennych wyborów podminowywała atmosferę i ci dążący do utworzenia z Quebecu niepodległego państwa żywili nadzieję, że nastąpi to właśnie w tym roku. Koszulki i plakaty już krzyczały: L'an prochain mon pays! Za rok mój własny kraj! Mam nadzieję, że przemoc nie splami tego dnia.

Wróciwszy do domu, nalałam sobie kawy, przygotowałam miseczkę musli i rozpostarłam gazetę na stole w jadalni. Jestem uzależniona od wiadomości. Już po kilku dniach bez gazety, kiedy to zaspokajam ciekawość informacjami telewizyjnymi o jedenastej, muszę mieć kontakt ze słowem pisanym. Gdy podróżuję, to po przyjeździe najpierw znajduję CNN, a dopiero potem zaczynam się rozpakowywać. W ciągu tygodnia jestem zbyt zajęta uczeniem albo pracą w laboratorium, żeby móc czytać, więc nieodłącznie towarzyszą mi głosy z “Serwisów porannych" i “O wszystkim po trochu" i wiem, że jak nadejdzie weekend, to sobie odbiję.

Nie mogę pić, nienawidzę dymu papierosowego, a przez ostatni rok moje życie seksualne też pozostawiało wiele do życzenia, więc w sobotnie ranki urządzałam sobie gazetowe orgie, godzinami czytając o najbłahszych szczegółach. Nie chodzi o to, że w gazetach są jakieś nowe wiadomości. Nie ma. Zdaję sobie z tego sprawę. Jest tak, jak z kulami w bilardzie – zawsze gra się tymi samymi. Cały czas powtarzają się te same zdarzenia. Trzęsienie ziemi. Zamach stanu. Wojna handlowa. Branie zakładników. Ja po prostu muszę wiedzieć, które kule są w grze danego dnia.

Le Journal zawsze publikuje krótkie artykuły i jest w nim dużo zdjęć. Chociaż nie jest to mój ulubiony The Christian Science Monitor, jakoś ujdzie. Birdie znal już moje nawyki i ulokował się na krześle obok. Nigdy nie jestem pewna, czy pragnie mojego towarzystwa, czy resztek po musli. Wyprężył grzbiet, położył się z podciągniętymi pod siebie równo łapami i wlepił we mnie swoje okrągłe, żółte oczy, jakby szukał rozwiązania jakiejś kociej tajemnicy. Kiedy czytałam, czułam jego spojrzenie na policzku.

Znalazłam to na drugiej stronie, między artykułem o uduszonym księdzu a relacją z Mistrzostw Świata w piłce nożnej,

ZNALEZIONO ZAMORDOWANĄ I OKALECZONĄ KOBIETĘ

Wczoraj po południu w domu we wschodniej części miasta znaleziono ciało zamordowanej i brutalnie zmasakrowanej dwudziestoczteroletniej kobiety. Ofiara, zidentyfikowana jako Margaret Adkins, była matką dziesięcioletniego chłopca. Wiadomo, że Mme Adkins jeszcze żyła o dziesiątej rano, kiedy to rozmawiała z mężem przez telefon. Jej brutalnie pobite i okaleczone ciało znalazła jej siostra około południa.

Według policji CUM, nie było śladów włamania i nie wiadomo, jak napastnik dostał się do domu. Autopsję w Laboratoire de Medecine Legale przeprowadził doktor Pierre LaManche. Amerykanka doktor Temperance Brennan, antropolog sądowy i ekspert w dziedzinie uszkodzeń kości, bada obecnie szkielet ofiary, żeby ustalić, czy są na nim ślady noża…

Na resztę artykułu składała się mieszanka spekulacji dotyczących ostatnich godzin życia ofiary, kilku informacji o jej życiu, chwytającej za serce relacji z reakcji bliskich na jej śmierć i obietnicy, że policja robi wszystko, co w jej mocy, żeby ująć mordercę.

Artykułowi towarzyszyło kilka zdjęć, ukazujących główne osoby dramatu. Na fotografiach o różnych odcieniach szarości widać było mieszkanie, schody, policjantów i pracowników prosektorium pchających wózek z ciałem zamkniętym w worku. Sąsiedzi stojący wzdłuż chodnika, za policyjną taśmą, ich ciekawość widoczna na ziarnistym, czarno-bialym zdjęciu. Wśród ludzi za taśmą rozpoznałam Claudela, który stał ze wzniesioną ręką, jak u dyrygenta szkolnego zespołu w liceum. Okrągłe zdjęcie przedstawiało zbliżenie Margaret Adkins, była to nieostra, ale przyjemniejsza wersja twarzy, którą widziałam na stole prosektoryjnym.

Inna fotografia pokazywała starszą kobietę z rozjaśnionymi, kręconymi włosami, przylegającymi ciasno do jej głowy, i małego chłopca w krótkich spodniach i koszulka z napisem Expos. W środku stał brodaty mężczyzna w okularach z metalowymi oprawkami i obejmował ich w opiekuńczym geście – trzymał ręce na ich ramionach. Wszyscy troje patrzyli ze strony gazety ze smutkiem i zakłopotaniem w oczach, tak charakterystycznym dla ludzi, których dotknęła brutalna zbrodnia. Był to wygląd, który znałam aż za dobrze. Podpis identyfikował ich jako matkę, syna i faktycznego męża ofiary.

Byłam skonsternowana, patrząc na trzecie zdjęcie: to ja w czasie ekshumacji. Znałam je. Zrobione w 1992 roku i trzymane w odwodzie. Często wydobywano je z kartoteki i publikowano. Byłam, jak zwykle przedstawiana jako “…une anthropologiste americaine".

– Cholera!

Birdie gwałtownie ruszył ogonem i spojrzał na mnie z dezaprobatą. Nie obchodziło mnie to. Poprzysięgłam sobie, żeby przez cały weekend nie mysleć o morderstwach, a teraz z tego nici. Powinnam była wiedzieć, że w dzisiejszej gazecie znajdzie się artykuł dotyczący ostatniej zbrodni. Dopiłam resztkę zimnej kawy i zadzwoniłam do Gabby. Brak odpowiedzi. Chociaż mogło być tysiąc powodów, dla których nie było jej w domu, to też mnie wyprowadziło z równowagi.

Poszłam do sypialni, żeby się przebrać do Tai Chi. Grupa normalnie spotykała się we wtorkowe wieczory, ale z powodu wolnego dnia przegłosowano, żeby spotkać się dodatkowo dzisiaj. Nie byłam pewna, czy mam ochotę iść, ale artykuł i nieobecność Gabby ułatwiły podjęcie decyzji. Przynajmniej przez godzinę albo dwie będę miała spokojny umysł.

Znowu się pomyliłam. Półtorej godziny “głaskania ptaka", “płynnego machania rękoma" i “igły na dnie morza" nie wprawiły mnie w świąteczny nastrój. Byłam tak rozproszona, że przez całe zajęcia nie mogłam się zsynchronizować z innymi, a wychodząc czułam się jeszcze gorzej, niż przed przyjściem.

Jadąc do domu, włączyłam radio, zdecydowana pokierować swoimi myślami tak, jak pastuch troszczy się o swoje stado – karmić frywolne, a opędzać się od makabrycznych. Za wszelką cenę chciałam jeszcze uratować. weekend.

“…została zabita wczoraj między dziesiątą a dwunastą. Mme Adkins była umówiona ze swoją siostrą, ale nie stawiła się na spotkanie. Ciało znaleziono przy Desjardins 6327. Policja nie znalazła żadnych śladów włamania i podejrzewa, że Mme Adkins mogła znać napastnika".

Wiedziałam, że powinnam zmienić stację. Zamiast tego jednak pozwoliłam dać się zahipnotyzować głosowi. Wiadomości wydobywały na powierzchnię tylko to, co jedynie chwilowo zostało wypchnięte z mojej świadomości. Moja frustracja powróciła ze zdwojoną siłą i wiedziałam na pewno, że szansę na dobry nastrój podczas tego długiego weekendu zostały już na dobre zaprzepaszczone.

“…wyników autopsji nie ujawniono. Policja przeczesuje wschodnie dzielnice Montrealu, przepytując wszystkich, którzy znali ofiarę. Ta zbrodnia jest dwudziestym szóstym zabójstwem popełnionym w tym roku na terenach podległych CUM. Policja prosi wszystkich posiadających jakieś informacje mogące okazać się pomocne w śledztwie o telefon do wydziału zabójstw pod numer 555-2052".

Bezwiednie podjęłam decyzję, żeby pojechać do laboratorium. Moje ręce kierowały, a nogi obsługiwały pedały. W niecałe dwadzieścia minut byłam na miejscu, ale cały czas nie bardzo wiedziałam, czemu ma służyć ta wiizyta.

W budynku SQ zamiast normalnego rwetesu, panowała cisza i było w nim tylko kilku pechowców. Strażnicy przyglądali mi się podejrzliwie, ale nic nie powiedzieli. Może chodziło im o moją kitkę i dres, ale równie dobrze mogli być po prostu niezadowoleni z tego, że pełnią służbę w święto. Nie obchodziło mnie to.

Skrzydła, w których mieściły się LML i LSJ, były zupełnie opuszczone. Puste biura wydawały się odpoczywać, przygotowując się na wznowienie aktywności po długim, upalnym weekendzie. Mój gabinet zastałam w takim stanie, w jakim go zostawiłam, długopisy i pisaki ciągle leżały w nieładzie na biurku. Kiedy je podniosłam, moje oczy błąkały się po nie dokończonych raportach, nie skatalogowanych slajdach i będącymi w trakcie badaniach nad szwami szczękowymi. Puste oczodoły moich rozlicznych czaszek patrzyły na mnie tępo.

Ciągle nie wiedziałam, po co ja tu właściwie przyjechałam i co miałam zamiar robić. Czułam się spięta i nie w nastroju. Ponownie pomyślałam o doktor Lentz. To ona uzmysłowiła mi to, że jestem uzależniona od alkoholu i to, że coraz bardziej oddalałam się od Pete'a. Delikatnie, ale nieustępliwie jej słowa odsłaniały strupy, pod którymi kryły się moje prawdziwe uczucia. “Tempe – mawiała. – Czy ty zawsze musisz sama wszystkiego dopilnować? Czy nikomu innemu nie można zaufać?"

Może miała rację. Może rzeczywiście starałam się uciec przed poczułem winy, które zawsze mnie gnębiło, gdy nie mogłam rozwiązać jakiegoś problemu. Może po prostu unikałam bezczynności i poczucia nieprzystosowania, które jej towarzyszyło. Przekonywałam siebie, że śledztwo w sprawie morderstwa nie należy do moich obowiązków, że to na detektywach z wy-ilziału zabójstw ciąży odpowiedzialność i że moim zadaniem jest służenie im moimi technicznymi umiejętnościami. Łajałam się za to, że znalazłam się tutaj tylko dlatego, że nie miałam nic innego do roboty. Nie pomagało.

Chociaż widziałam, że moje argumenty nie są pozbawione logiki, kiedy skończyłam zbierać długopisy i pisaki, cały czas byłam przeświadczona, że muszę coś zrobić. To przeświadczenie cały czas mnie nękało, tak, jak chomik nieustannie podgryza marchewkę. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że umknął mi jakiś drobiazg, który miał ogromne znaczenie w tych kilku przypadkach, ale jeszcze nie rozumiałam, jaki. Musiałam coś zrobić.

Wyjęłam skoroszyt z szafki, gdzie trzymam dane dotyczące starych spraw, i jeden ze stosu, na którym leżą dokumenty dotyczące bieżących spraw. Położyłam je obok dossier Adkins. Trzy żółte skoroszyty. Trzy kobiety. Trzy kobiety pozbawione życia i okaleczone z psychopatycznym okrucieństwem. Trottier. Gagnon. Adkins. Kobiety te mieszkały daleko od siebie, pochodziły z różnych środowisk, były w różnym wieku i różniły się od siebie wyglądem, ale nie mogłam się pozbyć przekonania, że ta sama ręka zarżnęła wszystkie trzy. Claudel dostrzegał tylko różnice. Ja musiałam znaleźć jakiś, związek, coś, co go przekona, że się myli.

Wyrwałam kartkę papieru w linię, narysowałam na niej prowizoryczną tabelę i w nagłówkach kolumn wpisałam kategorie, które uważałam za mogące być pomocne. Wiek. Rasa. Kolor i długość włosów. Kolor oczu. Wzrost. Strój, w jakim ostatnio je widziano. Stan cywilny. Język. Grupa etniczna/religia. Miejsce/rodzaj mieszkania. Miejsce/rodzaj zatrudnienia. Data i godzina i śmierci. Co zrobiono z ciałem po śmierci. Miejsce znalezienia ciała.

Zaczęłam od Chantale Trottier, ale szybko zdałam sobie sprawę, że w dokumentach, które posiadam nie znajdę wszystkich potrzebnych mi danych. Chciałam przejrzeć pełne raporty policyjne i zdjęcia z miejsc zbrodni. Spójrzałam na zegarek – za piętnaście druga. Sprawa Trottier była prowadzona przez SQ, więc zdecydowałam się zjechać na pierwsze piętro. Sądziłam, że w sali wydziału zabójstw będzie raczej pustawo, więc może to odpowiedni moment, żeby poprosić o to, co chcę.

Miałam rację. Przestronna sala była prawie pusta, a przy większości szarych, metalowych biurek nikogo nie było. Po drugiej stronie sali przebywało tylko trzech mężczyzn. Dwóch siedziało naprzeciwko siebie przy sąsiednich biurkach, na których leżały stosy skoroszytów i stały stojaki, które aż kipiały od papierów.

Wysoki i chudy mężczyzna z zapadniętymi policzkami i z włosami koloru ręcznie polerowanej cyny, siedział odchylony na krześle, a skrzyżowane w kostkach nogi trzymał na biurku. Nazywał się Andrew Ryan. Mówił po francusku twardo i z akcentem typowym dla anglojęzycznych mieszkańców Quebecu, wymachując w powietrzu długopisem. Jego marynarka była przewieszona przez oparcie krzesła, a jej rękawy kołysały się w rytm wymachującej długopisem ręki. Ten widok przypominał mi strażaków w remizie, rozluźnionych, ale w każdej chwili gotowych do akcji.

Partner Ryana siedział po przeciwnej stronie biurka i patrzył na niego. Głowę miał przekrzywioną w jedną stronę, jak kanarek przyglądający się twarzy na zewnątrz klatki. Był niski i dobrze zbudowany, chociaż jego ciało zaczynało już gdzieniegdzie się zaokrąglać, jak to bywa w średnim wieku. Swoją nienaganną opaleniznę musiał zawdzięczać wizytom w solarium, a jego gęste, czarne włosy były modnie ostrzyżone i starannie uczesane. Wyglądał jak przyszły aktor na planie zdjęciowym filmu reklamowego. Podejrzewałam, że nawet jego wąsami zajmował się jakiś profesjonalny fryzjer. Na drewnianej tabliczce stojącej na jego biurku widniał napis Jean Bertrand.

Trzeci mężczyzna, siedzący na krawędzi biurka Bertranda, przysłuchiwał się żartobliwej rozmowie, przyglądając się frędzlom na swoich włoskich mokasynach. Kiedy go zobaczyłam, zrzedła mi mina.

– …jak koza srająca żużlem.

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Ich głosy były chrapliwe i dudniące, co jest chyba typowe, kiedy mężczyźni śmieją się z seksistowskich dowcipów. Claudel spojrzał na zegarek.

Bez paranoi, Brennan, powiedziałam sobie. Weź się w garść. Odchrząknęłam i zaczęłam kluczyć przez labirynt biurek. Trio zamilkło i wszyscy zwrócili się w moją stronę. Kiedy detektywi SQ mnie rozpoznali, wstali i uśmiechnęli się. Claudel nie. Nawet nie próbując pokryć swojego niezadowolenia, zgiął i spuścił nogę, po czym ponownie wlepił wzrok we frędzel, odwracając oczy tylko po to, żeby spojrzeć na zegarek.

– Doktor Brennan? Jak się pani miewa? – spytał Ryan, wyciągając do mnie rękę. – Była pani ostatnio w Stanach?

– Od kilku miesięcy nie. – Jego uścisk był mocny.

– Już od jakiegoś czasu chciałem spytać, czy kiedy pani tam jedzie, zabiera pani ze sobą kałasznikowa?

– Nie, trzymamy je tylko w domu. Nabite.

Byłam przyzwyczajona do ich dowcipów na temat przemocy w Stanach.

– A czy mają tam już toalety w domach? – spytał Bertrand. Jego ulubionym tematem było Południe.

– W co większych hotelach – odparłam.

Z nich trzech tylko Ryan wyglądał na zażenowanego.

Kiedyś Andrew Ryan nie był wymarzonym kandydatem na detektywa wydziału zabójstw w SQ. Urodzony w Nowej Szkocji, był jedynym synem pary Irlandczyków. Oboje byli lekarzami wykształconymi w Londynie i przyjechali do Kanady, znając tylko angielski. Oczekiwali, że syn zrobi karierę, więc, cierpiąc z powodu własnej nieznajomości francuskiego, poprzysięgli sobie, że ich syn nauczy się tego języka.

Już podczas pierwszych lat na uniwersytecie w St. Francis Xavier, rzeczy zaczęły iść nie po ich myśli. Skuszony życiem na krawędzi, Ryan popadł w kłopoty z alkoholem i lekami. Rzadko bywał w kampusie, bo zdecydowanie bardziej odpowiadała mu atmosfera ciemnych, śmierdzących piwem nor odwiedzanych przez członków gangów motocyklowych i handlarzy narkotyków. Zaznajomił się z miejscową policją i jego orgie alkoholowe często kończyły się na podłodze celi w kałuży własnych wymiocin. Aż pewnego wieczora trafił do szpitala St. Martha po tym, jak jakiś uzależniony od kokainy narkoman dźgnął go w szyję, o mało co nie rozcinając mu tętnicy szyjnej.

Podobnie jak z nawróconymi chrześcijanami, jego zmiana była szybka i pełna. Cały czas pociągało go życie na marginesie, więc po prostu przeszedł na drugą stronę barykady. Skończył studia z zakresu kryminologii, złożył podanie o pracę w SQ, dostał ją i tak doszedł do stopnia porucznika.

Czas spędzony na ulicy okazał się bardzo pomocny. Pomimo że zazwyczaj był uprzejmy i delikatny, Ryan cieszył się reputacją awanturnika, który znał mętów od podszewki i potrafił sobie z nimi radzić. Nigdy z nim nie współpracowałam. Wszystkiego tego dowiedziałam się od jego kolegów. Nigdy nie słyszałam krytycznej uwagi o Andrew Ryanie.

– Co pani dzisiaj tutaj robi? – spytał. Wyciągnął swoje długie ramię w stronę okna. – Powinna pani bawić się razem z innymi.

Zauważyłam cienką bliznę wystającą spod kołnierzyka i pnącą się do góry wzdłuż szyi. Była gładka i błyszcząca, jak wąż z lateksu.

– Chyba nie bardzo mam z kim. A nie bardzo wiem, co ze sobą zrobić, kiedy wszystkie sklepy są pozamykane.

Powiedziałam to, odgarniając z czoła grzywkę. Uświadomiłam sobie, że jestem w dresie, i poczułam się nieswojo, widząc ich nienagannie skrojone ubrania. Wszyscy trzej wyglądali jak z reklamy “Pana".

Bertrand wyszedł zza biurka i wyciągnął do mnie rękę, kiwając głową i uśmiechając się. Uścisnęłam ją. Claudel cały czas nie patrzył na mnie. Był mi tutaj potrzebny jak ropna angina.

– Zastanawiałam się, czy mogłabym rzucić okiem na dane dotyczące pewnej sprawy z zeszłego roku. Chantale Trottier. Została zamordowana w październiku 93-ego. Jej ciało znaleziono w St. Jerome.

Bertrand strzelił palcami i wycelował jednego we mnie.

– Tak. Pamiętam tę sprawę. Dziewczynę znaleziono na śmietnisku. Ciągle nie złapaliśmy sukinsyna, który ją załatwił.

Kątem oka zauważyłam, że Claudel spojrzał na Ryana. Chociaż ledwo ruszył oczyma, wzbudził tym moją ciekawość. Podejrzewałam, że Claudel nie przyszedł tutaj w celach towarzyskich i byłam pewna, że rozmawiali o wczorajszym morderstwie. Ciekawiło mnie, czy rozmawiali też o Gagnon i Trottier.

– Jasne – odparł Ryan, uśmiechając się sztywno. – Niech pani weźmie, co jest pani potrzebne. Myśli pani, że znajdzie tam coś, co przegapiliśmy?

Sięgnął po papierosy i wytrząsnął jednego. Włożył go do ust i wyciągnął paczkę w moją stronę. Potrząsnęłam głową.

– Nie, nie. Nie o to chodzi – odparłam. – U siebie na górze mam dwa przypadki, które uporczywie przypominają mi o Trottier. Tak naprawdę wcale nie wiem, czego szukam. Chcę tylko przejrzeć zdjęcia i może raport z miejsca zbrodni.

– Tak, znam to uczucie – powiedział, wydmuchując dym z boku ust. Nawet jeśli wiedział, że któryś z moich przypadków jest tym, którym zajmuje się Claudel, to nie dał tego po sobie poznać. – Czasami trzeba po prostu zdać się na instynkt. A o co chodzi?

– Wydaje jej się, że grasuje psychopata, który ma na sumieniu wszystkie morderstwa od czasów wampira z Rostowa.

Powiedział to matowym głosem i zauważyłam, że znowu wpatruje się w swoje frędzle. Jego usta prawie się nie poruszały, kiedy mówił. Wydawało mi się, że nie próbował ukryć pogardy. Odwróciłam się od niego i zignorowałam go.

Ryan uśmiechnął się do Claudela.

– Daj spokój, Luc, wyluzuj się, nigdy nie zaszkodzi jeszcze raz sprawdzić. Jeśli brać pod uwagę to, ile czasu już minęło od tamtej zbrodni, to nie wykazaliśmy się rewelacyjnym tempem.

Claudel żachnął się i potrząsnął głową. Ponownie spojrzał na zegarek.

Potem zwrócił się do mnie.

– A o czym pani myśli?

Nim zdążyłam odpowiedzieć, gwałtownie otworzyły się drzwi i Michel Charbonneau wpadł z impetem do sali. Ruszył podekscytowany w naszą stronę, klucząc między biurkami, wymachując jakimś papierem w lewej ręce.

– Mamy go – powiedział. – Mamy skurwiela!

Był czerwony na twarzy i ciężko oddychał.

– Czas najwyższy – rzekł Claudel. – Niech no rzucę okiem.

Odzywał się do Charbonneau tak, jakby to był chłopiec na posyłki, ale był tak niecierpliwy, że nie zwracał najmniejszej uwagi na zachowanie choćby pozorów kurtuazji.

Charbonneau zmarszczył brwi, ale podał kartkę Claudelowi.

Trzej mężczyźni pochylili się nad nią, ich głowy były bardzo blisko siebie, jak aktorów sprawdzających tekst sztuki. Stali odwróceni do Charbonneau plecami.

– Ten półgłówek użył jej karty bankowej godzinę po tym, jak ją załatwił. Wyraźnie gościowi nie dość było rozrywki jak na jeden dzień, bo poszedł do bankomatu na rogu, żeby wyciągnąć trochę kasy. Tylko, że to nie jest miejsce dla biedaków, więc zainstalowali kamerę skierowaną na bankomat. Nabrała transakcję i, voila, mamy prezent od Kodaka!

Skinął głową w stronę odbitki.

– Przystojniak to raczej z niego nie jest, co? Wybrałem się tam dzisiaj z tym zdjęciem, ale pracujący na nocnej zmianie sprzedawca nie znał nazwiska tego gościa. Wydaje mu się jednak, że zna jego twarz z widzenia. Powiedział, żebyśmy pogadali z facetem, który go zmienia o dziewiątej. Wygląda na to, że nasz gościu jest tam stałym klientem.

– Cholera jasna – rzucił Bertrand.

Ryan w milczeniu wpatrywał się w zdjęcie. Wysoki i chudy, stał zgarbiony nad swoim niższym partnerem.

– Skoro to jest ten kutas – powiedział Claudel, przyglądając się jego wizerunkowi – dobierzmy mu się do skóry.

– Chcę jechać z wami.

Zapomnieli o mnie. Wszyscy czterej odwrócili się w moją stronę, detektywi SQ byli nieco rozbawieni i ciekawi, co będzie dalej.

– C'est impossible – zastrzegł Claudel, jako jedyny w tej chwili używający francuskiego. Twarz mu zesztywniała, a pod policzkami uwypukliły się mięśnie. W jego oczach nie było uśmiechu.

Chce pojedyneku, niech ma.

– Sierżancie detektywie Claudel – zaczęłam po francusku, bardzo starannie dobierając słowa. – Wydaje mi się, że widzę wyraźne podobieństwa łączące kilka ofiar zabójstw, których ciała badałam. Skoro tak jest, być może to jeden człowiek, psychopata, jak go pan określa, stoi za tymi wszystkimi i zbrodniami. Może mam rację, a może się mylę. Czy naprawdę chce pan wziąć na siebie odpowiedzialność za odrzucenie tej możliwości i ryzykowanie życia kolejnych Bogu ducha winnych ofiar?

Byłam uprzejma, ale stanowcza. Ja również nie byłam rozbawiona.

– Do diabła, Luc, niech pojedzie z nami – odezwał się Charbonneau – Przepytamy tylko kilku ludzi,

– No dalej, i tak musimy złapać tego faceta, niezależnie od tego, czy z nią, czy bez niej – wtrącił się Ryan.

Claudel nic nie powiedział. Wyciągnął klucze, włożył zdjęcie do kieszeń i szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi.

– No to spadamy – dodał Charbonneau.

Miałam przeczucie, że zanosi się na kolejny długi dzień.

9

Dotarcie na miejsce nie było łatwe. Kiedy Charbonneau przedzierał się na zachód wzdłuż De Maisonneuve, siedziałam z tyłu i wyglądałam przez okno, nic zwracając uwagi na trzeszczące radio. Popołudnie było niezwykle parne. Kiedy brnęliśmy przez miasto, widziałam fale gorącego powietrza wznoszące się z chodnika.

Montreal był ogarnięty patriotycznym ferworem. Lilijki były wszędzie, wisiały w oknach i na balkonach, zdobiły koszulki, czapki, krótkie spodnie, a nawet twarze, mnóstwo było flag i plakatów z ich wizerunkiem. Od Centreville na wschód, aż do Main, spocony tłum wypełniał ulice, blokując ruch, jak płytki krwi w tętnicy. Po ulicach we wszystkich kierunkach rozlewał się wielotysięczny, biało-niebieski tłum. Chociaż na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że nie przemieszcza się w żadnym konkretnym kierunku, to jednak rozgorączkowana ciżba parła na północ, w stronę Sherbrooke i parady. Punki szły ramię w ramię z matkami pchającymi przed sobą wózki z dziećmi. Uczestnicy i fantazyjne samochody z tancerzami ruszyły z St. Urbain o drugiej i przedzierały się powoli wzdłuż Sherbrooke na wschód. W tej chwili znajdowały się dokładnie przed nami.

Oprócz szumu klimatyzacji słyszałam mnóstwo śmiechu i z rzadka kawałki piosenek. Już doszło do jakichś bójek. Kiedy staliśmy na światłach na Amherst, widziałam, jak jakiś obwieś popchnął swoją dziewczynę na mur. Miał włosy koloru niemytych zębów, krótkie i sterczące na czubku głowy, a długie z tyłu. Jego biała skóra miała delikatny, zielonkawy odcień. Odjechaliśmy, więc nie mogliśmy zobaczyć, jak się rozwinie sytuacja, a ja przez chwilę jeszcze przed oczyma miałam wystraszoną twarz dziewczyny na tle piersi nagiej kobiety. Miała przymrużone oczy i usta w kształcie litery O, a za jej plecami wisiał plakat reklamujący wystawę Tamary de Lempickiej w Musee ileś Beaux Arts. “Une femme libre" krzyczał. “Wolna kobieta". Kolejny ironiczny prztyczek w nos od życia. Mam nadzieję, że dupek nie będzie się dzisiaj zbyt dobrze bawił. Może skończy się to dla niego opatrunkiem. Charbonneau zwrócił się do Claudela.

– Niech no jeszcze raz rzucę okiem na to zdjęcie. Claudel wyciągnął je z kieszeni. Charbonneau zaczął je oglądać, odrywając wzrok od drogi.

– Nie wygląda najlepiej, nie? – powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnie. Bez słowa podał mi zdjęcie do tyłu.

Wpatrywałam się w tę czarno-białą fotografię, zbliżenie ze stop-klatki. Widać było, że kamera wisiała wysoko i z prawej strony bankomatu. Zdjęcie przedstawiało rozmytą, męską sylwetkę z odwróconą twarzą, skupioną na wkładaniu bądź wyjmowaniu karty z bankomatu.

Jego krótkie, z przodu rzadkie włosy zakrywały czoło grzywką. Czubek głowy był prawie łysy, co starał się zasłonić, zaczesując jak najwięcej długich włosów z lewej na prawą stronę. Moja ulubiona męska fryzura. Mniej więcej równie atrakcyjna, jak kąpielówki.

Oczu strzegły krzaczaste brwi, a uszy sterczały mu jak płatki na bratkach. Jego skóra była trupio blada. Ubrany był w kraciastą koszulę i spodnie, które wyglądały na strój roboczy. Ziarnistość fotografii i ostry kąt, z którego i zrobiono zdjęcie, nie pozwalały na dostrzeżenie innych szczegółów. Musiałam przyznać rację Charbonneau. Nie wyglądał najlepiej. Szarak. Oddałam zdjęcie, nic nie mówiąc.

W Quebecu małymi, długo otwartymi sklepikami są depanneury. Są wszędzie, gdzie na osłoniętej powierzchni zmieści się kilka półek i lodówka. Rozsiane po całym mieście, depanneury utrzymują się ze sprzedaży podstawowych produktów spożywczych, nabiału i alkoholu. Są w każdej dzielnicy, jak włoskowate naczynia krwionośne dochodzą wszędzie i zaspokajają potrzeby okolicznych mieszkańców i niezbyt zamożnych turystów. Zawsze można w nich dostać mleko, papierosy, piwo i tanie wino – wybór towarów jest dostosowany do wymogów dzielnicy. Daleko im do elegancji i nie ma przy nich miejsc do parkowania. W tych o najwyższym standardzie można czasami znaleźć bankomat. Właśnie do jednego z takich jechaliśmy.

– Rue Berger? – spytał Charbonneau Claudela.

– Oui. Skręca na południe od Ste. Catherine. Przejedź Renę Levesque 3 do St. Dominique, a potem jedź znowu na północ. Lepiej tak, bo tam jest straszna plątanina jednokierunkowych,

Charbonneau skręcił w lewo i powoli przesuwał się na południe. Był niecierpliwy i uporczywie wciskał gaz, chociaż co chwilę musiał hamować, przez co samochód rzucało raz do przodu, a raz do tyłu. Czułam lekkie mdłości, więc skoncentrowałam się na tym, co działo się w butikach, bistrach! i przed ceglanymi budynkami L'Univeriste du Quebec, które stały wzdłuż St. Denis.

– Sacre bleu!

– Ca-lice! – psioczył Charbonneau, kiedy zielona toyota kombi zajechała mu drogę.

– A masz, draniu – dorzucił, kiedy przyhamował i delikatnie uderzył toyotę w zderzak. – Zobaczcie sami, co za brudas.

Claudel nie zwracał na niego uwagi, wyraźnie był przyzwyczajony do dzikiej jazdy swojego partnera. Pomyślałam o aviomarinie, ale nic nie powiedziałam.

W końcu dotarliśmy do Renę Levesque i skręciliśmy na zachód, po czym ruszyliśmy na północ, żeby wjechać na St. Dominique. Zawróciliśmy na Ste. Catherine i znowu znalazłam się w Main, niecały kwartał od dziewczyn Gabby. Berger jest jedną z szachownicy bocznych uliczek wciśniętych między St. Laurent i St. Denis. Mieliśmy ją dokładnie przed sobą.

Charbonneau skręcił za rogiem i zaparkował przy krawężniku przed Depanneur Berger.

Wypłowiały szyld nad drzwiami obiecywał “biere et vin". Niezbyt czyste okna przykrywały wyblakłe od słońca plakaty reklamowe, a przytrzymująca je taśma była pożółkła i tak stara, że odklejała się od powierzchni. Na parapecie poniżej leżało dużo martwych much, te, które zmarły później, były na wierzchu. Metalowe kraty chroniły szyby. Dwóch staruszków siedziało na krzesłach po obu stronach wejścia.

– Gościu nazywa się Halevi – powiedział Charbonneau, sprawdzając to w notatniku. – Pewnie nie będzie miał zbyt wiele do powiedzenia.

– Nigdy nie mają. Może mu się poprawi pamięć, jak go trochę przyciśniemy – odparł Cłaudel, zatrzaskując drzwi od samochodu.

Staruszkowie przyglądali się nam w milczeniu.

Kiedy weszliśmy, zadźwięczał wisiorek z mosiężnych dzwoneczków. W środku było gorąco, pachniało kurzem, przyprawami i starymi kartonami. Dwa rzędy półek, opierających się o siebie plecami, biegły przez cały sklep, Iworząc główną aleję w środku i dwie boczne. Na zakurzonych półkach leżały starzejące się puszki i różne pakowane towary.

W stojącej po przeciwległej stronie sklepu, w prawym rogu zamrażarce stały ogromne słoje orzechów, suszony groszek i mąka. W jednym z kątów leżała zbieranina przywiędłych warzyw. Lodówka była reliktem przeszłości i już nie chłodziła.

Wzdłuż lewej ściany stały lodówki z winem i piwem. W jednej stojącej z tyłu i otwartej, przysłoniętej plastikiem, żeby zapobiec uciekaniu zimna, leżało mleko, oliwki i ser feta. Po jej prawej stronie, w przeciwległym rogu, stał bankomat. Oprócz tego, sklep wyglądał tak, jakby go nie odnawiano od czasów, kiedy Alaska została przyłączona do Stanów.

Lada z kasą znajdowała się tuż na lewo od drzwi wejściowych. Siedział za nią pan Halevi i rozmawiał zapalczywie przez telefon komórkowy. Cały czas przesuwał rękę po swojej łysej głowie, gest wyraźnie odziedziczony po czasach, kiedy jeszcze miał włosy. Na plakietce wiszącej na kasie widniał napis głoszący UŚMIECHNIJ SIĘ. BÓG CIĘ KOCHA. Halevi wyraźnie nie wziął sobie do serca tej rady. Twarz miał czerwoną i był wyraźnie poirytowany. Stanęłam z boku i przyglądałam mu się.

Claudel zatrzymał się przy ladzie, dokładnie naprzeciw niego i odchrząknął. Halevi wysunął ku niemu otwartą dłoń i pokiwał głową w geście mówiącym “chwileczkę".

Wtedy Claudel wyciągnął swoją odznakę i pokiwał głową. Halevi nagle się zmieszał, powiedział coś szybko w hindi i rozłączył się. Jego oczy, ogromne za grubymi szkłami okularów, przeniosły się z Claudela na Charbonneau i z powrotem.

– Tak? – powiedział.

– Pan jest Bipin Halevi? – spytał po angielsku Charbonneau.

– Tak.

Charbonneau położył zdjęcie na ladzie.

– Niech pan się przyjrzy. Zna pan tego faceta?

Halevi odwrócił zdjęcie w swoją stronę i pochylił się nad nim, rozdygotanymi palcami przytrzymując rogi. Był nerwowy i bardzo starał się nam przypodobać, a przynajmniej sprawiać wrażenie, że jest skory do współpracy. Wielu właścicieli depanneurów sprzedaje papierosy z przemytu albo inne czarnorynkowe towary, więc wizyty policji są tu równie częste, jak rewizje ksiąg podatkowych.

– Nie sposób poznać człowieka na czymś takim. Czy to z kamery? Policjanci byli już tu wcześniej. Co ten człowiek zrobił?

Mówił śpiewnym angielskim, z intonacją typową dla mieszkańców północnych Indii.

– Nie orientuje się pan, kim on jest? – spytał Charbonneau, ignorując pytania.

Halevi wzruszył ramionami.

– Moich klientów nie pyta się o takie rzeczy. Poza tym, zdjęcie jest zbyt niewyraźne. I nie widać twarzy.

Poprawił się na stołku. Uspokajał się trochę, bo zrozumiał, że nic od niego nie chcą i że ma to coś wspólnego z kamerą bezpieczeństwa, którą już wcześniej skonfiskowała policja.

– Mieszka gdzieś w okolicy? – spytał Claudel.

– Mówię wam, że nie wiem.

– A może chociaż słabo przypomina panu kogoś, kto tu przychodzi? Halevi spojrzał na zdjęcie.

– Być może. Może, tak. Ale nie jestem pewien. Chciałbym być pomocny. Hmm… To może być człowiek, którego widziałem.

Charbonneau prześwidrował go wzrokiem, pewnie myśląc to samo, co ja. Czy Halevi starał się tylko być pomocny, czy naprawdę rozpoznaje człowieka ze zdjęcia?

– Kto to?

– Ja… Nie znam go. To tylko klient.

Halevi wyglądał na zakłopotanego.

– Czy ten facet przychodzi tu o stałej porze? Czy przychodzi z tej samej strony? Czy kupuje te same rzeczy? – Claudel zaczynał się irytować.

– Mówiłem już. Naprawdę nie wiem. Nie zwróciłem na niego uwagi. Pilnuję interesu. Ten facet wygląda jak wielu innych…

– Do której otwarty jest ten sklep?

– Do drugiej.

– Przychodzi w nocy?

– Być może.

Charbonneau notował w skórzanym notatniku. Jak na razie, dużo nie napisał.

– Pracował pan wczoraj po południu?

Halevi pokiwał głową.

– Był tłok, bo to był dzień przedświąteczny, nie? Może ludzie myśleli, że dzisiaj nie otworzę sklepu…

– Widział pan, jak ten facet wchodzi?

Halevi ponownie zaczął się przyglądać zdjęciu, obydwie ręce przesunął po głowie, po czym energicznie podrapał się w miejsce, gdzie miał jeszcze trochę włosów. Wypuścił powietrze i uniósł ręce w geście bezradności.

Charbonneau wsunął zdjęcie do notatnika i go zamknął. Położył swoją wizytówkę na ladzie.

– Jeśli coś się panu przypomni, Halevi, niech pan do nas zadzwoni. Dziękujemy za pana czas.

– Pewnie, pewnie – powiedział, a jego twarz rozpogodziła się po raz pierwszy od chwili, kiedy zobaczył odznakę. – Zadzwonię.

– Pewnie, pewnie – powtórzył Claudel, kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz. – Ten gad zadzwoni, jak Matka Teresa zerżnie Saddama Husseina.

– Pracuje jako sprzedawca. Ma chili zamiast mózgu – dodał Charbonneau.

Kiedy ruszyliśmy w stronę samochodu, obejrzałam się za siebie. Dwóch staruszków ciągle siedziało po obu stronach wejścia. Wyglądali na wrośniętych w to miejsce, jak kamienne psy przed wejściem do świątyni buddyjskiej.

– Niech mi pan da na chwilę to zdjęcie – powiedziałam do Charbonneau.

Zdziwił się, ale wyjął je. Claudel otworzył w tym czasie drzwi od samochodu i buchnęło z niego gorące powietrze, jak z pieca hutniczego. Położył ramię na drzwiach, oparł nogę o samochód i przyglądał mi się. Kiedy przechodziłam z powrotem przez ulicę, powiedział coś do Charbonneau. Na szczęście, nie usłyszałam, co.

Podeszłam do starszego człowieka po prawej stronie. Był ubrany w czerwone, sportowe szorty, lekką bluzę bez rękawów i tenisówki. Jego kościste nogi znaczyły liczne żylaki, które wyglądały jakby ziemista, blada skóra była naciągnięta na poplątane spaghetti. Miał zapadłe, bezzębne usta. Z kącika ust zwisał mu papieros. Z nieskrywaną ciekawością patrzył, jak się zbliżam.

– Bonjour – powiedziałam.

– Hej – rzucił, pochylając się do przodu, żeby odlepić swoje spocone plecy od oparcia koślawego krzesła. Albo słyszał, jak rozmawiamy, albo rozpoznał mój akcent.

– Upalny dzień – odezwałam się po angielsku.

– Bywało gorzej. – Kiedy mówił, papieros podskakiwał mu w ustach.

– Mieszka pan gdzieś tutaj?

Wyciągnął chude ramię w stronę St. Laurent.

– Mogę pana o coś spytać?

Założył nogę na nogę i pokiwał głową,

Wręczyłam mu zdjęcie.

– Widział pan kiedyś tego człowieka?

Trzymał zdjęcie w wyciągniętej lewej ręce, a prawą osłaniał je od słońca. Dym snuł się po jego twarzy. Przyglądał się fotografii tak długo, że pomyślałam, iż może się zdrzemnął. Patrzyłam na biało-szarego kota, którego sierść gdzieniegdzie znaczyły nieregularne, brązowe plamy. Przeszedł pod jego krzesłem, obszedł budynek i zniknął za rogiem.

Drugi staruszek położył obie ręce na kolanach i podniósł się wzdychając. Jego skóra kiedyś musiała być jasna, ale teraz wyglądała, jakby siedział na tym krześle od stu dwudziestu lat. Poprawił szelki, pasek przytrzymujący jego robocze spodnie i powoli do nas podszedł. Rondo jego meksykańskiego kapelusza zrównało się z ramionami jego znajomego, po czym spojrzał na zdjęcie. W końcu staruszek z nogami jak spaghetti oddal mi zdjęcie.

– Rodzona matka by go nie poznała. Zdjęcie jest do dupy.

Drugi staruszek był innego zdania.

– Mieszka gdzieś tam – powiedział, wskazując pożółkłym palcem na stojący kawałek dalej budynek z brązowej cegły. Mówił z tak silnym miejscowym akcentem, że ledwo go rozumiałam. On też nie miał ani zębów, ani protezy i kiedy mówił, jego broda wydawała się sięgać nosa.

Kiedy zamilkł, wskazałam najpierw na zdjęcie, a potem na budynek, który mi pokazał. Pokiwał głową.

– Soment? Często? – spytałam.

– Mmm, oui – odparł, unosząc brwi i ramiona, wysuwając dolną wargę i poruszając rękoma z dłońmi raz skierowanymi ku górze, a raz w dół. Często. Tak sobie.

Drugi staruszek potrząsnął głową i żachnął się zniesmaczony.

Pokazałam Claudelowi i Charbonneau, żeby do mnie podeszli, i powiedziałam im, co oznajmił staruszek.

Claudel patrzył na mnie jak na uciążliwą muchę, którą trzeba tolerować. Spojrzałam mu w oczy, prowokując go, żeby coś powiedział. Wiedział, że powinni byli przepytać tych ludzi.

Bez komentarza, Charbonneau odwrócił się i wypytał obu staruszków. Claudel i ja staliśmy, przysłuchując się. Bardzo szybko mówili po francusku. Strasznie przeciągali samogłoski i połykali końcówki, więc mało co zrozumiałam z ich rozmowy. Ale gesty i mowa ciała były jednoznaczne. Człowiek w szelkach mówił, że mieszka kawałek dalej, a ten drugi zaprzeczał.

W końcu Charbonneau odwrócił się w naszą stronę. Skinął głową w kierunku samochodu, pokazując gestem, żebym ja i Claudel poszli za nim. Kiedy przechodziliśmy przez ulicę, czułam na sobie dwie pary przekrwionych oczu świdrujących moje plecy.

10

Upierając się o samochód, Charbonneau wytrząsnął jednego papierosa i zapalił go. Jego ciało było napięte jak struna. Przez chwilę milczał i wyglądał jakby porządkował to, co powiedział mu staruszek. W końcu zaczął mówić, jego zaciśnięte w prostą linię wargi prawie się nie ruszały.

– Co o tym myślicie? – spytał.

– Co jak co, ale na pewno spędzają tutaj dużo czasu – rzuciłam. Czułam, jak pod bluzą po moich plecach spływa kropelka potu.

– Może być z nimi naprawdę trudno dojść do ładu – zauważył Claudel.

– A może rzeczywiście widzieli sukinsyna – rzekł Charbonneau. Zaciągnął się głęboko, po czym strząsnął popiół środkowym palcem.

– Nie byli zbyt zgodni co do szczegółów – odparował Claudel.

– Tak – przytaknął Charbonneau. – Ale, jak widzieliśmy, gościu nie jest charakterystyczny, a tego rodzaju mutanty przeważnie nie rzucają się w oczy.

– A dziadek numer dwa był pewny swego – dodałam.

Claudel żachnął się.

– Ci goście mogą być pewni tylko tego, gdzie jest sklep z winem i bank krwi. To pewnie jedyne dwie instytucje, które potrafią znaleźć.

Charbonneau wziął ostatniego macha, upuścił niedopałek i zgasił go butem.

– Może nic z tego nie będzie, ale równie dobrze on tam może być. Ja nie chcę ryzykować. Uważam, że powinniśmy się rozejrzeć i zaaresztować, jeśli go znajdziemy.

Claudel ponownie wzruszył ramionami.

– Okej. Ale nie zamierzam się narażać. Zadzwonię po wsparcie. Z uniesionymi brwiami, ledwo zauważalnie kiwnął w moją stronę i spojrzał ponownie na Charbonneau.

– Ona mi nie przeszkadza – powiedział Charbonneau.

Potrząsając głową, Claudel obszedł samochód i wsiadł po stronie pasażera. Przez szybę widziałam, jak sięga po mikrofon.

Charbonneau zwrócił się do mnie.

– Niech pani będzie czujna – rzekł. – Jeśli coś się zacznie dziać, niech się pani rzuca na ziemię.

Doceniłam to, że nie powiedział mi, że mam niczego nie ruszać. Po niecałej minucie z samochodu wyłonił się Claudel.

– Allons-y- powiedział. Jedźmy.

Usiadłam z tyłu, a dwóch detektywów z przodu. Charbonneau włączył silnik i ruszyliśmy powoli wzdłuż ulicy. Claudel odwrócił się do mnie.

– Niech pani niczego tam nie rusza. Jeśli to facet, którego szukamy, nie chcemy, żeby coś poszło nie tak.

– Spróbuję – powiedziałam, starając się, żeby nie było słychać sarkazmu w moim głosie. – Jestem z tych bez testosteronu, więc czasem mam kłopoty z zapamiętywaniem takich rzeczy.

Głośno wypuścił powietrze z ust i wyprostował się. Jestem pewna, że gdyby miał publiczność, to by się głupawo uśmiechnął i przekręcił oczyma.

Charbonneau zatrzymał się przy krawężniku i wszyscy popatrzyliśmy na budynek. Obok niego były nie zabudowane działki. Pokruszony cement i żwir porastały chwasty i wszędzie walały się potłuczone butelki, stare opony i inne odpadki, które normalnie spotyka się na nie zabudowanym terenach miejskich. Na murze stojącym naprzeciwko pustej działki ktoś namalował spraya. Była na nim koza z karabinami maszynowymi zawieszonymi na jej uszach. W ustach trzymała ludzki szkielet. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek poza artystą wiedział, o co chodzi.

– Staruszek nie widział go dzisiaj – powiedział Charbonneau, stukając palcami w kierownicę.

– O której zajęli stanowisko? – spytał Claudel.

– O dziesiątej – odparł Charbonneau. Spojrzał na zegarek, a ja i Claudel zrobiliśmy to samo. Pawłów byłby z siebie dumny: dziesięć po trzeciej.

– Może facet ma zwyczaj długo spać – podsunął Charbonneau. – A może jest zmęczony po swoim wczorajszym wypadzie…

– A może wcale go tu nie ma i tych dwóch klownów zrywa teraz boki ze śmiechu.

– Może.

Zauważyłam grupę dziewczyn przechodzących przez nie zabudowany plac. Trzymały się wzajemnie za ramiona w geście przyjaźni typowym dla nastolatków. Szły pośród chwastów, a kolory ich krótkich spodni tworzyły rzędy flag Quebecu. Wszystkie miały włosy splecione w ciasne warkocze i pomalowane na jaskrawoniebiesko. Kiedy patrzyłam, jak się trącają i śmieją w ten upalny dzień, myślałam, jak łatwo jakiemuś szaleńcowi na zawsze zgasić dobre nastroje tych młodych dziewcząt. Zdusiłam wzbierającą we mnie lalę gniewu. Czy to możliwe, że siedzimy niecałe dziesięć metrów od takiego potwora?

W tym momencie niebiesko-biały radiowóz cicho wśliznął się za nas. Charbonneau wysiadł i zaczął rozmawiać z funkcjonariuszami. Po chwili wrócił.

– Zabezpieczą tył – powiedział, kiwając w stronę radiowozu. W jego głosie czuć było zdenerwowanie i ani śladu sarkazmu. – Allons-y.

Kiedy otworzyłam drzwi, Claudel rozchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił i ruszył w stronę budynku. Ja i Charbonneau poszliśmy za nim. Zauważyłam, że rozpiął marynarkę, a jego prawa ręka, lekko zgięta w łokciu, była sztywna. Był przygotowany do szybkiej reakcji. Zastanawiałam się, na co?

Z budynkiem z czerwonej cegły od dawna nie sąsiadował już żaden inny. Śmieci pokrywały przyległe działki, na których bezładnie leżały duże betonowe bloki, jak głazy narzutowe po wycofaniu się lodowca. Przerdzewiały i chylący się ku ziemi plot biegł wzdłuż południowej strony budynku. Koza zwrócona była na zachód.

Trzy pary położonych blisko siebie, bardzo starych, białych drzwi wychodziły na poziomie ulicy Berger. Wylano przed nimi trochę asfaltu, który prowadził do krawężnika. Kiedyś był to pomalowany na czerwono chodnik, ale teraz miał kolor zaschniętej krwi.

W oknie przy trzecich drzwiach na zniszczonej i zszarzałej zasłonie wisiała przekrzywiona, ręcznie wypisana tabliczka. Przez brudne okno ledwo byłam w stanie przeczytać napis – “Chambres d louer, #1". Pokoje do wynajęcia. Claudel postawił jedną nogę na progu i wdusił wyższy z dwóch przycisków znajdujących się koło framugi drzwi. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił ponownie, a potem, po chwili, uderzył w drzwi ręką.

– Cholera was wzięła! – zaskrzeczał nagle, niemal tuż przy moim uchu czyjś głos.

Na ten dźwięk, serce skoczyło mi do gardła.

Odwróciłam się i zobaczyłam, że głos dobiegał z okna, od którego dzieliło mnie jakieś piętnaście centymetrów. Wyraźnie poirytowana i naburmuszona twarz spoglądała na nas zza firanki.

– Co wy wyrabiacie? Jak zniszczycie te drzwi, trou de cul, to za nie zapłacicie.

– Policja – powiedział Claudel, nie zwracając uwagi na wyzwanie nas od dupków.

– Tak? Pokażcie mi odznakę.

Claudel przystawił ją do firanki. Zbliżyła się do niej twarz i zobaczyłam, że należy ona do kobiety. Nalaną i świńską twarz otaczała delikatna, zielonkawa chustka, związana na czubku głowy w mocny supeł. Jej końce sterczały do góry i podskakiwały jak uszy z szyfonu. Oprócz braku rogów i czterdziestu kilogramów nadwagi, wszystko w niej przypominało kozę.

– No i? – Końcówki chustki poruszały się, kiedy przenosiła wzrok z Claudela na Charbonneau, a z niego na mnie. Zdecydowała, że z całej trójki jestem najmniej groźna, więc wycelowała końcówki chustki we mnie.

– Chcielibyśmy zadać pani kilka pytań – powiedziałam i natychmiast poczułam, że powiedziałam to dokładnie tak, jak wyrecytowałby rasowy policjant z jakiegoś serialu. Po francusku to zdanie było równie wyświechtane jak po angielsku.

– Chodzi o Jean-Marca?

– Naprawdę nie powinniśmy rozmawiać na ulicy – dodałam równie grzecznie, zastanawiając się, kim jest Jean-Marc.

Twarz zawahała się i zniknęła. Po chwili usłyszeliśmy szczęk przekręcanych zamków i w otwartych drzwiach ukazała się ogromna kobieta ubrana w prostą sukienkę z żółtego poliestru. Pod pachami i na mostku widać było plamy potu, który w fałdach jej szyi mieszał się z brudem. Przytrzymała dla nas drzwi, po czym odwróciła się, niepewnym krokiem przeszła przez wąski przedpokój i zniknęła w drzwiach po lewej stronie. Ruszyliśmy za nią gęsiego, Claudel szedł pierwszy, a ja ostatnia. W przedpokoju unosił się zapach kapusty i starego tłuszczu. W środku było przynajmniej trzydzieści pięć stopni.

Jej ciasne mieszkanie śmierdziało kocimi odchodami i zastawione było ciemnymi, ciężkimi meblami, masowo produkowanymi w latach dwudziestych i trzydziestych. Podejrzewałam, że nie zmieniono na nich obić od czasu kupna. Jasny chodnik z winylu leżał po przekątnej dywanu, taniej imitacji perskiego, leżącego w dużym pokoju. Gdzie się nie spojrzało, walały się śmieci.

Kobieta dowlokła się do grubo obitego krzesła i opadła na nie ciężko. Metalowy stolik na telewizor zachwiał się i z grzechotem spadła z niego puszka po dietetycznej pepsi. Kobieta usadowiła się wygodnie i nerwowo wyjrzała za okno. Zastanawiałam się, czy kogoś się spodziewa, czy po prostu jest niepocieszona, że nie może siedzieć w oknie.

Podałam jej zdjęcie.

Spojrzała na nie, oczy przybrały kształt larw, przeciskających się pomiędzy jej grubymi powiekami. Przeniosła wzrok na nas troje i uświadomiła sobie, że znajduje się w gorszej sytuacji, niż my. Staliśmy i patrzyliśmy na nią z góry. Podniosła głowę i larwy po kolei nas lustrowały. Jej wojowniczość ustąpiła miejsca ostrożności.

– Mamy przyjemność z…? – zaczął Claudel.

– Marie-Eve Rochon. O co w ogóle chodzi? Czy Jean-Marie ma jakieś kłopoty?

– Jest pani dozorczynią?

– Zbieram czynsz w imieniu właściciela – odparła. Chociaż nie było wiele miejsca, przesunęła się na krześle, które aż zatrzeszczało.

– Zna go pani? – spytał Claudel, wskazując na zdjęcie.

– I tak, i nie. Mieszka tutaj, ale go nie znam.

– Gdzie?

– Pod numerem 6. Pierwsze wejście, pokój na parterze – powiedziała, wymachując ręką. Obwisłe, gruzłowate ciało zatrzęsło się jak galareta.

– Jak się nazywa?

Zastanawiała się przez chwilę, bezwiednie bawiąc się końcówką chustki. Zauważyłam, że kropla potu nabrzmiała do masy krytycznej, pękła i zaczęła ściekać po jej twarzy.

– St. Jacques. Oczywiście oni przeważnie nie podają swoich prawdziwych nazwisk.

Charbonneau notował.

– Jak długo tu mieszka?

– Może z rok. Jak na tutaj, to bardzo długo. Większość z nich to włóczędzy. Oczywiście, rzadko kiedy go widzę. Może przychodzi i wychodzi. Nie interesuje mnie to. – Spuściła oczy i zamknęła usta, bo równie dobrze jak my wiedziała, że spędza większość czasu w oknie. – Nie pytam go o nic.

– Wie pani, gdzie on chodzi?

Wypuściła głośno powietrze i powoli pokiwała przecząco głową.

– Miewa gości?

– Już wam powiedziałam, że rzadko go widuję. – Zamilkła na chwilę. Nie przestawała się bawić chustką, która już przesunęła się w prawo, więc uszy nie znajdowały już się na środku głowy. – Chyba zawsze jest sam.

Charbonneau rozejrzał się wokół.

– Inne mieszkania są takie same?

– Moje jest największe. – Kąciki jej ust zesztywniały i bardzo nieznacznie uniosła brodę. Pomimo takiego bałaganu, było z czego czuć się dumnym. – Inne są zdewastowane. Niektóre to tylko taki pokój z przenośną kuchenką i toaletą.

– Jest teraz w domu? Kobieta wzruszyła ramionami.

– Musimy z nim porozmawiać. Pani pójdzie z nami. – Charbonneau zamknął notatnik,

– Moi? – zdziwiła się.

– Może będziemy musieli dostać się do jego mieszkania.

Pochyliła się i potarła rękoma uda. Jej oczy zrobiły się większe, a nozdrza wydawały się rozszerzać.

– Nie mogę tego zrobić. To byłoby naruszenie jego prywatności. Musielibyście mieć nakaz rewizji czy coś takiego.

Charbonneau przypilił ją wzrokiem do krzesła i nic nie mówił. Claudel głośno westchnął, jakby był znudzony i rozczarowany. Patrzyłam, jak kropla wody ścieka po puszce pepsi.

Wszyscy milczeli i nikt się nie ruszał.

– No dobrze, dobrze, ale będzie na was.

Przenosząc ciężar z jednego pośladka na drugi, wysuwając bardziej to lewy, to prawy, zaczęła się przesuwać, a podwijająca się sukienka odsłaniała coraz większe połacie jej marmurowego ciała. Sposób, w jaki to robiła, przypominał łódź, która co chwilę zmienia kurs i płynie zygzakami. Kiedy jej środek i ciężkości znalazł się wreszcie na krawędzi krzesła, oparła ręce na poręczach i podniosła się.

Podeszła do biurka stojącego po drugiej stronie pokoju i zaczęła grzebać w szufladzie. Już po chwili wyciągnęła jakiś klucz i sprawdziła, co jest napisane na przyczepionym do niego kawałku materiału. Zadowolona, wyciągnęła go w stronę Charbonneau.

– Dziękuję, madame. Sprawdzimy, w jakim stanie znajduje się pani własność.

Kiedy ruszyliśmy w stronę wyjścia, nie potrafiła powstrzymać ciekawości.

– Hej, a co ten facet zrobił?

– Oddamy pani klucz, kiedy będziemy wracali – odparł Claudel.

Wychodząc, ponownie czuliśmy spojrzenia na plecach.

Korytarz w pierwszym wejściu był dokładnie taki sam, jak ten, z którego właśnie wyszliśmy. Po lewej i po prawej stronie były drzwi, a na końcu strome schody prowadziły na wyższe piętro. Numer 6 widniał na pierwszych drzwiach po lewej stronie. W budynku panowała niesłychana duchota i niepokojąca cisza.

Charbonneau stanął po lewej stronie, a ja i Claudel po prawej. Obaj mieli rozpięte marynarki, a Claudel położył rękę na kolbie swojej służbowej broni. Zapukał do drzwi. Żadnej reakcji. Zapukał po raz drugi. Znowu nic.

Detektywi wymienili spojrzenia i Claudel pokiwał głową. Kąciki jego ust były zaciśnięte, co wykrzywiało jego twarz jeszcze bardziej niż zwykle. Charbonneau włożył klucz do zamka i pchnął drzwi. Zastygł i czekał, słuchając jak osiadają drobiny kurzu. Nic.

– St. Jacques?

Cisza.

– Monsieur St. Jacques?

Znowu nic.

Charbonneau wyciągnął w moją stronę otwartą dłoń. Zostałam na zewnątrz, kiedy detektywi weszli do środka. Po chwili, z bijącym sercem, podążyłam za nimi.

W pokoju było mało mebli. Naprzeciw wejścia, w lewym kącie, na półokrągłej metalowej poręczy, na przerdzewiałych kółkach wisiała różowa, plastikowa zasłona, oddzielając kawałek pokoju, gdzie znajdowała się prowizoryczna łazienka. Pod zasłoną zauważyłam dół komody i kilka rur, które prawdopodobnie prowadziły do zlewu. Były przeżarte rdzą i pokryte grubą warstwą jakichś zielonych organizmów. Na prawo od zasłony, na ścianie naprzeciwko wejścia zamontowany był blat, na którym stała mała, przenośna kuchenka, kilka plastikowych kubków i leżała zbieranina nie pasujących do siebie talerzy i garnków.

Przed zasłoną stało rozgrzebane łóżko, zajmujące całą długość lewej ściany. Przy prawej stał sklecony ze sklejki stół. Jego nogi stanowiły dwa kozły do cięcia drewna – na obu były dobrze widoczne pieczątki stwierdzające, że są one własnością miasta Montreal. Powierzchnia stołu była zasłał stosami książek i papierami. Nad nim, na ścianie wisiały mapy, zdjęcia i gazetowe artykuły, tworząc swoisty kolaż, ciągnący się tylko na długość stołu. Stał przy nim metalowy leżak. Jedyne okno znajdowało się na prawo od drzwi wejściowych i było przysłonięte zasłoną z tego samego materiału, który widzieliśmy u madame Rochon. Z dziury w suficie zwisały dwie gołe żarówki.

– Przytulne gniazdko – zauważył Charbonneau.

– Tak. Urządzone ze smakiem. Ja bym jeszcze przystroił tamto miejsce na górze jakimiś liszajami i kosmykiem włosów Burta Reynoidsa.

Claudel podszedł do “łazienki", wyjął z kieszeni długopis i ostrożnie uchylił nim zasłonę.

– Ministerstwo Obrony może chcieć pobrać próbki. To może się okazać rewelacyjną bronią biologiczną. – Opuścił zasłonę i podszedł do stołu.

– Nawet tutaj nie ma tego sukinsyna – powiedział Charbonneau, czubkiem buta unosząc krawędź koca na łóżko.

Przyglądałam się sprzętom kuchennym stojącym na blacie. Dwa kufle do piwa. Wgnieciony rondel z zaschniętą skorupą niejasno przypominającą spaghetti. Skamieniały nadgryziony kawałek żółtego sera w porcelanowej miseczce. Kubek z Burger Kinga. Kilka celofanowych opakowań słonych krakersów.

Uderzyło mnie to, kiedy pochyliłam się nad przenośną kuchenką. Bijące od niej ciepło zmroziło mi krew w żyłach i odwróciłam się do Charbonneau.

– Jest tutaj!

Powiedziałam to dokładnie w chwili, kiedy z prawej strony pokoju gwałtownie otworzyły się drzwi. Uderzyły Claudela, wytrącając go z równowagi i przyciskając jego prawą rękę i ramię do ściany. Zgięta wpół męska sylwetka rzuciła się w stronę otwartych drzwi wejściowych. Słyszałam charczący oddech tego mężczyzny.

W dzikim pędzie do drzwi, uciekinier na chwilę podniósł głowę i dwoje mętnych, ciemnych oczu, spoglądających spod pomarańczowego daszka czapki, napotkało mój wzrok. W tym ułamku sekundy dostrzegłam w jego oczach stracił przerażonego zwierzęcia. Nic więcej. Potem już go nie było.

Claudel odzyskał równowagę, wyciągnął pistolet i wybiegł ż pokoju., Charbonneau rzucił się za nim.

Niewiele myśląc, przyłączyłam się do pościgu.

11

Kiedy wypadłam na ulicę, oślepiło mnie słońce. Zmrużyłam oczy, żeby zlokalizować Charbonneau i Claudela. Parada już się skończyła i tłumy ludzi wracały po Sherbrooke. Zauważyłam Claudela łokciami torującego sobie drogę przez ciżbę. Jego twarz była czerwona i skrzywiona, kiedy przeciskał się przez gąszcz lepkich ciał. Charbonneau był tuż za nim. W wyprostowanej ręce trzymał swoją odznakę, którą wywijał jak dłutem.

Tłum nie przestawał się bawić, ludzie w ogóle nie zauważyli, że dzieje się coś nadzwyczajnego. Puszysta blondynka siedziała na barana na swoim chłopaku, głowę miała odchyloną do tylu, a wyrzucone wysoko do góry ręce wymachiwały butelką Molsona. Pijany mężczyzna owinięty we flagę Quebecu, jak Superman w swój strój, zawiesił się na lampie. Chciał, żeby ludzie przyłączyli się do niego i śpiewali “Queebec pour les Quebecois!" Odkryłam, że teraz głosy były już zachrypnięte, czego wcześniej nie dało się zauważyć.

Skręciłam na nie zabudowaną działkę, wspięłam się na kawał betonu stanęłam na palcach, żeby rozejrzeć się po tłumie. St. Jacquesa, jeśli to był on, nigdzie nie było widać. Miał nad nami przewagę, bo był na znanym sobie terenie, co musiał zresztą skrzętnie wykorzystywać.

Zauważyłam, że jeden z policjantów, którzy zabezpieczali tyły, odłożył słuchawkę i przyłączył się do pościgu. Przez radio wezwał posiłki, ale wydawało mi się, że radiowóz i tak nie ma żadnych szans znaleźć kogoś w takim tłumie. On i jego partner łokciami torowali sobie drogę do skrzyżowania Berger z Ste. Catherine, ale byli daleko w tyle za Claudelem i Charbonneau.

Wtedy zauważyłam pomarańczową baseballówkę. Była przed Charbonneau, który skręcił na wschód, na Ste. Catherine, ale nie mógł widzieć czapki w gęstej ciżbie.

St. Jacques kierował się na zachód. Ledwo jednak zdążyłam go zauważyć, a już zniknął w tłumie. Machałam rękoma, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bezskutecznie. Straciłam Claudela z oczu, a żaden z dwóch policjantów mnie nie widział.

Niewiele myśląc, zeskoczyłam z bloku i wmieszałam się w tłum. Zapach potu, olejków do opalania i starego piwa sączył się zewsząd, tworząc wokół mnie jakby bąbel ludzkiego smogu. Pochyliłam głowę i zaczęłam dość bezpardonowo przebijać się przez tłum w stronę St. Jacquesa. Nie miałam odznaki, która tłumaczyłaby moją bezwzględność, więc rozpychałam się łokciami i potrącałam ludzi, nie patrząc im w oczy. Przeważnie ludzie podchodzili do tego z humorem, ale niektórzy rzucali za mną przekleństwa. Większość jednoznacznie odnosiła się do mojej płci.

Ponad gęstwiną otaczających mnie głów, starałam się wypatrzyć czapkę St. Jacquesa, ale okazało się to niemożliwe. Zaczęłam przemieszczać się w stronę miejsca, gdzie go widziałam, przedzierając się przez tłum, jak lodołamacz na rzece Sw. Wawrzyńca,

Prawie się udało. Byłam już blisko Ste. Catherine, kiedy mocno złapano mnie z tyłu.

Ręka wielkości rakiety do tenisa zacisnęła się na moim gardle i coś gwałtownie pociągnęło moją kitkę w dół. Broda wyskoczyła mi do góry i poczułam albo usłyszałam, że coś strzyknęło mi w szyi. Ręka pociągnęła mnie do tyłu i rozpłaszczyła na klatce piersiowej jakiegoś robotnika o posturze yeti Czułam ciepło jego ciała i pot wsiąkający w moje włosy i plecy. Jakaś twarz zbliżyła się do mojego ucha i poczułam zapach stęchłego wina, dymu papierosowego i starych chipsów.

– Ej, cizio, co ty, kurwa, wyrabiasz?

Nie mogłabym odpowiedzieć, nawet jakbym chciała. To chyba jeszcze bardziej go rozwścieczyło, więc puścił moje włosy i szyję, położył obie ręce na moich plecach i gwałtownie, mocno mnie popchnął. Głowa poleciała mi do przodu, jak wystrzelona z katapulty, a pchnięcie było tak silne, że wpadłam na kobietę w bardzo krótkich spodniach i butach na szpilkach. Krzyknęła i ludzie wokół nas rozstąpili się. Wyrzuciłam ręce, próbując w ten sposób odzyskać równowagę, ale było już za późno. Przewróciłam się, uderzając się mocno o czyjeś kolano.

Kiedy upadłam na chodnik, przejechałam jeszcze kawałek po nim, zdrapując sobie skórę z policzka i czoła, ale prawie natychmiast odruchowo osłoniłam głowę ramionami. Czułam w uszach pulsującą krew. Czułam, że kawałek żwiru z nawierzchni chodnika wbił mi się w prawy policzek i wiedziałam, że zdarłam sobie skórę. Kiedy usiłowałam rękoma odepchnąć się od chodnika, ciężko stąpnął na nie jakiś but, miażdżąc mi palce. Nie widziałam nic oprócz kolan, nóg i stóp, kiedy tłum przewalał się nade mną. Ludzie w ogóle wydawali się mnie nie zauważać – do momentu, kiedy mieli się już o mnie potknąć.

Przewróciłam się na bok i ponownie spróbowałam się podnieść, chociaż na czworaki, ale niezamierzone ciosy przechodzących stóp i nóg nie pozwalały mi się wyprostować. Nikt się nie zatrzymał, żeby mnie osłonić albo pomóc.

Potem usłyszałam rozeźlony głos i poczułam, że tłum nieco się cofa. Wokół mnie zrobiło się nieco przestrzeni i koło mojej twarzy pokazała się jakaś ręka, jej palce popędzały mnie niecierpliwym gestem. Chwyciłam ją i podniosłam się, z radością witając promienie słońca i tlen.

Ręka należała do Claudela. Kiedy powoli i z bólem stawałam na nogi, drugą, wyciągniętą ręką powstrzymywał napierający tłum. Widziałam, że rusza ustami, ale zupełnie nie rozumiałam, co mówi. Jak zwykle, wydawał się poirytowany. Mimo tego, nigdy nie wyglądał tak dobrze. Skończył mówić przyjrzał mi się dokładnie. Zauważył poszarpaną ranę na prawym kolanie, startą skórę na łokciach. Jego oczy spoczęły na moim prawym policzku. Tu też skóra była starta i krwawiłam, prawy policzek zaczynał puchnąć, a oko robiło się coraz mniejsze.

Puścił moją rękę, wyciągnął z kieszeni chustkę i gestem wskazał na moją twarz. Kiedy sięgałam po chustkę ręka mi się trzęsła. Starłam z twarzy krew i żwir, złożyłam chustkę wpół, po czym czystą stroną przyłożyłam ją do policzka.

Claudel pochylił się w moją stronę i krzyknął mi do ucha.

– Niech się pani trzyma blisko mnie!

Pokiwałam głową.

Zaczął przepychać się w zachodnią stronę Berger, gdzie tłum nie był tak gęsty, jak tutaj. Ruszyłam za nim na nogach jak z gumy. Po chwili skręcił zaczął przedzierać się w kierunku samochodu. Rzuciłam się do przodu chwyciłam go za ramię. Zatrzymał się i spojrzał na mnie pytająco. Gwałtownie potrząsnęłam głową, a jego brwi na chwilę przestały tworzyć normalne dla niego V i teraz wyglądał żywcem jak Stan Laurent!.

– On jest tam! – krzyknęłam, wskazując w przeciwną stronę. – Widziałam go.

Mężczyzna w komicznym przebraniu przecisnął się koło mnie. Jadł akurat loda i czerwone krople kapiące z topniejącego stożka ściekały po jego brzuchu. Wyglądało to jak rozbryzgana krew.

Claudel zmarszczył brwi.

– Idzie pani do samochodu – rzucił nakazująco.

– Widziałam go, na Ste. Catherine! – powtórzyłam, myśląc, że może nie słyszał. – Przed Les Foufounes Electriques! Biegł w stronę St. Laurent! – Nawet ja słyszałam w swoim głosie histerię.

Zwróciło to jego uwagę. Wahał się chwilę, oceniając moje rany na policzku i kończynach.

– Dobrze się pani czuje?

– Tak.

– Pójdzie pani do samochodu?

– Tak!

Odwrócił się, żeby ruszyć do auta,

– Niech pan poczeka. – Jedną po drugiej, uniosłam swoje trzęsące się nogi nad zardzewiałym, metalowym drutem rozciągniętym na wysokości kolan, odgradzającym niezagospodarowaną działkę od ulicy, podeszłam do jakiegoś innego bloku betonu i weszłam na niego. Rozglądałam się po morzu głów, szukając pomarańczowej baseballówki, ale bez rezultatu. Kiedy wodziłam wzrokiem po tłumie, Claudel co chwila na mnie spoglądał niecierpliwie, patrząc to na skrzyżowanie, to na mnie. Przypominał mi psa zaprzęgowego czekającego na wystrzał.

W końcu potrząsnęłam głową i rozłożyłam ręce.

– Niech pan idzie. Jeszcze się rozejrzę.

Rozpychając się łokciami, ruszył wzdłuż niezagospodarowanej działki w stronę, którą mu wskazałam. Tłum na Ste. Catherine był większy, niż kiedykolwiek przedtem i już po chwili jego głowa zniknęła mi z oczu. Wydawało się, że tłum go wchłonął, jak grupa antyciał znajdujących i otaczających obce białko. W jednej chwili był jednostką, a w następnej już tylko anonimową kropką w masie ludzkiej.

Wypatrywałam tak długo, aż zaczęłam widzieć nieostro, ale pomimo tego, że za wszelką cenę starałam się namierzyć Charbonneau albo St. Jacquesa, i tak mi się nie udało. Za St. Urbain zauważyłam radiowóz przebijający się przez tłum. Miał włączoną syrenę, migotało czerwone i niebieskie światło, ale rozbawieni ludzie ignorowali to, więc samochód pełzł bardzo powoli. W pewnym momencie mignęło mi przed oczyma coś pomarańczowego, ale okazało się, że był to tygrys z ogonem i w tenisówkach na grubej podeszwie. Chwilę później kobieta z tygrysią głową w ręku przeszła koło mnie, popijając piwo.

Słońce prażyło niemiłosiernie, a mnie strasznie bolała głowa. Czułam, jak na startym policzku zastyga mi strup. Cały czas przeszukiwałam oczyma tłum. Nie dawałam za wygraną aż do momentu, kiedy wrócili Charbonneau i Claudel. Ale wiedziałam, że cała ta sytuacja zakrawała na farsę. Święty Jan sprzyjał naszemu zbiegowi i udało mu się uciec.

Godzinę później zebraliśmy się przy samochodzie. Obydwaj detektywi zdjęli marynarki i krawaty, po czym położyli je na tylnych siedzeniach. Na ich twarzach lśniły krople potu spływające za kołnierzyki koszul. Koszule na plecach i pod pachami mieli kompletnie przemoczone, a twarz Charbonneau przybrała kolor malinowej tarty. Z przodu włosy miał zmierzwione i przypominał mi niechlujnie ostrzyżonego sznaucera. Moja bluza wisiała na mnie sztywno, a spodnie od dresu były tak mokre, jakbym je włożyła na siebie od razu po wyjęciu z pralki. Nasze oddechy powoli się uspokoiły i kilkanaście razy powtarzaliśmy “kurwa", a każdy miał w tym swój udział.

– Merde – rzucił Claudel. Była to delikatniejsza wersja.

Charbonneau schylił się i z marynarki leżącej w samochodzie wyciągnął paczkę playersów. Przysiadł na zderzaku, zapalił papierosa i kącikiem ust wypuścił dym.

– Sukinsyn poruszał się w tłumie, jak karaluch w gównie.

– Zna okolicę – powiedziałam, powstrzymując się od obejrzenia rany na policzku. -To mu pomaga.

Palił przez chwilę w milczeniu.

– Myśli pani, że to ten facet od bankomatu?

– Nie mam zielonego pojęcia. Nie widziałam jego twarzy.

Claudel żachnął się, po czym wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął wycierać pot z karku.

Spojrzałam na niego moim zdrowym okiem.

– Zdołał go pan zidentyfikować?

Kolejne żachnięcie.

Widziałam, jak potrząsa głową i moje postanowienie, żeby trzymać język za zębami, nie wytrzymało próby.

– Traktuje mnie pan, jakbym była opóźniona w rozwoju, monsieur Claudel, i zaczyna mnie pan wkurzać.

Uśmiechnął się ironicznie.

– Jak tam pani twarz? – spytał.

– Wspaniale! – rzuciłam zza zaciśniętych zębów. – W moim wieku darmowe zabiegi kosmetyczne to nie lada gratka.

– Następnym razem, jak będzie miała pani ochotę na bawienie się w policjantkę, proszę nie liczyć na to, że będę panią zdrapywał z chodnika.

– Następnym razem niech pan lepiej przeszuka mieszkanie podejrzanego, to nie będę musiała się bawić. – Krew pulsowała mi w skroniach, a pięści zaciskałam tak mocno, że paznokcie wpijały mi się w dłonie.

– No dobra. Dajcie se na luz – powiedział Charbonneau, wyrzucając niedopałek wysoko w górę. – Chodźmy przetrząsnąć jego mieszkanie.

Odwrócił się do policjantów, którzy stali obok w milczeniu.

– Wezwijcie ekipę.

– Załatwione – rzekł wyższy i ruszył w stronę radiowozu. Reszta z nas w milczeniu skierowała się za Charbonneau do budynku z czerwonej cegły i ponownie weszliśmy na korytarz. Drugi policjant czekał na zewnątrz.

Pod naszą nieobecność ktoś zamknął drzwi zewnętrzne, ale te prowadzące do numeru 6 były ciągle otwarte. Weszliśmy do pokoju i zajęliśmy te same pozycje, co przedtem, jak aktorzy w sztuce słuchający poleceń reżysera.

Ruszyłam w głąb pokoju. Kuchenka teraz była już zimna, a spaghetti nie zrobiło się bardziej apetyczne. Na krawędzi patelni kręciła się mucha, co skojarzyło mi się z dużo bardziej przerażającymi resztkami, które mógł porzucić mieszkający tu człowiek. Nic się nie zmieniło.

Podeszłam do drzwi w przeciwległym prawym rogu pokoju. Na podłodze leżały kawałki gipsu, które odpadły, kiedy klamka z dużą siłą uderzyła w ścianę. Drzwi były uchylone i widać było przez nie drewniane schody prowadzące na niższe piętro. Na początku był jeden stopień wychodzący na podest, po czym schody skręcały pod kątem prostym w prawo i ginęły w ciemności. Wzdłuż tylnej ściany, na podłodze podestu stał rząd puszek. Na wysokości oczu, z drewna sterczały zardzewiałe haki. Na lewej ścianie zauważyłam włącznik światła, skąd wystawały kłębiące się gołe druty, jak robactwo i w skrzyni z jedzeniem,

Charbonneau przyłączył się do mnie i długopisem uchylił szerzej drzwi. Wskazałam na gniazdko, a on piórem nadusił przycisk. Gdzieś w dole zapaliła się żarówka, oświetlając pierwszy stopień. Wsłuchiwaliśmy się w ciemność, ale panowała tam zupełna cisza. Claudel stanął za nami.

Charbonneau zszedł na podest, zatrzymał się na chwilę, po czym zaczął i powoli schodzić w dół. Ruszyłam za nim, czując jak każdy schodek ugina się i pode mną. Pokaleczone nogi trzęsły się pode mną, jakbym właśnie skończyła maraton, ale powstrzymałam się od dotykania ścian. Zejście było wąskie i przed sobą widziałam tylko ramiona Charbonneau.

Na dole powietrze było wilgotne i zatęchłe. Policzek piekł mnie, jakby był z lawy, więc chłód przyniósł mi ulgę. Rozejrzałam się wokół. Była to normalna piwnica, o powierzchni mniej więcej połowy budynku. Tylna ściana była zbudowana z niewykończonych żużlowych bloków i musiała zostać postawiona, żeby przedzielić kiedyś większe pomieszczenie. Z przodu, po prawej stronie stała metalowa balia, a przy niej drewniana ławeczka. Odchodziły od niej płaty różowej farby. Pod nią leżało kilka szczotek, których włosie było pożółkłe i spowite pajęczynami. Na ścianie wisiał starannie zwinięty czarny wąż ogrodowy.

Ogromny piec wypełniał przestrzeń po prawej stronie. Wystające z niego metalowe rury wyglądały jak konary dębu. Wokół podstawy pieca leżało mnóstwo śmieci. W słabym świetle zauważyłam połamane ramki do zdjęć, koła rowerowe, powyginane i poskręcane krzesła ogrodowe, puste puszki po farbach i komodę. Rupiecie wyglądały jak ofiara złożona bogowi druidów.

Na środku pomieszczenia wisiała goła żarówka i emitowała mniej więcej jeden wat światła. To było wszystko. Reszta piwnicy była pusta.

– Skurwysyn musiał czekać na samej górze – powiedział Charbonneau, patrząc w górę schodów, opierając ręce na biodrach.

– Madame tłusta mogła nas uprzedzić, że gościu ma tu swoją kryjówkę – zauważył Claudel, grzebiąc w stosie rupieci czubkiem buta. – Idealna dla Salmana Rushdiego.

Zaimponowało mi jego literackie odniesienie, ale postanowiłam jednak ponownie trzymać język za zębami i tylko obserwować rozwój wypadków, więc nic nie powiedziałam. Zaczynały mnie boleć nogi i coś było mocno nie tak z moją szyją.

– Skurwiel mógł nas załatwić zza tych drzwi.

Charbonneau i ja nie odpowiedzieliśmy. Pomyśleliśmy o tym samym.

Charbonneau opuścił ręce, podszedł do schodów i zaczął wchodzić na górę. Ruszyłam za nim, czując się jakbym była jego giermkiem. Kiedy znalazłam się w pokoju, uderzyła mnie fala gorącego powietrza. Podeszłam do prowizorycznego stołu i zaczęłam przyglądać się kolażowi zdobiącemu ścianę nad nim.

W środku był duży plan Montrealu, otoczony wycinkami z gazet i magazynów. Po prawej stronie wisiały standardowe pornograficzne zdjęcia, potomstwo Playboya i Hustlera. Spoglądały z nich młode kobiety, których ciała były nienaturalnie powyginane: albo były zupełnie nagie, albo odziane nader skąpo. Niektóre miały nadęte usta, inne były w zachęcających pozach, jeszcze inne udawały orgazm. Żadna z modelek nie była specjalnie przekonywająca. Autor kolażu miał eklektyczne gusta. Nie widać było żadnych preferencji co do budowy ciała, rasy czy koloru włosów. Zauważyłam, że krawędzie wszystkich zdjęć były starannie przycięte. Wszystkie były umieszczone w jednakowej odległości od sąsiednich i przytwierdzone pinezkami.

Wycięte z gazety artykuły zajmowały miejsce po lewej stronie planu. Większość pochodziła z prasy francuskiej, chociaż było też kilka po angielsku. Zauważyłam, że wszystkim angielskim towarzyszyły zdjęcia.

Pochyliłam się i przeczytałam parę zdań o pracach wykopaliskowych w jakimś kościele w Drummindville. Przeniosłam wzrok na artykuł o porwaniu w Senneville, a potem moje oczy spoczęły na reklamie Videodrome'u, który był rzekomo największym dystrybutorem filmów pornograficznych w Kanadzie. Było zdjęcie ze striptizu w Allo Police, na którym widać było “Babette" skrępowaną łańcuchami i przystrojoną skórzanymi podwiązkami. Jakiś inny wycinek dotyczył włamania w St.-Paul-du-Nord, gdzie włamywacz z koszul nocnych ofiary zrobił kukłę, wielokrotnie przedziurawił ją nożem i zostawił na jej łóżku. Potem zauważyłam coś, co ponownie zmroziło mi krew w żyłach.

W swojej kolekcji St. Jacques starannie wyciął i przytwierdził pinezkami blisko siebie trzy artykuły. Każdy z nich opisywał seryjnego mordercę. W odróżnieniu od innych, te wycinki wyglądały na kserówki. Pierwszy po święcony był Leopoldowi Dionowi, “Potworowi z Pont Rouge". Wiosną 1963 roku policja znalazła go w jego domu razem z czterema ciałami młodych mężczyzn. Wszyscy zostali uduszeni.

Drugi opisywał wyczyny Wayne'a Clifforda Bodena, który dusił i gwałcił kobiety w Montrealu i Calgary od 1969 roku. Kiedy aresztowano go w 1971, miał na koncie cztery ofiary. Na marginesie wycinka ktoś napisał “Bili l'etrangleur".

Trzeci artykuł dotyczył kariery Williama Deana Christensona, alias Billa l'etranguleur, Rozpruwacza z Montrealu. Zabił, skrócił o głowę i poćwiartował dwie kobiety na początku lat osiemdziesiątych.

– Spójrzcie na to. – Nie zwracałam się konkretnie do żadnego z nich. Pomimo panującej w pokoju duchoty, czułam chłód na całym ciele.

Charbonneau stanął za mną

– Oh, baby, baby – zaintonował matowym głosem, kiedy zauważył zdjęcia po prawej stronie planu. – Te detale są niezłe.

– Tutaj – powiedziałam, wskazując na artykuły. – Niech pan lepiej spojrzy na te.

Claudel przyłączył się do nas i obaj mężczyźni bez słowa wodzili oczyma po wycinkach. Czuć było od nich zapach potu, wypranej bawełny i wody po goleniu. Z ulicy dobiegł mnie kobiecy głos wołający Sophie i zastanawiałam się przez chwilę, czy wzywa psa czy dziecko.

– Kurwa mać – wycedził Charbonneau, kiedy zrozumiał, czego dotyczą artykuły.

– To nie znaczy, że to on jest Charlie Mansonem – żachnął się ironicznie Claudel.

– Nie. Pewnie pracuje nad doktoratem.

Po raz pierwszy wydało mi się, że usłyszałam nutkę poirytowania w głosie Charbonneau.

– Gościu mógł mieć złudzenia co do własnej wielkości – ciągnął Claudel. – Może śledził poczynania braci Menendez i mu zaimponowali. Może wydaje mu się, że jest Dudleyem Sprawiedliwym i chce walczyć ze złem. Może doskonali swój francuski i woli to, niż “Rozmówki". Skąd do cholery mam wiedzieć? Ale to nie czyni z niego Kuby Rozpruwacza. – Rzucił okiem w stronę drzwi. – Gdzie do diabła jest ekipa…

Sukinsyn, pomyślałam, ale nic nie powiedziałam.

Charbonneau i ja skoncentrowaliśmy się na blacie. Leżała na nim sterta opartych o ścianę gazet. Charbonneau przerzucał je, długopisem unosząc na brzegach kartki, a potem pozwalał im opaść na miejsce. Na stercie były tylko drobne ogłoszenia, w większości pochodzące z La Presse i Gazette.

– Może ropuch szukał pracy – powiedział Claudel sardonicznie. – Albo jakiegoś dobrego wzoru na swoją reklamę…

– Co to było to pod spodem? – Mignęło mi coś żółtego, kiedy na chwilę uniesione były kartki leżące na dnie sterty.

Charbonneau wcisnął długopis w spoczywające na dnie papiery i podniósł je do góry, przechylając całą stertę w stronę ściany. Leżał pod nią żółty notatnik. Zastanawiałam się przez chwilę, czy detektywi mieli obowiązkowe zajęcia z umiejętności manipulowania długopisem. Pozwolił gazetom ponownie opaść na blat, wcisnął długopis z drugiej strony sterty i popychał z tyłu notatnik, wysuwając go powoli spod przygniatających go gazet.

Był to notatnik z żółtego papieru w linie, ulubiony typ adwokatów. Zauważyliśmy, że górna strona była częściowo zapisana. Przytrzymując stertę grzbietem dłoni, Charbonneau w końcu wypchnął spod niej cały notatnik.

Wrażenie, jakie zrobiły na mnie artykuły o seryjnych mordercach, nie umywało się do dreszcza, który mnie przeszył, kiedy zobaczyłam, co jest napisane na żółtym papierze. Strach, który dławiłam w sobie, uwolnił się ze straszliwą mocą i chwycił mnie za gardło.

Isabelle Gagnon. Margaret Adkins. Ich nazwiska skoczyły mi do oczu. Stanowiły część listy składającej się z siedmiu nazwisk, które były wypisane pod sobą wzdłuż krawędzi notatnika.

Były fragmentem nierówno nakreślonej tabelki, która wyglądała jak niechlujny formularz, podobny do tych używanych przez księgowych. Zawierała dane osobiste każdej z wpisanych na listę osób. Tabelka była też podobna do zestawienia, które sama sporządziłam, ale ja nie znałam pozostałych pięciu nazwisk.

W pierwszym słupku były adresy, a w drugim numery telefonów. Następny zawierał krótkie notki dotyczące miejsca zamieszkania. Mszk. z/bez – wejścia z zewnątrz, aptmnt, I p.; dom z/bez ogródka. W kolejnym słupku za niektórymi nazwiskami znajdowały się grupy liter, a przy innych było puste miejsce. Spojrzałam na dane dotyczące Adkins. M. S. Te skróty coś mi mówiły. Zamknęłam oczy i zaczęłam przebiegać w myślach słowa klucze. Trafiłam na stopień pokrewieństwa.

– To są ludzie, z którymi oni żyją – powiedziałam. – Spójrzcie na Adkins. Mąż. Syn.

– Tak. Przy Gagnon jest Br i Fc. Brat i facet – powiedział Charbonneau.

– Co znaczy Za? – spytał Claudel odnośnie ostatniego słupka.

St. Jacques napisał te dwie litery za niektórymi nazwiskami, a za innymi było pusto.

Nikt nie potrafił odpowiedzieć.

Charbonneau odchylił pierwszą stronę i wszyscy zamilkli, czytając kolejne notatki. Strona była podzielona na dwie części – na górze było napisane jedno nazwisko, a na środku drugie. Pod każdym zanotowano coś w słupkach. Ten po lewej stronie zatytułowany był “Data", a następne dwa “W" i “Poza". Puste miejsca wypełnione były datami i godzinami.

– Jezu Chryste, on je śledził. Wybrał je i tropił, jakby to były jakieś cholerne przepiórki czy coś takiego – wybuchnął Charbonneau.

Claudel nie odzywał się.

– Ten zboczony skurwysyn polował na kobiety – powtórzył Charbonneau, jakby powtórzenie ułatwiało zrozumienie. Albo utrudniało.

– To jest jakiś jego autorski projekt – zauważyłam miękko. – Jeszcze go nie złożył.

– Co? – spytał Claudel.

– Adkins i Gagnon nie żyją. Od niedawna. Kim są inni ludzie z tej listy?

– Cholera.

– Gdzie jest ekipa? – Claudel podszedł do drzwi i zniknął w korytarzu.

Słyszałam, jak przeklina policjantów.

Przeniosłam wzrok na ścianę. Nie chciałam już dzisiaj myśleć o liście. Było mi strasznie duszno, byłam wyczerpana, obolała i nie sprawiało mi satysfakcji to, że prawdopodobnie miałam rację łącząc te sprawy i że będziemy razem pracować. Że nawet Claudel będzie brał w tym udział.

Spojrzałam na plan, żeby przestać myśleć o morderstwach. Był duży i w najdrobniejszych szczegółach ukazywał wyspę, rzekę i porozrzucane osiedla leżące poza wyspą. Zaznaczona kolorem różowym zabudowa była poprzecinana małymi, białymi ulicami, połączonymi z czerwonymi arteriami i grubymi, niebieskimi autostradami. Gdzieniegdzie były zielone plamy parków, pól golfowych i cmentarzy, pomarańczowe instytucji publicznych, bladoczerwone centrów handlowych i szare oznaczające tereny przemysłowe.

Znalazłam wzrokiem Centre-ville i pochyliłam się nad mapą, żeby znaleźć moją uliczkę. Była bardzo krótka i kiedy jej szukałam, zrozumiałam, dlaczego taksówkarze mają tyle problemów ze znalezieniem mojego adresu. Obiecałam sobie, że w przyszłości będę bardziej wyrozumiała. A przynajmniej będę dawała szczegółowe wskazówki, jak do mnie dojechać. Znalazłam miejsce, gdzie Sherbrooke przecina Guy i zorientowałam się, że jestem już za daleko. To właśnie wtedy po raz trzeci tego popołudnia doznałam szoku.

Mój palec zatrzymał się przy Atwater, tuż obok wieloboku oznaczającego Le Grand Seminaire. Mój wzrok przyciągnął mały znak narysowany długopisem w południowo-zachodniej części wieloboku – było to kółko z literą X w środku. Znajdowało się blisko miejsca, gdzie znaleziono ciało Isabelle Gagnon. Z bijącym szybko sercem przeniosłam wzrok na wschód, żeby znaleźć Stadion Olimpijski.

– Monsieur Charbonneau, niech pan na to spojrzy – powiedziałam spiętym i drżącym głosem.

Zbliżył się.

– Gdzie jest stadion?

Dotknął go swoim długopisem i spojrzał na mnie.

– Gdzie jest mieszkanie Margaret Adkins?

Zawahał się, pochylił się nad planem i wskazał na ulicę biegnącą na południe od Parc Maisonneuve. Jego ręka zastygła, kiedy oboje zauważyliśmy malutki znak. Była to litera X w kółku.

– Gdzie mieszkała Chantale Trottier?

– Na Ste. Anne-de-Bellevue. To daleko. Oboje spojrzeliśmy na plan.

– Przeszukajmy go systematycznie, kawałek po kawałku – zasugerowałam. – Ja zacznę od lewego górnego rogu i będę się posuwała na dół, a pan może zacząć od prawego dolnego i posuwać się do góry.

On pierwszy to znalazł. Trzeci X. Znak znajdował się na południowym brzegu rzeki, koło St. Lambert. Nie słyszał o żadnych zabójstwach w tej dzielnicy. Claudel też nie. Przyglądaliśmy się planowi jeszcze przez dziesięć minut, ale nie znaleźliśmy kolejnego X-a.

Właśnie zaczynaliśmy przeszukiwać plan po raz drugi, kiedy przed domem zatrzymała się furgonetka-laboratorium.

– Gdzie wy, kurwa, byliście? – spytał Claudel, kiedy Weszli do pokoju z metalowymi walizkami.

– Było tak, jakbyśmy przejeżdżali samochodem przez Woodstock – powiedział Pierre Gilbert. – Tylko trochę mniej błota. – Jego owalną twarz otaczała gęsta broda i kręcone włosy, które przywodziły na myśl rzymskiego bożka. Nigdy nie wiedziałam, którego. – Co my tu mamy?

– Pamiętasz dziewczynę zamordowaną na Desjardins? Śmieć, który podprowadził jej kartę kredytową, nazywa tę norę swoim domem – powiedział Cłaudel. – Chyba.

Gestem wskazał na pokój,

– Nadał temu lokum niepowtarzalną atmosferę.

– No to zabierajmy się do roboty – rzekł Gilbert uśmiechając się. Kręcone włosy przylegały mu do mokrego od potu czoła. – Zacznijmy od odcisków.

– Jest tu też piwnica.

– No trudno. – Żadne problemy nie mogły chyba zrazić Gilberta.

– Claude, może zajmiesz się piwnicą? A ty, Marcie, zacznij od tamtego blatu…

Marcie weszła w głąb pokoju, wyjęła kanisterek ze swojej metalowej walizki i zaczęła pędzelkiem pokrywać blat czarnym proszkiem. Jej kolega po fachu ruszył na dół. Pierre założył lateksowe rękawiczki i zaczął zdejmować gazety ze stołu, po czym wkładał je do dużego, plastikowego worka. To właśnie wtedy przeżyłam ostatni szok tego dnia.

– Qu' est-ce que c'est? – spytał, podnosząc mały kwadrat z mniej więcej połowy sterty. Przyglądał się mu przez dłuższą chwilę. – C'est toi?

Zdziwiłam się, widząc, że patrzy na mnie.

Bez słowa podeszłam do niego i spojrzałam na to, co znalazł. Zdenerwowałam się, kiedy zobaczyłam swoje, dobrze mi znane dżinsy, bluzą z napisem “Irlandia ponad wszystko" i gogle. W swej odzianej w rękawiczkę ręce Pierre trzymał zdjęcie, które ukazało się w dzisiejszym Le Journal.

Po raz drugi tego dnia widziałam siebie na zdjęciu z ekshumacji przeprowadzonej dwa lata temu. Zdjęcie zostało wycięte i wyrównane równie starannie, jak te wiszące na ścianie. Różniło się tylko w jednym. Wokół mojej postaci długopisem zakreślono okrąg, a na piersiach widniał duży X.

12

Przespałam większość weekendu. W sobotę rano usiłowałam wstać, ale skończyło się na próbie. Nogi mi drżały, a kiedy obracałam głowę, szyję i podstawę czaszki przeszywał niemiłosierny ból. Moja twarz pokryta była grubym strupem, a prawe oko wyglądało jak zgniła czerwona śliwka.

Weekend wypełniło mi jedzenie zup, aspiryny i lekarstw. Całe dnie drzemałam na kanapie, śledząc kolejne wydania wiadomości. Wieczorami zasypiałam o dziewiątej.

Do poniedziałku walący w mojej czaszce młot się uspokoił. Mogłam sztywno chodzić i lekko obracać głowę. Wstałam wcześnie, wzięłam prysznic i byłam w pracy już o wpół do dziewiątej.

Czekały na mnie trzy wiadomości. Zignorowałam je jednak i najpierw zadzwoniłam do Gabby, ale włączyła się automatyczna sekretarka. Wtedy zrobiłam sobie kawę rozpuszczalną i przejrzałam kartki zabrane z dziupli z wiadomościami dla mnie – informowały, kto do mnie dzwonił. Pierwsza wiadomość była od jakiegoś detektywa z Verdun, druga od Andrew Ryana, a trzecia od jakiegoś dziennikarza. Odrzuciłam ostatnią i postanowiłam załatwić tamte dwie przez telefon. Nie dzwonił ani Charbonneau, ani Claudel. Gabby też nie.

Wykręciłam numer do sali inspektorów CUM i powiedziałam, że chciałabym rozmawiać z Charbonneau. Po chwili odpowiedziano mi, że go nie ma. Claudela też nie było. Zostawiłam im wiadomość, zastanawiając się, czy już wyjechali, czy może jeszcze nie zaczęli dzisiaj pracować.

Potem zadzwoniłam do Andrew Ryana, ale było zajęte. Skoro nie udało mi się z nim połączyć, pomyślałam, że wpadnę do niego osobiście. Może Ryan porozmawia ze mną na temat Trottier.

Pojechałam windą na pierwsze piętro i poszłam do sali inspektorów. Było w niej dużo więcej ludzi, niż kiedy byłam tam po raz ostatni. Kiedy szłam do biurka Ryana, czułam na sobie liczne spojrzenia, co wprawiło mnie w lekkie zakłopotanie. Wyraźnie musieli wiedzieć o tym, co się działo w piątek.

– Doktor Brennan – zawołał Ryan radośnie, wstając z krzesła i wyciągając do mnie rękę. Na jego pociągłej twarzy zagościł uśmiech, kiedy zobaczył strup na moim prawym policzku. – Wypróbowuje pani nowy odcień pudru?

– Tak. Purpurowy cement. Prosto z bruku. Dzwonił pan do mnie?

Przez chwilę wyglądał na zmieszanego.

– A, tak. Wygrzebałem akta Trottier. Może pani na nie rzucić okiem, jeśli pani chce.

Pochylił się i rozłożył skoroszyty leżące na jego biurku w wachlarz. Wybrał jeden i wręczył mi go dokładnie w momencie, w którym jego partner wszedł do sali. Bertrand ruszył w naszą stronę. Był ubrany w jasnoszarą, jednolitą sportową marynarkę, dopasowaną do nieco ciemniejszych, szarych spodni, czarną koszulę i biało-czarny, kwiecisty krawat. Gdyby nie opalenizna, wyglądałby dokładnie jak mężczyzna z telewizji z lat pięćdziesiątych.

– Doktor Brennan, jak leci?

– Super.

– Hę, niezły makijaż. Ale panią załatwił.

– Od chodnika nie można chyba oczekiwać lepszych efektów – odparłam, rozglądając się wokół za miejscem, gdzie mogłabym rozłożyć dokumenty dotyczące Trottier. – Mogłabym… – Gestem wskazałam na puste biurko.

– Jasne. Oni już skończyli.

Usiadłam i zaczęłam przeglądać zawartość skoroszytu, oglądałam zdjęcia, raporty z miejsca zbrodni, sprawozdania z przesłuchań i wywiadów. Wszystko o Chantale Trottier. Oglądając zdjęcia czułam się, jakbym chodziła boso po gorącym asfalcie. Uczucie bólu powracało, jakby się to stało wczoraj, i musiałam raz po raz odwracać wzrok, żeby dać sobie wytchnienie od przeszywającego mnie bólu.

16 października 1993 roku szesnastoletnia dziewczyna wstała z ociąganiem, wyprasowała swoją bluzkę, po czym spędziła godzinę na myciu włosów i strojeniu się. Odmówiła zjedzenia śniadania, które przygotowała dla niej matka, i wyszła ze swojego domu na przedmieściu, żeby razem z przyjaciółmi pojechać kolejką do szkoły. Była ubrana w jednolitą bluzę i podkolanówki, a podręczniki miała w plecaczku. Rozmawiała i chichotała ze znajomymi, lunch zjadła po lekcji matematyki. Pod koniec dnia zniknęła. Trzydzieści godzin później jej poćwiartowane ciało znaleziono w plastikowych workach na śmieci sześćdziesiąt kilometrów od domu.

Na biurko padł cień, więc podniosłam głowę. Bertrand trzymał w rękach dwa kubki kawy. Na tym, który mi podał, był napis “W poniedziałek zaczynam się odchudzać". Z wdzięcznością wyciągnęłam rękę i chwyciłam go.

– Coś interesującego?

– Niewiele. – Wzięłam łyk. – Miała szesnaście lat. Znaleziono ją w St. Jerome.

– No i…

– Gagnon miała dwadzieścia trzy. Znaleziono ją w Centre-ville. Też w plastikowych workach. Przechylił głowę.

– Adkins miała dwadzieścia cztery, znaleziono ją w domu, niedaleko stadionu.

– Nie była poćwiartowana.

– Nie, ale była rozcięta i okaleczona. Może mordercy ktoś przerwał. Może miał mniej czasu.

Pociągnął łyk kawy, głośno siorbiąc. Kiedy oderwał kubek od ust, na jego wąsach błyszczały mlecznobrązowe kropelki.

– I Gagnon, i Adkins były na liście St. Jacquesa. – Przypuszczałam, że teraz już wszyscy o tym wiedzą. Nie pomyliłam się.

– Tak,ale media nic na ten temat nie pisały. Facet wyciął z Allo Police i Photo Police artykuły na temat ich obu. Ze zdjęciami. Może to po prostu Bwyrodnialec, który karmi się takimi rzeczami.

– Może. – Wzięłam kolejny łyk. Tak naprawdę nie wierzyłam w taką możliwość.

– Czy nie miał u siebie całej masy wycinków?

– Tak – odezwał się zza naszych pleców Ryan. – Skurwiel miał wycinki na temat najróżniejszych dziwnych rzeczy. Francoeur, czy nie zajmowałeś się tymi sprawami z kukłami, kiedy pracowałeś we włamaniach? – Pytanie to było skierowane do niskiego, grubego mężczyzny z błyszczącymi, brązowymi włosami, jedzącego snickersa cztery biurka dalej.

Francoeur odłożył baton i kiwając głową, zaczął oblizywać palce. Jego okulary bez oprawek odbijały światło, kiedy kiwał głową.

– Mm. Mhm. Były dwa przypadki. – Liźnięcie. – Dziwna sprawa. – Liźnięcie. – Ten świr włamywał się do domu, buszował po sypialni, robił kukłę z szlafroka albo piżamy, z czegoś, co należało do pani domu. Wypychał ją, potem ubierał w jej bieliznę, po czym kładł na łóżku i rozcinał. Pewnie mu od tego staje bardziej, niż przy maturze z matmy. – Liźnięcie. Jeszcze jedno. – Potem zabierał stamtąd swą godną pożałowania dupę. Nawet nic nie wynosił.

– Znaleziono spermę?

– Nie. Pewnie wierzy w bezpieczny seks.

– Czym ciął?

– Prawdopodobnie nożem, ale nie znaleźliśmy go. Musiał go przynosić ze sobą. – Francoeur odwinął kawałek opakowania i ugryzł ponownie snickersa.

– Jak się dostawał do domu?

– Przez okno w sypialni. – Odpowiedzi towarzyszył widok zmielonych orzeszków i karmelu.

– Kiedy?

– W nocy, przeważnie.

– Gdzie odstawiał te swoje szopki?

Francoeur przez chwilę powoli przeżuwał snickersa, po czym paznokciem dużego palca usunął z zęba trzonowego kawałek orzeszka. Przyjrzał mu się i odrzucił.

– Jedną na St. Calixte, a drugą chyba na St. Hubert. Ostatni jego wyczyn, o którym pisali w artykule znalezionym u tego waszego gościa, był chyba ze dwa tygodnie temu na St. Paul-du-Nord. – Jego górna warga wydęła się, kiedy przejeżdżał językiem po kłach. – Wydaje mi się, że jedną sprawą zajmowali się goście z CUM. Poza tym niejasno pamiętam, że jakiś rok temu ktoś od nich do mnie dzwonił…

Chwila przerwy.

– Znajdą go, ale ten czubek nie jest teraz najważniejszy. Nikomu nie robi krzywdy i niczego nie kradnie. Po prostu lubi tanie i osobliwe randki,

Francoeur zgniótł opakowanie od snickersa i wrzucił je do kosza stojącego przy jego biurku. Potem dodał:

– Słyszałem, że mieszkanka St. Paul-du-Nord nie wniosła skargi.

– Tak – przytaknął Ryan. – Te sprawy są równie przyjemne, jak przeprowadzanie lobotomii scyzorykiem,

– Nasz bohater pewnie powiesił sobie artykuł, bo podnieca go czytanie o włamywaniu się do cudzych sypialni. Miał też artykuł o tej dziewczynie z Senneville, a wiemy na pewno, że to nie on ją porwał. Okazało się, że to ojciec ukrywał ją przez cały czas. – Francoeur odchylił się na krześle. – Może po prostu identyfikuje się z podobnym do niego zboczeńcem.

Słuchałam tej wymiany zdań, nawet nie patrząc na biorących w niej udział. Zaczęłam się wpatrywać w duży plan miasta wiszący za głową Francoeura. Był podobny do tego, który widziałam w mieszkaniu przy ulicy Belger, ale miał trochę inną skalę, żeby zmieściły się na nim wschodnie i zachodnie przedmieścia leżące poza wyspą Montreal.

Rozmowa powoli rozprzestrzeniała się na cała salę, prowokując wspominanie licznych anegdot o Tomciu Podglądaczu i innych zboczeńcach seksualnych. Kiedy wymieniano uwagi i żarty, wstałam i podeszłam do planu, żeby mu się lepiej przyjrzeć, mając nadzieję, że nie zwrócę na siebie niczyjej uwagi. Oglądałam plan, stosując tę samą metodę, którą praktykowaliśmy z Charbonneau w piątek, starając się namierzyć X-y. Wzdrygnęłam się, słysząc głos Ryana.

– O czym pani myśli? – spytał.

Z półeczki wiszącej pod planem wzięłam pudełko szpilek. Główkę każdeja stanowiła duża, jaskrawa kulka. Wybrałam czerwoną i wpięłam ją w południowo-zachodnią krawędź Le Grand Seminaire.

– Gagnon – powiedziałam.

Potem umieściłam jedną pod Stadionem Olimpijskim.

– Adkins.

Trzecia powędrowała w lewy górny róg mapy, blisko szerokiego zakola rzeki znanego jako Lac des Deux-Montagnes.

– Trottier.

Wyspa, na której leży Montreal, ma kształt stopy, której kostka znajduje się na północnym zachodzie, pięta na południu, a palce skierowane są na północny wschód. Dwie szpilki znaczyły stopę tuż nad podeszwą, jedna w pięcie Centre-ville, a druga bardziej na wschód, w połowie wysokości palców. Trzecia znaczyła kostkę, zachodnią krawędź wyspy. Nie było widać żadnej rzucającej się w oczy prawidłowości.

– St. Jacques zaznaczył tę i tę – powiedziałam, wskazując najpierw na jedną ze szpilek w centrum, a potem na drugą na East Endzie.

Przeczesywałam wzrokiem południowy brzeg wyspy, prześliznęłam oczy po Victoria Bridge i znalazłam się na St. Lambert, po czym zaczęłam opuszczać się na południe.

Kiedy znalazłam nazwy ulic, które pamiętałam z piątku, wzięłam czwartą szpilkę i wpięłam ją w miejsce leżące za rzeką, obok pięty stopy. Na planie zrobił się jeszcze większy bałagan.

Ryan wpatrywał się we mnie pytającym wzrokiem.

– Tu był jego trzeci X – powiedziałam.

– Co tam jest?

– A jak pan myśli? – spytałam.

– Nie mam bladego pojęcia. Może jego zmarły pies Azor. – Spojrzał na zegarek. – Przepraszam, ale mamy to…

– Nie sądzi pan, że dobrze byłoby się tam rozejrzeć?

Wpatrywał się we mnie przez dłuższą chwilę, nim odpowiedział. Jego oczy były promiennie niebieskie i zdziwiłam się, że wcześniej tego nie zauważyłam. Potrząsnął głową.

– To nie brzmi zbyt zachęcająco. Nie ma wystarczających podstaw. Jak na razie pani teoria dotycząca mordercy jest bardziej dziurawa, niż trasa Trans-Canada. Niech je pani czymś wypełni. Niech pani znajdzie coś jeszcze albo niech pani powie Claudelowi, żeby wysłał tam grupę z SQ. Jak na razie, to nie jest nasza sprawa.

Bertrand dawał mu znaki, wskazując najpierw na zegarek, a potem kciukiem na drzwi. Ryan spojrzał na swojego partnera, pokiwał głową, po czym ponownie przeniósł wzrok na mnie.

Nie odzywałam się. Oczyma penetrowałam jego twarz, szukając jakiejś znaku zachęty. Nawet jeśli było tam coś takiego, to ja tego nie dostrzegłam.

– Muszę spadać. Niech pani zostawi skoroszyt na moim biurku, kiedy pani skończy.

– Dobra.

– I… mhm… I niech pani na siebie uważa.

– Słucham?

– Słyszałem, co tam znaleźliście. Ten skurwiel może być bardziej niebezpieczny, niż przeciętny zboczuch.

– Włożył rękę do kieszeni, wyciągnął z niej kawałek papieru i napisał coś szybko na nim.

– Przeważnie można mnie złapać pod tym numerem. Proszę śmiało dzwonić, jeśli będzie pani potrzebowała pomocy…

Dziesięć minut później siedziałam przy swoim biurku, sfrustrowana i rozkojarzona. Usiłowałam zająć się czymś innym, ale nie mogłam się skoncentrować. Za każdym razem, kiedy z jakiegoś biura w korytarzu dobiegał mnir dźwięk telefonu, sięgałam po swój, mając nadzieję, że to Claudel albo Charbonneau.

Piętnaście po dziesiątej zadzwoniłam do nich ponownie. Jakiś głos powiedział:

– Chwileczkę. Potem usłyszałam:

– Claudel.

– Tu doktor Brennan – powiedziałam. Cisza jak makiem zasiał.

– Oui.

– Dostał pan moją wiadomość?

– Oui.

Już wiedziałam, że będzie równie skory do współpracy ze mną, jak pirat sprzedający lewe płyty z urzędem podatkowym.

– Zastanawiałam się właśnie, czego wam się udało dowiedzieć na temat St. Jacquesa?

Żachnął się.

– St. Jacquesa? A, tego. Już kojarzę.

Chociaż czułam nieprzepartą chęć, żeby wyrwać mu język, pomyślałam, ze trzeba się wykazać nie lada taktem w radzeniu sobie z impertynenckimi detektywami – to podstawowa zasada.

– Myśli pan, że to nie jest jego prawdziwe nazwisko?

– Jeśli to jego prawdziwe nazwisko, to ja jestem Margaret Thatcher.

– No to co ustaliliście?

Znowu zamilkł na chwilę i oczyma wyobraźni widziałam, jak zwraca twarz do sufitu, zastanawiając się, jak mnie najlepiej spławić.

– Powiem pani, co ustaliliśmy. Nic. Nie znaleźliśmy zupełnie nic. Żadnej okrwawionej broni. Żadnych filmów. Żadnych bezładnych wyznań na papierze. Żadnych części ciała na pamiątkę. Zero.

– A odciski?

– Żadnych, które nadawałyby się do wykorzystania,

– Jakieś rzeczy osobiste?

– Gościu żył w dość spartańskich warunkach. Nie miał specjalnego zamiłowania do dekoracji. Żadnych rzeczy osobistych. Żadnych ubrań. A, tak, jedna piżama i stara gumowa rękawiczka. Brudny koc. I tyle.

– Dlaczego rękawiczka?

– Może bał się, że sobie zniszczy paznokcie.

– A co macie konkretnego?

– Sama pani widziała. Kolekcja zdjęć z serii Panienko Pokaż Mi Swoją Cipę, plan miasta, gazety, wycinki na ścianie, lista. A, jeszcze jakieś spaghetti.

– Nic więcej?

– Nic.

– Żadnych przyborów toaletowych? Środków czystości?

– Nada.

Zastanawiałam się nad tym przez chwilę.

– Nie wygląda na to, żeby on tam naprawdę mieszkał.

– Jeśli tak, to jest z niego najbrudniejszy skurwysyn, jakiego można sobie wyobrazić. Nie myje zębów ani się nie goli. Ani śladu mydła. Albo szamponu. Czy nawet dentonici…

Rozważałam to przez chwilę, nim spytałam:

– Co pan o tym myśli?

– Może skunks używa tego miejsca jako kryjówki, w której zajmuje się swoimi hobby – zbrodniami i porno. Może jego żonie nie podobają się jego upodobania artystyczne. Może żona nie pozwala mu w domu trzepać konia. Skąd mam wiedzieć?

– A co z listą?

– Sprawdzamy nazwiska i adresy.

– Są jakieś z St. Lambert?

Kolejna chwila ciszy.

– Nie.

– A może jakieś informacje o tym, jak mógł wejść w posiadanie karty kredytowej Margaret Adkins?

Tym razem zamilkł na dłużej i czuć było, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.

– Doktor Brennan, dlaczego nie zajmie się pani swoją działką i pozwoli nam łapać morderców?

– A on nim jest? – Nie mogłam się powstrzymać.

– Że co?

– To on jest mordercą?

W słuchawce rozległ się ciągły sygnał.

Resztę poranka spędziłam oceniając czyjś wiek, płeć i wzrost na podstawie kości łokciowej. Kość znalazły dzieci bawiące się koło Pointe-aux-Tremblea i prawdopodobnie pochodziła z jakiegoś starego cmentarza.

Piętnaście po dwunastej poszłam na górę po dietetyczną colę. Przyniosłam ją ze sobą do gabinetu, zamknęłam drzwi, po czym wyjęłam swoją kanapkę i brzoskwinię. Okręciłam się na krześle, żeby mieć widok na rzekę, i pozwoliłam myślom błąkać się bez celu. Jak rakieta Patriot, natychmiast skierowały się na Claudela.

Ciągle nie traktował poważnie możliwości, że to wszystko sprawka seryjnego mordercy. Może ma rację? Może podobieństwa to tylko zbieg okolicz ności? Może znajduję pomiędzy nimi związki, które naprawdę nie istnieją? Może St. Jacques jest po prostu maniakiem interesującym się zbrodniami? Mogło tak być. Producenci filmowi i wydawcy zbijają przecież ciągle krocie na tym ogranym temacie. Może to nie on jest mordercą, może po prostu za znaczał miejsca zbrodni i prowadził tylko jakąś tajemniczą grę. Może znalazł kartę kredytową Margaret Adkins. Może ukradł ją przed jej śmiercią i nic zdążyła zauważyć, że jej nie ma i tego zgłosić. Może. Może. Może.

Nie. Coś tu nie gra. Nawet jeśli to nie St. Jacques, to gdzieś tam i tak był ktoś odpowiedzialny za kilka morderstw. Przynajmniej niektóre zbrodnie były ze sobą powiązane. Nie chciałam czekać na kolejne poćwiartowane ciało, które dowiedzie, że mam rację.

Co zrobić, żeby przekonać Claudela, że nie jestem kretynką z wybujałą wyobraźnią? Nie podobało mu się, że chcę wtargnąć na jego terytorium, uważał, że wykraczam poza swoje kompetencje. Powiedział, żebym zajęła się swoją pracą. Ryan też tak uważał. Co on powiedział? Że dziury. Że za mało. No to trzeba znaleźć mocniejsze dowody na poparcie tego, że morderstwa są powiązane.

– Dobra, Claudel, sukinsynu, właśnie tego ci dostarczę. Powiedziałam to na głos, gwałtownie prostując się na krześle i wrzucając pestkę po brzoskwini do kosza.

I tak zrobię.

Co jest moją specjalnością?

Grzebanie się w ciałach. Oglądanie kości. A więc…

13

W laboratorium histologii poprosiłam Denisa, żeby wyciągnął dane dotyczące spraw o numerach 25906-93 i 26704-94. Uprzątnęłam stół po prawej stronie mikroskopu i położyłam na nim swój notatnik i długopis. Wyciągnełam dwie tubki polysiloksanu winylu i umieściłam je koło małej szpachelki, i kredowego papieru i elektronicznej suwmiarki mierzącej z dokładnością do tysięcznej części cala.

Denis na brzegu stołu położył dwa kartonowe pudełka, jedno duże i jedno małe. Obydwa były starannie zamknięte i opisane. Zdjęłam pokrywkę większego pudełka, wyjęłam z niego fragmenty szkieletu Isabelle Gagnon i rozłożyłam je na prawej części stołu.

Potem otworzyłam mniejsze pudełko. Chociaż ciało Chantale Trottier zostało zwrócone rodzinie i pochowane, zachowano fragmenty kości jako materiał dowodowy, co jest normalną procedurą w przypadku zabójstw, w których doszło do uszkodzenia albo okaleczenia szkieletu.

Wyjęłam szesnaście woreczków i rozłożyłam je po lewej stronie stołu. Na każdym z nich było napisane, z jakiej kości i z której strony ciała pochodzi dany fragment. Prawy nadgarstek. Lewy nadgarstek. Prawe kolano. Lewe kolano. Kręgi piersiowe i lędźwiowe. Wyjmowałam zawartość po kolei z wszystkich worków i układałam je w porządku anatomicznym. Dwa kawałki kości udowej znalazły się koło fragmentów strzałki i piszczeli, tworząc staw kolanowy. Każdy nadgarstek reprezentowały sześciocalowe części kości promieniowej i łokciowej. Brzegi kości odpiłowywanych w czasie autopsji były wyraźnie poszarpane. Nie da się pomylić tych śladów z tymi pozostawionymi przez mordercę.

Przysunęłam do siebie szalkę, otworzyłam jedną z tubek i wycisnęłam na górny arkusz jaskrawoniebieską nitkę dentystycznego materiału do odlewów. Potem koło niej z drugiej tubki wycisnęłam trochę białej masy. Wybrałam jedną z kości ramienia Trottier, położyłam ją przed sobą i chwyciłam szpachelkę. Zaczęłam energicznie mieszać niebieski katalizator z białą podstawą, aż zrobiła się z nich jednolita masa. Zdrapałam ją do plastikowej strzykawki, po czym wycisnęłam ją, tak jakbym dekorowała tort, dokładnie pokrywając nią powierzchnię stawu.

Odłożyłam pierwszą kość, wyczyściłam szpachelkę i strzykawkę, oderwałam zużyty arkusz i zaczęłam robić to samo z następną kością. Kiedy masa zastygała na kolejnych kościach, zdejmowałam ją, zapisywałam numer sprawy, jakiej kości jest odlewem, stronę ciała i datę, po czym kładłam zastygnięty odlew obok odpowiadającej jej kości. Powtarzałam całą procedurę, aż koło wszystkich kości leżały odlewy. Zajęło mi to ponad dwie godziny.

Następnie usiadłam przy mikroskopie. Nastawiłam odpowiednie powiększenie i ustawiłam światło szczelinowe pod odpowiednim kątem do płaszczyzny oglądania. Zaczęłam od prawej kości udowej Isabelle Gagnon. Przyglądałam się dokładnie najdrobniejszym nawet zadrapaniom i nacięciom uwidocznionym na odlewach, które właśnie wykonałam.

Wyglądało na to, że nacięcia są dwojakiego rodzaju. Na wszystkich kościach ramion było kilka bruzd biegnących równolegle do powierzchni stawów. Ścianki tych rowków były proste i stykały się ze swoim dnem pod kątem prostym. Większość tych nacięć miała długość niecałej jednej czwartej a szerokość pięciu setnych cala. Na kościach nóg znajdowały się podobne żłobienia.

Ślady drugiego rodzaju miały kształt litery V, były węższe i nie miały ścianek oraz położonego pod kątem prostym do nich podłoża rowka, tak jak w poprzednich. Nacięcia w kształcie V biegły równolegle do bruzd znajdujących się na końcach długich kości, ale tylko one znaczyły panewki stawu biodrowego i kręgi.

Na diagramie zaznaczałam sobie dokładną pozycję wszystkich nacięć, zapisywałam ich długość, szerokość i, w wypadku bruzd, głębokość. Potem przyglądałam się każdemu rowkowi i odpowiadającemu mu odlewowi z góry i w przekroju. Dzięki odlewom mogłam zobaczyć najdrobniejsze szczegóły. których bym nie dostrzegła, patrząc bezpośrednio na bruzdy. Na trójwymiarowych negatywach widoczne były malutkie wybrzuszenia, wyżłobienia i zadrapania ścianek i dna bruzd. Przypominało to oglądanie mapy plastycznej – wyspy, tarasy i wąwozy każdej bruzdy odbite w jaskrawoniebieskim plastiku.

Kończyny oddzielono w stawach, pozostawiając długie kości w nienaruszonym stanie. Z jednym wyjątkiem. Kości przedramienia zostały przecięte tuż nad nadgarstkami. Przyglądając się przeciętym kościom promieniowej i łokciowej, zanotowałam obecność i pozycję nierówności wynikłych z przecinania kości i bardzo dokładnie obejrzałam w przekroju powierzchnię każdego nacięcia.

Kiedy skończyłam z Gagnon, zrobiłam to samo z Trottier. W tym czasie Denis spytał tylko, czy może już coś odłożyć na miejsce. a ja przytaknęłam, nie zwracając uwagi na pytanie. Nie zauważyłam, że w laboratorium ktoś jeszcze się pojawił.

– Co pani tu jeszcze robi?

O mało co nie upuściłam kręgu, który właśnie wyjmowałam spod mikroskopu.

– Jezu Chryste! Niech pan tego nie robi na przyszłość!

– Niech pani nie wariuje. Po prostu zobaczyłem światło i pomyślałem, że zajrzę, czy Denis może po godzinach kroi coś interesującego.

– Która jest godzina? – Zebrałam inne kręgi szyjne i schowałam je do worka.

Andrew Ryan spojrzał na zegarek.

– Za dwadzieścia szósta. – Patrzył, jak wkładam worki do mniejszego pudełka i zamykam je.

– Znalazła pani coś przydatnego?

– Tak.

Stuknęłam kilka razy w pokrywkę, żeby znalazła się na swoim miejscu, i podniosłam kości miednicy Isabelle Gagnon.

– Claudel nie przywiązuje zbytniej wagi do tych nacięć na kościach. Nie wiedziałam, czy powinnam mu o tym mówić. Włożyłam kości miednicy do większego pudełka.

– On myśli, że wszystkie piły są takie same… – dodałam jednak.

Włożyłam dwie łopatki do pudełka i sięgnęłam po kości ramion.

– Pan też tak uważa?

– Cholera, sam nie wiem.

– To pan jest przedstawicielem płci specjalizującej się w stolarce, budowaniu i takich sprawach. Co pan wie o piłach? – Nie przestawałam chować kości do pudełka.

– Że tną rzeczy.

– Dobrze. Jakie rzeczy?

– Drewno. Krzaki. Metal. – Zamilkł na chwilę. – Kości.

– Jak?

– Jak?

– No właśnie. Jak.

Zastanawiał się przez chwilę.

– Ząbkami. Ząbki przemieszczają się w tę i z powrotem i przecinają co trzeba.

– A co z piłami tarczowymi?

– One się kręcą wokół.

– Czy kroją to, co się piłuje, na kawałki, czy wchodzą w to jak dłuto?

– O co pani chodzi?

– Czy ząbki są ostro zakończone, czy płasko? Czy przecinają to, co się piłuje, czy rozdzierają go?

– A…

– I czy tną, kiedy piła przemieszcza się do przodu, czy kiedy do tyłu?

– O co pani chodzi?

– Powiedział pan, że ząbki przemieszczają się raz do przodu, a raz do tyłu. Chodzi mi o to, czy tną z przodu, czy z tyłu? Kiedy piłę się pcha, czy kiedy się ją ciągnie?

– A…

– Czy są zaprojektowane, żeby ciąć wzdłuż słojów, czy w poprzek?

– To ma jakieś znaczenie?

– W jakiej odległości od siebie są ząbki? Czy są w równych odstępach? Ile ich jest na ostrzu piły? Jaki mają kształt? Pod jakim są kątem? Czy ich krawędzie są kwadratowe, czy ostre? Jak są ustawione w stosunku do ostrza piły? Jakiego rodzaju…?

– Dobrze, już dobrze, rozumiem. To niech mi pani coś powie o tych piłach…

Kiedy mówiłam, schowałam resztę kości Isabelle Gagnon do pudełka i stuknęłam parę razy przykrywkę.

– Na pewno są setki różnych rodzajów pił. I to nie tylko piły ręczne, Niektóre są napędzane siłą mięśni, a inne działają na elektryczność lub gaz. Niektóre działają bez przerwy, inne z przerwami, w jednych wykorzystuje się tarczę obrotową, a inne ruszają się do przodu i do tyłu. Piły są projektowane do cięcia różnych materiałów i do cięcia ich na wiele sposobów. Nawet jeśli ograniczymy się tylko do pił ręcznych, które nas interesują w tym przypadku, różnią się one pod względem rozmiarów ostrza i wielkości, typu i odstępów między ząbkami…

Spojrzałam na niego, żeby sprawdzić, czy mnie jeszcze słucha. Słuchał, a jego oczy były tak niebieskie, jak płomień na kuchence gazowej.

– Wszystko, co tu powiedziałam, sprowadza się do tego, że piły zostawiają charakterystyczne ślady na materiałach, które przecinają, na przykład na kościach. Rowki, które zostawiają, różnią się pod względem szerokości, a na ich ściankach i dnie są charakterystyczne dla danej piły wzorki.

– Więc jeśli ma się kość, to można dokładnie określić, jaką piłą została i przecięta?

– Nie. Ale można z bardzo dużym prawdopodobieństwem określić, jaki rodzaj piły zostawił dany ślad.

Strawił to.

– Skąd pani wie, że w tym przypadku chodzi o piłę ręczną?

– Piły nie napędzane siłą mięśni zostawiają raczej jednorodne ślady. Podobne zadrapania w nacięciach i rowki powtarzają się. Kości są przecinane przeważnie w jednej płaszczyźnie i nie widać śladów przecinania w wielu kierunkach, jak to się dzieje w przypadku pił ręcznych. – Zastanawiałam się przez chwilę. – Dlatego, że nie trzeba marnować własnej energii, ludzie używający pił mechanicznych często zostawiają kilka falstartów. I to w dodatku głębsze falstarty. Poza tym, dlatego że piły mechaniczne są cięższe, a czasami dlatego, że osoba, która ich używa, dociska przecinany przedmiot, zostawiają one bardziej poszarpane ślady w miejscach przecięć, kiedy kość w końcu pęka.

– A co w przypadku, kiedy ktoś naprawdę silny używa piły ręcznej?

– Trafna uwaga. Indywidualne umiejętności i siła mogą być ważnym czynnikiem, ale piły mechaniczne często zostawiają zadrapania, kiedy zaczynają ciąć, bo piła jest już w ruchu, kiedy styka się z kością. Wyraźniej też widać odłupania na kawałkach kości, kiedy piła wychodzi z kości. – Ponownie się zamyśliłam, ale tym razem on również się nie odzywał. – Większa moc przy pile mechanicznej często pozostawia dość gładką powierzchnię w miejscu przecięcia, co przeważnie się nie zdarza przy piłach ręcznych.

Zaczerpnęłam powietrza. Poczekał jeszcze chwilę, żeby się upewnić, że skończyłam.

– Co to są falstarty?

– Kiedy piła po raz pierwszy wchodzi w kość, tworzy rowek albo nacięcie. Jak piła zagłębia się w kość, ten rowek staje się coraz głębszy i z czasem formuje się w ten sposób dno. Można to porównać do okopów. Jeśli ostrze wyskoczy albo zostanie wyciągnięte, nim przetnie całą kość, ślad, który pozostaje, to właśnie coś, co się nazywa falstartem. A falstart jest cennym źródłem informacji. Z jego szerokości można odczytać grubość ostrza piły i rozstawienie ząbków. Falstart ma też charakterystyczny kształt, kiedy go oglądać w przekroju, a ząbki ostrza mogą zostawiać ślady na jego ściankach.

– A co się dzieje, kiedy piła przechodzi prosto przez kość?

– Jeśli kość jest przecięta za jednym razem, to i tak można zobaczyć część dna nacięcia, ale wtedy tylko w miejscu, gdzie zaczęto piłować i na kości są poszarpane ślady. To jest bardzo charakterystyczne miejsce. Poza tym, mogą zostawać pojedyncze ślady po ząbkach na powierzchni przecięcia.

Wygrzebałam ponownie kość promieniową Gagnon, znalazłam częściowy falstart w miejscu, gdzie zaczęto piłować i oświetliłam go.

– Proszę, niech pan na to spojrzy.

Pochylił się i przytknął oczy do binokulara, a rękoma nastawił sobie ostrość.

– Tak. Widzę go.

– Niech pan spojrzy na dno nacięcia. Co pan widzi?

– Wybrzuszenia,

– Właśnie. Te wybrzuszenia to wysepki materiału kostnego. Pokazują że ząbki zostały ustawione pod różnymi kątami względem ostrza piły. Takie ustawienie powoduje zjawisko, które się nazywa “dryfowaniem ostrza",

Podniósł wzrok znad mikroskopu i spojrzał na mnie zmieszany. Binokular odcisnął na jego skórze dwa kółka i wyglądał jak pływak z ciasnymi okularami.

– Kiedy pierwszy ząbek wcina się w kość, stara się ustawić w jednej płaszczyźnie z całym ostrzem. Stara się znaleźć położenie środkowe, a ostrze za nim podąża. Kiedy następny ząbek wchodzi w kość, stara się zrobić to samo, ale w momencie pierwszego kontaktu może być wychylony w przeciwną stronę. Ostrze wtedy dostosowuje się do nowych warunków. Tak dzieje się za każdym razem, kiedy kolejny ząbek wchodzi w kość, więc siły działające na ostrze ciągle się zmieniają. W wyniku tego, ząbki cały czas przemieszczają się w nacięciu. Im dalej od siebie rozstawione są ząbki, tym większe odchylenia. Bardzo szeroki rozstaw sprawia, że powierzchnia cięcia nie jest równa. To są właśnie wysepki materiału kostnego. Wybrzuszenia.

– Więc to one informują o tym, że ząbki były ustawione pod różnym kątem.

– Tak naprawdę mówią jeszcze więcej. Skoro kierunek przemieszczania się każdego ząbka zmienia się w momencie, kiedy następny ząbek wchodzi w kość, odległość między widocznymi zmianami kierunku wcinania się ząbków informuje też o tym, w jakich są od siebie odstępach. Skoro wysepki pokazują największe odchylenia ząbków wobec płaszczyzny ostrza, odległość od jednej wysepki do drugiej jest równa odległości pomiędzy ząbkami. Pozwoli pan, że pokażę panu coś jeszcze.

Wyciągnęłam spod mikroskopu kość promieniową i zastąpiłam ją łokciową. Ułożyłam ją tak, że oświetlona została powierzchnia końca kości w miejscu przecięcia od strony nadgarstka.

– Widzi pan te faliste linie na powierzchni cięcia?

– Tak. Wygląda jak tara pralnicza, tylko wygięta.

– To się nazywa harmonijka. Chodzące w boki ostrze zostawia te szczyty i doliny na ściankach nacięcia, tak jak na jego dnie zostawia wysepki ma teriału kostnego. Szczyty i wysepki odpowiadają maksymalnym wychyleniom ostrza, a doliny na dnie rowka wyznaczają punkty, w których ostrze znajdowało się najbliżej środka płaszczyzny cięcia.

– I można zmierzyć te szczyty i doliny, tak jak wysepki?

– Dokładnie.

– A dlaczego nie widać nic głębiej w nacięciu?

– Dryfowanie przeważnie występuje tylko na początku i na końcu procesu cięcia, kiedy ostrze nie jest jeszcze zanurzone w kości.

– Brzmi sensownie. – Podniósł wzrok.

Odciśnięte okulary ponownie pojawiły się na jego twarzy.

– A może pani coś powiedzieć o kierunku?

– Ruchu piły czy o płaszczyźnie cięcia?

– A jaka jest różnica?

– Kierunek ruchu piły jest uzależniony od tego, czy ostrze tnie przesuwając się do przodu, czy cofając się. Większość pił produkowanych na Zachodzie tnie przesuwając ostrze do przodu. Niektóre japońskie piły odwrotnie. Niektóre mogą działać w obie strony. Płaszczyznę cięcia wyznacza kierunek, w jakim piła przechodzi przez kość.

– Można to stwierdzić?

– Tak.

– To co pani znalazła? – spytał przecierając oczy, starając się jednocześnie na mnie patrzeć.

Nie spieszyłam się z odpowiedzią i masowałam swoje kręgi krzyżowe. Po chwili sięgnęłam po notatnik i przerzucałam zapiski, wybierając tylko ważne fragmenty.

– Na kościach Isabelle Gagnon jest całkiem sporo falstartów. Nacięcia mają szerokość około jednej setnej cala, a na ich dnach są przeważnie jakieś wgłębienia. Są też harmonijki i wysepki materiału kostnego. Obie wartości można wymierzyć. – Przewróciłam kartkę. – Kawałek kości został odłupany przy wyciąganiu piły…

Czekał na ciąg dalszy. Nie odzywałam się, więc spytał:

– Co to wszystko znaczy?

– Chyba mamy do czynienia z piłą ręczną ze zmiennym rozstawieniem ząbków, prawdopodobnie typu 10 ZNC.

– ZNC?

– Ząbków na cal. Innymi słowy, odległość między ząbkami wynosi mniej więcej jedną dziesiątą cala. Ząbki są typu dłutowego, a piła tnie, kiedy ostrze przesuwa się do przodu.

– Rozumiem.

– Dryfowanie ostrza jest bardzo wyraźnie widoczne i jest dużo odłupań powstałych przy wyciąganiu piły, ale ostrze i tak cięło wydajnie. Myślę, że mamy tu do czynienia z piłą zaprojektowaną tak, jak ogromna piła do metalu. Wysepki wskazują na to, że rozstaw musi być dość szeroki, żeby uniknąć haczenia.

– I to wszystko pozwala stwierdzić, że…

Byłam prawie pewna, że wiem, co wykonało nacięcia, ale jeszcze nie chciałam się dzielić moim odkryciem.

– Nim wyciągnę ostateczny wniosek, chciałabym jeszcze z kimś porozmawiać.

– Ma pani coś jeszcze?

Przewróciłam kartki z powrotem na pierwszą stronę i podsumowałam to, co powiedziałam.

– Falstarty są na przednich powierzchniach długich kości. W miejscach odłupań, są też na tylnych powierzchniach. To znaczy, że ciało prawdopodobnie leżało na plecach, kiedy je przepiłowywano. Ręce odcięto w ramionach, a dłonie odpiłowano. Nogi oddzielono w biodrach i przepiłowano staw kolanowy. Głowę odcięto na wysokości piątego kręgu szyjnego. Rozcięcie tułowia było bardzo głębokie, bo sięgało aż do kręgosłupa.

Potrząsnął głową.

– Gościu wyraźnie ma talent do obsługiwania piły.

– To jest bardziej skomplikowane.

– Bardziej skomplikowane?

– Używał też noża.

Ustawiłam w innej pozycji kość łokciową i nastawiłam ostrość,

– Niech pan spojrzy jeszcze raz.

Pochylił się nad mikroskopem i nie mogłam nie zauważyć jego szczupłego, kształtnego tyłeczka. Jezu, Brennan…

– Nie musi pan tak mocno dociskać oczu do binokulara.

Rozluźnił nieco ramiona i przestąpił z nogi na nogę.

– Widzi pan nacięcia, o których mówiliśmy?

– Hm.

– A teraz niech pan spojrzy w lewo. Widzi pan wąski rowek?

Przez chwilę nic nie mówił, kiedy nastawiał ostrość.

– Wygląda bardziej na klin. Nie jest kwadratowe. Nie jest takie szerokie.

– No właśnie. To jest zrobione nożem. Wyprostował się. Z okularami.

– Ślady po nożu mają określony wzór. Zdecydowana większość z nich biegnie równolegle do falstartów, a niektóre nawet je przecinają. Poza tym na stawie biodrowym i kręgosłupie są tylko takie ślady.

– Co znaczy?

– Niektóre ślady po nożu są nad śladami po pile, a niektóre pod, więc robiono nacięcia raz przed, a raz po piłowaniu. Podejrzewam, że przecinał ciało nożem, rozcinał stawy piłą, po czym kończył robotę nożem, może przecinał mięśnie i ścięgna, które ciągle jeszcze spajały kości. Oprócz nadgarstków, wszędzie przecinał dokładnie w stawach. Z jakiegoś powodu odciął dłonie nad nadgarstkami, przepiłowując kości.

Pokiwał głową.

– Skrócił Isabelle Gagnon o głowę i otworzył jej tułów przy pomocy samego noża. Na kręgach nie ma śladów po pile.

Przez chwilę oboje milczeliśmy, zastanawiając się nad tym. Chciałam, żeby wszystko do niego dobrze dotarło, nim powiem resztę.

– Przyjrzałam się też Trottier.

Spojrzał na mnie swoimi lśniącymi oczyma. Na jego kościstej twarzy malowało się napięcie, jakby przygotowywał się na to, co mu oznajmię.

– Ślady są identyczne.

Przełknął ślinę i wziął głęboki oddech. Potem zaczął mówić bardzo cichym głosem.

– W żyłach tego gościa musi płynąć freon…

Ryan odepchnął się od blatu dokładnie w momencie, kiedy w drzwiach pojawiła się głowa stróża. Oboje odwróciliśmy się, żeby na niego spojrzeć. Mężczyzna widząc nasze poważne twarze natychmiast się oddalił.

Oczy Ryana ponownie spoczęły na moich. Mięśnie jego szczęki zacisnęły się.

– Niech pani o tym poinformuje Cłaudela. Chyba rzeczywiście pani coś ma.

– Najpierw chciałabym sprawdzić jeszcze kilka rzeczy. Potem poinformuję Kapitana Przyjemniaczka.

Wyszedł, nie mówiąc “do widzenia", a ja skończyłam chowanie kości. Zostawiłam pudełka na stole i wychodząc zamknęłam laboratorium na klucz. Kiedy przechodziłam przez główny hol przy wejściu do budynku, zauważyłam, że na zegarze wiszącym nad windami jest 6:30. Za oknami w gęstniejącym mroku migotały już światła. Znowu byłam w budynku tylko ja i sprzątaczki. Wiedziałam, że jest już za późno, żeby zrobić cokolwiek z tego, co sobie zaplanowałam, ale i tak zdecydowałam się spróbować.

Minęłam swój gabinet i doszłam wzdłuż korytarza aż do ostatnich drzwi po prawej stronie. Na małej tabliczce był napis “Informatique", a pod nim wypisano starannie mniejszymi literami Lucie Dumont.

Trzeba było na to długo czekać, ale w końcu LML i LSJ zostały podłączone do sieci. Pełną komputeryzację osiągnięto jesienią '93 roku i nieustannie przenoszono całą dokumentację na banki danych. Był już możliwy dostęp do danych dotyczących bieżących spraw – raporty z wszystkich wydziałów były zgrupowane w dużych plikach. Sprawy z lat ubiegłych były stopniowo przenoszone do bazy danych. L'Expertise Judiciaire wkroczyło z hukiem w erę komputerów, a Lucie Dumont sprawowała nad wszystkim pieczę.

Jej drzwi były zamknięte. Zapukałam, wiedząc, że pukanie pozostania bez odpowiedzi. O wpół do siódmej nie było tu już nawet Lucie Dumont.

Poszłam do swojego biura powłócząc nogami, wyciągnęłam spis członków Amerykańskich Biegłych Sądowych i znalazłam nazwisko, którego szukalam. Rzuciłam okiem na zegarek i dokonałam szybkich obliczeń. Tam będzie dopiero za dwadzieścia piąta. Czy za dwadzieścia szósta? W której strefie czasowej była Oklahoma, w strefie czasu górskiego, czy centralnego?

– Do diabła – powiedziałam, wystukując kierunkowy i numer telefonu. Ktoś podniósł słuchawkę i poprosiłam Aarona Calverta. Odpowiedziano mi przyjaznym, nosowym głosem, że rozmawiam z operatorem nocnego serwisu, ale z przyjemnością przekażą wiadomość. Podałam swoje nazwisko i i numer telefonu, ale cały czas nie wiedziałam, z jaką strefą czasową się połączyłam.

Nic nie szło po mojej myśli. Siedziałam chwilę nieruchomo, przeklinając siebie w duchu za to, że nie pomyślałam o tym wcześniej tego dnia. Potem, nie zniechęcona, ponownie sięgnęłam po słuchawkę. Zadzwoniłam do Gabby, ale jej nie było. Nie odezwała się nawet automatyczna sekretarka. Spróbowałam jeszcze złapać ją w jej gabinecie na uniwersytecie i wysłuchałam czterech sygnałów. Kiedy już miałam się rozłączyć, ktoś z sekretariatu wydziału podniósł słuchawkę. Nie, nie widzieli jej. Nie, nie odbierała poczty od kilku dni. Nie, nie ma w tym nic dziwnego, jest lato. Podziękowałam i odłożyłam słuchawkę.

– Trzecia próba spalona – powiedziałam na głos. Nie ma Lucy. Nie ma Aarona. Nie ma Gabby. Na Boga, Gabby, gdzie jesteś? Nie pozwoliłam sobie zastanawiać się nad tym.

Stukałam długopisem w notatnik.

– Piłka poza boiskiem.

Postukałam jeszcze kilkakrotnie.

– Nie wykorzystana sytuacja – dodałam, nie zwracając uwagi na to, że metafora nie ma sensu. Stuk. Stuk.

– Dyskwalifikacja.

Odchyliłam się. Włączałam i wyłączałam długopis, a w końcu pozwoliłam mu wystrzelić w górę.

– Drugi wadliwy serwis.

Złapałam długopis i ponownie go wystrzeliłam.

– Faul.

Znowu go posłałam w powietrze.

– Czas zmienić strategię.

Złapałam. Wystrzeliłam.

– Czas przygotować się na atak przeciwnika.

Złapałam długopis i trzymałam go w ręce. Trzeba się zaprzeć. Spojrzałam na długopis. Zaprzeć się. No właśnie.

– Okej – powiedziałam, odpychając krzesło od biurka i chwytając torebkę.

Przewiesiłam ją przez ramię i wyłączyłam światło.

– A niech cię, Claudel!

14

Kiedy dotarłam do mazdy, usiłowałam sobie przypomnieć ten monolog zlepiony z terminologii sportowej. Bez powodzenia. Błysk geniuszu minął. I oczekiwanie na to, co sobie zaplanowałam na wieczór, czyniło mnie zbyt spiętą, żebym była w stanie twórczo myśleć. Pojechałam prosto do domu, zatrzymując się tylko po drodze przy Kojaxie, żeby kupić suflaki.

Kiedy weszłam do domu, zignorowałam oskarżycielskie spojrzenie Birdiego i skierowałam się prosto do lodówki po dietetyczną colę. Postawiłam ją na stole obok zatłuszczonej torebki zawierającej mój obiad i rzuciłam okiem na automatyczną sekretarkę. Odwzajemniła moje spojrzenie, bez słowa i nie migocząc. Gabby nie dzwoniła. Ogarniało mnie wzrastające poczucie niepokoju – podobnie jak serce dyrygenta pochłoniętego muzyką, moje biło w rytmie prestissimo.

Poszłam do sypialni i zaczęłam buszować w szafce nocnej. To, czego szukałam leżało zagrzebane w trzeciej szufladzie. Wzięłam to do jadalni, rozłożyłam na stole, po czym otworzyłam colę i wyjęłam zawartość torebki. Bez szans. Widok tłustego ryżu i rozgotowanej wołowiny sprawił, że mój żołądek gwałtownie się skurczył, jak dotknięty krab. Sięgnęłam po kawałek pity.

Teraz już z łatwością znalazłam na planie moją ulicę i prześledziłam trasę prowadzącą z Centre-ville przez rzekę na południową stronę, do St. Lambert. Znalazłszy okolicę, której szukałam, rozłożyłam mapę St. Lambert i Longeuil. Próbowałam przełknąć jeszcze trochę suflaków, kiedy oglądałam mapę, ale mój żołądek nie zmienił zdania. Nadal nie był skłonny do przyjmowania czegokolwiek.

Birdie przyczołgał się na odległość jakichś dziesięciu centymetrów od mnie. – Użyj sobie – powiedziałam, podtykając mu aluminiowy pojemnik Wyglądał na zadziwionego. Zawahał się, po czym ruszył w jego stronę. Zaczynając mruczeć już chwilę wcześniej.

W szafie stojącej w przedpokoju znalazłam latarkę, parę rękawiczek do pracy w ogrodzie i środek owadobójczy w sprayu. Wrzuciłam to wszystko do plecaka, razem z mapą, papierem i notatnikiem. Przebrałam się w bluzę, dżinsy i tenisówki, po czym splotłam włosy w ciasny warkocz. Przyszło mi jeszcze do głowy, żeby wziąć koszulę flanelową, więc ją też wepchnęłam do plecaka. Na kartce leżącej koło telefonu przy łóżku napisałam: “Pojechałam sprawdzić trzeciego X-a – St. Lambert". Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście ósma. Dopisałam jeszcze datę i godzinę, po czym położyłam kartkę na stole w jadalni. Prawdopodobnie niepotrzebnie, ale gdybym wpadła w tarapaty, przynajmniej zostanie po mnie jakiś ślad.

Przerzuciłam plecak przez ramię i wystukałam numer systemu alarmowego, ale rosnące podniecenie sprawiło, że się pomyliłam i musiałam zacząć od początku. Kiedy za drugim razem, też mi się nie udało, opuściłam rękę, zamknęłam oczy i wyrecytowałam: “Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego". Żeby uspokoić umysł, wystarczy powtórzyć coś trywialnego. Nauczyłam się tego w szkole średniej i, jak zawsze, tym razem też zadziałało. Pomogło mi zapanować nad sobą. Bezbłędnie wystukałam kod i wyszłam z domu.

Wyjechałam z garażu, objechałam wokół kwartał i ruszyłam Ste. Catherine na wschód, aż do De la Montagne, skąd przebiłam się na południe do Victoria Bridge, jednego z trzech mostów łączących wyspę Montreal z południowym brzegiem rzeki Świętego Wawrzyńca. Niegroźne obłoki widoczne na niebie po południu, zaczynały wyglądać coraz groźniej. W oddali, na horyzoncie złowieszczo kłębiły się ołowiane chmury, przez co rzeka wyglądała szaro i mrocznie.

W górze rzeki widziałam Ile Notre-Dame i Ile Ste Helene i łączący je efektownym łukiem most Jacques-Cartier. Wysepki wyglądały ponuro w gęstniejącym mroku. Życie musiało na nich kwitnąć w czasie Expo '67, ale teraz były spokojne, uśpione i ciche jak miejsce, w którym w odległej przeszłości kwitła jakaś cywilizacja.

W dole rzeki leży Ile des Soeurs. Wyspa Sióstr. Kiedyś była własnością kościoła, ale z czasem przekształciła się w dzielnicę yuppie, oazę ekskluzywnych apartamentów, pól golfowych, kortów tenisowych i basenów, połączona z resztą miasta mostem Champlain. Migoczące światła drapaczy chmur jakby współzawodniczyły z odległymi błyskawicami.

Kiedy dotarłam na południowy brzeg, zjechałam na Sir Wilfred Laurier Boulevard. W czasie, gdy przejeżdżałam przez most, powietrze w gęstniejącym mroku nabrało, niesamowitej, zielonawej barwy. Zatrzymałam samochód, żeby obejrzeć plan. Przy pomocy ciemnozielonej plamki, oznaczającej park i pola golfowe St. Lambert, ustaliłam swoje położenie, po czym odłożyłam plan na siedzenie obok mnie. Włączałam bieg, gdy niebo przecięła błyskawica. Wiatr się wzmógł i na przedniej szybie zaczęły rozpryskiwać się pierwsze krople deszczu.

Wlokłam się przez niesamowitą, gęstniejącą ciemność, zwalniając przed każdym skrzyżowaniem, żeby pochylić się do przodu i przyjrzeć się znakom. Jechałam trasą, którą ułożyłam sobie w głowie, skręcając raz w lewo, raz w prawo, znowu dwa razy w lewo…

Po kolejnych dziesięciu minutach zwolniłam i wjechałam na parking. Moje serce wydawało dźwięki podobne do odgłosów piłeczki pingpongowej w czasie ostrej gry. Wytarłam wilgotne dłonie w spodnie i rozejrzałam się wokoło

Na niebie gromadziło się coraz więcej chmur i było już prawie zupełnie ciemno. Przejeżdżałam przez dzielnice mieszkaniowe zabudowane niskimi bungalowami, stojącymi wzdłuż ulic wysadzonych drzewami, ale teraz byłam już na granicy opuszczonych terenów przemysłowych, które na planie wyglądały jak mały, szary rogalik. Niewątpliwie byłam sama.

Po prawej stronie ulicy stał rząd opustoszałych magazynów, oświetlonych tylko jedną działającą latarnią. Budynki znajdujące się najbliżej latarni oblane były niesamowitym światłem, jak rekwizyty teatralne w czasie próby, ale kształty sąsiadujących z nimi budowli ginęły w mroku, a ostatni spowijało nieprzenikniona ciemność. Na niektórych były znaki agencji nieruchomości, oferujące je do sprzedaży bądź wynajmu. Na innych nie było tablic, jakby ich właściciele dali już za wygraną. Okna były powybijane, a place parkingowe popękane i zaśmiecone najróżniejszymi odpadkami. Całość robiła takie wrażenie, jakby pochodziła z czarno-białego filmu o Londynie w czasie wojny.

Widok na lewo był równie ponury. Nie było tam zupełnie nic. Egipskie ciemności. To właśnie na miejscu oznaczającym tę pustą przestrzeń na planie, St. Jacques umieścił swojego trzeciego X-a. Miałam nadzieję, że zastanę tu cmentarz albo mały park.

Cholera.

Oparłam ręce na kierownicy i wlepiałam wzrok w ciemność.

Co teraz?

Naprawdę przedtem tego nie przemyślałam.

Błyskawica przecięła niebo i przez chwilę na ulicy zrobiło się jasno. Coś wyleciało z ciemności i uderzyło w przednią szybę. Aż podskoczyłam z wrażenia i jęknęłam. Stworzenie przez chwilę rzucało się spazmatycznie na siebie, tworząc swoisty tatuaż, po czym odleciało w ciemność – jak kierowca który na chwilę stracił panowanie nad samochodem.

Uspokój się, Brennan. Głęboki oddech. Byłam cała rozdygotana,

Sięgnęłam po plecak, założyłam flanelową koszulę, włożyłam rękawiczki do tylnej kieszeni, a latarkę za pas. Nie wzięłam notatnika i papieru.

Nie będziesz tu chyba nic notować, powiedziałam sobie.

Powietrze pachniało deszczem na mokrym cemencie. Wiatr przeganiał śmieci z miejsca na miejsce, a gdzieniegdzie unoszone w górę kawałki papieru i liście wirowały, jakby znalazły się w centrum małego cyklonu, żeby po chwili opaść na ziemię i zacząć taniec od nowa. Wiatr rozwiewał mi włosy i szarpał ubranie, a dolna część koszuli trzepotała jak pranie na lince. Wcisnęłam koszulę w spodnie i wzięłam latarkę do ręki. Trzęsła się.

Oświetlając drogę przed sobą, przeszłam przez ulicę, po czym weszłam na krawężnik i znalazłam się na trawniku. Miałam jednak rację. Zardzewiał żelazny płot o wysokości mniej więcej metra osiemdziesiąt biegł wzdłuż działki. Po drugiej stronie płotu widać było gęstwinę drzew i krzaków, zdziczały las, który się gwałtownie urywał w miejscu, gdzie ograniczało go żelazne ogrodzenie. Skierowałam latarkę prosto przed siebie, starając się zajrzeć za drzewa, ale nie mogłam zobaczyć, jaką powierzchnię zajmują ani co leży za nimi.

Kiedy szłam wzdłuż ogrodzenia, wiszącymi nade mną gałęziami drzew targał wiatr, a ich cienie tańczyły w małej, żółtej plamie światła rzucanego przez latarkę. Spadały na nie krople deszczu, ale niektórym udawało się przebić przez korony drzew i uderzały mnie w twarz. Ulewa była niedaleko. Albo obniżająca się temperatura, albo wrogie otoczenie sprawiało, że cała się trzęsłam. Pewnie i to, i to. Przeklinałam siebie w duchu za to, że wzięłam ten spray do obrony, a nie pomyślałam o kurtce.

Po kilkudziesięciu metrach teren gwałtownie się obniżył. Oświetliłam latarką coś, co wyglądało na podjazd albo drogę dojazdową prowadzącą do miejsca, gdzie w ścianie drzew była przerwa. Przy płocie było w tym miejscu kilka furtek zamkniętych łańcuchami i kłódkami na szyfr.

Wyglądało jednak na to, że ten wjazd nie był od dawna używany. Na żwirowej drodze rosły wysokie chwasty, a pas śmieci, który leżał wzdłuż całego płotu, był nienaruszony również przy bramie. Skierowałam światło latarki w to miejsce, ale było widać tylko kilka metrów w głąb. To tak, jakby próbować oświetlić halę przemysłową jedną zapałką.

Posuwałam się powoli wzdłuż płotu jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, aż doszłam do rogu. Droga ciągnęła mi się w nieskończoność. Stanęłam i rozglądałam się wokół. Ulica, wzdłuż której szłam, kończyła się skrzyżowaniem w kształcie litery T. Spojrzałam na krzyżującą się z nią ulicę, która była równie ciemna i pusta jak ta, którą przyszłam.

Widziałam tylko asfalt i biegnącą wzdłuż niego metalową siatkę. Domyśliłam się, że kiedyś był to parking jakiejś fabryki albo magazynu. Ogrodzony plac oświetlała pojedyncza żarówka wisząca na prowizorycznym ramieniu przybitym do słupa telefonicznego. Była osłonięta metalowym kloszem i oświetlała teren w promieniu kilku metrów. Śmieci szeleściły na pustym chodniku, a gdzieniegdzie widziałam zarys jakiejś budki czy szopy na narzędzia.

Wytężyłam słuch. Kakofonia. Wiatr. Krople deszczu. Dalekie grzmoty. Moje dudniące serce. Zza ogrodzenia dobiegała wystarczająca ilość światła, żebym widziała swoje trzęsące się ręce.

No dobra, Brennan, zbeształam siebie, weź się w garść. Nic wartościowego nie przychodzi łatwo.

– Hm. Niezły tekst – powiedziałam głośno. Mój głos brzmiał dziwnie, był przytłumiony, jakby noc połykała słowa, nim zdążyły dotrzeć do moich uszu.

Odwróciłam się w stronę płotu. Kawałek dalej, ogrodzenie łukiem ścinało róg i skręcało ostro w lewo, biegnąc równolegle do ulicy, do której właśnie doszłam. Ruszyłam wzdłuż niego. Trzy metry dalej metalowe ogrodzenie zastąpił kamienny mur. Zrobiłam kilka kroków do tyłu i oświetliłam go. Mur był szarawy, wysoki na jakieś dwa i pół metra i zakończony barierą wystających z niego na dziesięć centymetrów kamieni. Z tego co widziałam w ciemności, wydawało mi się, że biegł wzdłuż całej ulicy, a mniej więcej w połowie jego długości była w nim przerwa. Wyglądało na to, że właśnie tam było wejście na teren posesji.

Szłam wzdłuż muru, pod którym walał się przemoczony papier, potłuczone szkło i aluminiowe pojemniki. Co chwilę moje nogi deptały różne przedmioty, których nie chciało mi się nawet identyfikować.

Po pięćdziesięciu metrach ściana ponownie ustąpiła miejsca zardzewiałej, metalowej siatce. Było jeszcze kilka furtek, zabezpieczonych tak samo, jak te przy bocznym wejściu.-Kiedy zbliżyłam latarkę, żeby się przyjrzeć łańcuchowi i kłódce, zobaczyłam, że jego metalowe ogniwa błyszczą. Łańcuch wyglądał na nowy.

Wcisnęłam latarkę za pas i gwałtownie szarpnęłam za łańcuch. Nie ustąpił. Spróbowałam jeszcze raz, ale z takim samym rezultatem. Cofnęłam się kilka kroków, wyjęłam latarkę i zaczęłam powoli oświetlać nią pręty.

Właśnie wtedy coś chwyciło mnie za nogę. Kiedy skuliłam się i szarpnełam, upuściłam latarkę. Oczyma wyobraźni widziałam czerwone ślepia i żółte zęby. Okazało się, że moja ręka dotknęła plastikowego worka.

– Cholera – powiedziałam. Kiedy uwalniałam się z worka, czułam straszną suchość w ustach, a ręce trzęsły mi się jeszcze bardziej, niż przedtem – Napadnięta i pobita przez reklamówkę,

W końcu zdjęłam worek, który natychmiast odleciał z wiatrem. Słyszałam, jak trzepocze, kiedy rękoma szukałam latarki. Zgasła, kiedy spadła na ziemię. Znalazłam ją, ale nie chciała działać. Najpierw zupełnie. Stuknęłam nią o wnętrze dłoni i wtedy żarówka się zapaliła, jednak na bardzo krótko. Stuknęłam jeszcze raz i światło ponownie rozbłysło, ale było jakieś słabe i niepewne. Nie wierzyłam, że jeszcze długo będzie mi służyć.

Stałam przez chwilę w ciemności, zastanawiając się, co robić. Czy naprawdę chcę się dalej w to pakować? Co ja właściwie chcę osiągnąć? Gorąca kąpiel w domu wydawała się dużo lepszym pomysłem na spędzanie czasu

Zamknęłam oczy i skupiłam się na dźwiękach, starając się wyłowić jakieś odgłosy ludzkiej aktywności. Później, kiedy wielokrotnie wracałam myślą do tego momentu, zastanawiałam się, czy czegoś nie przegapiłam. Chrzęstu opon na żwirze. Skrzypienia zawiasów. Warkotu silnika. Może słuchałam nieuważnie, a może wzbierający na sile wiatr był w zmowie, w każdym razie nic nie usłyszałam.

Wzięłam głęboki oddech, wyprostowałam się i spojrzałam w ciemność panującą za ogrodzeniem. Dawno temu byłam w Egipcie w grobie w Dolinie Królów, kiedy wysiadło światło. Pamiętam, jak stałam w tamtym ciasnym pomieszczeniu, pogrążona nie w zwyczajnych ciemnościach, ale w miejscu zupełnie pozbawionym światła. Czułam się tak, jakby to był koniec świata. Kiedy starałam się dostrzec coś za płotem, tamto uczucie powróciło. Co kryło mroczniejsze tajemnice? Grób faraona czy ciemność za murem?

X coś oznacza. To coś jest w środku. Ruszaj.

Zawróciłam do rogu i wzdłuż siatki doszłam do bocznego wejścia. Jak otworzyć zamek? Oświetlałam latarką metalowe pręty, szukając odpowiedzi na to pytanie, kiedy błyskawica oświetliła wszystko wokół, jak lampa błyskowa. W powietrzu unosił się zapach ozonu, a ja czułam mrowienie na głowie i rękach. Wtedy właśnie zobaczyłam znak po prawej stronie bramy.

W świetle błyskawicy wyglądał jak mała, metalowa tabliczka przytwierdzona do prętów. Chociaż była stara i zardzewiała, napis był wyraźny. Entree interdite. Wstęp wzbroniony. Skierowałam na niego latarkę i starałam się przeczytać mniejsze litery pod napisem. Coś de Montreal. Wyglądało jak Archidiakon. Archidiakon Montrealu? Był ktoś taki?

Skupiłam wzrok na malutkim kółku widocznym pod napisem. Delikatnie zdrapałam kciukiem trochę rdzy. Zaczął wyłaniać się znak, przypominający górną część herbu, który wydawał mi się znajomy. Po chwili olśniło mnie. Achdiocese. Archidiecezja Montrealu. Oczywiście. Była to własność kościoła, pewnie opuszczony klasztor. Cały Quebec był nimi usiany.

No dobra, Brennan, jesteś katoliczką. Chronioną na terenie należącym do kościoła. Graj defensywnie. Skąd mi się biorą te sportowe skojarzenia? Przypływają razem z ogromnymi ilościami adrenaliny wpuszczanej w mój krwiobieg. W następnej chwili czułam już tylko paraliżujący strach, potem znowu adrenalinę i tak w kółko.

Włożyłam latarkę w dżinsy, po czym złapałam łańcuch prawą ręką, a lewą chwyciłam pręt i już miałam szarpnąć, kiedy zorientowałam się, że łańcuch nie stawia żadnego oporu. Ogniwo po ogniwie, prześlizgiwał się między kratami i owijał się wokół mojej ręki, jak wąż na gałęzi. Zdjęłam rękę z pręta zaczęłam obydwoma rękoma przyciągać do siebie ten łańcuch. Nie puścił zupełnie, bo kłódka zaklinowała się między prętami. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Kłódka była zaczepiona o ostatnie ogniwo, ale nie była zamknięta.

Zdjęłam ją, przeciągnęłam resztę łańcucha między prętami i przyglądałam się i kłódce, i łańcuchowi. Kiedy zdejmowałam łańcuch, wiatr przycichł i zapanowała niepokojąca cisza, która aż dudniła mi w uszach.

Przewiesiłam łańcuch przez prawą część bramy i pociągnęłam lewą do siebie. Było tak cicho, że zawiasy wydawały się głośno krzyczeć. Żaden inny dźwięk nie mącił ciszy. Nie było słychać żadnych żab. Żadnych świerszczy. żadnych gwizdków pociągów w oddali. Jakby wszechświat wstrzymał oddech, czekając na kolejny atak burzy.

Brama otworzyła się opornie. Weszłam do środka, zamykając ją za sobą. Ruszyłam wzdłuż drogi, a moje buty cicho chrzęściły na żwirze. Oświetlałam latarką drogę przed sobą i gęstwinę po obu jej stronach. Po dziesięciu metrach zatrzymałam się i skierowałam promień światła w górę. Plątanina złowieszczo nieruchomych gałęzi tworzyła nad moją głową łukowate sklepienie.

Ele mele dudki, człowieczek malutki. Super. Zaczęłam myśleć o dziecięcych rymowankach. Byłam tak spięta, że aż się trzęsłam i czułam w sobie dosyć energii, żeby odmalować cały Pentagon. Sypiesz się, Brennan, upomniałam siebie. Pomyśl o Claudelu. Nie. Pomyśl o Gagnon i Trottier, i Adkins.

Obróciłam się w prawo i skierowałam promień latarki tak daleko, jak tylko sięgał, i pozwoliłam mu zatrzymać się na chwilę po kolei na każdym drzewie stojącym wzdłuż drogi. Wyglądały jak nie kończąca się procesja. Kiedy oświetliłam drzewa po lewej stronie, wydawało mi się, że jakieś dziesięć metrów dalej zauważyłam przerwę w gęstwinie.

Cały czas oświetlając to miejsce, ruszyłam powoli do przodu. To, co wydawało się być wyłomem, wcale nim nie było. Rząd drzew nie był przerwany, ale to miejsce wyglądało jakoś inaczej. Potem zrozumiałam. To nie chodziło o drzewa, tylko o krzaki. Zarośla były rzadkie i gdzieniegdzie prześwitywała spod nich ziemia, a pnącza wyglądały nader mizernie w porównaniu do innych w pobliżu. Wyglądało to jak wykarczowane miejsce, które zaczeło ponownie zarastać.

Pędy są młodsze, pomyślałam. Świeższe. Poświeciłam wokół latarką. Karłowata roślinność wydawała się tworzyć wąski pasek, wijący się wśród drzew, jak strumień. Albo ścieżka. Zacisnęłam rękę na latarce i ruszyłam Kiedy zrobiłam pierwszy krok, rozszalała się burza.

Siąpiącą mżawkę zastąpiła prawdziwa ulewa i drzewa zaczęły się kołysać, ich gałęzie unosiły się do góry i spadały w dół, jakby to było tysiąc latawców Niebo przecinały błyskawice, którym po chwili towarzyszyły grzmoty, i tak w kółko, jak goniące się nawzajem demony. Trzask. Gdzie jesteś? Bum. Tutaj. Zerwał się wściekły wiatr, ciskający krople deszczu we wszystkie strony

Woda zmoczyła mi ubranie i przylepiła włosy do głowy. Ściekała mi po twarzy, rozmazując obraz i boleśnie kłując mnie w ranę na policzku. Mrugając oczyma, wcisnęłam włosy za uszy i przejechałam ręką po oczach. Wyciągnęłam koniec koszuli ze spodni i owinęłam w niego latarkę, żeby woda nie dostała się do środka.

Skuliłam ramiona i szłam dalej po ścieżce, nie mając pojęcia, co się kryje poza trzymetrowym okręgiem mojego słabego światła. Kierowałam latarkę to w prawo, to w lewo, pozwalając jej muskać drzewa po obu stronach, jak psu na smyczy, który węsząc, zygzakiem posuwa się przed siebie.

Po jakichś piętnastu metrach, zobaczyłam to. Kiedy zastanawiałam się nad tym później, zrozumiałam, że kiedy to zauważyłam, mój mózg w ułamku sekundy skojarzył bodziec wzrokowy z już wcześniej nabytym doświadczeniem. W jakiś sposób wiedziałam, co widzę, nim rzeczywiście moje zmysły zapercypowały to, co zobaczyłam.

Kiedy się zbliżyłam i promień wyłowił to z otaczającej ciemności, w pełni do mnie dotarło.

Poczułam zawartość żołądka w ustach.

W rozedrganym świetle zobaczyłam brązowy, plastikowy worek na śmieci wyzierający spod błota i liści. Z jednej strony był skręcony i zawiązany w supeł. Węzeł wystawał z ziemi, jak lew morski wypływający na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza.

Patrzyłam jak deszcz smaga worek i otaczające go błoto. Woda bombardowała ziemię wokół płytko zakopanego worka, zamieniając ją w błoto i powoli, ale konsekwentnie odsłaniając dół. Im więcej worka było widać, tym większą słabość czułam w kolanach.

Błyskawica wyrwała mnie z odrętwienia. Podeszłam, a raczej podbiegłam w podskokach do worka i pochyliłam się, żeby się mu przyjrzeć. Schowałam latarkę do dżinsów, po czym chwyciłam worek za węzeł i pociągnęłam. Tkwił w ziemi ciągle zbyt głęboko, żeby można go ruszyć. Spróbowałam rozwiązać supeł, ale palce ślizgały mi się po plastiku. Nie dawał się rozwiązać. Przystawiłam nos do worka i wciągnęłam powietrze. Błoto i plastik. żadnego innego zapachu.

Kciukiem zrobiłam w worku małą dziurę i ponownie wciągnęłam powietrze nosem. Chociaż smród był słaby, to rozpoznawalny. Był to słodkawy, przykry zapach gnijącego ciała i mokrych kości. Nim zdążyłam się zdecydować, czy uciekać, czy dać się ponieść atakowi wściekłości, trzasnęła gałązka i wyczułam, że coś się za mną rusza. Kiedy starałam się uskoczyć na bok, błyskawica przeszyła moją głowę, wysyłając mnie z powrotem do grobu tamtego faraona.

15

Nie byłam tak skacowana od bardzo dawna. Jak zwykle czułam się zbyt fatalnie, żeby wiele pamiętać. Kiedy się ruszałam, harpuny bólu przeszywały mi mózg, zmuszając do pozostania w bezruchu. Wiedziałam, że jeżeli otworzę oczy, to zwymiotuję. Mój żołądek też buntował się przeciwko próbom poruszania się, ale przecież musiałam wstać. Najgorsze było to, że było mi niewyobrażalnie zimno. Byłam przemarznięta do kości. Zaczęłam się strasznie trząść i pomyślałam, że potrzebuję jeszcze jeden koc.

Usiadłam z przymkniętymi oczyma. Ból w głowie był tak przeszywający, że w ustach zebrało mi się trochę żółci. Schyliłam głowę i czekałam, aż nudności miną. Ciągle nie mogłam otworzyć oczu, więc wyplułam żółć na lewą rękę, a prawą poszukałam szlafroka.

Chociaż trzęsłam się i pękała mi głowa, zaczęłam zdawać sobie sprawę, że nie jestem w swoim łóżku. Moja prawa ręka natrafiła na gałązki i liście. Wtedy otworzyłam oczy, nie było rady.

Siedziałam w lesie. Miałam przemoczone ubrania i byłam przykryta błotem. Na ziemi wokół mnie leżało dużo gałązek i liści, a powietrze nasączone było zapachem gleby i roślinności, która stanie się glebą. Nad sobą widziałam plątaninę gałęzi, ich ciemne, pajęcze palce na tle ciemnego aksamitu nieba. Za koronami drzew migotały miliony gwiazd.

Pamięć zaczęła działać. Burza. Brama. Ścieżka. Ale jak to się stało, że tu leżę? To, co czułam, to nie był żaden kac, najwyżej jakaś parodia.

Przejechałam na próbę ręką po tyle głowy. Wyczułam pod włosami guz wielkości cytryny. Super. Znokautowana dwukrotnie w ciągu jednego tygodnia. Większość bokserów rzadziej obrywa.

Ale jak to się stało? Potknęłam się i upadłam? Uderzył mnie konar jakiegoś drzewa? Burza zrobiła wiele zamieszania, ale nie było koło mnie żadnych dużych gałęzi. Nie pamiętałam i mało mnie to obchodziło. Chciałam po prostu już iść.

Walcząc z mdłościami, na czworakach zaczęłam szukać latarki. Znalazłam ją. Była do połowy zagrzebana w błocie, więc wytarłam ją i włączyłam Ku mojemu zdziwieniu, działała. Skupiając całą uwagę na swoich trzęsących się nogach, wstałam i znowu fajerwerki eksplodowały w mojej głowie. Oparłam się ręką o drewno i zaczęło mi się zbierać na wymioty.

Poczułam w ustach smak żółci, a wraz z nim do głowy przychodziły mi kolejne pytania. Kiedy jadłam? Wczoraj wieczorem? Dziś wieczorem? Która jest godzina? Od jak dawna tu jestem? Burza się skończyła i pojawiły się gwiazdy. I ciągle jeszcze była noc. I byłam przemarznięta do kości. To wszystko, co wiedziałam.

Kiedy skurcze żołądka się skończyły, wyprostowałam się powoli i oświetliłam latarką teren wokół siebie, szukając ścieżki. Widok promyka światła tańczącego po ściółce przywołał kolejne wspomnienie. Zakopany worek. Wraz z tym wspomnieniem pojawił się strach. Zacisnęłam rękę na latarce i wykonałam pełny obrót, żeby upewnić się, że nikogo za mną nie ma.

A co do worka, gdzie on był? Powoli wracała mi pamięć, ale ciągle jeszcze fragmentaryczna. Oczyma wyobraźni widziałam ten worek, ale nie mogłam go zlokalizować na ziemi.

Przeszukałam otaczającą mnie roślinność, szukając miejsca pochówku Głowę przeszywał mi ból i cały czas miałam mdłości, ale żołądek był już pusty i suche, wstrząsające mną odruchy wymiotne sprawiały, że bolały mnie boki, a oczy łzawiły. Cały czas stałam, opierając się o drzewo, i czekałam, aż żołądek się uspokoi. Dochodziło mnie brzęczenie chrząszczy rozgrzewających się przed pierwszym po burzy występem. Miałam wrażenie, że ich muzyka to żwir, który ktoś wtłacza w moje uszy, a następnie szoruje nim mój mózg.

Kiedy w końcu znalazłam, okazało się, że worek leżał zaledwie trzy metry ode mnie. Trzęsąc się tak bardzo, że z trudem udawało mi się trzymać latarkę w miarę nieruchomo, zobaczyłam go. Leżał w takiej samej pozycji, jak to zapamiętałam, ale więcej plastiku było odsłonięte. Otoczony był wypełnioną wodą deszczową fosą, a i na samym pomarszczonym worku gdzieniegdzie uformowały się małe kałuże.

Nie będąc w stanie wygrzebać worka, po prostu stałam i się w niego wpatrywałam. Wiedziałam, że trzeba profesjonalnie przeszukać to miejsce, ale obawiałam się, że zanim specjalna ekipa się tu zjawi, ktoś może coś zmienić albo usunąć szczątki. Chciało mi się płakać z frustracji.

A, to jest naprawdę świetny pomysł, Brennan. Płacz. Może ktoś przyjdzie i cię uratuje…

Stałam, trzęsąc się z zimna i Bóg wie jeszcze czego i starałam się skupić, ale komórki mózgowe nie były skłonne do współpracy, zatrzaskując drzwi i odmawiając wszelkich kontaktów.

Kontakt. Telefon. To dotarło.

Namierzyłam krawędź zarośniętej ścieżki i ruszyłam w stronę wyjścia z lasu. Przynajmniej miałam taką nadzieję. Nie pamiętałam drogi w tamtą stronę i miałam mocno niejasne wyobrażenie o tym, jak stąd wyjść. Poczucie orientacji zniknęło razem z pamięcią krótkotrwałą. Nagle bez ostrzeżenia zgasła latarka i znalazłam się w prawie zupełnej ciemności, rozpraszanej tylko słabym światłem gwiazd. Potrząsanie latarką nie przyniosło rezultatu, podobnie jak przeklinanie jej.

– Cholera! – Przynajmniej próbowałam.

Wytężyłam słuch, starając się zlokalizować jakiś dźwięk, który pomógłby mi znaleźć właściwy kierunek. Słyszałam jednak tylko chrząszcze, ze wszystkich stron. Zewsząd brzęczenie. Nic z tego nie będzie.

Próbowałam odróżnić cienie niskiej roślinności od cieniów wyższej i powlokłam się w stronę, w którą zwrócona była moja głowa. Plan równie dobry, jak każdy inny. Niewidoczne gałęzie haczyły moje włosy i ubranie, a liany i pnącza krępowały mi nogi.

Nie jesteś na ścieżce, Brennan. Robi się coraz gęściej. Zastanawiałam się, w którą stronę się skierować, kiedy się pośliznęłam. Upadłam do przodu, lądując twardo na rękach i jednym kolanie. Stopy miałam uwięzione, a wyrzucone do przodu kolano było wciśnięte w coś, co wydawało się być sypką ziemią. Latarka wypadła mi z ręki i ożyła, kiedy uderzyła w ziemię. Potoczyła się kawałek i teraz była skierowana w moją stronę. Dobywał się z niej promień dziwnego, żółtego światła. Spojrzałam na nogi i zobaczyłam, że zanurzone są w jakiejś ciemnej i ciasnej przestrzeni.

Z sercem na ramieniu, ruchem wahadłowym, jak krab na plaży, zaczęłam czołgać się w stronę światła. Skierowałam latarkę na miejsce, w którym upadłam, i zobaczyłam mały krater. Zionął świeżą ziemią i wyglądał jak niezagojona rana. Wokół dołka leżała sypka ziemia, tworząca jakby malutki wał.

Oświetliłam wnętrze krateru. Nie był duży, miał z sześćdziesiąt centymetrów średnicy i metr głębokości. Potykając się, postawiłam nogę zbyt blisko jamy i osunęło się do niej trochę ziemi. Zupełnie jak przy wysypywaniu musli z pudełka, pomyślałam. Już chwilę wcześniej, kiedy się przewróciłam, musiałam wsypać trochę do środka.

Przyglądałam się, jak ziemia zbiera się w mały kopczyk na dnie jamy Coś mi tu nie pasowało. Potem zrozumiałam. Ziemia była prawie zupełnie sucha. Nawet mój otępiały mózg wiedział, co to znaczy. Ta jama była albo przykryta, albo wykopana już po deszczu.

Przeszły mnie ciarki i zaczęłam pocierać ramiona rękoma, żeby zrobiło mi się cieplej. Cały czas byłam przemoczona, a burza zostawiła po sobie zimne powietrze. Ruchy ramion wcale mnie nie rozgrzały, a latarka nie oświetlała jamy. Spuściłam ręce i poprawiam latarkę. Dlaczego ktoś miałby…

Prawdziwe pytanie przedarło się z hukiem do mojej świadomości i mój żołądek gwałtownie się ścisnął. Kto? Kto przyszedł tutaj wykopać albo opróżnić tę dziurę? Czy on, albo ona, jest tutaj teraz? Ta myśl pobudziła mnie do działania. Okręciłam się o 360 stopni, oświetlając teren wokół siebie. Ból przeszył moją głowę, a serce zaczęło mi bić trzy razy szybciej.

Nie wiem, co spodziewałam się zobaczyć. Wściekłego dobermana z pianą na ustach? Normana Batesa z matką? Hannibala Lectera? A może sławnego kpiarza George'a Burnsa? Żadne z nich się nie pojawiło. Byłam sam wśród drzew, pnączy i słabego światła gwiazd.

Tym, co zobaczyłam w niespokojnym promieniu latarki, była ścieżka. Zostawiłam świeży dół i utykając podeszłam z powrotem do na wpół zakopanego worka. Nogami nagarnęłam liści, żeby go zamaskować. Ten prowizoryczny kamuflaż nie zmyliłby osoby, która go tu przyniosła, ale być może ukryje worek przed przypadkowym okiem.

Kiedy uznałam, że worek jest wystarczająco schowany, wyjęłam z kieszeni mój obronny spray i położyłam go na pobliskim drzewie, w miejscu, gdzie rozwidlały się gałęzie, żeby oznaczyć miejsce. Ruszyłam ścieżką, ale cały czas potykałam się o pnącza i korzenie i z trudem trzymałam się na nogach. Przemieszczałam się bardzo powoli, bo w nogach w ogóle nie miałam czucia, jakby je znieczulono do zabiegu.

W miejscu, gdzie ścieżka krzyżowała się ze żwirową drogą, umieściłam po jednej rękawicy w rozwidleniach pobliskich drzew i ruszyłam w strony bramy. Było mi niedobrze i byłam wyczerpana, a do tego bałam się, że przegapię wyjście. Już niedługo poziom adrenaliny spadnie i wtedy się załamię. Kiedy nadejdzie ten moment, chciałabym już być gdzieś indziej.

Moja stara mazda stała tam, gdzie ją zostawiłam. Nie patrząc ani na lewo, ani na prawo, zataczając się, przeszłam przez ulicę, nie myśląc o tym, kto może na mnie czekać. Prawie bez czucia, wkładałam rękę do kolejnych kieszeni, starając się trafić na klucze. Kiedy je znalazłam, przeklęłam siebie w duchu za to, że noszę ich tak wiele na jednym kółku. Trzęsłam się, klęłam, dwukrotnie upuściłam klucze, wygrzebałam kluczyki od samochodu, otworzyłam drzwi i usiadłam za kierownicą.

Zamknęłam drzwi, oparłam ręce na kierownicy, a na nich głowę. Czułam, że potrzebuję snu, żeby uciec od rzeczywistości. Wiedziałam, że nie wolno ulec mi tej pokusie. Gdzieś tam może ktoś być, obserwować mnie i zastanawiać się nad tym, co zrobić.

Kolejnym błędem, przypomniałam sobie, kiedy opadały mi powieki, byłoby pozostanie na miejscu choćby przez chwilę.

Fragmenty myśli przebiegały mi chaotycznie przez głowę. Ponownie pojawił się George Burns ze swoim credo: “Zawsze mnie interesuje przyszłość. Mam zamiar spędzić w niej resztę życia".

Wyprostowałam się gwałtownie i opuściłam ręce na kolana. Ukłucie bólu pomogło rozjaśnić mi umysł.

Nie zwymiotowałam. To był już postęp.

– Jeśli chcesz mieć przyszłość, lepiej zbieraj dupę w troki, Brennan.

Mój głos dudnił w małej, zamkniętej przestrzeni, ale on też pomógł mi wrócić do teraźniejszości. Włączyłam silnik i na zegarze na tablicy rozdzielczej rozbłysły zielone cyfry. 2:15. O której wyszłam?

Cały czas się trzęsąc, podkręciłam ciepło, chociaż wcale nie byłam pewna, czy to coś pomoże. Uczucie chłodu tylko po części miało swe źródło w wietrze i zimnym, nocnym powietrzu. W mojej duszy panował inny chłód, którego nie sposób ogrzać gorącym powietrzem.

Ruszyłam, nie patrząc do tyłu.

Przesuwałam mydło po piersiach, wielokrotnie zataczając nim kółka wokół każdej z nich. Chciałam, żeby słodko pachnąca piana oczyściła mnie z wydarzeń nocy. Zwróciłam twarz w stronę rozpryskującej się z prysznica wody, która boleśnie smagała moją głowę i spływała po ciele. Woda niedługo zrobi się zimna. Stałam pod prysznicem już od dwudziestu minut, starając się pozbyć uczucia zimna i uciszyć głosy w mojej głowie.

Gorąco, unosząca się para i zapach jaśminu powinny rozluźnić moje mięśnie, mnie samą i przynieść ulgę w bólu. Ale tak się nie stało. Przez cały czas nasłuchiwałam dźwięków spoza mojego prostokątu pary. Czekałam na dźwięk telefonu. Bojąc się, że przegapię telefon Ryana, przyniosłam ze sobą słuchawkę do łazienki.

Zadzwoniłam na komisariat, jak tylko znalazłam się w domu, nawet przed zdjęciem z siebie przemoczonych ubrań. Dyżurująca policjantka odniosła się do mojej prośby sceptycznie, nie chciała budzić detektywa w śródku nocy. Stanowczo odmówiła mi podania domowego numeru telefonu Ryna, a zostawiłam jego wizytówkę w pracy. Stojąc na środku dużego pokoju z pękającą z bólu głową, trzęsąc się i czując, że żołądek przygotowuje się do kolejnej ofensywy, nie byłam w nastroju do dyskusji. Moje słowa i ton, jakim je powiedziałam, przekonały ją. Przeproszę jutro.

To było pół godziny temu. Czułam tył głowy. Guz ciągle tam był. Miałam, wrażenie, że pod moimi mokrymi włosami mam jajko na twardo, bardzo wrażliwe na dotyk. Nim weszłam pod prysznic, zrobiłam to, co mi zalecano w innych sytuacjach, kiedy uderzono mnie w głowę. Obejrzałam swoje źrenice, odwróciłam mocno głowę w prawo i w lewo i uszczypnęłam się kilkakrotnie w ręce i stopy, żeby sprawdzić czucie. Wszystko wydawało się na miejscu i działało raczej bez zarzutu. Jeśli miałam wstrząs mózgu, to musiał być lekki.

Wyłączyłam wodę i wyszłam spod prysznica. Telefon leżał tam, gdzie go położyłam, milczący i obojętny.

Cholera. Gdzie on jest?

Wytarłam się i wśliznęłam w swój znoszony stary, aksamitny szlafrok i zawinęłam włosy w ręcznik. Sprawdziłam automatyczną sekretarkę, żeby mieć absolutną pewność, iż nie przegapiłam telefonu. Nie paliło się czerwone światełko. Cholera. Odkładając słuchawkę na miejsce, sprawdziłam, czy działa. Ciągły sygnał. Oczywiście, że działa. Byłam po prostu podniecona.

Położyłam się na kanapie i postawiłam telefon na stoliku. Na pewno wkrótce zadzwoni. Nie ma sensu kłaść się do łóżka. Zamknęłam oczy, chcąc trochę odpocząć przed przygotowaniem sobie czegoś do jedzenia. Ale zimno, stres, zmęczenie i cios w głowę sprawiły, że ogarnęła i powaliła mnie taka fala wyczerpania, że natychmiast pogrążyłam się w głębokim, acz niespokojnym śnie. Nie było tej przyjemnej fazy przejściowej między snem a jawą, po prostu straciłam świadomość.

Stałam na zewnątrz płotu i patrzyłam, jak ktoś kopie ogromną łopatą. Za każdym razem, kiedy łopata wyłaniała się z ziemi, roiło się od szczurów. Kiedy spojrzałam na dół, szczury były wszędzie. Musiałam je cały czas kopać, żeby nie wchodziły na moje stopy. Postać z łopatą była widoczna jak za mgłą, ale kiedy się odwróciła, zobaczyłam, że to Pete. Wskazał na mnie i coś powiedział, ale nie wiedziałam, co. Zaczął do mnie krzyczeć i przywoływać mnie gestem. Jego usta były okrągłym, czarnym kółkiem, które robiło się coraz większe, wchłaniało jego twarz, zamieniając ją w przeraźliwą maskę klowna.

Szczury przebiegały po moich stopach. Jeden ciągnął głowę Isabelle i Gangnon. Jego zęby kurczowo zaciskały się na jej włosach, kiedy targał ją przez trawnik.

Próbowałam uciekać, ale nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zapadłam się w ziemię i stałam w grobie, a wokół mnie pojawiało się coraz więcej piasku. Z góry spoglądali na mnie Charbonneau i Claudel. Usiłowałam mówić, ale nie dobywały się z moich ust żadne słowa. Chciałam, żeby mnie wydostali Wyciągnęłam do nich ręce, ale oni nie zwracali na mnie uwagi.

Potem dołączyła do nich jakaś inna postać – mężczyzna w długich szatach i dziwacznej czapce. Spojrzał na mnie i spytał, czy byłam bierzmowana. Nie mogłam odpowiedzieć. Wtedy on powiedział, że znajduję się na terenie należącym do kościoła i że nie mogę tu zostać. Powiedział też, że tylko ci, którzy pracują na rzecz kościoła, mogą znajdować się na jego terenie. Jego sutanna trzepotała na wietrze i bałam się, że jego czapka spadnie do grobu. Starał się przytrzymywać swój ornat jedną ręką, a drugą wystukiwać numer na telefonie komórkowym. Telefon zaczął dzwonić, ale on to ignorował. Dzwonił i dzwonił…

Mój telefon na stoliku też. W końcu zrozumiałam, że to nie ten sam, co w moim śnie. Na wpół przytomna, sięgnęłam po słuchawkę.

– Mm. Mhm – powiedziałam ochrypłym głosem.

– Brennan?

Anglojęzyczny. Szorstki. Znajomy. Starałam się oprzytomnieć.

– Tak? – Spojrzałam na nadgarstek. Nie było zegarka.

– Mówi Ryan. Lepiej, żeby to było coś ważnego.

– Która jest godzina? – Nie miałam pojęcia, czy spałam pięć minut czy pięć godzin. Na tym polega chyba starzenie się.

– Piętnaście po czwartej.

– To proszę o sekundę…

Odłożyłam słuczawkę i powlokłam się do łazienki. Przemyłam twarz zimną wodą i zabulgotałam, potem podskoczyłam jeszcze w miejscu. Wracając do telefonu, poprawiłam turban. Nie chciałam potęgować jego rozdrażnienia, każąc mu czekać, ale jeszcze bardziej nie chciałam charczeć ani się plątać. Lepiej poświęcić minutkę, żeby oprzytomnieć.

– No dobra, już jestem. Przepraszam.

– W czym problem?

– Hm. Pojechałam dziś wieczorem do St. Lambert – zaczęłam. Chciałam powiedzieć mu wystarczająco dużo, ale nie wdawać się w szczegóły kwadrans po czwartej. – Znalazłam miejsce, które St. Jacques zaznaczył X-em. Jest to jakiś opuszczony teren kościelny.

– I odszukali mnie o czwartej rano, żebym to usłyszał?

– Znalazłam ciało. Jest w daleko posuniętym stanie rozkładu. Sądząc po zapachu, prawdopodobnie zostało z niego niewiele więcej, niż szkielet, Musimy tam pojechać natychmiast, żeby ktoś się na nie nie nadział albo miejscowe psy nie miały kościelnej kolacji…

Wzięłam oddech i czekałam.

– Czy cię czasem nie pojebało, kobieto?

Nie byłam pewna, czy odnosiło się to do tego, co znalazłam, czy do tego, że pojechałam tam sama. Skoro prawdopodobnie miał rację co do drugiej możliwości, odpowiedziałam na pierwszą.

– Umiem rozpoznać ciało, kiedy jakieś znajdę.

Zamilkł na długo, po czym spytał:

– Zakopane czy na powierzchni?

– Zakopane, ale bardzo płytko. Kawałek, który widziałam, był odsłonięty, a deszcz tylko pogarszał sprawę.

– A nie jest to przypadkiem jakiś pieprzony stary cmentarz?

– Ciało jest w plastikowym worku. – Jak Gagnon. I Trottier. Tego nic musiałam mówić.

– Cholera. – Usłyszałam trzask zapałki i po chwili długi wydech, co i znaczyło, że zapalił papierosa.

– Może podjedziemy tam teraz, razem?

– Nie ma mowy.

Słyszałam, jak zaciąga się papierosem.

– I co to ma znaczyć to “razem"? Przecież ty masz reputację wolnego strzelca, Brennan! Mnie nie tak łatwo zwieść! Twoje olewające podejście do Claudela może być dobre dla niego, ale nie ze mną te numery. Następnym razem, jak ci się zbierze na wycieczki na miejsce zbrodni, wcześniej popytaj czy ktoś z wydziału zabójstw nie ma ochoty się przyłączyć. Pomimo że jesteśmy zajęci, ciągle jeszcze znajdujemy czas w takich przypadkach.

Nie spodziewałam się wdzięczności, ale nie byłam przygotowana na tak wybuchową odpowiedź. Zaczynało mnie to złościć, co wzmacniało ból w mojej głowie. Czekałam, ale nie było ciągu dalszego.

– No to dzięki za tak szybki odzew…

– Nie ma sprawy.

– Gdzie cię zlokalizowali? – Gdyby mój mózg funkcjonował normalnie, nigdy nie zadałabym tego pytania. Pożałowałam natychmiast.

Po chwili milczenia odparł:

– U przyjaciółki.

Dobry ruch, Brennan. Nic dziwnego, że był rozdrażniony.

– Myślę, że ktoś tam był dzisiejszego wieczora.

– Co?

– Kiedy przyglądałam się ciału, wydawało mi się, że coś usłyszałam, a potem przyjęłam taki cios w głowę, że straciłam przytomność. Mnóstwo rzeczy latało w powietrzu, bo była potworna burza, więc nie mogę być pewa…

– Jesteś ranna?

– Nie.

Znowu milczenie. Prawie słyszałam, jak myśli.

– Wyślę kogoś, żeby zabezpieczyli to miejsce do rana. Potem wyślę tam ekipę. Czy psy też mamy zabrać?

– Widziałam tylko jeden worek, ale musi być ich więcej. Poza tym, wygląda, jakby ktoś jeszcze coś tam kopal, więc to chyba dobry pomysł. Czekałam na odpowiedź. Nie doczekałam się.

– O której mam być gotowa? – spytałam.

– Doktor Brennan nie będzie tam potrzebna. To jest prawdziwe zabójstwo, więc zajmie się nim wydział zabójstw, to nie jest żadna “Sierżant Anderson" dla małolatów.

Teraz byłam już wściekła. Krew pulsowała mi w skroniach, a dokładnie między nimi, głęboko w mózgu, czułam żywy ogień.

– “Ta teoria jest bardziej dziurawa niż trasa Trans-Canada" – wypaliłam. – “Trzeba by znaleźć coś jeszcze". To są twoje słowa, Ryan. No więc znalazłam. I mogę ciebie tam zawieźć. Poza tym w tym przypadku wchodzi w grę szkielet. Kości. To moja działka, chyba się nie mylę…

W słuchawce zaległa tak długa cisza, że już myślałam, iż odłożył słuchawkę. Czekałam.

– Podjadę o ósmej.

– Będę gotowa.

– Brennan?

– No?

– Może powinnaś sobie sprawić kask.

Rozłączył się.

16

Ryan dotrzymał słowa i już za piętnaście dziewiąta zatrzymaliśmy się za furgonetką ekipy. Stała nawet nie trzy metry od miejsca, gdzie zaparkowałam wczoraj. Ale był to zupełnie inny świat od tego, który odwiedziłam poprzedniej nocy. Świeciło słońce i ulica kipiała życiem. Samochody i radiowozy stały wzdłuż krawężników po obu stronach i przynajmniej dwudziestu ludzi w kombinezonach i cywilnych rozprawiało w grupkach.

Gdzieniegdzie widziałam ludzi DEJ, SQ i policjantów z St. Lambert. Każdy z nich ubrany był w inny mundur i zdobiły ich różne odznaki. Całe to zgromadzenie przypominało mi stado różnych ptaków, które czasem tworzą spontaniczny zlot, pełen jazgotu i świergotania, gdzie każdy ptak obwieszcał swój gatunek kolorem upierzenia i paskami na skrzydłach.

Kobieta z dużą torbą na ramieniu i młody mężczyzna obwieszony aparatami palili papierosy, opierając się na masce białego chevy. Jeszcze inny gatunek – prasa. Kawałek dalej, na trawniku przylegającym do ogrodzenia zdyszany owczarek niemiecki obwąchiwał mężczyznę w granatowym kombinezonie. Pies co chwilę wypuszczał się na krótki zwiad, trzymając nos nisko przy ziemi, żeby po chwili wrócić do tresera, merdając ogonem i z łbem uniesionym do góry. Wydawał się niecierpliwić, jakby chciał już iść i był zdezorientowany zwłoką.

– Cała załoga już jest – odezwał się Ryan, wyłączając silnik i odpinając pasy.

Nie przeprosił za to, że był niegrzeczny przez telefon, a ja tego nie oczekiwałam. Nikt nie jest w najlepszej formie o czwartej nad ranem. Był bardzo serdeczny przez całą drogę, prawie radosny, pokazywał mi miejsca, gdzie miały miejsce jakieś wydarzenia i opowiadał anegdoty o grabieżach i upodleniu. Jak z wojny. Tutaj, w tym domu, jakaś kobieta sprała męża patelnią, a potem zawzięła się na nas. Tam, w tym Poulet Kentucky Frites, znaleźliśmy nagiego mężczyznę w szybie wentylacyjnym. Typowa policyjna gadka. Zastanawiałam się, czy ich orientacja w terenie bardziej opierała się na miejscach operacji policyjnych wymienianych w raportach, niż na nazwach rzek, ulic i numerach budynków, których to używa reszta ludzi.

Ryan namierzył Bertranda i ruszył w jego stronę. Stał w grupce złożonej z funkcjonariusza SQ, Pierre'a LaManche'a i szczupłego blondyna w okularach przeciwsłonecznych. Ruszyłam za nim przez ulicę, szukając wzrokiem Claudela albo Charbonneau. Chociaż oficjalnie była to impreza SQ, myślałam, że mogą tu być. Wszyscy inni wydawali się kręcić. Nie widziałam jednak żadnego z tych dwóch.

Kiedy podeszliśmy bliżej, od razu zauważyłam, że mężczyzna w okularach jest podniecony. Miał niespokojne ręce, które ciągle szarpały brzeg rzadkich wąsów, spadających mu na górną wargę. Jego palce nieustannie przesuwały kilka włosków, ale już po chwili układały je z powrotem na miejscu. Zauważyłam, że jego skóra była specyficznie ziemista i nieskazitelna, bezbarwna i dziwnie gładka.

Był ubrany w wojskową kurtkę i czarne wysokie buty. Mógł mieć równie dobrze dwadzieścia pięć, co sześćdziesiąt pięć lat.

Poczułam na sobie wzrok LaManche'a, kiedy dołączyliśmy do grupki. Skinął głową, ale nic nie powiedział. Zaczynałam mieć wątpliwości. To ja wyreżyserowałam to przedstawienie, sprowadziłam tutaj tych wszystkich ludzi. Co będzie, jeśli nic nie znaleźli? Co, jeśli ktoś usunął worek? Co, jeśli to zwłoki, jakiegoś “pieprzonego cmentarza"? Wczorajsza noc była ciemna, a ja byłam podkręcona. Jaki udział miała moja wyobraźnia? Czułam, jak kurczy mi się żołądek.

Bertrand przywitał nas. Jak zwykle, wyglądał na niską, krępą wersję modela prezentującego męską modę. Na ekshumację wybrał ziemiste kolory, ekologicznie poprawne brązy i beże, bez wątpienia barwione naturalnie.

Ryan i ja skinęliśmy głową tym, których znaliśmy, po czym zwróciliśmy się do mężczyzny w okularach przeciwsłonecznych.

Bertrand nas przedstawił.

– Andy Ryan. Pani doktor. Ojciec Poirier. Reprezentuje diecezję.

– Archidiecezję.

– Ksiądz wybaczy. Archidiecezję. Dlatego, że ten teren należy do kościoła. – Bertrand wskazał kciukiem w stronę ogrodzenia za nim.

– Tempe Brennan – powiedziałam, wyciągając do niego rękę. Ojciec Poirier spojrzał na mnie zza swoich ciemnych okularów i też wyciągnął rękę, ściskając moją słabo i bez werwy. Gdyby oceniać ludzi po uściskach dłoni, dostałby trzy minus. Jego palce były zimne i bezwładne, jak marchewki zbyt długo przetrzymywane w lodówce. Kiedy puścił moją dłoń, z trudem oparłam się pokusie wytarcia jej o dżinsy.

Powtórzył ten sam rytuał z Ryanem, z którego twarzy nic nie można było odczytać. Wesołość gdzieś zniknęła, a zastąpiła ją całkowita powaga. Przełączył się na funkcję “policjant". Poirier wyglądał tak, jakby chciał coś powiedzieć, ale widząc twarz Ryana, zmienił zdanie i zacisnął wargi w wąską kreskę -. Chociaż nikt nic nie powiedział, sam się zorientował, że teraz dowodzącym jest Ryan.

– Czy ktoś już tam był? – spytał Ryan.

– Nikt. Cambronne przyjechał tu koło piątej rano – wyjaśnił Bertrand wskazując na umundurowanego funkcjonariusza po swojej prawej stronie. – Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Ojciec podał nam, że tylko dwóch ludzi ma dostęp na ten teren, on sam i dozorca. Ojciec ma ponad osiemdziesiąt lat i pracuje tutaj od czasów, kiedy za sprawą Mamie Eisenhower grzywki stały się modne. – Zabrzmiało to trochę komicznie, ale jakoś przeszło w uszach duchownego.

– Brama nie mogła być otwarta – odezwał się Poirier, ponownie przenosząc na mnie swoje okulary. – Sprawdzam ją za każdym razem, kiedy tu jestem.

– To znaczy kiedy? – spytał Ryan.

Okulary skierowały się na Ryana. Były nieruchome przez całe trzy sekundy, nim odpowiedział.

– Przynajmniej raz w tygodniu. Kościół czuje się odpowiedzialny za wszystkie swoje posiadłości. Nie jesteśmy tyl…

– Co to za miejsce?

Znowu chwila ciszy.

– Le Monastere St. Bernard. Zamknięte od 1983 roku. Kościół doszedł do wniosku, że liczba zakonników nie gwarantowała ciągłości jego istnienia.

Dziwiło mnie to, że mówił o kościele, jak o żywym stworzeniu, bycie mającym wolę i uczucia. Po francusku też mówił jakoś dziwnie, jego wymówa różniła się od tej, do której zdążyłam się już przyzwyczaić. Nie był rodowitym mieszkańcem Quebecu, ale nie potrafiłam przypisać jego akcentowi miejsca, skąd musiał pochodzić. Nie była to lekko gardłowa wymowa spotykana we Francji, którą mieszkańcy Ameryki Północnej nazywają akcentem paryskim Podejrzewałam, że jest Belgiem albo Szwajcarem.

– Co tu się mieści? – pytał dalej Ryan.

Znowu chwila milczenia, jakby fale dźwiękowe musiały przebyć długą drogę, nim dotrą do receptorów.

– Teraz już nic.

Ksiądz westchnął. Może wspominał lepsze czasy, kiedy kościół i klasztory kwitły. Może zbierał myśli, bo składając wyjaśnienia policji, chciał wyrażać się precyzyjnie. Okulary przeciwsłoneczne ukrywały jego oczy. Dziwny jak na księdza, szczególnie z tą swoją nienaganną cerą, skórzaną kurtką i strojem motocyklisty.

– Teraz przychodzę tu czasem rzucić okiem na posiadłość – ciągnął – Dozorca dba o wszystko.

– To znaczy o co? – Ryan robił notatki w notesie.

– Piec, rury. Odgarnia śnieg. Mieszkamy w miejscu o bardzo surowym klimacie. – Poirier zatoczył krąg jedną ze swoich chudych rąk, jakby chciał nią ogarnąć całą prowincję. – Okna. Czasami chłopcy rzucają kamieniami. – Spojrzał na mnie. – Drzwi i bramy. Upewnia się, że są zamknięte.

– Kiedy ostatni raz sprawdzał ojciec kłódki?

– W niedzielę o szóstej wieczorem. Wszystkie były w porządku. Jego natychmiastowa i dokładna odpowiedź mnie zdziwiła. Nie musiał się nad nią zastanawiać. Może Bertrand już wcześniej zadał mu to pytanie, a może Poirier po prostu się go spodziewał, ale szybkość reakcji wskazywała na to, że odpowiedź miał przygotowaną.

– Nie zauważył ojciec nic niezwyczajnego?

– Rien. – Nic.

– Kiedy ten dozorca… Jak on się nazywa?

– Monsieur Roy.

– Kiedy przychodzi?

– Przychodzi w piątki, chyba że jest coś konkretnego do zrobienia. Ryan milczał, ale nie spuszczał z niego wzroku. Usłyszał więc:

– Na przykład uprzątnięcie śniegu albo naprawienie okna.

– Ojcze Poirier, myślę, że detektyw Bertrand już ojca pytał o miejsca pochówku na terenie posiadłości?

Chwila ciszy.

– Nie. Nie. Tu nie ma żadnych grobów. – Potrząsnął energicznie głową, przez co przesunęły mu się okulary. Jedna rączka uwolniła się zza ucha i oprawki przechyliły się pod kątem dwudziestu stopni. Skojarzył mi się przy tym ruchu z tankowcem wchodzącym do portu.

– To był klasztor, zawsze klasztor. Nikogo się tutaj nie grzebie. Ale zadzwoniłem do naszej archiwistki i poprosiłem, żeby sprawdziła w dokumentach. Aby mieć absolutną pewność. – Kiedy mówił, podniósł obie ręce do skroni i poprawił okulary, starannie je prostując.

– Wie ojciec, dlaczego tu jesteśmy?

Poirier pokiwał głową i okulary ponownie się poruszyły. Już miał coś powiedzieć, ale zmienił zdanie.

– No dobra – powiedział Ryan, zamykając notes i chowając go do kieszeni. – Teraz słucham, jak się mamy do tego zabrać? – zwrócił się do mnie.

– Może najpierw was tam wprowadzę i pokażę, co znalazłam. Jak już weźmiemy to z sobą, można sprowadzić psa i zobaczyć, czy znajdzie coś jeszcze… – Miałam nadzieję, że mój głos nie odzwierciedla mojego stanu ducha. Cholera. Co się stanie, jeśli tam nic nie będzie?

– Zgoda.

Ryan podszedł do mężczyzny w kombinezonie. Owczarek podskoczył w jego stronę i zaczął nosem trącać mu rękę, żeby zwrócić na siebie uwagę,

Kiedy Ryan rozmawiał z treserem, głaskał psa po głowie. Po chwili wrócił do nas i zaprowadził całą grupę do bramy. Gdy tak szliśmy, dyskretnie rozglądałam się na boki, szukając jakichś znaków potwierdzających to, że byłam tutaj poprzedniej nocy. Nie zauważyłam żadnych.

Czekaliśmy przed bramą, podczas gdy Poirier wyciągnął z kieszeni kółko z ogromną ilością kluczy i wybrał jeden z nich. Chwycił kłódkę i szarpnął nią mocno, pokazując, że trzyma. Kłódka zabrzęczała cicho w porannym powietrzu, a na ziemię spadł prysznic rdzy. Czy to ja zatrzasnęłam ją kilka go dzin wcześniej? Nie pamiętałam.

Poirier przekręcił kluczyk, otworzył kłódkę i pchnął bramę. Zaskrzeczała cicho. Nie był to skrzypiący, metaliczny dźwięk, który pamiętałam. Odsunął się, żeby zrobić dla mnie miejsce. Wszyscy czekali. LaManche ciągle się nie odzywał.

Poprawiłam plecak, przeszłam obok księdza i ruszyłam pierwsza.

W przejrzystym, delikatnym świetle poranka, las wyglądał przyjaźnie, a nie złowieszczo. Promienie słońca przeświecały przez korony drzew liściastych i iglaków, a powietrze przesycone było zapachem żywicy. Był to zapach, który przywoływał na myśl domki letniskowe i letnie obozy, a nie zwłoki i nocne cienie. Szłam powoli, przyglądając się bacznie każdemu drzewu, szukałam wszędzie połamanych gałęzi, porwanej roślinności, wzruszonej gleby, czegokolwiek świadczącego o ludzkiej bytności. Szczególnie mojej.

Z każdym krokiem wzrastał we mnie niepokój, serce biło mi coraz szybciej. A co, jeśli to nie ja nie zamknęłam bramę? Co, jeśli ktoś był tu po mnie? Co tu się działo, kiedy pojechałam?

Czułam się tak, jakbym nigdy w tym miejscu nie była, ale znała je z książki albo ze zdjęć, które oglądałam. Starałam się określić na podstawie czasu i odległości od bramy, gdzie powinna być ścieżka. Ale miałam złe przeczucia. Moje wspomnienia były porwane i niejasne, jak częściowo zapamiętany sen. Ważniejsze wydarzenia pamiętałam wyraźnie, ale szczegóły dotyczące kolejności i czasu były rozmyte.

Modliłam się, żeby zobaczyć jakąś wskazówkę.

I ta modlitwa została wysłuchana – rękawiczki. Zapomniałam o nich. Po lewej stronie drogi na poziomie oczu z rozwidlenia drzewa spozierały na mnie trzy białe palce. Tak! Rozejrzałam się po pobliskich drzewach. Druga rękawiczka leżała w niszy małego klonu, jakiś metr dwadzieścia nad ziemią. Błysnął mi widok samej siebie, trzęsącej się, szukającej po omacku miejsca do umieszczenia rękawiczek. Wysoko oceniłam to, że w ogóle o tym pomyślałam, ale swoją pamięć nisko. Myślałam, że położyłam je wyżej. Może, jak Alicja, doświadczyłam w tym lesie zmiany rozmiarów ciała.

Skręciłam pomiędzy drzewa na coś, co z trudem można by uznać za ścieżkę. Była ledwo widoczna w gęstwinie i gdyby nie rękawiczki, mogłabym ją przegapić. W świetle dnia ścieżka różniła się od otaczającego ją terenu tylko tym, że miała inną nawierzchnię – roślinność porastająca ją po obu stronach była tylko nieco bardziej gęsta. Na wąskim pasku rośliny nie były splątane. Chwasty i małe krzaki wyrastały osobno, pozwalając zobaczyć i chropowatą ściółkę z liści i ziemię, na której rosły. To wszystko.

Pomyślałam o puzzlach, którymi bawiłam się będąc dzieckiem. Babcia i ja ślęczałyśmy nad kawałkami układanki, szukając odpowiedniego, koncentrując się na najsubtelniejszych nawet różnicach kolorów poszczególnych puzzli. Powodzenie zależało od dostrzeżenia ledwo zauważalnych różnic w odcieniach i strukturze kawałków. Jak do diabła udało mi się wypatrzyć tę ścieżkę w ciemności?

Słyszałam za sobą szeleszczące liście i trzeszczące gałązki. Nie pokazałam im rękawiczek, chcąc zaimponować moją orientacją w terenie. Brennan, przewodnik. Kilka metrów dalej zauważyłam moją puszkę środka owadobójczego w sprayu. Trudno było jej nie zauważyć. Jaskrawopomarańczowa zakrętka świeciła jak robaczek świętojański w liściach.

A oto i mój zakamuflowany kopczyk. Pod białym dębem widać było lekkie wybrzuszenie pokryte liśćmi i otoczone gołą ziemią. Na ziemi widziałam ślady po moich palcach, którymi zgarniałam liście tak, żeby ukryć plastik. Rezultaty tej pracy pozostawiały wiele do życzenia, ale wtedy wydawało mi się, że tak właśnie powinnam zrobić.

Mam już spore doświadczenie w odkrywaniu ciał. Większość zwłok znajduje się dlatego, że dostało się od kogoś cynk albo przez szczęśliwy zbieg okoliczności. Informatorzy wydają swoich wspólników. Podniecone dzieci pokazują swoje znalezisko. Strasznie śmierdziało, więc zaczęliśmy tu grzebać i znaleźliśmy to! Czułam się dziwnie, jak takie właśnie dziecko.

– Tam. – Wskazałam na liściasty wzgórek.

– Na pewno? – spytał Ryan.

Tylko na niego spojrzałam. Inni się nie odzywali. Zdjęłam plecak i wyjęłam z niego kolejną parę ogrodowych rękawic. Idąc w stronę kopczyka, ostrożnie stawiałam stopy, żeby jak najmniej zmienić. Było to absurdalne, jeśli wziąć pod uwagę, jak się tu miotałam poprzedniej nocy, ale w sytuacjach oficjalnych trzeba umieć wykazać się profesjonalizmem.

Przykucnęłam i odgarnęłam trochę liści, odsłaniając mały fragment worka. Większość ciągle tkwiła głęboko w ziemi, a nieregularne kształty sugerowały, że jego zawartość cały czas była w środku. Worek wyglądał tak, jakby go nikt nie ruszał.

Kiedy się odwróciłam, w moją stronę szedł już Poirier. Ryan odezwał się do Cambronne'a.

– No to strzelmy kilka fotek do katalogu.

Dołączyłam do innych i czekałam w milczeniu, kiedy Cambronne odprawiał swój rytuał. Wypakował sprzęt, wypełnił jakiś kwestionariusz, po czym sfotografował kopczyk z różnych odległości i pod różnym kątem. W końcu opuścił aparat i wycofał się.

Ryan odwrócił się wtedy do LaManche'a.

– Panie doktorze?

LaManche przemówił po raz pierwszy od mojego przyjazdu.

– Temperance?

Wyciągnęłam z plecaka szpachlę i podeszłam do wzgórka. Odgarnęłam resztę liści, ostrożnie odsłaniając jak najwięcej worka. Wyglądał tak, jak go pamiętałam z poprzedniej nocy. Widziałam nawet małą dziurkę, którą zrobiłam paznokciem kciuka.

Szpachlą wygarniałam ziemię przylegającą do worka najpierw do góry, a potem na zewnątrz, powoli odsłaniając coraz więcej worka. Ziemia miała zapach starej i zbutwiałej, jakby w jej ziarnkach była maleńka cząstka wszystkiego, czym żywiła się od czasów, kiedy uwolniła się spod śmiertelnego uścisku lodowca.

Z ulicy dochodziły odgłosy ludzi podnieconych obecnością tylu policjantów, ale w miejscu, gdzie pracowałam, słyszałam tylko ptaki, owady i szpachlę wygarniającą ziemię. Wiatr kołysał gałęziami, ale nie tak gwałtownie jak poprzedniej nocy, kiedy to bohaterami spektaklu byli wojownicy Masajów, rzucający się do przodu i atakujący przeciwnika w wyimaginowanej bitwie. Poranne przedstawienie było wobec tamtego dziecinną igraszką. Cienie kładły się na worku i na poważnych twarzach grupki ludzi obserwujących jego wyłanianie się. Przypatrywałam się kształtom przesuwającym się po worku – wyglądały jak kontury lalek za płóciennym ekranem w szkolnym przedstawieniu.

W ciągu piętnastu minut w miejscu kopczyka był już dół i widać było ponad połowę worka. Podejrzewałam, że kości musiały się poprzesuwać, kiedy proces rozkładu zaszedł już wystarczająco daleko, żeby zwolnić je z ich funkcji anatomicznych.

Jeśli w ogóle były tam kości.

Doszłam do wniosku, że odsłoniłam już dosyć worka, żeby móc go wyciągnąć, więc odłożyłam szpachlę, chwyciłam za skręcony plastik i zaczęłam powoli ciągnąć. Ani drgnął. Tak jak zeszłej nocy. Czy pod ziemią był ktoś trzymający worek z drugiej strony, zmuszając mnie do makabrycznej gry w przeciąganie liny?

Cambronne robił zdjęcia, kiedy kopałam, a teraz stał za mną, przygotowany do utrwalenia na błonie chwili wyciągnięcia worka. Do głowy przyszło mi zdanie: Utrwala sceny z naszego życia. I śmierci, pomyślałam.

Przejechałam rękawiczkami wzdłuż dżinsów, złapałam worek najniżej jak mogłam i gwałtownie szarpnęłam. Ruszył się. Ziemia nie chciała łatwo oddać swojego skarbu, ale coś drgnęło. Czułam, że worek lekko się przesunął, a razem z nim to, co było w środku. Wzięłam oddech i pociągnęłam jeszcze raz, mocniej. Chciałam wydobyć worek, nie rozrywając go. Podniósł się, ale po chwili wrócił na swoje miejsce.

Zaparłam się nogami, jeszcze raz szarpnęłam i mój przeciwnik spod ziemi wypadł z gry. Worek wyraźnie się przesunął. Poprawiłam uścisk na skręconym plastiku i, cofając się centymetr za centymetrem, wyciągnęłam worek z dołu.

Kiedy był już prawie na zewnątrz, puściłam go i cofnęłam się. Zwyczajny worek na śmieci, jaki można znaleźć w kuchniach i garażach w całej Ameryce Północnej. Nienaruszony. Wypchany. Nie był ciężki. To nie był dobry znak, a może był? Czy wolałabym znaleźć szczątki czyjegoś psa i skompromitować się, czy raczej szczątki ludzkiego ciała i dowieść swego?

Cambronne zabrał się do roboty. Umieścił koło worka tabliczkę z danymi dotyczącymi miejsca i czasu znaleziska i wykonał serię zdjęć. Zdjęłam jedną rękawiczkę i wygrzebałam z kieszeni swój szwajcarski nóż wojskowy.

Kiedy Cambronne skończył, uklękłam przy worku. Ręce lekko mi się trzęsły, ale w końcu utkwiłam paznokieć kciuka w płytkim, łukowatym wgłębieniu ostrza i wyjęłam je. Gdy padły na nie promienie słońca, nierdzewna stal rozbłysła. Wybrałam miejsce do nacięcia blisko dna worka. Czułam na sobie pięć par oczu.

Spojrzałam na LaManche'a. Wyraz jego twarzy zmieniał się, kiedy przesuwały się po niej cienie. Zastanawiałam się, jak moje ponure oblicze wygląda w tym świetle. LaManche skinął i przycisnęłam nóż.

Nim stal przebiła plastik, moja ręka zatrzymała się na dźwięk niewyobrażalnego wręcz skowytu. Wszyscy go usłyszeliśmy, ale to Bertrand zwerbalizował naszą myśl.

– O co tam, kurwa, chodzi? – powiedział.

17

Nagle kakofonią dźwięków wybuchł nieopisany hałas. Wściekłe szczekanie psa mieszało się z podnieconymi i podniesionymi głosami ludzkimi. Zewsząd słychać było krzyki, krótkie i urywane, ale zbyt niewyraźne, żeby można rozpoznać słowa. Wrzawa dochodziła z terenu klasztoru, gdzieś z naszej lewej strony. W pierwszej chwili pomyślałam, że wrócił nocny myśliwy i że wszystkie gliny z całej prowincji, a przynajmniej jeden owczarek niemiecki, gonili go.

Spojrzałam na Ryana i innych. Tak jak i ja, zamarli. Nawet Poirier przestał szarpać wąsy i stał nieruchomo z ręką przyklejoną do górnej wargi.

Czar prysł, kiedy usłyszeliśmy przybliżający się odgłos ciała przedzierającego się na oślep przez gęstwinę. W tym samym momencie wszystkie głowy się odwróciły, jakby zostały wprawione w ruch jednym przyciskiem. Gdzieś spomiędzy drzew dobiegł krzyk.

– Ryan? Jesteś tam?

– Tutaj.

Odwróciliśmy się w stronę, z której dochodził głos.

– Sacre bleu. – Znowu trzask gałęzi i chrzęst. – A niech to.

Funkcjonariusz SQ wszedł w pole widzenia, odgarniając rękoma gałęzie i głośno mamrocząc. Jego muskularna twarz była czerwona i głośno oddychał. Pot zbierał się w kropelkach na jego brwiach i przylepiał nieliczne włosy do prawie łysej głowy. Kiedy nas zauważył, położył ręce na kolanach i pochylił się, żeby złapać oddech. Widziałam zadrapania w miejscach, gdzie gałązki obtarły jego łysinę.

Po chwili gwałtownie się wyprostował i wystrzelił kciukiem w stronę, i skąd przyszedł. Chrapliwym, przerywanym głosem, brzmiącym jakby powietrze przechodziło przez zapchany filtr, powiedział:

– Lepiej tam idź, Ryan. Pies zachowuje się jak ćpun, który trafił na trefny towar.

Kątem oka zauważyłam, że ręka Poiriera gwałtownie podskoczyła do czoła, a po chwili opadła na piersi. Znowu przywołano znak krzyża.

– Co? – Brwi Ryana uniosły się ze zdziwienia.

– DeSalvo zaczął go oprowadzać po terenie, tak jak kazałeś, a ten sukinsyn zaczął okrążać właśnie to miejsce i szczekać, jakby uznał, że Adoll Hitler i cała przeklęta niemiecka armia jest tutaj zakopana. – Zamilkł na chwilę. – Posłuchaj sam!

– I?

– I??? Biedaczek zerwie sobie struny głosowe. Jeśli nie pójdziesz tam natychmiast, wejdzie we własną dupę.

Zdusiłam uśmiech, bo wyobraziłam to sobie.

– Powstrzymaj go jeszcze trochę. Daj mu sztuczną kość albo naszprycuj valium, jeśli będzie trzeba. Najpierw musimy tutaj coś skończyć. – Spojrzał na zegarek. – Wróć tu po mnie za dziesięć minut.

Policjant wzruszył ramionami, puścił gałąź, którą trzymał, i odwrócił się, żeby odejść.

– A, Piquot.

Nalana twarz odwróciła się.

– Tu jest ścieżka.

– Jak ja się poświęcam – syknął Piquot i zaczął przedzierać się przez gęstwinę do ścieżki, którą wskazał mu Ryan. Byłam przekonana, że zgubi ją najdalej po pięciu metrach.

– I Piquot… – ciągnął Ryan.

Twarz ponownie zwróciła się do niego.

– Nie pozwól psu czegokolwiek ruszyć.

Zwrócił się ponownie do mnie.

– Czekasz na urodziny, Brennan?

Kiedy rozcięłam worek wzdłuż, jeszcze słyszeliśmy Piquota idącego przez gąszcz.

Smród nie uwolnił się z worka i nie powalił mnie, tak jak z Isabelle Gagnon. Rozprzestrzeniał się powoli, robił się coraz bardziej wyraźny. Mój nos rozpoznał zapach rozkładających się roślin i ziemi i domieszkę czegoś innego. Nie był to cuchnący zapach gnicia, ale jakaś bardziej pierwotna woń. Zapach mówiący o przemijaniu, o początkach i wymieraniu, o nieustającym cyklu śmierci i narodzin. Znałam ten zapach. Wskazywał na to, że w worku jest coś martwego, ale już od dłuższego czasu.

Żeby tylko nie był to pies albo jeleń, myślałam, kiedy rękoma w rękawiczkach poszerzałam nacięcie. Ręce znowu mi się trzęsły, więc drgał też plastik. Tak, zmieniłam zdanie, niech to będzie pies albo jeleń.

Ryan, Bertrand i LaManche podeszli bliżej, kiedy otwierałam worek. Poirier stał w miejscu nieruchomo, jak kamień grobowy.

Najpierw zobaczyłam łopatkę. Nie całą, ale wystarczyło, żeby wykluczyć, że jest to trofeum myśliwego albo zwierzę domowe. Spojrzałam na Ryana. Widziałam drgające kąciki jego oczu i zaciśnięte mięśnie żuchwy.

– To człowiek.

Ręka Poiriera ponownie powędrowała do czoła.

Ryan sięgnął po swój notes i przewrócił kartkę.

– Co mamy? – spytał. Powiedział to głosem ostrym, jak nóż, którego, właśnie użyłam.

Delikatnie przesuwałam kości.

– Żebra… łopatki… obojczyki… kręgi – wymieniałam. – Chyba wszystkie są ze śródpiersia.

– Mostek – dodałam po chwili, znajdując tę kość.

Szperałam wśród pozostałych kości, szukając innych części ciała. Reszta przyglądała się w milczeniu. Kiedy sięgnęłam na tył worka, duży, brązowy pająk przebiegł po mojej dłoni i w górę ręki. Widziałam jego oczy na słupkach, malutkie peryskopy szukające przyczyny zakłócającej jego spokój. Czułam jego włochate nogi – były lekkie i delikatne, przypominały dotyk jedwabnej chusteczki na ręku. Wzdrygnęłam się, wyrzucając pająka w powietrze.

– To tyle – powiedziałam, prostując się i cofając. Kolana zaprotestowały. – Górna część tułowia. Brak rąk.

Czułam ciarki na skórze, ale pająk nie miał z tym nic wspólnego. Odziane ręce trzymałam wzdłuż ciała. Nie cieszyło mnie to, że miałam rację, tylko byłam odrętwiała, jak ktoś w szoku. Czująca część mojej osoby wyłączyła się i wywiesiła kartkę, że poszła na lunch. Znowu się to stało, pomyślałam. Kolejny martwy człowiek. Gdzieś na wolności grasuje potwór. Ryan pisał w notesie. Ścięgna na jego karku były nabrzmiałe.

– Co teraz? – jęknął cicho Poirier.

– Teraz znajdziemy resztę – rzekłam.

Cambronne przygotowywał się do kolejnych zdjęć, kiedy usłyszeliśmy, że wraca Piquot. Znowu nie przyszedł ścieżką. Dołączył do nas, spojrzał na kości i syknął jakieś przekleństwo.

Ryan zwrócił się do Bertranda.

– Możesz tu pokierować wszystkim, kiedy zajmiemy się psem?

Bertrand skinął. Jego ciało było sztywne, jak otaczające nas iglaki.

– Zapakujmy to, co mamy, a potem chłopcy z ekipy mogą sprawdzić cały teren. Przyślę ich.

Zostawiliśmy Bertranda i Cambronne i ruszyliśmy za Piquotem w kierunku szczekania. Zwierzę zachowywało się, jakby było doprowadzone do szału.

Trzy godziny później siedziałam na trawie, analizując zawartość czterech worków na ciała. Słońce stało wysoko i prażyło moje ramiona, ale zupełnie nie radziło sobie z uczuciem przenikliwego chłodu, który czułam w sobie. Pięć metrów ode mnie, koło tresera leżał pies, z głową opartą na ogromnych, brązowych łapach. Był to dla niego emocjonujący ranek.

Trenowane tak, żeby reagować na zapach rozłożonego bądź rozkładającego się ciała, psy potrafią znaleźć ukryte zwłoki z taką samą skutecznością, jak urządzenia na podczerwień wykrywają ciepło. Nawet gdy gnijące ciało zostanie już usunięte, psy potrafią zlokalizować to miejsce. Są one ogarami śmierci. Ten pies dobrze się spisał, namierzając jeszcze trzy miejsca, w których zakopane były szczątki. Za każdym razem żywiołowo obwieszczał swoje znalezisko, szczekając, skacząc i szaleńczo kręcąc się wokół danego miejsca. Zastanawiałam się, czy wszystkie psy wytrenowane do znajdowania ciał podchodzą do swojej pracy z równą pasją.

Na wykopanie, posegregowanie i zapakowanie szczątków potrzeba było dwóch godzin. Najpierw wstępnie kataloguje się znaleziska, a potem sporządza dokładną listę, w której wymienia się każdy fragment kości.

Rzuciłam okiem na psa. Wyglądał na równie zmęczonego, jak ja. Ruszały się tylko jego oczy – czekoladowe kule obracające się jak miski radarów. Przenosił wzrok z jednej rzeczy na drugą, nie ruszając głową.

Pies miał prawo być wyczerpany, zresztą ja też. Gdy w końcu podniósł głowę, w polu widzenia pojawił się zwisający, drżący, długi i cienki język. Ja nie wystawiłam swojego i ponownie pochyliłam się nad listą.

– Ile?

Nie słyszałam, jak podchodzi, ale znałam głos. Zebrałam się w sobie.

– Bonjour, monsieur Claudel. Comment ca va?

– Ile? – powtórzył.

– Jedno – powiedziałam, nie podnosząc nawet wzroku.

– Brakuje czegoś?

Dokończyłam pisać i spojrzałam na niego. Stał na szeroko rozstawionych nogach i zdejmował folię z kanapki. Na ramieniu wisiała marynarka.

Jak Bertrand, Claudel preferował naturalne materiały, więc był ubrany w bawełnianą koszulę i spodnie, a do tego płócienną marynarkę. Wszystko było utrzymane w zielonej tonacji, a jedynym kontrastującym z całością urozmaiceniem był wzór na krawacie. Gdzieniegdzie była na nim plamka koloru mandarynki.

– Może mi pani powiedzieć, z czym mamy do czynienia? – Gestykulował chlebem z kiełbasą.

– Tak.

– Tak?

Nie upłynęło jeszcze trzydzieści sekund od jego pojawienia się, a już miałam ochotę wyrwać tę kanapkę z ręki i wepchnąć mu ją do nosa albo jakiegokolwiek innego otworu. Claudel nie wzbudzał we mnie pozytywnych wibracji, nawet kiedy byłam wypoczęta i rozluźniona. A przecież tego ranka nie byłam. Jak ten pies, miałam dosyć. Nie znajdowałam w sobie dosyć energii ani ochoty na gierki.

– Mamy część ludzkiego szkieletu. Prawie nie ma na nim miękkich tkanek. Ciało zostało poćwiartowane, schowane do worków i zakopane w czterech różnych miejscach, tam. – Wskazałam na teren klasztoru. – Wczoraj w nocy znalazłam jeden worek. Rano pies wytropił pozostałe trzy.

Ugryzł kanapkę i wpatrywał się w kierunku drzew.

– Czego brakuje? – Słowa były zniekształcone przez kawałki szynki i sera.

Patrzyłam na niego nic nie mówiąc, zastanawiając się, dlaczego tak bardzo rozdrażniło mnie rutynowe pytanie. Chodziło o jego styl bycia. Przypomniałam sobie moją ostatnią rozmowę z Claudelem. Pozbądź się złudzeń. To jest właśnie Claudel. Ten człowiek jest gadem. Spodziewaj się pogardy i arogancji. Wie, że miałaś rację. Musiał już o wszystkim słyszeć. Nie będzie mógł powiedzieć “A nie mówiłem". Musi mu to bardzo doskwierać. To wystarczy. Niech tak będzie.

Nie odpowiadałam, więc przeniósł wzrok na mnie.

– Czegoś brakuje?

– Tak.

Odłożyłam kwestionariusz dotyczący szkieletu, który wypełniałam, i spojrzałam mu prosto w oczy. Zmrużył je i wrócił do przeżuwania. Zastanawiałam się przez krótką chwilę, dlaczego nie ma okularów przeciwsłonecznych.

– Głowy.

Przestał przeżuwać.

– Słucham?

– Brakuje głowy.

– Gdzie ona jest?

– Monsieur Claudel, gdybym to wiedziała, to by jej nie brakowało. Zauważyłam, że mięśnie szczęki nabrzmiały, ale po chwili się rozluźniły – nie miało to nic wspólnego z przeżuwaniem.

– Coś jeszcze?

– Niby co?

– Czegoś jeszcze brakuje?

– Niczego ważnego.

Jego umysł przeżuwał to, co mu powiedziałam, a jego szczęki kanapkę. Kiedy to robił, gniótł folię, w którą przedtem owinięty był chleb, tworząc z niej kulkę. Schował ją do kieszeni i wytarł kąciki ust palcem wskazującym.

– Spodziewam się, że nie ma pani nic więcej do powiedzenia? – Było to raczej stwierdzenie, niż pytanie.

– Kiedy zbadam…

– Tak. – Odwrócił się i odszedł.

Klnąc cicho, zapięłam oba worki na ciała. Słysząc odgłos zamka, pies poderwał głowę. Jego oczy śledziły mnie, kiedy wkładałam notatnik do plecaka i przechodziłam przez drogę. Podeszłam do pracownika prosektorium, którego talia miała szerokość dętki i powiedziałam, że skończyłam i że szczątki można załadować i że potem powinny na mnie czekać.

Kawałek dalej na ulicy widziałam Ryana i Bertranda rozmawiających z Claudelem i Charbonneau. SQ kontaktuje się z CUM. Moja paranoja kazała mi być podejrzliwą wobec tego faktu. Co Claudel im mówił? Coś lekceważącego na mój temat? Większość gliniarzy ma równie określone poczucie terytorium jak wyjce – są zazdrośni o swój teren, pilnują swoich dochodzeń i chcą słuchać tylko swoich własnych rozkazów. Claudel był gorszy, niż inni, ale dlaczego odnosił się tak pogardliwie akurat do mnie?

Daj sobie spokój, Brennan. To skurwiel, a ty pokonałaś go na jego własnym podwórku. Na pewno nie jesteś jego ulubienicą. Przestań zamartwiać się uczuciami i zacznij myśleć o pracy. W gruncie rzeczy, jeśli chodzi o twoje przypadki, jesteś równie zaborcza, jak oni.

Rozmowa urwała się, kiedy podeszłam bliżej. Ich zachowanie sprawiło, że nie odezwałam się tak ostro, jak zamierzałam, ale ukryłam swoje rozczarowanie.

– Jak tam, pani doktor! – rzucił Charbonneau.

Skinęłam głową i uśmiechnęłam się w jego stronę.

– To na czym stoimy? – spytałam.

– Twój szef pojechał jakąś godzinę temu – odezwał się Ryan. – Świątobliwy ojciec również. Ekipa już kończy.

– Znaleźli coś?

Potrząsnął głową.

– Wykrywacz metalu na coś trafił?

– Piszczy przy każdym otwieraczu od puszek. – Głos Ryana zdradzał rozdrażnienie. – Długo już się tu zasiedzieliśmy. A jak ty stoisz?

– Ja już skończyłam. Powiedziałam chłopakom z prosektorium, że mogą ładować.

– Claudel mówi, że nie znaleźliście głowy.

– Zgadza się. Brakuje czaszki, szczęk i czterech pierwszych kręgów szyjnych.

– To znaczy?

– To znaczy, że ofiarę skrócono o głowę i że morderca schował ją sobie. Mógł ją zakopać gdzieś tutaj, ale w innym miejscu, jak to zrobił z pozostałymi częściami ciała. Leżały całkiem daleko od siebie.

– Więc gdzieś tam jest jeszcze jeden worek?

– Może. Albo pozbył się go gdzieś indziej.

– Na przykład gdzie?

– Wrzucił do rzeki, ubikacji albo spalił w swoim piecu. Skąd do diabła mam wiedzieć?

– Dlaczego miałby to robić? – spytał Bertrand.

– Może po to, żeby nie dało się zidentyfikować zwłok.

– A da się?

– Prawdopodobnie. Ale dużo łatwiej zidentyfikować ciało, mając zęby i dane z kartoteki dentysty ofiary. Poza tym, zostawił jednak ręce.

– Więc?

– Jeśli ciało okalecza się po to, żeby utrudnić identyfikację, przeważnie zabiera się też ręce.

Spojrzał na mnie obojętnie.

– Można zdjąć odciski z ciał w stanie daleko posuniętego rozkładu, ale pod warunkiem, że zachowało się na nim trochę skóry. Kiedyś udało mi się zdjąć odciski z mumii mającej pięć tysięcy lat.

– Udało się je powiązać z jakąś sprawą? – spytał Claudel matowym głosem.

– Gościa nie było w kartotece – odparłam równie apatycznie.

– Ale tu są same kości – zauważył Bertrand.

– Morderca o tym nie wie. Nie mógł mieć pewności, kiedy ciało zostanie odnalezione. – Jak z Gagnon, pomyślałam. Tylko że to ciało zakopał.

Zamilkłam na chwilę i wyobraziłam sobie mordercę przemierzającego ciemny las, chowającego w paru miejscach worki i ich przerażającą zawartość. Pociął gdzieś ofiarę, zapakował do worka zakrwawione kawałki i przywiózł je tutaj samochodem? Czy zaparkował tam, gdzie ja, czy może w jakiś sposób mógł wjechać na teren klasztoru? Czy najpierw wykopał doły, planując lokalizację dla każdego z nich? Czy po prostu wziął ze sobą worki z częściami ciała i po kolei kopał dół, wracając do samochodu czterokrotnie? Czy poćwiartowanie było paniczną próbą zatarcia śladów po zbrodni w afekcie, czy i morderstwo, i okaleczenie zostało popełnione z zimną krwią?

Przyszła mi do głowy odrażająca myśl. Czy był tutaj ze mną zeszłej nocy? Wracaj do teraźniejszości.

– Albo…

Wszyscy spojrzeli na mnie.

– …ciągle ją ma.

– Ciągle ją ma? – żachnął się pogardliwie Claudel.

– Cholera – rzucił Ryan.

– Jak kiedyś ten psychol Dahmer? – zauważył Charbonneau.

Wzruszyłam ramionami.

– Lepiej jeszcze raz przejdźmy się na spacer z psem – zaproponował Ryan. – On przecież nawet nie był w pobliżu szczątków, które mamy, a już je wyczuł.

– To dobry pomysł – przyznałam. – Będzie szczęśliwy.

– A możemy popatrzeć? – spytał Charbonneau.

Claudel przeszył go wzrokiem.

– Nie sądzę, on nie lubi podglądaczy – odparłam. – Pójdę po psiaka.

Spotkamy się przy bramie.

Kiedy odchodziłam, usłyszałam “To suka" powiedziane typowym dla Claudela nosowym tonem. Na pewno odnosiło się to do zwierzęcia, wytłumaczyłam sobie.

Kiedy się zbliżałam, pies wstał i zaczął machać powoli ogonem. Spojrzał na mężczyznę w niebieskim kombinezonie, oczekując pozwolenia na zbliżenie się do nieznajomej. Zauważyłam napis “DeSalvo" wydrukowany na kombinezonie.

– Piesek gotowy na kolejną rundkę? – spytałam, wyciągając rękę, dłonią w dół, w stronę psa.

DeSalvo ledwo zauważalnie skinął i zwierzę wyskoczyło do przodu wsadziło mi niemal swój wilgotny pysk w rękę.

– To suka. Ma na imię Margot – wyjaśnił wymawiając imię psa po francusku.

Mówił niskim, monotonnym głosem i poruszał się z typowym dla ludzi spędzających dużo czasu ze zwierzętami brakiem pośpiechu i miękkością ruchów. Miał ciemną, porytą głębokimi zmarszczkami twarz, które rozchodziły się z kącików obojga oczu. Wyglądał na człowieka, który spędził większość życia na otwartym powietrzu.

– Mówić do niej po francusku czy po angielsku?

– Jest dwujęzyczna.

– Cześć, Margot – rzekłam, przyklękając na jedną nogę, aby podrapać ją za uchem. – Przepraszam, że wzięłam cię za faceta. Fajny dzień, co?

Ogon Margot zaczął ruszać się szybciej. Kiedy wstałam, odskoczyła do tyłu, zrobiła pełny obrót, po czym zastygła, przyglądając się uważnie mojej twarzy. Przechylała głowę z jednej strony na drugą, a bruzda między jej oczyma to pojawiała się, to znikała.

– Tempe Brennan – powiedziałam, wyciągając rękę do DeSalvo.

Przyczepił jeden koniec smyczy Margot do pasa na swojej talii i chwycił drugi ręką. Wtedy dopiero wyciągnął do mnie rękę. Tę drugą, wolną. W dotyku była twarda i chropowata, jak hartowana stal. Jego uścisk był bezdyskusyjnie na piątkę.

– David DeSalvo.

– Podejrzewamy, ze może tam być coś jeszcze, Dave. Margot jest gotowa na jeszcze jedną rundę?

– Niech pani na nią spojrzy.

Słysząc swoje imię, Margot postawiła uszy, zgięła przednie łapy, schyliła głowę, biodra trzymając cały czas wysoko, po czym rzuciła się do przodu, kilkakrotnie podskakując. Nie odrywała oczu od twarzy DeSalvo.

– Okej. Gdzie szukaliście do tej pory?

– Obeszliśmy zygzakiem cały teren, oprócz tego miejsca, gdzie pracowaliście.

– Jest możliwość, że coś przegapiła?

– Eee, nie dzisiaj. – Potrząsnął głową. – Warunki są idealne. Temperatura w sam raz, jest ładnie i wilgotno po deszczu. Do tego lekki wietrzyk. A Margot jest w szczytowej formie.

Trącała nosem jego kolano i została nagrodzona głaskaniem.

– Margot rzadko kiedy coś przegapi. Trenowano ją tylko do wykrywania zapachu ciał, więc nie rozprasza ją nic innego.

Jak psy tropiące, psy trenowane do znajdowania zwłok uczą się podążać za określonymi woniami. W ich przypadku to zapach śmierci. Pamiętam spotkanie na Akademii, kiedy prezenter rozdawał próbki z wonią rozkładających się zwłok w butelkach. Rasowa gnilizna. A z kolei znajomy mi trener dysponował wyrwanymi zębami, wysępionymi od swojego dentysty, które później starzały się u niego, leżąc w plastikowych fiolkach.

– Margot jest chyba najlepsza ze wszystkich, z którymi pracowałem. Jeśli coś tam jeszcze jest, wyczuje to.

Spojrzałam na nią. Nie miałam wątpliwości.

– No dobra. Weźmy ją na to pierwsze miejsce.

DeSalvo przypiął wolny koniec smyczy do obroży Margot, która ruszyła przed nami w stronę bramy, gdzie czekało czterech detektywów. Poszliśmy teraz już znaną trasą, Margot na przedzie, napinając smycz. Z nosem przy ziemi, obwąchiwała szpary i szczeliny, tak jak robił to promień mojej latarki. Czasami zatrzymywała się, łapczywie wdychała powietrze, po czym gwałtownie je wypuszczała, unosząc liście wokół swojego łba. Usatysfakcjonowana, ruszała dalej.

Zatrzymaliśmy się w miejscu, gdzie ścieżka wchodziła w las.

– To jest część, której nie zrobiliśmy. – DeSalvo wskazał mniej więcej w stronę miejsca naszego pierwszego znaleziska. – Zatoczę z nią koło, żeby była pod wiatr. Wtedy lepiej węszy. Myśli, że coś ma. Zdam się na nią.

– Czy będziemy jej przeszkadzać, jeśli się tam pokręcimy? – spytałam.

– Niee. Dla niej wydajecie taką woń, na którą ma w ogóle nie reagować. Pies i trener poszli jeszcze ze trzy metry wzdłuż drogi, po czym zniknęli w lesie.

Detektywi i ja ruszyliśmy ścieżką. Teraz była już lepiej widoczna, bo została ugnieciona przez ludzi. W gruncie rzeczy miejsce, w którym zakopany był worek, właściwie można by już nazwać polanką. Roślinność była zdeptana, a niektóre z wiszących nad głowami gałęzi zostały przycięte.

Ze środka wyzierał porzucony dół, ciemny i pusty, który wyglądał jak splądrowany grób. Był dużo większy, niż przedtem, a otaczająca go ziemia była sypka i poorana. Z jednej strony dołu znajdował się kopczyk ziemi – stożek ze spadzistymi stokami i ściętym szczytem, a składające się na niego ziarnka były zaskakująco jednolite. Utworzyła go ziemia, którą przerzucaliśmy przez sita.

Po niecałych pięciu minutach usłyszeliśmy szczekanie.

– On jest za nami? – spytał Claudel.

– Ona – poprawiłam.

Otworzył usta, ale prawie natychmiast je zamknął. Zauważyłam małą żyłę pulsującą na jego skroni. Ryan zmroził mnie wzrokiem. No dobra, może rzeczywiście go prowokowałam.

W milczeniu ruszyliśmy z powrotem po ścieżce. Margot i DeSalvo byli gdzieś po lewej stronie. Słychać było szelest liści i już po niecałej minucie pojawili się w polu widzenia. Ciało Margot było napięte jak struna skrzypiec, mięśnie ramion wybrzuszone, a klatka piersiowa napierała na skórzaną uprząż. Łeb trzymała wysoko, rzucając nim to w lewo, to w prawo, wciągając nosem powietrze ze wszystkich stron. Jej nozdrza drgały gorączkowo.

Nagle zatrzymała się i zesztywniala, nastawiła uszy, których koniuszki drżały. Gdzieś z jej wnętrza zaczęły dobiegać dźwięki, najpierw słabe, ale systematycznie przybierały na sile; było to na wpół skomlenie, na wpół warczenie, brzmiało to jak zawodzenie żałobnika w jakimś pierwotnym rytuale. Kiedy dźwięk narastał, czułam jak włosy jeżą mi się na karku i po moim ciele rozlewa się chłód.

DeSalvo sięgnął ręką w dół i spuścił psa ze smyczy. Przez chwilę Margot ani drgnęła, jakby siebie w czymś utwierdzając i zastanawiając się, w którą stronę ruszyć. Potem wystrzeliła.

– Co się, kurwa… – zaczął Claudel.

– Gdzie do… – rzucił Ryan.

– A niech cię! – dodał Charbonneau.

Spodziewaliśmy się, że wyczuła miejsce za nami, gdzie był zakopany pierwszy worek. Zamiast tego, przecięła ścieżkę i wdarła się w drzewa. Obserwowaliśmy w milczeniu.

Dwa metry dalej zatrzymała się, spuściła łeb i kilkakrotnie wciągnęła powietrze. Wydychając je gwałtownie, przesunęła się nieco w lewo i powtórzyła ten sam manewr. Jej ciało było sztywne, a wszystkie mięśnie napięte. Kiedy się jej przyglądałam, przez głowę przelatywały mi różne obrazy. Bieg przez ciemność. Ciężki upadek. Błyskawica przecinająca niebo. Pusty dół.

Ponownie skupiłam swoją uwagę na Margot. Zatrzymała się pod jakimś iglakiem i całym swoim jestestwem skupiła się na ziemi leżącej przed nią, Spuściła łeb i wciągnęła powietrze. Potem, jakby była wiedziona jakimś dzikim instynktem, sierść zjeżyła jej się wzdłuż kręgosłupa, a mięśnie zaczęły drgać. Margot uniosła nos wysoko do góry, wypuściła powietrze i wpadła w szał. Rzucała się do przodu i do tyłu, warcząc i rozgrzebując łapami ziemię przed sobą, a ogon tylko migał między nogami.

– Margot! Ici! – rozkazał DeSalvo. Przedarł się przez gałęzie, chwycił ją za uprząż i odciągnął od miejsca, które wzbudziło w niej takie ożywienie

Nie musiałam patrzeć. Wiedziałam, co znalazła. I czego nie znalazła. Pamiętałam wpatrywanie się w suchą ziemię i pusty dół. Został wykopany po to, żeby w nim coś zakopać czy żeby z niego coś wyjąć? Teraz już wiedziałam. Margot szczekała i warczała na dół, w jaki wpadłam poprzedniej nocy. Był ciągle pusty, ale jej nos powiedział mi, co w nim było.

18

Plaża. Przewalające się fale. Brodźce muskające wodę swoimi chudymi nogami. Pelikany szybujące jak papierowe samoloty, a potem zwijające skrzydła, żeby zanurkować w wodę. W myślach znalazłam się w Karolinie. Czułam słonawy zapach bagien, słonawy zapach wodnego pyłu wiejącego od oceanu, mokrego piasku, ryb leżących na plaży i schnących wodorostów. Hatteras. Ocracoke i Bald Beach na północy. Pawley's, Sullivan's i Kiawah na południu. Chciałam być w domu, a na której wyspie, nie miało żadnego znaczenia.

Chciałam oglądać karłowate palmy i łodzie do połowów krewetek, a nie poćwiartowane kobiety i części ciała.

Otworzyłam oczy i ujrzałam gołębie na pomniku Normana Bethune'a. Niebo szarzało, resztki różu i żółci ustępowały miejsca nadchodzącej ciemności. Migotanie ulicznych latarni i neonów sklepowych zwiastowało nadejście wieczoru. Z trzech stron przelewały się samochody – czterokołowe, zmotoryzowane stado niechętnie rozdzielało się, żeby objechać mały trójkąt zieleni przy Guy i De Maisonneuve.

Siedziałam na ławce koło mężczyzny w swetrze. Włosy, ani blond, ani siwe, spływały mu na ramiona. Podświetlane z tyłu przez przejeżdżające samochody, tworzyły wokół jego głowy jakby aureolę z delikatnych, szklanych włókien. Oczy, mające kolor pranego tysiąc razy drelichu, były otoczone czerwoną obwódką, a w kącikach ust widać było żółte skrzepy, przy których dłubał bladymi, białymi palcami. Z łańcucha, który nosił na szyi zwisał metalowy krzyż wielkości mojej dłoni.

Wróciłam do domu późnym popołudniem, włączyłam automatyczną sekretarkę i poszłam spać. Duchy ludzi, których znam, mieszały się z nieznajomymi sylwetkami w bezładnym korowodzie postaci. Ryan zagonił Gabby do opuszczonego budynku. Pete i Claudel kopali dół w ogrodzie przy moim domu. Katy leżała na brązowym, plastikowym worku na tarasie domku na plaży, paląc swoją skórę i odmawiając użycia olejku. Groźnie wyglądający człowiek śledził mnie na St. Laurent.

Budziłam się kilkakrotnie, ale wstałam dopiero o ósmej wieczorem. Bolała mnie głowa i umierałam z głodu. Na ścianie, przy której miałam ustawiony telefon, pulsowało czerwone światło – czerwone, czerwone, czerwone, przerwa; czerwone, czerwone, czerwone, przerwa. Trzy wiadomości. Dowlokłam się do automatycznej sekretarki i wcisnęłam “play".

Pete rozważał propozycję od firmy prawniczej z San Diego. Super. Katy myślała o przerwaniu nauki. Wspaniale. Ktoś trzeci odwiesił słuchawkę. Przynajmniej obyło się bez złych wiadomości. Gabby cały czas nie daje znaku życia. Rewelacja.

Dwudziestominutowa rozmowa z Katy nie poprawiła mi nastroju. Była uprzejma, ale wymijająca. W końcu na dłuższą chwilę zapadła cisza i potem ona powiedziała: “Pogadamy później". I wyłączyła się. Zamknęłam wtedy oczy i stałam zupełnie nieruchomo. Przypomniała mi się trzynastoletnia Katy. Jej twarz przyklejona do konia i jasne włosy mieszające się z ciemną grzywą. Z Pete'em pojechaliśmy odwiedzić ją na koloniach. Kiedy nas zobaczyła, twarz jej pojaśniała i porzuciła konia, żeby zarzucić mi ręce na szyje. Wtedy byłyśmy sobie takie bliskie. Gdzie podziała się ta zażyłość? Dlaczego była nieszczęśliwa? Dlaczego chciała rzucić szkołę? Czy to przez rozwód? Czy to wina moja i Pete'a?

Czując się niedobrą matką, zadzwoniłam do Gabby. Brak odpowiedzi Przypomniało mi się, że kiedyś Gabby zniknęła na dziesięć dni. Szalałam z niepokoju. Okazało się, że zaszyła się w jakimś ustroniu, by odkryć swoją prawdziwą naturę. Może nie mogłam jej złapać dlatego, że ponownie starała się złapać kontakt z samą sobą.

Dwa panadole ukoiły ból głowy, a danie firmowe w restauracji Singapur zaspokoiło mój głód. Nic nie mogło jednak ukoić mojego niezadowolenia Ani gołębie, ani obcy ludzie siedzący na ławkach w parku nie byli w stanie oderwać mnie od myślenia ciągle o tych samych rzeczach. W mojej głowie pytania zderzały się i odbijały jak samochodziki w wesołym miasteczku. Kim był ten morderca? Jak wybierał ofiary? Czy one go znały? Czy zdobywał ich zaufanie, wgryzał się w ich życie rodzinne? Adkins zabito w domu. A Trottier i Gagnon? Gdzie? We wcześniej ustalonym miejscu? Miejscu wybranym na pozbawienie życia i poćwiartowanie? Jak morderca się przemieszczał? Czy to był St. Jacques?

Patrzyłam na gołębie, ale ich nie widziałam. Wyobrażałam sobie ofiary, wyobrażałam sobie ich strach. Chantale Trottier miała zaledwie szesnaście lat. Groził jej nożem? Kiedy dowiedziała się, że umrze? Czy błagała go o to, żeby jej nie krzywdził? Błagała o życie? Kolejne wspomnienie Katy. Katy innych rodziców… Czułam empatię aż do bólu.

Skoncentrowałam się na teraźniejszości. Rano, badanie w pracowni znalezionych kości. Potem kontakt z Claudelem. I kontrola gojenia się strupów na mojej twarzy. A w głowie Katy wyraźnie aspirująca do kariery fanki NBA. Bo chyba nic z tego, co jej mówiłam, nie było jej w stanie od tego odwieść. Zwłaszcza gdy Pete wymykał się nam na Wybrzeże. Byłam podekscytowana jak Madonna, choć mnie nic nie zwiastowało wybawienia. I gdzie do diabla jest Gabby?

– To jest to – powiedziałam nagle, wystraszając gołębie i mężczyznę siedzącego koło mnie. Wiedziałam, co mogę zrobić.

Wróciłam do domu, weszłam prosto do garażu i pojechałam na St. Louis Square. Zaparkowałam na Henri-Julien i skręciłam za rogiem, żeby znaleźć się koło mieszkania Gabby. Czasami budynek, w którym mieszkała, przywodził mi na myśl wymarzony dom Barbie. Dzisiaj wyglądał jak wyjęty z Lewisa Carrolla. Nawet mi się to spodobało.

Jedna żarówka oświetlała purpurową werandę, rzucając cienie petunii na balustradę. Okna-lustra spozierały na mnie ponuro. “Alicji nie ma w domu" – powiedziały.

Zadzwoniłam pod numer 3. Nic. Zadzwoniłam znowu. Cisza. Zadzwoniłam pod l, potem pod 2 i 4. Żadnej odpowiedzi. Kraina czarów zamknęła się na noc.

Okrążając park, wypatrywałam samochodu Gabby. Nie było go. Bez planu, pojechałam na południe, a potem na wschód w stronę Main.

Po dwudziestu frustrujących minutach szukania miejsca do zaparkowania, zostawiłam samochód na jednej z nieutwardzonych uliczek odchodzących od St. Laurent. Pełno było na niej spłaszczonych puszek po piwie i unosił się zapach stęchlego moczu. Oprócz tego walało się tam mnóstwo śmieci, a zza cegieł po lewej stronie dobiegała muzyka z szafy grającej. Było to jedno z tych miejsc, gdzie aż prosiło się o posiadanie szeroko reklamowanego urządzenia do ochrony samochodów – blokady na kierownicę. Nie miałam jej, więc zawierzyłam swoją mazdę patronowi parkujących i już po chwili zmieszałam się z tłumem.

Jak deszczowy las równikowy, Main zamieszkują różne gatunki, wspólnoty żyjące na tym samym terenie, ale zajmujące inne nisze. Niektóre grupy są aktywne w czasie dnia, a inne tylko i wyłącznie nocą.

Od świtu do zmierzchu, Main jest krainą dostawców i sklepikarzy, dzieci w wieku szkolnym i gospodyń domowych. Zewsząd słychać harmider handlu i zabaw. Nie ma nieprzyjemnych zapachów, a odnośnie towarów, można tu kupić świeże ryby w Waldman's, wędzone mięso w Schwartz's, jabłka i truskawki w Warshaw's, wypieki w La Boulangerie Polonaise.

Kiedy cienie się wydłużają, zapalają się latarnie uliczne i światła barów. Po zamknięciu sklepów otwierają się tawerny i kina pornograficzne i tłum, okupujący za dnia chodniki, ustępuje miejsca innym stworzeniom. Niektóre są niegroźne – turyści i studenci, którzy przyjeżdżają tutaj, żeby się napić taniego alkoholu i zabawić. Inne okazy są bardziej toksyczne – to alfonsi, dilerzy, prostytutki i narkomani. Korzystający i wykorzystywani, drapieżniki i ofiary w łańcuchu pokarmowym ludzkiej nędzy.

O jedenastej piętnaście nocna zmiana już w pełni przejęła kontrolę. Na ulicach było tłoczno, a tanie bary i bistra pękały w szwach. Poszłam do Ste. Catherine i stanęłam na rogu, mając za plecami La Belle Province. To chyba dobre miejsce, żeby zacząć. Wchodząc, minęłam automat telefoniczny, z którego spanikowana Gabby wtedy do mnie dzwoniła.

Restaurację wypełniał zapach Pine-Sol, tłuszczu i przypalonej cebuli. Było za późno na kolację, ale jeszcze za wcześnie na picie. Tylko cztery boksy były zajęte.

Para z identycznymi irokezami na głowach wpatrywała się w siebie ponuro znad w połowie zjedzonych porcji chili. Ich najeżone kolce miały dokładnie ten sam odcień nasyconej czerni, jakby kupili farbę na spółkę. Skóry, które mieli na sobie, były tak licznie ponabijane ćwiekami, że starczyłoby ich dla trzech motocyklistów.

Kobieta o ramionach szerokości standardowego ołówka i natapirowanych, platynowych włosach nudziła się w boksie w głębi sali, paląc papierosa i pijąc kawę. Była ubrana w obcisłą czerwoną bluzkę bez ramion i to, co moja mama nazwałaby getrami. Pewnie miała taki wyraz twarzy od czasów, kiedy rzuciła naukę, żeby pomagać w czasie wojny.

Kiedy na nią patrzyłam, wysączyła resztkę kawy, zaciągnęła się głęboko papierosem i zgasiła go na małej, okrągłej, metalowej podstawce, która pełniła funkcję popielniczki. Jej wymalowane oczy apatycznie wodziły po sali, nie szukając chyba niczego konkretnego, ale z czystej rutyny. Jej twarz pozbawiona była blasku i miała wyraz typowy dla kogoś, kto spędził długie lata na ulicy. Nie będąc już w stanie konkurować z młodymi, prawdopodobnie specjalizowała się w szybkich numerach gdzieś w bocznych uliczkach i robieniu lodów na tylnych siedzeniach samochodu. Romantyczne uniesienie późno w nocy za okazyjną cenę. Podciągnęła bluzkę wyżej na swoją kościstą klatkę, wzięła rachunek i podeszła do lady. Pracowita Rosie znowu wychodzi na ulicę.

Trzech młodych mężczyzn było w boksie koło drzwi. Jeden leżał rozciągnięty na stole z głową opartą na ramieniu, a druga ręka zwisała bezwładnie i znikała pomiędzy kolanami. Wszyscy trzej byli ubrani w bluzy, obcięte, krótkie spodnie i baseballówki. Dwóch miało daszki skierowane do tyłu. Trzeci, przekornie lekceważąc modę, miał czapkę mocno wciśnięta na czoło, daszkiem do przodu. Dwóch siedzących prosto pochłaniało cheeseburgery, w ogóle nie interesując się ich towarzyszem. Wyglądali na mniej więcej szesnaście lat.

Ostatnią klientką była jakaś zakonnica.

Nie było Gabby.

Wyszłam z restauracji i rozejrzałam się po Ste. Catherine. Napływali motocykliści i po obu stronach wschodniej części ulicy widać było dużo stojących równolegle do krawężnika harleyów i yamah. Ich właściciele siedzieli na nich okrakiem albo stali w grupkach, rozmawiając i popijając. Chociaż wieczór był ciepły, ubrani byli w skóry i wysokie buty.

Ich kobiety siedziały za nimi albo rozmawiały w grupkach między sobą. Przypominało mi to koniec podstawówki. Ale te kobiety same wybrały świat i przemocy i męskiej dominacji. Jak u pawianów, samice w stadzie były spędzane razem i kontrolowane. Nawet gorzej. Były sprzedawane i wymieniane, pokrywane, tatuowano je i przypalano, bito i zabijano. A mimo to zostawały. Jeśli była to dla nich zmiana na lepsze, to trudno sobie wyobrazić, co przeszły przedtem.

Spojrzałam na zachodnią część St. Laurent. Natychmiast zobaczyłam to, czego szukałam.

Dwie prostytutki stały przed hotelem Granada, paląc papierosy i starając się zainteresować sobą przechodniów. Rozpoznałam Poirette, ale nie byłam pewna co do tej drugiej.

Przezwyciężyłam impuls, żeby dać sobie z tym spokój i pojechać do domu. Co będzie jeśli okaże się, że źle dobrałam strój? Założyłam koszulę flanelową, dżinsy i sandały, mając nadzieję, że takie ubranie będzie neutralne, ale nie byłam pewna. Nigdy przedtem nie miałam do czynienia z taką pracą w terenie.

Weź się w garść, Brennan, przestań się migać. No już, ruszaj swój żałosny tyłek. Najgorsze, co cię może spotkać, to to, że cię zwyzywają. Nie będzie to pierwszy raz.

Ruszyłam wzdłuż ulicy i stanęłam przed dwiema kobietami.

– Bonjour. – Mój głos drżał, jakby był odtwarzany z pogniecionej taśmy. Byłam zirytowana na siebie samą, więc odkaszlnęłam, starając się to zamaskować.

Dwie kobiety przestały rozmawiać i zaczęły mi się przyglądać jak jakiemuś rzadkiemu insektowi albo czemuś znalezionemu w dziurce od nosa. Żadna się nie odezwała. Ich twarze były tępe i pozbawione emocji.

Poirette przeniosła ciężar ciała z jednej nogi na drugą, wypinając jedno biodro ku górze. Miała na sobie te same czarne, wysokie buty, co wtedy, kiedy ją widziałam pierwszy raz. Trzymając jedną zgiętą rękę na wysokości talii i opierając o nią łokieć drugiej, patrzyła na mnie bez wyrazu. Wzięła długiego macha z papierosa, głęboko zaciągnęła się dymem, po czym wydęła dolną wargę i wypuściła go do góry pod dużym ciśnieniem. Na tle pulsującego światła neonu hotelu, dym wyglądał jak mgiełka. Migający neon oświetlał jej kakaową skórę czerwonym i niebieskim światłem. Bez słowa, jej ciemne oczy przestały przyglądać się mojej twarzy i przeniosła wzrok na ludzi przelewających się po chodniku.

– Czego chcesz, skarbie?

Głos tej drugiej ulicznicy był niski i charczący, a między poszczególnymi dźwiękami były bardzo długie przerwy. Zwróciła się do mnie po angielsku z intonacją przywodzącą na myśl hiacynty i cyprysowe bagniska, francuski żargon Luizjany z jej bluesowymi zespołami i brzęczenie cykad w łagodne, letnie noce. Była starsza niż Poirette.

– Jestem przyjaciółką Gabrielle Macaulay. Próbuję ją znaleźć.

Potrząsnęła głową.

Nie wiedziałam, czy chodziło jej o to, że nie zna Gabby, czy że nie chce odpowiedzieć.

– Jest antropologiem. Pracuje tutaj…

– Wszystkie tu pracujemy, słonko.

Poirette żachnęła się i przestąpiła z nogi na nogę. Spojrzałam na nią. Była ubrana w spodenki i stanik z błyszczącego, czarnego winylu. Ona na pewno zna Gabby. Była jedną z kobiet, które oglądałyśmy tamtej nocy. Gabby mi ją pokazała. Z bliska wyglądała nawet na jeszcze młodszą.

Skupiłam się na jej towarzyszce.

– Gabby jest postawną kobietą – ciągnęłam. – Mniej więcej w moim wieku. Ma… – szukałam odpowiedniego określenia koloru – czerwonawe dredy…

Zupełna obojętność.

– I kolczyk w nosie.

Waliłam głową w mur.

– Od jakiegoś czasu nie mogę się z nią skontaktować. Wydaje mi się, że ma zepsuty telefon, a trochę się o nią martwię. Na pewno wszystkie musicie ją znać…

Przeciągałam samogłoski, nadając kolejnym słowom bardziej południowe brzmienie. Miałam nadzieję, że pokazując, iż pochodzę z tych samych okolic co ona, uda mi się ją skłonić do współpracy. Córy południowych stanów łączcie się.

Luizjana wzruszyła ramionami. Był to typowy miękki, francuski, uniwersalny gest, tyle że w wersji używanej przez francuskojęzyczną ludność Luizjany – więcej pracy ramion, mniej dłoni.

To była cała odpowiedź na próbę powołania się na wspólne pochodzenie z południa Stanów. To donikąd nie prowadzi. Zaczynałam rozumieć, o co chodziło Gabby. W Main nie zadaje się pytań.

– Jeśli ją spotkacie, czy możecie powiedzieć, że szuka jej Tempe?

– To południowe imię, skarbie?

Wsunęła długi, czerwony paznokieć we włosy i jego koniuszkiem podrapała się w głowę. Na jej włosach było tyle lakieru, że fryzura wytrzymałaby huragan. Ruszały się, jakby były jedną masą, co sprawiało wrażenie, że jej głowa zmienia kształt.

– Niezupełnie. Może wiecie, gdzie jeszcze mogłabym się rozejrzeć?

Kolejne wzruszenie ramion. Przestała się drapać i zaczęła przyglądać się paznokciowi.

Z tylnej kieszeni wyciągnęłam wizytówkę.

– Jeśli przyjdzie wam coś do głowy, to możecie mnie złapać pod tym numerem.

Kiedy odchodziłam, zauważyłam, że Poirette wyciąga rękę do tej drugiej po wizytówkę.

Próby nawiązania kontaktu z kilkoma innymi spacerującymi wzdłuż Ste. Catherine kobietami skończyły się bardzo podobnie. Ich reakcją była albo obojętność, albo pogarda, nieodmiennie podszyte podejrzliwością i nieufnością. Żadnych informacji. Jeśli Gabby tu kiedyś bywała, nikt się do tego nie przyznawał.

Chodziłam od baru do baru, przemierzając podrzędne lokale, ulubione miejsca ludzi żyjących w nocy. Wszystkie były takie same, jakby stanowiły dzieło tego samego, niezbyt utalentowanego dekoratora wnętrz. Sufity były niskie, a ściany z żużlowych bloków. Ściany wszystkich lokali zdobiły rysunki wykonane fluoryzującymi farbami albo pokrywała je imitacja bambusa czy tanie drewno. W środku było wilgotno i ciemno, śmierdziało starym piwem, dymem i ludzkim potem. W lepszych, podłogi były czyste, a toalety spłukiwane.

W niektórych barach były podesty, na których wyginały się i wiły striptizerki, ich zęby i skąpe kostiumy błyszczały purpurowo w czarnym świetle, a na ich twarzach malowała się nuda. Mężczyźni w koszulach bez rękawów i z ciemnym zarostem na twarzach popijali piwo z butelek i oglądali tancerki. Imitacje eleganckich kobiet sączyły tanie wino albo soki udające drinki i uśmiechały się do przechodzących mężczyzn, mając nadzieję na numerek. Chociaż starały się być uwodzicielskie, przeważnie wyglądały na zmęczone.

Najsmutniejsze wrażenie sprawiały kobiety w wieku granicznym tego handlu ciałem, te właśnie przekraczające linie mety i startu. Były boleśnie młode, a część z nich ciągle wyglądała jeszcze bardzo zdrowo. Niektóre przychodziły po to, żeby się zabawić i szybko zarobić kasę, inne uciekały ze swoich prywatnych piekieł w domu. W ich opowieściach nieodmiennie przewijał się główny temat. Puszczać się tak długo, aż się dużo zarobi, a potem prowadzić przyzwoite życie. Poszukiwaczki przygód i uciekinierki, przyjeżdżały autobusami z Ste. Therese i Val d'Or, z Valleyfieid i Pointe-du-Lac. Przyjeżdżały z lśniącymi włosami i świeżymi twarzami, pewne własnej niemoralności, pewne tego, że potrafią pokierować swoją przyszłością. Trawę i kokę traktowały jako rozrywkę. Nigdy nie potrafiły się w porę zorientować, że są to już pierwsze szczeble drabiny desperacji, docierało to do nich dopiero wtedy, kiedy zaszły już zbyt wysoko i nie potrafiły zejść, tylko spaść.

Były też takie, którym udało się zestarzeć. Tylko naprawdę sprytne i wyjątkowo silne potrafiły się dorobić i wyjść z interesu. Chorowite i słabe umierały. Te o mocnych ciałach, ale o słabej woli wytrzymywały. Wiedziały, jaka je czeka przyszłość i akceptowały ją. Umrą na ulicy, bo nie znają innego życia. Albo dlatego, że wystarczająco kochały albo bały się jakiegoś mężczyzny, żeby się sprzedawać tylko po to, by mu kupić towar. Albo dlatego, że potrze bowały jedzenia i miejsca, gdzie mogłyby spać.

Apelowałam do tych przystępujących albo opuszczających profesję. Unikałam kobiet w średnim wieku, zatwardziałych i wiedzących, jak żyć na ulicy, które umiały rządzić na swoim terytorium tak, jak z kolei alfonsi potrafili rządzić nimi. Być może młode, naiwne i zbuntowane albo stare, sterane i zużyte były bardziej otwarte. Wcale nie. W każdym kolejnym barze odwracały się ode mnie, pozwalając moim pytaniom rozpłynąć się w zadymionym powietrzu. Zmowa milczenia wydawała się być żelazną zasadą. Obcy nie mają dostępu.

Piętnaście po trzeciej miałam już dosyć. Moje włosy i ubrania przesiąknięte były dymem z papierosów i jointów, a buty śmierdziały piwem. Wypiłam tyle sprite'a, że mogłabym pobudzić Kalahari do życia, a w kącikach oczu miałam mnóstwo drobinek żwiru. Po wyjściu z kolejnego baru i odlepieniu się od kolejnego natręta, zrezygnowałam.

19

Powietrze miało konsystencję rosy. Znad rzeki podnosiła się mgła i w świetle latarń małe kropelki migotały jak klejnoty. Rozkoszowałam się chłodem i wilgocią powietrza. Kłujący ból między szyją a łopatkami uświadomił mi, że przez kilka ostatnich godzin byłam spięta, struta i gotowa do ucieczki. Może i byłam. Jeśli tak, to napięcie tylko częściowo wywołane było moimi poszukiwaniami Gabby. Podchodzenie do prostytutek bardzo szybko stało się rutyną. Ich odmowy też. Opędzanie się od kręcących się wokół i dotykających mnie mężczyzn bardzo szybko stało się odruchowe.

To walka z samą sobą mnie tak wyczerpywała. Spędziłam cztery godziny walcząc ze starym kochankiem, od którego nigdy nie będę wolna. Przez całą noc musiałam opierać się pokusie – brązowawemu blaskowi whisky z lodem, bursztynowemu piwu wlewanemu z butelek w gardła. Czułam zapach mojego oblubieńca i widziałam jego blask w oczach wokół siebie. Kiedyś go kochałam. Do diabła, ciągle go kocham. Ale jego czar przerodziłby się w destrukcję. W moim przypadku każdy przelotny flirt przerodziłby się w niszczący związek o sile, której nie mogłabym się oprzeć. Więc porzuciłam go, przechodząc powoli przez dwanaście różnych stadiów. I trzymałam się z dala. Byliśmy już kochankami, więc nigdy nie będzie mogło być między nami przyjaźni. Dzisiejszej nocy prawie wpadliśmy w swoje objęcia.

Oddychałam głęboko. Unoszący się w powietrzu zapach był mieszaniną oleju silnikowego, mokrego cementu i fermentujących drożdży z browaru Molson. Ste. Catherine była prawie pusta. Staruszek w kanadyjce i flanelowej koszuli z kapturem spał przed sklepem, a obok niego leżał brudny kundel. Inny człowiek grzebał w śmieciach po drugiej stronie ulicy. Być może w Main jest nawet trzecia zmiana.

Zniechęcona i wyczerpana, szłam w stronę St. Laurent. Próbowałam. Jeśli Gabby jest w tarapatach, te kobiety nie pomogą mi się z nią skontaktować. Ten klub jest tak samo zamknięty jak liga baseballowa.

Minęłam My Kinh. Tablica nad oknem reklamowała KUCHNIA WIETNAMSKA i obiecywała, że lokal jest czynny całą dobę. Bez specjalnego zainteresowania zajrzałam do środka przez brudną szybę, po czym się zatrzymałam. W boksie w głębi siedziała towarzyszka Poirette, jej włosy ciągle ułożone sztywno tworzyły źółto-różowawą pagodę. Przyglądałam jej się przez chwilę.

Zanurzyła pierożek w czerwono-wiśniowym sosie, po czym podniosła go do ust i polizała koniuszek. Po chwili zaczęła przyglądać się pierożkowi, żeby potem przednimi zębami obgryźć kawałek ciasta. Ponownie go zanurzyła i nie spiesząc się powtórzyła manewr. Zastanawiałam się, jak długo już się zajmuje tym pierożkiem.

Nie. Tak. Jest zbyt późno. Cholera. Ostatnia próba.

Pchnęłam drzwi i weszłam do środka.

– Cześć.

Słysząc mój głos, jej głowa podskoczyła. Najpierw wyglądała na zakłopotaną, ale już po chwili na jej twarzy zagościł wyraz ulgi, kiedy w końcu mnie rozpoznała.

– Cześć, skarbie. Ciągle nie w domu? – Wróciła do swojego pierożka.

– Mogę się dosiąść?

– Nie krępuj się. Nie zabierasz mi klientów, słonko, nie mam nic do ciebie.

Wśliznęłam się do boksu. Była starsza, niż myślałam, miała pod czterdziestkę, a może właśnie ją przekroczyła. Chociaż skóra na szyi i czole była jędrna i nie miała worków pod oczyma, w ostrym, jarzeniowym świetle widziałam delikatne zmarszczki rozchodzące się promieniście od kącików ust i jej podbródek też już zaczynał tracić kształt.

Kelner przyniósł menu i zamówiłam Soupe Tonqinoise. Nie byłam głodna, ale chciałam mieć pretekst, żeby zostać.

– Znalazłaś swoją przyjaciółkę, skarbie? – Sięgnęła po kawę i zaklekotały plastikowe bransoletki na jej ręku. Zauważyłam szare linie blizn po wewnętrznej stronie łokcia.

– Nie.

Milczałyśmy przez chwilę, kiedy Azjata, mniej więcej piętnastoletni chłopiec przyniósł wodę i plastikową podstawkę.

– Jestem Tempe Brennan.

– Pamiętam. Jewel Tambeaux może i dużo się pieprzy, kochana, ale głupia nie jest. – Polizała pierożek.

– Pani Tambeaux…

– Mów mi Jewel, skarbie.

– Jewel, przez ostatnie cztery godziny usiłowałam się dowiedzieć, czy moja przyjaciółka jest cała i zdrowa, a nikt nie chce nawet przyznać, że w ogóle o niej słyszał. Gabby przychodziła tutaj od lat, więc jestem pewna, że wiedzą, o kogo mi chodzi.

– Może i wiedzą, skarbie. Ale nie mają zielonego pojęcia, dlaczego się o nią pytasz. – Odłożyła pierożek i popiła kawę, cicho siorbiąc.

– Dałam wam swoją wizytówkę. Nie ukrywam, kim jestem. Zmierzyła mnie stanowczym wzrokiem. Dobiegający od niej zapach taniej wody kolońskiej, dymu i niemytych włosów wypełniał mały boks. Na kołnierzyku jej bluzki widać było ślady makijażu.

– No to kim ty jesteś, “Kobieto z Wizytówką, na której wydrukowali Tempe Brennan"? Jesteś gliną? Zbierasz jakieś informacje? Ktoś ma z tobą na pieńku? – Kiedy mówiła, puściła filiżankę i wyciągnęła jeden ze swoich długich, czerwonych szponów w moją stronę, podkreślając, że każdą możliwość bierze pod uwagę.

– Czy wyglądam na taką, która mogłaby stanowić zagrożenie dla Gabby?

– Wszystko, co miejscowe wiedzą, skarbie, to to, że przychodzisz tu w koszuli od Charlotte Hornets, sandałach yuppie i zadajesz mnóstwo pytań, starając się z kogoś coś wyciągnąć. Nie jesteś cizią na sprzedaż i nie szukasz kraku. Nikt nie wie, jak cię zaklasyfikować.

Kelner przyniósł mi zupę. Siedziałyśmy w milczeniu, kiedy wyciskałam sok z cytryny i małą, chińską łyżeczką dodawałam ostrej papryki. Jedząc, patrzyłam, jak Jewel podgryza swój pierożek. Postanowiłam zagrać skruszoną.

– Chyba zupełnie źle się do tego zabrałam.

Spojrzała na mnie swoimi orzechowymi oczyma. Zaczęła jej się odklejać jedna sztuczna rzęsa, zawinęła się do góry i wyglądała jak stonoga podnosząca się, żeby sprawdzić temperaturę powietrza. Spuściła wzrok, odłożyła resztkę pierożka i przysunęła kawę bliżej siebie.

– Masz rację – dodałam. – Nie powinnam tak po prostu podchodzić do ludzi i zadawać im pytań. Chodzi o to, że po prostu martwię się o Gabby. Dzwoniłam do niej. Potem pojechałam. Dzwoniłam też na jej uniwersytet. Wygląda na to, że nikt nie wie, gdzie ona jest. To do niej niepodobne.

Wypiłam łyżkę zupy. Była smaczniejsza, niż się spodziewałam.

– A co ta twoja przyjaciółka Gabby robi?

– Jest antropologiem. Bada ludzi. Interesuje ją życie tutaj.

– Przechodzi inicjację w Main.

Zaśmiała się do siebie, uważnie obserwując moją reakcję na aluzję do dokonań pani socjolog Margaret Mead. Nie zareagowałam, ale zaczęłam się zgadzać, że Jewel Tambeaux ma łeb na karku. Wyczułam, że mnie sprawdza i czułam się jak na egzaminie.

– Może nie chce, żeby ją teraz znaleziono.

Możecie sięgnąć po testy przed wami.

– Może.

– To w czym problem?

Możecie wziąć do ręki długopis.

– Kiedy ostatni raz ją spotkałam, wydawała się być bardzo zmartwiona. Prawie przestraszona.

– Zmartwiona czym, słonko?

Jesteście gotowi?

– Myślała, że śledzi ją jakiś facet. Mówiła, że jakiś dziwny.

– Tutaj aż się roi od takich, skarbie.

No dobrze, zaczynajcie…

Opowiedziałam jej całą historię. Kiedy słuchała, mieszała fusy w filiżance, intensywnie wpatrując się w brązowo-czarną ciecz. Kiedy skończyłam, ona nie przerwała zabawy z fusami, jakby oceniając moją odpowiedź. Potem gestem poprosiła kelnera, żeby ponownie napełnił jej filiżankę. Czekałam, żeby dowiedzieć się, jaką dostanę ocenę.

– Nie wiem, jak on się nazywa, ale prawie na pewno wiem, o kim mówisz. Chudy koleś, ma mentalność bakterii. Jest dziwny, jak najbardziej, i to, co mu doskwiera, to musi być coś poważnego. Ale nie sądzę, żeby był niebezpieczny. Wątpię, czy potrafi przeczytać napis na keczupie.

Zdałam.

– Większość z nas go unika.

– Dlaczego?

– Mówię ci tylko to, co powtarzają na ulicy, bo ja sama z nim nie chodzę. Jak widzę tego faceta, to przechodzą mnie ciarki, jakbym widziała tarzającego się w błocie aligatora. – Zrobiła grymas i lekko wzruszyła ramionami. – Plotka niesie, że ma specyficzne potrzeby.

– Specyficzne?

Postawiła filiżankę na stole i spojrzała na mnie, oceniając.

– Płaci, ale nie chce się pieprzyć.

Odcedziłam trochę makaronu z zupy i czekałam.

– Dziewczyna o imieniu Julie chodzi z nim. Żadna inna nie. Ona jest mniej więcej tak inteligentna, jak fasola, ale to już inna sprawa. Powiedziała mi, że za każdym razem jest tak samo. Wchodzą do pokoju, nasz bohater wyciąga papierową torebkę, w której jest koszula nocna. Nic specjalnie wymyślnego, koronkowa. Patrzy jak ona ją wkłada, a potem mówi, żeby się położyła na łóżku. Niby nic wielkiego. Potem jedną ręką gładzi koszulę nocną, a drugą bawi się swoją pałką. Całkiem szybko robi się sztywny, jak szyb naftowy, i wytryska, sapiąc i jęcząc, jakby się wcielił w jakieś inne stworzenie. Potem każe jej zdjąć koszulę, dziękuje jej, płaci i wychodzi. Julie uważa, że to łatwy zarobek.

– Dlaczego myślisz, że to właśnie ten facet nie daje spokoju mojej przyjaciółce?

– Pewnego razu, kiedy wpychał koszulę babci z powrotem do torby, Julie zauważyła rękojeść dużego, starego noża. Mówi mu, jeśli chcesz więcej i cipek, kowboju, musisz pozbyć się noża. A on jej, że to jego miecz prawości czy coś takiego. Potem nadaje o nożu i swojej duszy, i o równowadze ekologicznej, i temu podobne bzdury. Cholernie ją wystraszył.

– I?

Znowu wzruszyła ramionami.

– Ciągle się tu kręci?

– Nie widziałam go od jakiegoś czasu, ale to nic nie znaczy. Nigdy nie widywałam go regularnie. Pojawia się i znika.

– Rozmawiałaś z nim kiedyś?

– Wszystkie z nim rozmawiałyśmy, ślicznotko. Kiedy się zjawia, jest jak syfilis, upierdliwy, i nie można się go łatwo pozbyć. To właśnie stąd wiem, źu ma mentalność karalucha.

– Widziałaś go kiedyś z Gabby? – Wysiorbałam jeszcze trochę zupy.

Odchyliła się i roześmiała.

– Sprytne podejście, słonko.

– Gdzie mogę go znaleźć?

– Skąd mam do diabła wiedzieć. Wystarczy poczekać wystarczająco długo, a na pewno się zjawi.

– A Julie?

– Tutaj jest strefa wolnego handlu, skarbie, ludzie przychodzą i odchodzą. Nie prowadzę rejestru.

– Widziałaś ją ostatnio?

Zastanawiała się przez chwilę.

– Już mówiłam, że nie mogę powiedzieć.

Przyglądałam się na zmianę: makaronowi leżącemu na dnie miseczki i Jewel. Minimalnie uniosła powiekę i zerknęła na mnie. Uda mi się coś jeszcze wyciągnąć? Spróbowałam.

– Być może gdzieś tutaj kręci się seryjny morderca, Jewel. Ktoś, kto morduje kobiety, a potem je ćwiartuje…

Jej twarz ani drgnęła. Po prostu na mnie spojrzała, jak kamienny gargulec. Albo nie zrozumiała, albo już przestała reagować na przemoc i ból, nawet śmierć. A może nosiła maskę, starając się ukryć strach zbyt prawdziwy, żeby można go było wyrazić słowami. Podejrzewałam, że raczej to drugie.

– Jewel, czy moja przyjaciółka jest w niebezpieczeństwie?

Nasze oczy spotkały się.

– Przyjaciółka, skarbie?

Jadąc samochodem do domu, pozwoliłam myślom dryfować i prawie nie zwracałam uwagi na kierowanie. De Maisonneuve była opustoszała, tylko lampy uliczne stały na posterunkach.

Nagle w tylnym lusterku pojawiły się światła samochodu i zaczęły szybko się do mnie zbliżać.

Przecięłam Peel i zjechałam na prawo, żeby przepuścić samochód. Światła były jednak cały czas za mną. Ponownie wjechałam na lewy pas. Kierowca zrobił to samo i włączył długie światła.

– Dupek.

Przyspieszyłam. Samochód cały czas jechał bardzo blisko mnie.

Chwila strachu. Może to nie jest po prostu pijak. Spojrzałam w lusterko, chcąc zobaczyć kierowcę, ale widziałam tylko sylwetkę. Dużą. Mężczyzna? Nie wiedziałam. Światła mnie oślepiały i nie potrafiłam zidentyfikować samochodu.

Ręce ślizgały mi się na kierownicy, kiedy przecinałam Guy, skręcałam w lewo i ponownie w lewo, objeżdżając kwartał i ignorując czerwone światło.

Pędem przejechałam moją ulicą i zanurkowałam w podziemny garaż pod blokiem.

Poczekałam, aż elektroniczna brama się zamknie, po czym wybiegłam stamtąd z przygotowanym kluczem, nasłuchując, czy nie słychać kroków. Nikt za mną nie szedł.

Na pierwszym piętrze wyjrzałam przez okno. Po drugiej stronie ulicy, przy krawężniku czaił się samochód. Miał zapalone światła, a kierowca był tylko czarną sylwetką w słabym świetle przed świtem. To ten sam samochód? Nie miałam pewności. Zaczynam się sypać?

Pół godziny później leżałam na łóżku patrząc, jak czarne niebo blednie i staje się szare. Birdie przystawił pyszczek do mojego kolana i mruczał. Byłam tak wyczerpana, że zdarłam z siebie ubranie i rzuciłam się na łóżko, pomijając przygotowania. Zupełnie to do mnie niepodobne. Przeważnie za nic nie odpuszczam zębom i makijażowi. Tej nocy miałam to w nosie.

20

W środę wywożą z mojego bloku śmieci. Przespałam odgłosy śmieciarki. Przespałam trącającego mnie Birdiego. Przespałam trzy telefony.

Obudziłam się piętnaście po dziesiątej. Bolała mnie głowa i czułam się ociężała. Zdecydowanie nie nadawałam już się na całodobowe imprezy. Drażniło mnie to, że zarwanie nocy kosztowało mnie tak wiele.

Moje włosy, skóra, a nawet poduszka i prześcieradło śmierdziały dymem. Wepchnęłam do pralki pościel i ubrania, które miałam na sobie wczoraj, po czym wzięłam długi, pienisty prysznic.

Właśnie rozsmarowywałam masło orzechowe na czerstwym croissancie, kiedy zadzwonił telefon.

– Temperance? – To był LaManche.

– Tak.

– Próbowałem cię złapać.

Spojrzałam na automatyczną sekretarkę. Trzy wiadomości,

– Przepraszam.

– Oui. Zobaczymy cię dzisiaj? Już wydzwania monsieur Ryan.

– Będę w ciągu godziny.

– Bon.

Przesłuchałam wiadomości. Strapiona studentka. LaManche. Rozłączono się. Nie czułam się na siłach stawić czoła problemom studentów, więc zadzwoniłam do Gabby. Bez odpowiedzi. Wykręciłam do Katy, ale włączyła się jej automatyczna sekretarka.

– Proszę zostawić krótką wiadomość, tak jak ta – zaszczebiotała radośnie. Zostawiłam, raczej mało radośnie.

Po dwudziestu minutach byłam już w pracy. Wcisnęłam torebkę do szuflady, zignorowałam różowe karteczki porozrzucane po stole i od razu udałam się na dół do prosektorium.

Zmarli przybywają najpierw do kostnicy. Tutaj ich dane są wprowadzane do komputera, a ciała przechowywane w odpowiednio niskich temperaturach do czasu, kiedy zostaną przypisane jakiemuś patologowi z LML. Kolor podłogi wskazuje na to, komu podlega sprawa. Kostnica wychodzi prosto na prosektorium, gdzie czerwona podłoga kostnicy ustępuje miejsca szarej. Kostnica podlega koronerowi, a LML sprawuje pieczę nad prosektorium. Czerwona podłoga – koroner. Szara podłoga – LML. Ja przeprowadzam wstępne oględziny w jednej z czterech sal prosektoryjnych. Później kości posyła się na górę do laboratorium histologii, żeby je dokładnie wyczyścili.

LaManche robił nacięcie w kształcie litery Y na klatce piersiowej jakiegoś niemowlaka. Dziewczynki. Jej drobne ramiona spoczywały na gumowym oparciu, a ręce leżały wyciągnięte na boki.

Spojrzałam na LaManche'a.

– Secouee – powiedział tylko. Wstrząśnięty.

Po przeciwnej stronie sali Nathalie Ayers pochylała się nad innym stołem prosektoryjnym i inną autopsją – Lisa unosiła mostek młodego mężczyzny. Spod czupryny rudych włosów wyzierały wytrzeszczone czerwone, opuchnięte oczy i widać było małą, czarną dziurkę w jego prawej skroni. Samobójstwo. Nathalie była nowym patologiem w LML i jeszcze nie zajmowała się zabójstwami.

Daniel odłożył skalpel, który ostrzył.

– Potrzebujesz kości z St. Lambert?

– S'il vous plait. Pod czwórkę?

Skinął i zniknął w kostnicy.

Autopsja szkieletu trwała kilka godzin i potwierdziła moje pierwsze wrażenie, że szczątki pochodziły od jednego osobnika, białej kobiety w wieku mniej więcej trzydziestu lat. Chociaż zostało mało miękkiej tkanki, kości były w dobrym stanie i zachowało się w nich trochę tłuszczów. Nie żyła od dwóch do pięciu lat. Jedyną niespodzianką był nie zrośnięty łuk jej piątego kręgu lędźwiowego. Bez głowy trudno będzie ustalić jej tożsamość.

Poprosiłam Daniela, żeby dostarczył kości do laboratorium histologicz nego, umyłam się i poszłam na górę. Pojawiło się więcej różowych karteczek. Zadzwoniłam do Ryana i streściłam wyniki autopsji. Już sprawdzał po licyjne raporty o zaginionych osobach z St. Lambert.

Jeden z telefonów był od Aarona Calverta z Norman w Okłahomie. Wczoraj. Kiedy wykręciłam jego numer, miodowy głos powiedział, że nie ma go przy biurku. Zapewniła mnie, że jest jej niewypowiedzianie przykro i że przekaże wiadomość. Profesjonalnie uprzejma. Odłożyłam inne wiadomości na bok i poszłam spotkać się z Lucy Dumont.

Biuro Lucy było zastawione terminalami, monitorami, drukarkami i wszelkiego rodzaju sprzętem komputerowym. Kable pnące się po ścianach znikały w suficie albo pozlepiane kilka naraz biegły wzdłuż podłogi. Szafki i półki uginały się pod stosami wydruków, które zgodnie z prawami fizyki ciążyły ku podłodze.

Biurko Lucy stało naprzeciw drzwi, a na podkowie utworzonej w środku pokoju ze stołów stała większość komputerowego sprzętu. Siedziała na obrotowym krześle na kółkach i pracowała przy różnych stanowiskach, odpychając się od podłogi nogami w tenisówkach. Dla mnie Lucy to zarys tyłu jej głowy na tle zielonej poświaty monitora. Rzadko widywałam jej twarz.

Dzisiaj przy podkowie siedziało pięciu Japończyków w eleganckich garniturach. Otaczali Lucy, trzymając ręce blisko przy sobie, kiwając poważnie głową, kiedy pokazywała im coś na terminalu i wyjaśniała, o co chodzi.

Przeklinając siebie za wybranie niewłaściwego momentu, poszłam do pracowni histologicznej.

Z kostnicy dostarczono już szkielet z St. Lambert, więc zabrałam się do badania nacięć, tą samą metodą, której używałam z Trottier i Gagnon. Opisałam, zmierzyłam i naniosłam na wykres położenie każdego śladu i wykonałam odlewy falstartów. Tak jak na wcześniej badanych kościach, malutkie wyżłobienia i rowki sugerowały, że używano noża i piły. Pod mikroskopem widać było podobieństwa w strukturze nacięć, a kości przecięto prawie dokładnie w tych samych miejscach, co w poprzednich przypadkach.

Ręce kobiety przepiłowano w nadgarstkach, a inne części ciała rozdzielono w stawach. Jej brzuch rozcięto nożem wzdłuż kręgosłupa, tak głęboko, że widoczne były ślady na kręgach. Chociaż brakowało czaszki i górnych kości szyi, ślady na kręgach szyjnych wskazywały na to, że obcięto jej głowę na wysokości połowy gardła.

Facet był konsekwentny.

Zapakowałam kości, zebrałam notatki i wróciłam do swojego gabinetu, zbaczając po drodze, żeby zobaczyć, czy Lucy jest jeszcze zajęta. Nigdzie nie było widać ani jej, ani japońskich garniturów. Przy jej terminalu zostawiłam karteczkę z prośbą o wizytę. Może będzie mi wdzięczna za pretekst do wyrwania się na chwilę.

Podczas mojej nieobecności dzwonił Calvert. Normalne. Kiedy wykręciłam jego numer, w drzwiach stanęła Lucy, z ciasno splecionymi przed sobą rękoma.

– Zostawiłaś mi wiadomość, Brennan? – spytała, posyłając mi przelotny uśmiech.

Była chuda jak zupa w schronisku dla bezdomnych, a obcięte na jeża włosy uwydatniały jej pociągłą czaszkę. Brak włosów i blada skóra potęgowały efekt, jaki robiły jej okulary, w których wyglądała jak manekin do zbyt dużych oprawek.

– Tak, Lucy. Dziękuję, że wpadłaś – powiedziałam, wstając, żeby uprzątnąć rzeczy z drugiego krzesła.

Kiedy wśliznęła się na krzesło, wcisnęła obie stopy za nogi krzesła. Jak kot moszczący się na poduszce.

– Musiałaś ich oprowadzać?

Uśmiechnęła się niepewnie, a potem spojrzała pytająco.

– Tych panów z Japonii… – dodałam

– Tak. Są z pracowni medycyny sądowej w Kobe. Większość z nich to chemicy. I nawet mnie nie zmęczyli.

– Nie jestem pewna, czy będziesz mi mogła pomóc, ale i tak chcę zapytać – zaczęłam.

Utkwiła wzrok na stojących w rzędzie czaszkach, które trzymam na półce za moim biurkiem.

– Służą do celów porównawczych – wyjaśniłam.

– Są prawdziwe?

– Tak, są prawdziwe.

Podniosła głowę i zobaczyła zniekształconą siebie w każdym z różowych szkieł. Kąciki jej ust podskakiwały i uspokajały się. Uśmiechy pojawiały się i znikały jak światło w źle podłączonej żarówce. Przypomniała mi się moja latarka w lesie.

Wytłumaczyłam, o co mi chodzi. Kiedy skończyłam, przechyliła głowę i wlepiła wzrok w sufit, jakby tam mogła znaleźć odpowiedź. Namyśla się. Słuchałam pisku drukarki dochodzącego gdzieś z korytarza.

– Nie będzie nic sprzed 1985, tego jestem pewna. – Uśmiechnęła się i znowu szybko spoważniała.

– Zdaję sobie sprawę, że to dość nietypowe, ale może coś się da zrobił

– Ville de Quebec, aussi?

– Nie. Na razie tylko sprawy prowadzone przez LML.

Pokiwała głową, uśmiechnęła się i wyszła.

Jak na zawołanie, zadzwonił telefon. Ryan.

– Nie mogła być młodsza?

– O ile młodsza?

– Siedemnastolatka.

– Nie.

– Może jednak coś ci…

– Nie.

Cisza,

– Mam jeszcze jedną, w wieku sześćdziesięciu siedmiu.

– Ryan, ta kobieta nie była ani nastolatką, ani staruszką,

Kontynuował z nieustępliwością zajętego sygnału w słuchawce.

– A co, jeśli miała jakąś chorobę kości? Czytałem o…

– Ryan, miała między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat.

– No dobrze.

– Prawdopodobnie zaginęła między 89 a 92 rokiem.

– To już pamiętam.

– A. Jeszcze coś. Prawdopodobnie miała dzieci.

– Co?

– Świadczą o tym ślady na kościach łonowych. Szukacie czyjejś matki.

– Dzięki.

W czasie krótszym, niżby mu starczył na wystukanie numeru, telefon znowu zadzwonił.

– Ryan, je…

– To ja, mamo.

– Cześć, kochanie, jak się masz?

– Dobrze, mamo. – Chwila ciszy. – Jesteś zła po naszej wczorajszej rozmowie.

– Oczywiście, że nie. Katy. Po prostu się o ciebie martwię.

Dłuższa chwila ciszy.

– No, to co jeszcze słychać? Zupełnie nie rozmawiałyśmy o tym, co robiłaś tego lata… – Chciałam powiedzieć o tylu rzeczach, ale uznałam, że lepiej będzie dać się jej wygadać.

– Niewiele. W Charlotte jest nudno jak zawsze. Nie ma co robić.

Dobrze. Kolejna porcja nastoletniego pesymizmu. Tego właśnie mi było trzeba. Starałam się nie okazywać swojego poirytowania.

– A jak tam praca?

– W porządku. Napiwki są wysokie. Wczoraj zarobiłam dziewięćdziesiąt cztery dolary.

– To super.

– Dużo pracuję.

– Świetnie.

– Chcę rzucić tę pracę, mamo.

Czekałam.

Ona też.

– Katy, będziesz potrzebowała pieniędzy na szkołę. – Katy, nie zmarnuj sobie życia.

– Już ci mówiłam, że nie chcę od razu wracać na uniwerek. Planuję zrobić sobie rok przerwy i pójść do pracy.

Znowu to samo. Wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc zdecydowałam się na ofensywę.

– Kochanie, już to przerabiałyśmy. Jeśli nie podoba ci się Uniwersytet w Wirginii, mogłabyś spróbować tutaj na McGill. Może weź dobie dwa tygodnie wolnego, przyjedź do mnie i rozejrzyj się… – Rozwiń to, mamuśka. – Możemy z tego zrobić wakacje. Wezmę trochę urlopu. Mogłybyśmy pojechać do Maritimes i pokręcić się parę dni po Nowej Szkocji. – Boże. Co ja gadam? Jak niby miałabym to zrobić? Nieważne. Moja córka jest na pierwszym miejscu.

Nie odpowiadała.

– Nie chodzi o stopnie, prawda?

– Nie, nie. Stopnie są w porządku.

– W takim razie nie powinnaś mieć problemów z przeniesieniem się.

Mogłybyś…

– Chcę jechać do Europy.

– Do Europy?!

– Do Włoch.

– Do Włoch?

Nie musiałam się nad tym długo zastanawiać.

– Czy to tam gra Max?

– Tak. – Defensywnie. – No i?

– No i?

– Płacą mu dużo więcej, niż w Hornetsach.

Nic nie powiedziałam.

– I dają dom.

Nic.

– I samochód. Ferrari.

Nic.

– Nie musi płacić podatków. – Mówiła coraz bardziej wyzywającym tonem.

– To super dla Maxa, Katy. Będzie uprawiał sport, który uwielbia, i będą mu za to płacić. Ale co z tobą?

– Max chce, żebym przyjechała.

– Max ma dwadzieścia cztery lata i dyplom w garści. Ty masz dziewiętnaście i jesteś po pierwszym roku.

Usłyszała rozdrażnienie w moim głosie.

– Ty wyszłaś za maź, kiedy miałaś dziewiętnaście lat.

– Za mąż? – Zrobiło mi się słabo w żołądku,

– No tak, źle mówię?

Miała rację. Ugryzłam się w język. Bardzo się o nią niepokoiłam, ale wiedziałam, że jestem bezsilna.

– Tylko tak powiedziałam. Nie pobieramy się.

Siedziałyśmy i słuchałyśmy ciszy między Montrealem a Charlotte, wydawało się, że w nieskończoność.

– Katy, pomyślisz o przyjeździe tutaj?

– Dobrze,

– Obiecujesz, że nic nie zrobisz bez rozmowy ze mną?

Znowu cisza.

– Katy?

– Tak, mamo.

– Kocham cię, skarbie.

– Też cię kocham.

– Pozdrów ode mnie ojca.

– Dobrze.

– Jutro wyślę ci jakąś wiadomość e-mailem, dobrze?

– Dobrze.

Odłożyłam słuchawkę drżącą ręką. Co dalej? Łatwiej rozgryźć ślady na kościach, niż dzieci. Zrobiłam sobie kawę i wystukałam numer.

– Z doktorem Calvertem, proszę.

– Mogłabym wiedzieć, kto dzwoni? – Powiedziałam jej. – Chwileczkę. – Zaczekałam.

– Tempe, jak się masz? Spędzasz więcej czasu przy telefonie, niż pracownik sprzedający polisy przez telefon. W każdym razie na pewno trudno się do ciebie dodzwonić. – Popisał się, przedrzeźniając głosy recepcjonistek i z dziennej, i z nocnej zmiany.

– Przepraszam, Aaron. Moja córka chce rzucić studia i wyjechać z koszykarzem – wypaliłam.

– Potrafi przerzucić piłkę do lewej ręki i rzucić za trzy punkty?

– Podejrzewam, że tak.

– No to pozwól jej jechać.

– Bardzo zabawne.

– Nie ma nic zabawnego w tym, że ktoś potrafi lewą ręką rzucić za trzy punkty. Kasa murowana.

– Aaron, mam kolejny przypadek poćwiartowania. – Już wcześniej dzwoniłam do Aarona, informując go o takich sprawach. Często wymienialiśmy opinie na temat swoich przypadków.

Usłyszałam, że chichocze.

– Może nie macie tam spluw, ale z pewnością lubicie sobie pociąć.

– Tak. Myślę, że ten zwyrodnialec ma więcej niż jedną na sumieniu. Wszystkie są kobietami, poza tym nie wydają się mieć ze sobą wiele wspólnego. Oprócz śladów nacięć. Będą miały kluczowe znaczenie.

– Załatwił wszystkie za jednym razem czy po kolei?

– Po kolei.

Trawił to przez chwilę.

– No, nawijaj po kolei…

Opisałam, jak wyglądało dno i końcówki nacięć na kościach ramion. Czasami przerywał mi jakimś pytaniem albo prosił, żebym mówiła wolniej.

Oczyma wyobraźni widziałam, jak notuje, a jego wysokie, szczupłe ciało pochyla się nad jakąś kartką zadrukowanego papieru, wyszukując każdą, nawet kilkumilimetrową przestrzeń. Chociaż Aaron miał czterdzieści dwa lata, jego posępna twarz i ciemne oczy sprawiały, że wyglądał na dziewięćdziesiąt. Zawsze tak było. Był rzeczowy i suchy jak Gobi, a serce miał równie wielkie.

– Są jakieś naprawdę głębokie falstarty? – spytał rzeczowo.

– Nie. Raczej powierzchniowe.

– Harmonijki są wyraźne?

– Bardzo.

– Mówiłaś, że widać ślady dryfowania ostrza w nacięciach, tak?

– Hm. Mhm. Tak.

– Jesteś pewna pomiaru odległości między ząbkami?

– Tak. Zadrapania były wyraźne w kilku miejscach. Niektóre wysepki także.

– Ale przeważnie dna były raczej płaskie?

– Tak. Idealnie to widać na odlewach.

– I odłupane fragmenty przy wyjmowaniu ostrza – wymamrotał, bardziej do siebie, niż do mnie.

– Mnóstwo.

Milczeliśmy, a jego umysł trawił informacje, które mu podałam, rozważał różne możliwości. Patrzyłam jak ludzie przechodzą przed moimi drzwiami. Dzwoniły telefony. Ożywały drukarki, zaczynały piszczeć i milknęły. Okręciłam się i wyjrzałam na zewnątrz. Samochody przesuwały się po moście Jacques-Cartier, maleńkie toyoty i fordy. Czas płynął.

W końcu usłyszałam:

– Właściwie to pracuję po omacku, Tempe. Nie wiem, jak ci się udało mnie nakłonić, żebym się tym zajął. Ale na to wyszło.

Obróciłam się z powrotem i oparłam łokcie na biurku.

– Mogę się założyć, że to nie jest piła mechaniczna. Z tego co mówisz, wygląda na to, że używano jakiejś specjalistycznej. Pewnie jakiegoś rodzaju piły kuchennej.

Tak! Klepnęłam ręką w biurko, uniosłam zaciśniętą pięść i spuściłam ją gwałtownie, tak jak maszynista pociągający za dźwignię. Różowe karteczki podskoczyły i po chwili opadły.

Aaron kontynuował, nieświadomy moich wyczynów.

– Nacięcia są zbyt szerokie, żeby mogła to być jakaś piła z małymi ząbkami czy jakiś ząbkowany nóż. Poza tym, wygląda na to, że rozstaw ząbków jest na to zbyt duży. Mając takie kształty dna, chyba nie wchodzi w grę żaden i rodzaj dużych pił. Mówię to oczywiście nie widząc nacięć, ale wszystko i wskazuje na to, że jest to jakaś piła kuchenna, może do mięsa,

– Jak taka piła wygląda?

– Coś jak duża piła do metalu. Ząbki rozstawione dość szeroko, dla bezpieczeństwa. To właśnie dlatego są takie wysepki w falstartach. Przeważnie widać sporo śladów dryfowania, ale ostrze przechodzi przez kość zupełnie dobrze i przecina ją naprawdę gładko. To są bardzo wydajne piłki. Można nimi przeciąć kość, chrząstkę, ścięgna, cokolwiek,

– Coś jeszcze wchodzi w grę?

– Cóż, zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, że znajdziesz coś, co nie pasuje do normalnego wzoru. No wiesz, te piły nie czytają książek. Ale w tej chwili nie przychodzi mi do głowy nic innego, co by pasowało do tego, co mi mówiłaś.

– Jesteś wspaniały. Dokładnie tak myślałam, ale chciałam to usłyszeć od ciebie. Aaron, nie sposób wyrazić, jak bardzo ci jestem wdzięczna.

– Och.

– Chcesz obejrzeć zdjęcia i odlewy?

– Pewnie.

– Wyślę ci je jutro.

Piły były drugą pasją życiową Aarona. Katalogował opisy i fotografie śladów zostawianych na kościach przez nie i godzinami ślęczał nad przypadkami, które przysyłano do jego laboratorium z całego świata.

Zawahał się, jakby chciał jeszcze coś dodać. Czekając, zbierałam różowe karteczki.

– Mówiłaś, że tylko kości rąk zostały przepiłowane?

– No tak.

– Resztę przecinał w stawach?

– Tak.

– Profesjonalnie?

– Bardzo.

– Hm.

Przestałam zbierać karteczki.

– A co?

– Co co? – Udawał niewiniątko.

– Kiedy mówisz “Hm" w ten sposób, to coś znaczy.

– Tylko cholernie interesujące skojarzenie…

– To znaczy?

– Facet używa piły kuchennej. I tak dobrze sobie radzi z ćwiartowaniem ciała, jakby dobrze wiedział, co robi. Wie, co gdzie jest i jak się do tego zabrać. I robi to zawsze w ten sam sposób.

– Zgadza się. Też myślałam o tym.

Upłynęło kilka sekund.

– Ale odpiłowuje tylko ręce – dodałam. – Co to ma znaczyć?

– To jest pytanie dla psychologa, a nie dla specjalisty od pił.

Przyznałam mu rację i zmieniłam temat.

– Jak się mają twoje dziewczyny?

Aaron nigdy się nie ożenił i chociaż go znam od dwudziestu lat, nigdy go nie widziałam z kobietą. To konie były jego pierwszą pasją. Dla nich jeździł od Tulsy do Chicago i Louisville, i z powrotem do Oklahomy.

– Są nieźle podniecone. Zeszłej jesieni kupiłem na licytacji ogiera i przywiozłem go do nich. Od tego czasu panie zachowują się jak roczne źrebaki.

Porozmawialiśmy chwilę o sobie i o wspólnych znajomych i umówiliśmy się na spotkanie w czasie dorocznego zjazdu Akademii w lutym.

– Cóż, powodzenia w przyszpilaniu tego gościa, Tempe.

– Dzięki.

Mój zegarek wskazywał za dwadzieścia piątą. Po raz kolejny byłam świadkiem, jak na korytarzach i w biurach zrobiło się cicho. Kiedy zadzwonił telefon, aż podskoczyłam.

Za dużo kawy, pomyślałam.

Gdy podniosłam słuchawkę i przyłożyłam ją do ucha, ciągle jeszcze biło od niej ciepło.

– Widziałam cię wczoraj wieczorem.

– Gabby?

– Nie rób tego więcej, Tempe.

– Gabby, gdzie jesteś?

– Tylko pogorszysz sytuację.

– Do diabła, Gabby, nie baw się ze mną! Gdzie jesteś? Co się dzieje?

– Zapomnij o tym. Chwilowo nie mogę się z tobą spotykać.

Nie mogłam uwierzyć, że znowu to robi. Czułam wzbierający we mnie gniew.

– Trzymaj się z dala, Tempe. Trzymaj się ode mnie z dala. Trzymaj się z dala od mo…

Egocentryzm Gabby uwolnił nagromadzoną we mnie złość. Podsycana arogancją Claudela, barbarzyństwem psychopatycznego mordercy i młodzieńczymi pomysłami Katy, wybuchnęłam niepohamowanym gniewem.

– Kim ty, do cholery, sądzisz, że jesteś? – wypaliłam łamiącym się głosem. Krzyczałam, ściskając słuchawkę tak mocno, że plastik mógł pęknąć.- Zostawię cię w spokoju! Zostawię, nie ma sprawy! Nie wiem, jakie małostkowe gierki prowadzisz, Gabby, ale już nie ze mną! Wypisuję się! Gra skończona! Nie chcę mieć nic wspólnego z twoją schizofrenią! Nie dla mnie twoje paranoje! Nie bawię się, powtarzam nie bawię się już w Zamaskowanego Mściciela, który na każde skinienie przyjdzie wyciągnąć cię z tarapatów!

Neurony w moim ciele zachowywały się tak, jakby były pod zbyt wysokim napięciem, jak urządzenie na 110 woltów podłączone do gniazdka na 220. Sapałam i czułam wzbierające w oczach łzy. Temperament Tempe. Coś w tym było.

Gabby odpowiedziała na to rozłączając się.

Siedziałam przez chwilę nic nie robiąc i o niczym nie myśląc. Kręciło mi się w głowie.

Potem powoli odłożyłam słuchawkę. Zamknęłam oczy, przebiegłam w myślach swój muzyczny repertuar i wybrałam. Niech będzie ta. I niskim, gardłowym głosem zanuciłam:

W więziennym szpitalu,

na zgnitym posłaniu…

21

O szóstej rano deszcz jednostajnie dudnił w moje okno. Czasami świszczał samochód, wyjeżdżający w jakąś wczesną podróż. Po raz trzeci w ciągu ostatnich trzech dni widziałam świt, co uwielbiam tak bardzo, jak zapaleni narciarze odwilż. Chociaż nie mam zwyczaju drzemać w ciągu dnia, nie lubię też wcześnie wstawać. A jednak trzykrotnie w tym tygodniu widziałam wschód słońca, dwa razy, kiedy zasypiałam i dzisiaj, kiedy wierciłam się i przewracałam z boku na bok po jedenastu godzinach snu, nie czując się ani senna, ani wypoczęta.

Kiedy przyjechałam do domu po rozmowie z Gabby, zrobiłam sobie wyżerkę. Tłusty, smażony kurczak, ziemniaki puree i sos z torebki, papkowata kolba kukurydzy i nie wypieczony jabłecznik. Niech żyją kalorie! Potem gorąca kąpiel i czasochłonne usuwanie części strupa na prawym policzku. Minioperacja nie pomogła. Ciągle widać było, że mnie ktoś ciągnął po ziemi. Koło siódmej zerknęłam na transmisję z gry Expos i zasnęłam przy głosie komentatora.

Włączyłam swój komputer – niezależnie, czy była szósta rano czy wieczorem, on był zawsze czujny i gotowy do działania. Wysłałam Katy wiadomość, dostając się przez system e-mailowy McGill do serwera na Uniwersytecie w Charlotte. Katy dzięki modemowi może odebrać wiadomość na swoim laptopie i odpowiedzieć, nie ruszając się z sypialni. Wiwat Internet!

Z ekranu mrugał do mnie kursor, uporczywie twierdząc, że kolejny plik przez mnie utworzony jest pusty. Miał rację. Tabela, którą utworzyłam, miała tylko nagłówki kolumn, ale nic więcej. Kiedy utworzyłam ten plik? Tego dnia, kiedy była parada. Ledwo tydzień temu, a miałam wrażenie, jakby od tamtego czasu upłynęły lata. Dzisiaj był trzydziesty. Minęły cztery tygodnie od dnia, kiedy znaleziono ciało Isabelle Gagnon, i tydzień, od kiedy zamordowano Margaret Adkins.

Co osiągnęliśmy od tej pory oprócz odkrycia kolejnego ciała? Obserwacja mieszkania przy rue Berger nie przyniosła rezultatów – jego lokator nie pojawił się. Niestety. Przeszukanie lokalu też na nic się nie zdało. Nie mieliśmy żadnych poszlak mogących nam pomóc w ustaleniu tożsamości “St Jacquesa", nie zidentyfikowaliśmy też ostatniego znalezionego ciała. Claudel ciągle uważał, że te sprawy nie są ze sobą powiązane, a Ryan traktował mnie jak “amatorkę".

Nic, tylko się powiesić.

Wróciłam do tabeli. Zrobiłam więcej nagłówków. Cechy fizyczne. Geografia. Warunki mieszkaniowe. Praca. Przyjaciele. Członkowie rodzin. Daty urodzin. Daty śmierci. Daty znalezienia ciał. Godziny. Miejsca. Wprowadziłam wszystko, co mogło mnie naprowadzić na coś łączącego te sprawy. Po lewej stronie wpisałam jedno pod drugim cztery nazwiska: Adkins, Gagnon, Trottier, “Nieznana". Zastąpię ją nazwiskiem, kiedy ustalimy tożsamość ofiary znalezionej w St. Lambert. O wpół do ósmej zamknęłam plik, zapakowałam laptopa i byłam gotowa do pracy.

Na ulicach były korki, więc zjechałam do tunelu Ville-Marie. Chociaż nie było już tak wcześnie, ciągle było ciemno i ponuro, bo nad miastem wisiały ołowiane chmury. Ulice błyszczały od wilgoci i widać było na nich ślady hamowania samochodów pokonujących kolejne metry w czasie porannego szczytu.

Moje wycieraczki powtarzały monotonny refren, odgarniając wodę z przedniej szyby, tworząc na niej jakby wachlarz. Pochyliłam się do przodu dygając głową jak sparaliżowany żółw, starając się znaleźć kawałek przezro czystej szyby między strumyczkami wody. Czas na nowe wycieraczki, powiedziałam sobie, wiedząc, że i tak ich długo jeszcze nie kupię. Dojazd do labo ratorium zajął mi bite pół godziny.

Chciałam od razu zająć się dokumentami, znaleźć w nich najdrobniejsze nawet szczegóły i wprowadzić je do tabeli, ale na biurku leżały dwa zlecenia. W miejskim parku znaleziono małego chłopca, jego delikatne ciało leżało między kamieniami na dnie strumienia. LaManche w pozostawionej dla mnie notatce napisał, że ciało jest wysuszone, a organów wewnętrznych nie można rozpoznać, ale poza tym zwłoki są dobrze zachowane. Chciał, żebym i określiła wiek niemowlaka. To nie zajmie dużo czasu.

Spojrzałam na policyjny raport dołączony do drugiego zlecenia. “Ossements trouve's dans un bois". Kości znalezione w lesie. Z takimi przypadkami miałam do czynienia najczęściej. Może się okazać równie dobrze, że są to kości ofiary seryjnego mordercy uśmiercającego swe ofiary siekierą, jak i zakopanego kota.

Zadzwoniłam do Denisa i poprosiłam o radiografy niemowlaka, po czym zeszłam na dół obejrzeć kości. Lisa przyniosła z kostnicy tekturowe pudełko i położyła je na stole.

– C'est tout?

– C'est tout. -To wszystko.

Podała mi rękawiczki i wyjęłam z pudełka trzy grudki twardej ziemi. Z każdej bryłki wystawały kości. Starałam się rozłupać ziemię, ale była twarda jak cement.

– Zróbmy zdjęcia i radiografy, a potem włóż te kawałki do sitka i je namocz. Oddziel je czymś, żeby było wiadomo, które kości są z której grudki. Wrócę tutaj po spotkaniu.

Czterech pozostałych patologów pracujących w LML codziennie spotyka się z LaManchem, żeby zdać sprawozdanie z pracy i dostać zlecenia na kolejne autopsje. Kiedy jestem w pracy, też w nich uczestniczę. Gdy dotarłam na górę, LaManche, Nathalie Ayers, Jean Pelletier i Marc Bergeron siedzieli już tam, zgromadzeni wokół okrągłego stołu. Z tablicy obecności wiszącej na korytarzu wiedziałam, że Marcel Morin był w sądzie, a Emiły Santangelo wzięła dzień urlopu.

Wszyscy wstali, żeby mnie przepuścić i przysunięto mi krzesło. Wymieniliśmy zdawkowe Bonjour i Comment ca va.

– Marc, co cię tu sprowadza w czwartek? – spytałam.

– Jutro jest święto.

Zupełnie zapomniałam. Dzień Kanady.

– Idziesz na paradę? – spytał z kamienną twarzą Pelletier.

Mówił po francusku z akcentem z prowincjonalnego Quebecu, więc na początku naszej znajomości i współpracy miałam problemy z rozszyfrowaniem jego słów. Przez długie miesiące w ogóle go nie mogłam zrozumieć i umykały mi jego sarkastyczne uwagi. Teraz, po czterech latach, rozumiałam już większość tego, co mówił. I nie miałam raczej problemów z podążaniem za jego myślami.

– Chyba tę sobie podaruję.

– Miałabyś okazję dać sobie pomalować twarz w jednej z tych budek. Tak byłoby ci łatwiej.

Wokół chichot.

– Albo dać sobie zrobić tatuaż. Mniej kłopotliwe później.

– Bardzo zabawne.

Udawał niewiniątko, uniósł brwi, ramiona i rozłożył ręce. O co mi chodzi? Moszcząc się z powrotem na krześle, zacisnął pożółkłe palce na ostatnich czterech centymetrach papierosa bez filtra i zaciągnął się głęboko. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Pelletier nigdy w życiu nie wyjechał poza Quebec. Miał sześćdziesiąt cztery lata.

– Są tylko trzy autopsje – zaczął LaManche, rozdając listę ze sprawami na dzisiaj.

– Przedświąteczny zastój – zauważył Pelletier, sięgając po wydruk. Jego sztuczna szczęka klekotała cicho, kiedy mówił. – Ale rozkręci się.

– Tak. – LaManche wziął do ręki czerwony pisak. – Przynajmniej się ochłodziło. Może to pomoże.

Omówił smutne przypadki tego dnia, podając dodatkowe informacje na temat każdego z nich. Samobójstwo przy pomocy tlenku węgla. Staruszek znaleziony martwy w swoim łóżku. Dziecko porzucone w parku.

– Samobójstwo wydaje się być proste. – LaManche przebiegał oczy ma po policyjnym raporcie. – Biały mężczyzna… Wiek: dwadzieścia siedem lat… Znaleziony za kierownicą w swoim garażu… Pusty bak, kluczyk w stacyjce, przekręcony.

Położył na stole kilka zdjęć z polaroida. Widać było na nich ciemnoniebieskiego forda stojącego w garażu na jeden samochód. Gumowy wąż, taki, jakich używa się w suszarkach do ubrań, biegł z rury wydechowej do tylnego, prawego okna samochodu. LaManche czytał dalej.

– Historia depresji… Note d'adieu. – Spojrzał na Nathalie. – Doktor Ayers?

Pokiwała głową i sięgnęła po papiery. Na liście czerwonym pisakiem napisał “Ay" i wziął do ręki inny plik formularzy,

– Numer 26742 to biały mężczyzna… Wiek: siedemdziesiąt osiem lat… Cukrzyk pod stałą opieką. – Oczy przebiegały po streszczeniu raportu, wybierając co ciekawsze informacje. – Nie widziano go od kilku dni… Znalazła go siostra… Nie ma śladów przemocy. – Czytał w milczeniu przez kilka sekund. – Ciekawe jest to, że upłynęło dość dużo czasu od znalezienia go do chwili, kiedy wezwała pomoc. Zdaje się, że ta pani w międzyczasie posprzątała nieco w domu. – Podniósł wzrok. – Doktor Pelletier?

Pelletier wzruszył ramionami i wyciągnął rękę. LaManche umieścił czerwone “Pe" na liście, po czym podał mu formularze, a razem z nimi torebkę pełną lekarstw sprzedawanych na receptę i bez. Pelletier wziął materiały, rzucając pieprzną uwagę, która jednak mi umknęła.

Skoncentrowałam się na pliku zdjęć z polaroida dotyczących znalezionego dziecka. Z różnych stron ukazywały płytki strumyk z wąskim łukowatym mostkiem nad nim. Drobne ciało leżało wśród kamieni, słabe mięśnie były skurczone, a skóra pożółkła jak stary pergamin. Delikatne włoski tworzyły obwódkę wokół jego głowy, unosząc się na wodzie, otaczały też jego blado niebieskie powieki. Palce dziecka były szeroko rozpostarte, jakby w geście wzywania pomocy, jakby starały się czegoś chwycić. Dziecko było nagie i w połowie wystawało z ciemnozielonego plastikowego worka. Wyglądało jak miniaturowy faraon, którego pozbyto się po obejrzeniu. Zaczynałam czuć głęboką niechęć do plastikowych worków.

Odłożyłam zdjęcia na stół i słuchałam LaManche'a. Skończył streszczenie i zaznaczył “La" na liście. Sam zrobi autopsję, a ja podam przybliżony wiek dziecka na podstawie stopnia rozwoju kości. Bergeron zajmie się zębami. Wszyscy wokół kiwali głowami. Nie było już o czym rozmawiać, więc zebranie się skończyło.

Zrobiłam kawę i wróciłam do swojego gabinetu. Na biurku leżała duża, brązowa koperta. Otworzyłam ją i powiesiłam pierwsze zdjęcia rentgenowskie dziecka na podświetlonej, szklanej skrzynce. Wyciągnęłam formularz z szuflady i zaczęłam badanie. W każdej ręce były tylko dwie kości napięstkowe. Niewykształcone nasady na końcach kości palców. Spojrzałam na dolne części rąk. Na kościach promieniowych też nie. Skończyłam oglądanie górnej części ciała, zaznaczając na formularzu te elementy kości, które już się wykształciły, a zostawiając puste miejsce przy kościach, których u dziecka jeszcze nie było. Potem zrobiłam to samo z dolną częścią ciała, oglądając ją bardzo dokładnie, żeby być pewną swoich wniosków. Kawa wystygła.

Dziecko rodzi się z niekompletnym szkieletem. Niektóre kości, na przykład napięstkowe, po porodzie nie są jeszcze wykształcone, a pojawiają się dopiero miesiące albo nawet lata później. Innym kościom brakuje kłykci i grzbietów, które są już w pełni uformowane u dorosłych osobników. Poszczególne elementy wykształcają się w określonej kolejności, co pozwala na ilość precyzyjne określenie wieku bardzo małych dzieci. To żyło tylko siedem miesięcy.

Streściłam moje wnioski na jeszcze innym formularzu, włożyłam wszystkie papiery do żółtego skoroszytu i położyłam go na stosie, z którego wezmą go sekretarki. Wróci do mnie razem z raportem napisanym w moim ulubionym kroju czcionki razem ze wszystkimi dodatkowymi materiałami i diagramami, zebranymi i powielonymi. Wygładzą też mój francuski. Złożyłam LaManche'owi ustny raport, a potem zajęłam się swoimi bryłkami.

Ziemia się nie rozpuściła, ale zmiękła na tyle, żebym mogła wydobyć z niej kości. Po kwadransie drapania i poruszania, wydobyłam osiem kręgów, siedem fragmentów długich kości i trzy kawałki miednicy. Na wszystkich widać było ślady cięcia. Pół godziny spędziłam myjąc i porządkując je, a potem posprzątałam i zrobiłam kilka notatek. Idąc do góry, poprosiłam Lisę, żeby sfotografowała niepełne szkielety trzech ofiar: dwóch jeleni północnoamerykańskich i jednego średniej wielkości psa. Wypełniłam kolejny formularz, schowałam do skoroszytu i położyłam na poprzednim. Dziwna sprawa, ale nie jest to chyba zajęcie dla biegłego sądowego.

Lucy zostawiła na moim biurku wiadomość.

Znalazłam ją w jej biurze, siedzącą plecami do drzwi i spoglądającą to na ekran monitora, to na otwarte akta. Pisała jedną ręką, a drugą zaznaczała miejsce, gdzie jest w aktach, palec wskazujący przesuwał się powoli z jednej pozycji na drugą.

– Znalazłam twoją wiadomość – powiedziałam.

Podniosła palec, stuknęła jeszcze kilka razy w klawiaturę, po czym położyła linijkę na dokumencie. Jednym płynnym ruchem obróciła się, odepchnęła i podjechała do swojego biurka.

– Wygrzebałam to, o co mnie prosiłaś. Mniej więcej.

Zaczęła przeszukiwać stos papierów, potem następny, ale po chwili ponownie wróciła do pierwszego, tym razem szukając wolniej. W końcu wyjęła plik papierów spiętych zszywaczem, przebiegła wzrokiem kilka stron, po czym podała mi go.

– Nic sprzed 88 roku.

Przekartkowałam strony, trochę wystraszona. Jak to możliwe, że jest ich aż tyle?

– Najpierw wyszukałam przypadki, używając “ćwiartowania" jako słowa-klucza. To jest pierwsza lista. Ta długa. Znalazłam wszystkich ludzi, którzy rzucili się pod pociąg albo wpadli pod maszyny i obcięło im kończyny. Podejrzewam, że nie o to ci chodziło.

Rzeczywiście. To wyglądało na listę wszystkich spraw, w których ręka, noga albo palec zostały poważnie uszkodzone w momencie albo nawet tuż przed śmiercią.

– Potem dodałam “celowe", żeby ograniczyć liczbę spraw do tych, w których poćwiartowania dokonano celowo.

Spojrzałam na nią.

– Nie uzyskałam nic.

– Żadnego przypadku?

– To nie znaczy, że takich nie było.

– Jak to możliwe?

– Wystarczyło nie wprowadzić do komputera tych danych. Przez ostatnie dwa lata mieliśmy tutaj specjalny fundusz przeznaczony na zatrudnianie ludzi na niepełne etaty, żeby jak najszybciej umieścili dane historyczne w komputerach. – Westchnęła z rezygnacją i potrząsnęła głową. – Ministerstwo ociągało się z komputeryzacją przez lata, a teraz chcą zrobić wszystko z dnia na dzień. Nieważne. W każdym razie ludzie wprowadzający dane podają standardowy zasób informacji: data urodzenia, data śmierci, przyczyna śmierci i tak dalej. Ale kiedy trafią na coś dziwnego, na coś, co zdarza się rzadko, właściwie wszystko zależy od nich samych. Oni decydują, co wpisać…

– I ktoś mógł nie użyć hasła: poćwiartowanie.

– Właśnie. Ktoś może to nazwać amputacją, a ktoś inny rozczłonkowaniem. Przeważnie używają tych samych terminów, co patolog w swoim raporcie. Równie dobrze mogą to wprowadzić jako pocięcie albo przepiłowanie.

Ponownie spojrzałam na listy, kompletnie zniechęcona.

– Sprawdziłam pod wszystkimi tymi nazwami. Bez rezultatów. To tyle się okazało z mojego pomysłu.

– Kiedy szukałam pod “Okaleczenie", wyszła kolejna długa lista. – Czekała, kiedy przewracałam strony. – Gorzej niż z poćwiartowaniem… Potem spróbowałam jeszcze “Rozczłonkowanie" w połączeniu z “pośmiertne", żeby zawęzić pole poszukiwań i wybrać przypadki, w których… – Podniosła ręce do góry, zgięła palce i poruszała nimi, jakby coś łapała, jakby miała to słowo na końcu języka -…nastąpiło to po śmierci.

Podniosłam wzrok z nadzieją.

– Wyszukało jeden przypadek: faceta z odrąbanym członkiem.

– Komputer wziął cię dosłownie.

– Też to odkryłam?

– No dobrze. Co dalej?

– Potem spróbowałam “Okaleczenie" razem z “pośmiertne" i… – Sięgnęła na biurko i pokazała ostatni wydruk. – Bango! Tak mówicie?

– Bingo.

– Bingo! Bo myślę, że chyba o to ci właśnie chodzi. Możesz coś niecoś pominąć, na przykład te przypadki z lekarstwami, kiedy używali kwasów. – Wskazała na kilka przekreślonych ołówkiem linijek. – Te pewnie cię nie interesują.

Pokiwałam głową, ale myśli były już zaabsorbowane tylko tą listą. Dwanaście przypadków. Przekreśliła trzy z nich.

– Myślę jednak, że niektóre z innych list też mogą cię zainteresować. Ledwo ją słyszałam. Oczyma wodziłam po wykazie, ale już po chwili wpatrywałam się tylko w szóste z kolei nazwisko. Przebiegł mnie dreszcz niepokoju. Chciałam wrócić do swojego gabinetu.

– Lucie, świetnie się spisałaś – powiedziałam. – Nie byłam pewna, czy w ogóle coś z tego wyjdzie.

– Jest tu coś, co ci się przyda?

– Tak. Tak myślę – odparłam, starając się, żeby mój głos brzmiał zwyczajnie.

– Chcesz, żebym sprowadziła tutaj dane dotyczące tych przypadków?

– Nie. Dzięki. Przejrzę te listy, a potem wolałabym wygrzebać kompletną dokumentację. – Żebym się pomyliła w tym przypadku, modliłam się.

– Bien sur.

Zdjęła okulary i zaczęła czyścić szkła dołem swetra. Bez nich wyglądała, jakby jej czegoś brakowało, jakoś nie tak, jakby ślepiec przerzucił się na szkła kontaktowe.

– Chciałabym wiedzieć, jak się sprawy mają – powiedziała, a różowe prostokąty ponownie już spoczywały na nasadzie nosa.

– Oczywiście. Powiem ci, jak tylko coś się ruszy.

Odchodząc, słyszałam jak kółka jej krzesła suną po wyłożonej płytkami podłodze.

Kiedy znalazłam się w swoim gabinecie, położyłam wydruk na biurku i spojrzałam na listę. Jedno nazwisko przykuwało moją uwagę – Francine Morisette-Champoux. Francine Morisette-Champoux. Zupełnie o niej zapomniałam. Uspokój się, powiedziałam sobie. Nie wyciągaj pochopnych wniosków.

Zmusiłam się do przejrzenia innych nazwisk. Byli tam Gagne i Valencia, para handlarzy narkotyków, którzy nie mieli nosa do interesów. Była też Chantale Trottier. Rozpoznałam nazwisko studentki z Hondurasu, której mąż przystawił pistolet do twarzy i pociągnął spust. Przewiózł ją potem z Ohio do Quebecu, odciął ręce i porzucił ciało, praktycznie bez głowy, w prowincjonalnym parku. W pożegnalnym geście wyciął jej na piersiach swoje inicjały. O pozostałych czterech przypadkach wcześniej nie słyszałam. Miały miejsce przed 1990 rokiem, czyli zanim zaczęłam tutaj pracować. Poszłam do archiwum i wzięłam dokumenty dotyczące tych spraw, Morisette-Champoux też.

Ułożyłam skoroszyty według numeracji LML – były więc w porządku chronologicznym. Będę pracowała systematycznie, zdecydowałam.

Natychmiast jednak złamałam to postanowienie i sięgnęłam po skoroszyt Morisette-Champoux. Jego zawartość sprawiła, że niepokój narastał we mnie w zastraszającym tempie.

22

Francine Morisette-Champoux została pobita i zastrzelona w styczniu 1993 roku. Tego ranka sąsiad widział ją na spacerze z jej małym spanielem koło dziesiątej. Dwie godziny później jej mąż odkrył ciało w kuchni ich domu. Pies był w dużym pokoju. Jego głowy nigdy nie odnaleziono.

Pamiętałam tę sprawę, chociaż sama nie brałam udziału w dochodzeniu. Tamtej zimy przylatywałam samolotem z południa na jeden tydzień co sześć tygodni. Pete i ja ciągle się kłóciliśmy, więc zdecydowałam się spędzić całe lato 93-ego roku w Quebecu, mając nadzieję, że trzymiesięczna separacja pomoże ożywić nasze małżeństwo. Tak. Brutalność napadu na Morisetter Champoux zaszokowała mnie wtedy i ciągle jeszcze szokuje. Zdjęcia z miejsca zbrodni sprawiły, że wszystko mi się dokładnie przypomniało.

Leżała pod małym, drewnianym stołem, wystając spod niego w połowie, jej ręce i nogi były szeroko rozpostarte, a białe, bawełniane majtki naciągnięte między kolanami. Otaczała ją ogromna kałuża krwi, która przykrywała fragment geometrycznego wzoru linoleum. Ciemne plamy pokrywały ściany i szafki. Nogi przewróconego krzesła, które nie zmieściło się kadrze, wydawały się na nią wskazywać. Tutaj jesteś.

Na tle karmazynowego tła jej ciało wyglądało trupio blado. Na brzuchu jasna kreska grubości ołówka tworzyła pętlę, wyglądającą jak radosny uśmiech tuż nad jej łonem. Została rozcięta od tej blizny aż do mostka. Z nacięcia wystawały jej wnętrzności. Rękojeść kuchennego noża była ledwo widoczna na wierzchołku trójkąta utworzonego przez jej nogi. Półtora metra od niej, między blatem a zlewem leżała jej prawa ręka. Miała czterdzieści siedem lat.

– Jezu – wyszeptałam cicho.

Czytałam raport z autopsji, kiedy w drzwiach stanął Charbonneau. Zauważyłam, że nie jest w najlepszym nastroju. Oczy miał przekrwione i nawet się nie przywitał.

Wszedł, nie pytając o pozwolenie i usiadł na krześle stojącym po drugiej stronie biurka.

Patrząc na niego przez chwilę poczułam, że coś straciłam. Posuwisty krok, swoboda ruchów i sama jego wielkość poruszyła we mnie coś, czego myślałam, że już się pozbyłam. Albo ktoś mnie tego pozbawił.

Przez chwilkę widziałam przed sobą siedzącego Pete'a i zaczęłam myśleć o przeszłości. Cóż za środkiem odurzającym było jego ciało. Nigdy nie wiedziałam, czy to chodziło o jego rozmiary czy o swobodę, z jaką nim poruszał. Może to była jego fascynacja mną. To wydawało się szczere. Nigdy nie miałam go dosyć. Miałam różne fantazje erotyczne, naprawdę świetne, ale od momentu, kiedy zobaczyłam go stojącego na deszczu przed biblioteką wydziału prawa, zawsze pojawiał się w nich Pete. Mogłabym teraz jakąś wykorzystać, pomyślałam. Chryste, Brennan. Weź się w garść. Otrząsnęłam się i wróciłam do teraźniejszości.

Czekałam, aż Charbonneau zacznie. Wpatrywał się w swoje ręce.

– Mój partner potrafi być kawałem sukinsyna – odezwał się w końcu. – Ale to nie jest zły facet.

Nie odpowiedziałam. Zauważyłam przy jego spodniach ręcznie przyszyte lamówki i zastanawiałam się, czy sam to zrobił.

– On po prostu… ma swoje przyzwyczajenia. Nie lubi zmian.

– Tak.

Nie patrzył mi w oczy. Czułam się nieswojo,

– No i? – zachęciłam go.

Odchylił się do tyłu i zaczął obgryzać paznokieć u kciuka, cały czas unikając kontaktu wzrokowego. Z radia w korytarzu dobiegał właśnie jakiś rzewny kawałek o Helenie.

– Mówi, że ma zamiar złożyć skargę. – Opuścił obie ręce i przeniósł wzrok na okno.

– Skargę? – Starałam się mówić matowym głosem.

– Do ministra. I do dyrektora. I LaManche'a. Nawet sprawdza pani przeszłość zawodową.

– A co się nie podoba monsieur Claudelowi? – Zachowaj spokój.

– Mówi, że przekracza pani swoje kompetencje. Że miesza się pani do rzeczy, które nie są pani sprawą. Że utrudnia mu to śledztwo. – Mrużył oczy przed słońcem.

Czułam, jak tężeją mi mięśnie brzucha i jak fala gorąca ogarnia moje ciało.

– I co dalej. – Matowo.

– Uważa, że jest pani… – Szukał odpowiedniego słowa, bez wątpienia odpowiednika dla tego, jakiego użył Claudel. – Że pani przesadza.

– A co to ma właściwie znaczyć?

Ciągle unikał kontaktu wzrokowego.

– Mówi, że chce pani zrobić ze sprawy Gagnon coś więcej, niż tam naprawdę jest, że widzi pani różne rzeczy, których tak naprawdę tam nie ma. Mówi, że chce pani ze zwykłego morderstwa zrobić jakąś ekstrawagancką zbrodnię w amerykańskim stylu.

– A dlaczego próbuję to robić? – spytałam lekko drżącym głosem.

– Cholera, pani Brennan, to nie jest mój pomysł. Nie wiem.

Pierwszy raz nasze oczy spotkały się. Wyglądał mizernie. Było oczywiste, że nie miał najmniejszej ochoty tu być.

Patrzyłam na niego niewidzącym wzrokiem i to tylko po to, żeby nie dać sobą zawładnąć fali adrenaliny, która zaczęła krążyć w moich żyłach. Wiedziałam, czego można się spodziewać po formalnej skardze, co może sprowokować i wiedziałam, że nie byłoby to nic dobrego. Rozpatrywałam takie skargi, kiedy byłam członkiem komisji do spraw etyki. Niezależnie od rezultatu dochodzenia, zawsze było to nieprzyjemne. Żadne z nas się nie odzywało.

– Heleno, jesteś gwiazdą mą. Oszaleję bez twoich ust i rąk – zawodziło radio.

Nie zabijaj posłańca, powiedziałam sobie. Spuściłam oczy na akta leżące na biurku. Ciało o mlecznym kolorze skóry uwiecznione na tuzinie błyszczących prostokątów. Przez chwilę przyglądałam się zdjęciom, a potem spojrzałam na Charbonneau. Nie chciałam jeszcze poruszać tego tematu, jeszcze nie czułam się gotowa, ale Claudel nie dawał mi wyboru. Co tam. Gorzej już być nie może.

– Pamięta pan kobietę o nazwisku Francine Morisette-Champoux?

– Morisette-Champoux. – Powtórzył nazwisko kilkakrotnie, przeszukując swoje mentalne archiwa. – To było kilka lat temu, co?

– Prawie dwa. Styczeń 1993. – Podałam mu zdjęcia.

Zerknął na nie i pokiwał głową, rozpoznając je.

– Tak, pamiętam. I co?

– Niech pan pomyśli, Charbonneau. Co tak naprawdę przypomina pan sobie z tej sprawy?

– Nie złapaliśmy wypierdka, który to zrobił.

– Co jeszcze?

– Brennan, nie chce mi pani chyba powiedzieć, że tę sprawę też trzeba łączyć z tamtymi?

Jeszcze raz obejrzał zdjęcia i stopniowo kiwanie głową przekształcało się w potrząsanie.

– Nie ma szans. Została zastrzelona. Nie pasuje. Inna metoda popełnienia zbrodni.

– Sukinsyn rozciął ją i odciął jej rękę.

– Była za stara. Miała czterdzieści siedem lat, jak pamiętam. Posłałam mu lodowate spojrzenie.

– Mam na myśli że starsza niż inne – wymamrotał, czerwieniąc się.

– Morderca Morisette-Champoux wbił jej nóż w pochwę. Według policyjnego raportu, bardzo mocno krwawiła. Dałam mu czas na przetrawienie tego.

– Ciągle jeszcze żyła.

Pokiwał głową. Nie musiałam tłumaczyć, że rana zadana po śmierci prawie nie krwawi, bo serce już nie przepompowuje krwi i nie ma ciśnienia. Francine Morisette-Champoux krwawiła obficie.

– W przypadku Margaret Adkins była to metalowa statuetka. Też jeszcze żyła.

Cicho sięgnęłam za siebie i wzięłam skoroszyt z aktami Gagnon. Wyciągnęłam zdjęcia z miejsca zbrodni i rozłożyłam je przed nim. Zobaczyliśmy tułów leżący na plastikowym worku, gdzieniegdzie oświetlony promieniami popołudniowego słońca. Nic nie ruszono, odgarnięto tylko liście. Przetykaczka leżała na swoim miejscu, jej czerwona, gumowa część była przyciśnięta do kości miednicy, a rączka sterczała w stronę poszarpanej szyi.

– Wydaje mi się, że morderca Gagnon wbił w nią tę przetykaczkę z taką siłą, że przebiła jej brzuch i doszła do przepony.

Przez dłuższy czas uważnie przyglądał się zdjęciom.

– Wszystkie trzy zbrodnie zostały popełnione według tego samego schematu – nie dawałam za wygraną. – Silne przebicie ciała jakimś narzędziem, kiedy ofiara ciągle jeszcze żyła. Okaleczenie ciała po śmierci. Czy to zbieg okoliczności, monsieur Charbonneau? Ilu sadystów chcemy szukać, monsieur Charbonneau?

Przejechał ręką po swoich krótko ostrzyżonych włosach, po czym zaczął stukać palcami w poręcz krzesła.

– Dlaczego wcześniej nam tego pani nie powiedziała?

– Związek ze sprawą Morisette-Champoux uświadomiłam sobie dopiero dzisiaj. A wydawało mi się, że sprawy tylko Adkins i Gagnon to trochę za mało.

– A co Ryan o tym myśli?

– Nie mówiłam mu.

Nieświadomie przebiegałam palcami po strupie na moim policzku. Ciągle wyglądałam jakbym została zdyskwalifikowana w meczu bokserskim.

– Cholera – rzucił pod nosem.

– Co?

– Chyba zaczynam się z panią zgadzać. Claudel wyrwie mi za to jaja. – Znowu zaczął stukać. – Coś jeszcze?

– Ślady piły i sposób poćwiartowania ciała są prawie identyczne w przypadku Gagnon i Trottier.

– Tak. Ryan nam mówił.

– I jest jeszcze niezidentyfikowana ofiara z St. Lambert.

– Piąta?

– W liczeniu jest pan biegły.

– Dzięki. – Znów zajął się stukaniem. – Wie już pani, kim ona jest?

Potrząsnęłam głową.

– Ryan nad tym pracuje.

Przeciągnął mięsistą rękę po twarzy. Kostki dłoni były pokryte kępkami gęstych, siwych włosów, miniaturową wersją włosów na głowie.

– A co myśli pani o metodzie wyboru ofiar?

Uniosłam ręce dłońmi do góry.

– Wszystkie to kobiety.

– Genialne. A wiek?

– Od szesnastu lat do czterdziestu siedmiu.

– Budowa ciała?

– Różnorodna.

– Miejsca zbrodni?

– Wszędzie.

– To dlaczego ten zbok je wybrał? Może ze względu na wygląd? Na buty, które nosiły? Na miejsce, gdzie robiły zakupy?

Odpowiedziałam milczeniem.

– Znalazła pani cokolwiek, co łączy te pięć kobiet?

– Jakiś skurwiel je brutalnie pobił, a potem zabił.

– Zgadza się. – Pochylił się do przodu, oparł ręce na kolanach, zgarbił się i głęboko westchnął. – Claudel będzie ział żywym ogniem.

Kiedy wyszedł, zadzwoniłam do Ryana. Nie było ani jego, ani Bertranda, więc zostawiłam wiadomość.

Przejrzałam także pozostałe akta, ale nie znalazłam tam nic interesującego. Dwóch handlarzy narkotyków załatwionych i pociętych piłą przez swoich byłych wspólników. Mężczyzna zabity przez swojego bratanka, pocięty piłą mechaniczną, a potem schowany do zamrażarki w piwnicy. Dopiero kiedy wysiadła elektryczność, ciało zwróciło uwagę reszty rodziny. Kobiecy tułów w torbie hokejowej wyrzucony na brzeg, głowę i ręce znaleziono w dole rzeki. Skazano męża.

Zamknęłam ostatni skoroszyt i uświadomiłam sobie, że umieram z głodu – 13:50. Nic dziwnego. W barze na ósmym piętrze kupiłam kanapkę z szynką i serem i dietetyczną colę, po czym wróciłam do swojego gabinetu, rozkazując sobie zrobić przerwę. Ignorując rozkaz, ponownie zadzwoniłam do Ryana. Ciągle go nie było. Jednak będzie przerwa. Ugryzłam kanapkę i pozwoliłam myślom dryfować. Gabby. Nie. Wyłączona z gry. Claudel. Weto. St. Jacques. Nieosiągalny.

Katy. Jak mogę ją przekonać? Teraz nie ma żadnych szans. Z braku wyboru, przyszedł mi do głowy Pete i poczułam znajomy skurcz w żołądku. Przypomniało mi się mrowienie skóry, pulsująca krew i ciepła wilgoć pomiędzy nogami. Tak, to była namiętność. Po prostu jesteś niewyżyta, Brennan. Drugi raz ugryzłam kanapkę.

Inny Pete. Noce pełne gniewu. Kłótnie. Kolacje w samotności. Zimny całun wrogości zabijający pożądanie. Wzięłam łyk coli. Dlaczego tak często myślę o Peterze? Gdybyśmy mogli tak zacząć jeszcze raz od początku… Dziękuję, panie Lennon.

Terapia relaksacyjna nie pomagała. Zaczęłam ponownie czytać wydruk, który dostałam od Lucy, starając się nie kapnąć na niego musztardą. Jeszcze raz przejrzałam listę na trzeciej kartce, usiłując przeczytać nazwiska, które Lucy wykreśliła, ale ślady ołówka na to nie pozwalały. Z ciekawości zmazałam je gumką i przeczytałam. Były tam dwa przypadki, w których włożono ciała do beczek i zalano je kwasem. Nowa metoda załatwiania porachunków między handlarzami narkotyków.

Trzecia sprawa mnie zaintrygowała. Jej numer LML wskazywał na rok 1990 i na to, że Pelletier był patologiem, który się zajmował tym przypadkiem. Nie było nazwiska koronera. W rubryce “nazwisko" było napisane Singe. Rubryki “data urodzin", “data autopsji" i “przyczyna śmierci" były puste. Hasło “okaleczenie/pośmiertne" sprawiło, że i ten przypadek znalazł się na komputerowej liście Lucy.

Skończyłam kanapkę, po czym poszłam do centralnego archiwum i znalazłam odpowiednie akta. W skoroszycie były tylko trzy dokumenty: raport policyjny, jednostronicowa opinia patologa i koperta ze zdjęciami. Przekartkowałam zdjęcia, przeczytałam raport i poszłam poszukać Pelletiera.

– Masz chwilkę? – powiedziałam do jego zgarbionych pleców.

Odwrócił się od mikroskopu, trzymając okulary w jednej ręce, a długopis w drugiej.

– Wejdź, wejdź – odparł, zakładając okulary.

W moim gabinecie było okno, a w jego dużo miejsca. Przeszedł przez pomieszczenie, gestem wskazując na jedno z dwóch krzeseł stojących koło niskiego stołu przed jego biurkiem. Sięgnął do kieszeni kitla, wyjął z niej paczkę DuMaurierów i wyciągnął je w moją stronę. Potrząsnęłam głową. Ten rytuał powtarzał się już z tysiąc razy. Wiedział, że nie palę, ale zawsze proponował. Podobnie jak Claudel, Pelletier miał swoje przyzwyczajenia.

– W czym mogę ci pomóc? – spytał zapalając.

– Interesuje mnie jeden z twoich dawnych przypadków. Z 1990 roku.

– Oh, Mon Dieu, czy będę jeszcze pamiętał tak odległą przeszłość? Czasami ledwo jestem w stanie sobie przypomnieć swój adres. – Pochylił się do przodu, ściągnął usta i spojrzał konspiracyjnie. – Zapisuję go na pudełkach od zapałek, na wszelki wypadek.

Oboje się roześmialiśmy.

– Nie przesadzajmy. Myślę, że pamiętasz wszystko, co chcesz pamiętać.

Wzruszył ramionami i pokiwał głową na boki, udając niewiniątko.

– I tak przyniosłam dokumenty. – Uniosłam do góry skoroszyt i otworzyłam go. – W raporcie policyjnym napisano, że szczątki znaleziono w torbie na tyłach dworca autobusowego Voyageur. Jakiś włóczęga ją otworzył, myśląc, że może znajdzie jej właściciela.

– Z pewnością – zauważył Pelletier. – Jest tylu uczciwych włóczęgów, że powinni założyć jakąś swoją organizację.

– I tak nie spodobał mu się aromat. Powiedział… – Przebiegłam oczyma raport, żeby zacytować jego słowa. – “Zapach Szatana uniósł się z torby i owiał moją duszę". Koniec cytatu.

– Poeta. Podoba mi się to – stwierdził Pelletier. – Ciekawe, co by powiedział o moich gaciach.

Zignorowałam tę uwagę i czytałam dalej.

– Zaniósł torbę dozorcy, który zadzwonił na policję. Znaleźli trochę części ciała zawiniętych w coś w rodzaju obrusa.

– A, oui. Pamiętam tę sprawę – powiedział, wyciągając w moją stronę pożółkły palec. – Przerażające. Straszne. – Palec wyglądał rzeczywiście okropnie.

– Niby co?

– Ten przypadek małpy z dworca.

– Więc dobrze zrozumiałam ten raport?

Uniósł pytająco brwi,

– To naprawdę była małpa?

Ponuro pokiwał głową.

– Kapucynka.

– Dlaczego tu trafiła?

– Bo była trochę sztywna.

– Genialnie. – Każdy jest tutaj dowcipnisiem. – Ale dlaczego koroner miał z tym coś wspólnego?

Wyraz mojej twarzy musiał go skłonić do udzielenia rzeczowej odpowiedzi.

– Cokolwiek tam było, było to coś małego, a ktoś obdarł to ze skóry i pociął. Do diabła, to mogło być cokolwiek. Gliny myślały, że to mógł być płód albo noworodek, więc przysłali go do nas.

– Było coś dziwnego w tej sprawie? – Sama nie bardzo wiedziałam, czego szukam.

– Eee. Po prostu kolejna pokrojona małpa. – Kąciki jego ust uniosły się nieznacznie.

– Może i tak. – No to inaczej spytamy. – A było coś dziwnego w sposobie, w jaki została pokrojona?

– Nie za bardzo. Wszystkie przypadki poćwiartowanych małp są takie same.

To prowadziło donikąd.

– Czy dowiedzieliście się, czyja to była małpa?

– A wiesz, że tak. Gazety opublikowały komunikat i zadzwonił jakiś facet z uniwersytetu.

– Z naszego?

– Tak, tak sądzę. Biolog albo zoolog czy coś takiego. Anglojęzyczny… A, poczekaj…

Podszedł do szuflady biurka, pogrzebał w niej i wyciągnął plik wizytówek spiętych gumką. Ściągnął recepturkę, przejrzał wizytówki i podał mi jedną.

– To on. Spotkałem go, kiedy przyszedł zidentyfikować denata.

Na wizytówce było nazwisko – Parker T. Bailey, Professeur de Biologie, Universite du Quebec a Montreal, adres e-mailowy, numery telefonu i faksu i adres.

– Co powiedział? – spytałam.

– Że trzyma małpy na uniwersytecie, potrzebne mu są do badań. Któregoś dnia przyszedł i stwierdził, że ma jedną sztukę mniej.

– Ktoś ją ukradł?

– Ukradł? Uwolnił? Sama uciekła? Kto wie? Naczelny zdezerterował.

– Więc przeczytał w gazecie o martwej małpie i zadzwonił tutaj?

– C'est ca.

– Co się z nią stało?

– Z małpą?

Pokiwałam głową.

– Wydaliśmy ją… – Wskazał gestem na wizytówkę.

– Doktorowi Baileyowt – dokończyłam.

– Oui. Nie miała krewnych. Przynajmniej nie w Quebecu. – Jego usta nawet nie drgnęły.

– Rozumiem.

Ponownie spojrzałam na wizytówkę. Na nic ci się to nie przyda, mówiła mi lewa półkula, ale w tym samym momencie usłyszałam swoje pytanie:

– Mogę zatrzymać tę wizytówkę?

– Oczywiście.

Przez resztę popołudnia wyszukiwałam szczegóły z czterech zestawów dokumentów i wprowadzałam je do tabeli, którą utworzyłam. Kolor włosów. Oczu. Skóry. Wzrost. Religia. Imiona. Daty. Miejsca. Znaki zodiaku. Wszystko, co może się przydać. Uparcie wygrzebywałam dane, mając zamiar później szukać elementów wspólnych. A może myślałam, że wszystko wyjaśni się samo, że powiązane ze sobą informacje będą lgnąć do siebie jak neuropeptydy do receptorów. A może po prostu potrzebowałam jakiegoś mechanicznego zajęcia, żeby zaabsorbować czymś swój umysł, mentalnej układanki puzzle, dającej przynajmniej wrażenie posuwania się do przodu ze sprawą.

Piętnaście po czwartej znowu zadzwoniłam do Ryana. Chociaż nie było go przy biurku, operatorce wydawało się, że gdzieś go widziała i niechętnie zaczęła poszukiwania. Gdy czekałam, moje oczy spoczęły na dokumentach dotyczących sprawy z małpą. Byłam znudzona, więc wyciągnęłam fotografie. Były dwa rodzaje – kilka zdjęć z polaroida, a reszta klasyczne, dziesięć na piętnaście centymetrów. Odezwała się operatorka i powiedziała mi, że Ryana nie ma w żadnym z pokojów, do których dzwoniła. Tak, westchnienie, sprawdzi w pokoju, gdzie się pija kawę.

Przejrzałam zdjęcia z polaroidu, bez wątpienia zrobione, kiedy szczątki przywieziono do kostnicy. Były na nich fotografie purpurowo-czarnej torby z nylonu, zapiętej i rozpiętej – na tej wersji z rozpiętą, w torbie widać było zawiniątko. Kilka kolejnych zdjęć przedstawiało to zawiniątko leżące na stole do autopsji, przed i po rozpakowaniu.

Na pozostałych sześciu uwieczniono części ciała. Notatka w rubryce na formularzu tożsamości potwierdzała, że denat był rzeczywiście malutki, niniejszy niż dziewięciomiesięczny płód albo noworodek. Procesy gnilne były całkiem zaawansowane. Ciało zaczęło już czernieć i było wymazane czymś, co wyglądało jak zjełczała tapioka. Wydawało mi się, że rozpoznaję głowę, tułów i kończyny. Poza tym, zupełnie nic. Zdjęcia zrobiono ze zbyt dużej odległości i nie było widać szczegółów. Obracałam kilka z nich, patrząc na nie pod bardziej dogodnym kątem, ale i tak niewiele można było zobaczyć.

Operatorka przemówiła stanowczym głosem. Ryana nie ma. Muszę spróbować jutro. Nie dałam jej okazji do wypowiedzenia argumentu, który już miała w zanadrzu, tylko zostawiłam kolejną wiadomość i rozłączyłam się.

Zbliżenia, o wymiarach dziesięć na piętnaście, zrobiono po oczyszczeniu małpy. Szczegóły, których nie było na polaroidach, tutaj były dobrze widoczne. Drobne ciało zostało obdarte ze skóry i rozcięte w stawach. Fotograf, prawdopodobnie Denis, ułożył kawałki w porządku anatomicznym, po czym dokładnie obfotografował każdy po kolei.

Kiedy przeglądałam zdjęcia, nie mogłam nie zauważyć, że pocięte kawałki wyglądały trochę jak królik, który wkrótce znajdzie się w zupie. Nie pasował tylko jeden szczegół. Piąte zdjęcie przedstawiało drobną rękę kończącą i się czterema palcami i schowanym w delikatnej dłoni kciukiem.

Ostatnie dwa zdjęcia ukazywały głowę. Bez skóry i włosów, wyglądała jakoś pierwotnie, jak płód odcięty od pępowiny, nagi i bezbronny.

Czaszka była wielkości mandarynki. Chociaż twarz była płaska i antropoidalna, nie trzeba być pogromczynią lwów i miłośnikiem safari, żeby zauważyć, że nie był to przedstawiciel naczelnych człekokształtnych. Uzębienie było pełne, wszystkie zęby trzonowe na miejscu i reszta też. Policzyłam. W każdej ćwiartce były trzy zęby przedtrzonowe. Małpa pochodziła z Ameryki Południowej.

To tylko jeszcze jedna sprawa, której bohaterem są zwierzęta, powiedziałam sobie, chowając zdjęcia do koperty. Czasami się takie zdarzają, bo komuś się wydaje, że szczątki są ludzkie. Obdarte ze skóry łapy niedźwiedzia porzucone przez myśliwych, świnie i kozy zabite na mięso, a wzgardzone kawałki porzucone przy drodze, okaleczone psy i koty wrzucone do rzeki. Nieczułość gatunku ludzkiego zawsze mnie wprawiała w zdumienie. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłam.

Więc dlaczego ta sprawa nie dawała mi spokoju? Jeszcze raz spojrzałam na duże zdjęcia. No dobra. Małpę pocięto. Poważna sprawa. Ale tak samo się dzieje z mnóstwem zwierząt, które do nas trafiają. Jakiś dupek pewnie miał radochę, kiedy ją dręczył i zabijał. Może to był jakiś student, wkurzony zła oceną.

Zatrzymałam się przy piątym zdjęciu i wlepiłam w nie oczy. Po raz kolejny stężały mi mięśnie brzucha. Przez chwilę wpatrywałam się w zdjęcie, a potem sięgnęłam po telefon.

23

Nie ma nic bardziej pustego, niż szkoła po skończonych lekcjach. Tak właśnie sobie wyobrażam ewentualne konsekwencje wybuchu bomby neutronowej. Światła się palą. Woda tryska z fontann. Dzwonki dzwonią zgodnie z planem. Monitory komputerów emitują tajemniczą poświatę. Nie ma ludzi. Nie ma nikogo gaszącego pragnienie, śpieszącego do klasy i nie słychać stukotu klawiatur. Milczenie katakumb.

Siedziałam na krześle przed gabinetem Parkera Baileya na Universite du Quebec a Montreal – UQAM. Po wyjściu z laboratorium ćwiczyłam już na sali gimnastycznej, zrobiłam zakupy w Provigo i zjadłam cienki makaron z sosem ze ślimaków. Był zupełnie niezły jak na pospieszny posiłek. Nawet Birdie był zachwycony. Teraz jednak nie mogłam już spokojnie usiedzieć, j

Powiedzieć, że na wydziale biologii panowała cisza to tak jakby powiedzieć, że kwarki są małe. Wszystkie drzwi na korytarzu były zamknięte. Przestudiowałam tablice ogłoszeń, przeczytałam ogłoszenia na tablicach dotyczących studiów podyplomowych, wszystkie komunikaty o planowanych wyjazdach w teren, oferty komputeropisania i korepetycji, ogłoszenia zapowiadające gościnne wykłady. Dwukrotnie.

Po raz tysięczny spojrzałam na zegarek – 9:12 wieczorem. Niech to. Już powinien tu być. Kończył zajęcia o dziewiątej. Przynajmniej tak mi powiedziała sekretarka. Wstałam i zaczęłam spacerować. Ci, którzy czekają, muszą spacerować – 9:14, Cholera.

O 9:30 dałam sobie spokój. Kiedy przerzuciłam torebkę przez ramię, usłyszałam, że gdzieś otwierają się drzwi. Nie widziałam, gdzie. Po chwili zza rogu wyłonił się szybko idący mężczyzna z ogromnym stosem książek. Cały czas poprawiał chwyt, żeby nie spadły książki. Jego sweter wyglądał tak, jakby opuścił Irlandię przed głodem ziemniaczanym. Oceniłam wiek mężczyzny na koło czterdziestki.

Kiedy mnie zauważył, zatrzymał się, ale twarz pozostała nieporuszona. Zaczęłam się przedstawiać i wtedy ze stosu ześliznął się notatnik. Oboje się po niego schyliliśmy. Nie było to dobre posunięcie z jego strony. Większość książek ze stosu powędrowała na podłogę, rozsypując się na niej jak konfetti w Sylwestra. Przez kilka minut zbieraliśmy je i ponownie układaliśmy w stos, po czym otworzył swój gabinet i położył książki na biurku.

– Przepraszam – rzucił po francusku z silnym akcentem. – Ja…

– Nie ma sprawy – odpowiedziałam po angielsku. – Musiałam pana wystraszyć.

– Tak. Nie. Powinienem był przenieść książki w dwóch rzutach. Często mi się to zdarza. – Po angielsku nie mówił z amerykańskim akcentem.

– To książki o metodologii pracy w laboratorium?

– Tak. Właśnie miałem zajęcia z metodologii etologii.

Był skąpany we wszystkich odcieniach promieni zachodzącego słońca. Miał skórę powleczoną delikatnym różem, malinowe policzki, a włosy koloru waniliowego wafla. Wąsy i rzęsy były bursztynowe. Wyglądał na człowieka, który się nie opala, tylko spala.

– Brzmi intrygująco.

– Chciałbym, żeby oni tak myśleli. Czym mogę…

– Jestem Tempe Brennan – zaczęłam, sięgając do torebki i wyciągając wizytówkę. – Pańska sekretarka powiedziała, że teraz uda mi się pana złapać.

Kiedy czytał wizytówkę, wytłumaczyłam mu cel swojej wizyty.

– Tak, pamiętam. Byłem bardzo niezadowolony, że straciłem tę małpę. Naprawdę mnie to wkurzyło. – Nagle zaproponował: – Może pani usiądzie?

Nie czekając na odpowiedź, zaczął zdejmować rzeczy z zielonego, plastikowego krzesła i układać je na stosie na podłodze. Ukradkiem rozejrzałam się wokół. W porównaniu z jego maluteńkim gabinetem, mój wyglądał jak poczekalnia dworcowa.

Tam, gdzie nie było półek z książkami, wszędzie na ścianach wisiały zdjęcia zwierząt. Cierniki. Perliczka. Wyjce. Guźce. Nawet mrówkojad. Nie pominięto żadnego poziomu z taksonomii Linneusza. Pomieszczenie przypominało mi biuro impresaria, w którym jak trofea porozwieszano zdjęcia sławnych ludzi. Tylko że na tych zdjęciach nie było autografów,

Oboje usiedliśmy, on za biurkiem, opierając nogi na otwartej szufladzie, a ja na dopiero co zwolnionym krześle dla gości,

– Tak. Naprawdę mnie to wkurzyło – powtórzył, po czym nagle zmienił temat. – Jest pani antropologiem.

– Mm. Hm.

– Zajmuje się pani naczelnymi?

– Nie. Kiedyś tak, ale ostatnio nie. Wykładam na wydziale antropologii na Uniwersytecie w Charlotte. Zdarza mi się mieć cykl wykładów na temat biologii i zachowania naczelnych, ale tak naprawdę już się tym nie zajmuję. Mam zbyt dużo pracy z antropologią sądową i ekspertyzami.

– No tak. – Pomachał wizytówką. – W czym się pani specjalizowała w naczelnych?

Zastanawiałam się, kto kogo przesłuchuje.

– Interesowałam się osteoporozą, szczególnie związkiem między zachowaniami społecznymi a procesem chorobowym. Pracowaliśmy na zwierzętach, przeważnie rezusach, manipulowaliśmy grupami zwierząt, tworzyliśmy sytuacje stresowe, a potem śledziliśmy postępującą degenerację kości.

– A czy ktoś pracuje w warunkach naturalnych?

– Tylko w grupach zwierząt zamieszkujących wyspy.

– Mmm? – Bursztynowe brwi uniosły się z zainteresowaniem.

– Na Cayo Santiago w Puerto Rico. Przez jakiś czas miałam zajęcia terenowe na wyspie Morgan, leżącej u wybrzeży Południowej Karoliny.

– Zajmowała się pani rezusami?

– Tak. Doktorze Bailey, może mi pan powiedzieć coś o małpie, która zniknęła z pana wydziału?

Zignorował moje niezbyt płynne przejście.

– Jak to się stało, że z badań nad koścem małp przeszła pani do zwłok?

– Zajmuję się biologią kości. To obejmuje obie dziedziny.

– Tak. To prawda.

– I co z tą małpą?

– Małpa… Niewiele mogę pani powiedzieć. – Potarł jednym butem o drugi, pochylił się do przodu i strzepał coś ze spodni. – Przyszedłem któregoś dnia i zastałem pustą klatkę. Myśleliśmy, że może ktoś nie zamknął klatki i Alsa, tak miała na imię, uwolniła się. One to potrafią, wie pani. Była bardzo przebiegła i miała fenomenalnie zręczne ręce. Naprawdę zadziwiające. Zresztą nieważne. Przeszukaliśmy cały budynek, powiadomiliśmy ochronę uniwersytetu, zrobiliśmy wszystko, co było można, ale nie udało nam się jej znaleźć. Potem trafiłem na artykuł w gazecie. Resztę pani zna.

– Co z nią robiliście?

– W gruncie rzeczy ja nie zajmowałem się Alsą. Pracowała nad nią studentka piątego roku. Mnie interesują zwierzęce systemy porozumiewania się, szczególnie, choć nie wyłącznie, te, w których główną rolę odgrywają feromony i inne sygnały węchowe…

Zmiana intonacji i pojawienie się żargonu kazały mi się domyślać, że już niejednokrotnie wygłaszał ten monolog. Zaczął tym charakterystycznym tonem, poczynając od “Ja zajmuję się…" – typowym dla naukowców, którzy mówią coś do laików. Trzeba wtedy przeczekać wedle zasady MZK: Mów Zrozumiale Kretynie. Ten typ dyskursu zarezerwowany jest na koktajle, spotkania dobroczynne, rozmowy wstępne i inne tego typu okoliczności. Wszyscy naukowcy mają coś takiego. Wysłuchałam go cierpliwie.

– Co badała? – Wystarczy o tobie.

Na jego twarzy zagościł kwaśny uśmiech i potrząsnął głową.

– Język. Nauka języka u naczelnych w Nowym Świecie. To właśnie od tego pochodzi jej imię. L/Apprentissage de la Langue du Singe Americain. ALSA. Marie-Lise miała być odpowiedzią Quebecu na Penny Patterson, a Alsa miała być KoKo południowoamerykańskich małp.

Machnął piórem nad głową, żachnął się drwiąco, po czym gwałtownie spuścił rękę. Opadła ciężko na biurko. Przyglądałam się jego twarzy. Wyglądał albo na zmęczonego, albo na zniechęconego, nie wiedziałam które.

– Marie-Lise?

– Moja studentka.

– I co, wszystko szło dobrze?

– Kto wie? Tak naprawdę nie miała dosyć czasu. Małpa zniknęła po pięciu miesiącach od rozpoczęcia badań. – Znowu ten kwaśny uśmiech. – A Marie- Lise wkrótce po niej.

– Przerwała studia?

Pokiwał głową.

– Wie pan dlaczego? Długo milczał, nim odpowiedział.

– Marie-Lise była dobrą studentką. Z pewnością musiałaby od nowa zacząć swoją pracę magisterską, ale jestem pewien, że poradziłaby sobie.

Uwielbiała to, czym się zajmowała. Tak, była załamana, kiedy zabito Alsę, ale to chyba nie był powód.

– A jak pan myśli, jaki był powód?

Rysował małe trójkąty na jednej z książek. Nie będę go popędzać,

– Miała chłopaka. Non stop jej truł, że całe dnie przesiaduje na uniwersytecie. Namawiał ją, żeby przerwała studia. Rozmawiała o tym ze mną tylko raz, może dwa razy, ale wydaje mi się, że udało mu się ją przekonać. Spotkałem go na dwóch imprezach wydziałowych. Wydawał mi się naprawdę dziwny.

– Dlaczego?

– Po prostu… Nie wiem, był odludkiem. Cyniczny. Konfliktowy. Grubiański. Jakby nigdy nie potrafił opanować podstawowych… umiejętności. Zawsze przypominał mi małpę Harlowa. Rozumie pani? Jakby był wychowywany w odosobnieniu i nigdy nie nauczył się żyć z innymi. Niezależnie, co sic do niego mówiło, przewracał oczyma i głupio się uśmiechał. Boże, jak ja te go nienawidziłem…

– Podejrzewał go pan? Że to może on zabił Alsę, żeby uniemożliwić Marie-Lise pracę, żeby ją skłonić do przerwania studiów?

Milczał, więc wywnioskowałam, że kiedyś o tym myślał.

Potem powiedział:

– Był wtedy rzekomo w Toronto.

– Mógł to potwierdzić?

– Marie-Lise mu wierzyła. Później już nie drążyliśmy tego tematu. Była zbyt przygnębiona. Zresztą po co? Alsa nie żyła.

Nie bardzo wiedziałam, jak zadać następne pytanie.

– Czy kiedykolwiek czytał pan notatki Marie-Lise, kiedy zajmowała się Alsą?

Przestał gryzmolić i spojrzał na mnie ostro.

– O co pani chodzi?

– Czy jest możliwość, że starała się coś zatuszować? Że miała jakiś powód, żeby storpedować badania?

– Nie. W żadnym razie. – W jego głosie nie było cienia wątpliwości. W oczach tak.

– Utrzymuje z panem kontakt?

– Nie.

– Czy to normalne?

– Niektórzy studenci się odzywają, inni nie. – Trójkąty pokrywały coraz większą przestrzeń.

Zmieniłam taktykę.

– Kto jeszcze miał dostęp do tego… To jest laboratorium, tak?

– Tak, ale małe. Tutaj, w kampusie trzymamy bardzo mało zwierząt. Po prostu nie mamy miejsca. Wie pani, każdy gatunek musi być w osobnym pomieszczeniu…

– Naprawdę?

– Tak. KKOZ ma specjalne wytyczne co do temperatury pomieszczenia, jego wielkości, pożywienia i mnóstwa innych najróżniejszych parametrów.

– KKOZ?

– Kanadyjski Komitet Ochrony Zwierząt. Publikują przewodnik dotyczący opieki i wykorzystywania zwierząt do eksperymentów. To taka nasza biblia. Każdy wykonujący badania na zwierzętach musi się do niej dostosować. Naukowcy. Hodowcy. Przemysł. Mówi się tam także o zdrowiu i bezpieczeństwie personelu pracującego ze zwierzętami.

– A co ze środkami ostrożności?

– A, tak. Wytyczne są bardzo szczegółowe.

– Jakie środki ostrożności podejmowaliście?

– Teraz pracuję nad ciernikami. To ryby.

Okręcił się na krześle i wskazał długopisem na zdjęcie ryby na ścianie.

– One nie są zbyt wymagające. Niektórzy moi koledzy trzymają szczury laboratoryjne. One też nie są. Walczący o prawa zwierząt przeważnie nie kruszą kopii o ryby i gryzonie.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, który niewątpliwie zagwarantowałby mu złoty medal na mistrzostwach świata kwaśnych uśmiechów.

– Oprócz szczurów, Alsa była tutaj jedynym ssakiem, więc środki bezpieczeństwa nie były takie surowe. Miała swój własny pokoik, który zamykaliśmy. Oczywiście zamykaliśmy też jej klatkę. I drzwi wejściowe do laboratorium…

Zamilkł.

– Myślałem już o tym wcześniej. Nie pamiętam, kto ostatni wychodził z laboratorium tamtego wieczora. Pamiętam, że nie miałem wieczorem zajęć, więc chyba nie siedziałem tu do późna. Pewnie jakiś student piątego roku robił obchód. Sekretarka nie sprawdza, czy tamte drzwi są zamknięte, chyba że wydam jej takie polecenie.

Znowu zamilkł.

– Podejrzewam, że ktoś z zewnątrz mógł się tam dostać. Nie byłoby specjalnych problemów, jeśli ktoś zostawiłby nie zamknięte drzwi. Nie na wszystkich studentach można polegać.

– A co z klatką?

– Klatka to na pewno nie był żaden problem. Była zamykana tylko na kłódkę. Nie znaleźliśmy jej potem. Podejrzewam, że mogła zostać przecięta.

Starałam się delikatnie zagaić następny temat.

– Czy odnaleziono brakujące części?

– Brakujące części?

– Alsę… – Teraz ja szukałam właściwego słowa. MZK.- Pocięto. W zawiniątku, w którym ją znaleziono, nie było wszystkich części. Myślałam, że może coś znalazło się tutaj.

– Co na przykład? Czego brakowało? – Jego pastelowa twarz zdradzała zaintrygowanie.

– Jej prawej ręki, doktorze Bailey. Odcięto ją w nadgarstku. Nie było jej w torbie, w której ją znaleźli.

Nie było powodu, żeby mu mówić o kobietach, które ostatnio potraktowano w ten sam sposób, o prawdziwych powodach mojej wizyty.

Milczał. Splótł ręce za głową, odchylił się na krześle i zaczął wpatrywać się w jakiś punkt nade mną. Malinowy kolor jego policzków teraz już był bliższy kolorowi rabarbaru. Małe radio z zegarkiem mruczało cicho na szafce.

Po dłuższej chwili przerwałam ciszę.

– Patrząc z perspektywy, jak panu się wydaje, co się właściwie stało?

Nie odpowiedział od razu. Po chwili, kiedy myślałam, że już w ogóle nie odpowie, odparł:

– Myślę, że zrobił to prawdopodobnie jeden z mutantów, od których aż roi się ten dół kloaczny, którym jest tutejszy kampus.

Myślałam, że skończył. Zaczął głębiej oddychać. Potem dodał coś jeszcze, prawie szeptem. Nie dosłyszałam.

– Słucham? – spytałam.

– Marie-Lise zasługiwała na coś lepszego.

Uważałam, że to dziwna uwaga. Alsa przecież też, pomyślałam, ale ugryzłam się w język. Bez ostrzeżenia rozległ się głośny dzwonek, przeszywając dreszczem każdą komórkę mojego ciała. Spojrzałam na zegarek – punkt dziesiąta.

Uniknąwszy odpowiedzi na pytanie, dlaczego interesuje mnie zabita przed czterema laty małpa, podziękowałam mu za jego czas i poprosiłam, żeby do mnie zadzwonił, jeśli mu się coś przypomni. Kiedy wychodziłam, uparcie wpatrywał się w jakiś punkt nad moją głową. Podejrzewałam, że tak naprawdę cofał się w czasie, a nie skupiał na jakimś punkcie w przestrzeni.

Nie znałam okolicy zbyt dobrze, więc zaparkowałam w tej samej uliczce, co wtedy, kiedy włóczyłam się po Main. Trzymaj się tego, co sprawdzone. Od tamtej nocy myślałam o tym wydarzeniu jako o Wielkim Szukaniu Gabby. Było to zaledwie dwa dni temu, ale ja miałam wrażenie, że upłynęły lata.

Dzisiejszy wieczór był chłodniejszy i ciągle siąpił rzadki deszcz. Zapięłam kurtkę i ruszyłam w stronę samochodu.

Po opuszczeniu uniwersytetu szłam na północ ulicą St. Denis, mijając liczne wytworne butiki i bistra. Chociaż St. Denis leży tylko kilka kwartałów na wschód od St. Laurent, są to dwa kompletnie różne światy. St. Denis odwiedzają młodzi i zamożni – w poszukiwaniu sukienki, srebrnych kolczyków, partnera czy niezobowiązującego seksu. Ulica marzeń. Spotyka się takie w większości miast. W Montrealu są dwie: Crescent dla Anglików i St. Denis dla Francuzów.

Kiedy czekałam na światłach przy De Maisonneuve, myślałam o Alsie. Bailey pewnie miał rację. Dworzec autobusowy miałam przed sobą po prawej stronie. Ktokolwiek ją zabił, nie pofatygował się daleko, żeby pozbyć się ciała. Wskazuje to na kogoś miejscowego.

Zauważyłam młodą parę wynurzającą się ze stacji metra Berri-UQAM. Biegli przez deszcz, lgnąc do siebie, jak skarpetki dopiero co wyjęte z suszarki.

Mógł to też być ktoś mieszkający dalej. Jasne, Brennan, porywasz małpę, jedziesz metrem do domu, zabijasz ją, tniesz, ładujesz się z nią znowu do metra i porzucasz na dworcu autobusowym. Świetnie rozumujesz.

Zapaliło się zielone światło. Minęłam St. Denis i szłam na zachód po De Maisonneuve, cały czas myśląc o rozmowie z Bailey'em. Coś w jego zachowaniu nie dawało mi spokoju. Czy chodziło o to, że okazywał zbyt wiele uczucia dla studentki? Zbyt mało dla małpy? Dlaczego wydawał się taki – jaki? – sceptycznie nastawiony do badań z udziałem Alsy? Dlaczego nie wiedział nic o ręce? Czy Pelletier nie powiedział mi, że Bailey oglądał zwłoki? Czy nie zauważyłby brakującej ręki? Pozwolono mu zabrać ciało i wziął je z laboratorium…

– Cholera – powiedziałam na głos, w myślach waląc się w czoło.

Jakiś mężczyzna w kombinezonie obrócił się, żeby na mnie spojrzeć – wyraźnie zauważył, że nie zachowuję się zupełnie normalnie. Nie miał ani koszuli, ani butów, a obydwoma rękoma obejmował torbę z zakupami, z której ukośnie sterczały urwane papierowe uchwyty. Uśmiechnęłam się, żeby go uspokoić, ale on już ruszył, potrząsaniem głowy dając wyraz zadziwieniu nad tym, co stało się z ludzkością i wszechświatem.

Jesteś zupełnie jak Columbo, zganiłam siebie. Nawet nie spytałaś tego Baileya, co zrobił z ciałem! Dobra robota.

Zganiwszy siebie, postanowiłam się poprawić i zjeść hot doga.

Wiedziałam, że i tak nie zasnę, więc ten pomysł nie był najgorszy. W ten sposób będę mogła zrzucić winę na jedzenie. Weszłam do Chien Chaud na St. Dominique, zamówiłam hot doga z ketchupem, majonezem, frytkami i dietetyczną colą. “Nie ma coli, jest pepsi" – wyżalił mi się koleś zza lady, z gęstymi, czarnymi włosami i silnym akcentem. Nie będę się przez to chlastać, uznałam.

Jadłam w biało-czerwonym plastikowym boksie, kontemplując odlażące od ściany plakaty reklamujące biura podróży. Przydałoby mi się, myślałam patrząc na zbyt błękitne niebo i oślepiająco białe budynki na wyspach Paros, Santoryn i Mykonos. Dobrze by mi to zrobiło. Na mokrym chodniku zaczynało być tłoczno od samochodów. Main zaczynało się rozkręcać.

Przyszedł jakiś mężczyzna i zaczął głośno rozmawiać z czarnowłosym, chyba po grecku. Miał mokre ubranie przesiąknięte zapachem dymu, tłuszczu i jakiejś przyprawy, której nie znałam. W jego gęstych włosach lśniły kropelki wody. Kiedy rzuciłam na niego okiem, uśmiechnął się do mnie, uniósł jedną krzaczastą brew i powoli przejechał językiem po górnej wardze Równie dobrze mógłby mi pokazać swoje hemoroidy. Dostosowując się do jego poziomu, pokazałam mu środkowy palec i zaczęłam patrzeć za okno.

Za oknem, po którym spływały strumyczki wody, widziałam rząd sklepów po drugiej stronie ulicy, ciemnych i cichych w przedświąteczny wieczór. La Cordonnerie la Fleur. Dlaczego szewc nazwał swój sklep “Kwiat"?

La Boulangerie Nan. Zastanawiałam się, czy to nazwa piekarni, nazwisko właściciela czy po prostu reklama indyjskiego chleba. Przez okna widziałam puste półki czekające na ranek. Czy piekarze pracują w święta państwowe?

La Boucherie St. Dominique. W oknach wisiały nazwy sprzedawanych tam specjałów. Lapin frais. Boeuf. Agneau. Poulet. Saucisse. Świeże króliki. Wołowina. Cielęcina. Kurczaki. Kiełbasa. A z małp nic.

Wystarczy. Spadaj stąd. Zmięłam serwetkę i położyłam ją na papierowej tacce po hot dogu. Dla takich właśnie rzeczy zabijamy drzewa. Dołożyłam puszkę po pepsi, wrzuciłam wszystko do kosza i wyszłam.

Samochód stał tam, gdzie go zostawiłam i był nienaruszony. Kiedy jechałam, moje myśli ponownie zaprzątały morderstwa.

Każdy ruch wycieraczek przynosił nowy obraz. Obcięta ręka Alsy. Chlap. Ręka Morisette-Champoux na kuchennej podłodze. Chlap. Ścięgna Chantale Trottier. Chlap. Równo przycięte kości ramion. Chlap.

Czy to zawsze była ta sama ręka? Nie pamiętałam. Będę musiała sprawdzić. Nie brakowało żadnej ludzkiej ręki. Czy to tylko zbieg okoliczności? Może Claudel miał rację? Może zaczynam świrować? Może porywacz Alsy zbiera zwierzęce łapy? Może on jest po prostu nadgorliwym miłośnikiem Poego? A może to kobieta?

Piętnaście po jedenastej dotarłam do garażu. Czułam zmęczenie nawet w szpiku kostnym. Byłam na nogach już od osiemnastu godzin. Żaden hot dog nie powstrzyma mnie przed szybkim zaśnięciem.

Birdie na mnie nie czekał. Tak, jak to robił zawsze, kiedy był sam, zwinął się w kłębek na małym, drewnianym fotelu bujanym stojącym koło kominka. Zerknął tylko, kiedy weszłam, mrugając do mnie swoimi okrągłymi, żółtymi oczyma.

– Cześć, Bird, jak ci się dziś żyło? – Zamruczałam, drapiąc go pod brodą. – Czy coś jest w stanie sprawić, byś nie spał tak ciągle?

Zamknął oczy i wyprężył szyję albo chcąc pokazać swoje niezadowolenie, albo starając się maksymalnie wykorzystać moje pieszczoty. Kiedy cofnęłam rękę, ziewnął szeroko, ponownie położył głowę na łapach i przyglądał się mi spod ciężkich powiek. Poszłam do sypialni, wiedząc, że w końcu i tak przyjdzie. Odpięłam spinki do włosów, rzuciłam ubrania na podłogę, zdjęłam narzutę i zwaliłam się na łóżko.

Natychmiast zapadłam w mocny, pozbawiony snów sen. Nie było żadnych zjaw, żadnych mrożących krew w żyłach scen. W pewnym momencie poczułam na nodze ciepły ciężar i zrozumiałam, że to Birdie, ale spałam dalej, pogrążona w czarnej próżni.

Potem nagle serce zaczęło walić mi jak młotem i otworzyłam szeroko oczy. Byłam zupełnie rozbudzona, czułam silny niepokój, ale nie wiedziałam dlaczego. Przejście było tak nagle, że musiałam mieć chwilę na to, by dojść do siebie.

W pokoju panowały egipskie ciemności. Zegarek wskazywał pierwszą dwadzieścia siedem. Birdiego nie było. Leżałam w ciemności, wstrzymując oddech, nasłuchując i starając się zrozumieć. Dlaczego moje ciało tak gwałtownie zareagowało? Czy coś usłyszałam? Co wykrył mój osobisty radar? Jakiś receptor przesłał sygnał. Czy Birdie coś słyszał? Gdzie on jest? Nie miał zwyczaju włóczyć się gdzieś po nocach.

Rozluźniłam mięśnie i wytężyłam słuch. Słyszałam tylko serce dudniące w mojej piersi. W domu panowała złowieszcza cisza.

Potem to usłyszałam. Miękkie uderzenie, a po nim słaby metaliczny brzęk. Czekałam zesztywniała, nie oddychając. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia sekund. Na zegarze zmieniła się cyfra. Potem, kiedy już myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, usłyszałam to znowu. Uderzenie. Brzęk. Zacisnęłam zęby trzonowe z siłą imadła, a ręce zwinęłam w pięści.

Czy ktoś jest w mieszkaniu? Przyzwyczaiłam się do normalnych dźwięków tego miejsca. Ten był inny, był akustycznym intruzem. Nie znałam go.

Cicho odsunęłam kołdrę i spuściłam nogi z łóżka. Błogosławiąc się w duchu za wczorajsze niedbalstwo, sięgnęłam po bluzę i dżinsy i założyłam je na siebie. Ruszyłam ukradkiem przez dywan.

Zatrzymałam się przy drzwiach, żeby się rozejrzeć za jakąś potencjalną bronią. Niczego takiego nie zauważyłam. Nie było księżyca, ale światło latarni ulicznej sączyło się przez okno w drugiej sypialni i spowijało część przedpokoju słabą poświatą. Ukradkiem minęłam łazienkę i zbliżałam się do przedpokoju, skąd prowadziły drzwi do ogrodu. Co kilka kroków zatrzymywałam się i nasłuchiwałam, wstrzymując oddech i mając cały czas szeroko otwarte oczy. Koło wejścia do kuchni ponownie usłyszałam ten dźwięk. Uderzenie. Brzęk. Dochodził gdzieś z okolicy drzwi balkonowych.

Skręciłam w prawo do kuchni i spojrzałam w stronę drzwi balkonowych, skąd widać było wewnętrzny dziedziniec budynku. Nic się nie ruszało. Cicho przeklinając swoją awersję do broni, rozejrzałam się po kuchni za jakąś sztuką. Arsenał to nie był. Cicho przesunęłam drżącą rękę wzdłuż ściany, chcąc wyczuć wieszak na noże. Wybrałam nóż do chleba, oplotłam rączkę palcami, skierowałam ostrze ku górze i wyprostowałam rękę.

Powoli, badając grunt bosymi stopami, ruszyłam na palcach tak daleko, żeby móc zajrzeć do dużego pokoju. Było tam równie ciemno jak w sypialni i kuchni.

W mroku udało mi się zauważyć Birdiego. Siedział ponad metr od drzwi i wpatrywał się uporczywie w coś za szybą. Koniuszek jego ogona kołysał się nerwowo z lewa na prawo. Wyglądał na tak napiętego, jak łuk przed strzałem.

Usłyszałam kolejne uderzenie-brzęk, serce przestało mi bić i wstrzymałam oddech. Dźwięk dobiegł z zewnątrz. Birdie podniósł uszy.

Zrobiłam pięć niepewnych kroków i znalazłam się koło niego. Odruchowo wyciągnęłam rękę, żeby pogłaskać go po głowie. Nie spodziewając się dotknięcia, wystrzelił jak strzała i przemknął po pokoju z taką prędkością, że jego pazury zostawiły ślady na dywanie. W mroku wyglądały jak małe, czarne przecinki. Jeśli można by powiedzieć, że koty krzyczą, to Birdie właśnie to zrobił.

Jego ucieczka zupełnie mnie rozłożyła. Przez chwilę byłam sparaliżowana, wrośnięta w podłogę, jak posąg w ziemię na Wyspie Wielkanocnej.

Zrób tak, jak kot i wynoś się stąd! Odezwał się we mnie strwożony głos.

Zrobiłam krok do tyłu. Uderzenie. Brzęk. Zatrzymałam się, ściskając nóż i, taką siłą, jakby to była lina ratunkowa. Cisza. Ciemność. Da-dum. Da-dum. Słuchałam bicia swojego serca, starając się znaleźć w mózgu jakąś część będącą jeszcze w stanie jasno myśleć.

Jeśli ktoś jest w mieszkaniu, dotarło do mnie, to musi być za tobą. Droga ucieczki prowadzi przed ciebie, a nie do tyłu. Ale jeśli ktoś jest na zewnątrz, nie otwieraj mu drogi do środka.

Da-dum. Da-dum.

Hałas dochodzi z zewnątrz, upierałam się. To, co słyszał Birdie, jest na zewnątrz.

Da-dum. Da-dum.

Rozejrzyj się. Przyciśnij się do ściany obok drzwi prowadzących na dziedziniec i odchyl zasłony tylko tyle, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Może zobaczysz jakiś kształt w ciemności.

Logiczne.

Uzbrojona w nóż kuchenny, odlepiłam jedną nogę od dywanu i powoli ruszyłam do przodu, aż dotarłam do ściany. Oddychając głęboko, odciągnęłam nieco zasłonę. Kształty i cienie na dziedzińcu były słabe, ale dało się je rozpoznać. Drzewo, ławka, trochę krzaków. Nie widać żadnego ruchu, oprócz gałęzi smaganych wiatrem. Stałam nieruchomo przez długą chwilę. Nic się nie zmieniło. Podeszłam do środka zasłony i sprawdziłam klamkę drzwi. Zamknięte.

Trzymając nóż w pogotowiu, plecami ocierając się o ścianę, przesuwałam się w stronę drzwi wejściowych. W stronę systemu alarmowego. Światełko się paliło, wskazując, że nikt nie dostał się do mieszkania! Powodowana impulsem, nacisnęłam przycisk próbny.

Pisk przeciął ciszę i pomimo że się go spodziewałam i tak podskoczyłam. Ręka odskoczyła mi do góry, przygotowując nóż do ataku.

Głupia! powiedziała mi działająca część mózgu. Alarm działa i nikogo nie ma w domu! Niczego nie otworzono! Nikt nie wszedł.

Więc jest na zewnątrz! odpowiedziałam, cały czas rozdygotana. Być może, przyznał mózg, więc nie jest jeszcze tak źle. Zapal jakieś światła, pokaż, że coś się dzieje w mieszkaniu i każdy sęp się stąd ulotni.

Starałam się przełknąć ślinę, ale usta były zbyt suche. Zdobyłam się na odwagę i włączyłam światło w przedpokoju, a po chwili wszystkie inne między przedpokojem a sypialnią. Nigdzie ani śladu intruzów. Kiedy usiadłam na brzegu łóżka, trzymając w ręku nóż, znowu to usłyszałam. Stłumione uderzenie, brzęk. Wzdrygnęłam się, prawie się raniąc.

Ośmielona przeświadczeniem, że w mieszkaniu nikogo nie ma, pomyślałam: W porządku, sukinsynu, tylko się rusz, to zadzwonię po gliny.

Wróciłam do drzwi balkonowych wychodzących na boczny dziedziniec, tym razem szłam szybko. Ten pokój ciągle był nie oświetlony, więc jeszcze raz odchyliłam brzeg zasłony i wyjrzałam na zewnątrz, śmielej niż przedtem

Wszystko wyglądało tak samo. Niejasno znajome kształty, niektóre poruszane przez wiatr. Uderzenie, brzęk! Wzdrygnęłam się odruchowo, a potem pomyślałam: Ten dźwięk nie dobiega od drzwi, tylko skądś dalej.

Przypomniałam sobie o reflektorze na bocznym dziedzińcu i ruszyłam się, żeby znaleźć włącznik. Nie czas, by myśleć o tym, że sąsiedzi się zdenerwują. Włączyłam światło i wróciłam do zasłony. Reflektor nie był silny, ale w jego świetle wystarczająco wyraźnie widać było dziedziniec.

Deszcz przestał padać, ale zerwał się wiatr. W snopie światła tańczyła delikatna mgiełka. Nasłuchiwałam przez chwilę. Nic. Kilkakrotnie przebiegłam wzrokiem przestrzeń w polu widzenia. Nic. Zuchwale wyłączyłam alarm, otworzyłam drzwi balkonowe i wytknęłam głowę na zewnątrz.

Po lewej stronie, koło muru stał czarny, dorodny świerk, ale żaden obcy kształt nie czaił się w jego gałęziach. Uderzenie. Brzęk. Nowa fala strachu.

Bramka. Te odgłosy wydaje bramka. Spojrzałam na nią właśnie w momencie, kiedy wracała na miejsce. Patrzyłam jak wiatr nią porusza, na tyle, na ile pozwala zamykający ją rygiel. Uderzenie. Brzęk.

Czując się upokorzona, wyszłam na dziedziniec i podeszłam do bramki. Dlaczego nigdy wcześniej nie odkryłam tego dźwięku? Potem ponownie się wzdrygnęłam. Zniknęła kłódka. Czy to Winston zapomniał ją założyć i zamknąć bramę po skoszeniu trawy za nią? Na pewno.

Dopchnęłam silnie bramę i przesunęłam rygiel tak daleko, jak się dało, i odwróciłam się w stronę drzwi.

Wtedy usłyszałam inny dźwięk, cichszy i stłumiony.

Spojrzałam w stronę, z której dobiegł, i zobaczyłam w swoim zielniku jakiś obcy przedmiot. Jak dynia nabita na patyk, wystawał z ziemi. To wiatr poruszający tą plastikową płachtą powodował cichy szelest.

Tknęło mnie przerażające przeczucie. Nie wiedząc, dlaczego to wiem, czułam, co jest pod plastikową płachtą. Nogi mi się trzęsły, kiedy szłam przez trawę. W końcu szarpnęłam plastik.

Widok sprowokował mdłości i odwróciłam się, żeby zwymiotować. Wytarłam ręką usta, a potem rzuciłam się do domu, zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je, po czym ponownie uruchomiłam system alarmowy.

Wyszperałam numer, chwiejnym krokiem podeszłam do telefonu i zmusiłam się, żeby wystukać właściwe cyfry. Podniesiono słuchawkę przy czwartym sygnale.

– Przyjedź tutaj, proszę. Od razu!

– Brennan? – Zachrypnięty. – Co się k…?

– Natychmiast, Ryan! Już!

24

Galon herbaty później leżałam zwinięta na bujanym fotelu Birdiego, patrząc tępo na Ryana. Prowadził już trzecią rozmowę, tym razem osobistą, mówiąc komuś, że trochę mu to zajmie. Sądząc po tym co mówił, jego rozmówca nie był zachwycony. Trudno.

Histeria popłaca. Ryan przyjechał w niecałe dwadzieścia minut. Przeszukał mieszkanie i dziedziniec, po czym zadzwonił do CUM, żeby przysłali radiowóz do obserwacji budynku. Potem Ryan włożył worek i jego mrożącą krew w żyłach zawartość do większego worka, zakleił go i położył na podłodze w rogu w jadalni. Powiedział, że zabierze go do kostnicy. Ekipa miała przyjechać do mnie rano. Byliśmy w dużym pokoju, ja siedziałam i sączyłam herbatę, a Ryan przechadzał się i mówił.

Nie wiedziałam, co działało na mnie bardziej uspokajająco: gorąca herbata czy Ryan. Prawdopodobnie nie herbata. Tak naprawdę, to potrzebowałam alkoholu. Sama dokładnie nie wiedziałam jakiego. Ten pomysł kusił mnie coraz bardziej. Tak naprawdę, chciałam się napić różnych rzeczy. Opróżnić butelkę do dna. Zapomnij o tym, Brennan. Zakrętka jest na miejscu i tak pozostanie.

Popijałam herbatę i przyglądałam się Ryanowi. Miał na sobie dżinsy i wypłowiałą koszulę. Dobry wybór. Odcienie niebieskiego nadawały jego oczom blask jak w podkolorowywanym starym filmie. Skończył rozmawiać przez telefon, ale cały czas nie zwalniał tempa.

– Już chyba wszystko załatwiłem – powiedział, rzucając telefon na kanapę i przeciągając ręką po twarzy.

Miał potargane włosy i wyglądał na zmęczonego. Ale przecież ja też nie wyglądałam jak Claudia Schiffer.

Co teraz? zastanawiałam się.

– Jestem ci wdzięczna, że przyjechałeś – powiedziałam. – Przepraszam, że przereagowałam. – Już to raz mówiłam, ale powtórzyłam znowu.

– Nie. Wcale nie przereagowałaś.

– Przeważnie nie…

– Nie ma sprawy. Dorwiemy tego świra.

– Mogłam po prostu…

Pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Niebieskie lasery schwytały moje oczy i nie mogłam się od nich uwolnić. Na jednej rzęsie miał kawałeczek bandażu, który wyglądał jak drobinka pyłku przylepiona do słupka.

– Brennan, to nie są żarty. Gdzieś tam jest facet, który jest jakimś psychicznym mutantem. Jego umysł ma jakąś skazę. On jest jak szczury, które ryją tunele pod stosami śmieci i przemykają po rurach kanalizacyjnych w tym mieście. To drapieżnik. Facet jest pokręcony, a teraz wciągnął ciebie w jakieś swoje chore plany. Ale zrobił błąd i my go znajdziemy, a potem zgnieciemy. Tak się postępuje z robactwem.

Zawziętość, z jaką to powiedział, zaskoczyła mnie. Nie wiedziałam, jak zareagować. Zwracanie uwagi na skomplikowane metafory, których użył, nie byłoby mądrym posunięciem.

Moje milczenie wziął za sceptycyzm.

– Mówię poważnie, Brennan. Ten dupek ma papkę zamiast mózgu. A to znaczy, że nie możesz już odstawiać swoich wyczynów.

Jego uwaga wzburzyła mnie, a niewiele mi było trzeba. Czułam się bezbronna, niesamodzielna i nienawidziłam siebie za to, więc na nim wyładowałam swoją frustrację.

– Wyczynów? – rzuciłam pogardliwie.

– Cholera, Brennan, nie chodzi mi o dzisiejszą noc.

Oboje wiedzieliśmy, o co mu chodziło. Miał rację, co tylko wzmogło moje poirytowanie i sprawiło, że stałam się jeszcze bardziej rozdrażniona. Zamieszałam wystygłą już herbatę i siedziałam cicho.

– To zwierzę najwyraźniej ciebie obserwowało – nadawał dalej z uporem młota pneumatycznego. – Wie, gdzie mieszkasz. Wie, jak się dostać do środka…

– Tak naprawdę, nie dostał się do środka.

– Przecież pod twoimi cholernymi oknami podrzucił ludzką głowę!

– Wiem! – krzyknęłam, tracąc nad sobą panowanie.

Spojrzałam w kąt jadalni.

Leżało tam znalezisko z ogrodu, ciche i nieruchome, obiekt oczekujący na przebadanie. Mógłby być czymkolwiek. Piłką do siatkówki. Globusem. Melonem. Okrągły przedmiot w błyszczącym, czarnym worku wyglądał zupełnie niegroźnie w plastiku, w którym umieścił go Ryan.

Wpatrywałam się w worek i przez głowę przebiegały mi wspomnienia jego przerażającej zawartości. Ujrzałam czaszkę wznoszącą się na mizernej, patykowatej szyi. Ujrzałam puste oczodoły i błyskające różem usta kontrastujące z białym szkliwem nielicznych zębów. Wyobraziłam sobie, jak intruz wyłamuje kłódkę i śmiało wchodzi na dziedziniec, żeby zostawić swoje mrożące krew w żyłach memento.

– Wiem – powtórzyłam. – Masz rację. Będę musiała być ostrożniejsza.

Znowu zamieszałam herbatę, szukając odpowiedzi w fusach.

– Chcesz herbaty?

– Nie, dziękuję. – Wstał. – Sprawdzę, czy już przyjechali.

Zniknął za drzwiami, a ja zrobiłam sobie kolejny kubek herbaty. Ciągle jeszcze byłam w kuchni, kiedy wrócił.

– Jeden wóz stoi w alejce po drugiej stronie ulicy. Będzie jeszcze jeden, od tyłu. Porozmawiam z nimi, kiedy będę wychodził. Nikomu nie powinno udać się niepostrzeżenie zbliżyć do budynku.

– Dzięki. – Wzięłam łyk i oparłam się na blacie.

Wyciągnął paczkę DuMaurierów i uniósł brew w moją stronę.

– Jasne.

Nienawidziłam dymu w mieszkaniu. Ale przecież on na pewno nie chciał tutaj być. Życie to zawieranie kompromisów. Pomyślałam, żeby znaleźć popielniczkę, ale dałam sobie spokój. W milczeniu palił papierosa, a ja piłam herbatę, opierając się o blat. Oboje byliśmy pogrążeni w myślach. Brzęczała lodówka.

– Wiesz, to wcale nie czaszka mnie tak przeraziła. Do czaszek jestem przyzwyczajona. Tylko to było takie… tak nie na miejscu.

– Rozumiem.

– Wiem, że to banał, ale czuję, że drastycznie naruszono moją prywatność. Jakby jakiś obcy stwór wtargnął na mój teren, powęszył i poszedł sobie, kiedy już stracił zainteresowanie.

Z bezradności mocno ścisnęłam kubek – szczerze nienawidziłam tego uczucia. Czułam się też głupio. Niewątpliwie Ryan musiał już wielokrotnie wysłuchiwać podobnych komentarzy. Nawet jeśli tak było, to i tak nie mówił nic na ten temat.

– Myślisz, że to St. Jacques?

Spojrzał na mnie, po czym strzepał popiół do zlewu. Odchylił się do tyłu i oparty o blat zaciągnął się głęboko. Jego nogi sięgały do lodówki.

– Nie wiem. Do cholery, przecież my nawet nie mamy pewności, kogo spłoszyliśmy. St. Jacques to prawdopodobnie jego ksywa. Niezależnie kto korzystał z tamtej nory i tak pewnie tam nie mieszkał. Wygląda na to, że jego sąsiadka widziała go tylko dwa razy. Tydzień prowadziliśmy obserwację te go miejsca i przez ten czas nikt tam nie wchodził ani nie wychodził.

Hmmmm. Zaciągnięcie się, wydech. Łyk drinka.

– W swojej kolekcji miał moje zdjęcie. Wyciął je i zaznaczył X-em.

– No.

– Bądź ze mną szczery.

Milczał przez chwilę, po czym powiedział:

– Ja bym stawiał na niego. Zbieg okoliczności wydaje się zbyt nieprawdopodobny.

Zdawałam sobie z tego sprawę, ale wcale nie chciałam tego usłyszeć. Co więcej, w ogóle nie chciałam się zastanawiać, co z tego wynika. Wskazałam gestem na czaszkę.

– Z ciała, które znaleźliśmy w St. Lambert?

– Cóż, to twoja specjalność.

Wziął ostatniego macha, zgasił papierosa pod wodą z kranu i rozejrzał się za jakimś miejscem, żeby położyć niedopałek. Odepchnęłam blat i otworzyłam szafkę z workiem na śmieci. Kiedy się prostował, położyłam rękę na jego przedramieniu.

– Ryan, myślisz, że zwariowałam? Myślisz, że przypuszczenie, że to seryjny morderca to tylko wytwór mojej wyobraźni? Wyprostował się i wbił we mnie wzrok.

– Nie wiem. Po prostu nie wiem. Może masz rację. Cztery martwe kobiety w ciągu dwóch lat, z których wszystkie poćwiartowano albo rozcięto, albo i to, i to. Może piąta. Może są jakieś podobieństwa w metodzie okaleczenia. Poza tym wciskanie przedmiotów w ciała. Ale to wszystko. Jak na razie, nie ma żadnych innych podobieństw. Może sprawy są powiązane. A może nie. Może krąży brygada sadystów, którzy działają niezależnie od siebie. Może to St. Jacques załatwił je wszystkie. A może on po prostu lubi zbierać historie o wyczynach innych. Może to jedna osoba, ale wcale nie on. Może właśnie teraz snuje plany dotyczące swojego kolejnego wyczynu. Może ten sukinsyn właśnie podrzucił czaszkę pod twoim domem, a może to wcale nie on. Nie wiem. Ale wiem, że jakiś chory dupek dzisiejszej nocy umieścił czaszkę w twoich petuniach. Słuchaj, nie chcę, żebyś ryzykowała. Chcę, żebyś mi dała słowo, ze będziesz ostrożna. Żadnych kolejnych wypadów.

Znowu ten ojcowski ton.

– To była pietruszka.

– Co? – Powiedział to bardzo ostro, żeby zniechęcić mnie do dowcipkowania.

– To w takim razie chcesz, żebym co robiła?

– Na razie, żadnych tajemniczych wycieczek. – Wskazał palcem na worek. – I powiesz mi, kto tam jest.

Spojrzał na zegarek.

– Jezu. Piętnaście po trzeciej. Nie jestem ci już potrzebny?

– Nie. Dzięki, że przyjechałeś.

– Nie ma sprawy.

Jeszcze raz sprawdził telefon i system alarmowy, wziął plastikowy worek, po czym wypuściłam go frontowym wejściem. Kiedy patrzyłam, jak się oddala, nie mogłam nie zauważyć, że oprócz oczu, dżinsy korzystnie uwydatniały coś jeszcze. Brennan! Za dużo herbaty. Albo za mało czegoś innego.

Dokładnie o czwartej dwadzieścia siedem znowu zaczął się koszmar. Najpierw myślałam, że mi się śni, że po prostu odtwarzam wcześniejsze wydarzenia. Ale w gruncie rzeczy, to ja tak naprawdę nie zasnęłam. Leżałam na łóżku, starając się rozluźnić i zebrać swoje myśli. Ale dźwięk, który usłyszałam, był bez wątpienia prawdziwy. Wiedziałam, co to za dźwięk i co to znaczy. Pisk systemu alarmowego oznaczał, że otworzono któreś drzwi albo okno. Intruz wrócił i dostał się do środka.

Serce zaczęło walić mi jak młotem i poczułam, że wraca strach, najpierw duszący i paraliżujący, po chwili jednak wyzwolił falę adrenaliny, co mnie natychmiast oprzytomniło, ale nadal nie bardzo wiedziałam, jak się zachować. Co robić? Walczyć? Uciekać? Moje palce zacisnęły się na krawędzi koca. Byłam kompletnie zdezorientowana. Jak mu się udało przedostać koło radiowozów? W którym jest pokoju? Nóż! Był na kuchennym blacie! Leżałam sztywno, rozważając różne możliwości. Ryan sprawdził telefony, ale chciałam spać spokojnie, więc wyłączyłam z gniazdka ten stojący w sypialni. Czy zdołam znaleźć kabel, namierzyć małą trójkątną wtyczkę i zadzwonić, nim zostanę zatakowana? Ryan mówił, że gdzie stoją radiowozy? Jeśli otworzyłabym okno od sypialni i zaczęłabym krzyczeć, czy policjanci by mnie usłyszeli i zdążyli zareagować na czas?

Nasłuchiwałam jakichś symptomów ruchu w panującej wokół mnie ciemności. Właśnie! Ciche plaśnięcie. W przedpokoju? Wstrzymałam oddech. Siekaczami przygryzłam dolną wargę.

Chrobot na marmurowej posadzce. Blisko przedpokoju. Czy to może być Birdie? Nie, ten dźwięk wywołało coś znacznie cięższego. Znowu!

Delikatne drapanie, jakby o ścianę, a nie o podłogę. Zbyt wysoko jak dla kota.

Przez głowę przebiegło mi wspomnienie z Afryki. Nocna jazda w Ambn seli. Lampart, zastygły w światłach reflektorów dźipa, przykucnięty, z napn;

źonymi mięśniami, wciągający nocne powietrze przez nos, bezgłośnie zbliź;i jacy się do niczego nie podejrzewającej gazeli. Czy mój prześladowca był podobnie jak on panem ciemności, który zmierza w stronę mojej sypialni? Odcina mi drogi odwrotu? Co on robi? Dlaczego wrócił? Co powinnam zrobić? Na pewno coś! Nie leż tutaj i nie czekaj. Zrób coś!

Telefon! Spróbuję zadzwonić. Za oknami są przecież policyjne radiowozy. Dyżurujący policjant się z nimi skontaktuje. Czy uda mi się dosięgnąć do telefonu, nie zdradzając swojej pozycji? Czy tak naprawdę ma to jakieś znaczenie?

Powoli uniosłam kołdrę i ułożyłam się płasko na plecach. Szelest pościeli wydawał mi się głośny jak grzmot.

Coś ponownie podrapało ścianę. Głośniej. Bliżej. Jakby intruz zrobił się pewniejszy siebie, jakby mniej już mu zależało na ostrożności.

Z zesztywniałymi mięśniami i napiętymi ścięgnami zaczęłam powolutku przesuwać się na lewą stronę łóżka. Panujące w pokoju egipskie ciemności utrudniały mi orientację. Dlaczego zaciągnęłam zasłonę? Dlaczego odłączyłam ten telefon, żeby pospać chwilę dłużej? Głupia. Głupia. Głupia. Znajdź kabel, znajdź wtyczkę i w ciemności wystukaj 911. Sporządziłam w myślach inwentarz rzeczy znajdujących się na szafce nocnej i wytyczyłam drogę, którą powinna wybrać moja ręka. Będę musiała zsunąć się na podłogę, żeby dosięgnąć mikrofonu w telefonie.

Kiedy już byłam po lewej stronie łóżka, uniosłam się na łokciach. Usiłowałam przebić oczyma ciemności, ale udało mi się tylko namierzyć drzwi prowadzące do sypialni. Były słabo podświetlone z tyłu jakimś urządzeniem z żarzącą się tarczą. W drzwiach nie było widać żadnej sylwetki.

Zachęcona tym, spuściłam lewą nogę z łóżka i zaczęłam ją bardzo powoli opuszczać ku podłodze. Wtedy w drzwiach mignął cień i moja noga zastygła w pół drogi, a wszystkie mięśnie zesztywniały mi ze strachu.

To już koniec, pomyślałam. W swoim własnym łóżku. Sama. Przed domem czterech gliniarzy, nieświadomych niczego. Przed oczyma stanęły mi tamte cztery kobiety, ich kości, ich twarze, ich wypatroszone ciała. Przetykaczka. Figurka. Nie! krzyknął głos w mojej głowie. Nie ja. Proszę. Nie ja. Ile razy zdążę krzyknąć, nim się na mnie rzuci? Nim uciszy krzyki jednym pociągnięciem ostrza po moim gardle? Czy wystarczy, żeby zaalarmować policjantów na zewnątrz?

Moje oczy szaleńczo miotały się w tę i z powrotem, jak ślepia zwierzęcia w potrzasku. Ciemna masa wypełniła przestrzeń za szybą w drzwiach. Ludzka sylwetka. Leżałam niema, nieruchoma, nie będąc nawet w stanie dobyć z siebie swoich ostatnich krzyków.

Sylwetka zawahała się, jakby niepewna swojego następnego ruchu. Była zbyt rozmazana, żeby można zobaczyć jakieś szczegóły. Widziałam tylko postać w drzwiach. Jedynych drzwiach. Boże! Dlaczego nie trzymam w domu pistoletu?

Minęło kilka strasznie długich sekund. Może tamten nie widzi zarysu mojego ciała na brzegu łóżka. Może stamtąd pokój wyglądał na pusty. Czy miał latarkę? Czy włączy światło?

Mój umysł wyrwał się z paraliżu. Czego uczyli na lekcjach samoobrony? Biegnij, jeśli możesz. Nie mogę. Jeśli jesteś przyparta do muru, walcz, aby wygrać. Gryź. Kłuj palcami. Kop. Zrań go! Zasada numer jeden: Nie pozwól mu znaleźć się na tobie! Zasada numer dwa: Nie daj mu się zaskoczyć. Tak. Zaskocz go. Gdyby udało mi się dostać do którychś drzwi wyjściowych, gliny z samochodu mogłyby mnie uratować.

Moja lewa noga była już na podłodze. Cały czas leżąc na plecach, prawą nogę też zaczęłam przesuwać ku krawędzi łóżka, milimetr po milimetrze, okręcając się na pośladkach. Obie nogi miałam już na ziemi, kiedy sylwetka wykonała gwałtowny ruch i oślepiło mnie światło.

Moja ręka natychmiast powędrowała do oczu i rzuciłam się do przodu, desperacko próbując odepchnąć intruza na bok i uciec z sypialni. Moja prawa noga zaplątała się w prześcieradle i jak długa rozłożyłam się na dywanie. Szybko przeturlałam się na lewo i podniosłam się na czworaki, starając się znaleźć twarzą do atakującego. Zasada numer trzy: Nigdy nie odwracaj się plecami.

Postać stała cały czas po drugiej stronie pokoju, trzymając rękę na włączniku światła. Dopiero teraz miała twarz. Twarz zdradzającą jakieś wewnętrzne cierpienie, przyczyn którego mogłam tylko się domyślać. Twarz, którą znałam. Wyraz mojej własnej twarzy zmieniał się jak w kalejdoskopie. Przerażenie. Rozpoznanie. Zmieszanie. Nasze oczy spotkały się i długo się w siebie wpatrywałyśmy. Żadna z nas się nie ruszyła. Żadna nic nie mówiła. Wpatrywałyśmy się w siebie uporczywie. Krzyknęłam.

– Cholera, Gabby! Ty głupia suko! Co ty wyprawiasz? Co Ja ci zrobiłam? Ty suko! Ty cholerna suko!

Usiadłam na piętach, położyłam ręce na uda i nawet nie próbowałam powstrzymać łez spływających mi po twarzy i szlochu wstrząsającego ciałem.

25

Kołysałam się, szlochając i krzycząc. Mówiłam bezładnie, a w połączeniu ze szlochem, moje słowa brzmiały zupełnie niespójnie. Wiedziałam, że to mój głos, ale nie miałam siły, żeby go powstrzymać. Niezrozumiały bełkot dobywał się z moich ust, a ja kołysałam się, szlochałam i krzyczałam.

Szybko szlochanie wygrało z krzykami i zredukowane zostało do stłumionego chlipania. Po raz ostatni wzdrygnęłam się spazmatycznie, przestałam się kołysać i przeniosłam uwagę na Gabby. Ona też płakała.

Stała przy drzwiach, jedną rękę zaciskała kurczowo na gniazdku, a drugą przyciskała do piersi. Jej palce to się zaciskały, to rozluźniały. Jej pierś opadała ciężko za każdym razem, kiedy nabierała powietrza, a łzy spływały jej po twarzy. Kwiliła cicho i w ogóle się nie ruszała, jeżeli nie liczyć tej jednej drżącej ręki.

– Gabby? – Załamał mi się głos i wyszło “-by?".

Skinęła sztywno głową, a okalające jej bladą twarz dredy aż podskoczyły, i Zaczęła cicho chlipać, jakby starała się powstrzymać łzy. Wyglądało na to, że nie była w stanie mówić.

– Jezu Chryste, Gabby! Zwariowałaś? – wyszeptałam, będąc już w stanie jako tako nad sobą zapanować. – Co ty tu robisz? Dlaczego nie zadzwoniłaś?

Chyba zastanawiała się nad drugim pytaniem, ale próbowała odpowiedzieć na pierwsze.

– Musiałam… z tobą porozmawiać.

Po prostu wpatrywałam się w nią. Starałam się znaleźć tę kobietę przez, trzy tygodnie. Unikała mnie. Było wpół do piątej rano, a ona po prostu włamała się do mojego mieszkania i sprawiła, że postarzałam się przynajmniej o dziesięć lat.

– Jak tu weszłaś?

– Ciągle mam klucze. – Znowu łapczywie łapała oddech, ale tym razem już ciszej i wolniej. – Od zeszłego lata.

Zdjęła rękę z gniazdka i pokazała klucz wiszący na małym łańcuszku. Czułam wzrastający we mnie gniew, ale wyczerpanie wzięło górę.

– Nie teraz, Gabby.

– Tempe, ja…

Posłałam je spojrzenie, które miało ją zmrozić. W odpowiedzi spojrzała na mnie pytająco, nie rozumiejąc.

– Tempe, nie mogę iść do domu.

Jej oczy były ciemne i okrągłe, a ciało spięte. Wyglądała jak antylopa odcięta od stada i zapędzona w ślepy zaułek. Ogromna antylopa, niemniej jednak przerażona.

Bez słowa wstałam, z szafy w przedpokoju wyjęłam ręcznik i pościel i położyłam je na łóżku dla gości.

– Porozmawiamy rano, Gabby.

– Tempe, ja…

– Rano.

Kiedy zasypiałam, wydawało mi się, że słyszę, jak wystukuje jakiś numer. Nie miało to znaczenia. Jutro.

I rzeczywiście rozmawiałyśmy. Całymi godzinami. Nad miseczkami z płatkami kukurydzianymi i talerzami spaghetti. Sącząc ogromne ilości cappucino. Rozmawiałyśmy zwinięte w kłębek na kanapie i w czasie długich spacerów po Ste. Catherine. To był weekend słów, większość z nich wylewała się Gabby. Najpierw byłam przekonana, że po prostu się rozkleiła. W niedziela wieczorem nie byłam już taka pewna.

Ekipa zjawiła się późnym rankiem w sobotę. Z uprzejmości najpierw zadzwonili, przyjechali bez fanfar i pracowali szybko i wydajnie. Przyjęli obecność Gabby jako rzecz normalną. Wsparcie przyjaciółki po przerażającej nocy. Powiedziałam Gabby, że ktoś wtargnął do ogrodu, ale nie wspomniałam o głowie. Miała dosyć swoich zmartwień. Ekipa odjechała, żegnając mnie podnoszącymi na duchu słowami:

– Niech się pani nie martwi, doktor Brennan. Złapiemy sukinsyna. Wszystko będzie dobrze.

Sytuacja Gabby była równie nieprzyjemna jak moja. Jej były informator zaczął ją śledzić. Był wszędzie. Czasami widywała go na ławce w parku. Niekiedy śledził ją na ulicach. W nocy kręcił się przy St. Laurent. Chociaż teraz nie zgadzała się z nim rozmawiać, i tak cały czas koło niej się kręcił. Trzymał się z dala, ale nigdy nie spuszczał z niej oka. Podejrzewała, że dwa razy był w jej mieszkaniu.

Kiedy spytałam: “Gabby, jesteś pewna?", tak naprawdę miałam na myśli: “Gabby, zaczynasz się sypać?"

– Zabrał coś?

– Nie. Przynajmniej tak sądzę. W każdym razie nic nie zauważyłam. Ale Jestem pewna, że grzebał w moich rzeczach. Wiesz, po czym to poznać. Niczego nie brakuje, ale wszystko jest troszkę inaczej. Jakby poprzesuwane.

– Dlaczego nie odpowiadałaś na moje telefony?

– Przestałam odbierać telefony. Dzwonił kilkanaście razy na dzień. a jak podnosiłam słuchawkę, to cisza. To samo z automatyczną sekretarką. Mnóstwo rozłączeń. Po prostu przestałam jej używać.

– Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś?

– I co miałabym powiedzieć? Jestem śledzona? Zrobiłam z siebie ofiarę? Nie potrafię sobie dać rady z własnym życiem? Podejrzewam, że gdybym go zaczęła traktować jak larwę, którą jest, to przestałby się mną interesować Odwaliłby się i w poczwarkę przekształciłby się już gdzieś indziej…

Jej oczy zdradzały udręczenie.

– Poza tym wiedziałam, co byś powiedziała. Sypiesz się, Gabby. Pozwalasz, żeby twoje paranoje przejmowały nad tobą kontrolę, Gabby. Potrzebu jesz pomocy, Gabby…

Poczułam wyrzuty sumienia, kiedy przypomniałam sobie, jak zakończyłam naszą ostatnią rozmowę telefoniczną. Miała rację.

– Mogłaś zadzwonić na policję. Daliby ci ochronę. – Już kiedy to mówiłam, zupełnie w to nie wierzyłam.

– Niby tak.

Opowiedziała mi o piątkowej nocy.

– Wróciłam do domu koło wpół do czwartej nad ranem i byłam pewna, że ktoś był w mieszkaniu. Wykorzystałam stary sposób – przeciągnęłam nitkę przez zamek. Cóż, kiedy zobaczyłam, że jej nie ma, zdenerwowałam się. Byłam w całkiem niezłym humorze, bo przez cały wieczór nie widziałam płaza. Poza tym, dopiero co zmieniłam zamki, więc po raz pierwszy od kilku miesięcy nie bałam się o mieszkanie. Kiedy zobaczyłam nitkę na ziemi, po prostu wymiękłam. Nie mogłam uwierzyć, że znowu tam był. Nie wiedziałam, czy jest ciągle w środku i wcale nie chciałam tego sprawdzać. Uciekłam i przyjechałam tutaj…

Kawałek po kawałku, opowiadała o minionych trzech tygodniach, mówiąc o incydentach, które właśnie jej się przypominały. Z czasem, w ciągu weekendu, kiedy dowiadywałam się coraz więcej, układałam sobie poszczególne epizody w porządku chronologicznym. Chociaż prześladujący ją mężczyzna ani razu nie zachował się otwarcie agresywnie, jego poczynania jasno wskazywały na to, że robi się coraz śmielszy. Kiedy nadeszła niedziela zaczęłam bać się razem z nią.

Zdecydowałyśmy, że na razie zostanie u mnie, choć nie byłam pewna, na jaką ocenę pod względem bezpieczeństwa zasługuje moje mieszkanie. W sobotę wieczorem zadzwonił Ryan, żeby mi powiedzieć, że radiowóz będzie przed domem do poniedziałku. Kiwałam im głową, kiedy wychodziłyśmy na nasze spacery. Gabby myślała, że są tam z powodu wtargnięcia do ogrodu. Nie wyprowadzałam jej z błędu. Musiałam wzmacniać jej świeżo odzyskane poczucie bezpieczeństwa, a nie je burzyć.

Sugerowałam, żeby poinformować policję o jej prześladowcy, ale ona uparcie odmawiała, bojąc się, że wciągnięcie ich w to mogłoby skompromitować jej dziewczyny. Podejrzewałam, że obawiała się stracić ich zaufanie i dostęp do nich. Niechętnie, ale zgodziłam się.

W poniedziałek zostawiłam ją i poszłam do pracy. Miała zamiar wziąć trochę rzeczy ze swojego mieszkania. Zgodziła się nie pokazywać w Main przez jakiś czas i zdecydowała się trochę czasu poświęcić na pisanie. Do tego potrzebowała swojego laptopa i notatek.

Kiedy weszłam do swojego gabinetu, było po dziewiątej. Ryan już dzwonił. Na kartce ktoś nabazgrał: “Mam nazwisko. AR". Kiedy do niego zadzwoniłam, nie zastałam go, więc poszłam do laboratorium histologii, żeby dowiedzieć się czegoś o souvenirze z mojego ogrodu.

Czaszka suszyła się na blacie, oczyszczona i oznaczona, a brak miękkiej i kanki wyeliminował konieczność gotowania. Z pustymi oczodołami i starannie wypisanym numerem LML, wyglądała jak tysiąc innych czaszek. Wpatrywałam się w nią, przypominając sobie, jakie wywołała we mnie przerażenie

Trzy dni wcześniej.

– Lokalizacja. Lokalizacja. Lokalizacja – powtarzałam do pustego laboratorium.

– Słucham?

Nie słyszałam, kiedy wszedł Denis.

– Coś, co mi kiedyś powiedział facet od nieruchomości.

– Oui?

– Nasza reakcja często zależy nie tyle od tego, co to jest, a raczej gdzie jest.

Wyglądał na zdezorientowanego.

– Nieważne. Pobrałeś próbki gleby, nim ją umyłeś?

– Oui. – Podniósł do góry dwie małe, plastikowe fiolki.

– Dajmy je zbadać specjalistom.

Pokiwał głową.

– Zrobiono rentgeny?

– Oui. Właśnie wręczyłem doktorowi Bergeronowi panoramiczne zdjęcia szczęk i reszty.

– Jest tutaj w poniedziałek?

– Jedzie na dwutygodniowe wakacje, więc przyszedł skończyć jakieś sprawozdania.

– No to mamy szczęście. – Umieściłam czaszkę w plastikowej tubie – Ryan myśli, że zna nazwisko.

– O, oui? – Jego brwi strzeliły w górę.

– Musiał wstać dzisiaj razem z ptakami. Wiadomość przyjęli w czasie nocnej zmiany.

– Nazwisko do szkieletu z St. Lambert czy tego twojego kumpla?

Wskazał na czaszkę. Wyraźnie wieści już się rozniosły.

– Może ma oba. Dam ci znać.

Ruszyłam do swojego gabinetu, wstępując po drodze do Bergerona. Rozmawiał już z Ryanem. Detektyw stwierdził, że jakaś zaginiona osoba wydaje się pasować, więc poprosił o “mandat du coroner", żeby móc uzyskać wgląd do przedśmiertnych danych dotyczących ofiary i że już tu jedzie.

– Wiadomo coś o niej?

– Rien. – Nic.

– Skończę z czaszką przed lunchem. Jeśli będzie ci potrzebna, po prostu przyjdź.

Następne dwie godziny spędziłam oznaczając rasę, płeć i wiek czaszki. Analizowałam cechy kości twarzy i puszki mózgowej, zrobiłam pomiary i przepuściłam dane przez komputer. Zgadzaliśmy się. Była to czaszka białej kobiety. Jak szkielet z St. Lambert.

Określenie wieku było frustrujące. Mogłam wnioskować tylko ze stopnia zrośnięcia szwów czaszkowych, co jest sposobem określania wieku nie budzącym zaufania. Komputer nie mógł się na nic przydać. Oceniłam, w w momencie śmierci mogła mieć od niecałych trzydziestu lat do mniej więcej trzydziestu pięciu. Może czterdzieści. Znowu podobnie jak w przypadku kości z St. Lambert.

Szukałam innych zbieżności. Wielkość ciała. Siła więzadeł mięśniowych, Stopień zmian artretycznych. Stan kości. Stopień ich zachowania. Wszystko się zgadzało. Byłam przekonana, że jest to głowa, której brakowało w szkielecie znalezionym w Monastere St. Bernard, ale potrzebowałam dowodów. Przewróciłam czaszkę do góry nogami, żeby przyjrzeć się jej podstawie.

Na kości potylicznej, blisko miejsca, gdzie czaszka łączy się z kręgosłu- j pem, zauważyłam kilka nacięć. W przekroju miały kształt litery V i biegły i z góry na dół, wzdłuż obwodu kości. Pod Luxolampą wyglądały podobnie do śladów, które widziałam na długich kościach. Chciałam mieć pewność.

Zaniosłam czaszkę z powrotem do laboratorium histologii, umieściłam ją blisko mikroskopu i wyjęłam pozbawiony głowy szkielet.

Wzięłam szósty krąg szyjny, położyłam go pod mikroskopem i ponownie uważnie przyjrzałam się nacięciom, które opisałam tydzień wcześniej. Potem zijęłam się czaszką i skoncentrowałam się na nacięciach znaczących jej tył l podstawę. Ślady były identyczne, a rozmiary przekrojów pasowały do siebie idealnie.

– Grace Damas.

Wyłączyłam światło i odwróciłam się w stronę, z której dobiegał głos.

– Oui?

– Grace Damas – powtórzył Bergeron. – Wiek trzydzieści dwa lata. Według Ryana zaginęła w lutym 92 roku.

Zaczęłam liczyć. Dwa lata i cztery miesiące.

– To się zgadza. Mamy coś jeszcze?

– Właściwie to nie pytałem. Ryan mówił, że zajrzy tu po lunchu. Teraz najmuje się czymś innym.

– Czy powiedziałeś mu, że to ona?

– Jeszcze nie. Dopiero co skończyłem. – Spojrzał na kości. – Masz coś?

– Pasują. Chcę zobaczyć, co goście od śladów mają do powiedzenia na temat próbek gleby. Może uda nam się czegoś dowiedzieć dzięki pyłkom. Ale ja nie mam wątpliwości. Nawet ślady nacięć są takie same. Żałuję, że nie mam górnych kręgów szyjnych, ale one i tak nie są decydujące.

Grace Damas. Przez cały lunch chodziło mi to nazwisko po głowie. Grace Damas. Numer piąty. Czy aby na pewno? Ile ich jeszcze znajdziemy? Wszystkie nazwiska miałam wyryte w pamięci, jak znaki wypalone na zadzie jałówek. Morisette-Champoux. Trottier. Gagnon. Adkins. A teraz kolejna.Damas.

O wpół do drugiej do mojego gabinetu wszedł Ryan. Bergeron już potwierdził tożsamość ofiary. Powiedziałam mu, że jest to czaszka od szkieletu, który znaleźliśmy.

– Co o niej wiesz? – spytałam.

– Miała trzydzieści dwa lata. Trójkę dzieci.

– Chryste.

– Dobra matka. Wierna żona. Aktywna w kościele. – Rzucił okiem na swoje notatki. – Mieszkała w St. Demetrius, koło Hutchinson. Blisko Avenue du Parc i Fairmont. Pewnego dnia wysłała dzieci do szkoły. Od tamtego czasu nikt jej więcej nie widział.

– Mąż?

– Chyba czysty.

– Jakiś przyjaciel?

Wzruszył ramionami.

– To bardzo tradycyjna grecka rodzina. Uważają, że jak się o czymś nie mówi, to problem nie istnieje. Była dobrą dziewczyną. Żyła dla męża. W dużym pokoju wystawili jej ołtarzyk. – Znowu wzruszył ramionami. – Może była świętą. A może nie. Nie dowiemy się tego od rodziny. Rozmawia się z nimi jak ze ścianą. Wspomnisz coś o niewierności, a oni chowają głowy i się zamykają.

Powiedziałam mu o śladach nacięć.

– Takie same jak u Trottier. I u Gagnon.

– Hm.

– Odcięto ręce. Tak jak u Morisette-Champoux i Gagnon. I jedną u Trottier.

– Hm.

Kiedy wyszedł, włączyłam komputer i otworzyłam plik ze swoją tabelą. Skasowałam “Nieznana" z kolumny z nazwiskami i wpisałam Grace Damas, po czym wprowadziłam skąpe informacje, które podał mi Ryan. W osobnym pliku streściłam wszystko to, co wiedziałam o każdej z kobiet, wpisując je w kolejności, w jakiej zginęły.

Grace Damas zniknęła w lutym 1992 roku. Miała trzydzieści dwa lata, była mężatką i matką trójki dzieci. Mieszkała w bliskiej północno-wschodniej części miasta, w okolicy znanej jako Parc Extension. Jej ciało poćwiartowano i zakopano w płytkim grobie na terenie klasztoru St. Bernard w St. Lambert, gdzie znaleziono je w czerwcu 1994 roku. Jej głowa znalazła się w moim ogrodzie kilka dni później. Przyczyna śmierci nie była znana.

Francine Morisette-Champoux została pobita i zastrzelona w styczniu 1993 roku. Miała czterdzieści siedem lat. Jej ciało znaleziono godzinę po zbrodni, na południe od Centre-ville, w mieszkaniu, w którym mieszkała ze swoim mężem. Zabójca rozciął jej brzuch, odciął prawą rękę i wbił nóż w pochwę.

Chantale Trottier zniknęła w październiku 1993 roku. Miała szesnaście lat. Mieszkała z matką poza wyspą, blisko Ste. Anne-de-Bellevue. Została pobita, uduszona i poćwiartowana, jej prawą rękę częściowo odcięto, a lewą zupełnie. Ciało znaleziono dwa dni później w St. Jerome.

Isabelle Gagnon zniknęła w kwietniu 1994 roku. Mieszkała z bratem w St. Edouard. W czerwcu tego roku znaleziono jej poćwiartowane ciało na terenach Le Grand Seminaire w Centre-ville. Chociaż nie można było ustalić przyczyny śmierci, ślady na kościach wskazują na to, że została poćwiartowana, a jej brzuch rozcięty. Odcięto jej ręce, a zabójca w pochwę wepchnął jej przetykaczkę. Miała dwadzieścia trzy lata.

Margaret Adkins została zabita 23 czerwca, nieco ponad tydzień temu. Miała dwadzieścia cztery lata, jednego syna i mieszkała z mężczyzną, którego uważała za męża. Bito ją aż do śmierci. Rozcięto brzuch, odcięto jedną pierś, którą wciśnięto jej w usta. W pochwę wepchnięto metalową figurkę.

Claudel miał rację. Modus operandi w tych zbrodniach nie jest taki sam. Wszystkie były bite, ale Morisette-Champoux została też zastrzelona. Trottier uduszono. Adkins zabito pałką. Cholera, przecież nawet nie znamy przyczyny śmierci Damas i Gagnon.

Wielokrotnie myślałam o tym, co zrobiono każdej z nich. Były wariacje, ale był też wspólny trzon. Sadystyczne okrucieństwo i okaleczanie. To musiała być sprawka jednej osoby. Jednego potwora. Damas, Gagnon i Trottier zostały poćwiartowane i porzucone w plastikowych workach. Ich brzuchy rozcięto. U Gagnon i Trottier obcięto ręce. Morisette-Champoux też została pocięta i pozbawiona ręki, ale nie poćwiartowano jej. Adkins, Gagnon i Morisette-Champoux wciśnięto w narządy płciowe obcy przedmiot. Innym nie. Odcięto pierś Adkins. Żadnej innej z kobiet nie okaleczono w ten sposób. A może tak? Nie można nic powiedzieć o Damas i Gagnon, bo nie zostało z nich wystarczająco wiele.

Wpatrywałam się w ekran. To musi być tutaj, powiedziałam sobie. Dlaczego tego nie widzę? Co łączy te sprawy? Dlaczego akurat te kobiety? Były w różnym wieku. To nie o to chodzi. Wszystkie są białe. Też coś, w końcu to Kanada. Francuskojęzyczne. Anglojęzyczne. Mężatki. Panny. Konkubina. Wybierz jakaś inną kategorię. Spróbujmy geografię.

Wyjęłam plan i zaznaczyłam na nim miejsca, gdzie znaleziono ciała. Wydawało mi się to jeszcze bardziej bezcelowe, niż kiedy robiłam to z Ryanem. Teraz było już pięć rozrzuconych punktów. Zaznaczyłam też miejsca ich zamieszkania. Pinezki wyglądały jak plamy farby naniesione na płótno przez jakiegoś malarza abstrakcjonistę. Nie było widać żadnej prawidłowości w ich rozrzuceniu na planie.

Czego się spodziewałaś, Brennan, strzałki wskazującej na mieszkanie przy Sherbrooke? Daj sobie spokój z miejscami. Spróbuj pod względem czasu.

Spojrzałam na daty. Damas była pierwsza. Wczesny 1992 rok. Obliczyłam w myślach. Jedenaście miesięcy między Damas a Morisette-Champoux. Dziewięć miesięcy później, Trottier. Sześć miesięcy do Gagnon. Dwa miesiące między Gagnon a Adkins.

Odstępy się zmniejszały. Albo zabójca robi się coraz bardziej śmiały, albo jego żądza krwi przybiera na sile. Serce biło mi mocno, kiedy rozważałam Implikacje tego wyliczenia. Od śmierci Margaret Adkins minął ponad tydzień.

26

Czułam się więźniem w swojej własnej skórze. Byłam zaniepokojona i sfrustrowana. Wizje rodzące się w mojej głowie nie dawały mi spokoju, ale nie mogłam się ich pozbyć. Patrzyłam jak za oknem tańczy na wietrze papierek od cukierka, unoszący się do góry przy porywach wiatru.

Tym papierkiem jesteś ty, Brennan, beształam się. Nie panujesz nad, swoim życiem, a już tym bardziej nad życiem kogoś innego. Nie ma nic na St. Jacquesa. Nic na temat tego, kto podrzucił czaszkę w twoim ogrodzie. Świr nie dający spokoju Gabby ciągle gdzieś tam żyje. Claudel pewnie przy gotowuje skargę na ciebie. Twoja córka chce rzucić studia. W dodatku w twojej głowie żyje pięć martwych kobiet, a sądząc po wnioskach, do których doszłaś, niedługo będzie ich sześć albo siedem.

Spojrzałam na zegarek – 2:15 po południu. Nie mogłam już wytrzymać w swoim gabinecie ani chwili dłużej. Musiałam coś zrobić.

Ale co?

Rzuciłam okiem na raport Ryana. W mojej głowie zaczął rodzić się pewien pomysł.

Będą wściekli, powiedziałam sobie.

Tak.

Sprawdziłam raport. Adres tam był. Zjechałam w dół tabeli na ekranie komputera. Wszystkie tam były, numery telefonów też.

Lepiej byś zrobiła, gdybyś poszła na salę gimnastyczną i tam pozbyła się frustracji.

Tak.

Prowadzenie dochodzenia na własną rękę nie ułatwi ci życia z Claudelem.

Nie.

Możesz stracić poparcie Ryana.

To prawda.

Trudna sprawa.

Wydrukowałam dane będące na ekranie, wybrałam jeden z numerów i zadzwoniłam. Mężczyzna podniósł słuchawkę przy trzecim sygnale. Był zdziwiony, ale zgodził się ze mną spotkać. Wzięłam torebkę i uciekłam na letnie słońce.

Znowu było upalnie, powietrze było tak gęste od wilgoci, że można by w nim wypisać palcem swoje inicjały. Mgiełka załamywała promienie słoneczne, tworząc wszędzie wokół jakby pelerynę. Jechałam w stronę domu, w którym z mężem mieszkała Morisette-Champoux. Padło na nią, bo do jej mieszkania było niedaleko. Mieszkała blisko Centre-ville, niecałe dziesięć minut od mojego mieszkania. Jeśli nic z tego nie wyjdzie, cóż, będę już w drodze do domu.

Znalazłam adres i zatrzymałam się. Po obu stronach ulicy stały domy z brązowej cegły, każdy miał żelazny balkon, podziemny garaż i jaskrawo pomalowane drzwi.

W odróżnieniu od większości osiedli w Montrealu, to nie miało swojej nazwy. Realizacja projektów mających na celu odrodzenie miasta przekształciła część terenów należących niegdyś do Canadian National. Nieużytki i szopy na narzędzia ustąpiły miejsca domom, grillowym ucztom w ogrodach i pomidorom. Była to zadbana dzielnica zamieszkiwana przez klasę średnią, ale nie miała szczęścia do lokalizacji. Była zbyt blisko od serca miasta, żeby uznać ją za prawdziwe przedmieście, ale o ciut za daleko, żeby znaleźć się w modnym centrum. Nie była ani stara, ani nowa. Była funkcjonalna i wygodna, ale brakowało jej renomy.

Zadzwoniłam i czekałam. W gorącym powietrzu unosił się delikatny zapach świeżo skoszonej trawy i gnijących odpadków. Dwa domy dalej z rozpryskiwacza opadała łukiem woda na malutki trawnik. Włączyła się klimatyzacja i zaczęła konkurować z jednostajnym sykiem rozpryskiwacza.

Kiedy otworzył drzwi, przyszło mi do głowy wyrośnięte dziecko Gerbera. Był łysiejącym blondynem, a pokrywające środek głowy włosy skręcały się w loki opadające mu na czoło. Jego policzki i broda były zaokrąglone i nalane, a nos krótki i zadarty. Był postawnym mężczyzną, jeszcze nie grubym, ale wyraźnie zmierzającym w tym kierunku. Chociaż było bardzo gorąco, ubrany był w dżinsy i flanelową koszulę. Jak stary hippis.

– Monsieur Champoux, jestem…

Szeroko otworzył drzwi i cofnął się o krok, nie zwracając najmniejszej uwagi na legitymację, którą mu pokazywałam. Ruszyłam za nim wąskim przedpokojem do wąskiego salonu. Pokrywające jedną ze ścian akwaria nadawały pokojowi nieco nieziemski wygląd. Po drugiej stronie pokoju zauważyłam blat, na którym pełno było małych sieci, pudełek z jedzeniem i innych rybnych gadżetów. Drzwi z żaluzjami między szybami wychodziły na kuchnię. Zobaczyłam zajmujący środek kuchni blat i odwróciłam wzrok.

Monsieur Champoux zrobił miejsce na sofie i gestem polecił mi usiąść. Sam usiadł na regulowanym krześle.

– Monsieur Champoux – zaczęłam znowu. – Jestem doktor Brennan z Laboratoire de Medecine Legale.

Urwałam, mając nadzieję, że uda mi się uniknąć dalszych wyjaśnień dotyczących szczegółów mojej roli w śledztwie. Tak naprawdę była ona żadna

– Znaleźliście coś? Ja… To było tak dawno temu, że już w ogóle nie po zwalam sobie o tym myśleć. – Mówił do wyłożonej parkietem podłogi. – Od śmierci Francine minęło już półtora roku, a od was nie miałem już żadnej wiadomości od ponad roku.

Zastanawiałam się, jak mu pasowałam do “was".

– Odpowiadałem na tak wiele pytań, rozmawiałem z tyloma ludźmi Z koronerem. Z glinami. Z prasą. Wynająłem nawet prywatnego detektywa Naprawdę zależało mi na złapaniu tego faceta. Ale wszystko na nic. Nigdy nie znaleźli poszlak. Można określić czas jej zgonu co do godziny, wie pani? Koroner powiedział, że była jeszcze ciepła. Ten maniak zabija moją żonę, wychodzi i znika bez śladu. – Potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Czy w końcu coś macie?

W jego oczach widać było mieszaninę udręki i nadziei. Poczułam straszne wyrzuty sumienia.

– Nie, monsieur Champoux, tak naprawdę to nie. – Oprócz tego, że być może jeszcze cztery kobiety padły ofiarą tego samego zwierzęcia. – Chciałabym tylko porozmawiać z panem o kilku szczegółach, żeby sprawdzić, czy czegoś nie przeoczyliśmy.

Wyraz nadziei ustąpił miejsca rezygnacji. Odchylił się na krześle, i czekał.

– Pańska żona była specjalistą od żywienia?

Pokiwał głową.

– Gdzie pracowała?

– Właściwie, to wszędzie. Pensję płacił jej MAS, ale danego dnia mogła być gdziekolwiek.

– MAS?

– Ministere des Affaires Sociales.

– Dużo jeździła?

– Jej praca polegała na doradztwie spółdzielniom produkującym żywność, przeważnie grupom imigrantów, radziła im, jak kupować towary. Pomagała tym gościom ze wspólnych kuchni, uczyła ich, jak przyrządzać potni wy, które lubią tak, żeby było jednocześnie tanio, ale i zdrowo. Pomagała im kupować produkty, mięso i w ogóle. Przeważnie hurtem. Cały czas odwiedzała te kuchnie, żeby mieć pewność, że są odpowiednio prowadzone.

– Gdzie były te wspólne kuchnie?

– Wszędzie. Parc Extension. Cóte des Neiges. St. Henri. Littie Burgundy.

– Jak długo pracowała dla MAS?

– Jakieś sześć, może siedem lat. Przedtem pracowała w Montreal Generał. Tam miała dużo lepsze godziny pracy.

– Lubiła swoją pracę?

– O, tak. Uwielbiała ją. – Powiedział to z trudem.

– Nie miała stałych godzin pracy?

– Nie, no miała. Pracowała cały czas. Rankami. Wieczorami. Także w weekendy. Zawsze były jakieś problemy i to Francine je rozwiązywała. – Mięśnie żuchwy to napinały się, to rozluźniały.

– Czy między panem a pańską żoną dochodziło do nieporozumień w związku z jej pracą?

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział:

– Chciałem ją częściej widywać. Wolałem, żeby cały czas pracowała w szpitalu.

– Czym pan się zajmuje, panie Champoux?

– Jestem inżynierem. Buduję różne rzeczy. Tylko w dzisiejszych czasach mało kto chce jeszcze coś budować. – Uśmiechnął się smutno i przechylił głowę na bok. – Zwolniono mnie, w końcu…

– Przykro mi. Wie pan, dokąd szła pańska żona tego dnia, kiedy ją zamordowano?

Potrząsnął głową.

– Prawie się nie widzieliśmy w tamtym tygodniu. W jednej z tych ich kuchni wybuchł pożar i spędzała tam całe dnie i noce. Może tam jechała, a może jechała do jakiejś innej kuchni. Z tego, co wiem, nie prowadziła żadnego notatnika czy dziennika. Nie znaleziono niczego takiego w jej biurze, a ja tutaj też nigdy niczego takiego nie widziałem. Mówiła, że miała zamiar obciąć sobie włosy. Cholera, może właśnie jechała do fryzjera… Spojrzał na mnie udręczonymi oczyma.

– Wie pani, jak ja się czuje? Nie wiem nawet, jakie moja żona miała plany na dzień, w którym zmarła.

W tle cicho szumiała krążąca w akwariach woda.

– Czy mówiła o czymś niezwyczajnym? O jakichś dziwnych telefonach? O obcym człowieku, który przyszedł do domu? – Przyszła mi do głowy Gabby. – O kimś na ulicy?

Znowu potrząsnął głową.

– A powiedziałaby panu?

– Najprawdopodobniej tak, gdybyśmy rozmawiali ze sobą. Przez tamtych ostatnich kilka dni naprawdę byliśmy bardzo zajęci.

Spróbowałam z innej strony.

– To było w styczniu. Zimno. Drzwi i okna z pewnością były zamknięte. Czy pańska żona miała zwyczaj przekręcać w nich zamek?

– Tak. Nigdy nie lubiła tutaj mieszkać, nie podobało jej się to, że mieszka przy samej ulicy. Namówiłem ją, żeby kupić ten dom, ale ona wolała wieżowce z systemami alarmowymi albo stróżami. Kręci się tutaj całkiem sporo podejrzanych typów i zawsze czuła się trochę nerwowo. Dlatego właśnie mieliśmy się przeprowadzić. Lubiła większą przestrzeń i mały ogródek z domem, ale tak naprawdę nigdy nie przyzwyczaiła się do mieszkania tutaj. Jej praca wiązała się z bywaniem w różnych nieprzyjaznych dzielnicach, więc kiedy wracała do domu, chciała się czuć bezpieczna. Nietykalna. Tak mówiła. Nietykalna. Rozumie pani?

Tak. O tak.

– Kiedy po raz ostatni widział pan swoją żonę, monsieur Champoux?

Wziął głęboki oddech i wypuścił powietrze.

– Została zamordowana w czwartek. Poprzedniego dnia pracowała do późna w noc, z powodu tego pożaru, więc kiedy wróciła do domu, byłem już w łóżku.

Spuścił głowę i znowu zaczął mówić do parkietu. Na jego policzkach pojawiły się rumieńce.

– Przyszła do łóżka po całym dniu pracy i chciała mi opowiedzieć, gdzie była i co robiła. Nie chciałem tego słuchać.

Widziałam, jak pod koszulą jego pierś wznosi się i opada.

– Następnego dnia wstałem wcześnie i wyszedłem. Nawet nie powiedziałem jej do widzenia.

Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu.

– Tak było i nic na to nie poradzę. Nie przysługuje mi jeszcze jedna próba. – Podniósł oczy i zaczął wpatrywać się w turkus akwariów. – Zazdrościłem jej tego, że pracowała, a ja nie mogłem, więc byłem dla niej oschły. Teraz muszę z tym żyć.

Nim zdążyłam pomyśleć o odpowiedzi, jego napięta twarz zwróciła się w moją stronę i przemówił bardziej zdecydowanym niż wcześniej głosem.

– Poszedłem spotkać się z moim szwagrem. Miał dla mnie jakieś propozycje pracy. Byłem u niego cały ranek, potem trafi… Wróciłem do domu koło południa. Ona była już nieżywa. Sprawdzili wiarygodność mojego alibi.

– Monsieur Champoux, ja nie sugeruję, że pan…

– Wydaje mi się, że nasza rozmowa donikąd nie prowadzi. Przerabiamy po raz n-ty to samo. Wstał. Mój czas się skończył.

– Przepraszam, że wzbudzam w panu bolesne wspomnienia.

Przyglądał mi się w milczeniu, po czym ruszył w stronę przedpokoju. Poszłam za nim.

– Dziękuję za pański czas, monsieur Champoux. – Podałam mu swoją wizytówkę. – Jeśli później by się coś panu przypomniało, proszę do mnie zadzwonić.

Pokiwał głową. Jego twarz była twarzą człowieka doświadczonego nieszczęściem, który nie potrafi zapomnieć, że jego ostatnie słowa i czyny wobec żony, którą kochał, były małostkowe i że zdecydowanie nie było to właściwe pożegnanie. Czy w ogóle jest jakieś właściwe pożegnanie?

Kiedy wyszłam, czułam na swoich plecach jego wzrok. Pomimo upału, wewnątrz czułam chłód. Szybko podeszłam do samochodu.

Rozmowa z Champoux bardzo mnie poruszyła. Kiedy jechałam do domu, zadawałam sobie niezliczone pytania.

Jakie miałam prawo wywlekać na światło dzienne ból tego człowieka?

Przypomniałam sobie oczy Champoux.

Był w nich taki smutek. Czy ja go wywołałam?

Nie. To nie ja byłam architektem tego domu udręki. Champoux cierpiał z powodu wyrzutów sumienia, na które sam sobie zapracował.

Ale co właściwie sobie wyrzucał? To, że zranił żonę?

Nie. To nie ten typ człowieka.

Wyrzucał sobie, że ją ignorował. To, że pozwalał jej myśleć, że jest nieważna. Do tego to się sprowadza. Na dzień przed jej śmiercią odmówił rozmowy, odwrócił się do niej plecami i poszedł spać. Rano nie powiedział jej do widzenia. Teraz już nigdy tego nie zrobi.

Skręciłam na północ w St. Marc i jechałam w cieniu ślimaka. Czy moje pytania zdadzą się na coś więcej, czy tylko odświeżą bolesne wspomnienia i jeszcze raz otworzą nie do końca zabliźnione rany?

Czy naprawdę mogę coś zdziałać, jeśli całej armii profesjonalistów się nie udało? A może ja po prostu załatwiam prywatne sprawy, chcę zakasować Claudela?

– Nie!

Walnęłam w kierownicę otwartą dłonią.

Nie, do cholery, pomyślałam. To nie o to chodzi. Tylko ja jestem przekonana, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, który znowu zabije. Jeśli mogę zapobiec kolejnej śmierci, muszę dokopać się do większej ilości faktów.

Wyjechałam z cienia na słońce. Zamiast jednak skręcić na wschód, w stronę domu, przejechałam przez Ste. Catherine, zawróciłam na rue ilu Fort i tak znalazłam się na 20 West.

Wyjeżdżałam z miasta, stukając niecierpliwie w kierownicę. Było wpół do czwartej i Turcot Interchange był już mocno przypchany. Wybrałam nie odpowiedni moment.

Czterdzieści pięć minut później zastałam Genevieve Trottier wyrywającą chwasty spośród pomidorów rosnących za wyblakłym, zielonym domem w którym mieszkała razem z córką. Podniosła wzrok, kiedy zatrzymałam się na podjeździe i przyglądała mi się, kiedy przechodziłam przez trawnik.

– Oui? – Spytała przyjaźnie, siedząc na piętach i spoglądając na mnie.

Miała na sobie jaskrawoźółte szorty i bluzkę odsłaniającą brzuch, zbyt dużą na jej małe piersi. Pot lśnił na jej ciele i przylepiał włosy do twarzy. Była młodsza, niż się spodziewałam.

Kiedy wyjaśniłam, kim jestem i dlaczego tu jestem, przyjazne nastawienie zastąpił smutek. Zawahała się, odłożyła rydel, po czym wstała i otrzepała ziemię z rąk. W powietrzu wokół nas wisiał intensywny zapach pomidorów

– Lepiej wejdźmy do środka – rzekła spuszczając oczy. Podobnie jak Champoux nie pytała mnie, jakie mam prawo zadawać jej pytania.

Ruszyła przez ogród, a ja za nią, z bólem myśląc o rozmowie, która nas czekała. Zawiązana na węzeł bluzka zwisała luźno na jej wystających kręgach. Źdźbła trawy przylegały jej do stóp i z tyłu nóg.

Jej kuchnia lśniła w popołudniowym słońcu, porcelana i drewniane powierzchnie zdradzały lata troskliwej opieki. Wzdłuż okien z żółtymi firankami stały doniczki z fikusami. Na szafkach i szufladach były żółte uchwyty.

– Zrobiłam lemoniadę – oznajmiła, rękoma już zabierając się do nalewania. Czuła się pewnie w sprawdzonych sytuacjach.

– Dziękuję. Napiję się z przyjemnością.

Siedziałam przy wypolerowanym stole i patrzyłam, jak wyłuskuje kostki lodu z plastikowej tacki, wkłada je do szklanek i dodaje lemoniady. Przyniosła napój i usiadła naprzeciw mnie, unikając mojego wzroku.

– Ciężko mi mówić o Chantale – powiedziała wpatrując się w swoją lemoniadę.

– Rozumiem i szczerze pani współczuję straty. Jak się pani czuje?

– W niektóre dni jest łatwiej niż w inne.

Założyła ręce i stężała, a jej chude ramiona uniosły się pod bluzką.

– Przyszła mi pani coś powiedzieć?

– Niestety nie, madame Trottier. Nawet nie mam jakichś konkretnych pytań, które chciałabym pani zadać. Pomyślałam, że może przypomniała pani sobie coś, co wcześniej nie wydawało się pani ważne?

Nie odrywała oczu od lemoniady. Na dworze zaszczekał pies.

– Czy przyszło pani coś do głowy, od kiedy ostatni raz pani rozmawiała z detektywami? Jakiś szczegół dotyczący dnia, którego zniknęła Chantale?

Żadnej odpowiedzi. Powietrze w kuchni było gorące i ciężkie od wilgoci. Delikatnie pachniało cytrynowym płynem do mycia podłóg.

– Wiem, że to dla pani straszne, ale jeśli mamy mieć jakąś nadzieję na nalezienie zabójcy pani córki, potrzebujemy pani pomocy. Czy coś nie dawało pani spokoju? Myślała pani o czymś?

– Pokłóciłyśmy się.

Znowu to samo. Zbyt ostro obeszła się z córką. Chciała cofnąć słowa, kórych użyła, i zastąpić niektóre innymi.

– Nie chciała jeść. Uważała, że tyje. Wiedziałam o tym z raportu.

– Nie była gruba. Powinna była ją pani widzieć. Była piękna. Miała dopiero szesnaście lat…

Jej oczy w końcu spotkały moje. Z każdego oka wylała się jedna łza i spłynęła po policzkach.

– Jak w tej piosence…

– Tak mi przykro – powiedziałam tak miękko, jak umiałam. Przez okno czułam zapach skąpanego w promieniach słońca geranium. – Czy Chantale była nieszczęśliwa z jakiegoś powodu?

Jej palce zacisnęły się wokół szklanki.

– To właśnie jest najgorsze. Była takim pogodnym dzieckiem. Zawsze była szczęśliwa. Zawsze pełna życia, aż kipiała od najróżniejszych planów. Nawet mój rozwód nie wydawał się jej zbytnio martwić. Nie przechodziła z tego powodu żadnego kryzysu.

Czy to prawda, czy zniekształcone przez czas fantazje? Wiedziałam, że państwo Trottier rozwiedli się, kiedy Chantale miała dziewięć lat. Jej ojciec mieszkał gdzieś w centrum.

– Czy może mi pani powiedzieć coś o tych kilku ostatnich tygodniach? Czy Chantale w jakikolwiek sposób zmieniła swoje zwyczaje? Czy miała jakieś dziwne telefony? Zaprzyjaźniła się z kimś?

Jej głowa ruszała się powoli w przeczącym geście. Nie.

– Miała trudności z nawiązywaniem przyjaźni?

Nie.

– Miała pani jakieś zastrzeżenia wobec jakichś jej przyjaciół?

Nie.

– Miała chłopaka?

Nie.

– Chodziła na randki?

Nie.

– Miała problemy w szkole?

Nie.

Zła metoda przesłuchiwania. Muszę sprawić, żeby to świadek mówił a nie ja.

– A ten dzień? Ten dzień, kiedy Chantale zniknęła? Spojrzała na mnie, ale z jej oczu nie można było nic wyczytać.

– Może mi pani powiedzieć, co się wydarzyło tego dnia? Wzięła łyk lemoniady, przełknęła z namysłem i odstawiła szklankę na stół. Z namysłem.

– Wstałyśmy koło szóstej. Zrobiłam śniadanie. – Tak mocno ściskał, i szklankę, że bałam się, iż pęknie. – Chantale wyszła do szkoły. Z przyjaciel mi jeździli tam kolejką, bo szkoła jest w Centre-ville. Mówią, że była na wszystkich lekcjach. A potem nie…

Podmuch wiatru zmarszczył firankę wiszącą na oknie.

– Nie wróciła do domu.

– Czy miała tego dnia jakieś specjalne plany?

– Nie.

– Czy normalnie wracała do domu prosto po lekcjach?

– Przeważnie.

– Czy spodziewała się pani jej powrotu do domu tamtego dnia?

– Nie. Miała się spotkać z ojcem.

– Często się z nim spotykała?

– Tak. Dlaczego muszę odpowiadać na te pytania? To bez sensu. Już to wszystko powiedziałam detektywom. Dlaczego muszę w kółko powtarzać to samo? Na nic się to nie zda. Wtedy się nie zdało, to teraz też nic z tego nic i będzie.

Jej oczy prześwidrowały mnie i prawie czułam jej cierpienie.

– Wie pani co? Przez cały ten czas, kiedy wypełniałam formularze osób zaginionych i odpowiadałam na pytania, Chantale była już nieżywa. Leżała porozrzucana w kawałkach. Sztywna.

Spuściła głowę i jej szczupłe ramiona wzdrygnęły się. Miała rację. Nic nie mieliśmy. Poruszałam się po omacku. Uczyła się zapomnieć o swoim bólu, sadzić pomidory i żyć, a ja się nad nią pastwiłam i zmuszałam do ekshumacji.

Bądź ludzka. Wynoś się.

– No dobrze, pani Trottier. Skoro pani nie pamięta więcej szczegółów. to pewnie znaczy, że nie są one ważne.

Zostawiłam moją wizytówkę z prośbą taką, jak przedtem. Niech pani zadzwoni, jak się pani coś przypomni. Bardzo wątpiłam, że zadzwoni.

Drzwi Gabby były zamknięte, kiedy przyjechałam do domu, a w jej pokoju było cicho. Pomyślałam, żeby zajrzeć do środka, ale oparłam się pokusie. Potrafi być bardzo wrażliwa na punkcie swojej prywatności. Położyłam się do łóżka i usiłowałam czytać, ale w głowie cały czas słyszałam słowa Genevieve Trottier. Deja mort. Już nieżywa. Champoux użył tego samego sformułowania. Tak. Już nieżywa. Pięć razy. Taka była smutna prawda. Podobnie jak Champoux, ja też miałam swoje myśli, które nie chciały leżeć spokojnie w mojej głowie.

27

Obudziły mnie poranne wiadomości. 5 lipca. Nawet nie zauważyłam, że był Dzień Niepodległości. Nie zjadłam tradycyjnej szarlotki. Nie było “Gwiaździstego sztandaru". Ani jednego ognia sztucznego. Jakoś przygnębiła mnie ta myśl. Każdy Amerykanin wszędzie na świecie, czwartego lipca powinien jakoś uczcić. Ja pozwoliłam sobie stać się kanadyjskim obserwatorem kultury amerykańskiej. Postanowiłam więc, że gdy jakiś nasz amerykański zespół przyjedzie tu na mecz, pójdę na stadion mu kibicować.

Wzięłam prysznic, zrobiłam kawę i tosty, po czym przerzuciłam Gazette. Nie kończąca się dyskusja o secesji. Co by się stało z gospodarką? Z autochtonami? Z anglojęzycznymi mieszkańcami? Część ogłoszeniowa jasno świadczyła o obawach związanych z referendum. Wszyscy sprzedają, a nikt nie chce kupić. Może powinnam wrócić do Stanów. Co ja tu właściwie robię?

Brennan. Dość tego. Jesteś nie w sosie, bo musisz zabrać samochód do warsztatu.

To prawda. Nienawidzę załatwiania różnych spraw. Tych drobiazgów, bez których nie można funkcjonować w technologicznie zaawansowanym kraju pod koniec drugiego tysiąclecia. Paszport. Prawo jazdy. Pozwolenie na pracę. Podatek dochodowy. Szczepionka przeciw wściekliźnie. Pranie chemiczne. Wizyta u dentysty. Badanie cytologiczne. Moja metoda: odkładać tak długo, aż się da. Dzisiaj samochód musi trafić do przeglądu.

Jeśli chodzi o podejście do samochodu, to jestem córą Ameryki. Jak go nie mam, czuję się nieswojo, skrępowana i czegoś mi brakuje. Jak zdołam uciec w razie inwazji? A jak będę miała ochotę wyjść wcześniej z przyjęcia albo zostać tak długo, że metro już nie będzie kursowało? Pojechać na wieś? Przewieźć stolik? Muszę mieć cztery kółka. Ale nie jestem bałwochwalcą. Chcę samochodu, który zapali, kiedy przekręcę kluczyk w stacyjce, dowiezie mnie, gdzie chcę, będzie to robił przynajmniej przez dziesięć lat i nie będzie trzeba się z nim specjalnie cackać.

Z pokoju Gabby nadal nie dochodzą żadne dźwięki. Muszę być dla niej miła. Spakowałam manatki i wyszłam.

O dziewiątej samochód był w warsztacie, a ja w metrze. Godziny rannego szczytu już minęły i kolejka była stosunkowo pusta. Byłam znudzona, więc wodziłam wzrokiem po reklamach. Zobacz przedstawienie w Le Theatre St. Denis. Podnieś swoje kwalifikacje w Le College O'Sullivan. Kupuj dżinsy w Guess, perfumy Chanel w La Baie, ubrania u Benettona.

Potem oczy powędrowały do planu metra. Kolorowe linie przecinały się jak srebrne kreski na głównej płycie komputera, białe kropki znaczyły stacje.

Moja trasa biegła wzdłuż zielonej linii od Guy-Concordia do Papineau. Pomarańczowa linia okrążała górę, z północy na południe po jej wschodniej stronie, potem przez jakiś czas ze wschodu na zachód pod zieloną linią, po czym w zachodniej części miasta znowu z północy na południe. Żółta linia nurkowała pod rzeką i wynurzała się na Ile Ste. Helenę i na Longueuil na południowym brzegu. Duża kropka. Duży punkt przesiadkowy.

Pociąg stukotał cicho, jadąc przez swój podziemny tunel. Policzyłam, za ile przystanków muszę wysiąść. Siedem kropek.

Zachowanie nerwicowe, Brennan. Może chcesz umyć ręce?

Oczy wędrowały na północ po pomarańczowej linii, a ja wyobrażałam sobie zmieniający się krajobraz miasta. Berri-UQAM. Sherbrooke. Mount Royal. W końcu, Jean-Talon. Isabelle Gagnon mieszkała w tej dzielnicy.

O?

Poszukałam wzrokiem dzielnicy, w której mieszkała Margaret Adkins. Zielona linia. Jaka stacja? Pie IX. Policzyłam ilość stacji od Berri-UQAM. Sześć na wschód.

A ile do Gagnon? Z powrotem na pomarańczową linię. Sześć.

Delikatne włoski zaczęły swędzieć mnie na karku.

Morisette-Champoux. Stacja Georges-Vanier. Pomarańczowa linia. Sześć stacji na zachód od Berri-UQAM.

Jezu.

Trottier? Nie. Metro nie jeździ do Ste. Anne-de-Bellevue.

Damas? Parć Extension. Blisko stacji Laurier i Rosemont. Trzecia i czwarta stacja od Berri-UQAM.

Wpatrywałam się w plan. Trzy ofiary mieszkały dokładnie sześć stacji od Berri-UQAM. Zbieg okoliczności?

– Papineau – obwieścił mechaniczny głos.

Wzięłam swoje rzeczy i wyskoczyłam na peron.

Dziesięć minut później, kiedy otwierałam swój gabinet, usłyszałam telefon.

– Doktor Brennan.

– Co ty do diabła wyprawiasz, Brennan?

– Dzień dobry, Ryan. W czym mogę ci pomóc?

– Claudel chce mi wyrwać jaja z twojego powodu. Mówi, że odwiedzasz rodziny ofiar i zadajesz im pytania.

Czekał, żebym coś powiedziała, ale ja milczałam.

– Brennan, broniłem cię, bo ciebie szanuję. Ale teraz widzę, co się kroi. Twoje wścibianie nosa może się naprawdę źle skończyć.

– Zadałam kilka pytań. To nie jest nielegalne. – Nie zrobiłam nic, żeby załagodzić jego gniew.

– Nic nikomu nie powiedziałaś. Żadnej koordynacji. Po prostu poszłaś i zapukałaś do drzwi. – Słyszałam wciągane przez nos powietrze. Sądząc po odgłosach, jego nozdrza były ściśnięte.

– Najpierw zadzwoniłam. – Nie była to do końca prawda w przypadku Genevieve Trottier.

– Nie prowadzisz śledztwa.

– Zgodzili się ze mną spotkać.

– Bierzesz siebie za Philipa Marlowe'a. To nie twoja działka.

– Oczytany z ciebie detektyw.

– Boże, Brennan, wkurzasz mnie!

W tle słyszałam normalne hałasy sali detektywów.

– Posłuchaj. – Już był opanowany. – Nie zrozum mnie źle. Myślę, że jesteś godna zaufania. Ale to nie jest gra. Ci ludzie zasługują na coś lepszego. – Jego słowa były twarde jak granit.

– Tak.

– Ja się zajmuję sprawą Trottier.

– A co dokładnie robi się w twojej sprawie?

– Bren…

– A co z innymi? Jak idą śledztwa? – Rozkręciłam się. -Te dochodzenia tak naprawdę nikogo teraz zbytnio nie interesują, Ryan. Francine Morisette-Champoux zabito ponad półtora roku temu. Od śmierci Trottier upłynęło osiem miesięcy. Mam to dziwne przeświadczenie, że ktokolwiek je zabił, powinien zostać zatrzymany i zamknięty. Więc się tym interesuję. Zadaję parę pytań. I co się dzieje? Mówią mi, żebym się odwaliła. A dlatego, za Claudel uważa, że tylko przeszkadzam, tymi sprawami będzie się zajmować coraz mniej ludzi, aż w końcu w ogóle wszyscy o nich zapomną. Znowu.

– Nie powiedziałem ci, żebyś się odwaliła.

– To co chcesz mi powiedzieć, Ryan?

– Rozumiem, że Cłaudel chce twojej głowy. A ty chcesz wyrwać mu jaja. Pewnie chciałbym zrobić to samo, gdyby przyparł mnie do muru. Ja tylko nie chcę, żebyś mi spaprała dochodzenie.

– A to co ma znaczyć?

Odpowiedział dopiero po dłuższym czasie.

– Nie chodzi o to, że nie chcę twojego zaangażowania. Chcę tylko, żeby priorytety w tym dochodzeniu były jasno określone.

Przez dłuższą chwilę oboje milczeliśmy. Z obu końców linii sączył się gniew.

– Wydaje mi się, że coś znalazłam.

– Co? – Tego się nie spodziewał.

– Może mam coś, co łączy te sprawy.

– O co ci chodzi? – Jego głos był już nieco mniej nerwowy.

Wcale dokładnie nie wiedziałam, o co mi chodzi. Może po prostu chciałam go zbić z tropu.

– Spotkajmy się na lunchu.

– Lepiej, żeby to było coś sensownego, Brennan. – Chwila ciszy. – Spotkajmy się u Antoine'a w południe.

Szczęśliwym trafem nie miałam żadnych nowych spraw, więc mogłam od razu zabrać się do roboty. Jak dotąd, nic się nie składało w sensowną całość. Może metro jest elementem łączącym te sprawy.

Uruchomiłam komputer i otworzyłam plik z tabelą, żeby sprawdzić adresy. Tak. Nie pomyliłam się co do stacji, przy których mieszkały zamordowane kobiety. Wygrzebałam plan i zaznaczyłam na nim stacje, tak jak razem z Ryanem zrobiliśmy to z domami ofiar. Trzy pinezki tworzyły trójkąt, w centrum którego było Berri-UOAM. Morisette-Champoux, Gagnon i Adkins mieszkały w odległości sześciu stacji od Berri-UOAM, która znajdowała się bardzo blisko mieszkania St. Jacquesa.

Czy to może być to? Wsiądź w kolejkę na Berri-UOAM. Wybierz ofiarę spośród wysiadających sześć stacji dalej. Czy nie czytałam już gdzieś o tego rodzaju zachowaniach? Może pojawić się obsesja na punkcie jakiegoś koloru. Cyfry. Serii uczynków. Wybierz jakąś metodę. Nic nie zmieniaj. Panuj nad sytuacją. Czy szczegółowe planowanie zbrodni nie jest czymś charakterystycznym dla seryjnych morderców? Może nasz klient posunął się o krok dalej? Czy może być seryjnym mordercą z jakimś syndromem zaburzeń, w zachowaniu, które w jakiś sposób tłumaczą sposób popełniania zbrodni?

Ale w takim razie co z Trottier i Damas? Ich przypadki nie pasują. To nie może być takie proste. Wpatrywałam się w plan, chcąc, żeby zmaterializowała się na nim odpowiedź. Miałam silniejsze niż kiedykolwiek wrażenie, że coś błąka się na obrzeżach mojej świadomości. Ale co?

Ledwo usłyszałam pukanie.

– Doktor Brennan?

W drzwiach stała Lucie Dumont. To wystarczyło. Zrozumiałam.

– Alsa!

Zupełnie zapomniałam o tej małpce.

Mój wybuch wystraszył Lucy. Wzdrygnęła się, o mało co nie wypuszczane z ręki wydruku.

– Mam wrócić później?

Już szukałam wydruków, które Lucie dala mi wcześniej. Tak. Oczywiście. Dworzec autobusowy. Przecież jest usytuowany tuż obok stacji Berri-UQAM. Zaznaczyłam Alsę. Jej pinezka znalazła się dokładnie w centrum trójkąta.

To to? Małpa? Czy ona wiąże ze sobą te sprawy? Jeśli tak, to jak? Również będąc ofiarą? Eksperymentem? Alsa zginęła dwa lata przed Grace Damas. Czy o takiej prawidłowości też gdzieś już nie czytałam? Że fantazje podglądanie przez nastolatków czasami prowadzą do torturowania zwierząt, gwałtów i morderstw? Czy Dahmer nie nazywał tego stopniową eskalacją?

Westchnęłam i wyprostowałam się na krześle. Ryan nie byłby zachwycony, gdybym chciała mu podsuwać tego typu spekulacje.

Opuściłam gabinet i pobiegłam do centralnego archiwum. Lucie już nie było. Przeproszę ją później. Ostatnio często to robiłam.

Wróciłam do biurka.

W skoroszycie Damas było niewiele oprócz mojego raportu. Otworzyłam skoroszyt Adkins i przekartkowałam zawartość. Studiowałam dotyczące jej materiały tak często, że już powoli zaczynały wyglądać na materiały archiwalne. Nic nie zaskoczyło. Przejrzałam Gagnon. Morisette-Champoux. Trottier.

Przez godzinę ślęczałam nad dokumentami. Znowu babcina układanka puzzli. Pomieszane fragmenty informacji. Wchłoń je i pozwól umysłowi się nad nimi głowić i łączyć je z sobą. To właśnie z łączeniem nie szło najlepiej. Czas na kawę.

Przyniosłam ją sobie do gabinetu, razem z porannym Journalem. Sączyłam kawę i czytałam. Morderstwa prawie cały czas zaprzątały moje myśli. Wiadomości były prawie takie same, jak w angielskojęzycznej Gazette, ale wstępniaki bardzo się różniły. Jak Hugh MacLennan, ten od “Powrotu sfinksa", to nazywał? Dwie Samotności?

Wyprostowałam się. Znowu się pojawiło. To podprogowe swędzenia Miałam kawałki, ale nie udawało mi się ich dopasować.

No dobra, Brennan. Bądź systematyczna. To uczucie pojawiło się dzisiaj. Co robiłaś do tej pory? Niewiele. Czytałaś gazetę. Zostawiłaś samochód w warsztacie. Jechałaś metrem. Przejrzałaś dokumenty,

Alsa? Mój umysł nie był usatysfakcjonowany. Chodzi o coś więcej.

Samochód?

Nic.

Gazeta?

Może.

Ponownie ją przekartkowałam. Te same historie. Te same wstępniaki. Ogłoszenia.

Zastygłam.

Ogłoszenia. Gdzie ja widziałam ogłoszenia? Stosy ogłoszeń,

W pokoju St. Jacquesa.

Powoli przeglądałam ogłoszenia. Praca. Rzeczy znalezione. Sprzedaż garaży. Zwierzęta domowe. Nieruchomości,

Nieruchomości? Nieruchomości!

Wzięłam skoroszyt Adkins i wyciągnęłam zdjęcia. Tak. Był tam. Przechylony, zardzewiały znak, ledwo widoczny w zapuszczonym ogrodzie. A Vendre. Ktoś sprzedawał mieszkanie w budynku, w którym mieszkała Margaret Adkins.

No i?

Pomyśl,

Champoux. Co on mówił? Nie podobało jej się tam. Dlatego mieliśmy się wyprowadzić. Coś takiego mówił…

Sięgnęłam po telefon. Nikt nie odebrał.

A co z Gagnon? Czy jej brat nie wynajmował mieszkania? Może właściciel chciał sprzedać budynek.

Sprawdziłam na zdjęciach. Nie ma znaku. Niech to.

Jeszcze raz zadzwoniłam do Champoux. Cały czas nikt nie odbierał.

Wystukałam numer Genevieve Trottier. Podniesiono słuchawkę przy drugim sygnale.

– Bonjour. – Radosnym głosem,

– Madame Trottier?

– Oui. – Zaciekawienie.

– Mówi doktor Brennan. Rozmawiałyśmy wczoraj.

– Oui. – Strach.

– Czy mogłabym pani zadać jedno pytanie?

– Oui. – Rezygnacja.

– Czy państwa dom był w ogłoszeniach, kiedy zniknęła Chantale?

– Pardonnez-moi?

– Czy chciała pani sprzedać swój dom w październiku zeszłego roku?

– Kto pani coś takiego powiedział?

– Nikt. Po prostu jestem ciekawa.

– Nie. Nie. Mieszkam tutaj, od kiedy rozwiodłam się z mężem. Nie mam zamiaru się stąd wyprowadzać. Chantale… ja… to był nasz dom.

– Dziękuję pani, madame Trottier. Przepraszam za kłopot. – Ponownie naruszyłam jej kruchą równowagę emocjonalną.

To donikąd nie prowadzi. Może to zupełnie idiotyczny pomysł. Ponownie zadzwoniłam do Champoux. Kiedy już miałam się rozłączyć, odezwał się męski głos: – Oui.

– Monsieur Champoux?

– Un instant.

– Oui. – Inny męski głos.

– Monsieur Champoux?

– Oui.

Wyjaśniłam, kim jestem i zadałam pytanie. Tak, mieli zamiar sprzedać dom. Zajmowała się tym agencja ReMax. Kiedy jego żona została zabita, wycofał ofertę sprzedaży. Tak, wydaje mu się, że były ogłoszenia w gazetach, ale nie jest pewien. Podziękowałam mu i odłożyłam słuchawkę.

Dwie na pięć. Może coś w tym jest. Może St. Jacques korzystał z ogłoszeń.

Zadzwoniłam do ekipy zajmującej się odciskami palców i śladami. Materiały dotyczące mieszkania przy Berger Street były w archiwum wydziału włamań.

Rzuciłam okiem na zegarek – za piętnaście dwunasta. Czas na spotkanie z Ryanem. Niech poczeka. Muszę znaleźć coś więcej.

Raz jeszcze rozłożyłam przed sobą zdjęcia Gagnon i przyglądałam im się uważnie po kolei. Tym razem to zauważyłam. Wzięłam do ręki szkło powiększające i ustawiłam je w takiej odległości, żeby ten przedmiot był dobrze widoczny. Pochyliłam się bardziej, ruszając szkłem to w jedną, to w drugą stronę, żeby mieć pewność.

– Niech to.

Schowałam zdjęcia do koperty, włożyłam ją do mojej torebki i prawie biegiem ruszyłam do restauracji.

Le Paradis Tropique jest dokładnie po przekątnej od budynku SQ. Jedzenie jest podłe, obsługa wolna, ale w południe ta mała restauracja zawsze jest zatłoczona, głównie z powodu żywiołowego temperamentu jej właściciela. Anotoine'a Janviera. Dzisiejsze powitanie było typowe.

– A, madame, dobrze się pani dzisiaj czuje? Tak! Tak się cieszę, że panią widzę. Już tak dawno pani tu nie było… Jego czarną twarz wykrzywił grymas udawanej dezaprobaty,

– Tak, Antoine, byłam ostatnio bardzo zajęta. – To prawda, ale i tak i potrawy kuchni karaibskiej nie będą stanowić mojej codziennej diety.

– Cóż, takie życie, pracuje pani zbyt ciężko. Ale dzisiaj mam smaczną rybę. Świeżą. Dopiero co zabitą. Krople oceanu jeszcze spływają po jej grzbiecie. Zje ją pani i poczuje się pani lepiej. Mam dla pani piękny stolik, Najlepszy w lokalu. Pani przyjaciele już tam są…

Przyjaciele? Kto jeszcze?

– Niech pani pozwoli. Proszę za mną.

W środku musiała być z setka ludzi, pocących się i jedzących pod jaskrawymi parasolami. Klucząc pomiędzy stolikami, doszłam za Antoine'em na podest, znajdujący się po przeciwnej stronie sali. Ryan siedział przed sztuczną framugą okienną, po bokach której wisiały żółte zasłony, zawiązane do tyłu, żeby odsłonić namalowany na ścianie zachód słońca. Nad jego głową wolno obracał się podwieszony pod sufitem wentylator. Rozmawiał z mężczyzną w płóciennej, sportowej marynarce. Chociaż był zwrócony do mnie plecami, rozpoznałam go po jeżyku i nienagannym stroju.

– Brennan. – Ryan uniósł się na krześle. Kiedy zauważył wyraz mojej twarzy, jego oczy zwężyły się ostrzegawczo. Tylko spokój, mówiły.

– Cześć, Ryan. – Postaram się, ale mam nadzieję, że był jakiś powód, dla którego go tu przywlokłeś.

Claudel nie podniósł się i skinął mi głową.

Usiadłam koło Ryana. Zjawiła się żona Antoine'a i po wymianie uprzejmości detektywi zamówili piwo. Ja poprosiłam o dietetyczną colę.

– No. Więc jakiż to przełom? – Claudel nie miał sobie równych w wywyższaniu się.

– Może najpierw zamówimy? – Ryan dyplomata.

Wymieniliśmy z Ryanem uwagi na temat pogody. Zgodziliśmy się, że jest ciepło. Kiedy wróciła Janine, zamówiłam specjał rybny, a detektywi jamajskie smakołyki. Zaczynałam czuć się obco.

– No. To do czego doszłaś? – Ryan arbiter.

– Metro.

– Metro?

– To zostawia nam tylko cztery miliony ludzi – usłyszałam. – Dwa, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko mężczyzn.

– Pozwól jej mówić, Luc.

– Co z tym metrem?

– Francine Morisette-Champoux mieszkała sześć stacji od Berri-UQAM.

– No, to już coś mamy.

Ryan spojrzał na niego wzrokiem, który by przeciął szkło.

– Isabelle Gagnon też. I Margaret Adkins.

– Hm.

Claudel milczał.

– Trottier mieszkała za daleko.

– Tak. A Damas za blisko.

– Mieszkanie St. Jacquesa jest niedaleko Berri-UQAM.

Przez chwilę jedliśmy w ciszy. Ryba była sucha, a frytki i brudny ryż tłuste. Trudno o większe mistrzostwo.

– To może być bardziej skomplikowane, niż tylko stacje metra.

– Oo?

– Francine Morisette-Champoux i jej mąż chcieli sprzedać dom. Przez ReMax.

Nikt się nie odezwał.

– Przed budynkiem, w którym mieszkała Margaret Adkins, też był znak o sprzedaży. ReMaxa.

Czekali na ciąg dalszy, ale ja nic nie mówiłam. Sięgnęłam do torebki, wyciągnęłam z niej zdjęcia Gagnon i położyłam jedno z nich na stole. Claudel nabił na widelec figę.

Ryan wziął do ręki zdjęcie, przyjrzał mu się, po czym spojrzał na mnie pytająco. Podałam mu szkło powiększające i wskazałam na przedmiot ledwo widoczny przy lewej krawędzi zdjęcia. Przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, i potem bez słowa wyciągnął zdjęcie i lupę ponad stołem.

Claudel wytarł ręce, zbił serwetkę w kulkę i rzucił ją na talerz. Wziął zdjęcie i zrobił to samo, co Ryan. Kiedy rozpoznał przedmiot, nabrzmiały mu mięśnie żuchwy. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w zdjęcie, nic nie mówiąc.

– Sąsiad? – spytał Ryan.

– Na to wygląda.

– ReMax?

– Wydaje mi się, że tak. Widać tylko “R" i część “e". Możemy powiększyć zdjęcie.

– Łatwo to będzie sprawdzić. Usiłowano sprzedać dom ledwo cztery miesiące temu. Przy takiej gospodarce, jaką tu mamy, pewnie nadal próbują – Ryan już coś notował.

– A co z Damas?

– Nie wiem. – Wolałam nie zawracać głowy rodzinie ofiary. Nie powiedziałam tego.

– A Trottier?

– Nie. Rozmawiałam z matką Chantale. Nie sprzedawała domu. Nigdy nie był zgłoszony w żadnej agencji.

– Może ojciec.

Oboje spojrzeliśmy na Claudela. Patrzył na mnie. Tym razem w jego głosie nie było czuć pogardy.

– Co? – To Ryan.

– Spędzała dużo czasu u swojego ojca. Może on chciał sprzedać swoje mieszkanie.-Aprobata?

– Sprawdzę. – Znowu coś zapisał,

– Szła do niego tego dnia, kiedy została zabita – powiedziałam.

– Bywała u niego często, praktycznie w każdym tygodniu. – Mentorski ton, ale bez pogardy. To już postęp.

– W Westmount. W apartamencie za miliard dolców przy Barat, tuż obok Sherbrooke.

Starałam się to sobie umiejscowić. Tuż koło granicy Centre-ville. Niedaleko od mojego mieszkania.

– W okolicach Forum?

– Zgadza się.

– Jaka to stacja metra?

– Na pewno Atwater. To niedaleko stamtąd,

Jak tylko weszłam do biura, wyciągnęłam plan, znalazłam stację Atwater i policzyłam stacje do Berri-UQAM.

Raz. Dwa. Trzy. Cztery. Pięć. Sześć.

Telefon zadzwonił w momencie, kiedy właśnie sięgałam po słuchawkę

28

Apartament Roberta Trottier był oferowany do sprzedaży od półtora roku.

– Podejrzewam, że przy takich cenach trochę to musi potrwać.

– Nie mam pojęcia, Ryan. Nigdy tam nie byłam.

– Ja widziałem w telewizji.

– ReMax?

– Royal LePage.

– Biuro nieruchomości dawało ogłoszenia?

– Trottier sądzi, że tak. Sprawdzamy to.

– Jest znak przed budynkiem?

– Tak.

– A Damas? – spytałam.

Ona, jej mąż i trójka dzieci mieszkali z jego rodzicami. Starsi państwo Damas są właścicielami swojego domu od niepamiętnych czasów. I zapewne umrą w nim.

Zastanawiałam się chwilę nad tym.

– Czym zajmowała się Grace Damas?

– Wychowywała dzieci. Robiła też na szydełku ozdobne serwetki dla kościoła. Czasem podłapała gdzieś jakąś robotę na pół etatu. Przygotuj się na to, co ci powiem. Kiedyś pracowała u rzeźnika.

– Idealnie. – Kto zarżnął rzeźniczkę?

– A mąż?

– Jest czysty. On jest kierowcą ciężarówki. – Chwila ciszy. – Tak jak przedtem jego ojciec. Cisza.

– Myślisz, że ma to jakieś znaczenie?

– Metro czy sprzedaż nieruchomości?

– Jedno albo drugie.

– . Cholera, Brennan, nie wiem. – Znowu cisza. – Podsuń mi jakiś scenariusz.

Już od jakiegoś czasu starałam się jakiś sklecić.

– No dobrze. St. Jacques czyta ogłoszenia o sprzedaży nieruchomości i wybiera jakiś adres. Potem obserwuje to miejsce, aż sobie upatrzy ofiarę. Śledzi ją, czeka na sprzyjające okoliczności. A potem pułapka…

– A co metro ma z tym wspólnego? Pomyśl.

– Dla niego to jest sport. On jest myśliwym, ona jest ofiarą. Ta kryjówka na Berger Street jest dla zmyłki. Ogłoszenie traktuje jak przynętę, namierza kobietę, po czym zabija. Poluje tylko w określonych okolicach.

– Szósta stacja.

– Masz lepszy pomysł?

– Ale dlaczego ogłoszenia o sprzedaży nieruchomości?

– Dlaczego? Bo samotna kobieta w domu to łatwy cel. Dochodzi do wniosku, że skoro chce sprzedać dom czy mieszkanie, to będzie tam, żeby pokazać je zainteresowanym. Może najpierw dzwoni. Ogłoszenie daje mu pretekst do wejścia.

– Dlaczego sześć?

– Nie wiem. Gościu jest stuknięty.

Wspaniale, Brennan.

– Musi, cholera, bardzo dobrze znać miasto.

Trawiliśmy to przez chwilę.

– Może jest pracownikiem metra?

– Taksówkarzem?

– Może pracuje w gazowni, zakładzie energetycznym albo czymś takim?

– A może jest gliną?

Na chwilę zaległa pełna napięcia cisza.

– Brennan, nie są…

– Nie.

– A co z Trottier i Damas? One nie pasują.

– Nie.

Cisza.

– Gagnon znaleziono w Centre-ville, Damas w St. Lambert, Trottier w St. Jerome. Jeśli nasz klient codziennie dojeżdża do pracy autobusem albo metrem, to jak sobie z tym radzi?

– Nie wiem, Ryan. Ale w trzech przypadkach na pięć mamy i ogłoszenia, i stacje metra. Przyjrzyj się St. Jacquesowi czy innemu, który jest tym szczurem. Ma norę dokładnie przy Berri-UOAM i zbierał ogłoszenia prasowe. Warto nad tym popracować.

– No.

– Można by zacząć od kolekcji St. Jacquesa, zobaczyć, co gościu zbierał.

– No.

Przyszła mi do głowy jeszcze jedna myśl.

– A co z ustaleniem profilu psychologicznego? Mamy już dosyć, żeby spróbować,

– To bardzo modne.

– Może się okazać pomocne.

Czytałam w jego myślach.

– Claudel nie musi o tym wiedzieć. Mogę się nieoficjalnie rozejrzeć, dowiedzieć się, czy warto się tym zajmować. Mamy miejsca zbrodni w przypadku Morisette-Champoux i Adkins, a okoliczności śmierci i sposób pozbycia się ciała w reszcie przypadków. Myślę, że mogą coś z tego wyciągnąć.

– Goście z Ouantico?

– Tak.

Żachnął się.

– No. Są tak zawaleni robotą, że oddzwonią do ciebie pewnie na przełomie wieków.

– Znam tam kogoś.

– Nie wątpię. – Westchnienie. – Dlaczego nie. Ale jak na razie niech to będzie tylko zapytanie. Nie zobowiązuj nas do niczego. Zlecenie będzie musiało wyjść od Claudela albo ode mnie.

Minutę później wystukiwałam kierunkowy Virginii. Powiedziałam, że chciałabym rozmawiać z Johnem Samuelem Dobzhanskym i czekałam. Pan Dobzhansky był nieuchwytny. Zostawiłam wiadomość.

Spróbowałam skontaktować się z Parkerem Baileyem. Znowu sekretarka i znowu wiadomość.

Zadzwoniłam do Gabby spytać, gdzie ma zamiar zjeść kolację. Mój głos poprosił mnie o zostawienie wiadomości.

Zadzwoniłam do Katy. Wiadomość.

Czy nikt już nie może usiedzieć w jednym miejscu?

Resztę popołudnia poświęciłam korespondencji i pisaniu opinii o studentach, czekając na telefon. Chciałam porozmawiać z Dobzhanskym. Chciałam porozmawiać z Baileyem. W mojej głowie tykał zegar, przez co trudno mi było się skoncentrować. Odliczanie. Ile jeszcze czasu do kolejnej ofiary? Przy pięciu poddałam się i poszłam do domu.

W mieszkaniu było cicho. Ani Birdiego, ani Gabby.

– Gab? – Może drzemie.

Drzwi od pokoju gościnnego były ciągle zamknięte. Birdie spał na moim łóżku.

– Wy dwoje to nie macie czasem za lekko… – Pogłaskałam go po głowie. – Uuu. Czas wymyć twoją kuwetę. – Wyraźnie czuć było smród. – Przepraszam, Bird, ale mam zbyt wiele spraw na głowie.

Nie przytaknął.

– Gdzie jest Gabby?

Tępe spojrzenie. Wyprężył się.

Wyczyściłam mu kuwetę. Birdie musiał zauważyć, bo od razu załatwił potrzebę, sporą część wprost na podłogę.

– Daj spokój, Birdie. Staraj się trafiać do kuwety. Gabby nie jest najschludniejszym kompanem, ale ty ze swojej strony możesz się zachowywać przyzwoicie. – Spojrzałam na jej bezładnie porozrzucane kosmetyki. – Trochę i tak posprzątała…

Wzięłam sobie dietetyczną colę i przebrałam się w krótkie spodnie. Zjemy kolację w domu? Kogo ja oszukuję. Przecież i tak pójdziemy gdzieś zjeść.

Automatyczna sekretarka mrugała. Jedna wiadomość. Ode mnie. Dzwoniłam koło pierwszej. Czy Gabby nie słyszała? Zignorowała? Może wyłączyła telefon. Może źle się czuje. Może jej tu nie ma.

Podeszłam pod jej drzwi.

– Gab?

Zapukałam cicho.

– Gabby?

Mocniej.

Otworzyłam drzwi i zajrzałam do środka. Typowy dla Gabby bałagan. Biżuteria. Papiery. Książki. Wszędzie ubrania. Przewieszony przez krzesło stanik. Zajrzałam do szafy. Buty i sandały w bezładnym stosie. Pośród tego wszystkiego, starannie pościelone łóżko. Zwróciłam na nie uwagę, bo w ogóle nie pasowało do panującego wokół bałaganu,

– Suka.

Birdie prześliznął się koło moich nóg.

– Czy ona w ogóle tutaj była zeszłej nocy?

Spojrzał na mnie, wskoczył na łóżko, zatoczył dwa kółka i w końcu się ułożył. Ułożyłam się koło niego, a w brzuchu poczułam znajomą słabość.

– Znowu to zrobiła, Bird.

Rozszerzył palce i zaczął się lizać.

– Nawet nie zostawiła wiadomości.

Birdie skoncentrował się na miejscach między palcami.

– Nie będę o tym myśleć. – Poszłam wyjąć naczynia ze zmywarki.

Dziesięć minut później uspokoiłam się na tyle, żeby do niej zadzwonić. Nikt nie odbierał. Oczywiście. Zadzwoniłam na uniwersytet. Nikt nie odbierał.

Poszłam do kuchni. Otworzyłam lodówkę. Zamknęłam ją. Kolacja? Znowu ją otworzyłam. Dietetyczna cola. Weszłam do dużego pokoju, postawiłam nową colę obok puszki poprzedniej, włączyłam telewizję, poskakałam po kanałach i wybrałam komedię, której i tak nie będę oglądać. Myślałam o Gabby, o morderstwach, o czaszce w moim ogrodzie i tak w kółko, nie będąc w stanie skupić się na serialu. Intonacja dialogów i tłumiony śmiech stanowiły zaledwie tło dla kłębiących się w mojej głowie myśli.

Złość na Gabby. Wyrzuty, że pozwoliłam się wykorzystać. Uczucie smutku, że ona tak się zachowuje. Strach o jej bezpieczeństwo. Strach, że będzie następna ofiara. Frustracja z powodu własnej bezradności. Czułam się emocjonalnie posiniaczona, ale nie mogłam przestać siebie bić.

Nie wiem, ile czasu tak spędziłam, gdy zadzwonił telefon, uwalniając adrenalinę z tych miejsc, niezależnie gdzie to jest, gdzie rezyduje, kiedy ma urlop. Gabby!

– Halo.

– Z Tempe Brennan proszę. – Męski głos. Znajomy jak moje dzieciństwo na Środkowym Zachodzie.

– J.S.! Boże, jak się cieszę, że cię słyszę!

John Samuel Dobzhansky. Moja pierwsza miłość. Spotkaliśmy się na obozie letnim. Romans przetrwał tamto lato i następne, kwitł aż do naszego pierwszego roku studiów. Ja pojechałam na południe, a J.S. na północ. Wybrałam antropologię i spotkałam Pete'a. On studiował psychologię, ożenił się i rozwiódł. Dwukrotnie. Wiele lat później spotkaliśmy się w Akademii. J.S. specjalizuje się w zabójstwach na tle seksualnym.

– Czujesz jeszcze ten klimat obozowego lata? – spytał.

– W sercach, które splata – skończyłam linijkę z obozowej piosenki. Oboje się roześmialiśmy.

– Nie byłem pewien, czy będziesz zadowolona, że dzwonię do ciebie do domu, ale zostawiłaś numer, więc stwierdziłem, że zaryzykuję.

– Cieszę się, że dzwonisz. Dziękuję. – Dziękuję. Dziękuję. – Chcę wykorzystać twój mózg w jednej sprawie, którą tutaj mamy. Jeśli można?

– Tempe, jak możesz mnie tak rozczarowywać? – Udawał zranionego.

Podczas spotkań Akademii jedliśmy razem kolację i na początku wyraźnie na coś się zanosiło. Czy powinniśmy odgrzewać młodzieńczą pasję? Czy uczucie ciągle jeszcze trwało? Nic nie zostało powiedziane i za zgodą obu stron skończyło się na niczym. Lepiej zostawić przeszłość w spokoju.

– A co z tą panią, o której mówiłeś mi w zeszłym roku?

– Nic z tego.

– Przykro mi. J.S., a tu mamy kilka morderstw, które wydają się powiązane. Jeśli powiem ci w skrócie, jak się sprawy mają, czy wyrazisz swoją opinię o ewentualnym seryjnym mordercy?

– Mogę wyrazić opinię na dowolny temat. – To było jedno z naszych ulubionych powiedzonek.

Opisałam miejsca zbrodni w przypadku Adkins i Morisette-Champoux i w zarysie opisałam, co zrobiono ofiarom. Opisałam, w jakich okolicznościach i gdzie znaleziono inne ciała i jak zostały okaleczone. Potem dodałam i jeszcze moje teorie dotyczące metra i ogłoszeń prasowych.

– Mam kłopoty, żeby przekonać gliny, iż te sprawy są powiązane. Cały czas utrzymują, że nie ma tu prawidłowości. Do pewnego stopnia mają rację. Wszystkie ofiary są do siebie niepodobne, jedna została zastrzelona, a inne nie. Mieszkały w różnych punktach miasta. To się nie trzyma kupy.

– No. No. Zwolnij trochę. W ogóle źle do tego podchodzisz. Przede wszystkim, większość tego, co opisałaś, dotyczy modus operandi.

– Tak.

– Podobieństwa w sposobie działania mogą być przydatne, nie zrozum mnie źle, ale rozbieżności są niesłychanie często spotykane. Przestępca może zakneblować albo związać ofiarę kablem telefonicznym w jednym miejscu, a na drugie może przynieść własny sznur. Może dźgnąć nożem albo pociąć jedną ofiarę, a zastrzelić albo udusić inną, może jedną okraść, a drugą nie. Kiedyś robiłem profil gościa, który przy każdej zbrodni używał innej broni. Jesteś tam jeszcze?

– Tak.

– U przestępcy nigdy nie jest to czymś niezmiennym. Tak, jak w każdej innej sprawie, człowiek się uczy. Ci goście im więcej praktykują, tym są lepsi. Uczą się, co się sprawdza, a co nie. Ciągle udoskonalają swoją technikę. Oczywiście, niektórzy są w tym lepsi niż inni.

– Pocieszające.

– Poza tym, jest mnóstwo nieprzewidzianych wydarzeń, które mogą wpływać na to, jak się zachowa przestępca, nawet jeśli miał nie wiadomo jak dopracowany plan. Na przykład dzwoni telefon. Zjawia się sąsiad. Pęka kabel. Musi improwizować.

– Rozumiem.

– Nie zrozum mnie źle. Prawidłowości są wtedy przydatne i my to wykorzystujemy. Ale odstępstwa od reguły niewiele znaczą.

– Co ty wykorzystujesz?

– Rytuał.

– Rytuał?

– Niektórzy moi koledzy nazywają to podpisem albo wizytówką, a można to zaobserwować tylko w niektórych miejscach zbrodni. Większość przestępców ma jakiś modus operandi, bo skoro plan zadziałał dwa razy, czują się pewnie i są przekonani, że zmniejsza to prawdopodobieństwo ich złapania. Ale w przypadku brutalnych, wielokrotnych przestępców trzeba wziąć pod uwagę coś jeszcze. Są to ludzie napędzani gniewem. Tkwiąca w nich nienawiść każe im snuć fantazje na temat przemocy i w końcu wcielają te fantazje w życie. Ale przemoc nie wystarcza. Wykształcają rytuały służące wyrażaniu gniewu. To właśnie te rytuały ich zdradzają.

– Jakiego to rodzaju są te rytuały?

– Przeważnie wiążą się z potrzebą panowania nad sytuacją, może upokarzaniem ofiary. Rozumiesz, tak naprawdę to nie ofiara jest ważna. Jej wiek, jej wygląd mogą być nieistotne. Kluczowa jest potrzeba rozładowania gniewu. Pracowałem kiedyś nad gościem, którego ofiary były w wieku od siedmiu do osiemdziesięciu jeden lat.

– Więc czego byś szukał?

– Jak spotyka swoją ofiarę? Czy natychmiast ją atakuje? Czy najpierw z nią rozmawia? Jak ją kontroluje po tym, jak już nawiązał kontakt? Czy wykorzystuje ją seksualnie? Czy robi to przed, czy po zabiciu jej? Czy torturuje ofiarę? Czy okalecza ciało? Czy zostawia coś na miejscu zbrodni? Czy coś zabiera?

– Ale czy te rzeczy nie mogą również wynikać z jakichś nieprzewidzianych okoliczności?

– Oczywiście, że tak. Ale najważniejsze jest to, że stanowi to część wcielania w życie jego fantazji, jego rytuału rozładowywania gniewu, a nie robi tego tylko po to, żeby ocalić tyłek.

– To jak myślisz? Czy to, co ci opisałam, ma swój podpis?

– Mam ci powiedzieć tak nieoficjalnie?

– Oczywiście.

– Jak najbardziej.

– Naprawdę? – Zaczęłam robić notatki.

– Dałbym sobie głowę uciąć.

– Twoja głowa jest bezpieczna, J.S. Myślisz, że to jest sadysta seksualny?

Usłyszałam grzechotanie, kiedy na chwilę przełączył telefon na drugą linię.

– Sadyści seksualni podniecają się widząc ból swojej ofiary. Oni nie chcą po prostu zabić, oni chcą, żeby ich ofiara cierpiała. I – to jest kluczowe – stanowi to dla nich podnietę seksualną.

– No więc?

– Niektóre przesłanki wskazują, że tak. Ci goście często praktykują umieszczanie przedmiotów w pochwie czy odbycie. Czy wasze ofiary żyły, kiedy to robił?

– Przynajmniej jedna. Trudno powiedzieć z dwiema innymi, bo ich ciała były już w zbyt daleko posuniętym stopniu rozkładu.

– Wygląda, że sadyzm seksualny jest tutaj jedną z możliwości. I tak po zostaje pytanie: czy zabójca był seksualnie podniecony tym, co robił?

Na to nie mogłam odpowiedzieć. Na żadnej z ofiar nie znaleziono nasienia. Powiedziałam mu to.

– To ważne, ale sadyzmu seksualnego nie można wykluczyć. Miałem kiedyś przypadek gościa, który masturbował się w dłoni ofiary, po czym ją odciął i zmielił w robocie kuchennym. W żadnym miejscu zbrodni nie znaleziono nasienia.

– Jak go dopadliście?

– Kiedyś źle wybrał ofiarę.

– Trzy z tych kobiet zostały poćwiartowane. To wiemy na pewno.

– To jest pewna prawidłowość, ale nie jest to dowód na sadyzm seksualny. Chyba, że zrobiono to przed śmiercią ofiary. Seryjni mordercy, niezależnie od tego, czy są tymi sadystami czy nie, są bardzo przebiegli. Bardzo drobiazgowo planują swoje zbrodnie. Pośmiertne okaleczenie wcale nie znaczy, że mamy do czynienia ze zbrodnią na tle seksualnym czy sadyzmem. Niektórzy ćwiartują ciało po to, żeby było je łatwiej ukryć,

– A co z okaleczaniem? Ręce?

– Odpowiedź jest ta sama. Jest to pewna prawidłowość, więcej niż samo zabicie, ale może równie dobrze być i nie być na tle seksualnym. Czasami to tylko metoda wykazania, że ofiara jest bezsilna. Jednak tutaj widzę pewne wskazówki. Powiedziałaś, że zabójca nie znał ofiar. Zostały bestialsko pobite. Trzem wciśnięto jakieś przedmioty, prawdopodobnie przed śmiercią. To charakterystyczna kombinacja.

Pisałam jak szalona.

– Sprawdź, czy te przedmioty zostały przyniesione na miejsce zbrodni, czy już tam były. To może być część podpisu tego gościa – lepiej wiedzieć, czy to zaplanował, czy był okrutny, bo nadarzyła się okazja,

Zanotowałam to i oznaczyłam gwiazdką.

– Jakie są inne cechy charakterystyczne sadyzmu seksualnego?

– Prawidłowości w sposobie działania. Wykorzystanie pretekstu, żeby nawiązać kontakt. Potrzeba kontrolowania i upokarzania ofiary. Nadmierne okrucieństwo. Podniecenie seksualne czerpane ze strachu i bólu ofiary. Zachowywanie pamiątek po ofiarze…

– Co było ostatnie? – Pisałam tak szybko, że ręka mi drętwiała.

– Pamiątki. Souveniry.

– Jakiego rodzaju souveniry?

– Przedmioty z miejsca zbrodni, części garderoby ofiary, biżuteria, takie rzeczy.

– Wycinki z gazet?

– Sadyści seksualni uwielbiają o sobie czytać.

– Gromadzą takie rzeczy?

– Plany, dzienniki, kalendarze, rysunki, co tylko możesz wymyślić. Niektórzy mają nawet kasety. Fantazja to nie tylko akt zabijania. Śledzenie ofiary przedtem i odgrywanie zbrodni potem może stanowić bardzo ważną część tej podniecającej gry.

– Jeśli tak dobrze potrafią unikać złapania, dlaczego mieliby trzymać takie rzeczy? Nie jest to ryzykowne?

– Większość z nich myśli, że górują nad glinami. Że są zbyt sprytni, żeby dać się złapać.

– A co z częściami ciała?

– Z częściami ciała?

– Zachowują je?

Chwila ciszy.

– Nie zdarza się to często, ale czasami tak.

– A co myślisz o pomyśle z metrem i ogłoszeniami?

– Fantazje, które wcielają w życie ci goście, potrafią być naprawdę wysublimowane i bardzo specyficzne. Dla niektórych kluczowe jest miejsce, gdzie popełniają zbrodnię, czy to, że zdarzenia następują po sobie w określonej kolejności. Niektórzy potrzebują określonych reakcji ofiary, więc piszą scenariusze, zmuszają ofiarę do mówienia określonych rzeczy, do zachowywania się w określony sposób, do zakładania określonych ubrań. Ale, Tempe, to nie są zachowania typowe tylko dla sadystów seksualnych. To jest charakterystyczne dla różnego rodzaju zaburzeń osobowości. Nie można tego rozpatrywać tylko pod kątem sadyzmu seksualnego. Trzeba szukać tego podpisu, tej wizytówki, którą zostawia tylko nasz zabójca. Tak można go złapać, niezależnie od tego, jak sklasyfikują go psychiatrzy. Używanie metra i gazet może być kluczowe dla fantazji waszego klienta.

– No to, opierając się na tym, co ci powiedziałam, co myślisz?

Zamilkł na dłuższą chwilę i słyszałam wolno wypuszczane powietrze.

– Wydaje mi się, że macie tam do czynienia z naprawdę nieciekawym typem, Tempe. Niesamowita agresja. Skrajna brutalność. Jeśli to miałby być St. Jacques, to moje poważne wątpliwości budzi używanie przez niego karty kredytowej ofiary. Albo jest niewyobrażalnie głupi, a na to nie wygląda, albo z jakiegoś powodu robi się nieostrożny. Może nagły kryzys finansowy. Albo robi się coraz bardziej śmiały. Czaszka w twoim ogrodzie to sygnał. Przesłał wiadomość. Może to jawne urąganie. Ale jest też możliwość, że na jakimś poziomie chce zostać złapany. Nie podoba mi się to, co mówisz o twoim udziale w tej sprawie. A wygląda na to, że rzeczywiście zostałaś w to wciągnięta! Twoje zdjęcie. Czaszka. Opierając się na tym, co mi powiedziałaś, wygląda na to, że szydzi z ciebie.

Powiedziałam mu o nocy koło klasztoru i o samochodzie, który siedział mi na ogonie.

– Chryste, Tempe, jeśli ten gościu zabrał się za ciebie, nie igraj z nim. On jest niebezpieczny.

– No to jeśli on był wtedy na terenie klasztoru, to dlaczego mnie nie zabił?

– Tak jak mówiłem wcześniej. Pewnie go tam zaskoczyłaś albo nie był przygotowany do tego, żeby zabić w sposób, jaki lubi. Nie panował nad sytuacją. Może nie miał swoich przyborów. Może fakt, że straciłaś przytomność, pozbawił go kopa, którego dostarcza mu widok strachu ofiary.

– Nie było rytuału śmierci.

– Właśnie tak.

Pogawędziliśmy jeszcze trochę, o różnych miejscach, starych przyjaciołach, o tych czasach, kiedy morderstwa nie były jeszcze częścią naszego życia. Kiedy skończyliśmy rozmawiać, było już po ósmej.

Odchyliłam się do tyłu, wyprostowałam ręce i nogi i położyłam się bezwładnie. Leżałam tak przez jakiś czas, jak szmaciana lalka, wspominając przeszłość. W końcu zmógł mnie głód, więc poszłam do kuchni, podgrzałam porcję lasagnii i zmusiłam się do zjedzenia jej.

Kolejną godzinę spędziłam na odtwarzaniu z notatek tego, co mi powiedział J.S. Cały czas przychodziły mi do głowy jego ostatnie słowa.

– Odstępy robią się coraz krótsze.

Tak, to wiedziałam,

– Podnosi stawkę.

To też wiedziałam.

– Być może teraz ty jesteś na celowniku.

O dziesiątej poszłam do łóżka. Leżałam w ciemności, wpatrując się w sufit. Czułam się samotna i żal mi było samej siebie. Dlaczego nosiłam brzemię śmierci tych kobiet? Czy grałam istotną rolę w fantazjach jakiegoś psychopaty? Dlaczego nikt nie traktuje mnie poważnie? Dlaczego się starzeję, dlaczego jem odgrzewane mrożonki na kolację przed włączoną telewizją, której i tak nie oglądam?

Kiedy Birdie umościł się w moim kolanie, ten delikatny kontakt wyzwolił łzy, które powstrzymywałam od rozmowy z J.S. Wypłakiwałam się w powłokę poduszki, którą kupiliśmy z Pete'em w Charlotte. A właściwie, to ja wybrałam i kupiłam, a on czekał wtedy zniecierpliwiony.

Dlaczego moje małżeństwo było porażką? Dlaczego sypiam sama? Dlaczego Katy jest taka niezadowolona? Dlaczego moja najlepsza przyjaciółka znowu lekceważy moje uczucia? Gdzie ona jest?

Nie. Nie będę o tym myśleć.

Nie wiem, jak długo tak leżałam, czując pustkę swojego życia, nasłuchując odgłosów klucza Gabby w zamku.

29

Następnego ranka streściłam Ryanowi moją rozmowę z J.S. Minął tydzień. I nic.

Było cały czas upalnie. W ciągu dnia pracowałam nad kośćmi. Szczątki znalezione w pojemniku do oczyszczania ścieków w Cancun okazały się być turystą zaginionym dziewięć lat wcześniej. Kości wygrzebane przez psy, przed zabójstwem popełnionym tępym narzędziem, były nastoletnią dziewczyną. Ze zwłok znalezionych w pojemniku (odcięte ręce, twarz okaleczona nie do poznania) dało się wywnioskować, że jest to ciało białego mężczyzny między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem życia.

Nocami chodziłam na festiwal jazzowy i wałęsałam się po zatłoczonych Ste. Catherine i Jeanne-Mance. Słyszałam Peruwiańczyków, ich muzyka była mieszaniną drewnianych instrumentów i lasów deszczowych. Włóczyłam się między Place des Arts a Complexe Desjardins, ciesząc się dźwiękami saksofonów, gitar i letnimi nocami. Dixieland. Fusion. R amp;B. Calypso. Postanowiłam nie szukać Gabby. Stwierdziłam, że nie mogę brać na siebie cudzych strachów. Słuchałam muzyki z Senegalu, Cape Verde, Rio i Nowego Jorku i, na chwilę, zapomniałam. O tych pięciu.

Potem, w czwartek, dostałam telefon. LaManche. Spotkanie we wtorek. Ważne. Proszę przyjść.

Zjawiłam się, nie wiedząc, czego się spodziewać, a na pewno nie spodziewałam się tego, co zastałam. Koło LaManche'a siedzieli Ryan, Bertrand, Claudel, Charbonneau i dwóch detektywów z St. Lambert. Kierownik laboratorium, Stefan Patineau, siedział na końcu stołu, a prokurator po jego prawej stronie.

Kiedy weszłam, wstali jak jeden mąż, sprawiając, że o mało co nie zasłabłam z niepokoju. Uścisnęłam rękę Patineau i prokuratorowi. Inni skinęli mi głową, zachowując neutralny wyraz twarzy. Chciałam wyczytać coś z oczu Ryana, ale nie patrzył na mnie. Kiedy usiadłam na jedynym wolnym krześle, ręce miałam wilgotne, a w brzuchu czułam znajomą słabość. Czy to spotkanie zostało zwołane, żeby dyskutować na mój temat? Żeby przyjrzeć się oskarżeniom wysuniętym przez Claudela?

Patineau nie tracił czasu. Specjalna brygada jest w trakcie organizacji Możliwość, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, będzie rozpatrywana ze wszystkich możliwych stron, we wszystkich podejrzanych sprawach będzie prowadzone dochodzenie, każda poszlaka bezwzględnie sprawdzana. Znani policji przestępcy seksualni będą zatrzymani i przesłuchani. Sześciu obecnych tu detektywów będzie zajmować się tylko i wyłącznie tą sprawą, Ryan będzie koordynatorem. Ja będę nadal zajmować się swoją pracą, ale będę również niejako z urzędu członkiem zespołu. Na dole wygospodarowano miejsce, dokumenty i wszystkie potrzebne materiały są już tam przenoszone. Branych pod uwagę jest siedem spraw. Pierwsze zebranie brygady specjalnej odbędzie się dziś po południu. Będziemy informować monsieur Gauvreau i prokuraturę o wszelkich postępach w śledztwie.

Tak po prostu. I tyle. Wróciłam do swojego gabinetu bardziej zadziwiona, niż podniesiona na duchu. Dlaczego? Kto? Przez prawie miesiąc starałam się wszystkich przekonać, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą. Cóż się takiego nagle wydarzyło, że przyjęto tę wersję? I siedem spraw? Jakie są te dwie pozostałe?

Po co się pytać, Brennan? I tak się dowiesz.

I rzeczywiście, dowiedziałam się. O wpół do drugiej weszłam do dużej sali na drugim piętrze. Na środku stały koło siebie cztery stoły, a wzdłuż jednej ze ścian znalazły się tablice z dykty i przenośne, szkolne tablice. Detektywi stali w grupce z tyłu sali, jak kupujący w budce na targach. Przyglądali się tablicy z dykty, na której wisiały znajome plany Montrealu i metra z wystającymi z nich kolorowymi pinezkami. Obok stało siedem tablic, a na górze każdej z nich wisiało nazwisko kobiety i zdjęcie. Pięć z nich znałam równie dobrze jak własną rodzinę, ale dwóch pozostałych nie.

Claudel zaszczycił mnie kontaktem wzrokowym przez jakieś pół sekundy, a inni powitali mnie serdecznie. Wymieniliśmy uwagi o pogodzie, po czym podeszliśmy do stołu. Ryan rozdał każdemu formularze, biorąc je ze stosu leżącego na środku stołu, po czym od razu przeszedł do rzeczy.

– Wszyscy wiecie, dlaczego tu jesteście i wszyscy znacie się na swojej pracy. Chcę tylko, żeby nie było wątpliwości w kilku sprawach.

Spojrzał po naszych twarzach, po czym wskazał gestem na stos skoroszytów.

– Chcę, żeby każdy przejrzał te dokumenty. Przerył się przez nie i strawił wszystko, co tam jest. Wprowadzamy dane do komputera, ale zajmuje to dużo czasu, więc jak na razie będziemy pracować tradycyjnie. Jeśli uważacie, że coś jest ważne w sprawie którejś z ofiar, cokolwiek, powinno się to znaleźć na tablicy.

Kiwanie głowami.

– Dzisiaj dostaniemy zaktualizowaną listę zboczeńców. Podzielcie ją między siebie, przyciśnijcie tych gości, zobaczcie, co porabiali.

– Przeważnie kiszą się we własnym sosie. – To był Charbonneau.

– Może właśnie ktoś ma już dosyć tej nudy i chce się rozerwać w niekonwencjonalny sposób.

Ryan spojrzał na nas po kolei.

– Jest absolutnie niezbędne, żebyśmy pracowali jako zespół. Żadnych jednostek. Żadnych bohaterów. Rozmawiać. Wymieniać informacje. Wymieniać pomysły. W ten sposób namierzymy tego sukinsyna.

– Jeśli jest jeden. – To Claudel.

– Jeśli nie, Luc, oczyścimy całe miasto i złapiemy całą zgraję sukinsynów. Wyjdzie to tylko na zdrowie.

Claudel spuścił kąciki ust i szybkimi ruchami narysował na swojej podkładce kilka krótkich linii.

– Bardzo ważną sprawą jest też bezpieczeństwo – ciągnął Ryan. – Żadnych przecieków.

– Patineau ogłosi powstanie naszego kółka? – Charbonneau.

– Nie. W pewnym sensie pracujemy tajnie.

– Jak ludzie usłyszą o seryjnym mordercy, to padnie im na mózg. Dziwne, że jeszcze się nie dowiedzieli. – Znowu Charbonneau.

– Jak widać prasa nie zauważyła związku między morderstwami. Nie pytajcie mnie, dlaczego. Patineau chce, żeby na razie zostało tak, jak jest. Potem może się to zmienić.

– Prasa ma pamięć komara. – Bertrand.

– Eee, mówisz o poziomie inteligencji.

– Co ty, komarom by nie dorównali.

– No dobra, dobra. Zaczynamy. Oto na czym stoimy.

Ryan streścił każdą sprawę. Słuchałam w milczeniu, jak przedstawia moje pomysły, czasami nawet używając tych sformułowań, co ja, a reszta notuje na formularzach. Pojawiły się nawet niektóre uwagi Dobzhanskyego, ale przekazane przez mnie.

Okaleczenie. Penetracja narządów płciowych. Ogłoszenia o sprzedaży i nieruchomości. Stacje metra. Więc jednak ktoś słuchał. Co więcej, ktoś to nawet sprawdzał. Sklep mięsny, w którym pracowała kiedyś Grace Damas, był bardzo blisko St. Laurent. Blisko mieszkania St. Jacquesa. Blisko stacji metra Berri-UQAM. Pasowało. Czyli zgadza się w czterech przypadkach na pięć. To to przeważyło szalę. To i J.S.

Po naszej rozmowie Ryan przekonał Patineau, żeby wysłać oficjalne zlecenie do Quantico. J.S. zgodził się uznać przypadki z Montrealu za sprawa pierwszorzędnej wagi. Niezliczona ilość faksów dostarczyła mu danych, których potrzebował, i Patinaeu otrzymał psychologiczny profil mordercy trzy dni później. Zadziałało. Patineau zdecydował się działać. Voila. Brygada specjalna.

Ulżyło mi, ale czułam się też zlekceważona. Wykorzystali moją pracę, ale, pozwolili mi się niepokoić. Kiedy wchodziłam na tamto zebranie, obawiałam się krytyki swojej osoby, a nie milczącej aprobaty dla dobrze wykonanej roboty. I tak dobrze się stało. Uspokoiłam głos, żeby zamaskować gniew.

– I czego każe nam szukać Quantico?

Ryan wyjął ze stosu cienki skoroszyt, otworzył go i zaczął czytać.

– Mężczyzna. Biały. Francuskojęzyczny. Prawdopodobnie wykształcenie nie wyższe niż średnie. Prawdopodobnie ma na koncie NPSy…

– C'est quoi, fa? – Bertrand.

– Nieprzyjemne przestępstwa seksualne. Podglądactwo. Obsceniczne telefony. Obnażanie się.

– Drobne przyjemnostki. – Claudel.

– Lalkarz. – Bertrand.

Claudel i Charbonneau żachnęli się.

– Cholera. – Claudel.

– Mój pacjent. – Charbonneau.

– Kto to jest lalkarz? – Kettiering z St. Lambert,

– To płaz, który włamuje się do mieszkań po to, żeby wypchać kobiecą piżamę, zrobić z niej lalkę czy kukłę i ją potem pociąć. Rozpracowuję gościa już od pięciu lat.

Ryan ciągnął dalej, wybierając niektóre sformułowania z raportu.

– Drobiazgowo planuje zbrodnie. Prawdopodobnie ucieka się do podstepu, żeby zbliżyć się do ofiary. Być może temu służą nieruchomości. Prawdopodobnie żonaty…

– Pourquoi? – Rosseau z St. Lambert.

– Chodziło o kryjówkę. Nie może sprowadzać ofiar do żoneczki.

– Albo mamusi. – Claudel.

Ciąg dalszy raportu.

– Prawdopodobnie najpierw wybiera i przygotowuje odosobnione miejsca.

– Ta nora? – Kettiering, St. Lambert.

– Ee, Gilbert spryskał ją całą Lummolem. Gdyby była tam jakaś krew, wszystko by się wydało. – Charbonneau.

Raport.

– Przesadna przemoc i okrucieństwo sugerują skrajną agresję. Możliwe, że chodzi o zemstę. Możliwe, że ma sadystyczne fantazje związane z dominacją, upokorzeniem, bólem. Możliwe tło religijne.

– Pourquoi, ca? – Rousseau.

– Figurka, porzucanie ciał. Trottier i Damas zostawiono na terenach kościelnych.

Przez czas jakiś nikt się nie odzywał. Ścienny zegar bzyczał cicho. Z korytarza dobiegł stukot zbliżających się wysokich obcasów, ale po chwili się oddalił. Pióro Claudela przesuwało się krótkimi, nerwowymi ruchami.

– Beaucoup de “możliwe" et “prawdopodobnie". – Claudel.

Uparta negacja teorii, że zabójca jest jeden, rozdrażniła mnie.

– Jest też możliwe i prawdopodobne, że wkrótce będziemy mieli następne morderstwo – wypaliłam.

Twarz Claudela przybrała swój normalny, nieprzenikniony wyraz. Spuścił oczy na podkładkę, na której miał formularz. Bruzdy między brwiami pogłębiły się, ale nic nie powiedział.

Bzyczenie.

– Czy doktor Dobzhansky przedstawia jakąś długoterminową prognozę? – spytałam, już trochę spokojniejsza.

– Krótkoterminową. – To powiedział Ryan grobowym głosem i wrócił do raportu. – Przesłanki wskazują na utratę kontroli. Robi się coraz śmielszy. Odstępy między zbrodniami są coraz krótsze. – Zamknął skoroszyt i położył go na środku stołu. – Zabije znowu.

Znowu cisza.

W końcu Ryan spojrzał na zegarek. Wszyscy zrobiliśmy to samo, jak roboty na linii produkcyjnej.

– No. To zabieramy się do tych dokumentów. Jak macie coś, czego w nich nie ma, to dodać. Luc, Michel, sprawa Gautier była prowadzona przez CUM, więc możecie mieć coś więcej na jej temat.

Charbonneau i Claudel przytaknęli.

– Pitre była w gestii SQ. Sprawdzę ją dokładnie. Inne są świeższe, więc dokumenty powinny być raczej kompletne.

Jako że pięć ostatnich przypadków znałam aż za dobrze, zabrałam się za Pitre i Gautier. Ich sprawy toczą się od 88 i 89 roku.

Na wpół nagie, mocno rozłożone ciało Constance Pitre znaleziono w opuszczonymi domu w Khanawake, indiańskim rezerwacie leżącym w górę rzeki od Montrealu. Marie-Claude Gautier znaleziono za stacją metra Vendome, gdzie można się przesiąść na pociągi jeżdżące na zachodnie przedmieścia miasta. Obie kobiety zostały bestialsko pobite i poderżnięto im gardła. Gautier miała dwadzieścia osiem lat, a Pitre trzydzieści dwa. Obie były pannami. Obie mieszkały same. Przesłuchiwano zwyczajnych podejrzanych, prowadzono standardowe dochodzenie. W obu przypadkach śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Trzy godziny studiowałam dokumenty, które, w porównaniu z tymi, jakimi zajmowałam się ostatnio, były raczej skąpe. Obie kobiety były prostytutkami. Czy to z tego powodu szybko umorzono śledztwo? Wykorzystywane za życia, ignorowane po śmierci? Baba z wozu, koniom lżej? Nie pozwoliłam sobie rozwodzić się nad tym.

Obejrzałam zdjęcia obu ofiar. Miały inne twarze, ale w jakiś niepokojący sposób podobne. Niesłychanie blade, obfity makijaż, zimne, tępe spojrzenie. Wyraz ich twarzy przypomniał mi noc spędzoną w Main, gdzie z bliska miałam okazję przyjrzeć się nocnej klienteli. Rezygnacja. Desperacja. Tam widziałam to na żywo. Teraz patrzyłam na martwą naturę.

Rozłożyłam na stole zdjęcia z miejsc zbrodni i tak wiedząc, czego się spodziewać. Pitre: ogródek, sypialnia, ciało. Gautier: stacja, krzaki, ciało. Głowa Pitre była prawie odcięta. Gardło Gautier też było poderżnięte, a jej prawe oko zostało zamienione w spęczniała miazgę. Skrajne bestialstwo tych zbrodni sprawiło, że zostały wciągnięte do naszego śledztwa.

Przeczytałam raporty z autopsji, toksykologiczny i policyjne. Przeczytałam uważnie zapis z każdego przesłuchania i streszczenia prowadzących śledztwo. Dowiedziałam się najdrobniejszych szczegółów dotyczących życia i śmierci ofiar.

Wszystkie dane, które wyciągałam z dokumentów, wnosiłam do sporządzonej naprędce tabeli. Niewiele jednak tego było.

Słyszałam innych, kręcących się wokół mnie, szuranie krzeseł, wymieniane żarciki, ale nie zwracałam na to wszystko uwagi.

Kiedy w końcu zamknęłam skoroszyty, było już po piątej. Został tylko Ryan. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że mi się przygląda.

– Chcesz zobaczyć The Gypsies?

– Słucham?

– Słyszałem, że lubisz jazz.

– Tak, ale festiwal już się skończył, Ryan. – Od kogo to słyszałeś? Skąd? Czy to zaproszenie na randkę?

– Festiwal tak. Ale miasto bawi się dalej. Les Gitantes dają koncert w Old Port. Świetny zespół.

– Wiesz co, Ryan, chyba nie – odparłam, ale poważnie zastanawiałam się nad jego propozycją. Myślałam już od jakiegoś czasu. Dlatego odmówiłam. Nie teraz. Jak się skończy śledztwo. Jak zwierzę znajdzie się w klatce.

– Trudno. – Elektryzujące oczy. – Ale jeść musisz…

To prawda. Kolejny plastikowy obiad, jedzony samotnie, nie był kuszącą perspektywą. Nie. Nie możesz dać Claudelowi nawet podstaw do zarzutów o niewłaściwe zachowanie.

– To chyba nie jest najle…

– Możemy przedyskutować twoje spostrzeżenia na temat morderstw, kiedy będziemy połykać pizzę.

– Czyli spotkanie służbowe.

– Certainement.

Bzyczenie.

Czy ja chciałam rozmawiać o morderstwach? Oczywiście, że tak. Coś mi nie pasowało z tymi dwoma nowymi. Co więcej, bardzo mnie interesowała brygada specjalna. Ryan przedstawił nam wersję oficjalną, ale jak to naprawdę było? Może powinnam wiedzieć, kto pociąga za sznurki? Kogo unikać? Bzyczenie. Czy inni jeszcze by się zastanawiali? Oczywiście, że nie.

– Dobrze, Ryan. Gdzie chcesz iść?

Wzruszył ramionami.

– Do Angela?

Blisko mojego mieszkania. Przypomniał mi się telefon o czwartej rano w zeszłym miesiącu, gdy był z “przyjaciółką". Odbija ci, Brennan. Facet chce jeść pizzę. Wie, że możesz zaparkować samochód w domu.

– A tobie tam odpowiada?

– Jest po drodze.

Dokąd. Nie spytałam.

– Okej. No to spotkamy się tam za – spojrzałam na zegarek – pół godziny, co?

Wstąpiłam do domu, dałam jeść Birdiemu i unikałam luster. Nie uczesałam się. Nie upudrowałam. Spotkanie służbowe.

Piętnaście po szóstej Ryan popijał zimne piwo, a ja dietetyczną colę, kiedy czekaliśmy na veggie supreme. Bez koziego sera na jego połowie.

– Robisz błąd.

– Nie lubię go.

– Bardzo poważny błąd.

– Nie przekonasz mnie.

Przez chwilę gawędziliśmy o tym i owym, a potem zmieniłam temat.

– Powiedz mi coś o tych dwóch sprawach. Dlaczego Pitre i Gautier?

– Patineau polecił mi wyciągnąć wszystkie nie rozwiązane sprawy prowadzone przez SQ, które są w jakiś sposób podobne do naszych. Do 85 roku. Właściwie to chodziło o zbieżności w metodzie popełniania zbrodni, na które zwracałaś uwagę. Kobiety, bestialstwo, okaleczanie. Claudel przeszukał sprawy prowadzone przez CUM. Miejscowe komisariaty poproszono o to samo. Jak na razie, mamy te dwa.

– Szukamy tylko w granicach prowincji?

– Niezupełnie…

Musieliśmy przewrać, bo przyszła kelnerka. Pokroiła i podała nam pizze. Ryan zamówił jeszcze jedno piwo. Ja nic, trochę z żalem. Twoja wina, Brennan.

– Nawet nie waż się myśleć o spróbowaniu mojej połowy.

– Nie lubię tego sera. – Napił się. – Wiesz, co jedzą kozy?

Wiedziałam, ale siedziałam cicho.

– Co masz na myśli mówiąc “niezupełnie"?

– Na początku Patineau zlecił wyszukanie spraw z samego Montrealu i okolic. Kiedy przyszedł profil z Quantico, rozesłał opis naszych spraw do Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, żeby sprawdzić, czy mają podobne przypadki w swoich kartotekach.

– I?

– Zero. Wygląda na to, że nasz miejscowy klient.

Przez chwilę jedliśmy w milczeniu. W końcu spytał:

– A co ty o tym myślisz?

Zastanawiałam się przez chwilę.

– Przeglądałam te nowe dokumenty tylko przez trzy godziny, ale wydaje mi się, że te kobiety jakoś nie pasują.

– Bo są dziwkami?

– To też, ale coś jeszcze. Morderstwa były brutalne, nie ma dwóch zdań, ale są zbyt…

Przez całe popołudnie starałam się znaleźć słowo odpowiadające moim odczuciom, ale nie udało mi się.

Upuściłam kawałek pizzy na talerz i przyglądałam się, jak pomidor i karczoch spływają z wilgotnego ciasta.

– …niechlujne.

– Niechlujne?

– Niechlujne.

– Jezu, Brennan, czego ty chcesz? Widziałaś mieszkanie Adkins? Albo Morisette-Champoux? Wyglądało w nich tak, jak po bitwie pod Wounded Tree.

– Knee.

– Co?

– Knee. To było Wounded Knee.

– Ta z Indianami?

Kiwnęłam głową.

– Nie chodzi mi o krew. Miejsca, gdzie zamordowano Pitre i Gautier wyglądały, jak… – Znowu szukałam odpowiedniego słowa. – Jakoś chaotycznie. Jakby niczego nie planowano. W innych przypadkach ma się wrażenie, że gościu dokładnie wiedział, co robi. Wszedł do ich mieszkań. Przyniósł własną broń. Zabrał ją ze sobą. Nigdzie nie znaleziono narzędzia zbrodni, prawda?

Pokiwał głową.

– W przypadku Gautier znaleźli nóż.

– Ale żadnych odcisków. To może sugerować planowanie.

– Była zima. Facet pewnie miał rękawiczki.

Zakręciłam colą w szklance.

– Ciała wyglądają tak, jakby je po prostu porzucono. W pośpiechu. Gautier leżała twarzą do ziemi. Pitre leżała na boku, jej ubrania były porwane, spodnie na kostkach. Zerknij jeszcze raz na zdjęcia Morisette-Champoux i Adkins. Ciała wyglądają prawie tak, jakby pozowały. Obie leżały na plecach z rozłożonymi nogami i ułożonymi rękoma. Jak lalki. Albo baleriny. Chryste, Adkins wyglądała, jakby ją ścięto z nóg, kiedy robiła piruet. Ich ubrania nie były porwane, tylko starannie rozpięte. Tak jakby chciał pokazać, co im zrobił…

Ryan milczał.

Zjawiła się kelnerka, chcąc usłyszeć, że nam smakowało. Coś jeszcze? Tylko rachunek.

– Po prostu jakoś mi te dwie sprawy nie pasują do innych. Oczywiście mogę się śmiertelnie mylić.

– Tego właśnie mamy się dowiedzieć.

Ryan wziął rachunek, podnosząc rękę w geście “nie dyskutuj".

– Ja płacę. Ty postawisz następnym razem.

Uciszył moje protesty wyciągając rękę. Dotknął mojej górnej wargi. Potem powoli powiódł palcem wskazującym wokół kącika moich ust i pogroził mi nim.

– Uparta kozo – powiedział.

Czerwone mrówki nie zdołałyby tak rozpalić mojej twarzy.

Wróciłam do pustego mieszkania. Nie zdziwiłam się. Ale zaczynałam się martwić o Gabby i miałam nadzieję, że się pojawi. Przede wszystkim po to, żeby usłyszeć ode mnie, że ma się spakować.

Położyłam się na kanapie i włączyłam grę Expos. Martinez właśnie trafił piłką w uderzającego. Sprawozdawca szalał. Następcy trafionego zrzedła mina.

Oglądałam tak długo, aż głos sprawozdawcy stał się tylko szumem, który zagłuszyły kłębiące się w mojej głowie myśli. Czy Pitre i Gautier mają cos wspólnego z pozostałymi morderstwami? Co znaczy Khanawake? Pitre była Indianką z plemienia Mohawków. Wszystkie inne były białe. Cztery lata temu Indianie zablokowali Mercier Bridge, zamieniając życie dojeżdżających do pracy w piekło. Relacje między rezerwatem a jego sąsiadami ochłodziły się. Czy ma to jakieś znaczenie?

Gautier i Pitre były prostytutkami. Pitre była zatrzymywana kilkakrotnie Żadna z innych ofiar nie była notowana. Czy to coś znaczy? Jeśli ofiary wybierano na chybił trafił, jakie byłoby prawdopodobieństwo, że dwie z nich są prostytutkami?

Czy miejsca, w których zamordowano Morisette-Champoux i Adkins, zdradzały ślady świadczące o premedytacji? Może staranne ułożenie ciał tak naprawdę tylko wytwór mojej wyobraźni? Może to był czysty przypadek?

Czy było też tło religijne? Akurat nad tym w ogóle się nie zastanawiałam Jeśli tak, jakie to ma znaczenie?

W końcu pogrążyłam się w niespokojnym śnie.

Byłam w Main. Gabby przywoływała mnie gestem z górnego okna jakiegoś opuszczonego hotelu. Pokój za nią był słabo oświetlony i widziałam ruszające się w nim sylwetki. Chciałam przejść przez ulicę i pójść do niej, ale kiedy się tylko ruszałam, kobiety stojące przed hotelem rzucały we mnie kamieniami. Były wściekłe. Koło twarzy Gabby pojawiła się jakaś inna, podświetlona od tyłu. Była to Constance Pitre. Starała się założyć coś na głowę Gabby, swego rodzaju szlafrok. Gabby opierała się i zaczęła gwałtowniej do mnie gestykulować.

Dostałam kamieniem w brzuch, co natychmiast sprowadziło mnie do teraźniejszości. Birdie stał na moim brzuchu, ogon miał w pozycji do lądowania. a oczy wlepione w moją twarz.

– Dzięki.

Zepchnęłam go i usiadłam.

– Co to miało znaczyć, Bird?

Moje sny nie są specjalnie wymyślne. Moja podświadomość karmi się wydarzeniami ostatnich dni i zwraca mi je, czasami w formie łamigłówek. Niekiedy czuję się jak Król Artur, sfrustrowany tajemniczymi odpowiedziami Merlina. Po prostu mi powiedz! Pomyśl, Arturze. Pomyśl!

Rzucanie kamieniami. Oczywiste: Piłka Martineza. Gabby. Oczywiste: Często o niej myślę. Main. Prostytutki. Pitre. Pitre usiłująca ubrać Gabby. Gabby przywołująca mnie na pomoc… Poczułam narastający strach.

Prostytutki. Pitre i Gautier były prostytutkami. Pitre i Gautier nie żyją. Gabby pracuje z prostytutkami. Gabby naprzykrzał się jakiś facet. Gabby zniknęła. Może tu jest jakiś związek? Może jest w tarapatach?

Nie. Ona ciebie wykorzystała, Brennan. Często to robi. Zawsze dajesz się nabrać.

Strach nie malał.

A co z facetem, który jej depcze po piętach? Wyglądała na szczerze przerażoną.

Zniknęła. Nawet nie zostawiła kartki. Dzięki. Muszę iść. A tu nic.

To chyba przesada, nawet w przypadku Gabby? Strach narastał.

– No dobrze, doktor Macaulay, sprawdźmy to.

Poszłam do pokoju gościnnego i rozejrzałam się. Od czego zacząć? Już wcześniej zebrałam jej rzeczy i rzuciłam je na stos na dnie szafy. Odrzucało mnie od szperania w nich.

Śmieci. To wydawało się mniej naruszać jej prywatność. Postawiłam kosz na papiery na biurku. Chusteczki. Papierki od cukierków. Folia aluminiowa. Paragon z Limite. Wydruk z bankomatu. Trzy kulki zgniecionego papieru.

Rozprostowałam żółtą kulkę. Pismo Gabby na papierze w linie. “Przykro mi, ale nie mogę się tym zająć. Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby…"

Urywało się w tym miejscu. Czy to wiadomość dla mnie?

Rozprostowałam drugą żółtą kulkę:

“Nie ugnę się napastowaniu. Jesteś jak natręt i musisz…"

Znowu przerwała. Albo przerwano jej. Co starała się napisać? Do kogo?

Trzecia kulka była biała i większa. Kiedy ją rozprostowałam, sparaliżował mnie strach i natychmiast zniknęły wszystkie negatywne myśli o Gabby,, których ostatnio nie unikałam. Trzymałam kartkę w drżących rękach i wpatrywałam się w nią.

Zobaczyłam rysunek wykonany ołówkiem, główną postacią była wyraźnie kobieta, jej piersi i płeć były odwzorowane w najdrobniejszych szczegółach. Tułów, ramiona i nogi były dość koślawo zarysowane, a twarz była tylko owalem z ledwo zarysowanymi szczegółami. Brzuch kobiety był otwarty, wychodziły z niego organy wewnętrzne otaczające kobiecą sylwetkę. W lewym, dolnym rogu ktoś napisał nieznanym mi charakterem pisma:

“Znam każdy twój ruch. Każdy twój krok. Nie tnij mnie".

30

Poczułam zimno na całym ciele. O, Boże, Gabby W co ty się wpakowałaś? Gdzie jesteś? Spojrzałam na bałagan wokół siebie. Czy był to zwyczajny dla Gabby bałagan, czy rezultat ucieczki w panice?

Ponownie przeczytałam niedokończone listy. Do kogo były pisane? Do mnie? Do śledzącego ją mężczyzny? Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdyby co? Co musi natręt? Spojrzałam na rysunek i poczułam mniej więcej to samo, co wtedy, kiedy patrzyłam na zdjęcia rentgenowskie Margaret Adkins. Ogarnęły mnie złe przeczucia. Nie. Nie Gabby.

Uspokój się, Brennan. Pomyśl!

Telefon. Zadzwoniłam do mieszkania i biura Gabby. Automatyczna sekretarka. Poczta głosowa. Niech będzie błogosławiony wiek elektroniki.

Pomyśl…

Gdzie mieszkają jej rodzice? Trois-Rivieres? 411. Jest tylko jeden Macaulay. Neal. Głos starej kobiety. Mówiący po francusku. Tak miło ciebie słyszeć. Tyle czasu minęło. Jak się miewasz? Nie, nie rozmawiali z Gabrielą od kilku tygodni. Nie, to normalne. Młodzi ludzie, tacy zajęci. Czy coś się stało? Zapewnienia, że nie. Obietnice, że niedługo ich odwiedzę.

Co teraz? Nie znałam żadnych tutejszych przyjaciół Gabby.

Ryan?

Nie. On nie jest twoim opiekunem.

A poza tym, co byś mu powiedziała?

Zwolnij. Zastanów się… Poszłam po dietetyczną colę. Może przereagowuję? Wróciłam do pokoju gościnnego i jeszcze raz obejrzałam rysunek. Przereagowuję? Do diabła, ja przesadzam w drugą stronę!

Sprawdziłam numer, sięgnęłam po słuchawkę i wystukałam go.

– Halo.

– Cześć J.S., tu Tempe. – Starałam się mówić spokojnym głosem.

– Dobry Boże. Dwa telefony w ciągu jednego tygodnia. Przyznaj się. Nie możesz się beze mnie obejść.

– Już minął ponad tydzień.

– Jak ktoś dzwoni do mnie częściej niż raz w miesiącu, nieodmiennie inirrpretuję to jako nieokiełznane uczucie.

– J.S., ja…

Wyczuł drżenie w moim głosie i zmienił zachowanie, żartobliwość ustąpiła miejsca szczerej trosce.

– Dobrze się czujesz, Tempe? O co chodzi?

– O te przypadki, o których ci mówiłam w zeszłym tygodniu.

– Co się stało? Zrobiłem profil tego gościa, od razu. Mam nadzieję, że zdają sobie sprawę, że to twoja zasługa. Dostali mój raport?

– Tak. W gruncie rzeczy to ty masz zasługę na koncie. Zdecydowali się utworzyć brygadę specjalną. Z tym wszystko idzie dobrze.

Nie bardzo wiedziałam, jak wyrazić mój niepokój o Gabby, nie chciałam i ujnować naszej przyjaźni.

– Mogę zadać ci jeszcze kilka pytań? Jeszcze coś mnie interesuje i nie bardzo wiem, od…

– Po co w ogóle pytasz, Brennan? Wal.

Od czego zacząć? Powinnam przygotować listę. W mojej głowie panował podobny stan, jak w pokoju Gabby, myśli i obrazy były w kompletnym bezładzie.

– Chodzi o coś innego.

– Tak. Już mówiłaś.

– Chyba interesuje mnie, kogo nazywasz nieprzyjemnymi przestępcami seksualnymi…

– Rozumiem.

– Czy wchodzą w to takie rzeczy, jak śledzenie jakiejś kobiety, dzwonienie do niej, ale bez robienia czegoś otwarcie agresywnego?

– Może tak być.

Zacznij od rysunku.

– Ostatnim razem powiedziałeś mi, że brutalni przestępcy często prowadzą swego rodzaju kartotekę. Na przykład mają kasety i rysunki…

– Zgadza się.

– A nieprzyjemni przestępcy?

– Co ci nieprzyjemni?

– Czy robią rysunki i takie rzeczy?

– Jest to możliwe.

– Czy treść takiego rysunku może świadczyć o tym, jak brutalny może być jego autor?

– Niekoniecznie. Dla jednego rysunek może być swego rodzaju zaworem bezpieczeństwa, sposobem odreagowania bez prawdziwej przemoc Dla innego z kolei, może być to coś, co daje mu impuls do działania. Albo jest to chęć odświeżenia tego, co już zrobił.

Super.

– Znalazłam rysunek kobiety z rozciętym brzuchem i jej wnętrznościami wokół niej. Co to może znaczyć?

– Venus z Milo nie ma ramion. G.I. Joe nie ma fiuta. O czym to świadczy? Że to sztuka? Cenzura? Dewiacja seksualna? Trudno odpowiedzieć tak bez tła.

Cisza. Co powinnam mu wyjaśnić?

– Czy ten rysunek pochodzi z galerii St. Jacquesa? – spytał.

– Nie. – Znalazłam go w śmietniku w moim pokoju gościnnym. – Mówiłeś, że przestępcy często stają się coraz bardziej brutalni, tak?

– Tak. Najpierw mogą zajmować się tylko podglądaniem albo wydzwaniać z obscenicznymi tekstami. Niektórzy na tym kończą, a inni stawiają czoła ambitniejszym wyzwaniom: obnażają się, śledzą, a nawet włamują się do mieszkań. Jeszcze innym, to ciągle nie wystarcza, posuwają się do gwałtów, a nawet morderstw,

– Więc niektórzy sadyści seksualni wcale nie muszą być od razu agresywni?

– Znowu wyjeżdżasz z tymi sadystami seksualnymi. Ale odpowiadając na pytanie, tak. Niektórzy goście odgrywają swoje fantazje na inne sposoby, Jedni wykorzystują przedmioty albo zwierzęta, drudzy znajdują wyrozumałe partnerki…

– Wyrozumiałe partnerki?

– Partnerki, które pozwalają na wszystko, czego wymaga jakaś fantazja. Podporządkowanie, upokorzenie, nawet ból. Może być to żona, dziewczyna czy ktoś, komu płaci.

– Prostytutka?

– Jasne. Większość prostytutek zgadza się odgrywać pewne role, są jednak granice.

– Czy to rozładowuje agresywne tendencje?

– Może, jeśli kobieta współpracuje. To samo dotyczy żony czy dziewczyny. Często zdarza się, że zaczyna się dziać źle, kiedy wyrozumiała partnerka ma już dosyć. Była swego rodzaju workiem treningowym, a potem zrywa i może nawet grozi, że wygada. Gościu się wścieka, zabijają i zauważa, że mu się to podoba. Więc próbuje z następną.

Nie dawało mi spokoju coś, co powiedział.

– Wróćmy jeszcze do czegoś na chwilę. Jakiego rodzaju przedmioty wchodzą w grę?

– Zdjęcia, lalki, ubrania. Co się da. Miałem tu kiedyś gościa, który wyżywał się na powiększonej do naturalnych wymiarów fotografii czarnoskórego komika Flipa Wilsona w damskim przebraniu.

– I dało się to wyjaśnić?

– Głęboka nienawiść do czarnych, gejów i kobiet. Ten Flip Wilson załatwiał mu wszystko za jednym razem, więc gościu wyżywał się na nim, kiedy sobie walił konia.

– Niby proste.

W tle słyszałam Upiora w operze.

– J.S., jeśli facet to robi, na przykład wykorzystuje zdjęcia albo używa lalki, czy to znaczy, że najprawdopodobniej nie zabije?

– Być może, ale kto wie, co może zmienić jego upodobania i sprawić, że przekroczy tę granicę. Jednego dnia świńskie zdjęcia wystarczają, a następnego już nie.

– Czy gościu może robić i to, i to?

– Co i to, i to?

– Zachowywać się raz tak, a raz tak. Niektóre ofiary zabijać, a niektóre tylko śledzić i napastować?

– Pewnie. Trzeba pamiętać o tym, że zachowanie ofiary może wszystko zmienić. Gościu może się poczuć urażony albo odrzucony przez nią. Ona może mówić nie to, co powinna, obrócić się w lewo, zamiast w prawo. Ona nawet nie musi wiedzieć. Nie zapominaj o tym, że większość seryjnych morderców nigdy wcześniej nie spotkało swoich ofiar. Ale te kobiety są odtwórczyniami głównych ról w ich fantazjach. Może też widzieć jedną kobietę w danej roli, a dla drugiej wymyślić coś innego. Kocha się z żoną, a potem wychodzi zabić. Jednej nieznajomej wyznacza rolę ofiary, a innej przyjaciółki.

– Więc jak już ktoś zacznie zabijać, to i tak może przestać i czasami wracać do swoich wcześniejszych, mniej agresywnych sposobów rozładowywania się?

– Jest to możliwe.

– Więc ktoś, kto na oko jest tylko upierdliwy, może być w gruncie rzeczy dużo bardziej niebezpieczny?

– Jak najbardziej.

– Ktoś, kto dzwoni do swojej ofiary, śledzi ją, wysyła jej krwawe rysunki niekoniecznie jest kimś niegroźnym pomimo tego, że trzyma się z dala.

– Mówisz o St. Jacquesie, prawda?

Tak to wyglądało?

– A pasuje ci to do niego?

– Po prostu myślałem, że rozmawiamy o nim. W każdym razie o typie, który utrzymywał tę rezydencję, którą przeszukaliście. Otwórz umysłu oczy, niech fantazja wkroczy…

– J.S., to… to jest bardziej osobiste.

– O czym ty mówisz?

Powiedziałam mu. O Gabby O jej strachu. O tym, w jaki sposób znikneła z mojego mieszkania. O moim gniewie, a później strachu.

– Cholera, Brennan, jak ci się udaje pakować w takie rzeczy? Z tego, co powiedziałaś o tym facecie, to nie wygląda to wszystko kolorowo. Natręt Gabby może być albo nie być St. Jacquesem, ale jest to możliwe. Śledzi kobiety. St Jacques śledzi kobiety. Robi rysunki wypatroszonych kobiet, ma niezupełnie normalne życie seksualne i nosi przy sobie nóż. St. Jacques, czy kto tam jest tym zwierzęciem, zabija kobiety, po czym je ćwiartuje albo okalecza. Co o tym myślisz?

Odwróć twarz od dnia, co w jaskrosci tylko trwa…

– Kiedy pierwszy raz zauważyła tego faceta? – spytał J.S.

– Nie wiem.

– Przed czy po tym jak to wszystko się zaczęło?

– Nie wiem.

– A co o nim wiesz?

– Niewiele. Zadaje się z prostytutkami, płaci za seks, a potem odgrywa scenkę z koszulą nocną. Nosi ze sobą nóż. Większość kobiet unika go.

– Dobrze ci to brzmi?

– Tempe, chcę, żebyś o tym powiadomiła gości, z którymi pracujesz. Niech się tym zajmą. Mówisz, że Gabby jest nieprzewidywalna, więc pewnie skończy się na strachu. Może po prostu wyjechała. Ale to twoja przyjaciółka. Grożono tobie. Ta czaszka. Facet, który jechał za tobą…

– Może.

– Gabby mieszkała u ciebie. Zniknęła. To upoważnia do tego, żeby się za nią rozejrzeć.

– Jasne. A Claudel od razu się rzuci, żeby przyskrzynić tego koszularza.

– Koszularza? Chyba ostatnio za dużo czasu spędzasz z glinami.

Zamilkłam. Skąd mi się to wzięło? Oczywiście. Od lalkarza.

– Mamy tutaj świra, który włamuje się do mieszkań, wypycha koszule nocne, robiąc z nich coś w rodzaju dużej kukły, po czym tnie je nożem i wychodzi. I tak już od lat. Nazywają go lalkarzem.

– Jeśli to robi od lat, to nie może być taki świrnięty…

– Chodzi mi o to, że wypycha bieliznę. Wtedy wygląda to jak kukła.

Coś we mnie zaiskrzyło. Albo lalka.

Przytul mnie. Dotknij mnie…

J.S. coś powiedział, ale mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Lalka. Bielizna. Nóż. Prostytutka o imieniu Julie, która odwala numery z koszulą nocną. Rysunek zwłok z napisem “Nie tnij mnie". Artykuły prasowe znalezione w pokoju przy Berger Street, jeden o włamaniu i zrobionej z wypchanego szlafroka lalce, jeden z moim zdjęciem, starannie wycięty i oznaczony X-em. Czaszka szczerząca zęby z krzaków pod moim domem. Twarz Gabby o czwartej nad ranem, kiedy byłam absolutnie przerażona. Bałagan w sypialni.

Niech muzyka nocy w nas tworzy się…

– Muszę kończyć, J.S.

– Tempe, obiecaj mi, że zrobisz to, co ci powiedziałem. Może to pudło, ale może natręt Gabby jest tym zwyrodnialcem, który miał gniazdko na Berger Street. Może być zabójcą. Jeśli tak, to jesteś w niebezpieczeństwie. Przeszkadzasz mu, więc stanowisz dla niego zagrożenie. Miał twoje zdjęcie. Być może to on podrzucił czaszkę Grace Damas w twoim ogrodzie. Wie, kim jesteś. Wie, gdzie jesteś…

Nie słyszałam J.S. W myślach byłam już w akcji.

Przejechanie przez Centre-ville, dojechanie do Main i znalezienie miejsca, w którym zawsze parkowałam, zajęło pół godziny. Gdy przechodziłam nad wyciągniętymi nogami włóczęgi ruszającego głową w rytm przygłuszonych dźwięków dobiegających zza ściany, uśmiechnął się, podniósł rękę i pomachał nią, po czym rozprostował palce i wyciągnął dłoń w moją stronę.

Włożyłam rękę do kieszeni i dałam mu monetę. Może popilnuje mojego samochodu.

Musiałam przeciskać się w tłumie najróżniejszych amatorów nocnego życia, od których teraz się roiło w Main. Żebracy, prostytutki, narkomani i turyści. Kłębiły się grupki wyluzowanych akwizytorów i urzędasów. Dla jednych był to świat zabawy, a dla innych pozbawiona uroku, smutna rzeczywistość. St. Laurent zapraszało wszystkich.

W odróżnieniu od mojej poprzedniej bytności tutaj, tym razem miałam plan. Przeciskałam się w stronę Ste. Catherine, mając nadzieję znaleźć Jewel Tambeaux. Nie było to takie łatwe. Chociaż jak zwykle przed hotelem Granada tłoczyła się gromadka kobiet, Jewel wśród nich nie było.

Przeszłam przez ulicę i przyjrzałam się kobietom. Żadna nie sięgnęła po kamień. Uznałam to za dobry znak. Co teraz? Po ostatnich doświadczeniach z tymi damami, wiedziałam, czego nie robić. Nie wiedziałam jednak, jak się powinnam zachowywać.

Mam zasadę, która do tej pory sprawdzała się w życiu. Kiedy masz wątpliwości, nic nie rób. Jeśli nie jesteś pewna, nie kupuj czegoś, nie komentuj, nie zobowiązuj się do niczego. Siedź cicho. Odejście od tej zasady przeważnie źle się kończyło. Czerwoną sukienką z falbankami. Zaciekłą dysputą o kreacjonizmie. Ostrzegawczym listem od rektora. Tym razem nie odstępowałam od swojej zasady.

Znalazłam betonowy blok, zrzuciłam z niego kawałki szkła i usiadłam na nim. Siedziałam trzymając kolana razem i czekałam, patrząc na Granadę, Czekałam i czekałam.

Przez jakiś czas opera mydlana tocząca się na moich oczach była nawet intrygująca. Szybko minęła północ, zrobiła się pierwsza. Potem druga. Ten film był o uwodzeniu i wykorzystywaniu. Smutek młodości. Modelki. Moda na ćpanie. Bawiłam się z sobą, wymyślając zabawne tytuły.

O trzeciej i to mnie już przestało bawić. Byłam zmęczona, zniechęcona i znudzona. Wiedziałam, że prowadzenie obserwacji to żadna rewelacja, ale nie byłam przygotowana na to, że jest to aż tak zamulające. Wypiłam tyle kawy, że można by nią wypełnić akwarium, wyliczałam sobie najróżniejsze rzeczy, skomponowałam kilka listów, których nigdy nie napiszę, i bawiłam się starając odgadnąć, jakie historie życiowe mają liczni przewijający się przed moimi oczyma mieszkańcy Quebecu. Prostytutki i ich klienci pojawiali się i znikali, ale nie było pośród nich Jewel Tambeaux.

Wstałam i rozprostowałam się, rozważyłam nawet rozmasowanie mojego znieczulonego tyłka, ale zrezygnowałam z tego pomysłu. Następnym razem, żadnego betonu. Następnym razem żadnego siedzenia i wypatrywania prostytutki, która może być w Saskatoon.

Kiedy ruszyłam już w stronę samochodu, po drugiej stronie ulicy przy krawężniku zatrzymał się biały, duży pontiac. Wyłoniła się z niego jaskrawo pomarańczowa czupryna, a za nią znajoma twarz i bluzka.

Jewel Tambeaux trzasnęła drzwiami pontiaca, schyliła się, włożyła głowę do samochodu przez otwarte okno i powiedziała coś do kierowcy. Chwilę później samochód szybko odjechał, a Jewel przyłączyła się do dwóch kobiet siedzących na schodach hotelu. W świetle migającego neonu wyglądały jak trzy gospodynie domowe rozmawiające na werandzie w podmiejskim domku. Ich śmiech niósł się w nocnym powietrzu. Po chwili Jewel wstała, podciągnęła nieco swoją błyszczącą mini i ruszyła w kurs.

Main zaczynało się zwijać, łowców mocnych wrażeń już nie było, zaczynali się natomiast pojawiać zbieracze odpadków. Jewel szła powoli, kołysząc biodrami. Przeszłam przez ulicę i znalazłam się za nią.

– Jewel?

Odwróciła się, uśmiechnęła i na jej twarzy pojawił się pytający wyraz. Nie mnie się spodziewała. Jej oczy przebiegły po mojej twarzy, zakłopotane i rozczarowane. Czekałam, aż mnie rozpozna.

– Margaret Mead…

Uśmiechnęłam się. – Tempe Brennan.

– Zbierasz materiały do książki? – Ręką wykonała taki gest, jakby wypisywała tytuł. – “Dupa na obcasach, czyli moje życie wśród prostytutek". – Powiedziała to z akcentem typowym dla południa Stanów.

Roześmiałam się.

– Pewnie by się dobrze sprzedawała. Mogę się z tobą przejść?

Wzruszyła ramionami, wypuściła powietrze, po czym się odwróciła i ponownie zaczęła kołysać biodrami. Zrównałam się z nią.

– Ciągle szukasz swojej przyjaciółki, chere?

– Tak naprawdę, to chciałam znaleźć ciebie. Nie spodziewałam się, że zjawisz się tak późno.

– Przedszkole jest jeszcze czynne, słonko. Trzeba się uwijać, żeby się utrzymać w interesie.

– Widzę.

Przez chwilę szłyśmy nic nie mówiąc, stawiałam tenisówki w rytm metalicznego stukotu jej szpilek.

– Już nie próbuję szukać Gabby. Myślę, że ona nie chce być znaleziona. Jakiś tydzień temu zjawiła się u mnie, a potem znowu zniknęła. Uznałam, że jak przyjdzie, to będzie i już…

Obserwowałam jej reakcję. Jewel wzruszyła ramionami i nic nie powiedziała. Kiedy szłyśmy, jej lakierowane włosy raz znajdowały się w cieniu, a raz były w pełni oświetlone. Gdzieniegdzie wyłączały się neony, bo zamykano ostatnie knajpy, a wraz z nimi odór stęchłego piwa i dymu papierosowego.

– Chodzi o to, że chciałabym porozmawiać z Julie.

Jewel zatrzymała się i odwróciła do mnie. Jej twarz zdradzała odrętwienie, jakby była już zupełnie zmęczona nocą. Życiem. Z dekoltu bluzki wyciągnęła paczkę playersów, zapaliła jednego i wydmuchnęła dym do góry.

– Może powinnaś iść do domu, złotko.

– Dlaczego tak mówisz?

– Cały czas ścigasz zabójców, prawda, słonko?

Jewel Tambeaux była nie w ciemię bita.

– Jestem przekonana, że jeden gdzieś tu się kręci.

– I myślisz, że to kowboj, z którym zabawia się Julie?

– Najpierw chciałabym z nim porozmawiać.

Wzięła macha, strąciła popiół długim, czerwonym paznokciem, po czym przyglądała się iskierkom uderzającym w chodnik.

– Już ostatnio mówiłam ci, że ten gość ma muł zamiast mózgu i osobowość kijanki, ale wątpię, żeby kogoś zabił.

– Wiesz, kim on jest? – spytałam.

– Nie. Takich kretynów rzadko się widuje. W ogóle sobie nimi nie zawracam głowy.

– Powiedziałaś, że ten gościu to typ spod ciemnej gwiazdy.

– Tutaj w ogóle nie ma zbyt wielu porządnych, słonko.

– Kręcił się tu ostatnio?

Przyglądała się mi, a potem zaczęła zastanawiać się nad czymś, przypominając sobie jakąś sytuację albo myśl, ale co to było, mogłam tylko zgadywać. Wyraźnie nic przyjemnego.

– Tak. Widziałam go.

Czekałam. Wzięła macha i patrzyła na wolno przejeżdżający samochód.

– Ale nie widziałam ostatnio Julie.

Wzięła kolejnego macha, zamknęła oczy, wstrzymała dym w płucach, po czym wydmuchnęła go do góry.

– Ani twojej przyjaciółki Gabby.

Otworzyła się. Powinnam ją przycisnąć?

– Myślisz, że udałoby mi się go znaleźć.

– Szczerze mówiąc, słonko, podejrzewam, że bez mapy nie znalazłabyś własnego tyłka.

Miło wiedzieć, że jest się szanowanym.

Jewel wzięła ostatniego macha, rzuciła niedopałek i zdeptała go butem.

– No dobra, Margaret Mead. Znajdźmy tego kowboja.

31

Teraz, kiedy Jewel szła w konkretne miejsce, stukot jej szpilek był dużo szybszy. Nie wiedziałam, gdzie mnie prowadzi, ale z pewnością w miejsce ciekawsze, niż mój betonowy punkt obserwacyjny.

Szłyśmy wzdłuż Ste. Catherine przez chwilę, po czym przeszłyśmy przez nie zabudowaną działkę. Brzoskwiniowa czupryna Jewel szybko przecinała ciemność, a ja szłam za nią potykając się od czasu do czasu, krocząc po kawałkach asfaltu, aluminiowych puszkach, potłuczonym szkle i martwych roślinach. Jak udawało jej się iść tak szybko w szpilkach?

Wyszłyśmy po drugiej stronie działki, skręciłyśmy w jakąś uliczkę i po chwili weszłyśmy do niskiego, drewnianego budynku, na którym nie było żadnego napisu. Okna były zamalowane na czarno, a sznury bożonarodzeniowych świateł stanowiły jedyne źródło światła, spowijając wnętrze czerwonawą poświatą, podobną do tej, jaką czasem można spotkać na wystawach nocnych zwierząt. Zastanawiałam się, czy o to właśnie chodziło. Żeby wzbudzić w klientach chęć do zabawy późno w noc?

Dyskretnie rozejrzałam się wokół siebie. Moje oczy nie musiały się długo przystosowywać, bo światła było prawie tyle samo co na zewnątrz. Żeby utrzymać całość w świątecznym klimacie, dekorator zdecydował się na sosnowe płyty na ścianach i czerwony plastik na wysokich krzesłach, a na dodatek okrasił wszystko reklamami piwa. Wzdłuż jednej ściany stały boksy z ciemnego drewna, a przy drugiej skrzynki z piwem. Chociaż bar był prawie pusty, powietrze było gęste od dymu papierosowego, taniego alkoholu, wymiocin, potu i trawy. Doszłam do wniosku, że może nie doceniałam mojego kawałka betonu.

Jewel i barman pozdrowili się skinieniem głowy. Miał skórę koloru stojącej cały dzień kawy i krzaczaste brwi. Przyglądał się spod nich naszym ruchom.

Jewel powoli przechodziła przez bar, patrząc na wszystkie twarze z pozornym brakiem zainteresowania. Jakiś starszy mężczyzna siedzący na krześle w rogu krzyknął do niej, unosząc piwo i gestami zapraszając ją do siebie. Posłała mu pocałunek. Pokazał jej palec.

Kiedy przechodziłyśmy koło pierwszego boksu, wyciągnęła się z niego ręka i chwyciła Jewel za nadgarstek. Drugą ręką Jewel odciągnęła ją, z powrotem na stół.

– Żłobek już zamknięty, kochanie.

Schowałam ręce do kieszeni i wlepiłam wzrok w plecy Jewel.

Przy trzecim boksie Jewel się zatrzymała, splotła ręce i powoli potrząsneła głową.

– Mon Dieu – powiedziała, cmokając.

Jedyna osoba siedząca w boksie wpatrywała się w szklankę wodnistej brązowej cieczy. Łokcie miała oparte na stole, a zaciśnięte w pięści dłonie wpijały jej się w policzki. Widziałam tylko czubek jej głowy. Lśniące, brązowe włosy z nierównym przedziałkiem na środku spadały bezwładnie po obu stronach twarzy. Białe plamki znaczyły przedziałek.

– Julie – odezwała Jewel.

Twarz ani drgnęła.

Jewel ponownie cmoknęła, po czym weszła do boksu, a ja za nią, ciesząc się, że jestem osłonięta.

Stół lepił się od czegoś, czego nawet nie chciałam próbować identyfikować. Jewel oparła łokieć o jego krawędź i natychmiast gwałtownie wycofała rękę.

Wyciągnęła papierosa, zapaliła go i wydmuchnęła dym w górę.

– Julie – powtórzyła ostrzejszym głosem.

Julie wciągnęła powietrze i uniosła brodę.

– Julie? – Dziewczyna powtórzyła swoje imię. Jej głos brzmiał tak, jakby ją wyrwano ze snu.

Serce zaczęło bić mi szybciej i przygryzłam zębami dolną wargę. O Boże.

Patrzyłam na twarz nie starszą niż piętnaście lat. Była zlepkiem różnych odcieni szarości. Trupio blada skóra, popękane wargi, mętne i tępe podkrążone oczy wyglądały tak, jakby ich właścicielka dawno nie widziała światła słonecznego.

Julie spoglądała na nas bez wyrazu, jakby jej mózg potrzebował dużo czasu, żeby nas zwizualizować – wyraźnie poznawanie twarzy to trudne zadanie. Po chwili spytała:

– Poczęstujesz mnie, Jewel?

Wyciągnęła przez stół trzęsącą się rękę. W słabym świetle jej skóra po wewnętrznej stronie łokcia wyglądała na purpurową. Małe punkciki znaczyły żyły po wewnętrznej stronie nadgarstka.

Jewel zapaliła playera i podała go jej.

Julie głęboko się zaciągnęła, przytrzymała dym i wydmuchnęła go do góry w ten sam sposób, co Jewel.

– Tak. O, tak – powiedziała. Kawałeczek bibułki od papierosa przylgnął jej do dolnej wargi.

Znowu się zaciągnęła, z zamkniętymi oczyma, kompletnie pochłonięta rytuałem palenia. Czekałyśmy. Robienie dwóch rzeczy na raz przekraczało możliwości Julie.

Jewel spojrzała na mnie. Z jej oczu nie dało się nic wyczytać. Pozwoliłam jej prowadzić rozmowę.

– Julie, kochanie, pracowałaś?

– Trochę.

Dziewczyna pociągnęła kolejnego długiego macha i wypuściła przez nos dwie smugi dymu. Patrzyłyśmy, jak te srebrne chmury rozpraszają się w czerwonawym świetle.

Jewel i ja siedziałyśmy cicho, kiedy Julie paliła. Nie zastanawiała jej nasza obecność tutaj. Wyglądało na to, że w ogóle niewiele ją zastanawiało.

Po chwili skończyła, spetowała i spojrzała na nas. Wyglądała tak, jakby się zastanawiała, jaką korzyść może przynieść jej nasza obecność tutaj.

– Nic dzisiaj nie jadłam – powiedziała. Podobnie jak oczy, jej głos był matowy i znużony.

Rzuciłam okiem na Jewel. Wzruszyła ramionami i wyciągnęła kolejnego papierosa. Rozejrzałam się. Nigdzie nie było karty dań. Ani tablicy.

– Mają tu hamburgery.

– Masz ochotę na hamburgera? – Ile mam przy sobie gotówki?

– Banco je dobrze przyrządza.

– Okej.

Wychyliła się z boksu i krzyknęła do barmana.

– Banco. Mogę prosić hamburgera? Z serem? – Jej głos brzmiał, jakby miała sześć lat.

– Kredyt ci się skończył, Jules.

– Ja płacę – powiedziałam wychylając głowę z boksu.

Banco stał ze splecionymi na piersiach rękoma, opierając się o zlew. Jego ramiona wyglądały jak gałęzie baobabu.

– Jednego? – Odepchnął się.

Spojrzałam na Jewel. Potrząsnęła głową.

– Tak.

Schowałam głowę do boksu. Julie wcisnęła się w kąt, luźno trzymając szklankę w dwóch rękach. Miała opadniętą żuchwę i jej usta były lekko rozchylone. Na dolnej wardze ciągle tkwił kawałek papieru. Chciałam go zdjąć, ale ona chyba w ogóle nie wiedziała, że go ma. Doszedł nas pisk mikrofalówki, a po chwili jednostajny szum. Jewel zapaliła kolejnego papierosa.

Po chwili mikrofalówka wydała cztery piski i zjawił się Banco z parującym hamburgerem owiniętym w celofan. Położył go przed Julie, po czym spojrzał na mnie i na Jewel. Zamówiłam wodę gazowaną. Jewel potrząsnęła głową.

Julie przedarła celofan, po czym podniosła górną część bułki, żeby zobaczyć, co jest w środku. Usatysfakcjonowana, ugryzła ją. Kiedy Banco przyniósł moją wodę, ukradkiem spojrzałam na zegarek. Dwadzieścia po trzeciej. Pomyślałam, że Jewel już się chyba więcej nie odezwie.

– Gdzie pracowałaś, słonko?

– Nigdzie specjalnie. – Padło między kęsami hamburgera.

– Nie widywałam cię ostatnio.

– Byłam chora.

– Teraz już się lepiej czujesz?

– Hm.

– Pracujesz w Main?

– Trochę,

– Cały czas obsługujesz tego kolesia z szlafroczkiem? – Głosem jak gdyby nigdy nic.

– Kogo? – Przejechała językiem po brzegu hamburgera, jak dziecko po lodzie.

– Faceta z nożem.

– Nożem?- Nieobecnie.

– No wiesz, chere, ten facet, co lubi bawić się swoim joystickiem, kiedy ty pozujesz mu w piżamie jego mamy…

Julie zaczęła wolniej przeżuwać, aż w końcu w ogóle przestała, ale nie odpowiedziała. Jej twarz wyglądała jak kit – była gładka, szara i bez wyrazu.

Jewel zastukała paznokciami o stół.

– No, kochanie, przyspieszmy to trochę. Wiesz, o kim mówię?

Julie przełknęła, podniosła wzrok, po czym znowu skoncentrowała się na hamburgerze.

– A o co z nim chodzi? – Po kolejnym kęsie.

– Zastanawiałam się, czy ciągle się tu kręci.

– Kim ona jest? – Niewyraźnie.

– To Tempe Brennan. Jest przyjaciółką doktor Macaulay. Znasz ją, prawda, chere?

– Coś nie tak z tym facetem, Jewel? Załapał syfa czy AIDS, czy coś? Dlaczego o niego pytasz?

Rozmowa z nią była jak gra we flirt. Jak pojawiały się odpowiedzi, to zupełnie przypadkowe, nie odpowiadały na konkretne pytania.

– Nie, skarbie, tylko się zastanawiałam, czy cały czas tu przychodzi.

Julie spojrzała mi w oczy. Nie było widać w nich niepokoju.

– Pracujesz z nią? – spytała mnie. Jej broda błyszczała od tłuszczu.

– Coś w tym rodzaju – odpowiedziała za mnie Jewel. – Chciałaby porozmawiać z tym facetem.

– O czym?

– O niczym specjalnym – odparła Jewel.

– Jest głuchoniema czy co? Dlaczego sama nie mówi?

Już miałam coś powiedzieć, ale Jewel gestem kazała mi siedzieć cicho.

Wyglądało na to, że Julie i tak nie spodziewała się odpowiedzi. Zjadła resztkę hamburgera i zaczęła powoli oblizywać palce. W końcu powiedziała:

– O co chodzi z tym facetem? Jezu, on też o niej mówił.

Strach zelektryzował każdy nerw w moim ciele.

– O kim mówił? – wypaliłam.

Julie przyglądała mi się ze spuszczoną żuchwą i na wpół otwartymi ustami. Kiedy nie mówiła i nie jadła, wyglądała, jakby nie była w stanie albo nie chciała trzymać zamkniętych ust. Między zębami dolnej szczęki widziałam drobiny jedzenia.

– Dlaczego chcesz aresztować tego faceta? – spytała.

– Aresztować go?

– To jedyny stały klient, którego mam.

– Jej nie chodzi o to, żeby kogokolwiek aresztować, ona chciałaby z nim tylko porozmawiać. – To Jewel.

Julie napiła się. Spróbowałam jeszcze raz.

– O co ci chodziło, kiedy powiedziałaś, że on też o niej mówił? O kim mi mówił, Julie?

Wyraz zdziwienia zagościł na jej twarzy, jakby już zapomniała, co powiedziała.

– O kim mówił twój stały klient, Julie? – Głos Jewel zaczynał zdradzać znużenie.

– No wiesz, o tej starszej babce, co się tam czasem kręci, ta przy kości, z kolczykiem w nosie i dziwnymi włosami. – Umieściła kosmyk swoich prostych włosów za uchem. – Ale ona jest sympatyczna. Parę razy kupiła mi pączki. To o niej mówiłaś, nie?

Zignorowałam ostrzegawcze spojrzenie Jewel.

– Co o niej mówił?

– Był na nią o coś wkurzony czy coś takiego. Nie wiem. Nie słucham tego palanta. Tylko się z nimi pieprzę i trzymam uszy i usta na kłódkę. Tak jest lepiej.

– Ale ten facet to twój stały klient.

– Coś w tym stylu.

– Przychodzi o określonej godzinie? – Nie mogłam się powstrzymać. Jewel zrobiła gest mówiący: “OK, radź sobie sama",

– O co tu chodzi, Jewel? Dlaczego ona mnie o to wszystko pyta? – Jej głos ponownie brzmiał jak głos dziecka.

– Tempe chce z nim porozmawiać. To wszystko.

– Nie potrzeba mi do szczęścia, żeby gościa przymknęli. To palant, ale zawsze stały dochód, a bardzo mi jest potrzebna kasa.

– Wiem, słonko.

Julie potrząsnęła swoją szklanką i odstawiła ją na stół. Unikała mojego wzroku.

– I nie zamierzam przestać go obsługiwać. Gówno mnie obchodzi, co mówią. Jest dziwny, no i co z tego, przecież mnie nie zabije czy coś, nie? Cholera, przecież nawet nie muszę się z nim pieprzyć. A co innego miałabym robić w czwartki? Zapisać się na jakieś kursy? Chodzić do opery? Jeśli nie ja go obsłużę, to jakaś inna dziwka to zrobi.

Po raz pierwszy było widać u niej jakieś emocje. Nastoletnia buta kontrastowała z wcześniej prezentowaną obojętnością. Było mi jej żal. Ale bałam się o Gabby, więc nie mogłam popuścić.

– Widziałaś ostatnio Gabby? – Starałam się mówić miękkim głosem.

– Co?

– Doktor Macaulay. Widziałaś ją ostatnio?

Zmarszczki między jej oczyma pogłębiły się, przez co skojarzyła mi się z Margo, chociaż pasterka niewątpliwie miała lepszą pamięć krótkoterminową.

– Starsza kobieta z kolczykiem w nosie – powiedziała Jewel, akcentując jej wiek.

– A. – Julie zamknęła usta, ale już po chwili znowu się rozchyliły. – Nie. Byłam trochę chora,

Zachowaj spokój, Brennan. Masz już prawie wystarczającą ilość informacji.

– Już się lepiej czujesz? – spytałam.

Wzruszyła ramionami.

– Będziesz zdrowa?

Pokiwała głową.

– Chcesz coś jeszcze?

Potrząsnęła głową.

– Mieszkasz blisko?

Nie chciałam jej wykorzystywać w ten sposób, ale potrzebowałam jeszcze trochę danych.

– U Marcelli. Wiesz, Jewel, na St. Dominique? Wiele z nas tam śpi. – Nie patrzyła na mnie.

Tak. Mam, czego potrzebowałam. Albo będę miała, już niedługo.

Hamburger, alkohol i cokolwiek jeszcze wzięła wyraźnie zaczęły działać na Julie. Ożywienie ponownie zastąpiła apatia. Wcisnęła się w róg boksu. Jej oczy wyglądały jak ciemne kółka na szarej twarzy mima. Zamknęła je i wzięła głęboki oddech, nadymając swoją kościstą klatkę piersiową pod bawełnianą bluzką. Wyglądała na wyczerpaną.

Nagle świąteczna poświata zniknęła. Jasne, jarzeniowe światło wypełniło bar, a Banco donośnym głosem oznajmił, że zaraz zamyka. Kilku pozostałych jeszcze klientów ruszyło w stronę drzwi, wydając z siebie pomruki niezadowolenia.

Jewel schowała playersy do bluzki i pokazała, że musimy iść. Rzuciłam okiem na zegarek – czwarta rano. Spojrzałam na Julie i poczucie winy, które dławiłam w sobie przez cały wieczór, ujawniło się z pełną siłą.

W jasnym świetle Julie wyglądała prawie jak trup, jak ktoś wolno zmierzający w stronę śmierci. Chciałam objąć ją ramionami i przytrzymać chwilę. Chciałam ją zabrać do Beaconsfieid albo do Dorval, albo do North Hatley, gdzie jadałaby w fast foodach, chodziła na tańce i zamawiała dżinsy z katalogu Land's End. Ale wiedziałam, że tak się nie stanie. Wiedziałam, jaką przyszłość ma przed sobą Julie i że prędzej czy później znajdzie się w piwnicy w Parthenais.

Zapłaciłam rachunek i wyszłyśmy z baru. Poranne powietrze było wilgotne i chłodne i unosiły się w nim zapachy rzeki i browaru.

– Dobranoc paniom – rzuciła Jewel. – Tylko żeby wam się teraz nie zebrało na tańce…

Pomachała nam, odwróciła się i szybko ruszyła uliczką. Bez słowa Julie poszła w drugą stronę. Perspektywa domu i łóżka przyciągała mnie jak magnes, ale musiałam jeszcze czegoś się dowiedzieć.

Stałam w miejscu i patrzyłam, jak Julie odchodzi. Byłam przekonana, że łatwo ją będzie dogonić. Pomyliłam się. Kiedy spojrzałam po raz drugi, znikała już za rogiem i musiałam biec, żeby jej nie zgubić.

Szła zygzakami, przecinała puste działki i uliczki, żeby dojść do zdewastowanego domu na St. Dominique, gdzie weszła na schody, wygrzebała klucz i zniknęła za zielonymi drzwiami, z których odchodziła farba. Patrzyłam jak jeszcze przez chwilę po trzaśnięciu drzwi kołysze się wisząca na nich postrzępiona zasłona.

No dobra, Brennan. Czas spać.

Dwadzieścia minut później byłam już w domu.

Pod kołdrą, z Birdiem na kolanie, wymyśliłam plan. Łatwo było zdecydować, czego nie robić. Nie dzwonić do Ryana. Nie wystraszyć Julie. Nie zdradzić się przed tym kretynem z nożem. Zobaczyć, czy to St. Jacques. Dowiedzieć się, gdzie mieszka. Albo gdzie ma teraz kryjówkę. Dowiedzieć się czegoś konkretnego. Wtedy sprowadzić policjantów. Proszę, chłopcy. Przeszukajcie to miejsce,

Brzmiało tak łatwo,

32

Przebrnęłam przez środę, czując się naprawdę wycieńczona. Nie miałam zamiaru jechać do laboratorium, ale zadzwonił LaManche, że potrzebuje raportu. Skoro już się tam znalazłam, postanowiłam zostać. Przeglądałam stare sprawy, wybierając te, których Denis może się pozbyć, ale byłam niemrawa i podrażniona. Bardzo nie lubię tego robić, więc odkładałam to całymi miesiącami. Byłam zajęta do czwartej po południu. Potem wróciłam do domu, zjadłam wczesną kolację, wzięłam długą kąpiel i wskoczyłam do łóżka już o ósmej.

Kiedy obudziłam się w czwartek, światło słoneczne wypełniało sypialnię i wiedziałam, że jest późno. Przeciągnęłam się, przewróciłam na drugi bok i spojrzałam na zegar. Dwadzieścia pięć po dziesiątej. Dobrze. Odespałam zaległości.

Pierwszy Punkt Planu. Nie wychodzę dzisiaj do pracy. Nie spieszyłam się ze wstawaniem. Zastanawiałam się, co dzisiaj robić. Od chwili, kiedy tylko otworzyłam oczy, czułam się naładowana, jak maratończyk przed biegiem. Chciałam narzucić sobie tempo. Opanowanie, Brennan. Niech to będzie inteligentny bieg.

Poszłam do kuchni, zrobiłam kawę i zaczęłam czytać Gazette. Tysiące ludzi uciekają przed wojną w Rwandzie. Partia Quebecois pana Parizeau prowadzi o dziesięć punktów z Liberałami premiera Johnsona. Drużyna Expos straciła pierwsze miejsce we wschodniej lidze. Robotnicy pracują w doroczne święto budowlańców. To nie żarty. Nigdy nie rozumiałam, jakiż to geniusz je wymyślił. W kraju, w którym pogoda pozwala na budowanie przez cztery, pięć miesięcy, prace ustają na dwa tygodnie lipca i wtedy pracownicy jadą na wakacje. Genialny pomysł.

Zrobiłam sobie jeszcze jedną kawę i skończyłam gazetę. Jak na razie idzie nieźle. Czas na Punkt Drugi. Zajęcie się czymś nie absorbującym umysłu.

Wskoczyłam w szorty, bluzę i poszłam na salę gimnastyczną. Pół godziny na StairMasterze i rundka na siłowni. Potem Provigo, gdzie nakupiłam tyle rzeczy, że mogłabym nakarmić cały Montreal. Po powrocie do domu zajęłam się zamiataniem, wycieraniem kurzy, polerowaniem i odkurzaniem. W pewnym momencie rozważałam wyczyszczenie lodówki, ale odrzuciłam ten pomysł jako zbyt ekstremalny.

O siódmej uznałam, że amok robienia porządków minął. Całe mieszkanie trąciło środkami czystości i cytrynową pastą do podłóg, stół w jadalni pokryty był schnącymi swetrami, a czystej bielizny miałam chyba na miesiąc. Ja z kolei wyglądałam i pachniałam, jakbym tygodniami mieszkała pod namiotem. Byłam gotowa do wyjścia.

Dzień był niezwykle parny i zanosiło się na to, że wieczór nie przyniesie ulgi. Przebrałam się w inne krótkie spodnie i bluzę, do czego założyłam parę starych Nike'ów. Idealnie. Miałam wygląd nie profesjonalistki, tylko kogoś przeczesującego Main w poszukiwaniu narkotyków albo kompana na wieczór, albo obu. Kiedy jechałam przez St. Laurent, przebiegałam w myślach Plan. Znaleźć Julie. Śledzić Julie. Znaleźć Faceta od Szlafroczka. Śledzić Go. Nie Dać Się Zauważyć. Prościzna.

Przejechałam przez Ste. Catherine, przyglądając się chodnikom po obu stronach. Kilka kobiet już otworzyło interes przy Granadzie, ale nie było wi-. dać Julie. Nie spodziewałam się jej tak wcześnie. Dałam sobie dużo czasu, żeby dotrzeć na miejsce.

Pierwsza przeszkoda pojawiła się, kiedy skręciłam w znaną mi już uliczkę. Jak duch zmaterializowała się postawna kobieta i zaczęła mi wygrażać. Miała chyba z tonę makijażu na twarzy i szyję bullteriera. Chociaż nie słyszałam wszystkich jej słów, nie miałam wątpliwości, co mi chce zakomunikować. Wycofałam się i odjechałam poszukać innego miejsca do zaparkowania.

Znalazłam je sześć kwartałów na północ, na wąskiej uliczce z niskimi domami. A że lato było w pełni, widownię też miałam tu niezłą. Oczy mężczyzn śledziły mnie z balkonów i werand. Rozmowy ucichły, a puszki piwa spoczęły na spoconych kolanach. Czy byli nieprzyjaźnie nastawieni? Ciekawi? Obojętni? Zaintrygowani? Oddaliłam się natychmiast, więc nikt nawet nie zdążył zagadać.

Zamknęłam samochód i żwawym krokiem doszłam do końca kwartału. Może reagowałam zbyt nerwowo, ale nie chciałam, żeby coś mi pokrzyżowało plany.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy skręciłam za róg i zmieszałam się z ludźmi na St. Laurent. Na zegarze w Le Bon Deli było piętnaście po ósmej. Cholera. O tej godzinie chciałam już być na miejscu. Czy powinnam zmienić Plan? A co będzie, jeśli jej już nie znajdę?

Na wysokości skrzyżowania z Ste. Catherine, przeszłam przez St. Laurent i ponownie przyjrzałam się grupce przed Granadą. Nie było Julie. Czy ona w ogóle tu przyjdzie? Którędy? Cholera. Dlaczego nie przyszłam wcześniej? Teraz nie czas na niezdecydowanie.

Czym prędzej ruszyłam na wschód, przyglądając się twarzom po obu stronach ulicy, ale tłum gęstniał, więc wcale nie miałam pewności, że jej nie minęłam. Skręciłam na północ przy nie zabudowanej działce, idąc tą samą drogą, co dwie noce wcześniej z Jewel. Zawahałam się przy barze, ale po szłam dalej, stawiając na to, że Julie nie zaczyna tak wcześnie.

Kilka minut później stałam zgarbiona pod słupem telefonicznym na końcu St. Dominique. Na ulicy nikogo nie było i panowała cisza. Budynek, w którym mieszkała Julie, nie zdradzał żadnych oznak życia, w oknach było ciemno, światło na werandzie nie paliło się, a farba odchodziła płatami w wilgotnym powietrzu zmierzchu. Widok ten przywodził mi na myśl zdjęcia Wież Milczenia, które kiedyś widziałam. Są to platformy budowane przez indyjską sektę Parsi, na których kładą oni swoich zmarłych, żeby sępy wyczyściły kości. Pomimo upału, wzdrygnęłam się.

Czas się wlókł. Widoki nużyły. Staruszka szła powoli w górę ulicy, ciągnąc za sobą wózek załadowany szmatami. Z trudem ciągnęła swój dzisiejszy, łup po nierównym chodniku, ale już po chwili zniknęła za rogiem. Klekot i skrzeczenie jej wózka najpierw przycichło, aż w końcu zupełnie ustało. Żaden inny dźwięk nie mącił ciszy panującej na ulicy.

Spojrzałam na zegarek – ósma czterdzieści. Zrobiło się zupełnie ciemno. Ile czasu powinnam czekać? A jeśli już wyszła? Mam zadzwonić do jej drzwi? Cholera. Dlaczego nie wyciągnęłam od niej godziny? Już teraz było widać niedoskonałości Planu.

Znowu minęło trochę czasu. Może minuta. Już zaczęłam rozważać odejście, kiedy w pokoju na piętrze zapaliło się światło. Niedługo potem pojawiła się Julie, ubrana w krótką bluzkę, spódniczkę mini i kozaki za kolana. Jej twarz, brzuch i uda stanowiły białe plamy w mroku spowijającym werandę. Schowałam się za słupem.

Przez chwilę się wahała – stała z podniesioną brodą i rękoma splecionymi na brzuchu. Wyglądała, jakby sprawdzała, jaki jest ten wieczór. Po chwili zeszła po schodach i ruszyła szybkim krokiem w stronę Ste. Catherine. Ja skrycie za nią, chcąc mieć ją cały czas na oku.

Na rogu zdziwiła mnie, skręcając w lewo, czyli oddalając się od Main. Nie umówiła się przed Granadą? Dokąd ona idzie? Sprawnie przedzierała się przez tłum, w ogóle nie zwracając uwagi na pokrzykiwania “kociaku" i gwizdanie mężczyzn. Frędzle jej kozaków kołysały się rytmicznie. Musiałam się sprężyć, żeby za nią nadążyć.

Im dalej na wschód szłyśmy, tym tłum robił się rzadszy, aż w końcu w ogóle nie było już tłoku. W odpowiedzi na to, zwiększyłam dystans między nami, ale chyba nie było to konieczne. Julie wyglądała tak, jakby nie interesowali ją inni przechodnie i parła przed siebie prosto do celu.

Nie tylko zrobiło się puściej na ulicach, ale też zmienił się klimat okolicy. Teraz dzieliłyśmy Ste. Catherine z dandysami z supermodnymi fryzurami, wysportowanymi ciałami w bluzkach i dżinsach pomalowanych sprayami, z parami tej samej płci, a czasami zdarzali się i transwestyci. Weszłyśmy na teren gejów.

Idąc za Julie, mijałam kawiarnie, księgarnie i restauracje oferuje strawy z różnych stron świata. W końcu skręciła na północ, a potem na wschód, w ślepą uliczkę magazynów i zapuszczonych drewnianych budynków, z których wiele miało okna zasłonięte arkuszami metalu. Niektóre były wyraźnie wyremontowane na biura i sklepy, do wysokości pierwszego piętra, ale i tak wyglądały, jakby od lat nie było tam żadnych klientów. Wzdłuż krawężników po obu stronach ulicy walały się papiery, puszki i butelki. Miejsce to wyglądało jak dekoracja do kolejnego odcinka serialu o wojnie gangów.

Julie podeszła prosto do bramy w połowie kwartału. Otworzyła drzwi z brudną szybą i metalowymi ozdobami, powiedziała coś i zniknęła w środku. Przez szybę, po prawej stronie zauważyłam oświetloną reklamę piwa. Ona też była osłonięta metalową siatką. Napis nad drzwiami ogłaszał skromnie: BIERE ET VIN.

Co teraz? Czy było to miejsce schadzek z prywatnym pokojem na górze albo z tyłu? Czy był to tylko bar, w którym się spotykają i wyjdą z niego razem? Dla moich potrzeb musi to być tylko bar. Jeśli wyszliby osobno po załatwieniu interesów. Wielki Plan wziąłby w łeb. Nie wiedziałabym, jakiego mężczyznę śledzić.

Nie mogłam tak po prostu stać przed wejściem i czekać. W ciemnościach panujących na ulicy zauważyłam jeszcze ciemniejsze miejsce. Uliczka? Przeszłam koło piwiarni, do której weszła Julie, i po przekątnej skierowałam się ku ciemnej plamie. Było to przejście między opuszczonym zakładem fryzjerskim a magazynem, szerokie na ponad pól metra i ciemne jak krypta.

Z bijącym sercem wśliznęłam się do środka i przywarłam do ściany, chowając się za złamanym i pożółkłym słupem w biało-czerwone paski, który wystawał z chodnika. Minęło kilka minut. Powietrze było ciężkie i panowała martwa cisza, którą mącił tylko mój oddech. Nagle usłyszałam szelest i podskoczyłam. Nie byłam sama. Już miałam rzucić się do ucieczki, kiedy jakaś ciemna masa wystrzeliła spod śmieci leżących koło moich nóg i skierowała się na tyły przejścia. Poczułam ucisk w piersiach i ponownie przebiegł mnie zimny dreszcz, pomimo upału.

Wyluzuj się, Brennan. To tylko gryzoń. No, Julie!

Jakby w odpowiedzi, pojawiła się Julie, a za nią mężczyzna w ciemnej bluzie, z napisem L'Universite de Montreal na piersiach. Lewym ramieniem przytrzymywał papierową torebkę.

Serce zaczęło mi bić jeszcze szybciej. Czy to on? Czy to jest ta sam.i twarz, co na zdjęciu zrobionym koło bankomatu? Czy to uciekinier z Bergcr Street? Wysilałam się, żeby zobaczyć jego rysy, ale było zbyt ciemno i był zbyt daleko. Czy rozpoznałabym St. Jacquesa, nawet gdybym mogła mu się dobrze przyjrzeć? Wątpliwe. Zdjęcie było zbyt nieostre, a mężczyzna w mieszkaniu przemknął zbyt szybko.

Obydwoje patrzyli prosto przed siebie i nie dotykali się ani nie rozmawiali. Jak wracające do domu gołębie, szli tą samą trasą, co przed chwilą ja Julie, zmieniając ją dopiero na Ste. Catherine, gdzie ruszyli na południe, zamiast skręcić na zachód. Skręcili jeszcze kilka razy, klucząc po ulicach pełnych zaniedbanych domów i opuszczonych sklepów, ulicach, które były ciemne i szczerze nieprzyjazne.

Trzymałam się pół kwartału z tyłu, świadoma każdego chrobotu i trzasku, bojąc się, że mnie zauważą. Nie miałam żadnej osłony. Gdyby się odwrócili i zobaczyli mnie, nie miałabym żadnego pretekstu, żadnych wystaw sklepowych, które mogłabym oglądać, żadnych bram, w które mogłabym wejść, niczego, za czym mogłabym się schować, ani dosłownie, ani w przenośni. Wtedy mogłabym jedynie iść dalej i mieć nadzieję, ze byłoby gdzie skręcić, nim Julie by mnie rozpoznała. Nie obejrzeli się za siebie.

Przechodziliśmy przez plątaninę uliczek i podjazdów, a każda następa była bardziej opustoszała od poprzedniej. W pewnym momencie z przeciwnej strony nadeszło dwóch mężczyzn, głośno się kłócąc. Miałam nadzieję, że Julie i jej klient nie obejrzą się za nimi. Nie zrobili tego. Cały czas szli przed siebie i zniknęli za kolejnym rogiem. Przyspieszyłam, obawiając się, że zgubię ich w ciągu tych kilku sekund, gdy byli poza zasięgiem wzroku.

Moje obawy sprawdziły się. Kiedy skręciłam, nie było ich. Ulica była pusta i cicha.

Cholera!

Spojrzałam na budynki po obu stronach, przyglądając się po kolei wszystkim metalowym schodom, wszystkim wejściom. Nic. Ani śladu.

Niech to!

Pędziłam po chodniku, wściekła na siebie, że ich zgubiłam. Byłam w połowie drogi do następnego rogu, kiedy otworzyły się jakieś drzwi i stały klient Julie wyszedł na zardzewiały, metalowy balkon kilka metrów po mojej prawej stronie. Stał odwrócony do mnie plecami, na wysokości moich ramion, ale bluza wyglądała na tę samą. Zastygłam w pół kroku, nie będąc w stanie ani jasno myśleć, ani nic zrobić.

Mężczyzna odchrząknął i po chwili wypluł flegmę daleko na chodnik. Poniósł grzbiet ręki do ust, potem wszedł do środka i zamknął drzwi, nieświadomy mojej obecności.

Stałam tak, jak przedtem, nogi miałam jak z gumy i nie byłam w stanie się ruszyć.

Świetne posunięcie, Brennan. Spanikuj i spaprz sprawę! Może wysłać sygnał świetlny i włączyć syrenę?

Budynek, w którym zniknął, wyglądał na jedyny w rzędzie, który jako tako się trzymał. Gdyby go zburzyć, runąłby cały rząd. Tabliczka na nim oznajmiała: LE ST. VITUS i oferowała CHAMBRES TOURISTIQUES. Pokoje dla turystów. Zgadza się.

Czy było to jego mieszkanie, czy tylko miejscem schadzek? Przygotowałam się na dalsze czekanie.

Znowu zaczęłam się rozglądać za miejsce, w którym mogłabym się schować. I znowu zauważyłam coś, co wyglądało jak wnęka, po drugiej stronie ulicy. Przeszłam przez ulicę i okazało się, że się nie pomyliłam. Może szybko się uczę. Może po prostu miałam szczęście.

Wstrzymałam oddech i wśliznęłam się w ciemność mojej nowej kryjówki. Czułam się tak, jakbym znalazła się w pojemniku na śmieci. Powietrze było ciepłe i ciężkie, śmierdziało moczem i gnijącymi odpadkami.

Stałam w ciasnej przestrzeni, przestępując z nogi na nogę. Wspomnienie pająków skierowanych brzuchami ku górze i karaluchów, gnieżdżących się w słupie, przy którym stałam kilkanaście minut wcześniej, powstrzymywało mnie przed oparciem się o ścianę. Siedzenie w ogóle nie wchodziło w grę.

Czas wlókł się. Nie spuszczałam oczu z budynku, ale myślami byłam bardzo daleko. Myślałam o Katy. Myślałam o Gabby. Myślałam o St. Vitusie. Świętym Wicie. Kim to on był? I jak by się czuł, wiedząc, że w miejscu nazwanym jego imieniem mieści się taka nora? A czy święty Wit nie jest nazwą choroby? Czy też pomylił mi się ze świętym Elmem?

Myślałam również o St. Jacquesie. Zdjęcie zrobione przy bankomacie było tak słabej jakości, że twarz pozostawała w cieniu. Tamten staruszek miał rację. Rodzona matka nie poznałaby go na tym zdjęciu. Poza tym mógł zmienić fryzurę, zapuścić brodę i zacząć nosić okulary.

Inkowie zbudowali sieć dróg. Hannibal przekroczył Alpy. Seti zasiadł na tronie. A nikt nie wszedł ani nie wyszedł z St. Vitus. Starałam się nie myśleć, co się odbywa w jednym z pokojów. Miałam nadzieję, że facet jest szybki Gdyby nie był, to by trafił się naprawdę rzadki okaz, Brennan.

W mojej kryjówce nie było przewiewu, a ściany z cegły ciągle utrzymywały ciepło nagromadzone w ciągu upalnego dnia. Koszula zrobiła się wilgotna i lgnęła mi do skóry. Głowa też była spocona i czasami kropelka potu spływała mi po szyi albo po twarzy.

Przestępowałam z nogi na nogę, obserwowałam i myślałam. Powietrze było strasznie duszne. Niebo migotało i cicho szumiało. Kosmiczny szum, nic więcej. Od czasu do czasu samochód oświetlił ulicę, aby po chwili zniknąć i ponownie pogrążyć ją w ciemności.

Zaczynałam mieć dosyć upału, zapachu i ciasnej przestrzeni. Między oczyma czułam tępy ból, a w gardle zaczynałam czuć przedwymiotne skurcze. Pomyślałam o tym, żeby stąd pójść. Przykucnęłam.

Nagle coś nade mną zamajaczyło! W głowie zaczęły kłębić mi się najróżniejsze myśli. Czy to przejście dokądś prowadzi? Głupia! Nie sprawdziłam ewentualnej drogi ucieczki!

Jakiś mężczyzna wyszedł na ulicę, grzebiąc przy czymś na wysokości pasa. Spojrzałam na przejście za sobą, ale było tam kompletnie ciemno. Byłam w pułapce!

Potem było jak w eksperymencie z fizyki, z działającymi na siebie siłami o takiej samej wartości i przeciwnym zwrocie. Wyprostowałam się i zachwiałam na zdrętwiałych nogach. Mężczyzna też zatoczył się do tyłu, a na jego twarzy pojawił się wyraz skrajnego zdziwienia. Zauważyłam, że jest Azjatą, chociaż w ciemności widać było tylko jego ośle zęby i zaskoczone oczy.

Przywarłam do ściany, w równym stopniu dla wsparcia, co dla osłony. Posłał mi spojrzenie pełne zdziwienia, potrząsnął głową jakby zakłopotany, po czym kołysząc się na nogach ruszył wzdłuż ulicy, wciskając koszulę do spodni i zapinając zamek.

Przez chwilę po prostu stałam w miejscu, uspokajając łomoczące nieprzytomnie serce.

To włóczęga, który chciał się tylko wypróżnić. I już sobie poszedł.

A co by było, gdyby to był St. Jacques?

Dobrze, że nie był.

Nie zostawiłaś sobie drogi ucieczki. Zachowujesz się jak kretynka. Dasz się zaraz zabić.

To był tylko włóczęga.

Idź do domu. J.S. ma rację. Zostaw to glinom.

Oni sobie z tym nie poradzą.

To nie jest twój problem.

Ale Gabby, tak.

Pewnie jest w Ste. Adele.

Kiedyś tam u niej byłam.

Uspokoiwszy się nieco, wznowiłam obserwację. Znowu pomyślałam o patronie tego przybytku. I skojarzyłam. Taniec świętego Wita. Szeroko rozpowszechniony w szesnastym wieku. Ludzie robili się nerwowi i drażliwi, a ich kończyny zaczynały swędzieć. Myśleli, że to jakiś rodzaj histerii i oddawali się w opiekę świętego. W takim razie co ze świętym Elmo? Ogień? Tak! Ognie świętego Elma. Miało to chyba coś wspólnego z ziarnem zarażonym sporyszem… Zdaje się, że po tym też ludzie wariowali.

Potem myślałam o miastach, do których chciałabym pojechać. Abilene. Bangkok. Chittagong. Zawsze podobała mi się ta nazwa, Chittagong. Może pojadę do Bangladeszu. Doszłam do litery D, kiedy Julie wyszła z St. Vitusa i spokojnym krokiem ruszyła po ulicy. Ja czekałam. Już mi nie była potrzebna.

Nie musiałam długo czekać. Moja ofiara też wyszła. Dałam mu odejść na jakieś pół kwartału, po czym ruszyłam za nim. Jego ruchy przypominały mi szperającego w śmieciach szczura. Szedł powoli przed siebie, zgarbiony, ze spuszczoną głową, przyciskając torebkę do piersi. Kiedy za nim szłam, porównywałam jego sylwetkę do tej, którą widziałam uciekającą z pokoju przy Berger Street. Z tego, co pamiętałam, nie za bardzo do siebie pasowały, ale St. Jacques był zbyt szybki, a jego pojawienie zbyt niespodziewane. To może być on, ale ja po prostu nie zdążyłam mu się wtedy dobrze przyjrzeć. Ten facet z pewnością nie ruszał się szybko.

Trzeci raz w ciągu trzech godzin kluczyłam po labiryncie nie oświetlonych, bocznych ulic, podążając za ofiarą tak blisko, jak śmiałam. Modliłam się o to, żeby nie wstąpił do kolejnej piwiarni. Nie miałam już ochoty na dalszą obserwację.

Niepotrzebnie się martwiłam. Po chwili kluczenia w plątaninie bocznych ulic i uliczek, mężczyzna skręcił po raz ostatni i wszedł prosto do budynku z szarego kamienia z łukiem nad wejściem. Ten dom wyglądał jak setki innych, które mijałam tego wieczora, chociaż był nieco mniej zapuszczony, kamień trochę mniej brudny, a przerdzewiałym schodom prowadzącym do drzwi nie aż tak bardzo trzeba było farby.

Szybko wspiął się po schodach, czemu towarzyszyły głośne, metaliczne dźwięki jego kroków, po czym zniknął w drzwiach zdobionych rzeźbionymi ornamentami.

Prawie natychmiast na drugim piętrze zapaliło się światło, ukazując na wpół otwarte okno i nieruchomo wiszące zasłony. Za nimi widać było ciemną sylwetkę ruszającą się po pokoju.

Przeszłam przez ulicę i czekałam. Tym razem nie odkryłam żadnego przejścia.

Przez chwilę sylwetka ruszała się to do przodu, to do tyłu, po czym zniknęła.

Czekałam.

To on, Brennan. Wynoś się stąd.

Może kogoś odwiedza. Może coś zostawia.

Masz go. Ruszaj już.

Spojrzałam na zegarek – dwadzieścia po jedenastej. Jeszcze wcześnie. Jeszcze dziesięć minut.

Nie trwało to nawet tyle. Sylwetka pojawiła się ponownie, uniosła okno maksymalnie do góry i zniknęła. Potem w pokoju zgasło światło. Czas spać!

Czekałam jeszcze pięć minut, żeby się upewnić, że nikt nie wychodzi z budynku i już nie musiałam więcej siebie przekonywać. Ryan i chłopaki mogą go stąd ściągnąć.

Zapisałam adres i zaczęłam kluczyć w stronę samochodu, mając nadzieję, że uda mi się go znaleźć. Powietrze było ciągle ciężkie, a upał równie uciążliwy jak po południu. Liście i zasłony wisiały nieruchomo, jakby je wyprano i powieszono, żeby wyschły. Neony St. Laurent migotały nad szczytami ciemnych budynków, oświetlając labirynt ulic, którymi przemykałam.

Na zegarze w tablicy rozdzielczej była północ, kiedy wjechałam do garażu. Idzie mi coraz lepiej. Jestem w domu przed świtem.

Najpierw nie zarejestrowałam hałasu. Byłam już przy wyjściu z garażu i wybierałam klucz, by w końcu dotarł do mojej świadomości. Stanęłam, żeby posłuchać. Wysoki pisk dobiegał zza moich pleców, gdzieś koło głównego wjazdu.

Kiedy szłam w tamtą stronę, starając się namierzyć jego źródło, dźwięk zrobił się czystszy i stał się ostrym, pulsującym piskiem. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że dobiega on z drzwi po prawej stronie rampy. Chociaż drzwi wyglądały na zamknięte, zamek nie był i dlatego włączył się alarm.

Popchnęłam, a potem pociągnęłam za metalowy uchwyt, dokładnie zamykając drzwi. Pisk gwałtownie się urwał i w garażu zapanowała głucha cisza. Zapamiętałam, by powiedzieć Winstonowi o tym, że coś się zepsuło.

Po kilku godzinach spędzonych w gorących i brudnych kryjówkach, czułam, że w mieszkaniu jest chłodno i rześko. Przez chwilę stałam w przedpokoju, pozwalając zimnemu powietrzu schłodzić moją rozgrzaną skórę. Birdie zaczął ocierać się o moją nogę, wyprężając kark i mrucząc na powitanie. Spojrzałam na niego. Delikatne, białe włoski przylgnęły do moich spoconych nóg. Pogłaskałam go po głowie, dałam mu jeść i sprawdziłam wiadomości na automatycznej sekretarce. Jedna pusta. Poszłam pod prysznic.

Kiedy namydlałam się i spłukiwałam, przypominałam sobie wydarzenia dzisiejszego wieczora. Co zdołałam osiągnąć? Teraz wiedziałam, gdzie mieszka schizol lubiący bieliznę. Przynajmniej założyłam, że to on, bo dzisiaj był czwartek. I co z tego? Przecież może nie mieć nic wspólnego z morderstwami.

Ale jakoś nie mogłam siebie do tego przekonać. Dlaczego? Dlaczego myślałam, że ten facet jest w to zamieszany? Dlaczego uważałam, że moim zadaniem jest go namierzyć? Dlaczego bałam się o Gabby? Przecież Julie ma się dobrze.

Po wyjściu spod prysznica cały czas byłam podkręcona i wiedziałam, że nie zasnę, więc wyjęłam z lodówki kawałek brie, tomme de chevre de savoie i nalałam sobie lemoniady. Zawinęłam się w kołdrę, wyciągnęłam na kanapie, obrałam pomarańcz i zjadłam ją z serem. Nie mogłam się skupić na dowcipach słynnego showmana. Znowu zaczęłam rozmyślać.

Dlaczego spędziłam cztery godziny z pająkami i szczurami, żeby szpiegować jakiegoś faceta, który lubi ubierać dziwki w bieliznę? Dlaczego nie zostawić tego glinom?

Cały czas to wracało. Dlaczego po prostu nie powiedziałam Ryanowi tego, co wiem i nie poprosiłam go, żeby przycisnął tego faceta?

Bo to sprawa osobista. Ale nie tak, jak sobie wmawiałam. To nie chodzi tylko o czaszkę w ogrodzie, o napaść na moje czy Gabby bezpieczeństwo. Coś innego sprawiało, że te sprawy stały się moją obsesją, coś głębszego i bardziej przejmującego. W ciągu następnej godziny, krok po kroczku, przyznałam się sama przed sobą, jakie były prawdziwe powody moich poczynań. Prawda była taka, że ostatnio przerażałam siebie samą. Codziennie oglądałam jakąś gwałtowną śmierć. Jakąś kobietę zabitą przez jakiegoś mężczyznę i wrzuconą do rzeki, wyrzuconą na wysypisko czy porzuconą w lesie. Połamane kości jakiegoś dziecka odkryte w pudełku, kanale czy plastikowym worku. Dzień po dniu czyściłam je, badałam i stawiałam diagnozę. Pisałam raporty. Składałam zeznania. I czasami nic nie czułam. Profesjonalny dystans. Kliniczny brak zainteresowania. Oglądałam śmierć za często, ze zbyt bliska i bałam się, że zaczyna dla mnie tracić swoje głębokie znaczenie. Wiedziałam, że nie mogę cierpieć z powodu człowieka, którym kiedyś były wszystkie ze zwłok, z którymi miałam do czynienia. To by bardzo szybko wyczerpało moje emocjonalne rezerwy. Pewna ilość profesjonalnego dystansu była niezbędna, żeby móc wykonywać pracę, ale nie do tego stopnia, żeby wyzuć się z wszelkich uczuć.

Śmierć tych kobiet coś we mnie poruszyła. Bolał mnie ich strach, ich ból, ich bezradność wobec szaleństwa. Czułam gniew, wściekłość i potrzeby złapania zwierzęcia odpowiedzialnego za tę jatkę. Współczułam tym kobietom i moja reakcja na ich śmierć była jak koło ratunkowe dla moich uczuć. Dla mojego człowieczeństwa i umiejętności cieszenia się życiem. Współczułam i byłam wdzięczna za to uczucie.

To dlatego traktowałam to jak sprawę osobistą. To dlatego nic mnie nie powstrzyma. To dlatego przeszukiwałam teren klasztoru, lasek, bary i tylne uliczki Main. Przekonam Ryana, żeby się tym zajął. Rozgryzę klienta Julie. Znajdę Gabby. Może to jest powiązane. Może nie. Nieważne. Tak czy inaczej, znajdę sukinsyna odpowiedzialnego za rozlew kobiecej krwi i pomogę go zamknąć. Na dobre.

33

Nadanie śledztwu tempa okazało się trudniejsze, niż myślałam. Po części z mojego powodu.

O wpół do szóstej piątkowego popołudnia bolała mnie głowa i brzuch od i niezliczonej ilości wypitych kaw z automatu. Godzinami dyskutowaliśmy o aktach. Nikt nie miał niczego specjalnie nowego do powiedzenia, więc powtarzaliśmy w kółko te same rzeczy, przekopując się przez morze informacji, desperacko starając się znaleźć coś nowego. Niewiele z tego wyszło.

Bertrand rozpracowywał sprawy pod kątem nieruchomości. Morisette-Champoux i Adkins zgłosiły swoje oferty w ReMaxie. Sąsiadka Gagnon też. Jest to duża firma, trzy biura, trzech osobno działających agentów. Żaden z nich nie pamiętał ofiar ani nawet ich mieszkań. Ojciec Trottier skorzystał z usług Royale Lepage.

Były chłopak Pitre był ćpunem, który zabił prostytutkę w Winnipeg. Może będzie z tego jakiś przełom. A może nic. Tak sądził Claudel.

Przesłuchania znanych przestępców seksualnych były w toku, niczego jednak jak dotąd nie wniosły. Niestety.

Zespoły umundurowanych policjantów przeczesywały okolice wokół mieszkań Morisette-Champoux i Adkins. Zero.

Nie bardzo mieliśmy na czym się wyżyć, więc wyżywaliśmy się na sobie. Panował ponury nastrój i zapasy cierpliwości były na wyczerpaniu, więc czekałam na właściwy moment, żeby powiedzieć, co miałam do powiedzenia. Słuchali uprzejmie, kiedy im mówiłam, jak wygląda sytuacja Gabby i o nocy w samochodzie. Opisałam rysunek, moją rozmowę z J.S. i efekty obserwacji Julie.

Kiedy skończyłam, nikt nic nie powiedział. Siedem kobiet spoglądało niemo z przenośnych tablic. Pióro Claudela znaczyło skomplikowane wzory i sieci. Był cichy i przytłumiony przez całe popołudnie, jakby duchem znajdował się zupełnie gdzie indziej. Moje sprawozdanie sprawiło, że zrobił się jeszcze bardziej ponury. Dźwięki wydawane przez duży, elektroniczny zegar wypełniały salę.

Bzzzzz.

– Ale nie wiadomo, czy to ten sam śmieć, którego goniliśmy na Berger? – To był Bertrand. Potrząsnęłam głową. Bzzzzzz.

– Ja jestem za tym, żeby przymknąć ciotę. – To Ketterling.

– Za co? – Ryan. Bzzzzzz.

– Możemy po prostu sprawdzić, jak gościu znosi stres. -To Charbonneau.

– Jeśli jest tym, którego szukamy, to może się wystraszyć. A ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, to żeby facet spanikował i prysnął z miasta. – Rousseau.

– Nie. Ostatnią rzeczą, której byśmy sobie życzyli, to to, żeby wcisnął komuś plastikowego Chrystusa w szparkę. – Znowu Bertrand.

– Ten frajer to pewnie zwyczajny onanista.

– Albo Kuba Rozpruwacz z odjazdem na punkcie bielizny…

Bzzzzz.

I tak mniej więcej się to ciągnęło przez dłuższy czas, raz po francusku, raz po angielsku. W końcu wszyscy zaczęli rysować, jak Claudel. Bzzzzzz.

Po jakimś czasie ciszę przerwał Charbonneau.

– Na ile nieobliczalna jest Gabby?

Zawahałam się. Jakoś w świetle dziennym rzeczy przedstawiały się inaczej. Już raz wysłałam tych ludzi w pościg i ciągle nie wiemy, czy nie był to pościg za czymś, czego nie ma.

Claudel spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem gada i poczułam rosnącą słabość w brzuchu. Ten człowiek mną gardził, chciał mnie zniszczyć. Co robi za moimi plecami? Jak daleko posunęła się sprawa skargi? A co jeśli się mylę z Gabby?

I wtedy zrobiłam coś, czego nigdy nie będę w stanie zmienić. Może tak naprawdę w głębi ducha wcale nie myślałam, że coś złego mogło się przytrafić Gabby. Zawsze do tej pory lądowała na czterech łapach. Może po prostu obrałam najbezpieczniejszą dla mnie drogę. Kto wie? Natychmiastowe działanie w sprawie bezpieczeństwa mojej przyjaciółki nie wydało mi się konieczne. Wycofałam się.

– Wcześniej też znikała.

Bzzzzzz.

Bzzzzzz.

Bzzzzzz.

Ryan pierwszy zareagował.

– Tak jak teraz? Bez słowa?

Przytaknęłam.

Bzzzzzz.

Bzzzzzz.

Bzzzzzz.

Twarz Ryana była ponura,

– No, dobra. Dowiedzmy się, jak się facet nazywa i sprawdźmy go. Ale i na razie zachowajmy to dla siebie. Dopóki czegoś na niego nie będziemy mieli, i tak nie dostalibyśmy nakazu. – Odwrócił się do Charbonneau. – Mam rację, Michel?

Charbonneau pokiwał głową. Przedyskutowaliśmy jeszcze parę spraw, zebraliśmy swoje rzeczy i rozeszliśmy się.

Kiedy później często wracałam myślami do tego spotkania, zawsze zastanawiałam się, czy mogłam zmienić bieg późniejszych wydarzeń. Dlaczego nie podniosłam krzyku w sprawie Gabby? Czy widok Claudela zmiękczył moje postanowienie? Czy poświęciłam zapał, który mi towarzyszył noc wcześniej, W imię profesjonalnej ostrożności? Czy wolałam poświęcić życie Gabby zamiast narażać swoją karierę zawodową? Czy zakrojone na szeroką skalę poszukiwania rozpoczęte tego dnia by coś zmieniły?

Tego wieczoru poszłam do domu i jadłam kolację z mikrofalówki przy telewizji. Wydaje mi się, że to był szwajcarski stek. Kiedy mikrofalówka zapiszczała, wyjęłam tackę i ściągnęłam folię.

Stałam przez chwilę, przyglądając się, jak syntetyczny tłuszcz zastyga na syntetycznych ziemniakach puree, czując jak narasta we mnie uwertura samotności i frustracji. Mogłam to jeść w towarzystwie kota i komedii, a więc spędzić kolejną noc na walce z demonami, ale mogłam też być dyrygentem wieczornego przedstawienia.

– Pieprzę to. Maestro…?

Wyrzuciłam kolację do śmietnika i poszłam do Chez Katsura na rue de la Montagne, gdzie uraczyłam się sushi i pogadałam o tym i owym ze sprzedawcą kartek z Sudbury.

Nie przyjęłam jednak jego zaproszenia, wolałam załapać się na późny seans Rycerza Króla Artura w Le Faubourg.

Było za dwadzieścia jedenasta, kiedy wyszłam z kina i wyjechałam ruchomymi schodami do głównego holu. Było w nim prawie zupełnie pusto, sprzedawcy już poszli, a ich schowane towary stały zamknięte w wózkach. Minęłam piekarnię ciastek, stoisko z lodami, stoisko z japońskimi daniami na wynos. Wszystkie półki i lady zostały pozdejmowane i wciśnięte za drzwi. Noże i piły wisiały w równych rządkach za pustymi ladami u rzeźnika.

Film był tym, czego mi było trzeba. Rozdrażnił mnie tylko zarozumiały,. niefrancuski Lancelot w wykonaniu Richarda Gere'a.

Dobre rozegrane, Brennan. Przydałby się bis.

Przeszłam przez Ste. Catherine i ruszyłam w stronę domu. Było ciągle gorąco i bardzo wilgotno. Mgła spowijała światło latarń i unosiła się nad chodnikiem, jak para nad gorącą wanną w chłodną, zimową noc.

Zobaczyłam kopertę, jak tylko wyszłam z holu i skręciłam w korytarz prowadzący do moich drzwi. Leżała między klamką a framugą. Najpierw pomyślałam, że to od Winstona. Może musi coś naprawić i wyłączy prąd albo wodę. Nie. On by przesłał zawiadomienie pocztą. Skarga na Birdiego? List od Gabby?

Nie. W rzeczywistości to wcale nie był list. W kopercie były dwa przedmioty, które położyłam potem na stole, milczące i budzące grozę. Gapiłam się na nie, z sercem dudniącym jak oszalałe i trzęsącymi się rękoma, rozumiejąc, ale odmawiając przyjęcia do wiadomości tego, co znaczą.

Koperta zawierała plastikową legitymację. Po lewej stronie plakietki, pod zachodem słońca, wypukłymi, białymi literami wypisano nazwisko Gabby, datę urodzenia i numero d'assurance maladie. Jej zdjęcie znajdowało się w prawym górnym rogu, miała puszyste dredy i coś srebrnego zwisającego z każdego ucha.

Drugim przedmiotem był pięciocentymetrowy kwadrat wycięty z dużego planu miasta. Plan przedstawiał ulice z francuskimi nazwami i tereny zielone w aż do bólu znajomych barwach. Zaczęłam szukać jakichś charakterystycznych punktów albo nazw, które pozwoliłyby mi zlokalizować to miejsca Rue Ste. Helenę. Rue Beauchamp. Rue Champlain. Nie znałam tych ulic. Mo że to Montreal, ale równie dobrze mnóstwo innych miast. Nie mieszkałam w Quebecu wystarczająco długo, żeby wiedzieć. Na planie nie było dróg ani innych cech, które bym rozpoznała. Oprócz jednej. Dużego czarnego X-a na środku wycinka.

Wpatrywałam się odrętwiała w tego X-a. Przez głowę przebiegały mi straszliwe obrazy, ale odpędzałam je od siebie, odrzucając jedyny możliwy do przyjęcia wniosek. To był blef. Tak jak czaszka w ogrodzie. Ten maniak się mną bawi. Sprawdza, jak bardzo może mnie przerazić.

Nie wiem, jak długo przyglądałam się twarzy Gabby, przypominając sobie w innych miejscach i okolicznościach. Szczęśliwa twarz w kapeluszu klowna na przyjęciu z okazji trzecich urodzin Katy. Twarz skąpana we łzach, kiedy mi powiedziała o tym, że jej brat popełnił samobójstwo.

W mieszkaniu panowała cisza, a wszechświat zamarł. Potem ogarnęła mnie przeraźliwa pewność.

To nie był blef. Dobry Boże, dobry Boże, droga Gabby. Jest mi tak bardzo, tak strasznie przykro.

Ryan odebrał przy trzecim sygnale.

– On ma Gabby – wyszeptałam w miarę spokojnym głosem, tylko dzięki nadludzkiemu wysiłkowi woli. Kostki na mojej dłoni zaciśniętej na słuchawce były zupełnie białe.

Nie dał się zwieść.

– Kto? – spytał, czując, że mój głos maskuje przerażenie, i przechodząc od razu do sedna.

– Nie wiem.

– Gdzie oni są?

– Nie… nie wiem.

Usłyszałam odgłos ręki przesuwanej po twarzy.

– Co masz?

Wysłuchał mnie, nie przerywając,

– Cholera.

Chwila ciszy.

– OK. Zawiozę mapę do centrali, żeby namierzyli to miejsce, a potem wyślemy tam ekipę.

– Ja mogę zawieźć mapę – powiedziałam.

– Myślę, że powinnaś zostać u siebie. I chcę, żeby policjanci znowu zaczęli obserwować budynek, w którym mieszkasz.

– To nie ja jestem w niebezpieczeństwie – wypaliłam. – Ten sukinsyn ma Gabby! Pewnie już i tak ją zabił!

Moja maska zaczęła się sypać. Starałam się opanować rozdygotane ręce.

– Brennan, niedobrze mi na myśl o twojej przyjaciółce. Pomógłbym jej, na ile to tylko możliwe. Uwierz mi. Ale nie wolno ci tracić głowy. Jeśli ten psychopata ma tylko jej torebkę, ale nie ją samą, pewnie nic jej nie jest, niezależnie, gdzie teraz jest. Jeśli ją ma i pokazał nam, gdzie ją znaleźć, zostawi ją w takim stanie, w jakim chce, żebyśmy ją znaleźli. Nic na to nie poradzimy. Jak na razie, ktoś umieścił kopertę w twoich drzwiach, Brennan. Ten sukinsyn był w twoim budynku. Zna twój samochód. Jeśli ten facet jest zabójcą, to nie zawaha się, żebyś ty też znalazła się na liście ofiar. Szacunek dla życia nie jest szczególnie silną cechą jego osobowości, a wygląda na to, że teraz skoncentrował się na twoim życiu.

Miał rację.

– I naślę kogoś na faceta, którego śledziłaś.

Mówiłam powoli i cicho.

– Chcę, żeby zadzwonili do mnie, jak tylko namierzą to miejsce.

– Ale Bren…

– Czy to taki problem? – Spytałam już nie tak cicho.

To było irracjonalne i wiedziałam o tym, ale Ryan był czuły na rosnącą we mnie histerię, a może to była wściekłość? Może po prostu nie chciał ze mną dyskutować.

– Nie.

Ryan wpadł po kopertę koło północy, a z centrali zadzwonili godzinę później. Zdjęli jeden odcisk z legitymacji. Mój. X oznaczał opuszczoną działkę w St. Lambert. Godzinę później zadzwonił do mnie Ryan. Radiowóz sprawdził tę działkę i wszystkie okoliczne budynki. Nic nie znaleźli. Ryan zorganizował ekipę na rano. Z psami. Wracamy na południowy brzeg.

– O której jutro? – spytałam drżącym głosem. Smutek po stracie Gabby był już nie do wytrzymania.

– Załatwię ich na siódmą.

– Szóstą.

– Szóstą. Podjechać po ciebie?

– Dzięki.

Zawahał się.

– Być może nic jej nie jest.

– No.

Odbębniłam wszystkie normalne czynności, które robię przed snem, chociaż i tak wiedziałam, że nie zasnę. Zęby. Twarz. Krem do rąk. Koszul; i nocna. Potem kręciłam się po pokojach, starając się nie myśleć o kobietach z tablic. Zdjęciach z miejsc zbrodni. Opisach autopsji. Gabby.

Poprawiłam zdjęcie, przestawiłam wazę, podniosłam paprocha z dywanu Było mi zimno, więc zaparzyłam sobie herbatę i skręciłam klimatyzację. Kilka minut później włączyłam ją ponownie. Birdie wycofał się do sypialni, bo miał już dosyć mojego kręcenia się bez celu, ale ja nie mogłam przestać. Poczucie bezradności wobec wiszącego w powietrzu horroru było nie do zniesienia.

Koło drugiej wyciągnęłam się na kanapie, zamknęłam oczy i próbowałam rozluźnić się. Skoncentrować się na odgłosach nocy. Szumie kompresora od klimatyzacji. Sygnale karetki. Kapaniu wody z kranów piętro wyżej. Wodzie przepływającej przez rury. Skrzypieniu drewnianych ścian.

Zaczęłam myśleć obrazami. Było ich mnóstwo i przebiegały mi przez głowę, kręcąc się i przewracając jak fragmenty z serialu o wymarzonym Hollywood. Widziałam otwartą klatkę piersiową Chantale. Wypatroszony brzuch Morisette-Champoux. Gnijącą głowę, która była Isabelle Gagnon Odciętą rękę. Odciętą pierś leżącą w trupio bladych wargach. Nieżywą małpę. Figurkę. Przetykaczkę. Nóż.

Nic nie mogłam na to poradzić. Oglądałam film o śmierci, udręczona my ślą, że Gabby stanowi część obsady. Niebo zaczynało blednąc, kiedy wstałam, żeby się ubrać.

34

Słońce ledwo wzniosło się ponad linię horyzontu, kiedy odkryliśmy ciało Gabby. Margo skierowała prosto do niego, prawie się nie wahając, kiedy spuszczono ją ze smyczy wewnątrz ogrodzenia z dykty otaczającego działkę. Przez chwilę węszyła, po czym popędziła przez zadrzewiony teren. Szafranowy świt oświetlał jej sierść i kurz wznoszący się pod jej łapami,

Grób ukryty był wewnątrz walących się fundamentów domu. Był płytki, wykopany szybko, wyraźnie w pośpiechu. Standardowy. Ale potem zabójca zadał sobie trud, otaczając miejsce pochówku starannie ułożonymi, owalnymi cegłami.

Teraz jej ciało leżało już na ziemi, zamknięte w worku na zwłoki. Odgrodziliśmy to miejsce kozłami do rżnięcia drzewa i żółtą taśmą, ale nie było to konieczne. Wczesna godzina i ogrodzenie z dykty stanowiły wystarczającą ochronę. Nie było żadnego gapia, kiedy wykopywaliśmy ciało i wykonywaliśmy nasze makabryczne, rutynowe czynności.

Siedziałam w radiowozie, pijąc zimną kawę z plastikowego kubka. Trzeszczało radio, a wokół mnie panowało zwyczajne w takich sytuacjach zamieszanie.

Przyjechałam, żeby wykonać swoją robotę, żeby być profesjonalistką, ale okazało się, że nie byłam w stanie. Muszą sobie poradzić beze mnie. Być może później mój mózg przyjmie do wiadomości to, czego teraz uparcie nie chciał. Jak na razie byłam odrętwiała, mój mózg też był odrętwiały. Nie chciałam widzieć jej w dole, ponownie oglądać, jak marmurowe, opuchnięte ciało wynurza się spod usuwanej ziemi. Natychmiast rozpoznałabym srebrne kolczyki. Ganesz. Przypomniałam sobie, jak Gabby mówiła coś o małym słoniu. Przyjazny bóg. Szczęśliwy bóg. A nie bóg bólu i śmierci. Gdzie byłeś, Ganeszu? Dlaczego nie ochroniłeś swojej przyjaciółki? Dlaczego żaden z jej przyjaciół jej nie ochronił? Katusze. Przezwycięż to.

Dokonałam wzrokowej identyfikacji ciała, po czym Ryan przejął dowodzenie. Patrzyłam, jak konferował z Pierrem Gilbertem. Rozmawiali przez chwilę, po czym Ryan się odwrócił i podszedł do mnie.

Podniósł nogawki spodni i przykucnął koło otwartych drzwi samochodu, trzymając jedną rękę na poręczy w drzwiach. Chociaż było jeszcze wcześnie, temperatura osiągnęła już dwadzieścia siedem stopni i w jego włosach i pod pachami lśnił pot.

– Tak mi przykro – powiedział.

Pokiwałam głową.

– Wiem, jak ci jest ciężko.

Nie. Nie wiesz. A głośno dodałam:

– Ciało jest w całkiem niezłym stanie, biorąc pod uwagę upał.

– Nie wiemy, od jak dawna tu jest.

– Tak.

Złapał mnie za rękę. Jego dłoń zostawiła wilgotny ślad na winylowej poręczy.

– Nie było ni…

– Znaleźliście coś?

– Niewiele.

– Żadnych śladów stóp, albo opon, nic na całej tej cholernej działce?

Potrząsnął głową.

– Odciski butów na cegłach? – Wiedziałam, że to głupie pytanie już w momencie, w którym je zadawałam.

Nie spuszczał ze mnie oczu.

– Nic w dole?

– Była tylko jedna rzecz, Tempe. Leżąca na jej piersiach. – Wahał się przez chwilę. – Rękawiczka chirurgiczna.

– Trochę to nieuważne jak na tego faceta. Nigdy wcześniej niczego nie zostawił. Może będą jakieś odciski wewnątrz. – Walczyłam o panowanie nad sobą. – Coś jeszcze?

– Nie sądzę, żeby została zabita tutaj, Tempe. Prawdopodobnie skądś ją przywieziono.

– Co to w ogóle jest za miejsce?

– Zamknięta od lat knajpa. Teren sprzedano, wyburzono budynek i wtedy nowy właściciel się przekręcił. Działka jest ogrodzona od sześciu łat.

– Kto jest jej właścicielem?

– Mam ci podać nazwisko?

– Tak, nazwisko – warknęłam.

Zajrzał do swojego notatnika.

– Facet o nazwisku Bailey.

Widziałam, jak za jego plecami dwóch sanitariuszy podnosi zwłoki Gabby i kładzie je na nosze z kółkami, po czym wiezie je do furgonetki koronera.

O, Gabby! Tak mi przykro!

– Mogę ci coś przynieść? – Kryształowo niebieskie oczy przyglądały się mojej twarzy.

– Co?

– Chcesz coś do picia? Coś do jedzenia? Chcesz jechać do domu?

Tak. I nigdy nie wracać.

– Nie. Niczego nie chcę.

Dopiero teraz zauważyłam jego rękę na swojej. Palce były szczupłe, ale sama dłoń szeroka i kanciasta. Na kostce jego kciuka widać było półkolistą bliznę.

– Nie pociął jej?

– Nie.

– Dlaczego te cegły?

– Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć, jak ci mutanci myślą.

– To prowokacja, prawda? Chciał, żebyśmy ją znaleźli i chciał coś w ten sposób zamanifestować. Nie będzie żadnych odcisków wewnątrz rękawiczki.

Nic nie powiedział.

– To jest coś innego, prawda, Ryan?

– Tak.

Upał panujący w samochodzie sprawiał, że czułam, jakbym na skórze miała melasę. Wysiadłam i uniosłam włosy, żeby poczuć powiew wiatru na szyi. Na próżno. Powietrze było nieruchome.

Patrzyłam, jak zabezpieczają worek z ciałem płóciennymi paskami i wsuwają go do furgonetki.

Poczułam wzbierające we mnie łzy, ale zdławiłam je.

– Czy mogłam ją uratować, Ryan?

– Czy ktokolwiek z nas mógł ją uratować? Nie wiem. – Wypuścił głęboki oddech i mrużąc oczy spojrzał na słońce. – Parę tygodni temu, może tak. Ale wczoraj czy przedwczoraj, prawdopodobnie nie. – Odwrócił się i spojrzał na mnie. – Ale wiem na pewno, że dorwiemy tego skurwiela. On już jest martwy.

Zauważyłam idącego w naszą stronę Claudela z plastikowym workiem w ręku. Przyrzekłam sobie, że jak tylko powie do mnie chociaż słowo, to oderwę mu jego cholerne wargi. Naprawdę byłam gotowa to zrobić.

– Bardzo mi przykro – wymamrotał Claudel, nie patrząc mi w oczy. I do Ryana: – Właściwie to już nic tu po nas.

Ryan uniósł brwi. Claudel głową pokazał, że “tam".

Serce zaczęło mi szybciej bić.

– Co? Co znaleźliście? – Ryan położył mi ręce na ramionach.

Spojrzałam na worek w ręku Claudela. Zobaczyłam bladożółtą rękawiczkę chirurgiczną, pokrytą gdzieniegdzie brązowymi plamami. Z rękawiczki wystawał płaski przedmiot. Prostokąt. Białe obramowanie. Ciemne tło. Zdjęcie. Ręce Ryana mocno ścisnęły mi ramiona. Zadałam mu spojrzeniem pytanie, już bojąc się odpowiedzi.

– Później się tym zajmiemy.

– Pokażcie mi to. – Wyciągnęłam trzęsącą się rękę.

Claudel zawahał się, ale podał mi worek. Wzięłam go, chwyciłam przez plastik palec od rękawiczki i potrząsałam nim delikatnie, aż wyśliznęło się z niej zdjęcie. Obróciłam worek i przez plastik spojrzałam na fotografię.

Dwie sylwetki ze splecionymi ramionami i zmierzwionymi włosami, a w tle wysokie fale oceanu.

Owładnął mną strach. Mój oddech stał się krótki i szybki. Spokojnie. Bądź spokojna.

Murtle Beach – 1992. Ja. I Katy. Sukinsyn zakopał zdjęcie mojej córki razem z zamordowaną przyjaciółką.

Nikt nic nie mówił. Patrzyłam, jak od strony grobu zbliża się Charbonneau. Dołączył do nas i spojrzał na Ryana, który pokiwał głową. Trzej mężczyźni stali w milczeniu. Nikt nie wiedział, jak się zachować, co powiedzieć. Nie miałam ochoty na pomaganie im. Charbonneau przerwał ciszę.

– Chodźmy przyskrzynić tego sukinsyna.

– Masz nakaz? – To Ryan.

– Bertrand się z nami spotka na miejscu. Wystawili nakaz, jak tylko znaleźliśmy… ciało. – Spojrzał na mnie, ale natychmiast odwrócił wzrok.

– Czy nasz klient jest tam teraz?

– Nikt nie wchodził ani nie wychodził, od kiedy zaczęliśmy prowadzić obserwację budynku. Chyba nie powinniśmy zwlekać.

– Nie.

Ryan odwrócił się do mnie.

– Sędzia Tessier uznał, że mamy podstawy, i wystawił nakaz dziś rano, więc przyskrzynimy gościa, którego śledziłaś w czwartek wieczorem. Podrzucę ci…

– Nie ma mowy, Ryan. Wchodzę w to.

– Bre…

– Gwoli przypomnienia, właśnie zidentyfikowałam swoją najlepszą przyjaciółkę. Trzymała zdjęcie moje i mojej córki. Może to ten oślizły płaz, a być może zabił ją jakiś inny psychopata, ale ja mam zamiar się tego dowiedzieć i zrobić wszystko, żeby przypiec jego godną pożałowania dupę. Upoluję go z tobą albo bez ciebie i twoich przyjemniaczków. – Mój palec przecinał powietrze jak młot pneumatyczny. – No już! Jedziemy!

Oczy mnie piekły, a piersi opadały ciężko. Nie płacz. Nie waż się płakać. Zdławiłam histerię i uspokoiłam się. Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał.

– Allons-y - powiedział Claudel. Chodźmy.

35

W południe temperatura i wilgotność była tak wysoka, że miasto zamarło. Nic się nie ruszało. Drzewa, ptaki, owady i ludzie starali się wykonywać jak najmniej ruchów powaleni duchotą. Większości ludzi w ogóle nie było widać. Jazda wyglądała dokładnie tak samo, jak wtedy w dzień św. Jana Chrzciciela. Pełna napięcia cisza. Zapach klimatyzowanego potu. Strach w moim żołądku. Brakowało tylko zgryźliwości Claudela. On i Charbonneau mieli się z nami spotkać na miejscu.

I ruch na ulicach był inny. W czasie naszej wycieczki na Berger Street przedzieraliśmy się przez świąteczny tłum. Dzisiaj śmigaliśmy przez puste ulice i dojechaliśmy pod dom podejrzanego w niecałe dwadzieścia minut. Kiedy skręciliśmy za róg, zobaczyłam Bertranda, Charbonneau i Claudela w nieoznakowanym samochodzie, a za nim radiowóz Bertranda. Policyjna furgonetka stała przy końcu kwartału. Za kierownicą siedział Gilbert, a technik siedział oparty o okno.

Kiedy ruszyliśmy w ich stronę, trzech detektywów wysiadło z samochodu. Ulica wyglądała tak, jak ją zapamiętałam, chociaż w świetle dziennym robiła wrażenie jeszcze bardziej szarej i zapuszczonej, niż w ciemnościach. Koszula przylegała mi do wilgotnej od potu skóry.

– Gdzie są goście od obserwacji? – spytał Ryan na powitanie.

– Pojechali na tył. – Charbonneau.

– On tam jest?

– Żadnych śladów aktywności, od kiedy przyjechali tu koło północy. Może spać w środku.

– Jest tylne wejście?

Charbonneau pokiwał głową.

– Było obstawione przez całą noc. Mamy radiowozy po obu stronach kwartału i jeden na Martineau. – Gwałtownym ruchem wskazał palcem w stronę przeciwnej strony ulicy. – Jeśli kochaś jest w środku, to na pewno nigdzie nie uda mu się wyjść.

Ryan odwrócił się do Bertranda.

– Masz nakaz?

Bertrand pokiwał głową.

– Seguin 1436. Numer 201. Idziemy. – Zrobił gest zapraszający do działania, jak w teleturniejach.

Staliśmy przez chwilę w miejscu, oceniając rozmiary budynku tak, jakby to był przeciwnik, przygotowując się na bójkę i pojmanie. Dwóch czarnych chłopców wyłoniło się zza rogu. Weszli w naszą ulicę. Z ogromnego magnetofonu dudnił głośny rap. Byli ubrani w AirJordansy i spodnie wystarczająco duże, żeby zmieścić w nich całą rodzinę. Na ich bluzach były totemy przemocy, na jednym czaszka z topniejącymi oczyma, a na drugim śmierć z plażową parasolką. Śmierć na Wakacjach. Wyższy chłopiec miał ogoloną głowę, tylko jej czubek znaczył owal włosów. Drugi miał dredy.

Wspomnienie dredów Gabby. Ukłucie bólu.

Później. Nie teraz. Otrząsnęłam się i wróciłam do teraźniejszości.

Patrzyliśmy, jak chłopcy znikają, w pobliskim budynku, a razem z nimi rap, kiedy już zamknęły się za nimi drzwi. Ryan spojrzał w obie strony, a potem na nas.

– Gotowi?

– Dobierzmy się do sukinsyna. – To Claudel.

– Luc, ty i Michel ochraniacie tył. Jeśli będzie uciekał, przywalcie mu.

Claudel zmrużył oczy, poruszył głową, jakby chciał coś powiedzieć, po czym potrząsnął nią i gwałtownie wypuścił powietrze przez nos. Oddalił się razem z Charbonneau, ale odwrócił się słysząc głos Ryana.

– Robimy to tak, jak w podręcznikach. – Miał nieugięte spojrzenie. – Żadnych błędów.

Detektywi z CUM przeszli przez ulicę i zniknęli za budynkiem z szarego kamienia.

Ryan odwrócił się do mnie.

– Gotowa?

Pokiwałam głową.

– To może być ten facet.

– Tak, Ryan, wiem o tym.

– Dobrze się czujesz?

– Jezu, Ryan…

– No to już.

Kiedy wchodziliśmy po metalowych schodach, czułam, jak pęcznieje we mnie balon strachu. Zewnętrzne drzwi nie były zamknięte na zamek. Weszliśmy do małego holu z brudną podłogą wyłożoną płytkami. Wzdłuż prawej ściany wisiały skrzynki na listy, a pod nimi leżały darmowe gazety.

Bertrand sprawdził kolejne drzwi. Też były otwarte.

– Świetnie zabezpieczony – zauważył.

Weszliśmy do słabo oświetlonego korytarza spowitego duchotą i zapachem tłuszczu do smażenia. Wytarty dywan biegł w stronę tyłu budynku i w górę schodów, po prawej stronie, co metr zabezpieczony metalowymi paskami. Ktoś umieścił na nim węższy chodnik, kiedyś czysty, ale teraz mętny ze starości i brudu.

Dotarliśmy na drugie piętro, nasze buty stąpały cicho po wytartym dywanie. 201 było po prawej stronie. Ryan i Bertrand rozstawili się po obu stronach ciemnych, drewnianych drzwi, plecami do ściany, i rozpięli marynarki, a ich ręce spoczęły na broni.

Ryan gestem kazał mi stanąć koło siebie. Przywarłam do ściany i poczułam, jak włosy haczą o chropowaty gips. Wzięłam głęboki oddech, wdychając zarazki i kurz. Czułam zapach potu Ryana.

Ryan pokiwał głową do Bertranda. Niepokój ścisnął mi gardło.

Bertrand zapukał.

Żadnej reakcji.

Znowu zapukał.

Bez odpowiedzi.

Ryan i Bertrand znieruchomieli.

Mój oddech stał się szybszy.

– Policja. Otwierać.

W głębi korytarza cicho otworzyły się drzwi. Zza nich, otwartych na długość łańcucha, wyjrzały oczy.

Bertrand zapukał mocniej – pięć dudniących ciosów w dusznej ciszy.

I cisza.

Potem usłyszeliśmy:

– Monsieur Tanguay n'est pas id.

Nasze głowy zwróciły się w stronę, skąd dobiegał głos. Był miękki i wysoki i dochodził z przeciwnej strony korytarza.

Ryan nakazał gestem Bertrandowi, żeby się nie ruszał, a my przeszliśmy na drugą stronę korytarza. Obserwowała nas para oczu. Za grubymi szkłami widać było powiększone tęczówki. Oczy znajdowały się na wysokości zaledwie metra dwadzieścia i w miarę jak się zbliżaliśmy, patrzyły pod coraz ostrzejszym kątem.

Oczy przeniosły się z Ryana na mnie i z powrotem na niego, szukając najmniej groźnego miejsca, na którym by zawiesić wzrok. Ryan przykucnął, żeby znaleźć się na ich poziomie.

– Bonjour – powiedział.

– Cześć.

– Comment ęa va?

– Ca va.

Dziecko czekało. Nie wiedziałam, czy to chłopiec czy dziewczynka.

– Czy twoja mama jest w domu?

Potrząsnęło głową.

– A tata?

– Nie.

– A ktoś inny?

– Kim jesteście?

Dobrze, dzieciaku. Nie mówi się nic obcym.

– Policja. – Ryan pokazał mu odznakę.

Oczy zrobiły się jeszcze większe.

– Mogę ją wziąć do ręki?

Ryan podał odznakę przez uchylone drzwi. Dziecko przyglądało jej się uważnie, po czym oddało ją.

– Szukacie monsieur Tanguaya?

– Tak.

– Dlaczego?

– Chcemy zadać mu kilka pytań. Znasz monsieur Tanguaya?

Dziecko pokiwało głową i nic więcej.

– Jak masz na imię?

– Mathieu. – Chłopiec,

– Kiedy twoja mama wróci do domu, Mathieu?

– Mieszkam z babcią.

Ryan przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą i podłoga głośno zaskrzypiała. Opuścił jedno kolano na podłogę, postawił łokieć na drugim, oparł brodę na kostkach dłoni i spojrzał na Mathieu.

– Ile masz lat, Mathieu?

– Sześć.

– Od jak dawna tu mieszkasz?

Dziecko wyglądało na zakłopotane, jakby nigdy nie przyszło mu do głowy, że można mieszkać gdzieś indziej.

– Od zawsze.

– Znasz monsieur Tanguaya?

Mathieu pokiwał głową.

– Od jak dawna tu mieszka?

Wzruszył ramionami.

– Kiedy wróci twoja babcia?

– Sprząta u ludzi. – Chwila ciszy. – W soboty. – Mathieu przewrócił oczyma i przygryzł dolną wargę. – Chwileczkę. – Zniknął w mieszkaniu i wrócił po niecałej minucie. – O wpół do czwartej.

– Kur… A niech to – rzucił Ryan, prostując się. Odezwał się do mnie spiętym głosem, odrobinkę głośniejszym od szeptu. – Ten dupek może być w środku, a my tu mamy dziecko bez opieki.

Mathieu patrzył jak głodny kot na zapędzonego w kąt szczura, ani na chwilę nie spuszczając oczu z twarzy Ryana.

– Nie ma tutaj monsieur Tanguaya.

– Jesteś pewien? – Ryan ponownie przykucnął.

– Wyjechał.

– Dokąd?

Kolejny raz wzruszył ramionami. Pulchny palec pchnął okulary wyżej na nasadę nosa.

– Skąd wiesz, że wyjechał?

– Opiekuję się jego rybkami. – Uśmiech wielkości Mississippi rozświetlił jego twarz. – Ma skalary i anioły morskie, i piranie. – Są fantastyczne! – Powiedział: Fantastiąue! Wspaniale słowo. Jego odpowiednik w jakimkolwiek języku nie może się z nim równać.

– Kiedy wróci monsieur Tanguay?

Wzruszył ramionami.

– Czy to też babcia zapisała w kalendarzu? – spytałam.

Dziecko spojrzało na mnie zdziwione, po czym zniknęło, tak jak chwilę wcześniej.

– Jakim kalendarzu? – spytał Ryan spoglądając na mnie z dołu.

– Muszą mieć kalendarz. Poszedł sprawdzić, kiedy nie był pewien. o której babcia wróci dzisiaj do domu.

Mathieu wrócił.

– Nie.

Ryan wstał.

– I co teraz?

– Jeśli dzieciak ma rację, to wejdziemy do środka i przeszukamy jego mieszkanie. Teraz mamy jego nazwisko, więc namierzymy monsieur Tanguaya. Może babcia wie, dokąd pojechał. Jeśli nie, to i tak zgarniemy go, jak tylko się tu pojawi.

Ryan spojrzał na Bertranda i wskazał na drzwi.

Kolejnych pięć uderzeń.

Żadnej reakcji.

– Wyważyć? – spytał Bertrand.

– Monsieur Tanguayowi się to nie spodoba.

Wszyscy spojrzeliśmy na chłopca.

Ryan po raz trzeci przykucnął.

– Strasznie się wkurza, jak się zrobi coś nie tak – powiedział Mathieu.

– Musimy poszukać czegoś w mieszkaniu monsieur Tanguaya – wyjaśnił Ryan.

– Nie spodoba mu się, jak wyważycie jego drzwi.

Ukucnęłam koło Ryana.

– Mathieu, czy masz rybki monsieur Tanguaya w swoim mieszkaniu?

Potrząsnął głową.

– Masz klucz od mieszkania monsieur Tanguaya?

Mathieu pokiwał głową.

– Możesz nas tam wpuścić?

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Nie mogę wychodzić, kiedy babci nie ma w domu.

– To dobrze, Mathieu. Babcia chce, żebyś był w domu, bo uważa, że wtedy jesteś bezpieczny. Ma rację, a z ciebie dobry chłopiec, że jej słuchasz.

Uśmiech Mississippi ponownie rozlał się na północ.

– Może więc na kilka minut pożyczymy od ciebie ten klucz? To bardzo ważna sprawa, a masz rację, że nie powinniśmy wyważać drzwi.

– Hmm, tak chyba będzie najlepiej – odparł. – Skoro jesteście z policji.

Mathieu zniknął z pola widzenia i wrócił z kluczem. Zacisnął usta i spojrzał prosto na mnie, kiedy wyciągnął klucz przez szparę w drzwiach.

– Tylko nie wyważajcie drzwi monsieur Tanguaya.

– Będziemy bardzo ostrożni,

– I nie wchodźcie do kuchni. Nie wolno. Absolutnie nie wolno wchodzić do kuchni.

– Zamknij drzwi i siedź w domu, Mathieu. Zapukam, kiedy skończymy Nie otwieraj drzwi, dopóki nie usłyszysz mojego pukania.

Mała twarz z powagą skinęła, po czym zniknęła za drzwiami. Wróciliśmy do Bertranda, który ponownie zapukał i krzyknął. Zapadła chwila niezręcznej ciszy, po czym Ryan pokiwał głową i wsunęłam klucz do zamka.

Drzwi otworzyły się bezpośrednio na mały salon, pomalowany na różne odcienie koloru kasztanowego. Po dwóch stronach stały półki sięgające od podłogi do sufitu, a pozostałe dwie ściany były z drewna, ściemniałego od wieloletniego lakierowania. Pomarszczony, czerwony aksamit zakrywał część okien, a za nim wisiały zszarzałe firanki, które prawie wcale nie przepuszczały światła słonecznego.

Staliśmy zupełnie nieruchomo, nasłuchując i zaglądając do nieoświetlonego pokoju.

Jedynym dźwiękiem, który słyszałam, było ciche bzyczenie, nieregularne, jak prąd w zepsutej instalacji. Bzzt Bzzzzt. Bzt. Bzt. Dochodził zza podwójnych drzwi znajdujących się przed nami, po lewej stronie. Oprócz tego, w mieszkaniu panowała śmiertelna cisza.

Zły dobór przymiotnika, Brennan.

Rozejrzałam się i z ciemności zaczęły wyłaniać się kontury mebli, wyglądających na stare i zniszczone. Środek pokoju zajmował rzeźbiony, drewniany stół i krzesła do kompletu. We wnęce przy wejściu stała stara, zapadając się kanapa, przykryta meksykańską narzutą. Naprzeciw, drewniana skrzynia służyła za stojak do telewizora Sony Trinitron.

Po pokoju porozstawiane były małe, drewniane stoły i szafki. Niektóre były całkiem ładne, podobne do tych, jakie czasami udawało mi się znaleźć na pchlich targach. Wątpię, czy którykolwiek z tych, które teraz oglądałam, był wyszukanym i okazyjnie kupionym sprzętem przeznaczonym do renowacji. Wyglądały, jakby stały w tym mieszkaniu od lat, ignorowane i nie doceniane przez kolejnych najemców.

Na podłodze leżał stary indyjski dywan. I kwiaty. Wszędzie. Były poupychane po kątach, stały wzdłuż listew i wisiały na hakach. Zaniedbywanie mebli właściciel nadrabiał troską o kwiaty. Rośliny spływały z półek przybitych do ścian i stały na parapetach, stołach, blatach i półkach.

– Wygląda jak pieprzony ogród botaniczny – zauważył Bertrand.

I pachnie, pomyślałam. Powietrze wypełniał zapach stęchlizny, mieszanina grzyba, liści i wilgotnej ziemi.

Z boku od drzwi wejściowych, krótki korytarz prowadził do zamkniętych drzwi. Ryan nakazał mi się wycofać, tym samym gestem, którego użył przedtem w holu, po czym z ugiętymi kolanami i przykurczonymi ramionami, opierając się plecami o gips, zaczął przesuwać się wzdłuż ściany. Znalazł się przy drzwiach, zatrzymał się, po czym mocno kopnął w drewno.

Drzwi otworzyły się, odbiły się od ściany, cofnęły się trochę i zastygły w połowie otwarte. Nasłuchiwałam odgłosów ruchu, a serce waliło mi w rytm nieregularnego bzyczenia. Bzzzzzzt. Bzt. Bzt. Bzzzzt. Da dum dum dum. Da dum. Da dum dum.

Nieziemska poświata sączyła się zza na wpół otwartych drzwi. Towarzyszył jej cichy gulgot.

– Znalazłem ryby – powiedział Ryan, przechodząc przez próg.

Włączył światło długopisem i w pokoju zapanowała jasność. Typowa sypialnia. Pojedyncze łóżko, narzuta w indiańskie wzorki. Stolik nocny, lampa, budzik, inhalator do nosa. Serwantka, żadnego lustra. Z tyłu mała łazienka. Jedno okno. Ciężkie kotary zasłaniały ścianę z cegieł.

Jedynymi niezwykłymi rzeczami były akwaria na tylnej ścianie.

Mathieu miał rację, były fantastyczne.

Plamy niebieskiego, kanarkowego i biało-czarne paski wyłaniały się i chowały w różowych i białych koralowcach i w listowiu w każdym odcieniu zieleni, jaki tylko można sobie wyobrazić. Każdy mały ekosystem był oświetlony niebieskawym światłem i kołysany sonatą wznoszącego się tlenu. Patrzyłam jak zahipnotyzowana, czując, że w mojej głowie rodzi się jakaś myśl. Coś ją pobudziło. Co? Ryby? A co dalej?

Ryan kręcił się wokół mnie, żeby długopisem odciągnąć zasłonę prysznica, otworzyć szafkę na lekarstwa, poszperać w jedzeniu i sieciach otaczających akwaria. Przez chusteczkę otwierał szuflady serwantki, po czym długopisem odgarniał bieliznę, skarpety, koszule i swetry.

Daruj sobie te ryby, Brennan. Niezależnie, jaka myśl błąkała się po mojej głowie, była równie ulotna jak bąbelki tlenu w akwariach, wznoszące się na powierzchnię tylko po to, żeby zniknąć.

– Masz coś?

Potrząsnął głową.

– Nic oczywistego. Nie chcę wkurzyć gości z ekipy, więc sprawdzam tylko pobieżnie. Zajrzyjmy do innych pomieszczeń i wpuścimy wtedy Gilberta. Jest jasne, że Tanguaya tu nie ma. Złapiemy go, ale na razie możemy równie dobrze sprawdzić, co tu ma.

W salonie Bertrand uważnie oglądał telewizor.

– Najnowszej generacji – powiedział. – Gościu lubi swoje cacko.

– I pewnie regularnie ogląda podwodny świat kapitana Cousteau – rzekł Ryan nieobecnym głosem. Jego ciało było spięte, a oczyma wodził po otaczającej nas ciemności. Dzisiaj nikt nas nie zaskoczy.

Podeszłam do półek z książkami. Zakres tematów był zadziwiający i, jak telewizor, książki wyglądały na nowe. Przebiegłam wzrokiem po tytułach. Ekologia. Ichtiologia. Ornitologia. Psychologia. Seks. Mnóstwo z nauk ścisłych, ale facet miał eklektyczne gusta. Buddyzm. Scjentologia. Archeologia. Sztuka maoryska. Sztuka rzeźbienia drewna Kwakitlów. Samurajowie. Artefakty dotyczące drugiej wojny światowej. Kanibalizm.

Na półkach stały setki książek w miękkich okładkach, między innymi współczesne powieści, po francusku i po angielsku. Było wielu moich ulubieńców. Vonnegut. Irving. McMurtry. Ale większość stanowiły powieści kryminalne. Brutalni mordercy. Niepoczytalni tropiciele. Okrutni psychopaci. Bezduszne miasta. Mogłabym zacytować teksty z okładek, nawet ich nie czytając. Była też cała półka książek poświęcona życiom seryjnych i masowych morderców. Manson. Bundy. Ramirez. Boden.

– Mam wrażenie, że Tanguay i St. Jacques mają podobne gusta literackie – zauważyłam.

– To ścierwo pewnie jest St. Jacquesem – rzekł Bertrand.

– Nie, ten facet myje zęby – odparł Ryan.

– No. Kiedy jest Tanguayem.

– Jeśli on to czyta, to jego zainteresowania są niezwykle szerokie – po wiedziałam. – I jest dwujęzyczny. – Ponownie spojrzałam na jego kolekcję – I cholernie zorganizowany.

– Kim ty jesteś, człowieku? – odezwał się Bertrand.

– Spójrzcie na to.

Podeszli do mnie.

– Wszystko jest ułożone tematycznie i alfabetycznie. – Wskazałam na kilka półek. – Potem, wewnątrz poszczególnych działów, według autora, alfabetycznie. I według daty publikacji przy tym samym autorze.

– To nie każdy tak robi?

Ryan i ja spojrzeliśmy na niego. Bertrand nie był typem mola książkowego.

– Spójrz, jak każda książka stoi równiutko wzdłuż krawędzi półki.

– To samo robi z gaciami i skarpetkami. Musi używać ekierki, żeby je układać – powiedział Ryan.

Ryan wyraził moje myśli.

– Pasuje do profilu.

– Może trzyma książki tylko na pokaz. Chce, żeby jego znajomi mieli go za intelektualistę – rzucił Bertrand.

– Nie sądzę – odparłam. – Nie są zakurzone. Poza tym spójrz na cienkie, żółte karteczki. Nie tylko czyta te książki, ale jeszcze zaznacza niektóre miejsca, żeby do nich wrócić. Zwróćmy na to uwagę Gilbertowi i jego komandosom, żeby nie pogubili tych karteczek. Mogą się przydać.

– Powiem im, żeby przykryli książki, nim zaczną sypać proszkiem.

– Mamy tu coś jeszcze o monsieur Tanguayu.

Spojrzeli na półki.

– Czyta różne dziwne rzeczy – odezwał się Bertrand.

– Oprócz kryminałów, co go najbardziej interesuje? – spytałam. – Spójrzcie na najwyższą półkę. Spojrzeli.

– Cholera – rzucił Ryan. – Anatomia Graya. Podręcznik anatomii praktycznej Cunninghama. Kolorowy atlas ludzkiej anatomii. Podręcznik sekcji anatomicznej. Medyczne ilustracje ciała ludzkiego. Chryste, spójrzcie na to. – Zasady chirurgii Sabistona. Ma tego więcej, niż biblioteka szkoły medycznej. Wygląda na to, że bardzo go pasjonuje, co ciało ma w środku.

– Tak, i to nie tylko pobieżnie. Ten płaz jest chyba bardzo drobiazgowy.

Ryan sięgnął po krótkofalówkę.

– Przyślij tu Gilberta i jego supermenów. Powiem ludziom zabezpieczającym tyły, żeby zeszli na dół i rozglądali się za Panem Fiutem. Nie chcielibyśmy go wystraszyć, kiedy się tu zjawi. Chryste, Claudel jest już pewnie nieźle wkurzony.

Ryan mówił do krótkofalówki, a Bertrand nie przestawał wodzić oczyma po tytułach za moimi plecami.

Bzt. Bzzzzzzt. Bzzt. Bzt.

– Hej, tu mam coś dla ciebie. – Wyjął coś przez chusteczkę. – Wygląda na to, że jest tutaj tylko ten jeden…

Położył na stole jeden tom American Anthropologist. Lipiec 1993. Nie musiałam go otwierać. Znałam jedną pozycję ze spisu treści. “Prawdziwa bomba – powiedziała o niej. – Praca, która zapewni mi promocję na stanowisko profesora zwyczajnego!"

Artykuł Gabby. Widok AA uderzył mnie jak smagnięcie biczem. Chciałam się stamtąd wynieść. Chciałam znaleźć się na powrót w tamtej słonecznej sobocie, kiedy byłam bezpieczna, nikt nie był martwy, a moja najlepsza przyjaciółka dzwoniłaby, żeby umówić się na kolację,

Woda. Zimna woda może cię ocalić, Brennan.

Podeszłam chwiejnie do podwójnych drzwi i otworzyłam jedną część nogą, szukając kuchni.

BZZZZZZT. BZZZZZZT. BZT. BZZZZZZT. BZT.

W pomieszczeniu nie było okna. Elektroniczny zegar po prawej stronie wydawał jasną, pomarańczową poświatę. W panującym mroku widziałam dwa białe kształty i jeszcze jedno blade pasmo na poziomie talii. Doszłam do wniosku, że to lodówka, kuchenka i zlew. Do diabła z procedurą. Odróżnią moje odciski palców.

Z grzbietem ręki przyciśniętym do ust, dowlokłam się do zlewu i spryskałam sobie twarz zimną wodą. Kiedy wyprostowałam się i odwróciłam, w drzwiach stał Ryan.

– Wszystko w porządku – powiedziałam.

Muchy latały po kuchni jak oszalałe, poruszone naszym nagłym wtargnięciem.

BZZT. BZT. BZZZZT.

– Miętusa? – Wyciągnął w moją stronę opakowanie dropsów.

– Dzięki. – Wzięłam jednego. – To przez upał.

– Tutaj jest jak w piekarniku. Mucha uderzyła w jego policzek.

– Co się, ku… – Machnął ręką w powietrzu. – Co on tu wyprawia? Ryan i ja zauważyliśmy je w tej samej chwili. Dwa brązowe przedmioty leżały na blacie, a papierowe ręczniki, na których wysychały, znaczył krąg tłuszczu. Wokół nich tańczyły muchy, lądując i zrywając się do lotu w nerwowym podnieceniu. Po lewej stronie leżała rękawiczka chirurgiczna, dokładnie taka sama jak ta, którą dopiero co odkopaliśmy. Podeszliśmy bliżej, prowokując muchy do szaleńczego lotu.

Popatrzyłam na obie pomarszczone masy i przypomniały mi się karaluchy i pająki na wyschniętych i stężałych nogach. Te znaleziska jednak nie miały nic wspólnego z tamtymi. Od razu wiedziałam, czym są, chociaż podobne widziałam tylko na zdjęciach.

– To łapy.

– Co?

– Łapy jakiegoś zwierzęcia.

– Jesteś pewna?

– Przewróć jedną na drugą stronę. Zrobił to. Długopisem.

– Widać końcówki kości dolnych kończyn.

– Co on z nimi robi?

– Skąd mam do diabła wiedzieć, Ryan? – Pomyślałam o Alsie.

– Chryste.

– Sprawdź w lodówce.

– O Jezu.

Małe ciało było w środku, obdarte ze skóry i zawinięte w przezroczysty plastik. Było ich więcej.

– Co to?

– Jakieś małe ssaki. Bez skóry nie mogę powiedzieć, jakie. Na pewno nie są to konie.

– Dzięki, Brennan.

Przyszedł do nas Bertrand.

– Co macie?

– Martwe zwierzęta. – Głos Ryana zdradzał zmęczenie. – I kolejną rękawiczkę.

– Może gościu lubi zjadać potrącone przez samochody zwierzęta – powiedział Bertrand.

– Może. I może robi abażury do lamp z ludzi. To tyle. Trzeba zaplombować to miejsce. Chcę, żeby skonfiskować absolutnie wszystko. Zapakować do worków jego sztućce, tę jatkę, zapakować wszystko z tej cholernej lodówki. Chcę, żeby zdrapano nalot z tego kibla i żeby całe miejsce spryskać Luminolem. Gdzie, do cholery, jest Gilbert?

Ryan podszedł do telefonu wiszącego na ścianie po lewej stronie drzwi.

– Poczekaj. Jest tam przycisk “redial"? – spytałam.

Ryan pokiwał głową.

– Naciśnij go.

– Pewnie połączymy się z jego księdzem. Albo babcią. Ryan nacisnął guzik. Wysłuchaliśmy krótkiej melodii, a po chwili czterech sygnałów. Potem odezwał się głos i balon strachu, który pęczniał we mnie przez cały dzień, dotarł do mojej głowy i pękł z hukiem.

– Veuillez laissez votre nom et numero de telephone. Je vais vous rappelez le plutót possible. Merci. Proszę zostawić swoje nazwisko i numer telefonu, a oddzwonię tak szybko, jak to będzie możliwe. Dzięki. Mówiła Tempe.

36

Kiedy usłyszałam własny głos, poczułam się tak, jakbym dostała cios w głowę. Nogi się pode mną ugięły, a mój oddech stał się szybki i nieregularny

Ryan podprowadził mnie do krzesła, przyniósł wodę i nie zadawał żadnych pytań. Nie mam pojęcia, jak długo tam siedziałam, czując tylko pustkę. W końcu, powoli doszłam do siebie i zaczęłam się zastanawiać.

Dzwonił do mnie. Dlaczego? Kiedy?

Patrzyłam, jak Gilbert zakłada gumowe rękawiczki i przejeżdża ręką po wnętrzu śmietnika. Wyciągnął coś stamtąd i wrzucił do zlewu.

Starał się dotrzeć do mnie? Czy do Gabby? Co miał zamiar powiedzieć? Czy w ogóle miał zamiar coś mówić, czy chciał tylko sprawdzić, czy jestem u siebie?

Fotograf przechodził z pokoju do pokoju, a jego flesz błyskał w tym mrocznym mieszkaniu jak świetliki.

Puste wiadomości. To jego sprawka?

Technik w gumowych rękawiczkach i kombinezonie obwiązywał książki taśmą i chował je do worków, oznaczając każdy z nich, a potem podpisywał się na pieczęci. Inny rozprowadzał pędzelkiem biały proszek po czerwono-czarnym lakierze półek. Trzeci opróżniał lodówkę, wyjmował paczki owinięte brązowym papierem i wkładał je do przenośnej chłodziarki.

Czy umarła tutaj, czy to, na co teraz patrzyłam, było jej ostatnim w życiu widokiem?

Ryan rozmawiał z Charbonneau. W panującej duchocie docierały do mnie strzępy ich rozmowy. Gdzie jest Claudel? Pojechał. Przyciśnij dozorcę budynku. Dowiedz się o piwnicach, magazynach. Weź klucze.

Charbonneau wyszedł i wrócił potem z kobietą w średnim wieku ubraną w fartuch i tenisówki. Ponownie zniknęli w towarzystwie człowieka, który pakował książki.

Ryan wielokrotnie proponował, że zawiezie mnie do domu. Nic nie mogę tutaj zrobić, mówił delikatnie. Wiedziałam to, ale nie mogłam wyjść.

Babcia zjawiła się koło czwartej. Nie była ani wrogo do nas nastawiona, ani skora do współpracy. Niechętnie podała opis Tanguaya. Mężczyzna. Spokojny. Rzadkie, brązowe włosy. Przeciętny pod każdym względem. Opis pasowałby do polowy mężczyzn w Ameryce Północnej. Nie wiedziała, gdzie on jest, ani kiedy wróci. Przedtem też wyjeżdżał, ale nigdy na długo. W ogóle zauważyła jego wyjazd tylko dlatego, że Tanguay poprosił Mathieu, żeby karmił jego rybki. Był miły dla Mathieu i dawał mu pieniądze, kiedy opiekował się jego rybkami. Niewiele więcej o nim wiedziała, widywała go rzadko. Wydawało jej się, że pracuje i że ma samochód. Nie była pewna. Nie obchodziło jej to. Nie chciała być w to zamieszana.

Ekipa przez całe popołudnie i kawał nocy przetrząsała mieszkanie. Ja nie. O piątej czułam, że muszę wyjść. Przyjęłam w końcu propozycję Ryana.

Niewiele mówiliśmy w samochodzie. Ryan powtórzył to, co mówił przez telefon. Miałam siedzieć w domu. Mój budynek będzie obserwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. Żadnych nocnych wyjść. Żadnych samotnych wypadów.

– Daj mi spokój, Ryan – powiedziałam głosem zdradzającym mój stan emocjonalny.

Przez resztę czasu panowała niezręczna cisza. Kiedy dojechaliśmy pod mój dom, Ryan zaparkował i odwrócił się do mnie. Czułam jego wzrok na boku swojej twarzy.

– Posłuchaj, Brennan. Nie staram ci się naprzykrzać. Ten śmieć tonie. To pewne jak w banku. Chciałbym tylko, żebyś żyła i sama mogła to zobaczyć.

Jego troska ujęła mnie bardziej, niż byłam skłonna przyznać.

Wzięli się energicznie do roboty. Rozesłano komunikat, że Tanguay jest poszukiwany, do wszystkich gliniarzy w Quebecu, do Ontario Provincional Police, do policji konnej i policji stanowej w Nowym Jorku i Yermont. Ale Quebec jest duży, a jego granice łatwo przekroczyć. Jest mnóstwo miejsc, w których można się ukryć i z których można uciec.

W następnych dniach rozważałam różne możliwości. Tanguay mógł się gdzieś ukrywać i czekać na sprzyjające okoliczności. Mógł być martwy. Mógł wyjechać. Seryjni mordercy tak robią. Kiedy wyczuwają niebezpieczeństwo, pakują manatki i przenoszą się gdzieś indziej. Niektórych nigdy nie udaje się złapać. Nie. Tego nie przyjmowałam do wiadomości.

W niedzielę w ogóle nie wyszłam z domu. Birdie i ja robiliśmy to, co Francuzi określają mianem coconer. Żyliśmy jak w kokonie. Nie ubrałam się, unikałam radia i telewizji. Nie zniosłabym oglądania zdjęcia Gabby ani słuchania przesadnie dokładnych opisów ofiary i podejrzanego. Wykonałam tylko trzy telefony, najpierw zadzwoniłam do Katy, a potem do mojej ciotki w Chicago. Wszystkiego najlepszego, ciociu! Skończyła osiemdziesiąt cztery lata. Nieźle.

Wiedziałam, że Katy jest w Charlotte, chciałam się tylko upewnić. Nikt nie odbierał. Oczywiście. Cholerna odległość. Nie. Błogosławiona odległość. Nie chciałam, żeby moja córka była tutaj, gdzie ten potwór miał w rękach jej zdjęcie. Nigdy się nie dowie, co znalazłam.

Ostatni telefon był do matki Gabby. Była pod wpływem środków uspokajających i nie mogła podejść do telefonu. Rozmawiałam z panem Macaulay. Zakładając, że nie potrzebują już ciała, pogrzeb odbędzie się w czwartek.

Przez jakiś czas siedziałam szlochając, a moje ciało kołysało się jakby w rytm metronomu. Demony mieszkające w mojej krwi domagały się alkoholu. Przyjemność-ból, taka prosta zasada. Nakarm nas. Omam nas. Ugaś pragnienie.

Ale nie zrobiłam tego. To byłoby łatwe. Przegrałaś set do zera, więc czas uścisnąć rękę przeciwnikowi, zrelaksować się i napić się piwa. Tylko, że to nie tenis. Gdybym przegrała tę grę, zaprzepaściłabym swoją karierę, straciłabym przyjaciół i szacunek dla samej siebie. Cholera, właściwie to mogła bym pozwolić załatwić mnie St. Jacquesowi/Tanguayowi.

Nie poddam się. Nie butelce i nie maniakowi. Jestem to winna Gabby. Więc byłam trzeźwa i czekałam, szczerze pragnąc, żeby Gabby porozmawiała ze mną i utwierdziła mnie w tym, żeby nie pić. Często wyglądałam przez okno, żeby się upewnić, że policjanci są na miejscu.

W poniedziałek koło wpół do dwunastej zadzwonił Ryan. LaManche skończył autopsję. Przyczyna śmierci: uduszenie. Chociaż ciało już zaczęło się rozkładać, znalazł głęboką bruzdę na szyi Gabby. Nad i pod nią, skórę znaczyły zadrapania i rowki. Naczynia krwionośne w tkance gardła nosiły ślady setek małych krwotoków.

Ryan zamilkł. Wyobraziłam sobie Gabby desperacko walczącą o oddech, o życie. Przestań. Dzięki Bogu, że znaleźliśmy ją tak szybko. Nie byłabym w stanie stawić czoła Gabby na moim stole do autopsji. Ból wywołany jej stratą i tak był nie do zniesienia.

– …była złamana. Poza tym to, czego używał, miało ogniwa albo pętelki czy coś takiego, bo zostawiło spiralne ślady na skórze.

– Została zgwałcona?

– Nie był w stanie powiedzieć, procesy gnilne zaszły za daleko. Nie znalazł żadnych śladów spermy.

– Czas śmierci?

– LaManche uważa, że co najmniej pięć dni. Wiemy, że maksimum to dziesięć.

– Szeroki przedział.

– Biorąc pod uwagę upał i to, że nie była głęboko zakopana, ciało powinno być w gorszym stanie.

O, Boże. Wcale nie musiała umrzeć tego dnia, kiedy zniknęła.

– Przeszukaliście jej mieszkanie?

– Nikt jej nie widział, ale była chyba tam.

– A co z Tanguayem?

– Zdziwisz się. Facet jest nauczycielem. W małej szkole na jakiejś wyspie na zachodzie… – Usłyszałam szelest przewracanego papieru. – St. Isidor. Uczy tam od 1991 roku. Ma dwadzieścia osiem lat. Kawaler. W podaniu o pracę w rubryce “krewni" napisał “brak". Sprawdzamy to. Mieszka na Seguin od 91 roku. Właścicielce mieszkania wydaje się, że przedtem był gdzieś w Stanach.

– Odciski?

– Mnóstwo. Sprawdziliśmy je, ale nie mamy takich w kartotece. Dzisiaj rano wysłaliśmy je na południe.

– A wewnątrz rękawiczki?

– Przynajmniej dwa wyraźne i rozmazany ślad dłoni. Obraz Gabby. Plastikowy worek. Inna rękawiczka. Zapisałam jedno słowo. Rękawiczka.

– Ma tytuł naukowy?

– Studiował w Bishops. Bertrand jest właśnie teraz w Lennoxville. Claudel próbuje wyciągnąć jakieś informacje od kogoś w St. Isidor, ale jak na razie nie miał zbyt wiele szczęścia. Stróż ma koło setki, a nikogo innego tam nie ma. Szkoła jest zamknięta na lato.

– Czy w jego mieszkaniu znaleziono jakieś nazwiska?

– Żadnych. Żadnych zdjęć. Żadnego notesu z adresami. Żadnych listów. Facet musi być odludkiem.

Przez dłuższą chwilę panowała Cisza, kiedy myśleliśmy o tym, co powiedział. Potem Ryan dodał:

– Może to tłumaczy jego niecodzienne hobby.

– Zwierzęta?

– To też. I kolekcję sztućców.

– Sztućców?

– Ten płaz miał więcej noży, niż chirurg ortopeda. W większości są to narzędzia chirurgiczne. Noże. Brzytwy. Skalpele. Trzymał je pod łóżkiem. Miał tam też pudełko rękawiczek chirurgicznych. Oryginalne.

– Samotnik zbzikowany na punkcie noży. Super.

– I standardowa galeria porno. Mocno zużyta.

– Co jeszcze?

– Gościu ma samochód. – Znowu szelest. – Ford probe z 1987 roku. Nie ma go nigdzie w pobliżu jego mieszkania. Szukają go. Mamy jego zdjęcie z prawa jazdy i rano je też rozesłaliśmy.

– I?

– Pozwolę ci samej wyciągnąć wnioski, ale wydaje mi się, że babcia miała rację. Nie rzuca się w oczy. A może po prostu na zdjęciu nie wygląda imponująco.

– Czy to może być St. Jacques?

– Może. Ale równie dobrze facet, który sprzedaje hot dogi na rue St. Paul. No chyba, że tamten ma sumiaste wąsy…

– Tryskasz humorem, Ryan.

– Ten gościu nie ma na swoim koncie nawet mandatu za złe parkowanie. Był naprawdę grzecznym chłopcem.

– Zgadza się. Naprawdę grzeczny chłopiec, który zbiera noże, pisma porno i tnie na kawałki małe ssaki. Chwila ciszy.

– Co to za zwierzęta?

– Jeszcze nie wiemy. Jakiś człowiek z uniwerku ma się tym zająć.

Spojrzałam na wyraz, jaki zapisałam, i przełknęłam z trudem,

– Są jakieś odciski w rękawiczce, którą znaleźliśmy przy Gabby? – Jej imię z trudem przechodziło mi przez gardło.

– Nie.

– Czułam, że tak będzie.

– Ja też…

W tle słyszałam typowy harmider sali detektywów.

– Chcę ci podrzucić zdjęcie z jego prawa jazdy, tak żebyś wiedziała, jak wygląda, jeśli będziesz miała okazję zapoznać się z nim osobiście. Wydaje mi się, że lepiej by było, gdybyś cały czas nie oddalała się zbytnio od domu, dopóki nie przyskrzynimy tego sukinsyna.

– Zaraz przyjadę. Jeśli sprawdzili rękawiczki pod względem odcisków, chciałabym podrzucić je na biologię. A potem do Lacrobc.

– Myślę, że lepiej po…

– Nie zgrywaj macho, Ryan.

Głęboki oddech, wydech.

– Ukrywasz coś przede mną.

– Brennan, wiesz tyle, co my.

– No to będę za pół godziny.

W ciągu niecałych trzydziestu minut znalazłam się w laboratorium. Rękawiczki przesłano już do sekcji biologii.

Spojrzałam na zegarek – za dwadzieścia pierwsza. Zadzwoniłam do pracowni odcisków w centrali CUM, żeby spytać, czy mogłabym obejrzeć zdjęcia zrobione w mieszkaniu St. Jacquesa na Berger Street. Pora lunchu. Urzędnik, z którym rozmawiałam przekaże wiadomość.

O pierwszej poszłam do sekcji biologii. Kobieta z rozwianymi włosami i pulchną twarzą bożonarodzeniowego anioła potrząsała szklaną fiolką. Dwie lateksowe rękawiczki leżały na blacie za nią.

– Bonjour, Francoise.

– A. Właśnie myślałam, że ciebie pewnie dziś zobaczę… – W anielskich oczach pojawił się wyraz zatroskania. – Przepraszam, ale nie bardzo wiem, co mam ci powiedzieć.

– Merci. Nie masz się czym przejmować. – Skinęłam głową w stronę rękawiczek. – Masz coś?

– Ta jest czysta. Nie ma krwi. – Wskazała gestem na rękawiczkę Gabby. – Teraz właśnie zabieram się za tę z kuchni. Chcesz mi towarzyszyć?

– Z chęcią, dziękuję.

– Pobrałam próbki z tych brązowych plam i nawodniłam je roztworem soli.

Obejrzała ciecz i umieściła fiolkę w stojaku na probówki. Potem wzięła szklaną pipetę z długim, wklęsłym końcem, potrzymała ją przez chwilę nad ogniem, żeby ją zamknąć, i zakręciła nakrętkę.

– Najpierw zrobię test na krew ludzką.

Wyjęła z lodówki małą buteleczkę, otworzyła ją i włożyła do niej cienki, cylindryczny czubek innej pipety. Jak komar wysysający krew, antyserum zaczęło piąć się w górę wąskiej rurki. Kciukiem zakryła drugi koniec pipety.

Potem włożyła długi dziób pipety do tej zamkniętej nad ogniem, zdjęła kciuk i pozwoliła wyciec antyserum. Kiedy wykonywała te czynności, objaśniała mi wszystko.

– Krew rozpoznaje swoje proteiny lub antygeny. Jeśli rozpoznaje obce ciała, nie swoje antygeny, to wtedy stara się je zniszczyć przeciwciałami. Niektóre przeciwciała powiększają obce antygeny, a inne sprawiają, że tamte gromadzą się w jednym miejscu. To gromadzenie nazywa się reakcją aglutynacyjną. Antyserum tworzy się w zwierzęciu, przeważnie u królików albo i kurczaków, przez wstrzyknięcie im krwi innego gatunku. Krew zwierzęcia rozpoznaje intruzów i produkuje przeciwciała, żeby się obronić. Wstrzyknięcie zwierzęciu ludzkiej krwi daje w rezultacie ludzkie antyserum. Wstrzyknięcie krwi kozy daje kozie antyserum. Krew konia produkuje końskie antyserum. Ludzkie antyserum prowokuje reakcję aglutynacyjną, kiedy wymiesza się je z ludzką krwią. Patrz. Jeśli to jest krew ludzka, to w probówce wytrąci się coś wyraźnie widocznego dokładnie w miejscu, w którym dojdzie do spotkania roztworu próbki z antyserum. Dla pewności, porównamy to z reakcją z roztworem soli.

Wyrzuciła pipetę do kosza na odpady biologiczne i wzięła do ręki fiolkę zawierającą próbkę roztworu Tanguaya. Przy pomocy innej pipety wciągnęła do niej trochę roztworu próbki, wpuściła ją do antyserum i odstawiła pipetę na stojak.

– Ile to potrwa? – spytałam.

– To zależy od mocy antyserum. Od trzech do piętnastu minut. To jest całkiem dobre. Nie powinno trwać dłużej niż pięć, sześć minut.

Sprawdziłyśmy po pięciu. Francoise trzymała pipety pod Luxolampą, a pod spodem czarny kartonik. Sprawdziłyśmy znowu po dziesięciu. Piętnastu. Nic. Nie pojawił się biały pasek między antyserum a roztworem-próbką. Mieszanina była równie przejrzysta, jak kontrolny roztwór soli.

– Więc nie jest ludzka. Sprawdźmy, czy może zwierzęca.

Podeszła do lodówki i wyjęła tackę z małymi buteleczkami.

– Możesz określić, jaki dokładnie gatunek wchodzi w grę? – spytałam.

– Nie. Przeważnie tylko rodzinę. Krętorogie. Jeleniowate. Psowate.

Spojrzałam na tackę. Koło każdej buteleczki wypisana była nazwa zwierzęcia. Koza. Szczur. Koń.

Przypomniałam sobie łapy z kuchni Tanguaya.

– Spróbujmy z psem.

Nic.

– A może sprawdzimy coś takiego, jak wiewiórka albo suseł?

Zastanowiła się przez chwilę, po czym sięgnęła po buteleczkę.

– Może szczur…

Po niecałych czterech minutach w probówce utworzyła się cienka, gęsta, biała warstwa, nad nią ciecz była żółta, a pod nią przejrzysta.

– Voila – obwieściła Francoise. – Jest to krew zwierzęca. Jakiegoś małego, ssaka, gryzonia, świstaka czy czegoś takiego. Właściwie nic więcej nie jestem w stanie stwierdzić. Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże.

– Tak – odparłam. – Pomoże. Mogę zadzwonić?

– Bien sur.

Wystukałam numer wewnętrzny do jednego z pokojów przy tym samym korytarzu.

– Lacroix.

Przedstawiłam się i wyjaśniłam, czego chcę.

– Jasne. Potrzebuję dwudziestu minut, właśnie kończę badanie. Potwierdziłam podpisem, że wzięłam rękawiczki, wróciłam do swojego gabinetu i przez następne pół godziny sprawdzałam i podpisywałam raporty. Potem ponownie trafiłam do korytarza zajmowanego przez biologię i weszłam w drzwi, na których widniał napis Incendie et Explosifs. Ogień i środki wybuchowe.

Mężczyzna w fartuchu laboratoryjnym stał przed ogromnym urządzeniem. Napis identyfikował je jako dyfraktometr rentgenowski. Nie odzywał się i ja także nie aż do chwili, kiedy wyciągnął płytkę z małym, białym rozmazem i położył ją na tacy. Potem spojrzał na mnie oczyma łagodnymi jak u disneyowskiej sarenki. Miał opadające powieki, a rzęsy zakręcały się do góry jak płatki stokrotki.

– Bonjour, monsieur Lacroix. Comment ca va?

– Bien. Bien. Ma je pani?

Uniosłam rękę z dwoma plastikowymi workami.

– No, to zaczynajmy.

Zaprowadził mnie do małego pokoju, w którym stało urządzenie wielkości kserokopiarki, dwa monitory i drukarka. Na ścianie wisiała tablica Mendelejewa.

Lacroix położył worki na blacie i założył rękawiczki chirurgiczne. Ostrożnie wyjął po kolei podejrzane rękawiczki, przyjrzał im się, po czym położył każdą na worku, z którego ją wyjął. Rękawiczki, które miał na sobie, wyglądały identycznie jak te leżące na blacie.

– Najpierw badamy charakterystykę ogólną, szczegóły związane z produkcją. Interesuje nas waga. Gęstość. Kolor. Jak wykończone są brzegi. – Kiedy mówił, cały czas obracał każdą z rękawiczek i przyglądał się im. – Te dwie wyglądają na całkiem podobne do siebie. Mają tak samo wykończone brzegi. Widzi pani?

Spojrzałam. W miejscu, gdzie rękawiczki się kończyły, zawijały się na zewnątrz.

– To nie wszystkie takie są?

– Nie. Niektóre zawijają się do środka, a niektóre na zewnątrz. Te dwie na zewnątrz. No. Teraz zobaczymy, co w nich jest.

Zaniósł rękawiczkę Gabby do urządzenia, odchylił przykrywkę i położył ją na płytce w środku.

– Z bardzo małymi próbkami używam tych uchwytów. – Wskazał na tacę małych, plastikowych rurek. – Rozciągam na nich kwadrat warstewki z polipropylenu, po czym kładę na niego kawałeczek papieru z klejem z obu stron, żeby badany fragment znalazł się na pewno we właściwym miejscu. Teraz nie ma takiej potrzeby. Po prostu włożymy całą rękawiczkę.

Lacroix nacisnął guzik i urządzenie ożyło. Pudełko ustawione na słupie w rogu zapaliło się – na czerwonym tle pojawiło się hasło: rentgen. Świeciła się tablica lampek i przycisków, które informowały o tym, co się dzieje z urządzeniem. Czerwona: rentgen. Biała: sieć. Pomarańczowa: przykrywka otwarta.

Przez chwilę Lacroix manipulował coś przy tablicy, po czym opuścił przykrywkę i usiadł na krześle stojącym przed monitorami.

– S'il vous plait. – Wskazał na drugie krzesło.

Na pierwszym monitorze pojawił się pustynny krajobraz, ziarnista zasłona wklęsłości i wypukłości z gdzieniegdzie porozrzucanymi głazami i cieniami. Na to nałożone były koncentryczne kręgi, dwa najmniejsze i położone najbardziej centralnie miały kształt piłki do futbolu. Dwie nierówne linie przecinały się pod kątem prostym, tworząc krzyż dokładnie w środku dwóch okręgów.

Lacroix przesuwał ten obraz, używając do tego joysticka. Głazy pojawiały się i znikały z kręgów.

– To, na co patrzymy, to rękawiczka powiększona osiemdziesiąt razy. Wybieram teraz miejsce, które będzie zbadane. Za każdym razem urządzenie bada powierzchnię około trzystu mikronów, co mniej więcej odpowiada powierzchni wewnątrz najmniejszego okręgu. Zawsze chce się skierować promienie rentgenowskie na najlepszą część próbki.

Pomanipulował jeszcze chwilę joystickiem i wybrał fragment powierzchni bez wypukłości.

– O tak. Powinno być dobrze.

Wdusił przycisk i urządzenie zaczęło szumieć.

– Teraz tworzymy próżnię. Zajmie to parę minut. Potem będziemy skanować. Wtedy pójdzie już bardzo szybko.

– I to określi, co jest w rękawiczce?

– Oni. Jest to sposób analizy rentgenowskiej. Mikrofluorescencja promieni pozwala stwierdzić, jakie pierwiastki znajdują się w próbce.

Szum ustał i na prawym monitorze zaczął się tworzyć wzór. Na dole ekranu pojawiło się sporo malutkich, czerwonych kopców, które zaczęły rosnąć na jaskrawoniebieskim tle. W środku każdego z nich znajdował się wąski, żółty pasek. W lewym dolnym rogu był obrazek klawiatury, a na każdym klawiszu był wypisany symbol pierwiastka.

Lacroix wpisywał polecenia do komputera i na ekranie pojawiały się litery. Niektóre kopce pozostały małe, inne tworzyły wysokie stożki, przypominające gigantyczne twierdze termitów, które widziałam kiedyś w Australii.

– C'est ca. – To tyle. Lacroix wskazał na stożek po prawej stronie. Wznosił się z dołu do samej góry ekranu, a koniec i tak był obcięty. Mniejszy słupek po jego prawej stronie urósł do jednej czwartej jego wysokości. Oba były oznaczone Zn.

– Cynk. To normalne. Jest we wszystkich takich rękawiczkach. Wskazał na dwa stożki przy lewej krawędzi ekranu. Jeden był niski, a drugi wznosił się na wysokość trzech czwartych ekranu.

– Ten niski to magnez. Mg. Wysoki, oznaczony Si to krzem. Po ich prawej stronie podwójny stożek był oznaczony literą S.

– Siarka.

Stożek Ca sięgał połowy ekranu.

– Całkiem sporo wapnia.

Za wapniem była przerwa, a za nią kilka niskich stożków, które w porównaniu ze szczytem cynku były tylko niskimi pagórkami. Fe.

– Trochę żelaza.

Odchylił się na krześle i streścił:

– Całkiem popularna mieszanka. Mnóstwo cynku, a oprócz niej głównymi składnikami są krzem i wapń. Wydrukuję to i potem sprawdzimy inne miejsce.

Wykonaliśmy dziesięć prób. Wszystkie wykazywały taką samą kombinację pierwiastków.

– No dobra. W takim razie weźmiemy się teraz za tę drugą rękawiczkę.

Powtórzyliśmy procedurę z rękawiczką z kuchni Tanguaya.

Stożki cynku u siarki były podobne, ale ta rękawiczka zawierała więcej wapnia i nie miała żelaza, krzemu, ani magnezu. Niski stożek wskazał na obecność potasu.

Za każdą próbą wychodziło to samo.

– Co to znaczy? – spytałam, wiedząc, jaką otrzymam odpowiedź.

– Każdy producent robi lateks nieco inną metodą. Czasem są różnice między rękawiczkami wyprodukowanymi przez jedną firmę, ale tylko do pewnego stopnia.

– Więc te rękawiczki nie stanowią pary?

– Nie zostały nawet wyprodukowane przez jedną firmę.

Wstał, żeby wyjąć rękawiczkę z urządzenia. Ja zastanawiałam się gorączkowo nad implikacjami wyników badania.

– Czy dyfrakcja promieniami rentgenowskimi dostarczyłaby więcej informacji?

– To, co zrobiliśmy, czyli mikrofluorescencja, wykazuje, jakie pierwiastki są obecne w badanym przedmiocie. Dyfrakcja promieniami rentgenowskimi potrafi wykazać jak pierwiastki się łączą. Pokazuje strukturę chemiczną. Na przykład, dzięki mikrofluorescencji możemy się dowiedzieć, ze coś zawiera sód i chlorek. Dyfrakcja może nam powiedzieć, że składa się z kryształów chlorku sodu. Upraszczając, można powiedzieć, że w dyfraktometrze rentgenowskim badana próbka jest obracana i naświetlana promieniami rentgenowskimi. Promienie odbijają się od kryształów i sposób, w jaki to robią, pozwala określić strukturę tych kryształów. Więc ograniczeniem w przypadku dyfrakcji jest to, że można używać tej metody tylko z materiałami, które mają strukturę krystaliczną. Mniej więcej osiemdziesiąt procent rzeczy, które tu dostajemy, ma taką strukturę. Niestety, nie lateks. Dyfrakcja pewnie i tak niewiele by dodała. Te rękawiczki zostały z pewnością wyprodukowane przez dwie różne firmy.

– A co, jeśli tylko pochodzą z dwóch różnych opakowań? Na pewno poszczególne partie towaru różnią się między sobą?

Zamilkł na chwilę. Potem powiedział:

– Niech pani poczeka. Pokażę pani coś.

Zniknął w głównym laboratorium i słyszałam, jak rozmawia z technikiem. Wrócił ze stosem wydruków, z których każdy składał się z siedmiu albo ośmiu kartek. Widniały na nich znajome wzorki stożków i słupków. Po kolei oglądaliśmy różnice między kartkami na poszczególnych wydrukach.

– Każdy z nich pokazuje kilka testów przeprowadzonych na rękawiczkach wyprodukowanych przez jedną firmę, ale powybieranych z różnych partii towaru. Zdarzają się różnice, ale nigdy nie są tak duże, jak w przypadku tych dwóch rękawiczek, które właśnie przebadaliśmy.

Przejrzałam kilka serii. Wysokość stożka bywała różna, ale składniki zawsze były te same.

– A teraz niech pani spojrzy na to.

Rozłożył kolejne wydruki. Znowu były drobne różnice, ale skład był taki sam.

Wtedy wstrzymałam oddech. Konfiguracja wyglądała znajomo. Spojrzałam na symbole. Zn. Fe. Ca. S. Si. Mg. Wysoka zawartość cynku, krzemu i wapnia. Śladowe ilości innych pierwiastków. Położyłam wydruk z danymi badań rękawiczki Gabby nad tym wydrukiem. Wzór był prawie identyczny.

– Monsieur Lacroix, czy te rękawiczki zostały wyprodukowane przez tę samą firmę?

– Tak, tak. O to mi właśnie chodzi. Prawdopodobnie pochodzą nawet z tego samego opakowania. O ile dobrze pamiętam…

– W związku z jaką sprawą dostał pan te rękawiczki? – Serce zaczęło mi szybciej bić.

– Przyszły ledwo kilka tygodni temu. – Spojrzał na początek wydruku. Numero d'evenement: 327468. – Wprowadzę numer do komputera, żeby sprawdzić.

– Byłabym zobowiązana.

W mgnieniu oka dane zapełniły ekran. Przebiegałam po nich wzrokiem.

Numero d'evenement: 327468. Numero de LML: 29427. Instytucja zlecająca: CUM. Prowadzący śledztwo; L. Claudel i M. Charbonneau. Miejsce znalezienia przedmiotu: 1422 rue Berger. Data znalezienia: 24/06/94.

Stara gumowa rękawiczka. Może gościu obawiał się o swoje paznokcie. To słowa Claudela! Sądziłam, że chodziło mu o rękawicę do prac domowych! St. Jacques miał rękawiczkę chirurgiczną. Pasuje do tej, którą znaleziono w grobie Gabby!

Podziękowałam monsieur Lacroix, zebrałam wydruki i wyszłam. Oddałam rękawiczki do magazynu, a moje myśli cały czas krążyły wokół tego, czego się właśnie dowiedziałam. Rękawiczka z kuchni Tanguaya nie pasowała do tej zakopanej razem z ciałem Gabby. Były na niej odciski Tanguaya. Plamy na zewnętrznej powierzchni były zwierzęcą krwią. Rękawiczka znaleziona przy Gabby była czysta. Żadnej krwi. Żadnych odcisków. St. Jacques miał rękawiczkę chirurgiczną. Pasowała do tej znalezionej w grobie Gabby. Czy Bertrand miał rację? Czy Tanguay i St. Jacques to ta sama osoba?

Na moim biurku czekała różowa karteczka. Dzwonili spece od odcisków z CUM. Zdjęcia z mieszkania przy Berger Street zostały zarchiwizowane na CD-ROM-ie. Mogę je obejrzeć u nich albo pożyczyć. Zadzwoniłam z prośbą, że wolę to jednak wypożyczyć i powiedziałam, że zaraz u nich będę.

Przedzierałam się do CUM, przeklinając zatłoczone w godzinach szczytu ulice i turystów blokujących okolicę Old Port. Zaparkowałam samochód, wbiegłam po schodach i w końcu dotarłam na trzecie piętro do pełniącego dyżur sierżanta. CD-ROM już czekał. Pokwitowałam jego odbiór i zbiegłam do samochodu chowając go do torebki.

Przez całą drogę do domu spoglądałam od czasu do czasu za siebie, wypatrując Tanguaya. I St. Jacquesa. Nie mogłam się powstrzymać.

37

Przyjechałam do domu koło wpół do szóstej i siedziałam w ciszy mieszkania, zastanawiając się, co jeszcze mogę zrobić. Nic.

Ryan miał rację. Tanguay może gdzieś tu być, czekać na sprzyjające okoliczności, żeby się do mnie dobrać. Nie będę mu tego ułatwiać.

Ale musiałam jeść. I czymś się zajmować.

Kiedy wyszłam, rozejrzałam się po ulicy. Byli tam. W uliczce, po lewej stronie od pizzerii. Skinęłam dwóm umundurowanym funkcjonariuszom i wskazałam w kierunku Ste. Catherine. Widziałam, że naradzają się, po czym jeden wysiadł.

Ulica, na której mieszkam, przecina Ste. Catherine niedaleko od Le Faubourg. Kiedy szłam w stronę rynku, czułam narastające zniecierpliwienie idącego za mną gliny. Trudno. Dzień był przepiękny. Nie zauważyłam tego siedząc w laboratorium. Upał zelżał, a ogromne, białe chmury płynęły po oślepiająco niebieskim niebie, rzucając plamy cienia na dzień i przechodniów. Przyjemnie było przebywać na świeżym powietrzu.

Zaczęłam od warzyw. W La Plantation ściskałam owoce awokado, oceniałam kolor bananów i wybierałam brokuły, brukselki i ziemniaki z koncentracją dorównującą neurochirurgowi w czasie operacji. Potem bagietka w piekarni. I mus czekoladowy w ciastkarni. U rzeźnika kupiłam trochę wieprzowiny, zmieloną wołowinę i tourtiere.

– C'est tout?

– Nie, co mi tam. Niech pan da jeszcze befsztyk. Taki grubszy. – Rozstawiłam kciuk i palec wskazujący na jakieś trzy centymetry.

Kiedy patrzyłam, jak zdejmuje piłę z haka, znowu coś zaczęło kiełkować w mojej głowie. Starałam się wyłuskać z tego mrowienia w pełni uformowaną myśl, ale z takim samym rezultatem, jak poprzednio. Piła? Zbyt oczywiste. Każdy może kupić piłę do mięsa. SQ sprawdziło wszystkie sklepy w całej prowincji i nic z tego nie wynikło. Sprzedano tysiące takich pił.

W takim razie co? Nauczyłam się, że usilne próby wydobycia jakiejś myśli z podświadomości pogrążają ją tylko głębiej. Jeśli pozwolę jej swobodnie dryfować, to w końcu wypłynie na powierzchnię. Zapłaciłam za mięso i poszłam do domu, wstępując tylko na chwilę do Burger Kinga przy Ste. Catherine.

W domu spotkała mnie naprawdę przykra niespodzianka. Ktoś dzwonił. Przez kilka minut siedziałam na brzegu kanapy, trzymając kurczowo moje zakupy i gapiąc się na mrugające światełko. Jedna wiadomość. Czy to Tanguay? Czy coś by do mnie mówił, czy usłyszałabym tylko ciszę, a po chwili ciągły sygnał?

– Histeryzujesz, Brennan. To pewnie Ryan. Wytarłam dłoń, sięgnęłam do telefonu i wcisnęłam przycisk. To nie był Tanguay. Gorzej.

– Cześć, mamo. Wyszłaś gdzieś się zabawić? Halo? Jesteś tam? Odbierz. – Słyszałam coś, co brzmiało jak jadące samochody, jakby dzwoniła z telefonu gdzieś na ulicy. – Chyba ciebie nie ma. Właściwie to i tak nie mogę rozmawiać. Jestem w drodze. Znowu w drodze… – Zanuciła modny akurat kawałek country. – Nieźle, co? Nieważne, jadę cię odwiedzić, mamo. Masz rację. Max jest przygłupem. Nie potrzeba mi tego. – Usłyszałam głos w tle. – Okej, już się zbieram – powiedziała komuś, kto tam był. – Słuchaj, miałam okazję pojechać do Nowego Jorku. Załapałam się na darmowy przejazd, więc jadę. Mogę dojechać za friko aż do Montrealu, więc przyjeżdżam. Do zobaczenia wkrótce.

Klik.

– Nie! Nie przyjeżdżaj tutaj, Katy. Nie! – krzyknęłam w pustkę.

Słuchałam, jak przewija się taśma. Jezu, co za koszmar! Gabby nie żyje. Psychopata umieścił w jej grobie moje i Katy zdjęcie. A teraz Katy jest w drodze tutaj. Krew pulsowała mi w skroniach. W mojej głowie aż zakipiało. Muszę ją powstrzymać. Jak? Nie wiem, gdzie ona jest.

Pete.

Kiedy dzwonił jego telefon, przypomniała mi się pewna sytuacja. Katy w wieku trzech lat. W parku. Rozmawiałam z inną matką, patrząc na Katy, która wsypywała piasek do plastikowych foremek. Nagle upuściła łopatkę i podbiegła do huśtawki. Wahała się przez chwilę, popatrzyła, jak żelazny konik unosi się do góry, po czym pobiegła do niego z twarzą rozpromienioną z powodu wiosennej aury i widoku kolorowej grzywy i uzdy, unoszących się w powietrzu. Wiedziałam, że ją uderzy i nic nie mogłam na to poradzić. Teraz jest tak samo.

Nikt nie odbierał telefonu.

Zadzwoniłam do biura i sekretarka powiedziała mi, że wyjechał w interesach. Normalne. Zostawiłam wiadomość.

Wpatrywałam się w automatyczną sekretarkę. Zamknęłam oczy i wzięłam kilka długich, głębokich oddechów, zmuszając serce do zwolnienia tempa uderzeń. Miałam wrażenie, jakby tył mojej głowy znalazł się w imadle i było mi gorąco na całym ciele.

– To się nie stanie.

Otworzyłam oczy i zobaczyłam, że Birdie przygląda mi się z drugiego końca pokoju.

– To się nie stanie – powtórzyłam do niego.

Cały czas się we mnie wpatrywał swoimi nieruchomymi żółtymi oczyma.

– Mogę jeszcze coś zrobić.

Wyprężył grzbiet, ustawił cztery łapy blisko siebie, podwinął ogon i usiadł, ani na chwilę nie odrywając ode mnie oczu.

– Zrobię coś. Nie będę po prostu siedzieć i czekać, aż ta bestia zaatakuje. Nie moją córkę.

Zaniosłam zakupy do kuchni i włożyłam je do lodówki. Potem wyciągnęłam laptopa, włączyłam go i weszłam do pliku z tabelą. Ile to czasu już minęło, od kiedy zaczęłam ją wypełniać? Sprawdziłam daty, kiedy nad nią pracowałam. Ciało Isabelle Gagnon znaleziono 2 czerwca. Siedem tygodni. Wydawało się, jakby to było siedem lat.

Poszłam do gabinetu i wyjęłam skoroszyty z dokumentami. Może trud, który sobie zadałam robiąc odbitki, nie pójdzie jednak na darmo.

Przez następne dwie godziny poddawałam drobiazgowej analizie każde zdjęcie, każde nazwisko, każdą datę, dosłownie każde słowo z każdego przesłuchania odnotowanego w raportach policyjnych, którymi dysponowałam. Potem zrobiłam jeszcze raz to samo. Prześledziłam słowo po słowie, mając nadzieję, że znajdę jakiś drobiazg, który wcześniej przeoczyłam.

I za trzecim podejściem znalazłam.

Czytałam zapis przesłuchania, które przeprowadził Ryan z ojcem Grace Damas, kiedy to zauważyłam. Tak, jak przed kichnięciem, kiedy człowiek czuje, że się zbliża, narasta, irytuje, ale nie znajduje ujścia, tak teraz w końcu myśl przebiła się do mojej świadomości.

Rzeźnik. Grace Damas pracowała u rzeźnika. Zabójca używał piły do mięsa i wiedział co nieco o anatomii. Tanguay kroił zwierzęta. Może tu jest jakiś związek. Zaczęłam przeglądać raport, żeby znaleźć nazwę tego sklepu mięsnego, ale nie było.

Wystukałam numer, który znalazłam w dokumentach. Odebrał jakiś mężczyzna.

– Pan Damas?

– Tak. – Mówił z akcentem.

– Jestem doktor Brennan. Pracuję nad śledztwem w sprawie śmierci pańskiej żony. Mogłabym panu zadać kilka pytań?

– Tak.

– Czy kiedy pańska żona zniknęła, pracowała gdzieś poza domem?

Chwila ciszy.

Potem:

– Tak.

W tle słyszałam włączony telewizor.

– Czy mogę zapytać, gdzie?

– W piekarni na Fairmont. Le Bon Croissant. Pracowała tam tylko na pół etatu. Nigdy nie miała całego, bo przecież dzieci i w ogóle.

Przetrawiłam to. Nici z mojego związku.

– Jak długo tam pracowała, panie Damas? – Nie dałam po sobie poznać rozczarowania.

– Wydaje mi się, że tylko przez kilka miesięcy. Grace nigdzie nie pracowała zbyt długo.

– A gdzie pracowała przedtem? – Nie dawałam za wygraną.

– U rzeźnika.

– Jak się nazywał sklep? – Wstrzymałam oddech.

– La Boucherie St. Dominique. Jest własnością człowieka z naszej parafii. Sklep mieści się na St. Dominique, blisko St. Laurent, wie pani, gdzie to jest?

Tak. Wyobraziłam sobie deszcz bijący w szyby sklepu.

– Kiedy tam pracowała? – Mówiłam naprawdę spokojnym głosem.

– Wydaje mi się, że pracowała tam prawie rok. Przez większość dziewięćdziesiątego pierwszego, chyba. Mogę to sprawdzić. Myśli pani, że to ważne? Przedtem nie pytali mnie o daty.

– Nie jestem pewna. Panie Damas, czy pańska żona kiedykolwiek wspominała o kimś o nazwisku Tanguay?

– O kim? – Szorstko.

– O niejakim Tanguayu.

Głos spikera obiecał, że zaraz będzie ciąg dalszy, po przerwie na reklamy. Bolała mnie głowa, a w gardle zaczynałam czuć suche drapanie.

– Nie.

Zaskoczyła mnie porywczość, z jaką to powiedział.

– Dziękuję. Bardzo mi pan pomógł. Dam panu znać, jak będziemy mieli coś nowego.

Rozłączyłam się i zadzwoniłam do Ryana. Już wyszedł. Sprawdziłam jeszcze w domu. Nikt nie odbierał. Wiedziałam, co muszę zrobić. Wykonałam jeden krótki telefon, wzięłam klucz i wyszłam.

W La Boucherie St. Dominique panował większy ruch, niż kiedy go pierwszy raz widziałam. W oknach wisiały te same napisy, ale dzisiaj sklep był oświetlony i otwarty. Ludzi było niewielu. Jakaś staruszka przesuwała się powoli wzdłuż przeszklonych lad. W świetle jarzeniówki jej twarz robiła wrażenie sflaczałej. Patrzyłam, jak zawraca i wskazuje na królika. Sztywne, małe ciało przypomniało mi smutną kolekcję Tanguaya. I Alsę.

Poczekałam, aż wyjdzie, po czym podeszłam do mężczyzny stojącego za ladą. Miał prostokątną twarz, wydatne kości policzkowe i grube rysy Kontrastowały z nią zadziwiająco chude i żylaste ramiona. Ciemne plamy znaczyły biel jego fartucha – wyglądały jak wysuszone płatki na obrusie.

– Bonjour.

– Bonjour.

– Mały ruch dzisiaj wieczorem?

– Wieczorami zawsze jest mały ruch. – Mówił z takim samym akcentem jak Damas.

Słyszałam, jak z zaplecza dobiega brzęk narzędzi.

– Zajmuję się śledztwem w sprawie śmierci Grace Damas. – Wyciągnęłam legitymację i podstawiłam mu ją na chwilkę przed oczy. – Chciałabym zadać panu kilka pytań.

Mężczyzna przyglądał mi się. Na zapleczu ktoś co chwilę puszczał wodę i ją zakręcał.

– Pan jest właścicielem?

Skinienie.

– I nazywa się…?

– Plevritis.

– Panie Plevritis, Grace Damas pracowała tu przez jakiś czas prawda

– Kto?

– Grace Damas. Parafianka z St. Demetrius.

Splótł chude ręce na piersiach. Skinął.

– Kiedy to było?

– Jakieś trzy, cztery lata temu. Nie wiem dokładnie. Przychodzą i odchodzą.

– Czy sama się zwolniła?

– Bez wypowiedzenia.

– Dlaczego?

– Skąd mam do diabła wiedzieć? Wtedy wszyscy tak robili.

– Czy wyglądała na nieszczęśliwą, przygnębioną, nerwową?

– A czy ja wyglądam jak Zygmunt Freud?

– Czy miała tu jakichś przyjaciół, kogoś, z kim była szczególnie blisko?

Jego oczy rozpromieniły się i w kącikach ust pojawił się uśmieszek.

– Blisko? – spytał głosem oślizłym jak wazelina.

Wytrzymałam jego spojrzenie, nie uśmiechając się.

Uśmiech zniknął z twarzy, a oczy zaczęły błądzić po sklepie.

– Tutaj jestem tylko ja i mój brat. Tu nie ma nikogo, do kogo można by się zbliżyć. – Wymówił to słowo jak nastolatek w sprośnym kawale.

– Czy odwiedzał ją tutaj ktoś szczególny, ktoś, kto mógł się jej naprzykrzać?

– Niech pani posłucha. Dałem jej pracę. Powiedziałem, co ma robić, i ona to robiła. Nie interesowałem się jej życiem towarzystkim.

– Myślałam, że być może pan zauważył…

– Grace była dobrą pracownicą. Byłem wściekły, kiedy zrezygnowała. Wszyscy zwolnili się w tym samym czasie, miałem nóż na gardle, więc byłem naprawdę wkurzony. Przyznaję. Ale nie żywię urazy. Potem, kiedy usłyszałam, że zaginęła, w kościele, wie pani, pomyślałem, że wyjechała. Nie było to do niej podobne, ale jej stary potrafi być czasami naprawdę upierdliwy. Przykro mi, że ją zabito. Ale ja naprawdę ledwo ją pamiętam.

– Co pan ma na myśli mówiąc “upierdliwy"?

Jego twarz przybrała kamienny wyraz, nagle, jak opadająca brama śluzy. Spuścił oczy i podrapał kciukiem coś na ladzie.

– Będzie musiała pani o tym porozmawiać z Nikosem. To sprawa rodzinna.

Zrozumiałam, o czym mówił wcześniej Ryan. Co teraz? Pomoce wizualne. Sięgnęłam do torebki i wyciągnęłam zdjęcie St. Jacquesa.

– Widział pan kiedyś tego gościa?

Plevritis pochylił się, żeby wziąć zdjęcie.

– Kto to jest?

– Pański sąsiad.

Przyglądał się twarzy.

– Nie jest to zdjęcie, które wygrałoby na konkursie.

– Jest zrobione z kamery.

– Filmy braci Lumiere też były, ale tam przynajmniej coś było widać…

Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Jeszcze jednemu mądrali świata tego. Zauważyłam, jednak że jakiś cień przemknął po jego twarzy, skurcz, który na chwilę zmarszczył jego dolne powieki.

– No i co?

– Hm… – Wpatrywał się w zdjęcie.

– Tak?

– Ten facet wygląda trochę jak jeden obwieś, który mi kiedyś zalazł za skórę. Ale może dlatego, że tymi pytaniami przypomniała mi go pani. Do diabła, nie wiem. – Położył zdjęcie na ladzie. – Muszę zamykać.

– Kto? Kto to był?

– Niech pani posłucha, to jest szmatławe zdjęcie. Gościu wygląda na nim jak mnóstwo łysiejących facetów. To wszystko.

– Co pan miał na myśli mówiąc, że ktoś tam panu zalazł za skóry Kiedy?

– To dlatego byiem taki wkurzony na Grace. Gościu, który tu pracowali przed nią, wyniósł się nie mówiąc nawet do widzenia, potem Grace rzuciła pracę, a niedługo po tym, ten właśnie facet. On i Grace pracowali na pół etatu, ale byli moimi jedynymi pracownikami. Brat był akurat w Stanach i tam tego roku prowadziłem ten interes zupełnie sam…

– Kim on był?

– Nazywał się Fortier. Niech się zastanowię. Leo. Leo Fortier. Pamiętam, bo mam kuzyna, który ma na imię Leo.

– Pracował tutaj wtedy, kiedy Grace Damas?

– No tak. Nająłem go na miejsce faceta, który się zwolnił, nim Grace zaczęła tu pracować. Podzieliłem im godziny, bo pomyślałem, że jak któreś z nich nie przyjdzie, to będę miał kłopoty tylko przez pół dnia. A potem oboje się zwolnili. Cholera, wtedy to się zrobiło zamieszanie! Fortier pracował tutaj może przez rok, może półtora, potem po prostu przestał przychodzić. Nawet nie oddał mi kluczy. Musiałem zaczynać od zera. Nie chcę już nawet o tym mówić…

– A co może mi pan o nim powiedzieć?

– To łatwe pytanie. Nic. Zobaczył ogłoszenie na oknie i wszedł z ulicy i mówiąc, że chce się zatrudnić na pół etatu. Przychodził wtedy, kiedy go potrzebowałem, wcześnie rano na otwarcie sklepu i późnym wieczorem, żeby zamknąć i posprzątać, i miał doświadczenie w ćwiartowaniu mięsa. Okazał się naprawdę dobrym pracownikiem. No, nieważne, zatrudniłem go. W czasie dnia miał jakąś inną pracę. Wyglądał na równego gościa. Był naprawdę i spokojny. Robił, co do niego należało i nigdy nie otwierał ust. Cholera, ja nawet nie wiedziałem, gdzie mieszka.

– Jak układało się między nim a Grace?

– Nie mam zielonego pojęcia. Jak ona przychodziła, to jego już nie było, a potem, kiedy on przychodził, to jej już nie było. Nie wiem, czy oni w ogóle się znali.

– I wydaje się panu, że mężczyzna z tego zdjęcia wygląda jak Fortier?

– Jak on i każdy inny łysiejący facet, który jest dumny z resztki swoich włosów,

– Wie pan, gdzie Frotier jest teraz?

Potrząsnął głową.

– Zna. pan kogoś o nazwisku St. Jacques?

– Nie.

– A Tanguay?

– Brzmi jakby pedalsko…

Głowa mi pękała i zaczynało drapać mnie w gardle. Zostawiłam swoją wizytówkę.

38

Kiedy przyjechałam do domu, zastałam Ryana palącego przed wejściem do mojego domu. Nie marnował czasu.

– Nie sposób przemówić ci do rozsądku, prawda? Nikomu się nie udaje. Zachowujesz się jak duchy z indiańskich tańców. Uważasz, że jak ubierzesz się w odpowiednią sukienkę, odtańczysz taniec, to stajesz się kuloodporna.

Jego twarz nabiegła krwią, a na skroniach widziałam małe, pulsujące naczynia krwionośne. Pomyślałam, że w tym momencie komentarz nie byłby mądrym posunięciem.

– Czyj to był samochód?

– Sąsiadki.

– Ciebie to wszystko bawi, Brennan?

Nic nie powiedziałam. Ból rozprzestrzenił się z tyłu głowy i objął ją całą, a suchy kaszel jasno wskazywał, że mój system immunologiczny będzie miał gości.

– Czy na tej planecie jest ktoś, kto może przemówić ci do rozsądku?

– Wejdziesz na kawę?

– Dlaczego ci się wydaje, że możesz sobie zniknąć i zostawić innych na lodzie? Życie tych facetów naprawdę nie polega na chronieniu twojego tyłka, Brennan. Dlaczego do cholery do mnie nie zadzwoniłaś, albo na pager?

– Zadzwoniłam.

– Nie mogłaś poczekać dziesięć minut?

– Nie wiedziałam, gdzie jesteś ani jak długo cię nie będzie. Pomyślałam, że i tak szybko wrócę. No i, do cholery, wróciłam.

– Mogłaś zostawić wiadomość.

– Napisałabym Wojnę i pokój, gdybym wiedziała, że jesteś taki przewrażliwiony. – Wiedziałam, że to nieodpowiedni zarzut.

– Przewrażliwiony? – Jego głos stał się lodowaty i opanowany. – Pozwól, że ci przypomnę. Pięć, może siedem kobiet zostało brutalnie zamordowanych i okaleczonych w tym mieście. Ostatnie morderstwo miało miejsce trzy tygodnie temu. – Liczył na palcach. – Jedna z tych kobiet, a właściwie jej część znalazła się w twoim ogrodzie. Jakiś psychol miał twoje zdjęcie w swoich pikantnych zbiorach. Facet zniknął. Samotnik, który zbiera noże i pornografię, chodzi do prostytutek i lubi kroić małe zwierzęta na kawałki, dzwonił do twojego mieszkania. Śledził twoją najlepszą przyjaciółkę. Ona już nie żyje. Została zakopana ze zdjęciem twej córki. Ten samotnik też zniknął.

Po chodniku przechodziła jakaś para. Spuścili wzrok i przyspieszyli kroku. Byli chyba zażenowani, widząc kłótnię kochanków.

– Ryan, wejdź do środka. Zrobię kawę. – Miałam zachrypnięty głos i mówienie zaczynało być bolesne.

Podniósł rękę w geście poirytowania, z palcami szeroko rozstawionymi, po czym upuścił ją wzdłuż ciała. Oddalam kluczyki sąsiadce, podziękowałam za możliwość skorzystania z jej samochodu i weszliśmy z Ryanem do mieszkania.

– Bezkofeinową czy normalną?

Nim zdążył odpowiedzieć, odezwał się jego pager i oboje aż podskoczyliśmy.

– Lepiej ci zrobi bezkofeinowa – stwierdziłam. – Wiesz, gdzie jest telefon…

Nasłuchiwałam, brzęcząc kubkami i udając, że nie słucham.

– Ryan. – Chwila ciszy. – No. – Chwila ciszy. – Zalewasz. – Dłuższa chwila ciszy. – Kiedy? – Znowu cisza. – Dobrze. Zaraz tam będę.

Stanął w drzwiach kuchni i się nie ruszał. Jego twarz była spięta. Moja temperatura, ciśnienie krwi i tempo skurczów serca zaczęły rosnąć. Opanuj się. Nalałam dwa kubki kawy, z trudem opanowując drżenie ręki. Czekałam, aż coś powie.

– Złapali go.

Moja ręka zastygła, czajnik zawisł w powietrzu.

– Tanguaya?

Pokiwał głową. Odstawiłam czajnik. Powoli wyjęłam mleko, wlałam trochę do swojego kubka i zaproponowałam Ryanowi. Powoli. Potrząsnął głową. Odstawiłam karton do lodówki. Powoli. Wzięłam łyk. No już. Mów.

– Mów.

– Usiądźmy.

Przeszliśmy do dużego pokoju.

– Aresztowali go dwie godziny temu, kiedy jechał na wschód Czterysta Siedemnastą. Radiowóz SQ zobaczył jego rejestrację i zatrzymali go.

– To Tanguay?

– Tak. Odciski się zgadzają.

– Jechał do Montrealu?

– Na to wygląda.

– O co go oskarżają?

– Na razie o posiadanie otwartej butelki alkoholu w jadącym pojeździe. Kretyn był wystarczająco głupi, żeby zacząć butelkę Jim Beama i położyć ją na tylnym siedzeniu. Skonfiskowali też trochę magazynów porno. Myśli, że to o to chodzi. Niech się teraz chłopak poci.

– Gdzie był?

– Utrzymuje, że był w domku letniskowym w Gatineau. Odziedziczonym po ojcu. I podobno łowił tam ryby. Chłopaki wysyłają już ekipę, żeby przetrząsnęli ten domek.

– Gdzie teraz jest?

– W Pathernais.

– Jedziesz tam?

– Muszę. – Wziął głęboki oddech, przygotowując się do starcia. Ja nie miałam ochoty oglądać Tanguaya.

– Okej.

Miałam sucho w ustach, a po moim ciele rozlewała się ospałość. Spokój? Uczucie, które od dłuższego czasu było dla mnie tylko pustym słowem.

– Katy przyjeżdża – powiedziałam, śmiejąc się nerwowo. – Dlatego… Dlatego wieczorem wyszłam z domu.

– Twoja córka?

Pokiwałam głową.

– Nie w czas.

– Myślałam, że może znajdę coś. Ja… nieważne.

Przez kilka sekund oboje milczeliśmy.

– Cieszę się, że już po wszystkim. – Gniew opuścił Ryana. Wstał. – Chcesz, żebym wpadł, kiedy skończę z nim rozmawiać? To może być późno.

Chociaż czułam się fatalnie, wiedziałam, że i tak nie zasnę, dopóki nie będę wiedziała. Kim był Tanguay? Co znajdą w jego domku? Czy Gabby tam zginęła? Isabelle Gagnon? Grace Damas? A może zostały tam zabrane po śmierci, tylko po to, żeby je poćwiartować i zapakować?

– Wpadnij, proszę.

Kiedy poszedł, uświadomiłam sobie, że zapomniałam mu powiedzieć o rękawiczkach.

Jeszcze raz zadzwoniłam do Pete'a. Chociaż Tanguay był w areszcie, cały czas czułam się nieswojo. Nie chciałam, żeby Katy znalazła się chociażby w pobliżu Montrealu. Może pojadę na południe…

Tym razem złapałam go. Katy wyjechała kilka dni wcześniej. Powiedziała ojcu, że zaproponowałam jej przyjazd. To była prawda. I zaakceptowałam jej plany. Niezupełnie. Nie bardzo wiedział, jaką trasą jedzie. Typowe. Podróżowała z przyjaciółmi z uniwersytetu. Najpierw miała jechać do Waszyngtonu, spędzić trochę czasu z czyimiś rodzicami, potem do Nowego Jorku, żeby odwiedzić dom innego przyjaciela czy przyjaciółki. I stamtąd do Montrealu. Nie widział w tym nic złego. Był pewien, że zadzwoni.

Zaczęłam mówić mu o Gabby i o tym, co się działo w moim życiu, ale nie mogłam. Jeszcze nie. Co tam. Już po wszystkim. Jak zwykle musiał kończyć, żeby przygotować się do wyjazdu w delegację następnego dnia wcześnie rano, żałował, że nie możemy porozmawiać dłużej. I co w ogóle słychać?

Czułam się zbyt chora i zmęczona, żeby wziąć kąpiel. Przez następnych kilka godzin siedziałam zawinięta w kołdrę, trzęsąc się i wpatrując w pusty kominek, pragnąc, żeby był tutaj ze mną ktoś, kto by mi podał zupę, pogłaskał po czole i powiedział, że wkrótce wyzdrowieję. Drzemałam i budziłam się, miałam porwane sny, a mikroskopijne stworzenia rozmnażały się w mojej krwi.

Ryan zjawił się piętnaście po pierwszej.

– Jezu, Brennan, strasznie wyglądasz.

– Dzięki. – Owinęłam się kołdrą. – Chyba się przeziębiłam.

– To może pogadamy o tym jutro?

– Nie ma mowy.

Spojrzał na mnie dziwnie, po czym wszedł do środka, rzucił marynarkę na kanapę i usiadł.

– Nazywa się Jean Pierre Tanguay. Ma dwadzieścia osiem lat. Chłopak stąd. Dorastał w Shawinigan. Nie ożenił się. Nie ma dzieci. Ma jedną siostrę, mieszka w Arkansas. Jego matka umarła, kiedy miał dziewięć lat. Miał z nią bardzo niezdrowe relacje. Ojciec był budowlańcem, właściwie sam wychował dwójkę dzieci. Staruszek zginął w wypadku samochodowym, kiedy Tanguay był w college'u. Wygląda na to, że ciężko to przeżył. Rzucił studia, przez jakiś czas mieszkał z siostrą, a potem kręcił się trochę po Stanach. I teraz uwaga! Kiedy był na południu, poczuł w sobie powołanie od Boga. Chciał zostać jezuitą czy kimś takim, ale nie powiodło mu się na rozmowie. Okazuje się, że uważali, iż nie ma osobowości księdza. W każdym razie pojawił się znowu w Quebecu, w 1988 roku i udało mu się wrócić na studia w Bishops. Zrobił dyplom jakieś półtora roku później.

– Więc jest w tej okolicy od osiemdziesiątego ósmego roku.

– Tak.

– To mniej więcej wtedy, kiedy zamordowano Pitre i Gautier.

Ryan pokiwał głową.

– I od wtedy był tu cały czas.

Musiałam przełknąć, nim spytałam:

– Co powiedział na temat zwierząt?

– Twierdzi, że uczy biologii. Sprawdziliśmy to. Mówi, że sporządza eksponaty potrzebne w czasie jego lekcji. Mówi, że gotuje ciała i wyciąga z nich szkielety.

– To by wyjaśniało książki do anatomii.

– Być może.

– Skąd je bierze?

– Zbiera z dróg potrącone zwierzęta.

– Chryste, Bertrand miał rację. – Wyobraziłam go sobie, jak skrada się po nocach, zdrapuje ciała i w workach przynosi je do domu.

– Pracował kiedyś u rzeźnika?

– Nic na ten temat nie mówił. Dlaczego pytasz?

– Co Claudel wyciągnął od ludzi, z którymi teraz pracuje?

– Nic, czego byśmy już wcześniej nie wiedzieli. Zamknięty w sobie, prowadzi lekcje. Nikt tak naprawdę go dobrze nie zna. I nie są zachwyceni telefonami późno wieczorem.

– Babcia Mathieu opisała go tak samo.

– Siostra mówi, że zawsze był nietowarzyski. Nie pamięta, żeby kiedykolwiek miał przyjaciół. Ale jest dziewięć lat starsza. Nie za bardzo pamięta go z czasów, kiedy był jeszcze dzieckiem. Ale powiedziała nam pewien ciekawy drobiazg.

– Tak?

Ryan uśmiechnął się.

– Tanguay jest impotentem.

– Sama się do tego przyznała?

– Myślała, że to może tłumaczyć jego aspołeczne nastawienie. Siostrzyczka uważa, że on jest niegroźny, po prostu cierpi dlatego, że ma niskie mniemanie o samym sobie. Ona bardzo dobrze orientuje się w najróżniejszych poradnikach. Zna żargon.

Nie odpowiedziałam. Oczyma wyobraźni widziałam fragmenty tekstu z raportów z dwóch autopsji.

– To się trzyma kupy. Nie znaleziono śladów spermy u Adkins i Morisette-Champoux.

– Bingo.

– Jak to się stało, że został impotentem?

– Kombinacja cech wrodzonych i uszkodzenia ciała. Urodził się z jednym jądrem, które potem stracił w czasie gry w piłkę. Nieszczęśliwy wypadek. Inny gracz miał przy sobie długopis. Tanguay nadział się na niego swoim jedynym jądrem. Żegnaj spermatogenezo.

– To dlatego jest odludkiem?

– Mmm. Może siostrzyczka ma rację…

– Może to tłumaczy fakt, że niespecjalnie mu się układa z dziewczynami. – Przypomniały mi się komentarze Jewel. I Julie.

– I z innymi ludźmi też nie.

– Czy to nie dziwne, że wybrał sobie profesję nauczyciela? – Ryan zamyślił się. – Dlaczego pracować w miejscu, gdzie trzeba mieć do czynienia z tak wieloma ludźmi? Jeśli naprawdę czujesz się nieprzystosowany, dlaczego nie wybrać czegoś mniej stresującego, czegoś, gdzie pracuje się samemu? Komputery? Albo jakieś laboratorium?

– Nie jestem psychologiem, ale tak na oko nauczyciel może być wyV«ścierń idealnym. Nie wchodzisz w interakcje z równymi sobie, no wiesz, z dof rosłymi, tylko masz do czynienia z dziećmi. To ty tam jesteś panem. Ty masz władzę. Twoja klasa to twoje małe królestwo i dzieci muszą robić to, co im każesz. Nie ma szans, żeby się z ciebie wyśmiewały albo kwestionowały twoje polecenia.

– Przynajmniej nie otwarcie.

– Może w ten sposób świetnie utrzymuje równowagę. Zaspokaja potrzebę władzy i kontroli za dnia, a nocami karmi swe fantazje seksualne.

– I to chyba najlepszy możliwy scenariusz – powiedziałam. – Pomyśl, jakie to stwarza możliwości podglądania, a nawet fizycznego kontaktu z tymi dziećmi.

– Masz rację.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Ryan rozglądał się po pokoju tak, j jak to robił w mieszkaniu Tanguaya. Wyglądał na wyczerpanego.

– Chyba obserwacja mojego domu nie jest konieczna – rzekłam.

– Tak. – Wstał. Odprowadziłam go do drzwi.

– I co o nim myślisz, Ryan?

Nie odpowiedział od razu. Potem mówił bardzo ostrożnie.

– Twierdzi, że jest niewinny jak Sierotka Marysia, ale jest cholernie nerwowy. Coś ukrywa. Jutro będziemy wiedzieć, co się kryje w jego domku na wsi. Wykorzystamy to i wypalimy mu prosto w twarz. Zmięknie.

Kiedy wyszedł, zaaplikowałam sobie końską dawkę środka przeciw przeziębieniu i spałam twardo po raz pierwszy od kilku tygodni. Jeśli coś mi się śniło, to i tak nic nie pamiętałam.

Następnego dnia czułam się lepiej, ale nie na tyle dobrze, żeby iść do laboratorium. Może to był tylko wygodny pretekst, ale zostałam w domu. Nie miałam ochoty oglądać nikogo poza Birdiem.

Czytałam prace magisterskie studentów i odpowiadałam na korespondencję, którą zaniedbywałam przez wiele tygodni. Ryan zadzwonił koło pierwszej, kiedy właśnie wyjmowałam pranie z suszarki. Po jego głosie poznałam, że nie idzie dobrze.

– Ekipa przetrząsnęła jego domek od góry do dołu. Nic nie znaleźli. Nic, co wskazywałoby, że facet robi coś podejrzanego w swej samotni. Żadnych noży. Pistoletów. Filmów porno. Żadnych sowenirów po ofiarach, o których wspominał Dobzhansky. Żadnej biżuterii, ubrań, czaszek ani części ciała. Jedna martwa wiewiórka w lodówce. To wszystko. Poza tym, zero.

– Jakieś ślady kopania?

– Brak.

– Jest tam jakaś szopa na narzędzia albo piwnica, gdzie mógłby trzymać piły albo stare noże?

– Są grabie, motyki, drewniane skrzynki, stara piła łańcuchowa, taczka. Normalne narzędzia ogrodowe. I wystarczająco dużo pająków, żeby zasiedlić jakąś małą planetę…

– Może jest jakaś kryjówka pod domem?

– Brennan, nie słuchasz, co do ciebie mówię.

– A Luminol? – spytałam przygnębiona.

– Czysto.

– Wycinki z gazet?

– Brak.

– Czy jest coś, co by wskazywało na jakiś związek tego domku z pokojem przy Berger Street?

– Nie.

– A z St. Jacquesem?

– Nie.

– A z Gabby?

– Nie.

– A z którąkolwiek z ofiar?

Nie odpowiedział.

– Myślisz, że co on tam robi?

– Łowi ryby i rozmyśla o brakującym Jądrze.

– Co teraz?

– Bertrand i ja wybieramy się na długą pogawędkę z monsieur Tanguayem. Czas wymienić parę nazwisk i podgrzać atmosferę. Cały czas myślę, że się podda.

– Myślisz, że to się trzyma kupy?

– Może. Pomysł Bertranda nie jest chyba taki zły. Może Tanguay to jeden z tych z rozdwojeniem jaźni. Jedna strona to nauczyciel biologii, który żyje bez zarzutu, łowi ryby i zbiera okazy dla swoich uczniów. Druga część pała nieokiełznaną nienawiścią do kobiet i czuje się seksualnie nieprzystosowana, więc podnieca się śledząc kobiety i bijąc je aż do śmierci. Może te dwie osobowości są rozdzielone, może nawet do tego stopnia, że ma drugie mieszkanie, gdzie jego ciemna strona może wcielać swoje fantazje w życie i podziwiać swoje souveniry. Mało tego, może Tanguay nawet sam nie wie, że jest chory…

– Nieźle.

Opowiedziałam mu wreszcie, czego się dowiedziałam od Lacroix.

– Dlaczego wcześniej o tym nic nie mówiłaś?

– Dość trudno cię złapać, Ryan.

– Więc Berger Street jest zdecydowanie zamieszane w to wszystko.

– Jak ci się wydaje, dlaczego tam nie było odcisków?

– Cholera, Brennan, nie wiem. Może Tanguay jest po prostu strasznie przebiegły. Jeśli ciebie to pocieszy, to Claudel już gościa uznał za winnego.

– Dlaczego?

– Niech sam ci powie. Słuchaj, muszę tam już iść.

– Odezwij się później.

Skończyłam pisać listy i postanowiłam zanieść je na pocztę. Zajrzałam do lodówki. Wieprzowina i wołowina nie przydadzą się Katy. Uśmiechnęłam się, kiedy przypomniał mi się dzień, w którym oświadczyła, że już nie będzie jadła mięsa. Moja czternastoletnia zapalona wegetarianka. Myślałam, że wytrzyma trzy miesiące. Trwa to już ponad pięć lat.

W pamięci ułożyłam listę. Soja. Kiełki. Ser. Soki owocowe. Żadnych napojów gazowanych dla mojej Katy. Jak ja poczęłam to dziecko?

Drapanie w gardle wróciło i znowu było mi gorąco, więc postanowiłam wstąpić do sali gimnastycznej. Wykończę tych gnojków wysiłkiem fizycznym i parą, pomyślałam. Zobaczymy, kto zwycięży.

Ćwiczenia to nie był jednak dobry pomysł. Po dziesięciu minutach na StairMasterze nogi mi się trzęsły, a pot spływał po twarzy.

Musiałam przerwać.

Sauna okazała się bronią obosieczną. Gardło przestało mnie drapać i przestałam czuć ucisk na czole i kościach twarzy. Ale kiedy siedziałam w parze, mój umysł musiał się czymś zająć. Padło na Tanguaya. Zastanawiałam się nad tym, co powiedział Ryan, teorią Bertranda, przewidywaniami J.S. i nad tym, co wiedziałam. Coś z Tanguayem nie dawało mi spokoju. Kiedy mój umysł zaczął się rozkręcać, czułam, że robię się spięta. Rękawiczki! Dlaczego przedtem nie doceniałam ich znaczenia?

Czy fizyczne upośledzenie Tanguaya naprawdę sprowokowało fantazje seksualne, które kończyły się przemocą? Czy naprawdę był człowiekiem ogarniętym potrzebą władzy? Czy zabijanie było dla niego najpełniejszym sposobem realizacji potrzeby dominacji? Mogę się tobie tylko przyglądać, ale mogę cię też zranić, a nawet zabić? Czy wcielał też w życie swoje fantazje ze zwierzętami? Z Julie? W takim razie dlaczego miałby mordować? Czy normalnie panował nad swoim wybuchowym temperamentem, a potem nagle ulegał potrzebie wyładowania się i robił się brutalny? Czy to, że matka go zaniedbywała, miało na niego bardzo silny wpływ? A jego kalectwo? Wadliwy chromosom? Czy coś innego?

I dlaczego Gabby? Nie pasowała do tej układanki. Znał ją. Była jedną z niewielu, która w ogóle z nim rozmawiała. Poczułam wzbierającą we mnie falę bólu.

Tak. Oczywiście, że pasowała. Sama byłam częścią tej układanki. To ja znalazłam Grace Damas. Ja zidentyfikowałam Isabelle Gagnon. To ja się wtrącałam, podważałam jego władzę. Jego męskość. Zabicie Gabby dało ujście jego wściekłości na mnie i pozwoliło mu odzyskać poczucie dominacji. Co dalej? Czy to zdjęcie znaczyło, że teraz kolej na moją córkę?

Nauczyciel. Zabójca. Człowiek, który lubi łowić ryby. Człowiek, który lubi okaleczać. Po mojej głowie cały czas krążyły myśli. Zamknęłam oczy i poczułam uwięzione pod powiekami gorąco. Jaskrawe kolory przelewały się w tę i z powrotem, jak złote rybki w stawie.

Nauczyciel. Biologia. Łowienie ryb.

Znowu to podprogowe swędzenie. Ta myśl gdzieś jest. No, dalej. No. Co? Nauczyciel. Nauczyciel. No właśnie. Od 1991 roku. St. Isidor. Tak. Tak. To wiemy. I co z tego? Moja głowa była zbyt ociężała, żebym mogła myśleć. I wtedy…

CD-ROM. Zupełnie o nim zapomniałam. Sięgnęłam szybko po ręcznik. Może tam coś jest.

39

Okropnie się pociłam i czułam się strasznie osłabiona, ale byłam w stanie prowadzić. Przedobrzyłaś z tym fitness clubem, Brennan. Przeziębienie masz pewne. Zmniejsz prędkość. Nie chcesz, żeby cię zatrzymali. Wracasz już do domu. Znajdziesz to. Musi coś tam być.

Przejechałam szybko przez Sherbrooke, objechałam kwartał i z impetem wpadłam do garażu. Drzwi znowu piszczały. Cholera. Dlaczego Winston nie może tego naprawić? Zaparkowałam samochód i szybko dotarłam na górę. Najpierw sprawdzę daty…

Na podłodze przed moimi drzwiami leżał plecak.

– Cholera. Co teraz?

Spojrzałam na plecak. Z czarnej skóry. Wyprodukowany przez Coach. Drogi. Prezent od Maxa Ferranti. Prezent dla Katy. Leżał przed moimi drzwiami.

Serce zamarło mi w piersiach.

Katy!

Otworzyłam drzwi i zawołałam ją po imieniu. Żadnej odpowiedzi. Wystukałam kod alarmu i zawołałam jeszcze raz. Cisza.

Biegałam od pokoju do pokoju, szukając śladów bytności mojej córki, wiedząc, że żadnych nie znajdę. Czy zapomniała wziąć klucza? Gdyby nie zapomniała, to nie zostawiłaby plecaka na korytarzu. Była tutaj, nie zastała mnie w domu, zostawiła plecak i gdzieś poszła.

Stałam w sypialni, trzęsąc się. Padłam ofiarą wirusa i strachu. Myśl, Brennan. Myśl! Próbowałam. Nie było to łatwe.

Przyjechała i nie mogła się dostać do środka. Poszła na kawę albo pooglądać wystawy sklepów, albo poszukać telefonu. I zadzwoni za chwilę.

Ale skoro nie ma klucza, to jak przedostała się przez zewnętrzne drzwi i weszła do korytarza prowadzącego do mojego mieszkania? Garaż. Musiała wejść przez garaż, przez te drzwi, które się nie domykają.

Telefon!

Pobiegłam do dużego pokoju. Nie było żadnych nagranych rozmów. Czy, to może być sprawka Tanguaya? Czy ją ma?

To niemożliwe. Jest w więzieniu.

Nauczyciel jest w więzieniu. Ale to nie on. Nauczyciel to nie on. A może? Czy to on wynajmował pokój przy Berger Street? Czy to on zakopał rękawiczkę ze zdjęciem Katy w grobie Gabby?

Strach wywołał mdłości i poczułam, że zbiera mi się na wymioty. Przełknęłam, co nie spodobało się mojemu gardłu.

Sprawdź fakty, Brennan. To mogły być dni wolne.

Trzęsącymi się rękoma włączyłam komputer. Moje palce ledwo były w stanie uderzać we właściwe klawisze. Tabela pojawiła się na ekranie. Daty. Godziny.

Francine Morisette-Champoux została zabita w styczniu. Zmarła między dziesiątą rano a południem. To był czwartek.

Isabelle Gagnon zniknęła w kwietniu, między pierwszą a czwartą po południu. To był piątek.

Chantale Trottier zaginęła w październikowe popołudnie. Po raz ostatni widziano ją w szkole w Centre-ville, kilometry od wyspy na zachodzie.

Były zabijane i znikały w ciągu tygodnia. Za dnia. Wtedy, kiedy odbywały się lekcje. Trottier mogła zostać porwana po szkole. Pozostałe dwie nie.

Podniosłam słuchawkę.

Ryana nie było.

Z trzaskiem odłożyłam słuchawkę na widełki. Czułam, że moja głowa jest jak z ołowiu i z trudem mi się myśli.

Wystukałam inny numer.

– Claudel.

– Monsieur Claudel, mówi doktor Brennan.

Nie odpowiedział.

– Gdzie jest St. Isidor?

Zawahał się i już myślałam, że nie zamierza mi odpowiedzieć.

– W Beaconsfield.

– To ile stąd, może być pół godziny od centrum?

– Jeśli nie ma ruchu.

– Wie pan, w jakich godzinach odbywają się lekcje w szkołach?

– O co pani chodzi?

– Czy może mi pan odpowiedzieć? – Byłam na skraju załamania. Musiał wyczuć to w moim głosie.

– Mogę sprawdzić.

– Niech się pan też dowie, czy Tanguay nie pojawił się w szkole w jakieś dni, czy dzwonił, że jest chory albo wziął urlop ze względów osobistych, szczególnie chodzi o dni, kiedy zabito Morisette-Champoux i Gagnon. Będą to mieli w dokumentach. Potrzebowaliby kogoś na zastępstwo, chyba że szkoła była z jakiegoś powodu zamknięta.

– Pojadę tam ju…

– Teraz. Ja muszę to wiedzieć teraz!

Byłam o krok od histerycznego wybuchu. Palcami u nóg ściskałam listwę. Spraw, żebym nie musiała podskakiwać.

Słyszałam, jak mu tężnieją mięśnie. No, dalej, Claudel. Rozłącz się. Wtedy cię dorwę.

– Oddzwonię.

Usiadłam na krawędzi łóżka i wpatrywałam się tępo w kurz unoszący się w promieniach słońca,

Ruszaj się.

Poszłam do łazienki i przemyłam twarz zimną wodą. Potem wyłowiłam z mojej torebki plastikowy kwadrat i wróciłam do komputera. Sprawa została opisana numerem z adresu Berger Street i datą: 94/06/24. Uniosłam przykrywkę, wyjęłam CD-ROM, który tam był, i włożyłam nowy.

Uruchomiłam program umożliwiający oglądanie zdjęć i pojawił się rządek ikon. Wybrałam Album i Otwórz i w oknie pojawiła się jedna nazwa. Berger.abm. Kliknęłam dwa razy i ekran wypełnił się trzema rzędami obrazków. Każdy z nich składał się z sześciu zdjęć mieszkania St. Jacquesa. Na pasku na dole było napisane, że w albumie znajduje się sto dwadzieścia zdjęć.

Kliknęłam, żeby powiększyć pierwsze zdjęcie. Rue Berger. Drugie i trzecie pokazywało różne ujęcia ulicy. Następne budynek, z przodu i z tyłu. Potem korytarz prowadzący do mieszkania St. Jacquesa. Obrazy wnętrza mieszkania zaczynały się od dwunastego zdjęcia.

Przeglądałam zdjęcia, analizując każdy szczegół. Głowa mi pękała. Mięśnie moich ramion i pleców były jak druty wysokiego napięcia. Znowu znalazłam się w tym mieszkaniu. Upalna duchota. Strach. Odór brudu i rozkładu.

Przeszukiwałam zdjęcie po zdjęciu. Czego szukałam? Nie bardzo wiedziałam. Wszystko było na tych zdjęciach. Rozkładówki z Hustlera. Gazety. Plan miasta. Półpiętro. Brudna ubikacja. Zatłuszczony blat. Kubek Burger Kinga. Miska spaghetti.

Zatrzymałam się i wpatrywałam w zdjęcie. Plik 102. Tłusta, plastikowa miseczka. Tłuste, białe kręgi zastygłe w czerwonej brei. Mucha, przednie kończyny złożone, jak do modlitwy. Pomarańczowy pagórek wyrastający i z sosu i makaronu.

Zamrugałam oczyma i pochyliłam się do przodu. Czy to możliwe, że widzę to, co mi się wydaje, że widzę? Tam. Na tym żółtym kawałku. Serce zaczęło mi bić jak oszalałe. To niemożliwe. Nie możemy mieć aż tyle szczęścia.

Kliknęłam dwa razy i pojawiła się kropkowana linia. Przesunęłam kursor linia stała się prostokątem, którego granice stanowiły drgające kropki. Nastawiłam prostokąt dokładnie na pomarańczowy kawałek i zaczęłam coraz bardziej powiększać ten fragment zdjęcia. Podwójnie. Potrójnie. Powiększyłam go do wymiarów osiem razy większych, niż w rzeczywistości. Przyglądałam się, jak słabo widoczna parabola, którą wypatrzyłam, stała się wygiętą w łuk linią złożoną z kropek i kresek.

Wycofałam się z powiększenia i obejrzałam dokładnie cały łuk.

– O Jezu.

Używając edytora obrazów, zmieniałam jasność i kontrast, zmieniałam odcienie i nasycenie kolorów. Próbowałam też manipulować kolorami, zmienić każdą mikroskopijną plamkę koloru na jego przeciwieństwo. Odpowiednią komendą uwydatniłam krawędzie, wyostrzając cienką linię na pomarańczowym tle.

Odchyliłam się do tyłu i wpatrywałam się w ekran. Tak. Wzięłam głęboki oddech. Dobry Jezu, to naprawdę to.

Drżącą ręką sięgnęłam po telefon.

Nagrana na automatyczną sekretarkę wiadomość poinformowała mnie, że Bergeron jest ciągle na wakacjach.

Byłam zdana na siebie.

Rozważałam możliwości. Widziałam kilkakrotnie, jak to robił. Mogłabym spróbować. Musiałam wiedzieć.

Sprawdziłam inny numer.

– Centre de Detention Parthenais.

– Mówi Tempe Brennan. Czy jest Andrew Ryan? Powinien tam być z więźniem o nazwisku Tanguay.

– Un instant. Gardez la ligne.

Głosy w tle. Szybciej. Szybciej.

– Il n'est pas ici.

Niech to. Spojrzałam na zegarek.

– A Jean Bertrand jest?

– Oui. Chwileczkę.

Więcej głosów. Łoskot.

– Bertrand.

Przedstawiłam się i wyjaśniłam, co znalazłam.

– Nieźle. Co na to Bergeron?

– Jest na wakacjach aż do następnego poniedziałku.

– Więc pani zdaniem ten ser będzie idealny? Coś jak z tamtymi falstartami, przy pile… A co ja mam tu do roboty?

– Znaleźć kawałek pianki, takiej jakiej używają do produkcji kubków jednorazowych i kazać Tanguayowi ją nagryźć. Proszę nie wpychać mu jej zbyt głęboko w usta. Potrzebne mi tylko sześć przednich zębów. Niech ugryzie od brzegu do brzegu, tak żeby zostawił wyraźne ślady, łuk po obu stronach pianki. Potem chcę, żeby zaniósł pan tę piankę na dół do Marca Dallaira w fotografii. To jest pokój w głębi, za balistyką. Zrozumiał pan wszystko?

– Tak. Ale jak mam skłonić Tanguaya, żeby się na to zgodził?

– To pański problem. Niech pan coś wymyśli. Jeśli on twierdzi, że jest niewinny, powinien być zachwycony.

– A skąd mam wytrzasnąć taką piankę o szesnastej czterdzieści?

– Może pan użyć nawet bułki z Big Maca! Nie wiem. Trzeba znaleźć i tyle. Ja muszę złapać Dallaira, nim wyjdzie. Niech pan zaczyna!

Dallair czekał na windę, kiedy zadzwoniłam. Odebrał w recepcji.

– Chciałabym, żeby wyświadczył mi pan przysługę.

– Oui.

– W ciągu godziny JeanBertrand przyniesie do pańskiego gabinetu odciski zębów. Muszę mieć ich zdjęcie zeskanowane do pliku Tif, który chciałabym mieć jak najszybciej przesłany przez e-maila. Może pan to zrobić?

Milczał przez dłuższą chwilę. W wyobraźni widziałam, jak spogląda na zegar znajdujący się nad windą.

– Ma to coś wspólnego z Tanguayem?

– Tak.

– Jasne. Zaczekam,

– Niech pan ustawi światło, żeby naprawdę jak najwyraźniej było widać ślad. I niech pan koniecznie zamieści tam skalę, linijkę czy coś. I proszę, żeby zdjęcie koniecznie było w skali jeden do jednego.

– Nie ma problemu. Wydaje mi się, że mam gdzieś tutaj linijkę ABFO.

– Idealnie. – Podałam mu swój adres e-mailowy i poprosiłam, żeby zadzwonił, kiedy wyśle plik.

Potem czekałam. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Żadnego telefonu. Ani Katy. Wskazówki zegara żarzyły się na zielono. Gdy zmieniały położenie, słychać było klik, klik, klik.

Kiedy zadzwonił telefon, natychmiast go podniosłam.

– Dallair.

– Tak. – Przełknęłam ślinę. Przeraźliwie bolało mnie gardło.

– Wysłałem plik jakieś pięć minut temu. Nazywa się Tang.tif. Jest sklepany, więc będzie musiała go pani zdekompresować. Zaczekam tutaj, aż pani to zrobi, żeby się upewnić, że nie ma problemów. Niech pani tylko prześle odpowiedź. I powodzenia.

Podziękowałam mu i odłożyłam słuchawkę. Podeszłam do komputera i weszłam do swojej skrzynki w McGill. Wiadomość Poczta Czeka!!! świeciła się jasno. Nie zwracając uwagi na inną nie przeczytaną pocztę, skopiowałam plik, który przesłał mi Dallair, i zdekompresowałam go. Na ekranie pojawiał się łuk odcisku zębów, z których każdy był wyraźnie widoczny na białym tle. Po lewej stronie, poniżej odcisku była linijka ABFO. Wysłałam odpowiedź do Dallaira i wylogowałam się.

Wróciłam do edytora obrazów, przywołałam Tang.tif i kliknęłam dwa razy, żeby go otworzyć. Odcisk zębów Tanguaya wypełnił ekran. Obok niego umieściłam odcisk zębów z sera z mieszkania na Berger Street.

Wtedy powiększyłam oba zdjęcia, żeby móc odczytać z nich jak najwięcej informacji. Potem ustawiłam jaskrawość, kontrast i nasycenie. W końcu, wykorzystując edytor obrazów, wyostrzyłam krawędzie na odciskach na piance, tak jak wcześniej zrobiłam to z serem.

Do celów porównania, które chciałam wykonać, oba odciski musiały być w tej samej skali. Wyciągnęłam cyrkiel i sprawdziłam linijkę na zdjęciu Tanguaya. Odległość między śladami wynosił dokładnie milimetr. Dobrze. Zdjęcie było w skali jeden do jednego.

W zdjęciu z Berger nie było linijki. Co teraz?

Trzeba będzie wykorzystać coś innego. Wróć do całego zdjęcia. Musi tam być coś, czego długość będzie znana.

Było. Kubek z Burger Kinga dotykający miseczki stojącej obok sera. Wyraźnie było na nim widać czerwono-żółte logo firmy. Idealnie.

Pobiegłam do kuchni. Żeby ciągle tu jeszcze był! Otworzyłam szafkę i zaczęłam grzebać w śmieciach pod zlewem.

Tak! Wypłukałam fusy po kawie i wzięłam kubek ze sobą do komputera. Kiedy rozsuwałam cyrkiel, drżały mi ręce. Pionowa kreska w “B" z logo mierzyła dokładnie cztery milimetry.

Wybrałam w edytorze komendę “zmień wielkość" i kliknęłam na krawędzi “B" na kubku z rue Berger, przesunęłam kursor do końca prostej nóżki litery i ponownie kliknęłam. Wybrawszy punkty graniczne, kazałam programowi zmienić wielkość całego zdjęcia tak, żeby kreska w “B" miała dokładnie cztery milimetry. W mgnieniu oka zdjęcie dostosowało się.

Oba zdjęcia były teraz w tej samej skali. Patrzyłam na dwa sąsiadujące na ekranie komputera obrazy. Na odcisku zostawionym przez Tanguaya widać było wszystkie zęby, po osiem z każdej strony płaszczyzny środkowej.

Na serze odciśniętych było tylko pięć. Bertrand miał rację. To było jak falstart. Zęby zacisnęły się, ześliznęły albo zostały cofnięte, po czym odgryzły kawałek, którego już nie było na zdjęciu.

Wpatrywałam się we wzór wcięć. Byłam pewna, że jest to odcisk zębów górnej szczęki. Widać było dwie długie wklęsłości po obu stronach płaszczyzny środkowej, pewnie siekacze. Po ich bokach były dwa podobnie ułożone, ale krótsze wyżłobienia. Dalej, po lewej stronie łuku była mała, okrągła wklęsłość, prawdopodobnie po kle. Inne zęby się nie odcisnęły.

Przejechałam moimi spoconymi rękoma po bokach koszuli, wygięłam plecy w łuk i wzięłam głęboki oddech.

No, dobra. Ustawienie.

Wybrałam funkcję Efekt, kliknęłam na Obróć i powoli zaczęłam manewrować odciskiem zębów Tanguaya, chcąc ustawić go w takiej samej pozycji, w jakiej były ślady na serze. Kliknięcie po kliknięciu, obracałam siekacze zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Do przodu, potem do tyłu, potem znowu do przodu, po kilka stopni na raz. Mój niepokój i nieporęczność przedłużały całą procedurę. Zajęło mi to mnóstwo czasu, ale w końcu byłam usatysfakcjonowana. Przednie zęby Tanguaya były w takiej samej pozycji i pod takim samym kątem, jak ich odpowiedniki odciśnięte w serze.

Wróciłam do menu podstawowego. Funkcja Połącz. Wybrałam zdjęcie z serem na aktywną funkcję, a odcisk Tanguaya na nieaktywną. Ustawiłam poziom przezroczystości na 30 procent i ślady zgryzu Tanguaya stały się bardziej blade.

Kliknęłam dokładnie w punkcie między przednimi zębami Tanguaya i w odpowiadającym mu miejscu w łuku na serze, zaznaczając w ten sposób miejsce do nałożenia jednego obrazu na drugi. Usatysfakcjonowana, zaktywowałam funkcję Umieść i edytor zdjęć nałożył odcisk zębów Tanguaya na odcisk w serze. Zdjęcie zębów Tanguaya okazało się być jeszcze zbyt mało przezroczyste. W ogóle nie było widać śladów na serze.

Ustawiłam poziom przezroczystości na 75 procent i patrzyłam, jak kropki i kreski tworzące piankę bledną do eterycznej przezroczystości. Teraz wyraźnie widziałam wklęsłości i dziury odciśnięte na serze poprzez ślady zębów Tanguaya. Dobry Boże…

Natychmiast zrozumiałam, że to nie są odciski zębów tego samego człowieka. Obróbka, której poddałam zdjęcia, nie mogła zmienić układu tych odcisków. Usta, które nagryzły piankę, nie zostawiły tych śladów w serze.

Łuk zębów Tanguaya był za wąski, a krzywa z przodu była wygięta pod zdecydowanie ostrzejszym kątem, niż ta odciśnięta w serze. Na nałożonych na siebie zdjęciach widać było podkowę na tle kawałka półokręgu.

Bardziej rzucające się w oczy było to, że człowiek, który nagryzł ser w mieszkaniu przy rue Berger, miał nieregularną przerwę po prawej stronie normalnej przerwy w płaszczyźnie środkowej, a sąsiadujący z nią ząb wyrastał pod kątem trzydziestu stopni, przez co rząd zębów wyglądał jak palisada. Amator sera miał mocno oblamanego siekacza i dziwnie wykręconego trzonowca.

Zęby Tanguaya były równe i nie było między nimi przerw. Jego zgryz nie zdradzał żadnej z cech widocznych na odciskach w serze. To nie on ugryzł ten ser. Albo Tanguay miał gościa na rue Berger, albo mieszkanie przy rue Berger nie ma zupełnie nic wspólnego z Tanguayem.

40

Człowiek, który korzystał z mieszkania przy rue Berger, kimkolwiek nie był, zabił Gabby. Rękawiczki pasowały do siebie. Było wysoce prawdopodobne, że Tanguay nie jest tym człowiekiem. To nie jego zęby wgryzły się w ser. St. Jacques nie był Tanguayem.

– Kim ty do diabła jesteś? – Mój zachrypnięty głos mącił ciszę panującą w mieszkaniu. Niepokój o Katy wybuchnął we mnie z pełną siłą. Dlaczego się nie odezwała?

Zadzwoniłam do Ryana do domu. Nikt nie odbierał. Zadzwoniłam do Bertranda. Już wyszedł. Zadzwoniłam do sali brygady specjalnej. Nikogo.

Wyszłam przed dom i przez płot spojrzałam na pizzerię po drugiej stronie ulicy Uliczka była pusta. Obserwujących dom policjantów odwołano. Byłam zdana na siebie.

Przebiegłam w myślach różne możliwości. Co mogłam zrobić? Niewiele. Nie mogłam wyjść z domu. Musiałam być na miejscu, gdyby Katy wróciła. Gdy Katy wróci.

Spojrzałam na zegar – 7:10 wieczorem. Dokumenty. Zająć się dokumentami. Co jeszcze mogłam zrobić, będąc w mieszkaniu? Mój azyl stał się moim więzieniem.

Przebrałam się i poszłam do kuchni. Chociaż miałam zawroty głowy, nie wzięłam żadnego lekarstwa. I bez tego mój umysł był zamulony. Rozwalę zarazki witaminą C. Wyjęłam z lodówki dużą puszkę zimnego soku pomarańczowego i zaczęłam rozglądać się za otwieraczem. Niech to. Gdzie on jest? Nie miałam cierpliwości, żeby go szukać, więc chwyciłam nóż do mięsa i zrobiłam nim dziurę w puszce, żeby się dostać do soku. Potem dzbanek. Woda. Zamieszać. I do roboty. Posprzątasz później.

Chwilę później siedziałam już szczelnie owinięta kołdrą na kanapie, a chusteczki i sok miałam w zasięgu ręki. Bawiłam się swoimi brwiami, żeby trzymać nerwy na wodzy.

Damas. Zagłębiłam się w dokumentach, ponownie odwiedzając miejsca, nazwiska i daty, które już wcześniej znałam. Monastere St. Bernard. Nikos Damas. Ojciec Poirier.

Bertrand po raz drugi przesłuchiwał ojca Poirier. Czytałam ponownie jego zeznania, ale miałam poważne problemy z koncentracją. Ojczulek właściwie potwierdził swoje wcześniejsze zeznania. Przejrzałam zapis pierwszej z nim rozmowy, szukając jakichś nazwisk, którymi można by się zainteresować, jakichś poszlak, które mogłyby okazać się przydatne, i czułam się trochę tak, jakbym grała w podchody. Daty zostawiłam na później.

Kto był dozorcą? Roy. Emile Roy. Zaczęłam szukać jego zeznań.

Nie było ich tutaj. Przejrzałam wszystkie papiery w skoroszycie i nic. Na pewno ktoś z nim rozmawiał. Nie mogłam jednak sobie przypomnieć, żebym widziała raport. Dlaczego go tutaj nie ma?

Siedziałam przez chwilę, a mój zachrypnięty oddech był jedynym dźwiękiem we wszechświecie. Wróciło znajome już uczucie, że do świadomości chce się przebić jakaś nie w pełni uformowana myśl, jak mrowienie zwiastujące migrenę. Poczucie, że coś przegapiłam, było silniejsze niż kiedykolwiek, ale cały czas nie wiedziałam, o co chodzi.

Ponownie przejrzałam zeznanie Poiriera. Roy opiekuje się budynkiem i przyległym terenem. Pali w piecu. Odgarnia śnieg.

Odgarnia śnieg? W wieku osiemdziesięciu lat? Dlaczego nie? George Burns to robił. Pokazywali w telewizji. Obrazy z przeszłości przebiegały mi przez głowę. Widziałam siebie samotnie siedzącą w samochodzie w nocy, zobaczyłam kości Grace Damas leżące za mną w przesiąkniętym deszczem lasku.

Przypomniał mi się też sen, który miałam tamtej nocy. Szczury. Pete. Głowa Isabelle Gagnon. Jej grób. Ksiądz. Co on powiedział? Tylko ci, którzy pracowali dla kościoła, mogą wejść na jego teren.

Czy to mogło być to? Czy w ten sposób dostał się na teren klasztoru i La Grand Seminaire? Czy naszym mordercą jest ktoś, kto pracuje dla kościoła?

Roy!

Jasne, Brennan, osiemdziesięcioletni seryjny morderca!

Czy powinnam czekać, aż odezwie się Ryan? Gdzie on do diabła jest? Drżącymi rękoma wyciągnęłam książkę telefoniczną. Jeśli znajdę numer dozorcy, to zadzwonię.

W St. Lambert był wymieniony tylko jeden E. Roy.

– Oui. – Zachrypnięty glos.

Bądź ostrożna. Nie spiesz się.

– Monsieur Emile Roy?

– Oui.

Wytłumaczyłam, kim jestem i dlaczego dzwonię. Tak, dodzwoniłam się do właściwego Emile'a Roya. Spytałam o jego obowiązki w klasztorze. Przez dłuższy czas nic nie mówił. Słyszałam charczenie, wdychane i wydychane powietrze, jakby przez otwór u wieloryba. W końcu:

– Nie chcę stracić pracy. Dobrze się opiekuję tym miejscem.

– Wiem. Robi pan tam wszystko sam?

Usłyszałam, jak na chwilę przestał oddychać, jakby kamyk zablokował dopływ powietrza.

– Czasami potrzebuję, żeby mi ktoś troszkę pomógł. Ich to nic więcej nie kosztuje. Sam za to płacę, z mojej pensji. – Prawie skamlał.

– Kto panu pomaga, monsieur Roy?

– Mój bratanek. To dobry chłopak. Przeważnie on zajmuje się śniegiem. Miałem zamiar powiedzieć o tym Ojcu, ale…

– Jak się nazywa pański bratanek?

– Leo. Nie będzie miał z tego powodu żadnych kłopotów, prawda? To dobry chłopak.

Słuchawka zaczęła mi się ślizgać w ręku.

– Leo, a dalej?

– Fortier. Leo Fortier. To wnuk mojej siostry.

Zamilkł. Zaczęłam się mocno pocić. Powiedziałam, co trzeba i rozłączyłam się, mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce waliło mi jak młotem.

Uspokój się. To może być tylko zbieg okoliczności. Bycie dozorcą i pracownikiem na pół etatu u rzeźnika nie czyni mordercy. Pomyśl.

Spojrzałam na zegar i sięgnęłam po telefon.

No. Bądź tam.

Podniosła przy czwartym sygnale.

– Lucie Dumont. Tak!

– Lucie, trudno uwierzyć, że ciągle jeszcze tam jesteś.

– Miałam kłopoty z jakimś plikiem w programie instalacyjnym. Właśnie wychodziłam.

– Potrzebuję czegoś. Lucie. To strasznie ważne. Być może jesteś jedyną osobą, która może mi to załatwić.

– Tak?

– Chcę, żebyś sprawdziła kogoś. Zrób wszystko, co trzeba, żeby wyciągnąć jak najwięcej na temat tego faceta. Możesz to zrobić?

– Jest już późno i chcia…

– To jest strasznie ważne. Lucie. Być może moja córka jest w niebezpieczeństwie. Naprawdę muszę to mieć!

Nawet nie próbowałam ukryć desperacji.

– Mogę się połączyć z kartoteką SQ i zobaczyć, czy on tam figuruje. Jestem do tego uprawniona. Co chcesz wiedzieć?

– Wszystko.

– Co możesz mi o nim powiedzieć?

– Znam tylko nazwisko.

– Coś jeszcze?

– Nie.

– Kto to jest?

– Fortier. Leo Portier.

– Zadzwonię do ciebie. Gdzie jesteś?

Podałam jej numer i rozłączyłam się.

Krążyłam po mieszkaniu, odchodząc od zmysłów z niepokoju o Katy. Czy to Portier? Czy jego psychotyczna agresja zwróciła się na mnie, bo mu weszłam w drogę? Czy zabił moją przyjaciółkę, żeby dać ujście nagromadzonej w nim wściekłości? Czy wobec mnie miał takie same plany? Wobec mojej córki? Skąd wiedział o córce? Czy zdjęcie moje i Katy ukradł Gabby?

Zimny, paraliżujący strach zawładnął moją duszą. Miałam najczarniejsze myśli w życiu. Wyobraziłam sobie ostatnie chwile Gabby, wyobraziłam sobie, co musiała czuć. Telefon przerwał moje ponure myśli.

– Tak!

– Mówi Lucie Dumont.

– Tak. – Serce waliło mi tak mocno, że myślałam, że Lucie je słyszy.

– Wiesz, ile ma lat ten twój Leo Fortier?

– Hm… Trzydzieści, czterdzieści.

– Znalazłam dwóch, data urodzin jednego to 9 września 1962 roku, i więc liczy sobie trzydzieści dwa lata. Drugi urodził się 21 kwietnia 1916 roku, to teraz ma ile… siedemdziesiąt osiem lat.

– Interesuje mnie ten trzydziestodwuletni.

– Tak myślałam, więc go sprawdziłam. Ma grubą kartotekę. Zaczyna się od sądu dla nieletnich. Żadnych poważniejszych przestępstw, ale liczne wykroczenia i ciągłe konsultacje psychiatryczne.

– Jakie wykroczenia?

– Kiedy miał trzynaście lat, złapano go na podglądaniu. – Słyszałam jej palce uderzające w klawiaturę. – Wandalizm. Wagary. Kiedy miał piętnaście lat, porwał dziewczynę i przetrzymywał ją przez osiemnaście godzin. Nie wniesiono oskarżenia. Chcesz, żebym podała ci wszystko?

– A co miał ostatnio na sumieniu?

Klik. Klik. Klik. Oczyma wyobraźni widziałam, jak pochyla się w stronę monitora, a jej różowe szkła odbijają zieloną poświatę.

– Ostatnio notowany w 1988 roku. Aresztowany za napaść. Wygląda na to, że na jakiegoś krewnego, bo ofiara nosi to samo nazwisko. Nie był w więzieniu. Spędził sześć miesięcy w zakładzie Pinel.

– Kiedy wyszedł?

– Chcesz dokładną datę?

– A masz?

– Wygląda na to, że w listopadzie 1988 roku. Constance Pitre zginęła w grudniu 1988. W pokoju było gorąco. Całe moje ciało było wilgotne od potu.

– Czy w kartotece jest nazwisko psychiatry, który się nim zajmował w Pinel?

– Jest jakieś nazwisko. Doktor M. C. LaPerriere. Nie jest napisane, kto to jest.

– Jest tam numer telefonu? Podała mi go.

– Gdzie jest teraz Fortier?

– Kartoteka urywa się na 1988 roku. Chcesz ten adres?

– Tak.

Byłam na granicy płaczu, kiedy wystukiwałam numer i słuchałam sygnału telefonu dzwoniącego na północnym krańcu wyspy Montreal. Weź się w garść, Brennan. Zastanawiałam się, co powiedzieć.

– L’hópital Pinel. Puis-je vous aider? – Kobiecy głos.

– Z doktor LaPerriere, s'il vous plait. – Żeby jeszcze tam pracowała, proszę.

– Un instant, s'il vous plait.

Tak! Ciągle tam pracuje. Kazano mi chwilę czekać, a potem powtórzyło się to samo z drugim kobiecym głosem.

– Qui est sur la ligne, s'il vous plait?

– Doktor Brennan.

Znowu chwila ciszy, a potem:

– Doktor LaPerriere. – Kobiecy głos, zmęczony i niecierpliwy.

– Jestem doktor Temperance Brennan – zaczęłam, walcząc, żeby nie drżał mi głos. – Jestem antropologiem sądowym w Laboratoire de Medecine Legale i pracuję nad śledztwem w sprawie serii morderstw, które miały miejsce w ciągu kilku ostatnich lat w Montrealu. Mamy podstawy, aby podejrzewać, że jeden z waszych byłych pacjentów jest w to zamieszany.

– Tak. – Znużona.

Opowiedziałam jej o brygadzie specjalnej i spytałam, co może mi powiedzieć o Leo Portierze.

– Doktor… Brennan, tak? Doktor Brennan, wie pani, że nie mogę rozmawiać o historii choroby pacjenta przez telefon. Bez zgody sądu byłoby to naruszeniem klauzuli o ochronie danych.

Nie daj się wyprowadzić z równowagi. Wiedziałaś, że otrzymasz taką odpowiedź.

– Oczywiście. I oczywiście będzie zgoda sądu, ale mamy bardzo pilną sytuację, pani doktor, i nie możemy tracić czasu. Na razie zgoda sądu naprawdę nie jest konieczna. Giną kobiety, doktor LaPerriere. Są brutalnie mordowane, a potem ćwiartowane. Człowiek, który to robi, jest zdolny do skrajnej brutalności. Okalecza swoje ofiary. Podejrzewamy, że jest to ktoś, kto chorobliwie nienawidzi kobiet i ktoś wystarczająco inteligentny, żeby zaplanować i zrealizować te morderstwa. I podejrzewamy, że niedługo znowu da o sobie znać. – Chrząknęłam. Moje usta były wysuszone ze strachu. – Leo Portier jest podejrzanym i musimy wiedzieć, czy, według pani, w historii choroby Portiera jest coś, co mogłoby wskazywać, że to rzeczywiście mógłby być on? Oczywiście przygotujemy dokumenty uprawniające nas do dostępu do jego danych chorobowych, ale jeśli pani przypomina sobie tego pacjenta, informacje, które nam pani teraz dostarczy, mogą pomóc w tym, żeby nie dopuścić do kolejnego morderstwa.

Starałam się mówić bardzo opanowanym głosem. Nie mogłam pozwolić jej usłyszeć strachu w moim głosie.

– Ja po prostu nie mogę… Niezupełnie mi się udawało.

– Ja mam dziecko, doktor LaPerriere. A pani?

– Słucham? – Znużenie w jej głosie po raz pierwszy ustąpiło miejsca irytacji.

– Chantale Trottier miała szesnaście lat. Pobił ją na śmierć, po czym pociął na kawałki i wyrzucił na wysypisku.

– Jezu Chryste.

Chociaż nigdy nie spotkałam Marie Claude LaPerriere, jej głos zdradzał wszystko.

Widziałam ją oczyma wyobraźni: kobieta w średnim wieku, z wyrazem twarzy mówiącym o tym, że już się pozbyła złudzeń co do rzeczywistości. Pracowała w ramach systemu, w który już dawno straciła wiarę, w systemie, którego nie sposób zrozumieć, a co dopiero zmienić, była za pan brat z okrucieństwem popadającego w chorobę psychiczną społeczeństwa. Znała to wszystko. Ofiary bójek między gangami. Nastolatki bez oczu i z krwawiącymi nadgarstkami. Dzieci ze śladami blizn po przypalaniu papierosami. Płody pływające w zakrwawionych muszlach klozetowych. Staruszkowie, zagłodzeni i spętani, we własnych ekskrementach. Kobiety z okaleczonymi twarzami i błagalnym spojrzeniem. Kiedyś wierzyła, że może coś zmienić. Doświadczenie rozwiało złudzenia.

Ale złożyła przysięgę. Na co? Dla kogo? Teraz dylematy były jej chlebem powszednim, tak jak kiedyś idealizm. Usłyszałam, że bierze głęboki oddech.

– Leo Portier został skazany na sześciomiesięczny pobyt w 1988 roku. Przez ten czas byłam prowadzącym go psychiatrą.

– Pamięta go pani?

– Tak.

Czekałam z bijącym sercem. Słyszałam, jak otwiera i zamyka zapalniczkę, po czym zaciąga się głęboko.

– Leo Portier znalazł się w Pinel, bo pobił swoją babcię lampą. – Mówiła to powoli, starannie dobierając słownictwo. – Staruszce założyli ponad sto szwów. Odmówiła wniesienia oskarżenia przeciw wnukowi. Kiedy skończył się przymusowy, sześciomiesięczny pobyt, zalecałam dalsze leczenie. Odmówił…

Zamilkła na chwilę, żeby znaleźć odpowiednie słowa.

– Leo widział śmierć swojej matki, a jego babcia nie zrobiła nic, żeby jej pomóc. To babcia go wychowywała, wpajając mu skrajnie negatywny obraz własnej osoby, co doprowadziło do niemożności nawiązania normalnych więzi międzyludzkich. Babcia Leo zbyt surowo go karała, ale chroniła go przed ponoszeniem odpowiedzialności za to, co robił poza domem. Jego poczynania wskazują, że już kiedy był nastolatkiem, cierpiał na poważne zaburzenia psychiczne i miał niesłychanie silną potrzebę dominacji. Rozwinął w sobie nienaturalne poczucie bezkarności i kiedy coś nie szło po jego myśli albo kiedy mu w czymś przeszkadzano, dostawał silnych ataków narcystycznej wściekłości. Potrzeba dominacji, jego dławiona miłość i nienawiść do babci i wzrastające osamotnienie w społeczeństwie doprowadziło do tego, że coraz więcej czasu spędzał w świecie swoich fantazji. Wykształcił też w sobie wszystkie klasyczne mechanizmy obronne. Odrzucenie, represja, projekcja. Był skrajnie niedojrzały, zarówno emocjonalnie, jak i społecznie.

– Czy myśli pani, że jest zdolny do postępowania w sposób, który pani opisałam? – Zdziwiłam się, jak spokojnie brzmiał mój głos. Wewnętrznie byłam rozdygotana i sparaliżowana strachem o córkę.

– Kiedy pracowałam z Leo, miał stałe fantazje, które były zdecydowanie negatywne. Wiele z nich zawierało przemoc seksualną.

Zamilkła i usłyszałam kolejny głęboki oddech, nim dodała:

– Moi zdaniem Leo Fortier jest bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

– Wie pani, gdzie on teraz mieszka? – Tym razem mój głos zadrżał.

– Nie miałam z nim styczności, od kiedy stąd wyszedł.

Już miałam powiedzieć do widzenia, kiedy przyszło mi do głowy jeszcze jedno pytanie.

– Jak umarła matka Leo?

– W czasie nielegalnego zabiegu aborcji – odparła.

Kiedy rozłączyłam się, w mojej głowie zaczęło kłębić się mnóstwo myśli. Miałam nazwisko. Leo Fortier pracował z Grace Damas, miał dostęp do terenów kościelnych i był bardzo niebezpieczny. Co teraz?

Usłyszałam cichy grzmot i zauważyłam, że w pokoju się ściemniło. Otworzyłam drzwi balkonowe i wyjrzałam. Nad miastem zgromadziły się ciężkie chmury, spowijając wieczór w przedwczesnym mroku. Zerwał się wiatr, a powietrze intensywnie pachniało deszczem. Cyprys już wyginał się w tę i z powrotem, a na ziemi tańczyły liście.

Niespodziewanie przyszła mi do głowy jedna z moich pierwszych spraw. Nellie Adams, pięcioletnia dziewczynka, zaginiona. Słyszałam o tym w wiadomościach. W dniu, kiedy zgłoszono jej zaginięcie, zerwała się gwałtowna burza. Tamtej nocy myślałam o niej, leżąc bezpiecznie w łóżku. Czy była akurat na dworzu, sama i przerażona burzą? Sześć tygodni później zidentyfikowałam ją na podstawie czaszki i fragmentów żeber.

Proszę, Katy! Proszę, wracaj już!

Przestań! Zadzwoń do Ryana.

Na ścianie błysnęło światło błyskawicy. Zamknęłam drzwi balkonowe na zatrzask i podeszłam do lampy. Nie zapaliła się. Minutnik, Brennan. Jest nastawiony na siódmą. Jest jeszcze za wcześnie.

Wsunęłam rękę za kanapę i włączyłam przycisk minutnika. Nic. Nacisnęłam przycisk na ścianie. I nic. Przesuwałam się wzdłuż ściany, znajdując drogę rękoma i skręciłam za rogiem do kuchni. Lampy nie reagowały. Z rosnącym zaniepokojeniem przeszłam przez przedpokój do sypialni. Zegar był ciemny. Nie ma prądu. Stałam chwilę w miejscu, starając się znaleźć wytłumaczenie. Czy uderzył piorun? Czy wiatr powalił drzewo i jego gałęzie zerwały przewody?

Zdawałam sobie sprawę, że w mieszkaniu panowała nienaturalna cisza, więc zamknęłam oczy i zaczęłam nasłuchiwać. Po ucichnięciu urządzeń słychać było najróżniejsze dźwięki. Burza na zewnątrz. Bicie mojego serca.

A potem coś jeszcze. Cichy klik. Zamykane drzwi? Birdie? Skąd dobiegł ten dźwięk? Z drugiej sypialni?

Podeszłam do okna w sypialni. Na ulicy paliły się światła. W mieszkaniach na De Maisonneuve też. Pobiegłam z powrotem korytarzem do drzwi prowadzących na dziedziniec. Przez deszcz widziałam palące się światła w mieszkaniu mojej sąsiadki. To tylko moje mieszkanie! Tylko u mnie nie ma prądu! Potem sobie przypomniałam: system alarmowy nie zapiszczał, kiedy otwierałam drzwi balkonowe. Nie mam alarmu!

Rzuciłam się do telefonu.

Nie było sygnału.

41

Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam rozglądać się w panujących wokół mnie ciemnościach. Oczy nie napotkały nic groźnego, ale czułam czyjąś obecność! Moje ciało zaczęło się trząść, ale po chwili zesztywniałam i zaczęłam przebiegać w myślach różne możliwości, jak przez talię kart.

Nie trać głowy, powiedziałam sobie. Idź do drzwi balkonowych i wyjdź do ogrodu.

Ale furtka od ogrodu jest zamknięta, a klucz jest w kuchni. Wyobraziłam sobie płot. Czy zdołałabym przez niego przejść? Nawet jeśli nie, to w ogrodzie byłabym przynajmniej na dworzu i ktoś mógłby usłyszeć moje krzyki. Czy ktoś by usłyszał? Na dworzu szalała burza.

Wysilałam słuch, żeby wyłowić nawet najcichsze dźwięki, a serce waliło mi w piersiach jak ćma o abażur. Myśli kłębiły mi się w głowie. Pomyślałam o MargaretAdkins, o Pitre i innych, o ich poderżniętych gardłach, ich nie widzących, wytrzeszczonych oczach.

Zrób coś, Brennan. Rusz się! Nie czekaj, żeby stać się jego ofiarą!

Mój niepokój o Katy utrudniał racjonalne myślenie. A co będzie, jeśli ucieknę, a on na nią zaczeka? Nie, pomyślałam, on nie będzie na nic czekał. On musi kontrolować sytuację. Zniknie i zaplanuje następny raz.

Przełknęłam ślinę i prawie krzyknęłam z bólu, bo w gardle zupełnie mi zaschło od choroby i strachu. Postanowiłam wybiec, otworzyć drzwi balkonowe i wydostać się na deszcz i wolność. Cała zesztywniała, z napiętymi wszystkimi mięśniami i ścięgnami, rzuciłam się do drzwi. W pięciu krokach okrążyłam kanapę i znalazłam się przy nich. Jedną rękę położyłam na klamce, a drugą przekręcałam zatrzask. Poczułam chłód metalu w swoich rozgorączkowanych rękach.

Nagle, nie wiadomo skąd, na mojej twarzy znalazła się mięsista ręka, pociągnęła mnie do tyłu i przycisnęła moją czaszkę do czegoś twardego jak beton, zgniatając mi wargi i wybijając żuchwę ze stawu. Twarda ręka zakryła mi usta i jakiś znajomy zapach wypełnił moje nozdrza. Ręka była nienaturalnie gładka i śliska. Kątem oka zauważyłam błysk metalu i poczułam coś zimnego na prawej skroni. Strach był jak biały hałas, wypełniający mój umysł i wypierający z niego wszystko oprócz naszych ciał.

– Cóż, doktor Brennan. Wydaje mi się, że mamy dziś wieczorem randkę. – Powiedziane to zostało miękkim i niskim głosem, jak wyrecytowane słowa piosenki miłosnej.

Walczyłam, wykręcając ciało i wymachując rękoma. Jego uścisk był jak imadło. Zdesperowana, wierzgnęłam i wciągnęłam powietrze.

– Nie, nie. Nie walcz. Dzisiaj wieczorem jesteś ze mną. Nie ma nikogo innego na świecie, tylko my. – Kiedy przycisnął mnie do siebie, poczułam ciepło jego ciała na szyi. Podobnie jak ręka, jego ciało było dziwnie gładkie i zwarte. Ogarnęła mnie panika. Czułam się bezradna.

Nie mogłam myśleć. Nie mogłam mówić. Nie wiedziałam, czy błagać, walczyć, czy starać się przemówić mu do rozsądku. Trzymał moją głowę unieruchomioną, a jego ręka przygniatała moje wargi do jego zębów. Czułam smak krwi w ustach.

– Nie masz nic do powiedzenia? No dobra, porozmawiamy później.

Kiedy mówił, robił coś dziwnego ze swoimi wargami, ślinił je, a potem zasysał do zębów.

– Przyniosłem ci coś.

Poczułam, że jego ciało się skręca i zdejmuje mi rękę z ust.

– Prezent.

Usłyszałam metaliczny dźwięk, po czym pociągnął moją głowę do przodu i przesunął mi coś zimnego po twarzy, aż do szyi. Nim zdążyłam zareagować, mocno szarpnął i nagle w mojej głowie eksplodowała jasność, zaczęłam się krztusić i dusić. Wtedy mogłam już tylko lokalizować źródło bólu, obserwując jego ruchy.

Puścił mnie, po czym jeszcze raz mocno pociągnął za łańcuch, miażdżąc mi gardło, wykręcając mi szczękę i kręgosłup. Ból był nie do wytrzymania.

Wymachiwałam rękoma i łapczywie łapałam oddech. Okręcił mnie, złapał moje ręce i owinął je innym łańcuchem. Jednym gwałtownym szarpnięciem ściągnął łańcuch, po czym połączył go z łańcuchem, który miałam na szyi, i podniósł końce obu wysoko nad swoją głowę. W płucach czułam ogień, a mózg błagał o powietrze. Walczyłam, żeby nie stracić przytomności, a po twarzy ściekały mi łzy.

– O, bolało? Przepraszam.

Poluźnił łańcuch, a moje zmasakrowane gardło zaczęło łapczywie chwytać powietrze.

Stałam teraz twarzą do niego, jego oczy były zaledwie kilka centymetrów od moich. Z powodu bólu mało do mnie docierało. Mogła to być jakakolwiek twarz, nawet twarz zwierzęcia. Kąciki jego ust drżały, jakby usłyszały sobie tylko znany dowcip. Końcem noża zatoczył okrąg wokół moich warg.

Miałam tak sucho w ustach, że kiedy usiłowałam coś powiedzieć, język przykleił mi się do podniebienia. Przełknęłam jakoś ślinę.

– Chci…

– Zamknij się! Zamknij swoją pieprzoną gębę! Wiem, co byś chciała. Wiem, co o mnie myślisz. Wiem, co wy wszyscy o mnie myślicie. Myślicie, ze jestem jakimś genetycznym mutantem, którego trzeba wyeliminować. Cóż, jestem równie dobry, jak każdy inny. Ja tutaj dowodzę.

Ścisnął nóż z taką siłą, że aż zadrżała mu ręka. Wyglądała trupio blado w panujących wokół ciemnościach. Nabrzmiałe kostki były białe. Rękawiczki chirurgiczne! To ich zapach czułam. Ostrze wpiło się mój policzek i poczułam na brodzie ciepłą strużkę. Zupełnie straciłam nadzieję.

– Nim skończę, będziesz zdzierała z siebie majtki, tak będziesz mnie pragnęła. Ale to później, doktor Brennan. Na razie będziesz mówić tylko wtedy, kiedy ci każę.

Oddychał ciężko, a jego białe nozdrza drżały. Lewa ręka ponownie bawiła się łańcuchem zaciśniętym na mojej szyi, zawijał i odwijał jego kółka wokół dłoni.

– No, teraz mi powiedz. – Znowu był spokojny. – Co sobie myślisz? Jego oczy patrzyły na mnie zimno i bezwzględnie, jak ślepia jakiegoś mezozoicznego ssaka.

– Myślisz, że jestem szalony?

Nic nie mówiłam. Deszcz dudnił w okno za moimi plecami. Szarpnął za łańcuch, przyciągając moją głowę blisko swojej. Czułam jego oddech na spoconej twarzy.

– Martwisz się o córkę?

– Co wiesz o mojej córce? – wykrztusiłam.

– Wiem wszystko o tobie, doktor Brennan.

Jego głos ponownie był niski i głęboki. Sprawiał, że miałam wrażenie, że coś sprośnego wpełza mi do ucha.

Przełknęłam boleśnie, wiedząc, że muszę mówić, nie chcąc go prowokować. Jego nastrój był niestabilny jak hamak w czasie huraganu.

– Wiesz, gdzie ona jest?

– Może.

Znowu podciągnął łańcuch, tym razem powoli, maksymalnie podnosząc moją brodę, po czym powoli przejechał nożem po moim gardle. Błysnęło i jego ręka podskoczyła do góry.

– Wystarczająco ciasno? – spytał.

– Proszę…- wykrztusiłam.

Poluźnił łańcuch, pozwalając mi opuścić brodę. Przełknęłam i wzięłam głęboki oddech. Gardło mnie paliło, a szyja była posiniaczona i spuchnięta. Podniosłam ręce, żeby ją pomasować, ale on pociągnął w dół za drugi łańcuch. Jego usta ponownie zadrżały jak u gryzonia.

– Nie masz nic do powiedzenia?

Wpatrywał się we mnie czarnymi oczyma ze strasznie dużymi źrenicami. Dolne powieki mu drżały, jak wargi.

Przerażona, zastanawiałam się, co robiły inne. Co robiła Gabby.

Uniósł łańcuch nad moją głowę i zaczął coraz bardziej go zacieśniać, jak dziecko torturujące kotka. Dziecko o morderczych skłonnościach. Przypomniałam sobie o Alsie. Co powiedział J.S? Jak mogłabym to wykorzystać?

– Proszę, chciałabym z tobą porozmawiać. Dlaczego nie pójdziemy gdzieś na drinka i…?

– Suka!

Szarpnął i łańcuch zgniótł mi gardło. Płomienie ogarnęły moją głowę i szyję. Odruchowo podniosłam ręce, ale były zimne i nieprzydatne.

– Wielka doktor Brennan przecież nie pije, prawda? Wszyscy o tym wiedzą…

Przez łzy widziałam, że jego wargi skaczą dziko ku górze. Zbliża się koniec. O, Boże! Pomóż mi!

– Jesteś taka, jak wszyscy inni. Myślisz, że jestem głupcem, prawda?

Mózg wysyłał dwie wiadomości: Uciekaj! Znajdź Katy!

Trzymał mnie tak, a wiatr zawodził i deszcz smagał okna. Gdzieś daleko usłyszałam dźwięk klaksonu. Zapach jego potu mieszał się z moim. Jego szkliste od szaleństwa oczy przybliżyły się do mojej twarzy. Serce waliło mi jak młotem.

Wtedy jakiś dźwięk zmącił panującą w sypialni ciszę. Zesztywniał, a jego powieki zamarły. W drzwiach pojawił się Birdie i wydał z siebie odgłos między piskiem a jękiem. Fortier przeniósł wzrok na biały cień.

Zaryzykowałam.

Kopnęłam go między nogi, starając się zawrzeć w tym ciosie cały przepełniający mnie strach i nienawiść. Moja noga uderzyła go mocno w krocze. Krzyknął i zgiął się wpół. Wyszarpnęłam mu z rąk końce łańcucha, obróciłam się i pobiegłam do przedpokoju, gnana przerażeniem i desperacją. Miałam wrażenie, że poruszam się na zwolnionych obrotach.

Szybko doszedł do siebie, a krzyk bólu przekształcił się w ryk wściekłości.

– Suko!

Byłam już w wąskim przedpokoju, o mało co nie potykając się o ciągnący się za mną łańcuch.

– Jesteś martwa, suko!

Słyszałam go za sobą, biegnącego przez ciemność, sapiącego jak zdesperowane zwierzę.

– Jesteś moja! Nie uciekniesz!

Chwiejnym krokiem skręciłam za róg, wykręcając ręce, starając się poluzować łańcuch ściskający moje nadgarstki. Krew szumiała mi w uszach. Byłam robotem – mój współczulny układ nerwowy przejął kontrolę.

– Cipo!

Znalazł się między mną a drzwiami wejściowymi, zmuszając mnie do drogi przez kuchnię! Byłam opanowana jedną myślą: dostać się do drzwi balkonowych!

Uwolniłam prawą rękę z łańcucha.

– Kurwo! Jesteś moja!

Po dwóch krokach w głąb kuchni poczułam potworny ból i pomyślałam, że pękła mi szyja. Lewa ręka wystrzeliła mi do góry, a głowa cofnęła się gwałtownie. Złapał koniec łańcucha obwiązanego wokół mojej szyi. Poczułam, jak wnętrzności unoszą mi się do góry i że znowu odcięto mi dopływ powietrza.

Wolną ręką próbowałam zerwać pęta z gardła, ale im mocniej odciągałam łańcuch, tym on mocniej go ciągnął. Obróciłam się i pociągnęłam, ale łańcuch tylko wpił się głębiej w szyję.

Powoli zaczął nawijać sobie łańcuch na dłoń, przyciągając mnie ku sobie. Czułam toczącą go wściekłość, czułam, że trzęsie się na całym ciele. Ogniwo po ogniwie skracał moją smycz. Zaczęło mi się kręcić w głowie i pomyślałam, że mdleję.

– Zapłacisz za to, suko! – syknął.

Na twarzy i czubkach palców czułam mrowienie wywołane brakiem tlenu, a w uszach zaczęło mi głucho dzwonić. Pokój zaczął się wokół mnie zapadać. W środku mojego pola widzenia pojawiły się plamki, które po chwili zaczęły się zlewać, a w końcu rozprzestrzeniać się na boki już jako gęsta, czarna chmura. Przez coraz większą chmurę zauważyłam, jak ceramiczne płytki podłogi zaczynają się ku mnie podnosić, jak na zwolnionym filmie. Widziałam swoje własne wyciągające się przede mnie ręce, kiedy rzuciłam się do przodu, jak nierozsądny gospodarz chcący uwolnić się od swego pasożyta.

Uderzyłam brzuchem w blat, a głową w wiszącą szafkę. Puścił łańcuch, ale natychmiast znalazł się koło mnie.

Rozłożył nogi i przywarł swoim ciałem do mojego, przyciskając mnie mocno do blatu. Krawędź zmywarki do naczyń kłuła mnie boleśnie w lewą kość miednicy, ale mogłam oddychać.

Ciężko oddychał i każde włókno jego tkanek było napięte, jak guma procy gotowej do wystrzału. Ponownie chwycił łańcuch i odciągnął moją głowę do tyłu. Wtedy sięgnął do mojego gardła i przystawił koniuszek noża pod szczękę. Czułam, jak moja tętnica szyjna pulsuje pod zimną stalą. Czułam jego oddech na swoim lewym policzku.

Trzymał mnie w ten sposób przez całą wieczność, głowę do tyłu, ręce wyprostowane z przodu i bezużyteczne, jak zwłoki wiszące na haku. Wydawało mi się, że przyglądam się sobie z daleka, jak widz, przerażony, ale nie będący w stanie pomóc,

Położyłam prawą rękę na blacie, starając się od niego odepchnąć, żeby poluzować ucisk łańcucha na szyi. Wtedy dotknęłam czegoś na blacie. Puszka z sokiem pomarańczowym. I nóż.

Moje palce cicho owinęły się wokół rączki. Jęczałam i starałam się szlochać. Odwróć jego uwagę.

– Cicho, suko! Teraz się zabawimy. Lubisz zabawy, prawda?

Ostrożnie obróciłam nóż, krztusząc się głośno, żeby zagłuszyć cichy chrobot.

Moja ręka zadrżała, zawahała się.

Wtedy ponownie stanęły mi przed oczyma te kobiety, to, co z nimi zrobił. Czułam ich przerażenie i ich skrajną desperację.

Zrób to!

Adrenalina rozlała się po mojej piersi i członkach jak lawa spływająca po zboczu wzgórza. Jeśli mam umrzeć, to nie jak szczur w norze. Umrę walcząc z wrogiem, na śmierć i życie. Mój umysł wrócił do życia i poczułam się panią własnego losu. Ścisnęłam nóż, ostrze skierowałam do góry i wybrałam pod jakim kątem go uderzyć. Potem odepchnęłam się, okręciłam przez lewe ramię i pchnęłam z całą siłą wyzwoloną przez strach, desperację i chęć zemsty.

Czubek noża trafił na kość, ześliznął się nieco, po czym zanurzył się w czymś miękkim. Jego wcześniejszy okrzyk był niczym w porównaniu z tym, co teraz wyrwało się z jego gardła. Kiedy zatoczył się do tyłu, jego lewa ręka opadła, a prawa przejechała po moim gardle. Koniec łańcucha osunął się na ziemię, rozluźniając śmiertelny uścisk.

Poczułam tępy ból w gardle, a potem coś mokrego. Nie miało to znaczenia. Wszystkim, czego mi było trzeba, było powietrze. Oddychałam łapczywie, podnosząc rękę do szyi, żeby poluzować łańcuch i czując coś, co wiedziałam, że musi być moją krwią.

Zza pleców dobiegł mnie kolejny ryk, wysoki, pierwotny, jak skowyt umierającego dzikiego zwierzęcia. Dysząc i trzymając się blatu dla podpory, odwróciłam się, żeby spojrzeć.

Zataczał się do tyłu po kuchni, jedną rękę miał na twarzy, a drugą wyciągniętą przed siebie, starając się złapać równowagę. Miał otwarte usta i przeraźliwie charczał. Po chwili uderzył w ścianę i powoli osunął się na podłogę. Wyrzucona do przodu ręka zostawiła na tapecie wijącą się, czarną strużkę. Przez chwilę jego głowa kiwała się to do przodu, to do tyłu, a potem z jego gardła wydobył się cichy jęk. Ręce osunęły się, głowa znieruchomiała. Broda opadła w dół, a oczy wpatrywały się w podłogę.

Stałam jak sparaliżowana, zdziwiona nagłą ciszą. Słychać było tylko mój charczący oddech i jego coraz cichsze skomlenie. Pomimo bólu zaczęło do mnie docierać więcej bodźców wzrokowych. Zlew. Kuchenka. Lodówka, głucha cisza. Coś śliskiego pod nogami.

Wpatrywałam się w nieruchomą masę leżącą na kuchennej podłodze. Nogi miał szeroko rozłożone, broda spoczywała na piersiach, a plecy oparte były o ścianę. W panującym mroku widziałam ciemną maź spływającą po jego piersiach w stronę lewej ręki.

Błysnęło jak w czasie spawania i w świetle błyskawicy zobaczyłam swoje dzieło. Jego ciało lśniło, wygładzone na ułamek sekundy jaskrawoniebieską błoną, która je spowiła. Na głowie miał niebiesko-czerwoną czapkę, spłaszczającą jego głowę i zamieniającą ją w bezkształtną masę.

Rączka noża sterczała z jego lewego oka, jak chorągiewka znacząca dołek w polu golfowym. Krew spływała mu po twarzy i gardle, tworząc ciemną plamę na jego piersi. Przestał jęczeć.

Zaczęłam się krztusić i flotylla plamek wpłynęła ponownie w moje pole widzenia. Kolana ugięły się pode mną, a ja starałam się oprzeć o blat.

Chciałam wziąć głębszy oddech i uniosłam ręce do szyi, żeby zdjąć z niej łańcuch. Poczułam śliską wilgoć. Opuściłam jedną rękę i spojrzałam na nią. O, tak. Krwawię.

Ruszyłam w stronę drzwi, myśląc o Katy, o wezwaniu pomocy, kiedy usłyszałam jakiś dźwięk i zastygłam w miejscu. Brzęk metalowego łańcucha! Pokój rozbłysnął białym światłem, a potem zrobiło się ciemno.

Byłam zbyt skonana, żeby biec, więc odwróciłam się. Ciemna sylwetka cicho zbliżała się do mnie.

Usłyszałam swój głos, zobaczyłam tysiąc plamek i wszystko spowiła czarna chmura.

Syreny wyjące w oddali. Głosy. Ucisk w gardle.

Otworzyłam oczy. Było jasno i ruchliwie. Zamajaczyła nade mną jakaś bryła. Ręka nacisnęła coś na mojej szyi.

Kto? Gdzie? Mój duży pokój. Wspomnienie. Panika. Ze wszystkich sił spróbowałam usiąść.

– Attention. Attention. Elle se leve.

Ręce przycisnęły mnie delikatnie w dół.

Potem znajomy głos. Niespodziewany. Nie na miejscu,

– Nie ruszaj się. Straciłaś mnóstwo krwi. Karetka jest Już w drodze.

Claudel.

– Gdzie ja…?

– Wszystko w porządku. Mamy go.

– To, co z niego zostało. – Charbonneau.

– Katy?

– Połóż się. Masz nacięcie na gardle i po prawej stronie szyi, kiedy ruszasz głową, krwawią. Straciłaś sporo krwi i nie chcemy, byś straciła więcej.

– Moja córka?

Ich twarze unosiły się nade mną. Błysnęło i na chwilę w żółtym świetle lampy stali się biali.

– Katy? – Serce mi dudniło. Nie mogłam oddychać.

– Nic jej nie jest. Nie może się doczekać spotkania. Jest z przyjaciółmi.

– Cholera. – Claudel odszedł od kanapy. – Ou est cette ambulance?

Wyszedł do przedpokoju i z dziwnym wyrazem twarzy spojrzał na coś na podłodze kuchni, a potem na mnie.

Wycie syreny stało się głośniejsze i wypełniło wąską uliczkę. Potem kolejną. Zobaczyłam za drzwiami balkonowymi pulsujące czerwone i niebieskie światło.

– Spokojnie – powiedział Charbonneau. – Podjechali. A córką się zaopiekujemy. Już po wszystkim…

42

Ciągle jest jeszcze wyrwa w mojej pamięci. Są w niej następne dwa dni, ale jakieś rozmyte i niezsynchronizowane; zamiast następujących po sobie wydarzeń, jest to niespójny kolaż obrazów i uczuć, które pojawiają się i znikają.

Zegar z cyframi, które zawsze były inne. Ból. Ręce szarpiące, sprawdzające, unoszące moje powieki. Głosy. Jasne okno. Ciemne okno.

Twarze. Claudel w ostrym świetle jarzeniowym. Jewel Tambeaux na tle białego, gorącego słońca. Ryan w żółtym świetle lampy, powoli przewracający strony. Drzemiący Charbonneau, niebieska, migocząca poświata telewizora na jego twarzy.

Miałam w sobie dosyć lekarstw, żeby uśpić armię iracką, więc trudno mi było odróżnić wywołany lekami sen od jawy. Sny i wspomnienia kręcą się i wirują jak cyklon wokół swojego oka. Bez względu na to, jak często usiłuję przypomnieć sobie, co się wtedy ze mną działo, nie mogę uporządkować obrazów.

Spójność wróciła w piątek.

Otworzyłam oczy i w oślepiającym słońcu zobaczyłam pielęgniarkę poprawiającą butelkę od kroplówki i wiedziałam, gdzie jestem. Ktoś po mojej prawej stronie wydawał ciche, przypominające cmokanie dźwięki. Odwróciłam głowę i przeszył ją ból. Rwanie w szyi wskazywało na to, że dalszy ruch nie jest dobrym pomysłem.

Ryan siedział na plastikowym krześle i wpisywał coś do kieszonkowego kalendarzyka.

– Będę żyła? – spytałam niewyraźnym głosem.

– Mon dieu. – Uśmiechnął się.

Przełknęłam i powtórzyłam pytanie. Czułam, że mam sztywne i opuchnięte wargi.

Pielęgniarka sięgnęła do mojego nadgarstka, położyła na nim czubki palców i zaczęła patrzeć na zegarek.

– Tak mówią. – Ryan wsunął kalendarzyk do kieszeni, wstał i podszedł do łóżka. – Wstrząs, zmiażdżenie prawej strony szyi i okolicy gardła w połączeniu z utratą znacznej ilości krwi. Trzydzieści siedem szwów, każdy założony starannie przez renomowanego chirurga plastycznego. Prognoza: będzie żyła.

Pielęgniarka spojrzała na niego z dezaprobatą.

– Dziesięć minut – powiedziała i wyszła.

Pomimo tego, że byłam na środkach uspokajających, nagłe wspomnienie zasiało we mnie niepokój.

– A Katy?

– Wyluzuj się. Za chwilę tu przyjdzie. Była tutaj wcześniej, ale ty byłaś nieprzytomna.

Spojrzałam na niego pytająco.

– Zjawiła się z przyjaciółką tuż przed tym, nim zabrała cię karetka. To jakaś jej znajoma z McGilla. Tamtego popołudnia znalazła się w twoim mieszkaniu bez klucza, ale udało jej się przedostać za zewnętrzne drzwi. Wygląda na to, że twoi sąsiedzi niespecjalnie zwracają uwagę na bezpieczeństwo. – Wsunął kciuk za pasek. – Ale nie mogła dostać się do twojego mieszkania. Zadzwoniła do pracy, ale nie było cię tam. Więc zostawiła plecak, żebyś wiedziała, że jest w mieście, i poszła spotkać się z tą swoją znajomą. Sayonara, mamo. Miała zamiar wrócić na kolację, ale rozpętała się burza, więc we dwie twardo siedziały u Hurleya i popijały. Próbowała dzwonić, ale nie mogła się połączyć. Kiedy ją poznałem, była mocno rozhisteryzowana, ale udało mi się ją uspokoić. Ktoś z personelu cały czas ma z nią kontakt, żeby ją na bieżąco informować, co się z tobą dzieje. Kilkoro ludzi chciało ją wziąć do siebie do domu, ale wolała spać u przyjaciółki. Przychodziła tutaj codziennie i już nie może się doczekać spotkania z tobą.

Pomimo prób ich powstrzymania, pociekły mi łzy ulgi. Ryan podał mi chusteczkę i spojrzał na mnie z wyrozumieniem. Moja ręka wyglądała dziwnie na zielonym, szpitalnym kocu, jakby należała do kogoś innego. Na nadgarstku miałam plastikową bransoletę. Pod paznokciami widziałam małe plamki krwi.

Wspomnienia wracały. Błyskawice. Rączka noża.

– Fortier?

– Później.

– Teraz. – Ból w szyi wzmagał się. Wiedziałam, że nie będę miała ochoty długo rozmawiać. Poza tym, niedługo wróci przecież nasza Florence Nightingale.

– Stracił mnóstwo krwi, ale współczesna medycyna ocaliła sukinsynowi życie. Z tego co wiem, to ostrze przejechało po oczodole, ale potem ześliznęło się na kość sitową, nie uszkadzając czaszki. Stracił oko, ale zatoki oczne powinny być w porządku.

– Widzę, że humor ci dopisuje, Ryan.

– Dostał się do twojego budynku przez uszkodzone drzwi od garażu, po czym otworzył sobie twój zamek. Nikogo nie było w domu, więc zdezaktywował system alarmowy, wyłączył prąd i w końcu też telefon. Potem czekał. Pewnie był w mieszkaniu, kiedy Katy usiłowała się dostać do środka i zostawiła swój plecak.

Kolejny dreszcz niepokoju. Ciężka ręka. Dusząca obroża.

– Gdzie teraz jest?

– Jest tutaj.

Próbowałam usiąść, moje ciało też. Ryan łagodnie popchnął mnie z powrotem na łóżko.

– Jest pod silną strażą, Tempe. Nigdzie się nie wybiera.

– To St. Jacques? – spytałam drżącym głosem.

Chciałam zadać jeszcze tysiąc pytań, ale wiedziałam, że jest już za późno. Ponownie zaczęłam osuwać się w jamę, w której spędziłam ostatnie dwa dni.

Wróciła pielęgniarka i zmroziła Ryana wzrokiem. Nie pamiętam, kiedy wyszedł.

Kiedy obudziłam się następnym razem, Ryan i Claudel rozmawiali cicho koło okna. Na zewnątrz było ciemno. Chwilę wcześniej śniła mi się Jewel i Julie.

– Czy była tutaj Jewel Tambeaux?

Odwrócili się w moją stronę.

– Przyszła w czwartek. – To Ryan.

– Fortier?

– Już przenieśli go z R-ki na normalny oddział.

– Mówi?

– Tak.

– Czy to on jest St. Jacquesem?

– Tak.

– I?

– Może powinniśmy z tym zaczekać, aż nabierzesz trochę sił.

– Powiedzcie mi.

Spojrzeli po sobie i podeszli bliżej.

Claudel odchrząknął.

– Nazywa się Leo Fortier. Ma trzydzieści dwa lata. Mieszka poza wyspą z żoną i dwójką dzieci. Często zmienia pracę. Nie ma stałego zatrudnienia. On i Grace Damas mieli romans w 1991 roku. Poznali się w sklepie mięsnym, w którym oboje pracowali.

– La Boucherie St. Dominique.

– Oui. – Claudel spojrzał na mnie dziwnie. – Coś się jednak między nimi psuje. Damas grozi mu, że powie wszystko żonie, żąda od kochanka pieniędzy. On ma już tego dosyć, więc umawia się z nią w sklepie po godzinach, zabija ją i ćwiartuje jej ciało.

– Ryzykowne.

– Właściciel wtedy wyjechał z miasta, więc sklep był zamknięty przez dwa tygodnie. Wszystkie narzędzia były na miejscu. W każdym razie tnie ją na kawałki, wywozi ciało do St. Lambert i zakopuje na terenach klasztornych. Wygląda na to, że jego wujek jest stróżem. Albo staruszek dal mu klucz, albo Fortier sam sobie poradził.

– Emile Roy.

– Oui.

Znowu to spojrzenie.

– To nie wszystko – wtrącił się Ryan. – Skorzystał z klasztoru, by załatwić też Trottier i Gagnon. Zabrał je tam, zabił i poćwiartował ich ciała w piwnicy. Posprzątał po sobie, żeby Roy niczego nie podejrzewał, ale kiedy Gilbert i chłopcy dzisiaj rano spryskali piwnicę Luminolem, nieźle świeciła.

– W ten sam sposób miał dostęp do Le Grand Seminaire – zauważyłam.

– Tak – przyznał Claudel. – Mówi, że przyszedł mu ten pomysł do głowy, kiedy śledził Chantale Trottier Apartament jej ojca jest tuż za rogiem, Roy ma w klasztorze tablicę, na której wisi dużo różnych kluczy kościelnych, starannie opisanych. Fortier po prostu wziął ten, który chciał.

– Aha. Gilbert ma dla ciebie piłę do mięsa. Mówi, że cała lśni… – To znowu Ryan. Musiał zobaczyć coś na mojej twarzy, bo dodał: – Kiedy poczujesz się lepiej, sama zobaczysz.

– Nie mogę się doczekać. – Próbowałam, ale mój posiniaczony mózg znowu zaczął usypiać.

Weszła pielęgniarka.

– Omawiamy sprawy policyjne – powiedział Claudel. Splotła ręce na piersiach i potrząsnęła głową.

– Merde.

Szybko wyprowadziła ich z sali, ale po chwili wróciła. Teraz była z nią Kathy. Przeszła przez pokój bez słowa i ścisnęła moje ręce. Łzy wypełniły jej oczy.

– Kocham cię, mamo – powiedziała miękko.

Przez chwilę po prostu na nią patrzyłam i czułam mnóstwo kipiących we mnie emocji. Miłość. Wdzięczność. Bezradność. Kochałam to dziecko, jak żadne inne stworzenie na tym świecie. Bardzo zależało mi na jej szczęściu. Jej bezpieczeństwie. Czułam, że zupełnie nie jestem w stanie jej tego zapewnić. Czułam swoje łzy.

– Ja ciebie też kocham, skarbie.

Przystawiła krzesło i usiadła koło mojego łóżka, nie puszczając moich rąk. Jarzeniowe światło tworzyło jasne halo wokół jej głowy. Odchrząknęła.

– Mieszkam u Moniki. Dojeżdża na McGill na letnią szkołę i mieszka w domu. Jej rodzina bardzo się o mnie troszczy.

Zamilkła na chwilę, nie wiedząc, co powiedzieć, a czego nie.

– Birdie mieszka z nami.

Spojrzała w stronę okna, a potem znowu na mnie.

– Jedna policjantka rozmawia ze mną dwa razy dziennie i przywozi mnie tutaj, kiedy sobie zażyczę. – Pochyliła się do przodu i oparła przedramiona na łóżku. – Rzadko nie śpisz.

– Zamierzam się poprawić.

Nerwowy uśmiech.

– Codziennie dzwoni tata, żeby się spytać, czy niczego mi nie trzeba i żeby zapytać o ciebie.

Wina i poczucie straty dołączyły do kotłujących się we mnie emocji.

– Powiedz mu, że czuję się dobrze.

Niepostrzeżenie wróciła pielęgniarka i stanęła koło Katy, która zrozumiała, o co chodzi.

– Przyjdę jutro.

Był ranek, kiedy usłyszałam ciąg dalszy historii Fortiera.

– Od lat miał na koncie nieprzyjemne przestępstwa seksualne. Jego kartoteka sięga 1979 roku. Gdy miał piętnaście lat, przez półtora dnia trzymał jakąś dziewczynę pod kluczem, ale nie wytoczono mu sprawy. To jego babcia troszczyła się o to, żeby wyskoki wnuczka nie kończyły się sprawami sądowymi, żeby nie był aresztowany. Przeważnie wybierał jakąś kobietę, śledził ją i wiedział dokładnie, co ona robi. W końcu przyskrzynili go za pobicie w l988…

– Za babcię.

Claudel posłał mi kolejne spojrzenie. Zauważyłam, że bladofioletowy odcień jego jedwabnego krawata idealnie pasował do koloru koszuli.

– Oui. Opinia wydana przez wyznaczonego przez sąd psychiatrę określała go jako paranoidalnego i kompulsywnego. – Odwrócił się do Ryana: – Co jeszcze napisał tamten psychiatra? Silna agresja, może być brutalny, szczególnie wobec kobiet…

– Więc dostał sześć miesięcy i wyszedł. Typowe – stwierdziłam.

Po tym Claudel po prostu zaczął się we mnie intensywnie wpatrywać. Zmrużył oczy i wrócił do swojej relacji.

– Oprócz tej dziewczyny i babci, do tamtej pory Fortier nie miał na sumieniu nic więcej, niż naprzykrzanie się. Ale kiedy zabija Grace Damas, naprawdę go to podnieca, więc postanawia zabrać się za poważniejsze rzeczy. Właśnie wtedy wynajmuje swoją pierwszą kryjówkę. Ta na Berger Street to była tylko jego ostatnia.

– Nie chciał dzielić się swoim hobby z żoną. – To Ryan.

– Skąd brał pieniądze na wynajem, skoro pracował tylko na pół etatu?

– Jego żona nieźle zarabia. Pewnie wyciągał kasę od niej, wymyślał jakieś kłamstwa. A może miał inne hobby, o którym nie wiemy. Na pewno to odkryjemy.

Claudel ciągnął dalej mówiąc tym swoim matowym, zdystansowanym głosem, którym omawia się policyjne przypadki.

– W następnym roku zabiera się za śledzenie na poważnie, zaczyna robić to systematycznie. Z tym metrem tak było naprawdę. Ma coś na punkcie szóstki. Najpierw jedzie sześć przystanków, a potem zaczyna śledzić kobietę, która mu odpowiada. Pierwsza ofiara wybrana na chybił trafił to Francine Morisette-Champoux. Nasz pacjent wsiada do metra na Berri-UQAM, wysiada na Georges-Vanier i idzie za nią do domu. Siedzi ją przez kilka tygodni, a potem zaczyna działać.

Przypomniałam sobie jej słowa i poczułam wzbierający we mnie gniew. Chciała się czuć bezpieczna. Nietykalna w swoim własnym domu. Największe kobiece marzenie.

Claudel mówił dalej.

– Ale samo śledzenie jest zbyt ryzykowne i nie zaspokaja jego potrzeby dominacji. Widząc przy domu Morisette-Champoux znak ogłaszający, że jest na sprzedaż, wpada na pomysł, żeby to wykorzystywać. Gwarantuje wejście do mieszkania…

– Stąd Trottier? – Było mi niedobrze.

– Trottier. Tym razem jedzie zieloną linią sześć stacji i wysiada na Atwater. Chodzi po okolicy, aż napotyka znak. Apartament jej ojca. Obserwuje, nie spieszy mu się, widzi, jak Chantale przychodzi i wychodzi. Mówi, że na jej mundurku zauważył logo Sacre Coeur, kilka razy nawet poszedł do szkoły. Potem zasadzka.

– Wtedy miał już też bezpieczniejsze miejsce do zabijania – dodał Ryan.

– Klasztor. Idealne miejsce. Jak udało mu się skłonić Chantale, żeby z nim poszła?

– Pewnego dnia czekał tak długo, aż się upewnił, że jest sama, po czym dzwoni do drzwi i mówi, że chciałby obejrzeć apartament. Jest potencjalnym kupcem i… Ale ona go nie wpuszcza. Kilka dni później zatrzymuje się koło niej, kiedy wychodzi ze szkoły. Cóż za zbieg okoliczności. Powiedział, że ma umówione spotkanie z jej ojcem, który się jednak nie pojawił. Chantale wie, jak bardzo zależy jej staruszkowi na sprzedaży tego apartamentu, więc zgadza się pójść tam z nim. Ciąg dalszy znamy…

Jarzeniówka nade mną bzyczała cicho.

Claudel kontynuował.

– Fortier nie chce ryzykować umieszczania następnego ciała na terenie klasztoru, więc jedzie z nią aż do St. Jerome. Ale tam też mu się nie podoba. Za długo się jedzie. Co by było, jeśli by został zatrzymany? Widział seminarium i pamięta, jaki to klucz. Następnym razem wymyśla nawet coś lepszego.

– Gagnon.

– Uczy się.

– Voila.

W tym momencie zjawiła się pielęgniarka, młodsza i delikatniejsza w porównaniu z tą, która zajmowała się mną w ciągu tygodnia. Przyjrzała się mojej karcie chorobowej, dotknęła mojej głowy i zmierzyła tętno. Pierwszy raz zauważyłam, że już nie mam wenflonu w ręce.

– Czuje się pani zmęczona?

– Nie. Dobrze się czuję.

– Może pani dostać jeszcze jedną tabletkę przeciwbólową, jeśli jej pani potrzebuje.

– Zobaczmy na razie, jak będzie bez tego – odparłam.

Uśmiechnęła się i wyszła.

– A co z Adkins?

– On jest mocno podkręcony, kiedy ma mówić o Adkins – odezwał się Ryan. – Nie chce mówić. Tak jakby był dumny ze swoich poprzednich osiągnięć, ale z tego nie.

Po korytarzu przejechał wózek z lekarstwami, jego gumowe kółka sunęły cicho po płytkach.

Dlaczego metoda zabicia Adkins różni się od innych?

Metaliczny glos ponaglał kogoś, żeby zadzwonić pod 237.

Dlaczego było tam tak brudno?

Otworzyły się drzwi od windy i po chwili zamknęły się z szumem.

– Pomyślcie o tym – powiedziałam. – Ma mieszkanie na Berger. Jego system działa. Znajduje swoją ofiarę, jadąc metrem i szukając znaków “na sprzedaż", potem śledzi ją, aż nadarzy się sprzyjająca okazja. Ma bezpieczne miejsce, gdzie może zabijać i bezpieczne miejsce do porzucania ciał. Może to wszystko działa zbyt dobrze. Może już go tak nie podnieca, więc musi podwyższyć sobie poprzeczkę. Postanawia pójść do domu ofiary, jak to zrobił z Morisette-Champoux…

Przypomniałam sobie zdjęcia. Rozdarty strój do gimnastyki. Ciemnoczerwona kałuża wokół ciała.

– Ale robi się nieuważny. Wiemy, że dzwonił wcześniej, żeby się umówić z Margaret Adkins. Nie przewidział tego, że w czasie jego odwiedzin zadzwoni do niej mąż. Musi zabić ją szybko. Musi ją szybko pociąć i okaleczyć czymś, co ma pod ręką. Robi to, ucieka, ale nie sprawia mu to satysfakcji. To nie on jest panem sytuacji.

Figurka. Odcięta pierś.

Ryan pokiwał głową.

– Brzmi sensownie – przyznał Claudel. – Zabijanie jest ostatnim etapem w jego fantazjach o dominacji. Mogę cię zabić i mogę dać ci żyć. Mogę ukryć twoje ciało i mogę je zostawić na widoku. Mogę zbrukać twoją kobiecość okaleczając twoją pierś albo pochwę. Mogę uczynić cię bezbronną odcinając twoje ręce. Ale wtedy dzwoni mąż, co grozi niemożnością osiągnięcia satysfakcji, o której marzył…

– Zepsuł zabawę. – To Ryan.

– Przed Adkins nigdy nie korzystał z kradzionych przedmiotów. Może potem użył jej karty kredytowej, żeby jednak czuć się panem sytuacji.

– A może miał problemy z kasą, chciał wciągnąć coś przez nos i nie miał na to pieniędzy. – Znowu Claudel.

– Dziwne. Kiedy mówi o innych, nie zamyka mu się gęba, ale przy Adkins milknie jak grób. – Ryan.

Przez chwilę nikt się nie odzywał.

– Pitre i Gautier? – spytałam, unikając tego, co naprawdę chciałam wiedzieć.

– Twierdzi, że to nie jego sprawka…

Ryan i Claudel zaczęli szeptać coś między sobą. Nie słyszałam, co. Poczułam zimny dreszcz rozlewający się po mojej klatce piersiowej i tworzące się pytanie. Zlały się, zastygły, ale po chwili jednak nastąpiła werbalizacja.

– A Gabby?

Claudel spuścił oczy.

Ryan odchrząknął.

– Ty miałaś…

– Co z Gabby? – powtórzyłam.

Pod powiekami czułam palące łzy.

Ryan pokiwał głową.

– Dlaczego?

Nikt się nie odzywał.

– Przeze mnie, prawda?

Starałam się mówić spokojnym głosem.

– Ten debil to świr – odparł Ryan. – Ma fioła na punkcie dominacji. Nie chce się otworzyć i mówić o dzieciństwie, ale jest w nim tyle nienawiści do babki, że trzeba ją zdrapywać z zębów, kiedy wychodzisz od niego z celi. Wini ją za wszystko. Cały czas mówi, że go zniszczyła. Z tego, co wiemy, była strasznie władczą kobietą i fanatycznie religijną. Jego poczucie niemocy pewnie bierze się z tego, co tam się między nimi działo.

– Co znaczy, że gościu naprawdę nie ma szczęścia do kobiet i wini za to staruszkę – dodał Claudel.

– Co to ma wspólnego z Gabby?

Było widać, że Ryan nie kwapi się do mówienia.

– Najpierw Portier zdobywał poczucie panowania nad sytuacją przez podglądanie. Może obserwować swoje ofiary, śledzić je, dowiedzieć się o nich wszystkiego, a one nawet nie wiedzą o jego istnieniu. Prowadzi notatnik, ma wycinki z gazet i fantazjuje sobie. Zaletą tego jest to, że nie ma niebezpieczeństwa bycia odrzuconym. Ale w końcu przestaje mu to wystarczać. Zabija Damas, zauważa, że mu się to podoba i decyduje się na więcej. Zaczyna. porywać i zabijać swoje ofiary. Władza absolutna. Życie i śmierć. To on jest panem sytuacji i nic nie może go powstrzymać.

Wpatrywałam się w płonące, niebieskie tęczówki.

– Wtedy pojawisz się ty i odkopujesz Isabelle Gagnon.

– Jestem dla niego zagrożeniem – powiedziałam, podejrzewając, do czego zmierza.

– Jego idealne modus operandi jest zagrożone, czuje to. A przyczyną jest doktor Brennan. Możesz zburzyć wszystkie jego fantazje, w których to on jest najważniejszym graczem.

Przebiegłam w myślach wydarzenia ostatnich sześciu tygodni.

– Wykopuję i identyfikuję Isabelle Gagnon na początku czerwca. Trzy tygodnie później Portier zabija Margaret Adkins i następnego dnia zjawiamy się na Berger Street. Trzy dni potem znajduję szkielet Grace Damas.

– Właśnie.

– Jest wściekły.

– Dokładnie. Łowy to dla niego sposób na rozładowanie pogardy wobec kobiet…

– Albo nienawiści do babci. – Claudel.

– Może. W każdym razie widzi, że wchodzisz mu w drogę.

– I jestem kobietą.

Ryan sięgnął po papierosa i przypomniał sobie, gdzie urwał.

– Poza tym popełnił błąd. Przy Adkins był nieostrożny. Korzystanie z jej karty kredytowej sprawiło, że był o krok od złapania.

– Więc musi na kogoś zwalić winę.

– Ten facet nie potrafi się przyznać, że coś spieprzył. I zdecydowanie nie może pogodzić się z tym, że naprzykrza mu się kobieta.

– Ale dlaczego Gabby? Dlaczego nie ja?

– Kto wie? Może były sprzyjające okoliczności? Dogodny czas? Może wyszła z mieszkania przed tobą.

– Nie sądzę – powiedziałam. – Nie ma wątpliwości, że śledził mnie od jakiegoś czasu. To on podrzucił czaszkę w moim ogrodzie?

Pokiwali głowami.

– Mógł poczekać i zrobić to, co z innymi.

– To jest chory skurwiel. – Claudel.

– Z Gabby nie było tak, jak z innymi. Nie była to wybrana na chybił trafił nieznajoma. Fortier wiedział, gdzie mieszkam. Wiedział, że u mnie wtedy przebywała…

Mówiłam bardziej do siebie, niż to Ryana i Claudela. Emocjonalny anewryzm, budowany przez ostatnie kilka tygodni i trzymany w ryzach tylko dzięki sile woli, groził wybuchem.

– Zrobił to celowo. Ten psychiczny fiut chciał, żebym wiedziała. To była wiadomość, tak jak czaszka.

Głos zaczął mi się łamać, ale nie mogłam tego powstrzymać. Przypomniałam sobie kopertę pod moimi drzwiami. Okrąg z cegieł. Spuchniętą twarz Gabby z tymi jej malutkimi srebrnymi bożkami. Zdjęcie mojej córki.

Cienka ściana mojego emocjonalnego balonu została przebita i trzy tygodnie tłamszonego żalu i napięcia natychmiast wydostało się przez otwór,

Moje gardło przeciął ostry ból, ale krzyknęłam:

– Nie! Nie! Nie! Ty pieprzony sukinsynu!

Słyszałam, jak Ryan mówi coś ostro do Claudela, poczułam jego ręce na ramionach, zobaczyłam pielęgniarkę, poczułam ukłucie.

Potem pustka.

43

Ryan przyszedł mnie odwiedzić w domu w środę. Ziemia okręciła się już siedem razy od tamtej piekielnej nocy, więc miałam dosyć czasu, żeby ustalić oficjalną wersję wydarzeń. Ale były jeszcze wyrwy w pamięci, które musiałam wypełnić.

– Czy Fortier został oskarżony?

– W poniedziałek. Pięć oskarżeń pierwszego stopnia.

– Pięć?

– Pitre i Gautier prawdopodobnie nie są powiązane.

– Powiedz mi coś. Skąd Claudel wiedział, że Fortier się tutaj zjawi?

– Tak naprawdę to nie wiedział. Z twoich pytań na temat szkoły wywnioskował, że sprawcą nie mógł być Tanguay. Sprawdził, dowiedział się, że dzieci przychodzą do szkoły na ósmą, a kończą lekcje piętnaście po trzeciej. Tanguay jest nader skrupulatny. Nie opuścił ani jednego dnia, od kiedy zaczął pracować w tej szkole, a dni, o które pytałaś, nie były wolne. Poza tym dowiedział się o tych rękawiczkach. Wiedział, że jesteś narażona na niebezpieczeństwo, więc ruszył dupę i zdecydował się pojechać obserwować twoje mieszkanie, dopóki nie przyjedzie radiowóz. Dojechał tam tuż przedtem, nim zgasły światła. Zadzwonił, ale nie było sygnału, przeskoczył przez furtkę ogrodu i stwierdził, że drzwi balkonowe są otwarte. Wy dwoje byliście zbyt zajęci sobą, żeby go usłyszeć. Wybiłby pewnie szybę, ale musiałaś zwolnić zatrzask przy tych drzwiach, kiedy próbowałaś uciec…

Claudel. Po raz wtóry mój wybawiciel.

– Wyszło na jaw coś nowego?

– W samochodzie Fortiera znaleźli torbę z trzema obrożami, paroma nożami myśliwskimi, pudełkiem rękawiczek chirurgicznych i kompletem ubrań roboczych.

Kiedy mówił, pakowałam się, siedząc na brzegu łóżka.

– Jego zestaw.

– Tak. Jestem pewien, że rękawiczka z Berger Street i ta znaleziona przy Gabby będą pochodziły z pudełka znalezionego w samochodzie.

Wyobraziłam go sobie tamtego wieczora. Gładkie ręce w rękawiczkach z białymi kostkami świecącymi w ciemności.

– Kiedy jechał się zabawić, zawsze był ubrany w strój do jazdy rowerem i rękawiczki. Nawet na Berger. Właśnie dlatego nigdy nic nie znajdowaliśmy. Żadnych włosów, żadnych włókien, niczego.

– Żadnej spermy.

– O tak. Miał też pudełko prezerwatyw.

– Dokładny.

Podeszłam do szafy, żeby wziąć moje stare tenisówki i wcisnęłam je do torby.

– Dlaczego to robił?

– Wątpię, czy kiedykolwiek się dowiemy. Wygląda na to, że babcia trzymała kontrolę nad prysznicami i nie rozpieszczała go.

– To znaczy?

– Była twarda. I fanatyczna.

– W sprawach?

– Seksu i Boga. Niekoniecznie w tej kolejności.

– Na przykład?

– Robiła małemu Leo lewatywę i ciągnęła go do kościoła codziennie rano. Żeby oczyścić jego ciało i duszę.

– Codzienna msza i rytualne ablucje.

– Rozmawialiśmy z jej sąsiadem, który pamięta, jak kiedyś jako dziecko bawił się na podłodze z psem. Stara dewota o mało co nie dostała zawału, bo sznaucer miał wzwód. Dwa dni później znaleziono psinę z brzuchem pełnym trucizny na szczury.

– Czy Fortier wiedział?

– Nie mówi na ten temat. Mówi o tym, że kiedy miał siedem lat, złapała go, jak się onanizował. Babcia przywiązała wtedy jego nadgarstki do swoich i ciągała go za sobą przez trzy dni. Gościu jest naprawdę uczulony na punkcie swoich rąk.

Zastygłam w połowie zwijania swetra.

– Dlatego ręce.

– Właśnie. Ale to nie wszystko. Był też wujek, ksiądz, który musiał przejść na wcześniejszą emeryturę. Chodził po domu w szlafroku i prawdopodobnie wykorzystywał dzieciaka. To kolejna sprawa, na temat której nic nie mówi. Sprawdzamy to.

– Gdzie jest teraz babka?

– Nie żyje. Zmarła tuż przed tym, nim zabił Damas.

– To go sprowokowało?

– Kto wie.

Zaczęłam przebierać wśród strojów kąpielowych, przestałam i wepchnęłam je wszystkie do torby.

– A co z Tanguayem?

Ryan potrząsnął głową i długo wydychał powietrze.

– Wygląda na to, że to jeszcze jeden obywatel, który ma mocno dziwne preferencje seksualne.

Przestałam wybierać skarpetki i spojrzałam na niego.

– Jest regularnym świrem, ale prawdopodobnie niegroźnym.

– To znaczy?

– Był nauczycielem biologii. Zbierał z dróg martwe zwierzęta, gotował ciała i wyciągał z nich szkielety. Zbierał dekoracje do klasy.

– A łapy?

– Suszył je do swojej kolekcji łap kręgowców.

– Czy to on zabił Alsę?

– Twierdzi, że znalazł ją martwą na ulicy blisko uniwersytetu i przyniósł do domu, żeby dołączyć ją do swojej kolekcji. Właśnie ją pociął, kiedy przeczytał artykuł w Gazette. Przestraszył się, więc włożył ją do torby i zostawił na dworcu autobusowym. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, jak jej się udało wydostać z laboratorium.

– I to Tanguay jest klientem Julie, prawda?

– W rzeczy samej. Podnieca się, kiedy kupuje prostytutkę i każe jej założyć koszulę nocną matki. I… – Zawahał się.

– I?

– Przygotuj się na to. To Tanguay był lalkarzem.

– Nie. Włamywał się do sypialni?

– Właśnie. Dlatego aż się skręcał ze strachu, kiedy go przesłuchiwaliśmy. Myślał, że za to go zatrzymaliśmy. Kretyn sam się z tym wygadał. Wyraźnie kiedy nie mógł znaleźć zaspokojenia na ulicy, używał planu B.

– Włamywał się i podniecał czyjąś piżamą.

– Właśnie. To lepsze niż kręgle.

Coś jeszcze mnie zastanawiało.

– Telefony?

– Plan C. Zadzwoń do kobiety, rozłącz się i czuj, jak swędzą cię genitalia. Zachowanie typowe dla podglądaczy. Miał listę numerów.

– Jakieś teorie na temat tego, skąd wziął mój?

– Prawdopodobnie od Gabby. Podglądał ją.

– A rysunek, który znalazłam u siebie w koszu na śmieci?

– Tanguay. Interesuje się sztuką ludów pierwotnych. Była to kopia czegoś, co widział w jakiejś książce. Narysował to po to, żeby dać Gabby. Chciał poprosić ją, żeby nie wycinała go ze swoich badań.

Spojrzałam na Ryana.

– Lekko ironiczne. Myślała, że ktoś ją śledzi, a tak naprawdę było ich aż dwóch.

Poczułam, że łzy napływają mi do oczu. Emocjonalny strup zaczął już się tworzyć, ale był jeszcze słabo rozwinięty. Upłynie jeszcze dużo czasu, nim będę mogła o niej myśleć.

Ryan wstał i przeciągnął się.

– Gdzie jest Katy? – spytał, zmieniając temat.

– Poszła kupić olejek do opalania. – Zamknęłam torbę i upuściłam ją na podłogę.

– Jak się miewa?

– Na oko dobrze. Opiekuje się mną jak prywatna pielęgniarka. Odruchowo podrapałam się po szwach na szyi.

– Ale być może jest bardziej zatroskana, niż to pokazuje. Wie o przemocy, ale to jest przemoc w wiadomościach, w południowym Los Angeles, Tel Awiwie i Sarajewie. Zawsze było to coś, co przydarza się innym ludziom. Pete i ja specjalnie nie informowaliśmy jej o tym, czym się zajmuję, nie wiedziała o mojej pracy. Teraz to jest blisko i to bardzo osobista sprawa. Jej świat przewrócił się do góry nogami, ale dojdzie do siebie.

– A ty?

– Ja się czuję dobrze. Naprawdę.

Staliśmy w milczeniu i przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Potem sięgnął po marynarkę i przerzucił ją przez ramię.

– Jedziecie na plażę? – Jego udawana obojętność nie była zupełnie przekonywająca.

– Mamy zamiar zaliczyć tyle plaż, ile się da. Nazwałyśmy naszą wycieczkę “Wielką Wyprawą po Piaskach i Falach". Najpierw jedziemy do Ogonquit, a potem wzdłuż wybrzeża. Cape Cod. Rehobeth. Cape May. Virginia Beach. Naszym jedynym planem jest to, by być w Nags Head piętnastego.

Pete to zorganizował. Ma zamiar tam być.

Ryan położył mi rękę na ramieniu. W jego oczach było więcej niż tylko czyste zawodowe zainteresowanie.

– Ale wracasz?

Zadawałam sobie to pytanie przez cały tydzień. Wracam? Do czego? Do pracy? Czy mogłabym przejść to wszystko jeszcze raz z jakimś innym pokręconym psychopatą? Do Quebecu? Czy zniosłabym docinki Claudela i to, że z jego powodu musiałabym stanąć przed jakąś komisją? Co z moim małżeństwem? Nie było związane z Quebekiem. Jak mam się zachować wobec Pete? Co będę czuła, kiedy się z nim spotkam?

Podjęłam jedną decyzję: nie będę się nad tym teraz zastanawiać. Poprzysięgłam sobie nie wracać do niepewności dnia wczorajszego i sprawić, żeby przeszłość nie kładła się cieniem na czasie, który mam spędzić z Katy.

– Oczywiście – odparłam. – Będę musiała dokończyć raporty, a potem zeznawać.

– No tak.

Zapadła pełna napięcia cisza. Oboje wiedzieliśmy, że była to wymijająca odpowiedź.

Odchrząknął i sięgnął do kieszeni marynarki.

– Claudel prosił mnie, żebym ci to przekazał. Wyciągnął brązową kopertę z nadrukiem logo CUM w jej lewym górnym rogu.

– Dzięki.

Wcisnęłam ją do kieszeni i odprowadziłam go do drzwi. Nie teraz.

– Ryan. Odwrócił się.

– Możesz to robić dzień po dniu, rok po roku i nie stracić wiary w gatunek ludzki?

Nie odpowiedział od razu, wydawało się, że wpatruje się w jakiś punkt przestrzeni między nami. Potem spojrzał mi w oczy.

– Od czasu do czasu gatunek ludzki wydaje drapieżników, którzy żerują na pozostałych. Oni nie należą do gatunku. Oni są mutantami. Moim zdaniem te osobniki nie mają prawa zużywać tlenu. Ale są tutaj, więc pomagam ich wsadzić za kratki, czyli tam, gdzie nie będą mogli szkodzić innym. Sprawiam, żeby żyło się bezpieczniej ludziom, którzy wstają rano, codziennie chodzą do pracy, wychowują dzieci albo hodują pomidory czy rybki tropikalne i wieczorem oglądają mecz w telewizji. To oni są gatunkiem ludzkim.

Patrzyłam, jak odchodzi, znowu podziwiając kształty wypełniające jego dżinsy. I głowę też, pomyślałam zamykając drzwi. Może kiedyś… Powiedziałam to do siebie, uśmiechając się. Daj Boże.

Później tego wieczora Katy i ja poszłyśmy na lody, po czym wjechałyśmy na wzgórze. Siedząc na moim ulubionym miejscu widokowym, widziałyśmy całą dolinę, Świętego Wawrzyńca – czarny zarys w oddali i Montreal – migoczącą panoramę rozciągającą się pod wzgórzem.

Spojrzałam w dół z ławki, na której siedziałyśmy, i czułam się jak pasażer dziecięcej kolejki. Ale przejażdżka w końcu się skończyła. Być może przyjadę się pożegnać.

Skończyłam loda i wcisnęłam serwetkę do kieszeni. Moja ręka natrafiła na kopertę Claudela.

Do diabła, dlaczego nie teraz.

Otworzyłam ją i wyjęłam ręcznie zapisaną kartkę. Trochę dziwne. I nie było to formalne zażalenie, którego się spodziewałam.

Doktor Brennan,

Ma pani rację. Nikt nie powinien umierać anonimowo. Dzięki pani tych kobiet to nie spotkało. Dzięki pani Leo Fortier nie będzie już mógł bezkarnie mordować.

My jesteśmy ostatnią linią obrony przed nimi, alfonsami, gwałcicielami, wyrachowanymi mordercami. Byłbym zaszczycony, gdybym mógł z panią jeszcze kiedyś pracować…

Luc Claudel

Wyżej na górze widać było słabo oświetlony krzyż, który obwieszczał swoje przesłanie całej dolinie. Jak to mówił Kojak? Ktoś cię kocha, skarbie.

Ryan i Claudel o tym wiedzieli. I byliśmy naprawdę ostatnią linią obrony. Spojrzałam na miasto w dole. Zostań tu. Ktoś cię kocha.

– A la prochaine – powiedziałam letniej nocy.

– Co to znaczy? – spytała Katy.

– Do następnego razu.

Moja córka wyglądała na zbitą z tropu.

– Pojedźmy już nad morze.

***

Оглавление

  • 1
  • 2
  • 3
  • 4
  • 5
  • 6
  • 7
  • 8
  • 9
  • 10
  • 11
  • 12
  • 13
  • 14
  • 15
  • 16
  • 17
  • 18
  • 19
  • 20
  • 21
  • 22
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27
  • 28
  • 29
  • 30
  • 31
  • 32
  • 33
  • 34
  • 35
  • 36
  • 37
  • 38
  • 39
  • 40
  • 41
  • 42
  • 43
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Zapach Śmierci», Кэти Райх

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!