Joanna Chmielewska Przeklęta Bariera
Obudziłam się.
Słońce świeciło mi na twarz i prosto w oczy, nic dziwnego zatem, że się obudziłam. Coś się musiało stać z zasłonami. Nie zrozumiałam tego w pierwszej chwili i popatrzyłam dookoła siebie. Zamknęłam oczy, otworzyłam je ponownie, prawie pewna, że głupia halucynacja przepadnie, rozejrzałam się znów, po czym powtórzyłam tę operację kilkakrotnie, potrząsając głową.
Widok nie znikał.
Wypróbowanym sposobem sprawdziłam, czy, mimo wszystko, nie śpię nadal, mianowicie uszczypnęłam się potężnie. Zabolało tak, że aż syknęłam. Wobec tego rzeczywiście już nie spałam i oglądałam jawę.
Nic z tego nie mogłam zrozumieć i poczułam zamęt w umyśle. Z całą pewnością poprzedniego wieczoru położyłam się spać w najlepszej komnacie oberży, w przyzwoitym łóżku z baldachimem i firankami, wszystko jak należy. Sługa z oberży i moja pokojówka wnieśli rzeczy, ustawili je, sepety i kufry…
Spojrzałam w kąt z gwałtownym niepokojem, bo skoro znikły zasłony, mogło zniknąć i moje mienie, ale nie. Kufry, owszem, stały oba, sepety również, policzyłam je, wszystkie cztery, w tym dwa częściowo rozpakowane. To było w porządku, ale reszta…?
W pierwszej chwili pomyślałam, że nocą przeniesiono mnie gdzieś w czasie snu, w chwili mojej nieświadomości, ale od razu wydało mi się to niemożliwe, bo sen mam bardzo lekki, a jednym kieliszkiem wina, wypitym przy wieczerzy, nie mogłam się przecież upić. Co się zatem stało i co to wszystko znaczy?
Nie znajdowałam się w tej samej komnacie. Pokój to był raczej czy izba, skąpo i ubogo umeblowana, ale wielkiej czystości. I znacznie mniejsza. Za to okna miała dziwnie duże, tiulowe firanki na nich i kotary, niedokładnie zasunięte, szparę tworzące ogromną i przez tę szparę właśnie świeciło słońce wprost na moją twarz.
Nie pojmując niczego, prawie bałam się poruszyć. Kto wie jak długo leżałabym, sparaliżowana osłupieniem, gdyby nie zmusiła mnie do wysiłku intymna konieczność. Ostrożnie usiadłam i opuściłam nogi. Posadzka wysłana była dywanem, jasnym, bez żadnego wzoru, tanim zapewne, ale dość miękkim i nawet przyjemnym.
Pełna złych przeczuć, zajrzałam pod łóżko.
Oczywiście! Tak jak już jęłam podejrzewać, nocnego naczynia nie było. Nie zmieściłoby się zresztą, to osobliwe łóżko nie miało miejsca pod sobą, pantofelki pod nie weszły, ale nic poza tym. Wydobyłam je, wsunęłam na stopy, rozejrzałam się za dzwonkiem na służbę.
Boże jedyny, dzwonka też nie było! Z niezbędnych rzeczy nie było w ogóle niczego. Mój peniuar leżał na oparciu fotela, przynajmniej fotel wydał mi się normalny. Zarzuciłam na siebie szlafroczek i zdecydowałam się sama otworzyć drzwi z nadzieją, że ujrzę za nimi bodaj moją pokojówkę, a choćby jaką sługę z oberży, od której zażądam podstawowych utensyliów.
Drzwi w tym pokoju znajdowało się dwoje. Na chybił-trafił otworzyłam jedne i osłupiałam ponownie. Mimo iż było tam dość ciemno, zamajaczyły mi jakieś niezwykłe urządzenia, umywalnia owszem, wyglądała znajomo, wanna również, ale reszta…? W pomieszaniu wsparłam się dłonią o ścianę, jakąś nierówność poczułam, która pod tym lekkim naciskiem ustąpiła, coś jakby cicho pyknęło i nagle całe pomieszczenie rozjaśniło się wielkim światłem.
Zamarłam. Znałam wszak fajerwerki i błyski prochu wybuchającego, ale tu przecież nic nie wybuchło, jasność nastała bezgłośnie i w mgnieniu oka. Serce mi załomotało straszliwie, ale doznania fizjologiczne znów nie pozwoliły mi ni zemdleć, ni pozostać w bezruchu.
Kilka jeszcze ujrzałam, jak by je nazwać…? Nieruchomości…? Przymocowane do podłogi, białe i czyste. Na każdej dałoby się usiąść. Szukałam wzrokiem jakiegoś innego, stosownego naczynia, dzbanka bodaj, nic… Zawahałam się, zanieczyścić to…? Gdybym chociaż miała wodę pod ręką, opłukać wszak potrafię! Rozpacz chyba sprawiła, że przypomniały mi się nagle wszystkie lektury, o Rzymianach, o akweduktach, termach, woda, bez pompy, za odkręceniem kurka leciała, gdzież tu kurek…? No i krzesła królewskie z naczyniem pod spodem…
Nie mogłam już dłużej zwłóczyć. Trudno, pełna zgryzoty i niepewności, wykorzystałam to trochę większe i wyższe, do królewskiego krzesła może i nieco podobne, z klapą klapa dała się unieść, choć zerwać musiałam papierową wstęgę, na której był napis. Odczytałam go. “Zdezynfekowane”. A cóż to miało znaczyć…?!
Ulgi ogromnej doznawszy przynajmniej w jednym zakresie, jęłam szukać owego kurka do wody, niechając chwilowo dociekań, gdzie się znalazłam i jakim sposobem. Umywalnia… na rozum biorąc, do niej powinna ciec woda. Urządzenie nad nią w niczym kurka nie przypominało, jakby gruby trzon łyżki do butów, bo krótka rura wygięta pod nim mówiła sama za siebie. Coraz bardziej zrozpaczona i zirytowana, oddałam się próbom i ćwiczeniom, usiłowałam to kręcić, obracać na boki… obracało się, dlaczego nie, ale wciąż bez wody… przyciskać… szarpiąc tak na wszystkie strony, przypadkiem uniosłam ów trzon ku górze. I wówczas lunął znienacka strumień wody tak gorącej, że ledwo można było wytrzymać.
Nowej ulgi doznałam niezmiernej, ale natychmiast pojawił mi się następny kłopot. Jakże bez naczynia żadnego przenieść tę wodę w upragnione miejsce? Rozglądając się pilniej i już nieco spokojniej, dostrzegłam nad umywalnią półeczkę, a na niej dwie szklanki czyste, jakby przejrzystym pęcherzem owinięte, nie bacząc na nic, chwyciłam je i, napełniając wielokrotnie i wylewając do owego królewskiego siedziska, spłukałam wreszcie swoją kompromitację. Gorąco mi było przy tym, pot mi płynął z czoła, ręce i nogi mi drżały, osłabłam, zachwiałam się i dłonią wsparłam silnie na czymś, co wystawało jakby za plecami tego urządzenia. I tu omal przytomności nie straciłam, bo nagle runął doń potok wody, istny wodospad, o wiele silniejszy niż ten nad umywalnią.
Długiej chwili potrzebowałam, żeby myśli zebrać. Gdzież ja się znalazłam, na Boga, jakim sposobem i co się tu dzieje…? Owa kaskada w siedzisku polała się i przestała lecieć, spłukała wszystko doskonale, niepotrzebnie męczyłam się ze szklankami i nie do tego celu zapewne były przeznaczone. Z samej ciekawości po dłuższej chwili przycisnęłam tę wystającą rzecz jeszcze raz i efekt okazał się identyczny, kaskada znów chlusnęła, choć do spłukiwania już nic nie było. Prawie mi się to zaczęło podobać.
Woda do umywalni lała się nadal. Znów z ciekawości jęłam, dla eksperymentu, szarpać ową rękojeść, do łyżki do butów podobną, ale krótko to trwało, bo zwykłe opuszczenie jej strumień wody ukróciło. Uniosłam i opuściłam tę rzecz jeszcze kilkakrotnie, puszczając i zatrzymując strumień wody dowolnie, jakimś sposobem jednakże chłodniejszy się zrobił.
Wówczas nareszcie, mimo niepojętej osobliwości całej sytuacji, umysł mój odzyskał odrobinę równowagi. Jak każda panna z dobrego domu, posiadałam wykształcenie wszechstronne i znaczenie barw było mi doskonale znane. Jakże, wszak z jednej strony owego urządzenia wyraźnie widziałam plamę czerwoną, z drugiej zaś niebieską, czerwony kolor jest ciepły, niebieski zimny, powinna to być wskazówka dla uzyskiwania temperatury wody. Spróbowałam. Zgadzało się. Na chwilę poczułam się dumna ze swojej wiedzy i bardzo mnie to podniosło na duchu.
Wróciło mi jakoś więcej zdolności myślenia. Przypomniałam sobie o kanałach paryskich, o których czytałam i które podobno dopiero co były odnawiane. Zapewne uczynili coś, co pozwala wodzie łączyć się z nimi bezpośrednio, rzecz zrozumiała i naturalna, ale jednak zdumiewa. No dobrze, woda, ale ta reszta…?
Czyżbym wczorajszego wieczoru tak już była śpiąca i sfatygowana, żem swego otoczenia nie spostrzegła…? Zbadałam ową łazienkę gruntownie i zdołałam się umyć.
Odkryłam urządzenie obce mi i niezwykłe, ale nader użyteczne i dające się uruchomić dowolnie, ciepła woda, zimna, prysznic z góry lecący bez napełniania wanny, jakiż to doskonały pomysł i jaka wygoda! Szczególnie że czepek, duży i przedziwnie spoisty, włosy pozwolił ochronić… Ręczniki się tam znajdowały, białe, zatem widać, że czyste, różnych rozmiarów, mydło niewielkie, ale delikatne, w szczelnym opakowaniu, użyłam go bez wahania. Może i dłużej się myłam niż miałam potrzebę, bo już się tam jakoś swojsko poczułam, a na myśl o wyjściu nowy lęk mnie ogarniał. No, trochę może złagodzony ciekawością…
Wyszłam jednak wreszcie. Rozmyślałam o sposobie wezwania służby, kiedy zapukano do drugich drzwi. Otworzyłam bez wahania, weszła pokojówka.
Musiała to być pokojówka, skoro trzymała w rękach tacę ze śniadaniem, ale, na miły Bóg, jakiż strój ta dziewczyna miała na sobie?!!! Gdzież ja się zatrzymałam, w zamtuzie…?!!!
Sukni nie miała wcale, spódniczka kolan jej nie sięgała, całe nogi na wierzchu! Mowę mi na ten widok odjęło, głosu nie mogłam z siebie wydobyć, ona grzecznie mnie powitała, z uśmiechem, choć bez ukłonu, i rzekła, że na tę porę zamawiałam śniadanie. Zręcznie ustawiła tacę na małym stoliku i wyszła.
Zamawiałam śniadanie… Kiedy? Jak?! Wczoraj Zapewne… Żadnego zamawiania przypomnieć sobie nie mogłam, chyba że moja pokojówka…? Gdzież ona się w ogóle podziała, nie zdołałam o nią zapytać, mimo wszystko, co mnie już wcześniej spotkało, nie podróżowałabym przecież bez pokojówki…?
Jednakże byłam zwyczajnie głodna, okropne i dziwaczne wydarzenie, które mną wstrząsnęło, nie odebrało mi apetytu. Niespokojnie obejrzałam tacę, dość skąpo zastawioną, pieczywo owszem, rozpoznałam, rogalik, bułeczki… Mleko w dzbanuszku. W większym jakiś napój gorący, powąchałam, woń znajoma… kawa! Całe szczęście, pijałam już kawę wielokrotnie, smakowała mi. Oddzielna szklanka z sokiem pomarańczowym. Do tego jakieś małe, nie znane mi kawałki czegoś, jakby naczyńka opakowane w osobliwy sposób.
Rozpakowałam wszystko. Wąchając i smakując ostrożnie, w miseczkach jak dla lalki, znalazłam masło, serek, konfiturę, dwa rodzaje, kostki w większej miseczce okazały się cukrem. Nóż do tego dostałam, też strasznie dziwny, niczym zabawka.
Zjadłam to wszystko i musiałam przyznać, że nawet było dość smaczne, szczególnie serek i jedna konfitura, z moreli. Już pod koniec śniadania zwróciłam uwagę na dziwne dźwięki, dobiegające zza okna. Do niczego nie były podobne, zdziwiły mnie, zaniepokoiły, przestraszyły wreszcie. Zakończyłam posiłek i wyjrzałam przez okno.
Mimo wszystko, nie zemdlałam. Mniej więcej po półgodzinie zdołałam jakoś odzyskać zmysły i samej sobie powiedzieć, co widzę. Nie wierząc własnym oczom, wielokrotnie zaciskałam powieki, uchylałam je potem, ukłułam się nawet szpilką dla ponownego upewnienia się, że nie jest to sen jakiś przerażający i potwornie głupi, obcy kompletnie wszelkiej mojej wiedzy i znajomości świata. Pojawiało się przede mną coś, czego nawet nazwać nie potrafiłam, rzeczy i sceny nieprawdopodobne i absolutnie niepojęte.
Dziedziniec przed oberżą… Nie, nie można czegoś takiego od razu nawet samej sobie powiedzieć… Wyłącznie moje naganne upodobanie do czytania dzienników i gazet i prowadzenia niestosownych rozmów z różnymi osobami pozwoliły mi teraz uwierzyć własnym oczom.
Na miły Bóg, słyszałam przecież o powozach, jadących bez koni! Automobilami próbowano je chyba nazywać… Pan Piotruski coś o nich napomykał, a za maniaka i fantastę go uważano… Wizerunek takiej maszyny oglądałam w czasopiśmie, jakiś jego wynalazca już parę lat temu przez cały Wiedeń podobno przejechał, czyżby to, co tu stało i nawet poruszało się, miało być dzieckiem owej maszyny…?! Na Boga, niepodobne do niczego, pudło płaskie… Nie, doprawdy, określić tego nie sposób, a poruszało się, oddalało, nikło z oczu, inne zbliżało się i zatrzymywało, a ludzie z tego wychodzili…!!!
Warczało. Wszystkie warczały. Nie bardzo głośno, ciszej niż zwykła lokomobila, ale jakoś wprost niepojęcie. Dalej zaś jeszcze coś się działo, na co wprost oczu podnieść nie śmiałam, a i tak nie mogłam wykryć, co to takiego, bo mi korony niskich drzew zasłaniały…
Wstrząsające! Tkwiłam przy oknie jak przymurowana, usiłując przyswoić sobie owe widoki niewiarygodne, i nie wiem, jak długo pozostawałabym w stanie osłupienia absolutnego, gdybym nie ujrzała nagle mojego własnego stangreta. Przez moment nawet rozpoznać go nie mogłam, bo uniformu nie miał, osobliwie jakoś był ubrany. Chodził dookoła jednego z tych dziwnych stworów i takie czynił wrażenie, jakby przecierał jego szklane części. Niejasno dosyć pomyślałam, że skoro coś wygląda jak szkło, musi zapewne być szybą, w karecie także przecież mam szyby…
Na Boga, gdzie moja kareta…?!!! Gdzie konie…?!!!
Na widok stangreta osłupiałam jeszcze bardziej, ale wstąpiła we mnie nadzieja. Znajomy człowiek, własny sługa, zaufania w pełni godzien, może dowiem się czegoś od niego?
Rezygnując z poszukiwania dzwonka i zwykłych sposobów wzywania służby, chwyciłam ogromną klamkę, otworzyłam szerzej okno, które okazało się już uchylone, i zawołałam na niego, wzywając go gestem.
Spojrzał w górę, ukłonił się, to było w porządku. Przyszedł po dwóch minutach.
– Co to wszystko ma znaczyć? – spytałam, zamierzając to uczynić surowo, ale wypadło mi chyba dość rozpaczliwie. Zdziwił się wyraźnie.
– Już zmieniłem koło, proszę jaśnie pani – rzekł grzecznie. – W każdej chwili możemy jechać dalej, jak sobie jaśnie pani życzy.
– A gdzie jesteśmy?
Przyjrzał mi się nagle z lekkim jakby powątpiewaniem i niepokojem.
– W Charenton, jaśnie pani. W hotelu Mercure. Sama pani zdecydowała tu się zatrzymać, jak nam to koło wysiadło, a w serwisie nie mieli dla nas opony.
Coś mi w tym zabrzmiało znajomo.
– A oberża Pod Wesołym Merkurym…?
– A tak! – ucieszył się nie wiadomo z czego. – Zauważyła jaśnie pani? Trzymają tu jeszcze stary szyld, bo faktycznie to była kiedyś oberża “Pod Wesołym Merkurym”, chwalą się, że przeszło sto pięćdziesiąt lat mają tu zajazd. No, nie jest to najwyższa klasa, trzy gwiazdki, ale wygodny i pokoje były, bo to nie sezon. Nazwa im została, ale ogólnie przeszli pod zarząd takiej wielkiej spółki hotelarskiej i są w tym hotele Mercure. Rzecz jasna, wszystko przerobili.
– Skąd to Roman wie? – spytałam, czując się potężnie skołowana i usiłując swego stanu nie pokazać po sobie.
– Pogadałem w garażu. Oponę już sprowadzili i wszystko jest w porządku. Do Ritza mamy stąd pół godziny, chyba że korki będą, ale o tej porze Peripherique… taki bulwar okrężny… powinien być wolny.
Do reszty przestałam rozumieć, co on do mnie mówi. Obejrzałam się i usiadłam w fotelu, bo nogi wydały mi się dziwnie miękkie. Moja nadzieja, że rozmowa z własnym sługą coś mi wyjaśni, zaczynała blednąć, szczególnie że w chęci ukrycia pomieszania, sama już nie wiedziałam, o co pytać.
Przypomniałam sobie o pokojówce. – A gdzie jest Zuzia?
– Jaka Zuzia?
– Jak to jaka, nie powie mi Roman, że Zuzi nie zna! Zuzia, moja pokojówka.
Stangret Roman znów się zdziwił.
– Jakże, przecież Zuzia w Sękocinie została! Miała z nami jechać, ale w ostatniej chwili jaśnie pani zadecydowała, że nie. No, w takim pośpiechu był ten wyjazd, że chyba wszystko się pokręciło, jaśnie pani tyle miała na głowie… I jazda przez te niemieckie roboty drogowe, to fakt, że może człowieka do grobu wpędzić.
Tu mi się coś zgadzało, owszem. Wieść o śmierci stryjecznego pradziada przyszła nagle, z nią razem ostrzeżenie pana Desplain, jeśli nie upomnę się o spadek natychmiast, zostanę go pozbawiona. Rozkradną wszystko, a ta jego… pocieszycielka… pierwsza szpony wyciągnie. Na miejscu kłopoty, jak to zwykle w początkach wdowieństwa, choć od śmierci mojego nieboszczyka męża rok już upłynął… Ale tak zabagnił sprawy, świeć Panie nad jego duszą, że jeszcze dojść do ładu nie mogłam i komplikacja ze stryjecznym pradziadem spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Wyjazd w szalonym pośpiechu, najlepszą czwórkę wzięłam, miast kolej warszawsko-wiedeńską chwycić, karetą ruszyłam. Konie zmieniając, dniem i nocą jadąc, po jednej dobie znalazłam się w Dreźnie. Stamtąd, to pamiętałam doskonale, postój uczyniłam w Norymberdze, kolejny zaś, wprost połamana i obita się czując, nakazałam w Metzu, by spocząć bodaj chwilę, do świtu. I byłabym czwartego dnia zjawiła się w Paryżu, gdyby nie koło od karety, które odpadło tu właśnie, w samym pobliżu, w Charenton, gdziem stanęła w oberży, z resztek sił wyzuta. Z własnymi końmi, które, jako rozstawne, wszędzie były trzymane, co, wśród innych kosztów, nieugiętą fanaberię mojego nieboszczyka męża stanowiło. Kolei nie tolerował i przez niego nigdym nią nie jechała.
Koleją jednakże byłoby chyba wygodniej i szybciej…? Choć nie wiem wcale, wszak między Wiedniem a Paryżem jakieś roboty wielkie trwały i połączeń dobrych nie było, moja wiedza w tym względzie mocno szwankowała. Z drugiej zaś strony, cóż bym zrobiła w Paryżu bez karety? A jeszcze posiadłość stryjecznego pradziada…? Jakże miałabym się tam dostać?
Wszystko to mając w pamięci, nadal nie pojmowałam niczego. Od wczorajszego wieczora do dzisiejszego poranka świat się przemienił czy co…?
Przysięgłabym przy tym, że Zuzia jechała z nami. Jakimże sposobem inaczej mogłabym się rozebrać i ubrać? I kto sepety rozpakował?
– Któraż więc pokojówka usługiwała mi wczoraj? – spytałam, siląc się na ton obojętny, by otumanienia zupełnego nie okazać. – Zmęczona byłam tak, że nawet nie pamiętam.
– Hotelowa – odparł stangret grzecznie. – Nocny dyżur miała. Jaśnie pani kazała mi ją od razu wynagrodzić, bo dziś od rana jest inna.
– Ile…?
– Sto franków. Zadowolona była. Na litość boską…!!!
Sto franków, napiwek dla pokojówki… No, myślę, że była zadowolona, toż to pensja kwartalna! Oszalał Roman czy co?! Nic jednak na to nie rzekłam, może i z tej przyczyny, że trochę mi głos odjęło.
Stać mnie jeszcze było nawet i na takie szaleństwa, postanowiłam zatem od razu mężnie stawić czoło temu czemuś dziwnemu, co tak nagle na mnie spadło. Zachowałam opanowanie. O konie i karetę nie spytałam, przyjdzie czas na to we właściwej chwili.
– Proszę, by mi Roman sprowadził tu pokojówkę do pomocy – zażądałam spokojnie. – I przygotować się proszę do dalszej podróży. Jak najprędzej chcę stanąć u Ritza, bo wiele spraw będzie do załatwienia. Opłaty wszelkie w tym czasie Roman uporządkuje i bagaże zniesie.
Coś mi mówiło tajemniczego gdzieś w głębi duszy, że służba hotelowa tej rzeczy, jak powinna, nie uczyni, i dla bezpieczeństwa wolałam własnego człowieka mieć pod ręką. Roman się skłonił i wyszedł, ja zaś ponownie z wielką uwagą, a muszę przyznać, że i z ciekawością, rozejrzałam się wokół siebie.
Meble, poza fotelem, proste były, niczym w chłopskiej chacie, a jednak jakoś miłe dla oka. Skąpość ich zresztą ludzkie pojęcie przekraczała, łoże owszem, szerokie i już wiedziałam, że miękkie i wygodne, choć bez osłonki najmniejszej, szafki dwie nocne, lampki na nich z umbrelkami bardzo ubogimi…
Zaciekawiło mnie nagle. Cóż to za lampki? Naftowe być powinny, czy paliły się wczoraj…? Nie pamiętałam tego, przeciwnie, pamiętałam, że świecznik mi wnieśli dodatkowy. Może to nowość jaka…?
Obejrzałam owe lampki z bliska. Naftowe…? A gdzież klosz, gdzie naczynie na naftę? Zajrzałam pod umbrelkę, która mi nagle w ręku została, aż się wzdrygnęłam, ujrzałam bańkę szklaną niewielką, wydłużoną, wcale nie przezroczystą, tylko wypełnioną czymś, jakby mlekiem, albo raczej maślanką, bo mleko tłustość w sobie zawiera, której tu się nie czuło. Cóż to mogło oznaczać? Cóż, na Boga, innego na nocnej szafce mogło stać, jeśli nie lampa?!
Nie chcąc się zdradzić ze zbytnią ciekawością, nałożyłam umbrelkę z powrotem, ale nie chciała się trzymać. Obejrzałam ją od spodu. Pętelki jakby żelazne miała, schodzące się same ciasno, a przy wysiłku dające się rozsunąć. Po raz pierwszy w życiu z wdzięcznością pomyślałam o moim świętej pamięci ojcu, który, gorzko żałując, iż nie ma syna, mnie przymuszał do różnych okropnych eksperymentów i fizyką zadręczał. Odgadłam teraz sposób, w jaki owa umbrelka na bańkę wchodzi, i zdołałam ją nasunąć.
Obok tej… lampy zapewne… stało coś jeszcze, do niczego niepodobne. Dość małe. Głowiłam się, co by to mogło być, zaledwie parę sekund, bo zaraz dostrzegłam pod tym jakiś papier, kartkę zadrukowaną. Wyciągnęłam ją ostrożnie i przeczytałam.
Przeczytałam nawet trzykrotnie, nie zrozumiawszy ani słowa, mimo iż język francuski od dzieciństwa najwcześniejszego znam może nawet lepiej niż polski, ojczysty. Informacja… O czym, na litość boską, ta informacja?! Telecom, a cóż to takiego?! Połączenia wewnętrzne, numer pokoju… Słowa pozornie wątpliwości żadnych nie budzące, ale cóż mają do rzeczy? Wypukać numer… Jak to, wypukać numer…? Znaleźć pokój o właściwym numerze i do drzwi zapukać? Ależ taką rzecz wie każdy, chyba imbecyla najostatniejszego trzeba by o tym informować…?!
Recepcja, restauracja, kawiarnia, służba… No tak, to jasne, ale obok cyfry jakieś. Gdyby znajdował się tu gdzieś dzwonek, rozumiałabym, że do recepcji mam dzwonić dziewięć razy… Dziewięć razy…?! Ależ to wprost wariactwo, gdzie ja jestem, w domu dla obłąkanych…?!
Ponadto żadnego dzwonka nie było.
Usiadłam z tą kartką na łóżku, bo nogi mi się ugięły. Wyjście na zewnątrz. I znów cyfry. O ile wiem, na zewnątrz wyjść można zwyczajnie, przez drzwi. Połączenia z Europą. I połączenia rozumiem, i Europę, ale jakże mam się łączyć z tą Europą, siedząc na hotelowym łóżku w Charenton? Czy jest to może jakaś propozycja polityczna…? Kraje różne wymienione, Niemcy, Dania, Italia, Polska…
Polska…?!!! Osłupiałam któryś już raz. Jakże to, Polska… Skąd Polska?!!!
?
Polska, tak zwyczajnie, Polska. Przecież nas nie ma… Ach. może Francuzi zaborów nie uznają? Ale to chyba zuchwalstwo polityczne, a z Rosją są wszak w sojuszu…?
O nie, czegoś takiego rozstrzygać nie czułam się na siłach Czytałam dalej, święty Józefie, a cóż za kraje tam były wymienione! Austria, Węgry, Czechy, Słowacja… I Habsburgowie na to pozwolili…?! Bułgaria, Albania… a gdzież się podzieli Turcy? No owszem, Turcja była. Oddzielnie. A gdzie Wirtembergia, Bawaria, Bodenia…? Co za bzdurstwa jakieś na tym papierze zostały wypisane?!
Pożałowałam szczerze, że nie przeczytałam tego wcześniej i nie zyskałam czasu na zrozumienie niepojętej treści, co teraz poczułam wyraźnie, iż powinnam się nieco pośpieszyć. Odłożyłam kartkę. Wzrokiem zapewne nieco oszołomionym raz jeszcze spenetrowałam pokój.
Stół tam się znajdował, niewielki, prostokątny, przy nim dość niewygodnie, jadłam śniadanie, taca jeszcze stała, drzwi w ścianie, jakby drzwi od szafy… Podniosłam się z wysiłkiem, otwarłam je, istotnie, była to szafa, ale jaka…! Cóż tam można było zmieścić, jedną suknię…?! Półeczki w sąsiedniej części, na rękawiczki chyba, bo jedna zmiana bielizny by nawet nie weszła. Gdybym tu miała zostać dłużej, doprawdy nie wiem, jak dałabym sobie radę. Obok owego stołu zaś…
No nie, to urządzenie przekraczało wszystko. Na postumencie, do szafki małej podobnym, stało pudło duże, jakoby szybą grubą i czarną wypełnione. Spojrzałam w nie z bliska, bo może lustro…? Ujrzałam wizerunek własny, ciemny i zniekształcony, jako lustro, byłoby to coś najgorszego w świecie, niemożliwe… Szczególnie że lustra normalne były w kilku innych miejscach, nawet na wewnętrznej stronie drzwi owej zbyt małej szafy.
Zatem nie lustro. Zatem cóż…?
Jakieś guziczki miało na dole, w równym rzędzie. Gałeczki maleńkie, prostokąciki i kółka, przy nich litery i cyfry. A korciło, by coś z tego przycisnąć, ale nie ośmieliłam się. Za to z wahaniem wielkim, widząc kluczyk przy szafkowym postumencie, przekręciłam go i spróbowałam otworzyć, jak drzwiczki.
Otworzyły się. Ujrzałam wnętrze zarazem niepojęte i doskonale znane.
Szafeczka, w której na półkach stały butelki rozmaite, na samych drzwiczkach również, maleńkie, ale zawierające w sobie napoje, wcale mi nie obce. Wino, koniak, piwo, coś jeszcze… whisky… ach, to wódka angielska, czytałam o tym. przypomniałam sobie nazwę. Ciekawość mnie zdjęła, by tego spróbować, ale przecież nie przy ludziach…! Torebeczki jeszcze jakieś, orzeszki solone, taką nazwę miały. W głębi leżała mała butelka szampana i coś jeszcze, trójkątne, żółte, podługowate…
Oczywiście, spiżarnia podręczna. Pomysł przedni i wygoda wielka dla gościa. Rozumiejąc doskonale stan własny, w jakim się znalazłam, bez wielkiego namysłu sięgnęłam po koniak we flaszeczce tak małej, jak na medykament, zamknęłam szafeczkę, jednym rzutem oka odkryłam kieliszek na stole stojący i jeszcze stropiłam się na myśl o korku. I tu znów ojcowskie eksperymenty przyszły mi z pomocą, instynktownie, palcami chwyciwszy, przekręciłam silnie górę koniakowej flaszki. Prztyknęło lekko i ruszyło.
Wypiłam cały ten koniak i od razu poczułam się żwawiej. Wróciła mi jakoś przytomność umysłu i zwykła energia. Przyszło mi do głowy, że wobec tych wszystkich, niepojętych osobliwości powinnam może obejrzeć także własne rzeczy i własne odzienie, bo skoro nie mam Zuzi, sama o siebie muszę zadbać. Zwróciłam się ku sepetom.
Gorset…! Już pierwsza myśl o nim wprawiła mnie w zakłopotanie, bo jakże miałam zasznurować się z tyłu…? Na moment bezradna się poczułam, ale cud chyba jakiś sprawił, że od razu ujrzałam drugi, z przodu zapinany, i chwyciłam go skwapliwie. Kto też był na tyle przezorny, by go tak zręcznie i rozumnie zapakować, bo przecież nie ja sama…? Zuzia zapewne…
Jak to się mogło stać, że nie zabrałam jej ze sobą? I któż mi, wobec tego, pomagał na postojach…?
Nagle przypomniałam sobie. Ależ tak, wszak to już w Dreźnie przypadła do mnie jakaś zapłakana dzieweczka, którą jej pani zostawiła z nagła własnemu losowi, bez zaopatrzenia żadnego, i która, z okolic Paryża pochodząc, do domu wrócić pragnęła. Darmo służyć chciała przez drogę, byle ją zabrać, co przecież uczyniłam. Nawet nie wiem, jak miała na imię, bo w całym moim skłopotaniu “Zuziu” do niej mówiłam, ona zaś chyba, przygotowawszy mnie do snu, zaraz w nocy do swoich pobiegła. Z tej przyczyny jej nie ma…
A Zuzia, znienacka widząc, że zostaje, w trosce o mnie wygodniejszą odzież zapakowała. Jakaż to rozumna pokojówka! Ucieszona, że przynajmniej pamięć mi nie szwankuje,
w połowie ubrać się zdołałam, ale przyszło mi nagle na myśl znów wyjrzeć przez okno. Wobec tych dziwnych rzeczy, jakie mnie otaczały, było możliwe, że w ostatnich latach zmiany jakieś zaszły olbrzymie w Europie, w Paryżu szczególnie, o których nic nie wiem, które może nawet w naszym zaściankowym kraju zauważone nie zostały. Albo też i pisano o nich, alem ja w tych uciążliwych miesiącach czytania gazet zaniedbała. Jeśli się moda zmieniła… Wedle zeszłorocznej ubrana. jak straszydło będę wyglądać, a mimo wieku i wdowieństwa wcale nie mam na to ochoty.
Wyjrzałam przeto i postałam długą chwilę.
Na owe pudła osobliwe starałam się nie patrzeć, bo na cóż mi widok całkiem nie do pojęcia. Ludzi chciałam obejrzeć i odzież na nich. I nie płeć męska mnie ciekawiła, tylko żeńska.
Jak na złość sami mężczyźni się pokazywali. I służba wyłącznie, bo niedbale bardzo ubrani, ani jednego przyzwoitego odzienia, na ile mogłam z mojego drugiego piętra‹~ ocenić. Dużo młodych chłopców, wdzięcznych dość nawet i zręcznych, ale trochę jakby z teatru, z włoskiej opery. Dłużej patrząc, odkryłam, że okno moje wychodzi na niezbyt wielki dziedziniec, gospodarczy zapewne, za którym pęd jakiś straszny i niezrozumiały dawał się czuć i słyszeć, zielenią osłonięty, front hotelu zatem powinien znajdować się z drugiej strony. Nie ma przeto nadziei na ujrzenie dam, ani nawet niewiast skromniejszej konduity, ulicą przechodzących. Plac widziałam przez okno, a nie żadną ulicę.
Zniecierpliwiona, już chciałam odejść, kiedy nagle pojawiła się istota żeńska, wychodząca z hotelu, idąca w głąb placu, tak że oglądałam ją od tyłu. Chciwie wytężyłam wzrok.
Boże mój…! Czyżby to była nowa moda…?!
Spódnica wąska okropnie, jakby nic pod nią nie było, jasnej barwy, krótka straszliwie, ledwo do kostek, a nawet powyżej. Rozwiewała się nieco przy chodzie, zgadłam zatem, że z przodu zapewne ma godet szeroki, który ruchy umożliwia. Buciki… Czyż to buciki…? Czarne, dziwnie wielkie, do obory lepsze może nawet niż chodaki… Wzniosłam oczy wyżej, na ramionach bolerko osobliwe, frędzlami dołem obszyte, też owe frędzle powiewały i między nimi pas dawał się zauważyć. Nie żadna szarfa, tylko pas właśnie, szeroki i sztywny, jakby ze skóry zrobiony. Na ramieniu torbę dużą sama niosła… Czyżby to miał być strój myśliwski…?
I, o wszyscy święci, była bez kapelusza! Z gołą głową!!! I bez rękawiczek!!!
Nie, niemożliwe. Musiała to znów być jakaś sługa…
Ależ nawet sługa czepeczek by włożyła, a bodaj chustkę! Czy hotel się pali, a ona, jak stała, wybiegła? Ale nie biegła przecież wcale i nie krzyczała w przerażeniu…
Zmartwiała i skamieniała stałam przy tym oknie, kiedy znów nagle ujrzałam kobietę. Oderwałam wzrok od tamtej, bo ta wyglądała inaczej. Spódnicę miała równie krótką, żółtą, tyle że szerszą i fałdzistą, jakieś białe trzewiki na nogach, też dziwne, do papuci domowych podobne, ale większe, na górze zaś kabacik kolorowy, w kwiaty, luźny zupełnie, do bioder opadający. Figury jej wcale widać nie było, jak przystrojona i ruchoma kopa siana wyglądała. Na ramieniu jej wisiał jakby koszyczek duży i płaski, na rzemieniu długim. I też nie miała kapelusza!!!
Nie zdążyłam samej sobie powiedzieć, że chyba jednak tylko służbę hotelową i okoliczną oglądam, bo zapukano do drzwi i weszła pokojówka.
I teraz mi już mowę i wszystkie władze odjęło do reszty. Pomyślałam, że jednak śnię, niemożliwe, żeby to była jawa. Albo może chora jestem i mam zwidy jakieś straszne w malignie.
Ta kobieta była czarna. Murzynka.
Czy mnie siła jakaś nadprzyrodzona do Afryki przeniosła? Czy do Ameryki może, gdzie niewolników murzyńskich do wszelkich posług używają? Chociaż, zaraz, tych niewolników tam już chyba wyzwolono…?
– Czy pani dzisiaj zwalnia pokój? – spytała uprzejmie. Przestałam wierzyć także własnym uszom. Pięknym, francuskim językiem do mnie się odezwała, a nie jakimś murzyńskim bełkotem, czego oczekiwałam i prawie byłam pewna. Z wysiłkiem wielkim złapałam oddech, stanowczo postanawiając znieść wszystko z zimną krwią. Jeśli ujrzę w lustrze, że też jestem czarna, trudno, niech będzie, wrażenia po sobie nie pokażę żadnego, tak mi dopomóż Bóg!
Na odzież jej usiłowałam nie patrzeć, chociaż i tak ubrana była mniej nieprzyzwoicie niż ta pierwsza, poranna. Chałacik miała na sobie niebieski do pół łydki zaledwie, czarne pończochy, pantofle do sabotów podobne… Dobrze, że bodaj pończochy… Bez fartuszka. Gdybym ją znienacka na korytarzu ujrzała, doprawdy nie wiem, co mogłabym pomyśleć… Postanowiłam sobie. Żadnych pytań…!!!
– Tak – odparłam spokojnie. – Proszę mi pomóc ubrać się do końca i zapakować. Mój służący zabierze bagaże. Obrzuciła mnie wzrokiem cokolwiek zdziwionym.
Ubrać do końca…? Wydaje mi się, że pani jest ubrana? Ubrana…! Ja ubrana…! Nie, to pewne, że trafiłam do szpitala wariatów! Miałam na sobie zaledwie koszulę z koronkami i spódniczkę do kostek. I w tej bieliźnie miałabym wyjść na ulicę, ta kobieta stroiła sobie jakieś głupie żarty!
Serce mi zabiło nagłym przestrachem, bo może naprawdę znalazłam się w miejscu obfitującym w szaleńców. Tym bardziej powinnam zachować spokój i jak największe opanowanie, obłąkanych, tak słyszałam, nie należy drażnić. Nic na jej słowa nie rzekłam, ujęłam tylko w dłoń suknię podróżną, z mięsistego jedwabiu, który nie gniótł się wcale, z tej racji specjalnie na drogę wybraną, i poprosiłam, by mi ją z tyłu zapięła. Pożałowałam przy tym, że nie ma ona zapięcia z przodu, tak jak gorset, dałabym sobie wówczas radę sama, bez narażania się na usługi istot niebezpiecznych.
Grzecznie spełniła moje życzenie, z uśmiechem nawet, a obserwowałam ją pilnie spod oka, czy jakichś złych zamiarów nie okaże, ale nie. Kazałam zapakować sepety, co uczyniła bardzo zręcznie i z widoczną wprawą. Pierwotnie miałam zamiar dać się także uczesać, teraz jednakże zrezygnowałam z tego, trudno, warkocz, na noc spleciony, upięłam na głowie sama i osłoniłam kapeluszem bardzo skromnym, z niewielkim woalem. Nie rozumiejąc, jak na razie, niczego, wolałam okazać umiar i nie zwracać na siebie zbytniej uwagi, w czym barwy łagodne i przyćmione, półżałobne, liliowe i szare, powinny mi być pomocą.
Kazałam wezwać Romana.
Gotowa już byłam, kiedy wszedł i zaraz jął zbierać bagaże. Wspomogła go w tym owa pokojówka murzyńska, ja zaś czekałam, bo nagle lęk mnie ogarnął przed wyjściem z pokoju. Dziwny on, mały i ubogi, jednakże jakoś mnie chronił. Otwarłam usta, by spytać o karetę, ale zamknęłam je, bo coś mnie powstrzymało. Mignęła mi w głowie myśl o napiwku dla pokojówki i tym szaleństwie, które opętało także i sługę mojego, doprawdy jednak w tej chwili o jego niepojętą rozrzutność nie mogłam się troszczyć. Z rozpaczą zdecydowałam, że niech robi, co chce, całego mojego majątku w tym jednym dniu przecież nie straci.
Nic już z moich rzeczy wokół mnie nie pozostało, zebrałam zatem siły i wyszłam.
Łatwo trafiłam do schodów. Już niemal pierwszy krok na nich uczyniłam, kiedy obok pojawił się znienacka mój Roman.
– Jaśnie pani może windą zjedzie, a nie po schodach? – rzekł z uszanowaniem.
Windą…? Cóż to ma znaczyć? Co on takiego może mieć na myśli…?
Postanowiwszy kategorycznie żadnego zdziwienia nie okazywać i żadnych pytań nie zadawać, wyraziłam zgodę. Poszłam w kierunku, który wskazał gestem. Drzwi jakieś wąskie nagle rozsunęły się przede mną, ujrzałam pokoik maleńki niczym klatka, zawahałabym się zapewne przed wejściem do tej ciasnoty, gdyby nie lustro. Zobaczyłam w nim siebie i chyba tylko dla skontrolowania własnego wyglądu postąpiłam dwa kroki do przodu. Roman wcisnął się za mną, co mnie zdumiało i oburzyło niezmiernie, ale zajęta swoim wizerunkiem, ust nawet nie zdążyłam otworzyć, żeby skarcić zuchwalstwo. W tym momencie bowiem podłoga nagle uciekła mi spod stóp i poczułam rzecz straszną, klatka wraz ze mną opadała w dół!
Nie utraciłam przytomności i nie zemdlałam, bo konsystencję fizyczną zawsze miałam silną, opanować się jednak całkowicie nie zdołałam. Wydałam lekki okrzyk, i chwyciłam Romana za ramię.
– Czy coś się stało, proszę jaśnie pani? – spytał na to, wyraźnie zdumiony.
Czy coś się stało…! Boże…! Klatka ciasna niesie mnie w jakieś otchłanie, a ten gamoń pyta, czy coś się stało…!!!
Nie krzyknęłam ponownie, nie dałam mu odpowiedzi, bo nim zdławienie w gardle mi przeszło, poczułam ucisk pod nogami i klatka zatrzymała się w swoim strasznym locie. Trwałam w bezruchu, czekając na jakieś dalsze okropności, tymczasem drzwi, których zamknięcia przedtem nawet nie zauważyłam, teraz rozsunęły się przede mną, wypuszczając mnie na wolność. Wyszłam w pośpiechu, chociaż czułam słabość w kolanach, i ujrzałam się na parterze. Hol, recepcja; jak w eleganckim hotelu, tyle że wszystko strasznie małe, ale dalej przez ogromne szyby widać było wyjście na zewnątrz i cały świat Boży!
A więc to była winda…!
Ochłonąwszy odrobinę, przypomniałam sobie, że widziałam wszak kiedyś wielkie żurawie w porcie, które paki ogromne unosiły w górę i opuszczały w dół, i nieboszczyk mój ojciec tłumaczył mi coś o tym dźwiganiu. Możliwą jest rzeczą, tak mówił, największy ciężar przenieść, jeśli stosownej maszynerii się użyje. Przeciwwaga… O! Przypomniało mi się nagle to słowo, wówczas zlekceważone, przeciwwaga. Zapewne owa winda… Jakże, nie tylko, toż sama widziałam w dzieciństwie jeszcze, jak pana barona Tańskiego unoszono na piętro w jego fotelu, sam bowiem, z racji przerażającej tuszy, nie mógł już na schody wchodzić. Słudzy to czynili, ale jakieś korby dostrzegłam kręcone i mechanizmy jakieś…
Zatem pana barona Tańskiego unoszono windą! Ciekawa rzecz, czy i mnie winda uniesie…? Ach, nie samą przecież, za nic, z Romanem, niech to sobie będzie zuchwalstwo i spoufalanie się sługi, wszystko mi jedno! Od czegóż w końcu jest służba, jak nie od tego, by życie państwa chronić, chociażby i w ciasnocie!
Wszystko to przemknęło mi przez myśl, kiedym wychodziła na zewnątrz. Ledwo wyszłam, winda mi z głowy wyleciała.
Miałam cichą nadzieję ujrzeć wreszcie moją zaginioną karetę wraz z końmi, tymczasem widok, jaki się moim oczom objawił, okazał się zgoła nie do opisania. Ów dziedziniec gospodarczy, którym z okna widziała, nie stanowił wcale tyłu, tylko front, placyk mały, a zaraz za nim szła ulica, którą mi przedtem drzewa zasłaniały, a teraz ujrzałam ją w całej okazałości za kępami niskich roślin. Dech mi zaparło.
Ruch tak szalony na tej ulicy panował, że niemal w oczach się mąciło, owe pudła, dziwne i przypłaszczone, w dwie strony pędziły jedno za drugim, coś strasznie wielkiego sunęło z prędkością rozhukanych koni, inna rzecz przeleciała, niepojęta zupełnie, z warkotem przeraźliwym. Jakaś machina okropna do młockarni podobna, czerwona, szła wolniej nieco, ale za to z grzechotem niesamowitym. Ludzie szli szybko, konia ani jednego…
Ludzie…! Dziewczynę ujrzałam. Musiała to być dziewczyna, włosy do pół pleców, rozpuszczone, kształty żeńskie… I, Boże wielki, naga…!!! Całe nogi gołe kompletnie, w kłębie ledwo ciasnym czymś, czarnym, owinięta…
Zamarłam na ten widok, sama nie wiedząc, gdzie oczy podziać, bo wszyscy ją przecież widzieli. I nikt na nią najmniejszej uwagi nie zwracał…!!!
Stałam tak długo, osłupiała, niepewna, czy to nie jakieś omamy, aż Roman podszedł do mnie. Dłoń mi podając, coś przede mną otworzył.
– Jaśnie pani zechce wsiąść – rzekł tak rozkazująco, jakby o narowistego konia chodziło, a on mi wskazówek udzielał. Wówczas dopiero spojrzałam bliżej i pokazało się, że płaskie pudło przede mną stoi, z moimi kuframi na wierzchu, na górze, on zaś drzwiczki małe do tego trzyma otwarte. Na miły Bóg, czy oszalał do reszty?! Ja miałam do tego wsiąść?! Jak…?! Jakim sposobem…?! Głową do przodu czy nogami, czy wypinając się w sposób absolutnie nieprzyzwoity…?!!!
Chwilę jeszcze trwało moje znieruchomienie, aż opatrzność chyba w pomoc mi przyszła. Tuż przede mną scena się rozgrywała, rzec można, identyczna. Osoba jakaś dziwna, płci męskiej niewątpliwie, bo w spodniach, ale znacznie grubsza ode mnie, takież same drzwiczki otwarłszy, do środka się dostała, od razu jedną nogę i część tylną razem wpychając. Ruch trudny raczej, ale możliwy. Ogłuszona doszczętnie, czasu nie mając na niepokój lub też myśl jakąkolwiek dodatkową, spróbowałam uczynić to samo, zapomniałam jednakże przy tym o kapeluszu. Owszem, usiadłam, nogę jedną wkładając, ale nie pochyliłam się dostatecznie i coś mi kapeluszem szarpnęło tak, że połowę włosów chyba postradałam. Chwyciłam się za głowę, instynktownie się chyląc, i okazało się nagle, że jestem we wnętrzu tego czegoś, na co nawet patrzeć nie chciałam, a co mogło być… Musiało być…
A ojciec, świętej pamięci, jeszcze krótko przed swoją śmiercią, o tych maszynach samojadących, automobilach, coś mówił, dużo mówił, rozprawiał, wielką przyszłość im przepowiadając! Czemuż, nieszczęsna, nie słuchałam uważnie…?!
Romana kawałki, głównie uszy, widziałam przed sobą, resztę bowiem jakaś rzecz zasłaniała. Ruszył zapewne, bo to pudło jechać zaczęło ze mną razem, ku ulicy się kierując.
Ogłuszona, oszołomiona, przerażona i w desperacji całkowitej, dech złapałam i przypomniałam sobie, że postanowiłam mężnie przetrzymać wszystko. Czym własnych sił nie przeceniła…? Roman zatrzymał ów… pojazd chyba…?…na moment, co mi pozwoliło na nowo wewnętrznej koncentracji dokonać. O tyle mi to przyszło łatwiej, że od razu stwierdziłam, iż ku przodowi o wiele więcej widzę niż w karecie, w karecie na boki tylko patrzeć mogłam, tu zaś szyba była przede mną ogromna i drogi w przodzie nic nie zasłaniało. Gdyby na tej drodze ruch panował zwyczajny, patrzyłabym z ciekawością, ufając zdolnościom stangreta, tu jednakże…
Ku mojemu przerażeniu Roman wyjechał na ulicę, pomiędzy owe wszystkie, pędzące po niej maszyny. Bo już pojęłam, sama nie wiem jakim sposobem, że muszą to być maszyny, uczynione przez człowieka, a nie stwory z zaświatów. Wpojona mi przez ojca wiara w niezwykłe talenty ludzkie musiała gdzieś we mnie tkwić i teraz kiełkować.
To, co nastąpiło po chwili…
Jednakże dech mi zaparło i zamknęłam oczy. Zawsze lubiłam jeździć szybko, nie przerażały mnie nigdy narowiste konie, jako dzieweczka niejeden raz na ogierach i klaczach w towarzystwie pierwsze miejsce brałam, choćby i po wertepach, sama umiałam powozić i szalona jazda przytrafiała mi się, ale to tutaj… Ulica… Uliczka to była, na prawdziwej ulicy Roman dopiero po chwili się znalazł, pęd rozwijając taki, że wgniotło mnie w oparcie siedzenia. Obok owe pudła-maszyny przelatywały, to one były w przodzie, to my, ciasnota panowała straszliwa, nie do pojęcia się wydawało, że to wszystko nie zderza się ze sobą! Gorzej, kiedym otwarła oczy, znajdowaliśmy się już na trakcie…? Na polu jakimś twardym…? Droga to była czy co…?
Szerokość większa prawie niż cały mój dziedziniec, wszystko pędzi w jedną stronę, a obok, w pobliżu, pęd ujrzałam w stronę odwrotną, jedno i drugie oddalone od siebie… Mignęła mi myśl, że mato sens, nic z przeciwka nie przeszkodzi, ale skądże w ogóle taka droga…? Budowle jakieś po bokach przelatywały, do niczego niepodobne, nagle się pokazało, że w tunelu jesteśmy, znów tunel na światło dzienne wyprowadził…
– Tak myślałem, proszę jaśnie pani, Peripherique o tej porze całkiem pusty, bez korków – odezwał się nagle Roman z zadowoleniem wielkim. – Najdalej za kwadrans będziemy na miejscu.
Na miejscu będziemy, doskonale… Melancholijnie pomyślałam, że i ja, sama w sobie, na jakimś miejscu chciałabym się znaleźć, bo jak na razie sama nie wiem, w jakim świecie żyję. O ile żyję w ogóle…
Postanowiłam już więcej oczu nie zamykać, choćbym nawet miała umrzeć ze strachu. Paryż znałam wszak doskonale, wielokrotnie tu bywałam w dzieciństwie i wczesnej młodości, dopiero ostatnie osiem lat, od chwili małżeństwa, spędziłam nieruchawo w naszej posiadłości, bo mój mąż podróżować nie lubił. Wszystko, com teraz ujrzała, świadczyło, że zmiany tu jakieś niesłychane nastąpiły, niechże zobaczę te zmiany. Za ostatnią wizytą ledwie Wielkie Bulwary ujrzałam ukończone, a i to jeszcze jakieś prace trwały…
Do szaleńczego pędu po trosze przywykłam i prawie mnie zdziwiło, że Roman zwolnił. Nic wprawdzie znajomego nie widziałam, ale lada chwila spodziewałam się zobaczyć. Zjechał na prawą stronę… W końcu jazda, jako taka, stanowiła rzecz zwykłą, gdyby karetą jechał i naszymi końmi, też nie wlókłby się noga za nogą, a w prawo zjeżdżając, zapewne by gdzieś skręcał. O koniach, zdesperowana, postanowiłam nie myśleć, może i są przede mną, niewidzialne, za to szybsze niż kiedykolwiek. Skręcajmy, jeśli trzeba…
Skręciliśmy i na widok Sekwany wreszcie poczułam się jak w domu. Szybkość jazdy też nieco zmalała, rozumiałam, jaką drogą Roman jedzie do Ritza. Wciąż oszołomiona, ale już nieco przytomniejsza, jęłam oglądać widoki.
Nie, nie stwierdziłam, jak wygląda miasto. Przestałam je widzieć, kiedy udało mi się obejrzeć z bliska ludzkie istoty. Oczywiście, że interesowała mnie moda! Podejrzewałam, iż musiała się zmienić, chciałam ją ujrzeć na ulicy, wiedząc doskonale, że w hotelu dostrzegę zapewne jej szczyty. Od dawna jednakże wiedziałam, że ulica swoje mówi, i spragniona byłam widoku osób własnej płci, pospolicie ubranych, szczególnie zaś intrygowała mnie owa krótkość spódnic, przed hotelem dostrzeżona. Po wsiach, w Tyrolu, wśród ludu hiszpańskiego, owszem, tak się pospólstwo nosiło, ale przecież nie w mieście!
No i ujrzałam…
W pierwszej chwili zdumiał mnie kompletny brak kobiet. Sami mężczyźni, przeważnie młodzi, dziwacznie trochę odziani i bez kapeluszy. Gdzież się niewiasty podziały? Roman jednakże z nagła nie tylko zwolnił, ale nawet zatrzymał to… zastępstwo karety… z nie znanej mi przyczyny, i wówczas dokładnie ujrzałam tłum, przechodzący mi prawie przed nosem.
Osłupiałam i gdzieś w środku gorąco we mnie buchnęło. Ależ… Ależ to wcale nie byli sami mężczyźni! Najmniej w połowie to były kobiety! W spodniach…!!!
Mrugania chyba nawet zaniechałam i szeroko otwartymi oczami wpatrywałam się w jedną, stojącą tuż przede mną.
Dziewczyna to była z pewnością, młoda bardzo, ale już dorosła, włosy jasne na ramiona jej opadały, niczym nie nakryte, łono ukształtowane pięknie, ciasno opięte bluzką czarną, dołem zaś… Tchu mi zabrakło. Spodnie. Jakieś brudno niebieskie, długie, wąskie, męskie z pewnością… Spodnie…!
No nie. Tego już było za wiele.
Jak skamieniała, przypatrywałam się pilnie, do żadnego myślenia niezdolna, wyzuta z doznań wszelkich. Ujrzałam niewiastę w wieku, korpulentną, w żakieciku różowym, luźnym, przez moment myślałam, że ma spódnicę, ale nie, kiedy się poruszyła, okazało się, że są to również spodnie, jakby szarawary, szerokie, w kwiaty, długie do kostek. Gorzej, dwie razem przeszły młode panienki, nagie prawie, cóż one miały na biodrach, ścierkę…? Kawałek spodni chyba…? Czy im ktoś resztę oderwał…? Nogi całe obnażone, bez pończoch, gołe! Ależ to gorzej niż w kąpieli, a nie wyszły przecież z Sekwany! Któż by się kąpał w Sekwanie, publicznie, w środku Paryża…?! Nie patrzyłam już wcale na górę odzieży, tylko na dół.
Jedna kobieta młoda miała spódniczkę, która nawet kolan nie sięgała, druga owszem, prawie mogłaby się wydać ubrana, ho spódnica więcej niż do pół łydki jej dochodziła, ale ta była rozcięta z tyłu na wysokość tak absolutnie nieprzyzwoitą, że chyba sama o tym wiedzieć nie mogła. I spodnie… Znów panna w spodniach… nie, to mężczyzna, młodzieniec, zdumiewająco krótko ostrzyżony, z więzienia zapewne…? Ale tuż za nim dziewczyna w spodniach identycznych jak jego, mogliby się zamienić i nikt by nie zauważył. Przerażający widok!
Nagle wydało mi się, że ujrzałam niewiastę ubraną całkowicie, w kostium letni. Żakiet miała długi, wcięty, biały, niżej też biała spódnica, rozszerzona u dołu, spod której ledwo pantofelki wystawały, strój był to nawet twarzowy i prawie ulgi doznałam, ale nie. Uczyniła krok i wyszło na jaw, że to też spodnie. I ani jednego kapelusza…! I żadnych rękawiczek…! A za to wielka ilość osób, płci obojga, na plecach miała jakby worki dziwne, niewielkie…
I nie dość na tym, znienacka spostrzeżenie uczyniłam, że widzę jakąś szaloną ilość Murzynów i Murzynek. Czarne twarze, a ubrani tak samo jak biali, skąd się tu wzięli, na Boga, Francja to czy Ameryka?!
Roman ruszył dalej. Opadłam na oparcie, bom przedtem prawie z twarzą w oknie trwała, nie bacząc już wcale na przyzwoitość i maniery, i niejasno mi się jakoś pomyślało, że siedzenie w tym pojeździe jest znacznie miększe i wygodniejsze niż w karecie. A wydawało mi się, że moja kareta jest doskonale usłana…! I wstrząsów tu żadnych nie czułam… Zajechaliśmy pod Ritza.
Wreszcie…! Znajomy widok, normalne obyczaje, szwajcar wybiegł, za nim boy hotelowy w uniformie. Ktoś otwarł drzwiczki i pomógł mi wysiąść, co wcale nie było łatwiejsze niż wsiadanie, bo pochylić się bardzo musiałam, pamiętając o kapeluszu. Oszołomiona byłam tak, że nawet nie wiedziałam, dokąd mnie prowadzą, szczęściem Roman się przy mnie znalazł i coś napomknął o windzie. Prawda, winda! Ciekawiła mnie przecież…
Nic już nie mogło mnie zdziwić ani przerazić, nadmiar strasznych wrażeń jakby mnie zamurował wewnętrznie. Drzwi jakieś znów rozsunęły się przede mną, wkroczyłam do klatki większej niż tamta w oberży, rozmiarów niczym maleńki pokoik, w lustrze ujrzałam bladość własną i całą siłę woli poświęciłam, by symulować opanowanie. Podłoga lekko pchnęła mnie w stopy, poczułam, że się unoszę, widać to nawet było, za szybą budowla cała wokół przesuwała się w dół. Zatem dokładnie to samo, co z baronem Tańskim, tyle że nie skrzypi, nie brzęczy łańcuchami, nie zgrzyta i nie huśta mną, tak jak słudzy baronowym fotelem.
Jakoś znalazłam się w apartamencie i nareszcie mogłam odrobinę odetchnąć.
Odesłałam wszystkich. Przez chwilę chciałam być sama. Parę minut siedziałam w fotelu z zamkniętymi oczami, od
dychając głęboko. Myśli powoli zaczynały układać mi się w głowie.
Jakieś zmiany straszliwe musiały nastąpić przez ostatnie osiem lat mojego zamknięcia się na wsi. Postęp… Tak, ojciec nieboszczyk zwał to postępem. Postęp zatem, pojazdy, automobile bez koni tak niezwykle przekształcono, szybkość im nadając ogromną, te windy, niosące ludzi w górę i w dół, te urządzenia osobliwe w łazience… No dobrze, ale co wspólnego z postępem mają owe stroje okropne, owa nagość śmiertelnie nieprzyzwoita, ów tłum przedziwny na ulicy…?
Odzyskałam siły. Postanowiłam dowiedzieć się, co się tu właściwie dzieje, jakoś podstępnie i dyplomatycznie, nie czyniąc z siebie parafianki z prowincji. W pierwszej kolejności zadzwonić na służbę.
No i znów ten sam kłopot mi się pojawił, dzwonka na służbę nie było. Zirytowało mnie to i rozejrzałam się dookoła uważniej.
Teraz dopiero dostrzegłam zmiany, jakie i tu zaszły. Umeblowanie było inne niż kiedyś, łóżko w sypialni bez baldachimu, bez kotar i firanek, dekoracji różnych mniej znacznie kanapy i fotele proste bardzo, ale przyznać musiałam, że wygodniejsze niż dawne. Lampy wszędzie, po umbrelkach je rozpoznałam. I to coś wielkie, czarną szybą osłonięte, wypukłą trochę… Co by to mogło być…? Stół napojami zastawiony to mnie zainteresowało, w pamięci miałam dobroczynni działanie koniaku, przyjrzałam się. Woda mineralna. Woda mineralna…? Jakże…? Ze źródeł…? Wodę mineralną pijałam w badach, skąd ona tu, w hotelu? Czerwone wino, bordeau, owszem, chętnie bym się napiła, ale zakorkowane, miałam sama korek wyciągać? Jakim sposobem? Nie czyniłam tego~ nigdy w życiu! Ach, i koniak w małej butelce, bardzo dobrze skorzystam, co za szczęście, że nie jestem już młodą panienką, której w żadnym wypadku nie wypadałoby tego zrobić.
Odkręciłam zamknięcie wypróbowanym sposobem i nowa energia we mnie wstąpiła Obejrzałam łazienkę, której potrzeba pojawiała się już we mnie, zrozumiałam, co widzę. O tak, ta woda, ciepła i zimna, lecąca ze ściany, to bez wątpienia był postęp wielki! O ileż wygodniej…! Dostrzegłam krótki i gruby rulon… cóż to było…? Czy miałam to uważać za… intymne serwetki…? Przypominało nad wyraz miękki i delikatny papier…
Bardzo tym koniakiem i łazienką podniesiona na duchu, szczegółowo obejrzałam resztę apartamentu. Na ścianie przy drzwiach dostrzegłam cały rząd wystających guziczków, jakby stworzonych dla przyciskania. Odczytałam napisy przy nich, pokojówka, fryzjer, kawiarnia, restauracja, boy… Czyżby to były dzwonki na służbę? Na Boga, jakże działają?!
Jedną dłonią wiodąc po owych guziczkach, drugą wsparłam się o ścianę nieco wyżej i nagle za moimi plecami rozbłysły światła, widoczne nawet w biały dzień. Drgnęłam silnie, ale już byłam gotowa na wszystko. Świecił żyrandol pod sufitem i lampy pod umbrelkami, wszystko razem. Spojrzałam na ścianę. Coś białego wystawało z niej nad guziczkami, czyżbym to przycisnęła…? Zebrałam odwagę, przycisnęłam świadomie, światła zgasły. Nie do uwierzenia! Przycisnęłam ponownie, zapaliły się. Przycisnęłam tak kilkakrotnie…
Znów musiałam ochłonąć. Wdzięczność mnie ogarnęła niezmierna dla mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, przecież, gdyby nie on i jego eksperymenty, za samą czarną magię bym to wszystko wzięła! On we mnie wpoił, że wynalazki ludzkie prawie nie mają granic, i teraz chyba nie zdziwiłabym się nawet zbytnio, widząc maszynę latającą. Uprzytomniłam sobie zarazem, że w łazience było jasno, choć okna żadnego tam nie widziałam, czyżby również to niezwykłe i tajemnicze światło, nie wiadomo skąd pochodzące…?
Z ciekawości poszłam tam i popatrzyłam. Owszem, ujrzałam na ścianie taką samą rzecz wystającą, zuchwale przycisnęłam ją i w łazience zrobiło się ciemno. Przycisnęłam znów, zrobiło się jasno.
A cóż to za niezwykłość jakaś, wręcz zachwycająca…!
Z determinacją postanowiłam posunąć się dalej. Podeszłam do drzwi i przycisnęłam guziczek na pokojówkę. Przez długą chwilę nie działo się nic i żadnego dźwięku nie słyszałam. A potem zapukano do drzwi, kazałam wejść‹ i naprawdę pojawiła się pokojówka!
Udając, że niczemu się nie dziwię, zażądałam od niej rozpakowania rzeczy, wezwania mojego służącego, przy czym ugryzłam się w język, by nie powiedzieć “stangreta”, bo gdzież stangret przy braku koni, oraz przyniesienia mi najnowszego żurnala. Zarazem zdjęłam wreszcie kapelusz.
Pokojówka odwracała się już ode mnie, ale zatrzymała się w tym obrocie.
– Ach! – wykrzyknęła ze szczerym zachwytem. – Co za włosy!
Nie oburzyłam się na to zuchwalstwo, byłam do niego przyzwyczajona. Wielokrotnie moje włosy budziły okrzyk podziwu, bo też istotnie rozpuszczony warkocz opadał do kolan, a i barwę miał piękną, jasną, jakby nieco przydymioną. Upięty na głowie tworzył zwał wielki i sprawiał kłopoty przy czesaniu.
– Fryzjer też mi będzie potrzebny -rzekłam z lekkim westchnieniem.
– To oczywiste – odparła pokojówką i jęła spełniać moje życzenia.
Mniej już osłupiała, ale za to niezmiernie zaciekawiona nie odrywałam od niej chciwego spojrzenia. Podeszła do sto- liczka w rogu i ujęła w dłoń jakąś rzecz, którą przyłożyła d ucha. Miałam wrażenie, że popukała przy tym palcami w coś co na stoliczku pozostało. Uświadomiłam sobie, że podobny przedmiot widziałam już w oberży.
– Proszę wezwać służącego hrabiny Lisznicki – rzekła przed siebie, w powietrze, i odłożyła przedmiot.
Tego też się spodziewałam, zamiast “Lichnicka” mogli powiedzieć “Lisznicki”, sama bym tak odczytała własne nazwisko po francusku. Co natomiast znaczyła jej czynność, nie umiałam sobie wyobrazić.
Następnie przycisnęła na ścianie guziczek, wzywający boya. Pojawił się błyskawicznie.
– Pani hrabina życzy sobie “Elle”, “La mode nouvelle” i “Marie Claire” – powiadomiła go, po czym zajęła się moim bagażem.
W chwilę później ujrzałam mojego Romana. Z tego wszystkiego sama zapomniałam już, co mu miałam powiedzieć i co polecić.
– Roman ma pokój w hotelu? – spytałam, gwałtownie próbując przypomnieć sobie własne zamiary.
– Tak, proszę jaśnie pani. Numer 615.
– Obiad chciałabym zjeść w restauracji hotelowej. Zapewne trzeba zarezerwować stolik. Niech mi Roman to załatwi. – Tak, proszę jaśnie pani. O której godzinie?
Pomyślałam o fryzjerze.
– Sądzę, że około drugiej. Potem zaś trzeba będzie jechać do pana Desplain. Zawiadomię go, Roman list powiezie. Obejrzałam się za przyborami do pisania. Oczywiście też ich nigdzie nie było. Nagle uświadomiłam sobie, że Roman, zwykły sługa, jakoś lepiej się w tym świecie obraca, jakby go znał i przywykł do niego. Najwidoczniej dawał sobie radę o wiele łatwiej niż ja, nie do pojęcia jakim sposobem. Pozwoliłam sobie zatem na podstęp.
– Proszę mi przygotować coś do pisania – poleciłam niedbale, udając, że zajęta jestem dozorowaniem pokojówki. Spod oka pilnie spoglądałam ku niemu.
Roman nic nie odrzekł, tylko podszedł do biurka, ze środkowej szuflady wyjął blok listowy, w skórę oprawny, jakieś przedmioty dość długie i cienkie, do grubych ołówków podobne, obok ułożył i skłonił mi się. Przygotował…? A gdzież pióro, gdzie atrament?
Poszłam dalej w moim podstępie.
– Proszę adres napisać na kopercie. Pan Desplain mieszka…
– Wiem, na avenue Marceau – powiedział tak prędko, jakby chciał mi słowa z ust wyjąć. – Woziłem tam jaśnie państwa wiele razy i byłem u niego.
Znów poczułam, że coś mi się mąci. Przecież od tych wszystkich rzeczy dziwacznych ja mogę w końcu pomieszania zmysłów dostać! Pamiętałam doskonale, że pan Desplain mieszkał na avenue Josephine, nieszczęśliwej cesarzowej nie sposób pomylić z kimś innym, przeprowadził się, o czym nic nie wiem…?
Roman z uszanowaniem patrzył na mnie, ale w oczach mignęło mu nagle coś jakby litość. Boże jedyny, może ja już zwariowałam i tylko na razie nie mam o tym żadnego pojęcia…?!
– Jaśnie pani ma w najstarszych dokumentach dawną nazwę, avenue Josephine – odezwał się łagodnie. – Sprzed stu lat, a nawet więcej. Pan hrabia nieboszczyk, ojciec jaśnie pani, do końca życia żałował, że ta nazwa została zmieniona. Sam do mnie mówił, że zawsze woli piękną kobietę niż generała, i na przekór często podawał adres z zeszłego wieku. Jaśnie pani mogła na to nie zwracać uwagi, ale robił sobie taki eksperyment, dla zabawy i dla sprawdzenia, kto z paryżan jeszcze zna historię własnego miasta.
Wnioskując z gorąca, jakie na mnie buchnęło, musiałam się chyba zaczerwienić. Nie, takich ojcowskich.eksperymentów nie pamiętałam wcale, ale mówił wszak do mnie, na łożu śmierci nawet, że niepotrzebnie Francuzi z takim zacietrzewieniem usuwają wszelkie pamiątki po cesarzu. Republika republiką, a historię cenić trzeba.
Zatem cesarzową Józefinę wymienili na tego jakiegoś Marceau…
– Tak, przypominam sobie – skłamałam. – Niech Roman pisze.
Chowany od dziecka w naszym domu, od wyrostka niemal zabierany we wszystkie podróże, Roman francuski język znał doskonale. Także niemiecki, a i włoski nieco pochwycił. Czytać i pisać umiał nie gorzej ode mnie, stangret przy tym świetny, energiczny i bystry, nadawał się w pełni do spełniania wszelkich poleceń. Mną opiekował się dyskretnie, jak sądzę, od dnia mojego urodzenia, i do mnie po moim ślubie przeszedł, a starszy o lat przeszło piętnaście, miał czas rozumu i doświadczenia nabrać. Na myśl by mi nie przyszło udawać się w podróż bez niego.
Obrócił się do biurka, wyjął z teczki kopertę i począł pisać. Podglądałam go chciwie. Posłużył się jednym z owych grubych ołówków, o małom się nie wyrwała z uwagą, że ołówkiem pisać nie wypada, ale wcale nie ołówek to był, tylko znów wynalazek jakiś. Na papierze czarny atrament się po. jawił, jakby owo narzędzie z siebie go wypuszczało. Ciekawość mnie zdjęła tak wielka, że zaraz postanowiłam wszystkie te przyrządy wypróbować, jak tylko znajdę się sama. Tymczasem pilnie starałam się zapamiętać, którego on użył, przez co jego wyjaśnienie w kwestii zmiany nazwy ulicy nie całkiem do mnie dotarło. Doznałam wrażenia, że było w nim coś bardzo niezwykłego, ale nie miałam czasu teraz nad tym rozmyślać, bo wszystko razem zaczęło się dziać.
Do drzwi zapukał boy i żurnale przyniósł, które Roman od niego odebrał, zadbawszy o napiwek. Zarazem pokojówka skończyła układanie rzeczy i pokazała mi uczyniony porządek dla akceptacji, patrząc przy tym na mnie jakimś dziwnym wzrokiem, zaciekawionym i zdumionym. Zapowiedziany list do pana Desplain musiałam napisać, nie tracąc z oczu upatrzonego przyrządu. Napomknęłam tylko o fryzjerze, bez którego nie mogłabym się obyć, i usiadłam przy biurku. Pokojówka wyszła, Roman czekał.
Ujęłam owo ołówkowe narzędzie i na boku papieru postawiłam kreskę. Potem z determinacją napisałam datę. Ach, jakże się tym łatwo pisało! Nie pryskało jak stalówka, nie trzeba tego było maczać, żaden kleks w rachubę nie wchodził. Zachwyciło mnie.
Ustaliłam termin wizyty na godzinę trzecią i szybko skończyłam list, choć pisałabym tym chętnie całe długie epistoły.
Może nawet o jedno zdanie za dużo tam wstawiłam dla samej przyjemności wodzenia przyrządem po papierze. Oddałam kopertę Romanowi i ledwo wyszedł, jak szalona rzuciłam się ku żurnalom.
W kwadrans później z osłupienia skamieniałego wyrwał mnie fryzjer. Nie wiem, czym przytomnie go powitała, zmysły jęłam odzyskiwać dopiero, kiedy usadził mnie w łazience, upierając się przy myciu włosów. Gdyby nie to otumanienie widokami w czasopismach, zaprotestowałabym energiczniej, bo mycie moich włosów to cała procedura, wiele godzin trwająca, ale z sił opadłam i poddałam się losowi. Jakieś maszyny osobliwe ze sobą na kółkach przytoczył i pomocnicę sprowadził, przez którą omal się nie zachłysnęłam, bo Murzynka nie uczyniłaby już na mnie zbyt wielkiego wrażenia, ale to była dziewczyna o skośnych oczach i żółtawej twarzy! Jezus Mario, Chinka…!
Jeśli smok wawelski albo syrena z ogonem pojawi mi się w pokoju, przyjmę ten widok z rezygnacją.
Zachwyty nad moimi włosami potraktowałam obojętnie. Mając głowę odchyloną do tyłu, nie wiem, co mi robili, poczułam tylko, że rozpuścili warkocze. Szaleńcy! Jakże mi to później rozczeszą? Do wieczora to będzie trwało! W desperacji ostatecznej, pana Desplain wspomniawszy, postanowiłam, że każę obciąć wszystko i niech się dzieje, co chce!
Owa Chinka myła mi głowę w jakiś sposób niezwykły, ledwo dotykając palcami, bez szorowania silnego, a od owego lekkiego dotykania błogi spokój jął we mnie wstępować. Cała irytacja i rozdrażnienie gdzieś ze mnie wyszły, obawy i niecierpliwość zniknęły, siedziałam, wygodnie oparta, i czułam tylko przyjemną beztroskę.
Dzięki czemu zaczęłam wreszcie dostrzegać, co się ze mną i wokół mnie dzieje. Piany jakiejś miałam na głowie ogromną ilość, po włosach ciepła woda spływała, doskonale je spłukując, kilka razy tak ten proceder powtarzali, fryzjer i jego chińska pomocnica, on zaś przy tym coś mówił. W końcu nawet słowa jego do mnie dotarły.
– Rekomenduję balsam Vichy – gadał z przekonaniem. – Za chwilę sama się pani przekona o jego skuteczności. Uczesanie, jak sądzę, życzy pani sobie proste i skromne, czy też może od razu wieczorowe…? Nie, za wcześnie. Część włosów opuścimy, bo szkoda byłoby marnować taki efekt. Czy jest jakiś konkurs…? Zdziwiłbym się, bo nic nie słyszałem. W razie gdyby, pierwsze miejsce ma pani zagwarantowane. Nie pojmuję, że łaskawa pani dotychczas nie występowała w reklamach, takie włosy to majątek! Jako modelka, powinna pani być rozrywana!
– Proste i skromne – zdołałam wreszcie powiedzieć, mocno zaciekawiona, jak też mi te włosy zdołają po myciu rozczesać.
No i zdumienie mnie ogarnęło zgoła niebotyczne, bo nim się obejrzałam, bez szarpania żadnego, zwykłym grzebieniem zostały rozczesane tak miękko i łatwo, jakby się w prawdziwy jedwab przemieniły. Nie do pojęcia! Przy takim myciu istny kołtun powinnam mieć na głowie.
Fryzjer uparcie zachwalał zalety tego jakiegoś balsamu Vichy. Zrozumiałam, że to ów balsam taką gładkość włosom nadaje i rozczesać je bez kłopotu pozwala, o ileż lepiej niż ocet i rumianek! Chinka zaprezentowała mi jakby butelkę, ale nie ze szkła, bo miękką, dającą się naciskać. Zainteresowało mnie to nadzwyczajnie, dałam się pouczyć, jak stosować miksturę, dowiedziałam się, że kupić ją można wszędzie, od razu postanowiłam duży zapas ze sobą do domu zabrać.
Przeszłam do sypialni, usiadłam przed lustrem i zaczęło się czesanie.
Przygotowana już na wszystko, nie drgnęłam nawet, słysząc nagły szum i warkot dookoła głowy. Fryzjer trzymał w dłoni rzecz jakąś, do niczego niepodobną, z której gorące powietrze na mnie dmuchało. Gorące powietrze, jak każdy wie, bardzo dobrze suszy, zrozumiałam, że całe to przedsięwzięcie może skończyć się wcześniej niż w ogóle byłoby do pomyślenia.
Pasmami brał te włosy, na okrągłej szczotce owijał i gorącym powietrzem suszył. Układały się same. Chinka z drugiej strony czyniła rzecz podobną, ale jakby nie do końca, ułożenie pryncypałowi zostawiała. Godzina ledwo minęła, jak już miałam na głowie kok ogromny, z lśniących pasm ukręcony, z którego zwał cały do pół pleców wypływał.
Spodobało mi się to nawet. Dziwne było, ale twarzowe. Tyle że w żadnym razie nie wypadało wdowie wyjść na ulicę z rozpuszczonymi włosami.
– Jestem wdową – zwróciłam fryzjerowi uwagę, kryjąc żal. Zdumiał się wyraźnie.
– Proszę…?
– Jestem wdową – powtórzyłam z naciskiem. – Niemożliwe! W tak młodym wieku?!
W młodym wieku, pochlebca… No owszem, wyglądałam dobrze, ale dwadzieścia pięć lat to już nie jest wiek taki bardzo młody, trafiają się wdowieństwa i wcześniej.
– Jednak jestem. Nie może mi pan zostawić, rozpuszczonych włosów. Proszę je upiąć tak, żeby zmieściły się pod kapeluszem.
– Pani chce to cudo ukrywać pod kapeluszem…?!
Zgroza w jego głosie sprawiła, że się zawahałam. Sama widziałam, że nikt tu na ulicy kapelusza nie nosi, ale nigdy w życiu jeszcze nie znalazłam się poza domem, w miejscu publicznym, z gołą głową. Poza tym, tu, przed moimi oczami, może akurat żadna wdowa nie szła…?
– Przecież nie mogę tak wyjść…
Przez chwilę wyglądał, jakby go coś dławiło. Usta otworzył, zamknął, znów otworzył i odchrząknął.
– Niezmiernie żałuję, że łaskawa pani od razu mi nie, powiedziała, że życzy pani sobie uczesania do kapelusza. Pani włosy w tej chwili tworzą arcydzieło! Oczywiście, możemy wszystko zmienić, przeczesać, ale szkoda byłaby niepowetowana! Z dumą pozwalam sobie twierdzić, że pani uczesaniem mógłbym się chwalić na konkursie, w czym zresztą niewielka moja zasługa, bo tak piękne włosy wyzwalają na. tchnienie! Ukryć je, schować, to jest… to jest… Skandaliczne marnotrawstwo!
Z ogniem to wykrzykiwał coraz większym i prawie wydawał się obrażony. Wcale nie miałam chęci go sobie zrażać, przeciwnie, chciałam zamówić go od razu także i na jutro. Na wszystkie dni całego mojego pobytu. Ponadto na zmianę uczesania nie było już czasu.
– Ależ… – zaczęłam niepewnie i znów ugryzłam się w język. Przypomniało mi się to, co ujrzałam w żurnalach, a co przez czas mycia i czesania wydawało mi się koszmarem sennym. Jeśli istotnie zapanowały tu tak przerażające obyczaje… Nie przyjmę ich do siebie nawet pod grozą śmierci, ale nie mogę zbyt rażąco od wszystkich odbiegać, bo będą się za mną oglądać na każdym kroku. Wstyd straszliwy! Jakoś ugiąć się muszę, wszak w moim zacofanym kącie nawet i o kostiumach kąpielowych słyszałam, i to w mieszanym towarzystwie, damskim i męskim… I te kapelusze, wcale ich w żurnalach nie było…
Zapukano do drzwi i wszedł Roman, na co prawie nie zwróciłam uwagi.
– Naprawdę twierdzi pan, że wdowa w moim wieku może wyjść na ulicę z gołą głową i rozpuszczonymi włosami? – spytałam zimno i ze zgorszeniem. – Udaję się z poważną i oficjalną wizytą do poważnej osoby. Doceniam pańskie dzieło, ale kompromitacji sobie nie życzę. Nie było mnie tu dość długo, możliwe, że nastąpiła jakaś zmiana…
– Rozumiem… – zaczął gwałtownie i urwał nagle, jakby się zreflektował. – Rozumiem, raczy pani żartować, oczywiście… Kapelusze, istotnie, raczej wyszły z mody, szczególnie w okresie letnim… Bez względu na stan cywilny… Przepraszam najmocniej. Niemniej jednak podtrzymuję pogląd, że takich włosów ukrywać nie należy…
W życiu bym nie pomyślała, że pierwszego dnia w Paryżu będę się kłócić z fryzjerem! Zirytowałam się.
– Mimo wszystko, w moim kraju jakaś przyzwoitość obowiązuje! Czy tu na pogrzeb chodzi się obecnie w czerwonej sukni?!
– Ale pani przecież nie idzie na pogrzeb…?
– Pani hrabina owdowiała bardzo niedawno – wtrącił się Roman, mowę mi niemal odbierając, bo takiego zuchwalstwa nigdy bym się po nim nie spodziewała – a prowincja ma swoje wymagania. Jest to kwestia do rozstrzygnięcia, czy można zaniedbać pewne tradycje…
– Więc jednak pogrzeb…? – zatroskał się fryzjer.
– Skąd, żaden pogrzeb, zwyczajna, oficjalna wizyta. Pani hrabina jednakże jeszcze nie odzyskała właściwego samopoczucia. Nagły cios daje czasem długotrwałe skutki. Ale to się zmieni z pewnością, inne otoczenie, inne obyczaje…
Słuchałam tego w całkowitym zbaranieniu, wyraźnie czując, że Roman czyni ze mnie kompletną wariatkę, która po śmierci męża postradała rozum. Chinka stała obok, przerażona, z martwym uśmiechem na twarzy.
Fryzjer zreflektował się ostatecznie. Zaczął przepraszać i giąć się w ukłonach, żarliwie tylko błagając, żebym nie psuła jego dzieła, i komplementując moją urodę wprost bez opamiętania. Starannie omijając mnie spojrzeniem, Roman obiec, że nie włożę kapelusza. Spojrzenie w lustro pozwoliło mi zebrać siły, chociaż do reszty straciłam już pewność, że jestem przy zdrowych zmysłach.
– Dobrze, uczynię, jak pan sobie życzy – odezwałam się spokojnie. – Każdorazowo omówimy sprawę nakrycia głowy. Proszę przyjść jutro mnie uczesać nieco wcześniej, o godzinie, powiedzmy, dziesiątej. Aczkolwiek mam wrażenie, że nieuprzejmość pana dorównuje pańskim talentom.
– Przyznaję, że nigdy dotychczas na żadnej klientce nie wywierałem tak gwałtownej presji – odparł na to fryzjer. – Ale też nigdy dotychczas nie czesałem takich włosów i nigdy z własnego dzieła nie byłem aż tak dumny. Raczy pani to uwzględnić i zdobyć się na wybaczenie.
Zapewniłam go, że raczę, i wreszcie wyszedł razem z Chinką i swoimi przyrządami.
Zwróciłam się do Romana. Nim zdążyłam się odezwać, w pośpiechu wielkim powiadomił mnie, że pan Desplain oczekuje mnie o umówionej godzinie, stolik w restauracji zaś mam zarezerwowany na wpół do drugiej, by mi zostało dosyć czasu na drogę do niego. Przyjęłam wiadomość i nie skarciłam go nawet za to wtrącenie się do rozmowy.
Ujrzawszy na zegarku, iż mam jeszcze całe trzy kwadranse, gorączkowo rzuciłam się znów do żurnali.
Drżenie mnie ogarnęło wewnętrzne i zęby poczęły mi szczękać. Już na pierwszej stronie jednego z owych magazynów widok znajdował się porażający, niewiasta młoda, widoczna z profilu, gryzła w ucho młodzieńca, który w tym uchu miał kolczyk. I nie Cygan żaden, aczkolwiek tylko pół twarzy mu na wizerunku zostało, to jednak widać było jego jasne włosy i jedno jasne, zielonkawe oko. Zaraz potem ujrzałam twarz kobiecą, młodą i piękną, ale umalowaną tak, jak chyba żadna kurtyzana by się nie odważyła. Miał to być przykład odstraszający…? A na następnej stronie Murzynka, naga prawie, ledwo okryta zasłoną z kółek srebrnych i jakichś drucików!
Napisy próbowałam czytać, ale litery tańczyły mi przed oczami. Na suknie zatem starałam się patrzeć, ale czy suknie to były…? Nagość wszędzie okropna, intymne niewiarygodnie szczegóły bieliźniane, gdyby nie konieczność, w jakiej się znalazłam, a także, przyznaję, ciekawość zdrożna, nigdy bym podobnej obrzydliwości do ręki nie wzięła!
Trzy suknie znalazłam, mniej nieprzyzwoite i długie, ale tak wąskie, że żadna bielizna by pod nie nie weszła. No, jedną dołem rozszerzoną, bardzo piękną, ta jednakże musiała być balowa, bo cała srebrna, nie do pokazania się zwyczajnie na ulicy. Nie pójdę przecież do pana Desplain w balowym stroju! I spodnie. Spodnie! Spodnie, dla kobiet…!
W oszołomieniu odkryłam jednak jakieś stroje skromne, dla guwernantek właściwe, spódnice, bluzki i żakiety, te spódnice zaś długości najróżniejszej, co mnie odrobinę pocieszyło. Od długich do kostek do takich, których jakby wcale nie było. Nogi wszędzie pokazywane, gdzieniegdzie nawet same nogi, i przy nich buciki rozmaite. Wręcz mnie zdumiało, że ujrzałam jedne obcasiki dokładnie takie, jak przy moich pantofelkach, no, tyle przynajmniej posiadałam z tej potwornej mody!
Ani jednego gorsetu! Figury bez wcięcia w talii! Boże mój, była już wszak taka moda w napoleońskiej epoce, kiedy niewiasty jakoby w workach chodziły, szarfę mając pod biustem, okropne, choć te obecne chyba jeszcze gorsze. Pończochy też były tam pokazane, nie, nie pończochy, jakby rajtuzy, przejrzyste niczym najcieńszy tiul. Czyżby coś podobnego mogło istnieć na świecie?
Przywykłszy już nieco do tych wizerunków wstrząsających, dokonałam nagle odkrycia, że mogłabym chyba firankę z okna zdjąć i nią się okręcić albo chust kilka na siebie nałożyć i tak wyjść, żadnego zdziwienia nie budząc. Aż mnie otrząsnęło. Pot po mnie spłynął, bo musiałam wszak zadecydować, jak mam się ludziom pokazać, moje suknie, jak na tę modę, były zbyt obfite, a wyboru wielkiego nie miałam. Wyjeżdżając w szalonym pośpiechu, liczyłam na to, że stroje nabędę w Paryżu, no owszem, nabędę z pewnością, ale nim to nastąpi, straszydła z siebie przecież nie zrobię!
Czas mi zbyt szybko leciał. Więcej mnie rzeczy intrygowało, ale nawet zastanowić się nad nimi nie miałam kiedy. Pośpieszyłam do szafy, gdzie pokojówka suknie moje umieściła, wspomniałam jej spojrzenie zdumione i teraz je dopiero zrozumiałam, nic z moich rzeczy nie pasowało do tych, pokazanych w żurnalach. Z determinacją i w rozpaczy ostatecznej wybrałam kostium najskromniejszy i podjęłam decyzję rewolucyjną. Wyrzuciłam z niego tiurniurę!
I nie dość na tym. Spódnica z dwóch części się składała, spodnia była długości właściwej, do ziemi, z lekkim trenem nawet, wierzchnia zaś krótsza, kostek nie sięgająca. Po króciutkiej chwili wahania przełamałam się, zrezygnowałam ze spodniej, włożyłam tylko tę wierzchnią. Gorąco mi się zrobiło na widok własnej osoby w lustrze i na myśl, co by też o tak straszliwej nieprzyzwoitości ciotka Eulalia powiedziała! Nogi… Całe kostki w szarych pończoszkach jedwabnych było mi widać, a razem wziąwszy, wąsko mi to opadało…
Wyszłam z pokoju. Po korytarzu za drzwiami przechadzał się Roman. Ulgi na jego widok doznałam niezmiernej i uczyniłam coś, na co nigdy nie przypuszczałam, że mogłabym się zdobyć.
– Czy Roman nie sądzi, że zbyt niemodnie jestem ubrana? – spytałam, usiłując przybrać ton niedbały.
– Teraz się wszystko nosi – odparł na to z przekonaniem. – Mogłaby jaśnie pani wyjść w krynolinie i też by było dobrze. Ale ja widzę, że jaśnie pani wygląda doskonale, jak każda elegancka dama. Tyle że później gorąco jaśnie pani będzie, bo wielki upał panuje. W hotelu się tego nie czuje, bo mają klimatyzację.
– Chcę jechać windą – zarządziłam i dopiero później dotarły do mnie jego słowa. – Co mają?
– Klimatyzację.
– Cóż to jest? – spytałam, zarazem pilnie obserwując jego czynności.
Guzik jakiś przycisnął przy drzwiach dziwnych, rozumiałam już, że są to drzwi owej windy, guzik zaczął świecić, Roman uniósł głowę, poszłam za jego przykładem i ujrzałam, że na górze rząd cyferek istnieje, które się jedna po drugiej zapalają. Kiedy zapaliła się dwójka, drzwi rozsunęły się i weszliśmy do znanej mi już klatki.
Spodobała mi się ta winda.
– Ochładzanie – powiedział. – Jeśli gorąco na dworze, zimne powietrze leci i w środku jest chłodniej. Oczyszcza się samo i reguluje wilgotność.
Wilgotność, doskonale, niech będzie wilgotność. Nic z tego nie zrozumiałam, ale nie pytałam dalej, bo zajęła mnie restauracja.
Za żadne skarby świata nie poszłabym sama do publicznej restauracji, kazałabym przynieść obiad do numeru, gdyby nie szalone pragnienie obejrzenia płci żeńskiej. Tych strojów, które naprawdę w Paryżu obecnie się nosi. Ujrzę Murzynkę w srebrnych kółkach i drutach…?
Przy małym stoliku maitre d’hôtel mnie usadził, zażądałam lekkiego, białego wina, z roztargnieniem rzuciłam okiem na kartę potraw, wybrałam sałatkę z homara i kurczę w ziołach, po czym wreszcie rozejrzałam się dookoła.
No tak. Zobaczyłam prawie to samo, co w żurnalach. Mając możliwość porównywania magazynów z rzeczywistością porządkowałam przy okazji chaos w głowie. Stroje, tak, nie sprawiły mi zawodu, nagość panowała, wszelkie pojęcie przechodząca. Obnażone całe ręce i ramiona, połowa nóg wystawiona na widok publiczny, spodnie… O Boże, znów te spodnie… Suknie długie, ale z rozcięciami, spod których po winna wystawać jakaś piękna tkanina spodnia, tymczasem wystawała golizna, niebotycznie gorsząca. Istny Babilon, Sodoma i Gomora… Odzienie ujrzałam, które nawet jak na koszulę byłoby zbyt skąpe, ramiączka wąskie, na figurze ledwo szmatka kwiecista, z trudnością kłęby zakrywająca… Czyż ta panna miała cokolwiek pod spodem…? Ach tak, prawda, te szczegóły garderoby, w magazynach pokazane w sposób grozę budzący, jawnie, publicznie…
Zimną krew starałam się zachować, w czym grzeczność obsługi była mi pomocą, kiedy nagle, tuż blisko, ujrzałam rzecz, wszelkie pojęcie przechodzącą. Młoda panna przy sto liku usiadła i, własnym oczom znów uwierzyć nie mogłam nie tylko gorsetu na sobie nie miała, ale nawet stanika! Biust nagi jej przez bluzkę prześwitywał!
Zamknęłam oczy, otworzyłam je, popatrzyłam po sali i nagle w rogu pod ścianą ujrzałam Romana. Nie myśląc wcale, co tu robi, skinęłam na niego. Podszedł od razu.
– Czy ja w restauracji hotelu Ritza jestem, czy w jakim zamtuzie? – spytałam zimno. 46
– W restauracji u Ritza, proszę jaśnie pani. Moda i obyczaje bardzo się zmieniły. Tam, obok, pod kwietnikiem, siedzi Benedicta duńska, w zamtuzie by nie siedziała.
– Kto to jest Benedicta duńska? – Siostra królowej Małgorzaty. – Jakiej królowej Małgorzaty?
– Królowej Małgorzaty duńskiej.
Milczałam przez chwilę, bo o żadnej Małgorzacie duńskiej nigdy nie słyszałam, ale znów uznałam, że przez te minione osiem lat mogłam jakąś zmianę na tronie przeoczyć. W Anglii panowała królowa Wiktoria, czemuż by w Danii nie miała panować królowa Małgorzata? Siostra jej zaś siedziała w pobliżu mnie…
Przyjrzałam się księżniczce. Na litość boską…! Przecież moja dziewka kuchenna, do karczmy idąc, piękniejszy strój by włożyła! Cóż ona miała na sobie?! Koszulkę jakąś, skąpą i wystrzępioną, a niżej… Jezus Mario, spodenki krótkie w paseczki, do pół uda ledwie sięgające!
Przerażenie śmiertelne mnie ogarnęło na myśl, że powinnam może do dworskiej mody się przystosować. Czyż mam jakąś koszulę, dostatecznie nędzną…?
– A tam naprzeciwko siedzi szejk z Arabii Saudyjskiej, multimiliarder, w towarzystwie hrabiny von Falkendorf, która ostatnio go podrywa, jeśli jaśnie pani chce usłyszeć plotki dołożył mi Roman.
Spojrzałam. Boże! Arabskie stroje… Obok… zapewne szejka… piękna bardzo kobieta, jasnowłosa, o kształtach pełnych, we wschodniej szacie chyba, bo rozciętej od pasa w dół. Nie, gorzej, całej złożonej z samych frędzli, rozwiewających się na wszystkie strony…
– Dziękuję Romanowi – rzekłam przez zęby, omal nie udławiwszy się kawałkiem kurczęcia. – Proszę pilnować terminu wizyty u pana Desplain.
Myśli po mnie szalały. Uprzytomniłam sobie, że wizerunki, które oglądałam w magazynach, były niezwykle wyraźne i dokładne, o niebo przerastające dagerotypy, fotografie zapewne, jakieś takie słowo o uszy mi się obiło. Znów wynalazek! Ponadto owo umalowanie twarzy wcale nie miało odstraszać, przeciwnie, damy wokół mnie… do licha, były to chyba damy, skoro nie znajdowałam się w zamtuzie i w skład towarzystwa wchodziła duńska księżniczka… umalowane były także, chociaż nie rzucało się to w oczy. Twarze, octy, usta, miały wyraziste, barwy na twarzach efektowne, umalowane…? Ależ wiem doskonale, że róż i bieliczka były w użyciu za czasów pani de Pompadour, że starożytne Egipcjanki oczy długie malowały sobie specjalną barwiczką. Dzięki ojcu… Zatem wróciły czasy malowania! I jest to przyjęte! Powszechnie stosowane! I żadnego zgorszenia nie budzi…!
Przed samą sobą trudno mi się było przyznać do zdrożnych chęci, jakie mnie opadły. Wszak mogłabym uczynić to samo, umalować twarz, pokazać całe nogi… Miałam, co pokazywać, porównywanie wskazywało, że źle na tej demonstracji nie wyjdę. Mój mąż przecież szału dostał, ujrzawszy mnie raz przez przypadek w kąpieli, i stąd mariaż niezwykle korzystny, a także testament na moją wyłączną korzyść…
Opamiętałam się. Już widzę, jak wkraczam do pana Desplain, odziana według obecnej mody…
Ach, niech załatwię wreszcie te okropne interesy, niech pójdę do kramów, sklepów, magazynów, niech ujrzę, co i jak można tu kupić! Niech dopadnę modniarki, krawcowej, wielkich domów mody…!
Roman, zgodnie z rozkazem, pilnował terminu. Z uszanowaniem zwrócił mi uwagę, że czas byłoby jechać do pana Desplain.
W restauracji siedząc i chciwe obserwacje czyniąc, zapomniałam niemal o widokach ulicznych, które znów dreszcz mi na plecach wywołały. Nieswojo się czułam bez kapelusza, ponadto Roman miał rację, gorąco na zewnątrz ogarnęło mnie nieznośne, choć to ostatnie mogło być więcej wynikiem emocji niż upalnej pogody.
Cała we wzrok zamieniona, półprzytomna niemal do pana Desplain dojechałam. Chęć mnie brała niekiedy oczy zamykać, bo od ruchu szalonego na ulicach kręciło się w głowie. Jakim cudem Roman z innymi pojazdami nie zderzał się na każdym kroku, wydawało się nie do pojęcia, owe automobile, bo rozumiałam już, że to automobile, tak niesamowicie z karet poprzerabiane, tłoczyły się w pędzie, podziwiać na~ leżało odwagę ludzi, którzy beztrosko między nimi tłumnie przebiegali! I hałas wprost ogłuszający!
Do windy już mężnie weszłam, ciekawie badając własne doznania przy wznoszeniu się na trzecie piętro. Tak, winda była wynalazkiem doskonałym! Udało mi się też nie drgnąć. okiem nawet nie mrugnąć na widok osoby w poczekalni pana Desplain, choć panna to była młoda, umalowana silnie, w bluzce, która niemal wyłącznie z kołnierza się składała, i spódniczce szarej, ledwie połowy uda sięgającej. Zaraz pojęłam, iż jest to pomocnica notariusza. Sekretarka…? Dobry Boże…! A gdzież sekretarz…?
No i zaczęły się moje interesy…
– To szczęście, że pani już przyjechała – rzekł do mnie pan Desplain, który zdumiał mnie swoim wyglądem, bo wydał mi się dziś młodszy niż przed dziesięciu laty, kiedy go oglądałam poprzednio. – Z pani pradziadkiem, mimo różnicy wieku, byłem bardzo zaprzyjaźniony i osobiście obiecałem mu na łożu śmierci zadbać o pani sprawy. Jak pani zapewne wie, drugiego pretendenta do spadku nienawidził żywiołowo i nie wolno mi dopuścić, żeby Armand Guillaume z racji… mmm… jego pochodzenia… odziedziczył bodaj grosz.
O żadnym Armandzie Guillaume nigdy w życiu nie słyszałam, tym bardziej o jego pochodzeniu, ale nie podnosiłam tej kwestii. Także o owej… pocieszycielce pradziada… wolałam na razie nie wspominać.
– Uczynię wszystko, co mi pan zaleci – zapewniłam go. – Czy powinnam od razu fizycznie przejąć Montilly? Czy pałac jest zamknięty? Co się dzieje z końmi?
– Co do koni i stajni, nie ma problemu. Nad całym torem wyścigowym opiekę sprawuje spółka, w której dziedziczy pani pięćdziesiąt jeden procent udziałów, a w zarządzie mamy swojego człowieka. Z tym że, ogólnie biorąc, nie daje w tej chwili wielkich zysków, tyle że nie ma i strat, zarabia na siebie. Zyski oparte były na hodowli, dawała je stadnina. Pałac, oczywiście, Armand Guillaume usiłuje tam zamieszkać, z największym wysiłkiem uniemożliwiam mu to, bo jest zdolny zwyczajnie się włamać i postawić nas wobec faktu dokonanego. Proces ciągnąłby się latami. Oczywiście streszczam, ale pani przecież zna sprawę…?
Jasne, że znałam sprawę i rozumiałam wszystko, chociaż zdziwiła mnie trochę jego wzmianka o hodowli. Czemuż napomknął o niej w czasie przeszłym? Powinna znajdować się w pełnym rozkwicie! Wcześniej przecież stryjeczny pradziad zajął się końmi niż sobą, stajnie prosperowały, nim jeszcze pałac został ukończony…
Pan Desplain mówił dalej.
– Ponadto dom w Trouville. Wymaga odnowienia, ale ogólnie jest w doskonałym stanie. Armand Guillaume nie wiedział o nim, nie zna adresu, dobiegły mnie słuchy, że gwałtownie go szuka. Na przelaniu prawa własności w hipotece potrzebny jest pani podpis, natychmiast. Załatwimy to od razu dzisiaj, a dokumenty prześlemy faksem…
O domu w Trouville również nic nie wiedziałam. Wychodziło mi, że dziedziczę więcej niż mogłam się spodziewać. Pan Desplain, mówiąc do mnie, zarazem przeglądał przywiezione przeze mnie dokumenty, które Roman na samym wstępie na jego biurku złożył. Odnalazł jeden i wydał okrzyk zadowolenia.
– Jest! Coś nadzwyczajnego! Nalegałem na to, ale nie sądziłem, że pani odnajdzie! Myślałem, że dawno zaginął, po tych wszystkich wojnach, szczególnie ostatniej… To nam załatwia sprawę, wyklucza wszelkie wątpliwości i wyjmuje temu hochsztaplerowi broń z ręki. Moje gratulacje!
O jakiej wojnie on mówił? No owszem, nie tak dawno skończyła się wojna Francji z Prusami, po której właśnie nastała republika, ale cóż to miało do rzeczy?
Pan Desplain podał mi do podpisu ów dokument hipoteczny, po czym wezwał pannę z poczekalni, dzięki czemu upewniłam się, że jest to sekretarka.
– Juliette – rzekł do niej – przefaksuj im to zaraz, zrób kopię dla pani hrabiny, a to wprowadź do komputera, też zrób kopie i wyślij do sądu. Połącz mnie z sędzią Marteau. Ostrożnie się z tym obchodź, bo to oryginał sprzed więcej niż stu lat…
Straciłam wątek tego, co mówił, nie tylko dlatego, że połowy słów w ogóle nie rozumiałam, ale też i z tej przyczyny, że nagle ujrzałam dziennik, który wyłonił się spod papierów na biurku. Dziennik to musiał być, gazeta, tytuł wielki literami wybity, “Le Figaro”, pod nim zaś data: 24 lipca 1998.
Nie zrozumiałam, co widzę, i do reszty przestały do mnie docierać dźwięki zewnętrzne. 24 lipca, to tak, zgadzało się, w tym dniu właśnie w Paryżu zamierzałam się znaleźć, ale rok…? Nawet gdyby pomyłka w cyfrze nastąpiła i miał to być 1898, to też bez sensu, trwał przecież obecnie rok 1882! Trzy cyfry pomylone…? Jakże, i nikt na to nie zwrócił uwagi…?!
Wyraźnie poczułam, że mi się umysł mąci i zrobiło mi się trochę słabo. Cóż to, na Boga, miało znaczyć…?! Te zmiany straszliwe, te automobile rozpanoszone, ta nagość rozpasana, te wynalazki niewiarygodne…! Pomyłka…? Czyja pomyłka…?!!!
Gdyby nie wychowanie surowe, jakie odebrałam, i nie nauki mojego świętej pamięci nieboszczyka ojca, z pewnością pozwoliłabym sobie na rzetelne zemdlenie. Ale nie takie już doznania musiałam w życiu opanowywać i ukrywać, chociażby nagła i wstrętna przypadłość fizyczna, jaka dotknęła mnie za panieńskich czasów pośrodku salonu, w obliczu tłumu gości, wśród których byłam solenizantką… I wszystkie oczy na mnie były zwrócone… Co mi tam rok, choćby i trzytysięczny, wobec takiego wydarzenia jak wówczas, przy którym nie miałam prawa nawet się zmienić na twarzy, nawet uśmiechu przygasić… Rywalka moja ówczesna oczu ode mnie nie odrywała…
Zapewne to wspomnienie straszne pozwoliło mi teraz nie utracić ducha. Pan Desplain znowu zwrócił się do mnie, musiałam złożyć jeszcze kilka podpisów, zaakceptować warunki i klauzule testamentu, na ich treść nie zwracałam uwagi, ogólnie mniej więcej je znając, zajęta głównie wysiłkiem, by o pomylonej dacie nie myśleć. Postanowiłam zastanowić się nad tym zjawiskiem później, kiedy nieco ochłonę.
Owszem, widoki różne starałam się zapamiętać, wcale ich nie rozumiejąc. Pudła osobliwe, mniejsze i większe, na biurku sekretarki, choć i do biurka to nie było podobne… Świecące, niektóre mruczące cicho… Pan Desplain z czymś dziwnym, trzymanym przy uchu, mówiący do siebie, choć treść tak brzmiała, jakby mówił do sędziego Marteau. Czyżby to był jakiś rodzaj tuby dla głuchych…? No dobrze, ale sędziego Marteau, głuchego czy nie, ani w tym pokoju, ani obok nie było!
Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że zażądałam dla siebie kopii tych wszystkich dokumentów, na których składałam podpisy. Cały ten ubiegły rok, wypełniony rozplątywaniem mężowskich interesów, wiele mnie nauczył…
– Dokąd jaśnie pani życzy sobie teraz jechać? – spytał mnie Roman, kiedy po przeszło godzinie wyszliśmy.
Wsiadłam do automobilu znacznie już zręczniej, bo zdążyłam nauczyć się tej sztuki, i zastanowiłam się. Czasu wciąż miałam rozpaczliwie mało. Na jutro przewidziana została podróż z panem Desplain do Montilly, pojutrze miałam wielką ochotę jechać do Trouvllle, zobaczyć ów dom, być może zostać tam całe dwa dni. Znałam Trouville, lubiłam je. Zarazem chęć dostosowania się do nowej mody i dokładnego poznania tych nowych obyczajów płonęła już we mnie żywym ogniem, budząc, na zmianę, to skłonność, to odrazę. Sklepy! I magazyny! Równocześnie zmęczona się czułam śmiertelnie, skołowana doszczętnie, spragniona chwili jakiego odpoczynku, spokoju, zebrania myśli…
Roman zadecydował za mnie, wykorzystując chwilę mojego milczenia.
– Jaśnie pani zamierzała zrobić zakupy – rzekł stanowczo, choć skąd o tym wiedział, pojęcia nie miałam, bo nie zwierzałam mu się przecież. – Ale odpoczynek się przyda. Jaśnie pani pewnie usiądzie sobie na chwilę tu gdzieś blisko, w cieniu, kawy się napić i białego wina, to dobrze robi. Jaśnie pani wolałaby popatrzeć na wieżę Eiffla czy tak zwyczajnie, na ulicę?
Nie wiedziałam, co ma na myśli, mówiąc o tej jakiejś wieży, ale ulica mnie skusiła. Roman wszak gadatliwy nie był, mogłam mieć pewność, że nikomu nie powie o takim moim upadku. Siedzieć gdzieś, zapewne w miejscu publicznym, pić kawę i wino, sama, bez towarzystwa… Rzecz nie do pomyślenia! A jednak…
– Na ulicę – wyrwało mi się samo. Ruszył z miejsca i począł jechać.
– A potem pewnie do Galerii La Fayette’a jaśnie pani zechce się wybrać, bo tam jest wszystko i można wyboru dokonać… No tak, i rzeczywiście na ulicy się znalazłam. Pola Elizejskie, miejsce promenad, charakteru ulicy przez te ileś tam lat nabrały. Czyliż to była kawiarnia ogródkowa…? Stoliki pod parasolami w ilości ogromnej, drzewa cień dawały, ruch i tłok panowały szalone. Roman mi miejsce znalazł na skraju, spokojniejsze nieco, a widok z niego miałam na wszystkie strony, sam zaś umieścił się w pobliżu.
– Jaśnie pani pozwoli, że będę… zaraz, co ja będę… a, baczenie dawał…
Milcząc przez cały czas, tylko głową skinęłam. Garson podszedł, niezdolna wciąż jeszcze do samodzielnych decyzji, zadysponowałam kawę i białe wino. I spróbowałam odpoczywać. Że nie od wrażeń, to pewne.
Co mi się rychło rzuciło w oczy, to podejrzenie, że jestem w gronie obłąkanych. Paryż w pewnym stopniu wyglądał znajomo, francuski język dźwięczał wokół, ludzie jednakże zdrowe zmysły bez wątpienia musieli postradać. Oszołomiona widokami, wypatrująca dotychczas pilnie mody kobiecej, teraz dopiero dostrzegłam płeć męską.
Umysł mi zamarł. Wzrok pozostał tylko i jakieś okropne drgawki uczuciowe. Podobne miałam, kiedy raz na zająca, przed blisko miesiącem padłego, spojrzałam, który przez niedopatrzenie za półki w spiżarni wleciał i tam doszedł, podczas gdy źródła odoru wszyscy długi czas szukali. Doznanie estetyczne wówczas przytrafiło mi się podobne, jak te obecne, przy paryskiej ulicy.
Młodzieniec w portkach z łachmana, ledwo kolan sięgających, wystrzępionych u dołu, to było jeszcze nic. Ale osobnik w wieku więcej niż dojrzałym, nader korpulentny, w czymś, co tylko spodnią bielizną być mogło, uczciwszy uszy, kalesony, obszerne niczym spódniczka, kwieciste, powiewające, spod których kolana i nogi grube, mięsiste i włochate niczym u zwierza, się wyłaniały… Drugi, podobny. I trzeci… Czwarty miał te nogi krzywe, piąty spodenki jeszcze krótsze. Chudy się znalazł, żylaste patyki prezentujący. Twarzy ich nawet nie dostrzegałam, dolnymi częściami zajęta, ależ, na Boga, czyż ci ludzie w jakimś kataklizmie wierzchnią odzież stracili?!
Nie, nie wszyscy. Kilku ujrzałam odzianych w pewnym stopniu normalnie, w spodnie męskie, długie, jeden wydał mi się nawet ubrany elegancko, w jasny bardzo, lekki, całkowity garnitur, tyle że bez krawatki żadnej. Jeden…!
Wyraz twarzy zachowując kamienny, z trudem oderwałam wzrok od tych odnóży i popatrzyłam wyżej. Żakietów nie mieli, koszule z krótkimi rękawami, albo zgoła na ramiączkach, porozpinane to wszystko niemal do pasa, całe torsy uwłosione na widok publiczny wystawiało. Koszule niektóre jak na maskaradę, też we wzory, przyjrzawszy się pilniej, na jednej małpy zobaczyłam. Na innej druk zwyczajny, niczym w gazecie, i nawet tytuły artykułów dały się widzieć.
Wróciłam do spodni, o ile spodniami można to było nazwać. Przerażające! I cóż się dziwić płci żeńskiej, skoro płeć męska nagość aż tak nieprzyzwoitą prezentuje, jakby specjalnie po to, żeby wszelkie mankamenty swojej urody ujawnić! Dorosłą kobietą byłam, wiedziałam doskonale, ii w gronie męskim Apollo Belwederski rzadko się pojawia, zwały sadła kryją się pod odzieżą, kłaki zwierzęce, krzywe nogi, zapadłe klatki piersiowe, watą wypchane, połcie słoniny szczeciniastej… Ależ kryją…! A tu nagle jęli to wszystko pokazywać, jakby obrzydnąć chcieli płci sobie przeciwnej!
Strój wszakże temu służy, by wszelkie braki prezencji ukryć, a jej zalety wyeksponować. Ten pogląd, od dawna we mnie ugruntowany, może i trochę cynicznie głosząc, spotykałam się zazwyczaj z potępieniem i naganą, bo moja szczerość wyda wała się przesadna i nawet gorsząca. Proszę, obraz nowej mody wskazuje, że miałam rację bezapelacyjną!
Wręcz mnie to bawić zaczęło i coraz więcej szczegółów dostrzegałam, kiedy nagle stwierdziłam, że jednak nie, ten tłum wokół mnie normalny być nie może. Jakaś ogromna ilość osób prezentowała wariactwo osobliwe. Mówili do siebie.
Do siebie samych. Idąc ulicą, przy stoliku siedząc samotnie, ze sobą w głos rozmawiali i nawet słów mnie kilka dobiegło, kiedy osobnik w odzieży do normy zbliżonej, “nie, nie zdążę – mówił – będę musiał się spóźnić”. Sobie samemu głośno tłumaczył, że będzie musiał się spóźnić…? Mnóstwo ich! Za twarz z boku się trzymając, idąc czy siedząc, mówili do siebie…?!
Przypomniało mi się, że miałam już niczemu się nie dziwić, a tylko czynić obserwacje. Nim wypiłam wino do końca, zaobserwowałam chude strasznie kształty panienki młodej, strojem do pracowni anatomicznej wprost się nadające, przeciw ne im kształty panienki równie młodej, a za to wagą chyba zbliżonej do mojego rekordowego tucznika, obciśnięte jakby kawałkiem wsypy na pierze, młodzieńca…
Zaraz, młodzieńca…
Raz spojrzawszy, wzrokiem do niego wróciłam. Też wystawiony na pokaz, ale doprawdy miał co pokazywać. Strzelisty, barczysty, o wąskich biodrach, nogi jak smukłe kolumny… Ejże, piękny chłopak! A obok niego dziewczyna…
Zawahałam się w ocenie, bo była chyba trochę zbyt wysoka. Gdyby jednak ktoś chciał rzeźbić posąg bogini…
Zdobyłam się na obiektywizm. Analizując widoki, musiałam przyznać, że wśród młodzieży zwyrodnień żadnych prawie nie widzę, dorodni po większej części, do naga niemal porozbierani, ale kształtni nader, zdrowi, może nawet piękni…? Za to osoby starsze wiek i brzydotę z upodobaniem demonstrują. Ciekawa rzecz. Jakaż może być tego przyczyna…?
I jedna jeszcze rzecz przedziwna do świadomości mojej dotarła. Murzyni już prawie dziwić mnie przestali, na Chińczyków płci obojga przestałam się wzdrygać, ale osoby prawdziwie białej nie widziałam ani jednej. Płeć smagła była powszechna. Po rysach sądząc, Europejczycy, a ciemni jak chłopstwo, słońcem w czasie żniw spalone. Cóż to miało być, też jakaś moda…?
Roman oderwał mnie od tych obserwacji, z szacunkiem przypominając, że magazyny nam zamkną. Nie tyle wypoczęta się czułam, ile coraz więcej zaciekawiona, coś się we mnie działo takiego, że zakupy koniecznie chciałam porobić. Oprócz siebie, dwie zaledwie widziałam kobiety w sukniach długich, tyle że bez żakiecików, lekkich bardzo, z dekoltami, i już zaczynałam się czuć grubo odziana i nie do zniesienia niemodna.
Znalazłam się w wielkich magazynach…
Tegoż wieczoru siedziałam przed lustrem w hotelowym apartamencie i wpatrywałam się we własną twarz, oka od niej nie mogąc oderwać.
Złe zawsze kusi. Grzech ciągnie. Nieprzyzwoitość aż korci… Wyznać muszę, że uległam.
Oszołomiła mnie część perfumeryjna, na którą w pierwszej chwili trafiłam. Chciwie próbując pachnideł, wąchając, w kremy jakieś upiększające wpatrzona, znalazłam się nagle jakby w kabinie, gdzie z naciskiem zaproponowano mi próbny makijaż. Inną klientkę widziałam, siedzącą przed lustrem, skusiło mnie, też usiadłam.
– Pani nie ma na twarzy żadnej mikstury? – ucieszyła się panienka, mną zajęta.
Już nawet nie zważałam na to, że pod skąpą szatką, na guziki z przodu zapiętą, żadnej bielizny chyba na sobie nie miała, a do tego była Mulatką lub też Kreolką. Co za różnica, Amerykanie mogą w nich mieć służbę, czemuż nie my…?
– Nie mam – rzekłam sucho.
– To doskonale! Możemy zacząć od podstaw. Oto podkład, przyciemnimy odrobinę, bo pani jest bardzo blada, zapewne dawno nie była pani na słońcu?
Ja, na słońcu…! Za kogo ona mnie brała…?!
– Damy troszeczkę opalenizny, ach jakąż piękną skórę pani ma, co za przyjemność robić taką młodą, świeżą twarz…! Wariatka. Znalazła sobie świeżą twarz dwudziestopięcioletniej wdowy…
– Żadnej korekty owalu pani nie potrzebuje, może cień rumieńca… O, to, o ton ciemniejsze. Ewentualnie na wieczór, proszę, zamiast tego, tamto nałożyć. Teraz oczy… brąz, przy pani włosach, o nieba, to naturalny kolor…! Tylko brąz! Na wieczór pod kolor sukni, cienie, niebieskie, zielone, czarne, to kolory dla pani. Co za rzęsy…! Przyciemnimy, tusz… Jedna maleńka kreseczka, oto tusz dla pani, razem z pędzelkiem… Gdyby chciała pani przyciemnić rzęsy trwale, polecam zakład kosmetyczny na rue Royale…
Oczy miałam zamknięte, więc nie wiedziałam, o czym mówi. Przyciemnić rzęsy, dlaczego nie, rzęsy miałam zawsze długie i gęste, tyle że na mój gust za jasne, owszem, chciałabym mieć ciemniejsze…
– Usta… Bardzo delikatnie. Ma pani wyjątkowo piękny kształt! Kolor naturalny, gdyby się pani opaliła…
Nad świecą mam się opalić czy jak…?
– …wtedy trochę ciemniejszy, ale w tym samym odcieniu. Oto kredka konturowa, dwie, dla jasnej szminki i ciemniejszej… Proszę!
Spojrzałam wreszcie w lustro przed sobą. I, uczciwie mówiąc, zamarłam.
Tak niezwykłej twarzy w zwierciadle jeszcze nigdy w życiu nie widziałam. Nie umiałam zadecydować, czy jest piękna, bo jej białość gdzieś znikła, płeć ściemniała troszeczkę, ale wyrazistość oczu… Większe się wydawały i jaśniejsze w oprawie czarnych rzęs, czyżbym istotnie miała takie rzęsy…? Brwi nad nimi, odrobinę ciemniejsze niż były z natury, łukiem wygięte, cień jakiś dawały, który jeszcze oczy powiększał. Usta do tej twarzy pasowały doskonale, barwa ich… nie, doprawdy, wydawałoby się, że prawdziwa, a zarazem intensywności niezwykłej. I też wyraziste, jakby w swojej urodzie doskonale wykończone…
Niby to byłam ja, ale równocześnie ktoś inny.
Kupiłam wszystko, co mi ta sprzedawczyni podsuwała. Kupiłam kremy i mleczka jakieś, najświadomiej jeszcze kupiłam perfumy, bo do tego nabytku byłam przyzwyczajona. Zapachy nowe, ale nader miłe.
Potem, z tą twarzą prawie obcą i niezwykłą, z dreszczem rozkosznym, który naganność postępowania ujawniał niezbicie, udałam się dalej i wyżej. Zuchwałość mnie ogarnęła tak straceńcza, że uczyniłam to, co ujrzałam, że czynią ludzie, a nawet dzieci małe. Wstępowali oni na schody, które ruchem jednostajnym posuwały się ku górze, wstąpiłam za nimi, no i cóż wielkiego, wszak na linijkę zawsze umiałam w biegu wskoczyć, a gdzież tym schodom do strzemienia narowistego konia! Nawet lęku wielkiego we mnie nie budziły.
Dokonałam zakupów. Twarz mi płonęła ze wstydu, ale nad wszelką przyzwoitością panować przestałam. Sprzedawczynie… Boże mój, same kobiety, ani jednego sprzedawcy płci męskiej nie widziałam, cóż to za zjawisko niepojęte, ale słuszny chyba obyczaj, bo wszak przy mężczyźnie, bodaj i słudze, takiej spodniej bielizny nie kupowałabym przenigdy i za nic w świecie! Suknie mi doradzono, przymierzałam, pasowały na mnie doskonale, choć na widok nóg własnych w ogniu cała stanęłam. Owe rajtuzy jak pajęczyna cienkie, pończochy, którym podwiązek nie było trzeba, bo przylepione, jakimś sposobem na nodze się same trzymały…
– I po co pani aż taki duży gorset? – spytała jedna z tych panien sklepowych ze zdziwieniem wielkim. – Przy takiej figurze…? I przy takich upałach…? Nawet i stanik pani niepotrzebny!
Udało mi się nie okazać wstrząsu. Ale ziarno zostało rzucone…
Torby ogromne dostawałam wszędzie, co mnie w końcu zakłopotało, bo i nieść nie miał kto, i należało za to wszystko zapłacić. Cudem jakimś chyba, kiedym się bezradnie rozglądała dookoła, Romana dostrzegłam, co tam robił, nie wiem, i wolałam nie pytać, nie miejsce dla stangreta wśród damskiej garderoby intymnej, ale bez niego, doprawdy nie mam pojęcia, co bym zrobiła. Oddałam mu wszystko, każąc do powozu zanieść i rachunki uregulować, co też zaraz uczynił.
Zdaje mi się, że wyszłam stamtąd, kiedy już cały magazyn zamykano.
Do apartamentu w hotelu dotarłam oszołomiona i zmęczona niezmiernie, guzikiem na ścianie wezwałam pokojówkę, rozpakowała mi zakupy. Ośmieliła się je pochwalić, a widać było, że ciekawość ją straszna rozpiera, skąd też mogłam przyjechać. Sucho rzekłam, że z głębokiej prowincji, i czerwone wino sobie kazałam otworzyć.
Po czym, głodna bardzo, do restauracji na posiłek zamierzając się udać, na chwilę przed lustrem usiadłam, by włosy przygładzić. I tak już zostałam.
W emocji zakupów zapomniałam, jak wyglądam. Nogi, w tych nowych strojach widoczne, wrażenie czyniły takie, że z pamięci umknęła mi twarz. Wpatrywałam się w nią teraz, pełna rozterki, a może i upodobania nawet, i z jednej strony wstyd mi było tej sztuki na licach, a z drugiej coraz bardziej chciałam zawsze tak wyglądać. Wahałam się pójść między ludzi, a zarazem pragnęłam tego. Żal mi było, że upiększenie zmyć będę musiała i zaraz jutro do poprzedniego wyglądu wrócić, przy tym zaś myśl, że w tej postaci mogłaby mnie ujrzeć moja rodzina i znajomi, śmiech pusty we mnie budziła. I wielką chęć, by rewolucję wywołać, tak im się pokazując…
Ciemność zaczęła zapadać, choć dzień lipcowy był długi, oderwałam się zatem od własnego wizerunku i znów wezwałam pokojówkę.
Zamiast niej wszedł Roman.
– Mniemałem, że jaśnie pani zechce mnie sprowadzić i już czekałem przed drzwiami. – wyjaśnił. – Światło tu się zapala, proszę jaśnie pani, to ogólnie, a przy każdej lampie oddzielnie drugim naciśnięciem…
Pokazał mi owe rzeczy do naciskania. A tak, prawda, przy pomniałam je sobie, już to naciskanie wypróbowałam wczesnym rankiem, który teraz wydawał mi się o całe wieki odległym. Przy lampach, istotnie, też coś takiego było.
– Cóż to za światło? – spytałam mimowolnie, bo doprawdy teraz do wynalazków głowy nie miałam.
– Elektryczne – odparł krótko. – Jaśnie pani zapewne kolację będzie jadła. Stolik zarezerwowałem ten sam, co przy obiedzie.
Słusznie uczynił, tego właśnie chciałam. Owego słowa o świetle nie zrozumiałam, ale niewiele mnie obeszło, bo zbytnio przejęta byłam wyglądem własnym. Suknię wybrałam wieczorową, ale bardzo skromną, czarną, wąską, z gorsem diamencikami sztucznymi nasadzonym, i na dole… z trudem mi to przyszło… ale i pchało mnie… na dole porozcinaną aż do kolan, przez co każdy ruch nogi odsłaniał. Czułam się jak kokota…
Jedno, co było pewne, to łatwość ubrania się w to. W magazynie mnie nauczyli, jak się takie dziwne i długie zamki zapina, żadnych haftek, żadnych guziczków, jeno ciągnąć i zamyka się samo. Trochę trudno na środku pleców, ale da się to zrobić. Pod suknią nic, tylko te dwie intymne sztuki garderoby, aż mi się wydawało, że nic wcale nie mam na sobie i musiałam w lustro spoglądać dla sprawdzenia, czy aby na pewno jestem przyodziana, choćby tylko pozornie. Koszuli włożyć nie mogłam, bo zewsząd wystawała, za to, trzeba przy. znać, chłód i lekkość czułam, przyjemne bardzo.
Spoglądano na mnie. Gdyby nie postanowienie stanowcze, że się do mody panującej przystosuję, zawróciłabym i uciekła, bo wstyd kobiecie przyzwoitej zwracać na siebie uwagę. Jeszcze na balu… kiedy się wchodzi w kreacji wyjątkowej, owszem, chce się na siebie oczy ściągnąć, ale przecież nie aż tak! I panowie dobrze wychowani spoglądają ukradkiem, bo jawne i nachalne patrzenie jest dowodem złych manier. Ale już mi się zaczęło wydawać, że i maniery bardzo się zmieniły.
Wśród tylu wrażeń zbrakło mi siły rozważać, skąd się biorą wokół mnie osobliwości różne, wykąpałam się z przyjemnością, choć twarz umyłam z wielkim żalem, po czym zwyczajnie poszłam spać, nie wzywając nawet pokojówki…
Montilly nie zawiodło moich oczekiwań. Było całkowicie ukończone, w doskonałym stanie, acz pustką stało. Klucze do wszystkich wejść znajdowały się w posiadaniu pana Desplain, mogliśmy przeto sprawdzić i wnętrze, gdzie z ulgą wielką ujrzałam zbiory pradziada prawie nietknięte.
Kurzu natomiast niemal wcale nie było, ani też stęchlizny, która w zamkniętych pomieszczeniach zawsze uczuć się daje, co mnie zdziwiło, bo żadnej służby nie widziałam. Z pokoju do pokoju przechodząc, pan Desplain wyjaśnił mi, że dwie niewiasty najęte co tydzień przychodzą na cały dzień sprzątać i wietrzyć, wszystkie rzeczy przy tym zostawiając w nie zmienionym stanie. Szczególnie sypialnię pradziada i przyległy do niej osobisty gabinet, gdzie korespondencja i fotografie różne się znajdują.
Dalej idąc, resztę pomieszczeń pobieżnie oglądałam, aż zażądałam spenetrowania kuchni, z doświadczenia wiedząc, że tam dopiero nieporządek można spotkać. Pan Desplain chętnie mi służył. Wbrew obawom, wszędzie tę samą pieczołowitość zastałam, oba pokoje kredensowe, kuchnia sama, spiżarnie, wszystko tak samo utrzymane było, jeden pokój tylko okazał się zamknięty, do którego pan Desplain klucza nie mógł dobrać. Nie miało to wielkiego znaczenia i nawet nie siliłam się odgadnąć, co też tam się mieści, jadalnia służby czy może salka dodatkowa do czyszczenia sreber, nie musiałam koniecznie jeszcze i tam zaglądać.
Pan Desplain niepewnie wyrażał zdziwienie i coś bąkał, że zamykania sobie nie przypomina, ale nie zważałam na to gadanie, bo niecierpliwość i ciekawość pchała mnie ku stajniom. Tę właśnie część posiadłości pradziada, którą z dzieciństwa mgliście pamiętałam i która jego oczkiem w głowie była, chciałam wreszcie obejrzeć.
Korciło mnie też trochę, by o tę… starości jego podporę… zapytać, ale i nie wypadało mi, i sama odgadłam, gdzie też jej apartamenty mogły się mieścić. Przeto dałam spokój i wyszliśmy na zewnątrz.
Ruch panował w stajniach, mniejszy niż mogłam się spodziewać, ale racjonalny, i zrozumiałam, że co się tyczy hipodromu, w spółce jestem, z której dochody mogę czerpać. Prawo decyzji nawet do mnie należy. Nie wyrywałam się jednakże z decyzjami, dobrze wiedząc, że każda rozwagi wymaga, za to z wielką uwagą wysłuchałam całego sprawozdania, jakie mi złożył zarządzający tą końską częścią człek fachowy, specjalnie przez pana Desplain sprowadzony.
Nie wszystko zrozumiałam, ale zmartwienia mi to nie przyczyniło, bo trudno od niewieściego umysłu wymagać zbyt wiele. I tak podziw jego wielki wzbudziłam, który ośmielił się otwarcie okazać.
– Zdumiony jestem pani wiedzą o koniach i hodowli – rzekł bez najmniejszego zmieszania. – Ma pani w Polsce stadninę i sama ją pani prowadzi?
Dziwne mi się to pytanie wydało.
– Trudno to nazwać stadniną – odparłam chłodno. – Jednakże w każdym większym majątku własne konie się hoduje może pojąć ten osobliwy świat, w jakim się nagle znalazłam, Zakłopotała mnie natomiast myśl o obiedzie proszonym i sukni. Przebrać się chyba powinnam…?
Wyszło na jaw, że nie, w czym mnie Roman oświecił. Na uboczu zdążyłam rady u niego zasięgnąć, bo już na żadną przyzwoitość nie bacząc, pod jego opiekę całkowicie się od. dałam. Nawet strój przed wyjściem z hotelu ocenić mu kazałam.
W malowaniu twarzy, które mnie nieprzeparcie kusiło, chińska pomocnica fryzjera nauk mi udzieliła i doprawdy sama sobie piękniejsza się wydałam. Suknię włożyłam z tych świeżo kupionych, szaroliliową, jedwabną, skąpą okropnie, ledwo do kolan, z dekoltem, i bez rękawów żadnych, tyle że z małym bolerkiem, pończochy do tego tak cienkie, jakby ich wcale nie było, pantofelki lekkie, moje własne, doskonale do tego pasowały, i strasznie dziwnie się czułam, można by rzec: podwójnie. Wszak bez ubrania, naga niemal, na ulicę między ludzi wyszłam i wstyd mnie palił, z drugiej zaś strony tak lekko mi było, swobodnie, chłodno i przewiewnie, że wprost pojąć nie mogłam, jakim cudem pełniejszy strój wytrzymywałam dotychczas. Bezwstydna moda doprawdy miała swoje zalety!
Spoglądano na mnie, owszem, alem zgorszenia żadnego w tych spojrzeniach nie widziała, przeciwnie, raczej podziw, a może nawet zachwyt wyrażały. Do tegom dosyć przywykła od młodości wczesnej, bom nigdy szpetotą się nie odznaczała, a teraz, w tej nowej postaci, wyraźnie na urodzie zyskałam.
Pouczył mnie też Roman, że ów proszony obiad to nie jakaś uroczystość wielka, tylko zwykłe spotkanie przy popołudniowym posiłku, który tu wszyscy o tej samej porze jedzą w restauracjach, bo do domu nikt by nie zdążył.
Nie zrozumiałam tych słów.
– To jest przerwa w pracy – wyjaśnił. – Wszyscy pracują i bywa, że do domu mają daleko, a i na gotowanie zabrakłoby czasu.
– Komu?
– Wszystkim.
– Ależ… na miły Bóg! Czy to mężczyźni tutaj obiady gotują? A cóż robi służba? Co robią ich żony?
– Służby nie ma, a żony przeważnie też pracują…
Nadal pojąć tego nie mogłam, a na dalsze tłumaczenia zabrakło czasu, bo nie wypadało mi przy panu Desplain ze stangretem po polsku rozmawiać. Do oszołomienia mojego kompletnego wcale nie chciałam się przyznawać. Intrygowało mnie już jednakże tyle kwestii najrozmaitszych, że postanowiłam dziś jeszcze wszystko to razem z Romanem powyjaśniać, chociaż skąd jego wiedza pochodziła, nie umiałam odgadnąć. Ważne, że ją posiadał i mnie potrafił udzielić, resztę mogłam zostawić na później. Kazałam mu tylko czasopismo jakieś dzisiejsze kupić, bym je mogła wieczorem spokojnie obejrzeć i przeczytać.
Restauracji ocenić nie byłam w stanie, ale mniemam, że zaliczała się do przyzwoitszych, wnioskując z grzeczności obsługi i karty dań. Mieściła się na placu des Ternes i przez ogromną szybę cały ruch uliczny widziałam. Pan Desplain i pan Renaudin objaśnień mi różnych udzielali, mniemam, że i plotki w tym były, bo usłyszałam o jakowejś wizycie w biurze prezesa owego pana Guillaume, który chciał mnie wyzuć ze spadku. Słuchałam pilnie, sama się mało odzywając, by głupstwa nie powiedzieć.
Po czym w owym biurze prezesa nowe oszołomienie na mnie spadło, i to dwustronne. Najpierw wśród oficjalistów więcej niż połowę niewiast ujrzałam, w wieku najróżniejszym, od młodziutkich panienek poczynając, co mi się wydało całkiem niepojęte, a może nawet nieprzyzwoite, aż do daun w sile wieku, potem zaś urządzenia jakieś tak niezwykłe, że własnym oczom nie mogłam uwierzyć. Do żadnego biura ani urzędu to nie było podobne. Ni kantorka, ni pulpitu, ni ksiąg, w których by pisano, papierów zadrukowanych dosyć dużo, owszem, ale, Boże mój, z jakiegoś czegoś same wychodziły, sposobem niezrozumiałym zupełnie. Gdybyż bodaj ktoś jakąś korbą kręcił…! A tu nic…
Pudła wielkie z grubą szybą szklaną, podobne do owych, co w hotelach stały, i nagle dowiedziałam się, do czego służą, Na szybie, w hotelu czarnej, a tu jasnej całkiem, ruchome jakieś rzeczy się pokazywały, aż w oczach migało, pismo drukowane, takież cyfry i liczby, kreski i znaki najrozmaitsze. a skądże się to brało…?! Chciwie patrzyłam, bo i ciekawość mnie korciła i nawet mi się to zaczynało podobać. Dostrzegłam, że osoba, przed ową maszyną siedząca, palcami licznych guziczków dotyka i tym obraz na szybie odmienia, aż prawie nabrałam chęci sama tego spróbować. Może bym i spróbowała, gdyby nikt nie widział…
Do tego urządzenia jakieś niewielkie, z których głos się wydobywał, czasem nawet jakby ludzki, brzęczące, terkoczące, popiskujące, i ustawicznie ktoś małą rzecz do ucha przykładał i przed siebie mówił. To mnie wprost podjudziło, na każdym kroku coś takiego spotykałam, nie wariactwo zatem żadne, tylko naprawdę wynalazek tajemniczy, aż język sobie musiałam przygryzać, by wprost nie spytać, kompromitując się zapewne skandalicznie. O nie, Roman mi to musi w cztery oczy wyjaśnić!
Prezes, do znanych mi prezesów wcale niepodobny, pan w wieku średnim, z figurą niemal młodzieńca, twarzą miłą i o rysach szlachetnych, a wszak do grubych, brzuchatych i czerwonych na obliczu przywykłam… z wielką atencją napojami mnie poczęstował, kawę podano i koniak. Mówił o przedsięwzięciu wyścigowym, z którego przynajmniej cośkolwiek rozumiałam, o koniach i konkursach mając jakieś pojęcie, ale wynikało mi z tego rozumienia, iż cała impreza zbyt wielka jest dla mnie i zbyt skomplikowana. Jakimże cudem, na przykład, na moim torze wyścigowym, bo tak ów teren określano, mogłyby biegać konie z Afryki Południowej…? I skądże tam konie, zebry chyba albo wielbłądy…?
Za dużo było tego wszystkiego razem i chyba tylko z tej przyczyny, w oszołomieniu, przyjęłam zaproszenie pana Renaudin na kolację, bo wcale nie zamierzałam wieczoru sobie zajmować obowiązkami towarzyskimi, chcąc spokojnie Romana wypytać, ale że takie zaproszenie stanowiło rzecz nareszcie zwykłą, normalną i dobrze mi znaną, uległam mu. Później dopiero uświadomiłam sobie niewłaściwość postępu, któż to widział, tak bliska komitywa po jednym dniu znajomości? Cóż ja czynię…?! No, to szczęście jeszcze, że wdową jestem, a nie panną… I męża już nie mam. Jak Hiacynta Szpitalewska, daleka moja kuzynka, zamężną będąc, z panem Mińskim na eskapadę się wypuściła, skandal był wielki…
O wpół do dziewiątej umówiona, zyskałam czasu najmniej dwie godziny i od razu kazałam Romanowi w apartamencie zostać. U hotelowej służby zamówił dla mnie jakąś małą przekąskę, ja zaś przez tę chwilę z determinacją w dziennik spojrzałam.
No tak. 25 lipca 1998 roku. Data wyraźnie wybita. To już o pomyłce nie mogło być mowy, bo dzień po dniu ktoś by to dostrzegł i skorygował. Zatem niepojęte nastąpiło.
Od tego też zaczęłam, choć inne miałam zamiary. Pokazałam okropną liczbę palcem.
– Cóż to znaczy? – spytałam surowo. Roman zmieszał się niezmiernie i westchnął.
– Wiedziałem, że jaśnie pani wreszcie to zauważy i na mnie spadną tłumaczenia – rzekł smętnie. – Owszem, jest obecnie rok dziewięćdziesiąty ósmy, dwudziesty wiek. Jaśnie pani została przeniesiona w przyszłość o więcej niż sto lat.
Na szczęście nie zrozumiałam dokładnie, co on powiedział, bo chybabym trupem padła. Wspomnienie mi błysnęło, czytałam wszak książki pana Juliusza Verne’a, ojcu mojemu bardzo się podobały, chociaż wiele tam krytykował, i była jedna o wehikule czasu, który pozwalał się przenieść w przeszłość lub w przyszłość. Jeszcze nie czułam; że mnie to dotknęło.
– Jakim sposobem? – zaciekawiłam się mimo woli i dodałam trochę niecierpliwie: – Niech Roman siada. Niemożliwe jest tak rozmawiać, zadzierając głowę do góry.
Usiadł całkiem swobodnie w fotelu i nawet się oparł.
– Jaśnie pani życzy sobie wyjaśnień technicznych? Na matematyce wyższej cała rzecz się opiera. Czwarty wymiar, czas, energia, zakrzywienie przestrzeni, wszystko istnieje ciągle, nie ginąc…
Przerwałam mu natychmiast, bo groził mi zawrót głowy, aczkolwiek ojciec nieboszczyk mówił podobne rzeczy.
– Bez matematyki proszę i bez tych wymiarów i energii. Niech Roman mówi to tylko, co do pojęcia jest możliwe. Rozumiem, że jakoś to zostało zrobione. Gdzie i kiedy?
– W oberży, gdzie jaśnie pani stanęła, obecnie w hotelu Mercure. Przeszła jaśnie pani przez… jak by to powiedzieć… barierę czasową…
– Przez żadne bariery nie przechodziłam, nic takiego sobie nie przypominam. Ale niech będzie. No dobrze, a Roman skąd się wziął? Wszak jechał ze mną i znam Romana całe życie…
– A ja byłem, można tak to nazwać, pierwszą ofiarą eksperymentu, z tym że świadomie i dobrowolnie. Ponadto w odwrotną stronę. Z czasów obecnych zostałem przeniesiony do ubiegłego wieku, zgodziłem się na to już w młodości, bardzo ryzykownie, bo nie wiadomo było, czy zdołam wrócić do własnej teraźniejszości. Okazuje się, że owszem. Ponadto czas jest pojęciem względnym, dwudziestoletni pobyt w jednym okresie może okazać się zaledwie godziną w drugim. W ten sposób, mimo przeniesienia z powrotem w wiek dwudziesty, mogłem zarazem pozostać w dziewiętnastym…
Zaczynał dziwne rzeczy mówić, więc znów mu przerwałam. – I po co to Romanowi było?
Zakłopotał się i zmieszał jeszcze więcej niż w pierwszej chwili. – A, do tego to już się chyba nie przyznam nigdy w życiu… Chociaż… Czy ja wiem, już to niczym nie grozi… No dobrze, powiem. Serce nie sługa, proszę jaśnie pani. Zakochałem się na umór w tym dziewiętnastym wieku i sam się tam pchałem. – W kimże się Roman tak zakochał?
– W młodej damie, która wedle ówczesnych pojęć społecznych stała wyżej ode mnie. Dlatego się nigdy nie ożeniłem, ale przynajmniej mogłem na nią patrzeć, rozmawiać, przebywać w pobliżu…
– I dlaczego… zaraz…
Też się zakłopotałam, wyraźnie widząc, że nawet rozumnego pytania zadać nie potrafię. Nadmiernie uczone wywody mąciły mi w głowie. Namyśliłam się spytać wprost i niechby nawet głupio.
– I dlaczego Roman jej sobie nie przeniósł w swoje własne czasy?
– Po pierwsze, nie ja to robię, tylko zespół fizyków, który nie pracuje dla mojej przyjemności. A po drugie, dama nie nadawała się do tego, o kilka lat starsza ode mnie, nie zdołałaby się przystosować, w dodatku była obarczona liczną rodziną… Skomplikowana sprawa. Miała męża, człowieka godnego szacunku… Obecnie już nie żyją oboje, ani ona, ani mąż.
– Czy ja ją znałam?
– Bez wątpienia widywała ją jaśnie pani jako dziecko i dziewczynka, a nawet młoda panna. Ja zaś kryłem się z moimi uczuciami. A w salonach przecież bywać nie mogłem.
Te komplikacje pojąć umiałam. Eksperymentów naukowych i owych fizyków od razu postanowiłam nie tykać i nie rozważać, bo jedno, co mogłabym osiągnąć, to całkowity upadek umysłowy. Jeszcze raz pożałowałam gorzko, że świętej pamięci ojca nie mam przy boku. W jego imieniu niejako zaciekawiłam się czasami, w które zostałam wepchnięty przez tę jakąś barierę całkiem przeoczoną, wynalazkami… U właśnie! Te wynalazki niech mi Roman wytłumaczy!
– Zatem proszę mi powiedzieć – zaczęłam i natychmiast tyle tego mnie przytłoczyło, że sama nie wiedziałam, czerni dać pierwszeństwo. Chyba tym instrumentom osobliwym. – Co to jest, że tu wszyscy mówią albo do siebie, albo do czegoś takiego…?
– Oj, będzie bieda – westchnął Roman i wstał z fotela – To jest telefon. Trzyma się słuchawkę przy uchu i można rozmawiać z osobą która gdzieś tam daleko też trzyma słuchawkę przy uchu. Trzeba tylko wybrać, no, wypukać… właściwy numer. Kiedyś taką tarczą się kręciło, ale teraz już wszystko na klawisze. Proszę, może jaśnie pani sama spróbuje.
Wziął ze stolika pod ścianą przyrząd jakiś i podał mi, ową słuchawkę oddzielając od niego. Obejrzałam to. Istotnie, guziki z cyframi na tym się znajdowały, wreszcie pojęłam, czemu służą, chociaż uwierzyć było trudno. Spojrzałam pytająco.
– Do recepcji hotelowej, na przykład, jaśnie pani może zadzwonić, spytać o cokolwiek. Chociażby o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu.
– Jakiego pociągu? – No, kolei…
– Czy to kolej żelazną Roman ma na myśli? – Teraz to się nazywa pociąg.
– I na cóż mi ten pociąg do Lyonu?
– Na nic, ale coś trzeba w tę słuchawkę powiedzieć. Wzruszyłam ramionami, ale ciekawość mnie pchnęła. Puknęłam lekko palcem w cyfrę, przez Romana wskazaną, i przyłożyłam ową słuchawkę do ucha, tak jak widziałam to u innych osób. Roman czym prędzej wyjął mi ją z ręki i obrócił górą do dołu, bom przyłożyła, jak to później odkryłam, odwrotnie.
W uchu głos ludzki nagle mi się rozległ i omal mnie nie zatchnęło. Przygotowana jednakże już na niezwykłości, zdobyłam się na pytanie o godzinę odjazdu pociągu do Lyonu, co mi przyszło tym łatwiej, że w języku francuskim wciąż jest to “droga żelazna” i “le tram”. W polskim najwidoczniej zmiany większe nastąpiły… Głos z uprzejmością wielką kilka terminów mi podał, coś brzęknęło i cienkie wycie dało się słyszeć. Nadzwyczajne…!
– Tu się wyłącza – rzekł Roman i pokazał mi kolejne miejsce do przyciskania.
Spodobało mi się to. Chciałam jeszcze spróbować.
– Do pani Borkowskiej może jaśnie pani zadzwonić – podpowiedział Roman.
– Do jakiej pani Borkowskiej? – zdumiałam się. – Eweliny? -A nie, skąd! Do synowej jej prawnuka. Ciągle jest z jaśnie panią skuzynowana, chociaż dla jaśnie pani to jest synowa pani Eweliny, i dziesięć lat wcześniej jaśnie pani ją znała. Jako młoda panienka. Ona się wtedy nazywała Ewa, baronówna Wilczyńska.
Przypomniałam sobie i ucieszyłam się nawet. Polubiłam bardzo Ewę Wilczyńską, zaprzyjaźniłyśmy się prawie, a potem wiele lat jej nie widziałam. Ale słyszałam przecież, że poszła za Borkowskiego!
– Ona tu jest? W Paryżu?
– Jest w Paryżu, ale mogłaby być i w Argentynie. Oto jej numer telefonu, jaśnie pani ma tu wszystko zapisane, w notesie…
Czym prędzej, choć z wielką uwagą, popukałam palcem w cyfry, jakie w notesie widniały. Terkot jakiś i znów wycie usłyszałam, zaraz jednak prztyknęło coś i głos się odezwał niewieści.
– Czy ja słyszę Ewę Borkowską? – spytałam, nadzwyczajnie zaciekawiona.
– Tak – odparł głos. – A kto mówi? – Katarzyna Lichnicka.
– Kasia! – uradowała się Ewa. – Przyjechałaś? Skąd dzwonisz?
Zmiłuj się, Panie, jakże mi to dziwnie zabrzmiało! Przyjaciółkami byłyśmy, ale wszak krótko i jako młode dzieweczki! Jakże to, po latach, obie zamężne, dorosłe, ja w dodatku wdowa, a ona zwraca się do mnie, niczym do siostry rodzonej albo panienki z pensji… Jak jedna wiejska dziewka do drugiej…
Mimo niezwykłości rozmowy, choć wstrząśnięta mocno, jakoś umiałam jej odpowiadać.
– Z hotelu Ritza.
– To już jesteś! Jak się cieszę! Musimy się spotkać czym prędzej, o Boże, czy zdążymy…? Nie mogłaś przyjechać trochę wcześniej? Pojutrze wyjeżdżamy na urlop! Może jutro?
– Jutro powinnam jechać do Trouville…
– Żartujesz! Do Trouville? Ależ tam właśnie jedziemy! No to spotkamy się na miejscu! Gdzie będziesz mieszkać?
– U siebie, mam tam dom podobno. Jeśli oczywiście nadaje się do zamieszkania. Bo jeśli nie, to w hotelu…
– Masz rezerwację?
– Nie, dopiero wczoraj się dowiedziałam…
– To nie dostaniesz miejsca, bo zaczyna się sezon. Chyba że jeszcze przed pierwszym… Ale najlepiej zamieszkaj u nas, też mamy tam dom, no, ciotka ma, ale to bez znaczenia. Czekaj, zaraz ci podam adres i telefon, a ty mi daj swój…
Do Romana się zwróciłam, przywykłszy, że on takie rzeczy zapisuje. Rozumiał chyba, o czym mowa, bo na kartce mi podsunął adres domu pradziada, sam zaś pisał to, co mi Ewa dyktowała, a ja powtarzałam. Jęła mnie pytać dalej o różne osoby i wydarzenia, powściągliwie jej odpowiadałam, spłoszona tą mieszaniną czasów, wymówiłam się w końcu zmęczeniem, ile że ledwie przyjechawszy, już cały czas interesy załatwiam. Pożegnała mnie z nadzieją na spotkanie w Trouville.
Ułożyłam słuchawkę jak należy i popatrzyłam na Romana. – Będzie jaśnie pani miała kłopoty – rzekł współczująco. – Dla innych osób odległa przeszłość, a dla jaśnie pani chwila obecna…
– Ale z tego rozumiem – przerwałam mu, wskazując urządzenie zwane telefonem, bo mi jakoś zaćmienie umysłowe zaczynało przechodzić – że i do pana Desplain mogłam tym sposobem się zwrócić, zamiast list pisać?
– Jak najbardziej. Nie chciałem jednak tak od razu jaśnie pani cywilizacją obciążać, szczególnie przy ludziach.
– Bardzo słusznie. Ale dalej rozumiem, że mogłabym i teraz zaraz tym się posłużyć, żeby go spytać, w jakim stanie jest dom w Trouville?
– Oczywiście. Do mieszkania zadzwonić, bo w biurze go już nie ma. Może połączyć jaśnie panią?
Sama chciałam. Jak winda mnie zachwyciła, tak i ten telefon. Słyszeć człowieka, na drugim końcu miasta będącego, a wedle tego, co mówił Roman, nawet i w innym kraju, nie czekać na odpowiedź pisemną… Cóż za wygoda nadzwyczajna!
Wszystkie czynności wykonałam, Roman mi tylko na ręce patrzył, bym omyłki jakiejś nie popełniła, w słuchawce znów niewieści głos się odezwał, co mnie trochę zaskoczyło, bom się pana Desplain spodziewała, ale przytomności nie straciłam i rzekłam, że z nim chcę rozmawiać. Za chwilę go usłyszałam. Dom w Trouville, jak się okazało, do zamieszkania nadawał się w pełni i gospodyni pradziada porządku w nim pilnowała. Oczekiwała mnie nazajutrz.
Jednej rzeczy zatem z tych osobliwości nieznanych już się nauczyłam. Nie wątpiłam wcale, że będzie ich więcej. Bez słowa wskazałam palcem owo pudło z czarną szybą szklaną.
Roman się również nie odezwał, podszedł do pudła i ujął w dłoń podłużną jakby szkatułeczkę. Usiadł znów w moim pobliżu, dłoń ze szkatułeczką wysuwając przed siebie. Tak byłam wpatrzona w przedmiot i tak pilnie podglądałam, co robił, że zmiany na czarnej szybie przez chwilę moim oczom umykały. Głos jednak jakiś z tamtej strony usłyszałam i wzrok odwróciłam.
Dech mi zaparło i omal nie poderwałam się z krzykiem. Szyba nie była już czarna, postacie ludzkie poruszały się na niej, twarze ujrzałam, ulicę, po której automobile pędziły, szyba jakaś sklepowa z brzękiem poleciała i człek przez nią wypadł. Słów, które się rozlegały, w pomieszaniu nie rozumiałam. Nagle urwało się to i widok się pojawił dobrze mi znany, konie, jeźdźcy na nich, grunt skalisty, słabo zarośnięty, kawalkada jakby wojska w mundurach, melodia do tego brzmiała obca mi, choć trochę do marsza podobna. I znów to znikło, a za to piękna bardzo panna pokazywała swoje włosy, obfite, lśniące, powiewające na wietrze, mówiąc zarazem, a to już zdołałam zrozumieć, że szamponem jakimś specjalnym głowę myje i odżywia, i stąd ta wielka włosów uroda. Ale inną nazwę wymieniała, nie Vichy, które mi fryzjer zalecił. Panna znikła i na jej miejscu zęby ujrzałam…
Głos o myciu owych zębów mówiący przycichł nagle, natomiast odezwał się Roman.
– To jest telewizja. Jak działa, tego jaśnie pani wytłumaczyć nie zdołam, zresztą, tak naprawdę tylko specjaliści to wiedzą. Gdzieś tam daleko obrazy są wysyłane bardzo skomplikowanym sposobem i na tym ekranie się je odbiera. To, co jaśnie pani przed chwilą widziała, to były kawałki dwóch filmów i reklama. Reklama właśnie leci…
Na szybie pudła jakieś osoby, skąpo odziane, właziły pod górę, a każda z nich miała na plecach tobół wielki. Nagle sam tobół się pokazał i czyjeś ręce wyjmowały z niego mnóstwo różnych rzeczy. Głos rozległ się wyraźniej i usłyszałam, że jest to niezwykle pakowny plecak, który sam nic nie waży, a mieści w sobie coś, czego wcale nie znałam. Ledwo zdążyłam się przyjrzeć, a już kawę paloną powolutku sypano i zaraz ta kawa jęła parować w filiżance. Nazwę też głos wymienił, której wcale zapamiętać nie zdołałam.
– Niech Roman to wszystko powtórzy jeszcze raz – zażądałam sucho.
– To ja inaczej powiem. Co to są sztuki, odgrywane w teatrze przez aktorów, jaśnie pani doskonale wie. Takie same sztuki, ale fotografowane, to jest film. Fotografie specjalnym aparatem robione, kamerą, jedna za drugą, pokazywane ciągiem, oddają wrażenie ruchu…
Dobrzem zgadła, że dagerotypy udoskonalono!
Roman kontynuował. Pojęłam, że ów film, całą historię przedstawiający, pojawia się na tej szybie, ekranem zwanej. Czemu ekranem…? Ekran wszak, to parawanik do kominka… Ekran telewizyjny, niech będzie…
Wszystko można kamerą sfotografować, określał to słowem “nakręcić”, wszystko można nakręcić i na ekranie pokazać. Przeto cały świat korzysta i nie tylko filmy są prezentowane, ale także polityczne różne rozmowy, wydarzenia prawdziwe z całego świata, rewie mody i reklamy. Produkty najrozmaitsze ich fabrykant pokazuje i zachwala, każdy inne, swoje, dzięki czemu nikt już nie wie, co jest najlepsze i czemu wierzyć. To mi się wydało interesujące, choć raczej dość osobliwe. Mówiąc i tłumacząc, zarazem puszczał i zatrzymywał kawałki jakichś obrazów, co mnie w końcu zniecierpliwiło, bo chociaż jeden chciałam obejrzeć w całości. I dokładnie zrozumieć, co widzę.
– Najlepsza byłaby jakaś rzecz znajoma – odparł na wyrażone przeze mnie życzenie. – Jaśnie pani czytywała sztuki Szekspira?
Oczywiście, że czytywałam, przez kilka lat miałam wszak guwernantkę Angielkę i przez nią to dzieła Szekspira w naszej bibliotece się znajdowały. Zaciekawiłam się chciwie.
– I co?
– “Poskromienie złośnicy” nakręcone zostało…
– I co? Chce Roman powiedzieć, że tu siedząc, całą sztukę obejrzeć mogę?
– Tak jest. Na wszelki wypadek kupiłem kasetę, to się nazywa wideo, można ją włożyć do aparatury, tej tam, pod spodem, i oglądać spokojnie. I drugi jeszcze film, wiedziałem, że jaśnie pani czytała książki Juliusza Verne’a, nakręcony został film z “W 80 dni dookoła świata” i pomyślałem, że jaśnie pani chciałaby to zobaczyć. Więc też mam.
Poczułam, że pragnę tego strasznie i nie skryłam chęci. Roman pokręcił głową.
– To nie w tej chwili, bo długo trwa, a jaśnie pani jest umówiona. Może jutro rano.
– Ależ jutro jedziemy do Trouville!
– Wszystkiego raptem dwie godziny drogi. W południe możemy wyjechać, o drugiej będzie jaśnie pani na miejscu, a przedtem jeden z filmów można obejrzeć.
Po namyśle wyraziłam zgodę, postanawiając, że w tym celu wcześniej wstanę. Teraz, istotnie, coraz mniej miałam czasu. – No dobrze, a co to było, te urządzenia w biurze u prezesa spółki? Całkiem podobne, a na tym… ekranie… zupełnie co innego migało…?
– Komputery. Inaczej maszyny liczące, ale już udoskonalone. Wszystko się w nich znajduje i rozmaicie ich można używać, tylko trzeba umieć…
– Jak to?! Te dzieweczki młode umieją…?!
– Więcej dzieweczki młode niż osoby starsze. Teraz dzieci w szkole uczą się na komputerach i bywa, że rodzice dziecko wzywają do pomocy, żeby coś tam zrobiło, bo lepiej potrafi. Cały świat jest skomputeryzowany i jak pani pytała w recepcji o godzinę odjazdu pociągu, ręczę, że osoba tam popukała w klawisze i na ekranie te godziny od razu zobaczyła. Równie dobrze mogła pani powiedzieć, jak jeżdżą pociągi z Warszawy do Krakowa albo z Tokio do Osaki.
– Ależ to Japonia! – wyrwało mi się w zdumieniu.
– Dla komputerów bez znaczenia. Może być Brazylia i Alaska…
Za dużo mi się tego robiło. Cóż za świat niesamowity! Na nowo poczułam lęgnący się zamęt w głowie.
Roman patrzył na mnie z troską.
– Była myśl, żeby przenieść jaśnie panią w czasy nieco wcześniejsze, kiedy te wynalazki dopiero zaczynały rozkwitać, i obyczaje trzymały się jeszcze w granicach przyzwoitości, ale trafiłaby pani na drugą wojnę światową i to byłoby niedobrze. Działy się straszne rzeczy…
– Jaką drugą wojnę światową? Drugą? A gdzie pierwsza? – Pierwsza wybuchła dwadzieścia pięć lat wcześniej, na początku wieku.
– I kto się z kim bił? – zainteresowałam się, bo przypomniała mi się nagle ta Polska, której nie powinno być.
– Wszyscy ze wszystkimi. Za każdym razem zaczynali Niemcy. W pierwszej walczyli z Rosją, brały w tym udział Austria, Francja, Anglia, Włochy, Turcja, całe Bałkany, wtrąciła się Kanada i Ameryka… wtedy rozpadły się Austro-Węgry i Polska odzyskała niepodległość, bo Niemcy w ogóle przegrały, a w Rosji wybuchła koszmarna rewolucja. W drugiej było jeszcze gorzej, cała Europa, Stany Zjednoczone, Japonia, walki toczyły się w Afryce, Australia się wplątała, wręcz nic było na świecie spokojnego miejsca. Oczywiście Niemcy znów przegrali, za to Rosja, nazywana Związkiem Radzieckim, zagarnęła pod swoje wpływy całą Europę Wschodnią To na mapie jaśnie pani powinna obejrzeć. Okropne czasy Ostatnio znów to upadło i gnębione państwa odzyskały swo bodę, a Europa się w ogóle prawie całkiem zjednoczyła.
Słuchałam tego z szaloną chciwością. – Czy to znaczy, że cara już nie ma?
– Od dawna. W czasie rewolucji został zamordowany z całą rodziną.
– A Polska istnieje i jest niepodległa? I niezależna?
– Całkowicie. Chociaż trochę jej ta niezależność bokiem wychodzi…
– Zaraz. A kto teraz panuje w Anglii?
– Królowa Elżbieta II. Następca tronu, Karol, pięćdziesiąte urodziny niedługo będzie obchodził, a przedtem był straszni skandal z jego żoną, która się tu, w Paryżu, zabiła. W Dani panuje królowa Małgorzata, w Holandii królowa Beatrycze… – Jest gdzieś jeszcze jakiś król?
– Owszem, w Szwecji, w Norwegii, w Hiszpanii… Jaśnie pani będzie musiała obejrzeć mapy, ja się o nie postaram a oprócz tego poczytać książki. No i gazety. Mnóstwo dawnych kolonii zyskało samodzielność, a teraz w ogóle biją sią na Bałkanach.
– A Francja…?
– Francja pozostała republiką. Straciła Afrykę Północną i Indochiny. A w Paryżu nastąpiły wielkie zmiany, nie zdążyłem ich jeszcze jaśnie pani pokazać, bo za mało czasu była nowe dzielnice, nowe budownictwo…
Indochiny razem z Afryką nie obchodziły mnie zbytnia bo i tak nie wiedziałam, że Francja je miała. Skoro straciła musiała chyba przedtem mieć…? To mi nie robiło różnicy ale Paryż…? Zmiany w Paryżu!
Tak było. To tam właśnie jaśnie pani jest zaproszona na kolację. Te słowa mi wreszcie uświadomiły, że czas najwyższy do tej kolacji się przygotować. Kołomyję istną miałam w głowie, zbyt wiele wiedzy na mnie spadło za jednym zamachem. Odesławszy Romana, dobierając strój, postanawiałam stanowczo uczyć się tego nowego świata po trochu i nieco wolniej. Pamięć wciąż miałam doskonałą, ale właśnie dzięki niej wszystko razem kłębiło mi się w umyśle jakby nie dokończone i w kawałkach. Dobrze chociaż, że o tych dwóch wojnach Roman mi powiedział, inaczej głupstwo jakieś mogłoby mi się z ust wyrwać. I królowej Wiktorii byłam pewna, a tu proszę, Elżbieta…! Ciekawe, skąd się wzięła…
Ubrać się w te nowe rzeczy już potrafiłam i wobec jeszcze nowszych osobliwości prawie wydały mi się znajome. Czarną sukienkę wzięłam, wprost rewolucyjną, z dekoltem i nad kolana, ale skoro mogła rewolucja być w Rosji, dlaczego nie u mnie…? Moje boa z czarnych rajerów doskonale do tego pasowało, diamenty na szyję, pończochy niczym mgiełka i pantofelki świeżo kupione, na obcasach wyższych niż zwykle nosiłam, ale wygodne.
Pan Renaudin czekał w holu. Roman też się tam znalazł i zaproponował, że nas zawiezie i przywiezie, na co od razu wyraziłam zgodę. Pewniej się czułam, mając go w pobliżu.
Zmiłuj się, Panie, a cóż to była za dziwaczna budowla! Wieża, spodziewałam się wieży w rodzaju zamkowej, do średniowiecznych podobnej, tymczasem ujrzałam coś przeraźliwie wysokiego, jakoby szpic lecący ku górze, ażurowy, niczym z czarnej koronki zrobiony, lśniący światłami od dołu do samego czubka. Na Polu Marsowym to stało, blisko Sekwany.
Wszystkich wrażeń zgoła nie zdołałabym opisać. Winda do restauracji nas dowiozła, widok był stamtąd na cały Paryż, już oświetlony niesamowicie, choć ledwie słońce zachodziło. Pan Renaudin pokazywał mi różne miejsca i objaśniał, oprowadzając wkoło i chybam się niestosownie zachowała, bo z emocji od widoków sama nie wiedziałam, co robię. Przy stoliku zasiadłszy, jakieś trunki piłam, aperitifami i koktajlami zwane, później dopiero kolacja nastąpiła, w której wziął udział przyjaciel pana Renaudin.
I tu mną coś wstrząsnęło. Gdybym jeszcze młodziutką dzieweczką była, na śmierć i życie zakochałabym się w nim od pierwszego wejrzenia. Jakby grom z jasnego nieba… Raz jeden widziałam młodzieńca, niepojęcie do niego podobnego, serce mi wówczas skoczyło gwałtownie, choć nie wiedziałam nawet, kto to jest, co gorsza, nastąpiło to na parę godzin przed moim ślubem. Teraz wstrząs i upodobanie nagłe usiłowałam ukryć i stłumić, ale nie wiem, jak mi wyszło.
Chyba nie najlepiej, bo ów Gaston de Montpesac zajęcie się mną okazał, pełne atencji wprost nadmiernej. Patrzył na mnie natrętnie z wielkim blaskiem w oczach, co, rzecz oczywista, utrudniało mi patrzenie na niego. Twierdził też, iż się znamy, widział mnie w towarzystwie wśród wspólnych znajomych, zapamiętał na zawsze, ja zaś znikłam mu z oczu i dopiero teraz odnajduje mnie ponownie. Trudno mi było przeczyć, bo w pamięci wciąż tkwił mi ów młody człowiek sprzed ośmiu lat i sama w siebie miałam chęć wmówić, że to ten sam, co, wedle objaśnień Romana, było wszak niemożliwe.
Zdaje mi się też, że pod koniec biesiady obaj panowie nakłaniali mnie do oglądania jakichś miejsc samej rozrywce służących i może bym się dała skusić, wesołością nagłą ogarnięta, gdyby nie Roman, który czuwał. Z równym naciskiem jak szacunkiem przypomniał, że pani hrabina jutro od rana ma uciążliwe obowiązki, musi zatem przed nimi dobrze wypocząć, po czym pojechał wprost do hotelu. Upór sługi nieco mnie otrzeźwił i poddałam się jego opiece. Pana de Montpesac, trzeba to wyznać, pożegnałam z żalem, starannie skrywanym…
Noc spędziłam straszliwą.
Zasnąwszy błogo i beztrosko, z miłym wspomnieniem kolacji, ocknęłam się nagle, kiedy jeszcze ciemno było. I wówczas dopiero dotarło do mnie wszystko, co od Romana usłyszałam.
Ową barierę bezwiednie przekroczoną oczyma duszy ujrzałam jakby mur jakiś olbrzymi i bez końca, lub też przepaść otchłanną. Jakże to…? Mało, że w innym czasie, alei w innym świecie się znalazłam bez własnej wiedzy i woli, bez oparcia i pomocy żadnej, w odmiennym życiu, jakby nie ja, a jakaś inna osoba! A gdzież ja…? Gdzie moja egzystencja, do której przywykłam, dla której zostałam wychowana i ukształcona…? Gdzie mój dom, moja majętność, gdzie moje konie i ukochana klacz, Gwiazdeczka, która na moje zbliżenie się już z daleka radośnie rżała? Gdzie moje psy…? Gdzie, na Boga, moje wszystkie klejnoty, których w podróż nie zabierałam, a które zabezpieczenie stanowiły…?!
Czy zdołam wrócić do własnych czasów? Czy przepadły one dla mnie na zawsze?
Myśl, że po owych przeszło stu latach mój własny świat zaginął, była tak przerażająca, że skamieniałam niemal i tchu mi zabrakło. Płacz wielki już mi się w piersi zrywał, serce łomotało, lęk śmiertelny mnie dusił, kiedy, bliska już nieprzytomności, przed świtem samym, zdołałam nagle wspomnieć słowa Romana, że on sam kilkakrotnie barierę przekraczał i w dwóch epokach żył. Zatem taka rzecz była możliwa…?
Łzy powstrzymałam, świadoma, iż po szlochach i łkaniach twarz mi zapuchnie i okropnie będę wyglądać, a tego by mi jeszcze do szczęścia brakowało. Globus w gardle zelżał nieco. Pomyślałam rozsądnie, że jechać do mojego Sękocina i do własnego kraju nikt mi chyba nie wzbroni, a co tam zastanę…? Później się będę martwić. Zarazem nagle ta Polska mi się przypomniała, już istniejąca i niepodległa, bez Rosji, bez zaborów, bez zakazów głupich i wstrętnych, bez tiurmy i Sybiru! Czyżby coś tak pięknego było możliwe? I ja to zdołam zobaczyć…?!
Pociechy doznałam wielkiej. Razem z pociechą obudziła się we mnie nadzieja, że może nie wszystko całkiem stracone, może i do własnego świata wrócić zdołam, nie wiadomo jak i kiedy, ale tym się kłopotać nie będę, bo po cóż mi melanż w głowie, od którego najwyżej pomieszania zmysłów można dostać!
No i zaraz zdrożna chęć mi się zalęgła. Skoro już tu jestem, skoro ta okropność na mnie spadła, niechże ją chociaż wykorzystam! Niech obejrzę i poznam wszystkie nowości osobliwe, niech użyję tych wynalazków równie przerażających, jak pożytecznych, no więc dobrze, niech zaznam rozrywek, o których mniemałam, że we wdowieństwie już się ich na zawsze wyrzekam. A choćby i naganne były…
Jakoś dziwnie tą ostatnią myślą podniesiona na duchu, bez płaczu na nowo zasnęłam…
Nazajutrz późnym wieczorem byłam znów oszołomiona doszczętnie. Prędkość, wręcz błyskawiczna, zmian, jakie w moich doznaniach zachodziły, sprawiała, że czułam się, jakbym żyła w zadyszanym biegu. Przyjemność mi to nawet sprawiało, alem tej przyjemności ni rozważyć, ni napawać się nią nie mogła przez zwyczajny brak czasu. Dobrze jeszcze, że pamięć nie odmawiała mi usług.
Roman z samego rana pokazał mi ową szkatułeczkę, dwie nawet, które telewizorem rządziły. Wyuczyłam się pukania w guziki, zapamiętawszy, co do czego służy. Zaprezentował płaską rzecz, zowiąc ją kasetą wideo, wszystkie czynności pokazał dwa razy, nie siląc się na zrozumienie owych mechanizmów, zapamiętałam je również. Toż lokomobila też się porusza, scena w teatrze się obraca, kolej żelazna wielką parą bucha i jedzie, a cóż mnie obchodzi, czym się to dzieje? Nawet słyszeć o tym nie mam chęci, bo i tak nie pojmę, dość mi, że te wszystkie wynalazki działają, ja zaś uruchomić je mogę, guzik przyciskając. Aby wiedzieć który, całkiem to wystarczy.
Tak oto obejrzałam ruchome obrazy, filmem zwane, a była to powieść pana Verne’a, “W 80 dni dookoła świata”. Widoki znajome ludzi, strojów, ulic i pojazdów uradowały mnie nad wyraz, z wypiekami oglądałam przygody nadzwyczajne, o których wcześniej raz tylko zdarzyło mi się czytać, przejęta byłam tak, że chyba nawet okrzyki wydawałam, a raz, zdaje się, z lęku chwyciłam Romana za ramię. Dech mi zapierało. A cóż to za cudowna rzecz, ta telewizja…!
Ochłonąwszy z wrażeń, chętnie obejrzałabym to jeszcze raz, a nawet dwa razy, ale Roman mi nie pozwolił, bo należało jechać do Trouville. Z niechęcią poddałam się pośpiechowi, pocieszając się tylko myślą, że w czasie podróży uporządkuję sobie doznania i zastanowię się nad nimi, ale nic z moich zamiarów nie wyszło, bo Roman uczynił rzecz okropną. Zaproponował, żebym usiadła obok niego, na fotelu z przodu. Toż to jakby na koźle…!
Jeździłam na koźle, czemu nie, często nawet sama powożąc, co mi przyjemność sprawiało, ale tu prawie oniemiałam. Sługa wszak… Czy oszalał? Cóż za spoufalenie nie do wiary, i to wśród ludzi, publicznie…!
Roman stał i czekał mojej decyzji, bez żadnego zuchwalstwa, całą postawą szacunek wyrażając. Nagle wspomnienie mi błysnęło. On to wszak, nie kto inny, prawie utopioną ze stawu mnie wynosił, kiedym z nieostrożności pod krę wpadła, mokrą i zimną odzież ze mnie zrywał w szałasie drwala, przy ogniu ogrzewał, pomocy z dworu nie czekając. Wszyscy, i doktór, i nawet moja stara niańka, zgodnie orzekli, że tym mi życie uratował, bo do pałacu niesiona, już po drodze ducha bym wyzionęła, a tak, przy natychmiastowym osuszeniu, nawet kataru nie miałam. Kompromitacja z tego żadna nie wynikła, bo ledwie trzynaście lat liczyłam… On też wszak w trzy lata później z balu mnie uniósł, odtrąciwszy pana Turnicza, strasznie pijanego, który przemocą usiłował mnie zniewolić w ustronnym zakątku, czegom nawet dobrze nie rozumiała i tylko w panikę wpadłam taką, że mi głos odjęło. Toż jak pamięcią sięgam, Roman się mną opiekował i nie raz jeden od głupstwa mnie uchronił…
Zawahałam się i oburzenie moje opadło.
– Czy to wypada? – spytałam niepewnie.
– Teraz, proszę jaśnie pani, wszystko wypada – odparł na to stanowczo. -A możliwe, że jaśnie pani zechce się nauczyć sama prowadzić, czas byłby zrobić początek. Poza tym z przodu lepiej wszystko widać, z tylnego siedzenia zagłówki zasłaniają, a i do ruchu, i do widoków powinna się jaśnie pani przyzwyczaić. Szczególnie do autostrady, bo czegoś takiego w dawnych czasach nie było. No i objaśnienia wszelkie łatwiej jaśnie pani usłyszy, a dużo jeszcze musi pani wiedzieć. Tym mnie przekonał. Usiadłam z przodu.
I, oczywiście, o żadnym rozpamiętywaniu przedchwilowych, tkwiących jeszcze we mnie przeżyć, mowy być nie mogło. Ruch paryski toczył się przede mną, zaraz nabrałam chęci pilnie go obserwować, bo rozmaitość w nim panowała szalona. Teraz dopierom stwierdziła, żem dotychczas niewiele z niego widziała, ledwo Roman nadążał na moje pytania odpowiadać. Jęły mnie korcić owe kafeterie, bistra, restauracyjki małe, których stoliki na ulicy stały, ach, posiedzieć tam, bodaj przez cały dzień, patrzeć na ludzi i pojazdy, przysłuchiwać się rozmowom urywanym, przywykać do wszystkiego! Choć to zapewne miejsca dla plebsu… Prawie jakbym w karczmie siedziała…
Nie wytrzymałam, spytałam Romana.
– Nie ma już plebsu, proszę jaśnie pani, jest najwyżej hołota – odparł mi na to. – Ale to widać, bo gdzie hołota, tam brudno i hałaśliwie. A tu wszędzie jaśnie pani może sobie posiedzieć i nikt się tym na pewno nie zgorszy. Nawet gdyby kto znajomy się przytrafił, wcale się nie zdziwi, bo różnice w obyczajach znikły, to samo kobiety mogą robić, co i mężczyźni, to samo panny, co mężatki i wdowy. Żaden problem.
To mi się w głowie nie chciało pomieścić, choć na własne oczy widziałam tę mieszaninę płci. Nie miałam czasu porządku w myślach zaprowadzić, bo następne zmiany ujrzałam, tunele strasznie długie nieco mnie przestraszyły, droga potem, autostradą zwana, która już pierwszego dnia uznanie moje wzbudziła, szybkość szalona, z jaką Roman pędził, budowle po bokach niezwykłe, które mianem stacji benzynowych określił, napisów różnych kolorowych i obrazów jakichś wielkie mnóstwo, obejrzeć ich i odczytać nie nadążałam, istny karuzel rozpędzony! Zapamiętywałam, ile mogłam, nawet nie rozumiejąc, z nadzieją, że mi się to przyda do czegoś.
W jakiejś spokojniejszej chwili, kiedy do pędu już trochę przywykłam, myśl nowa błysnęła mi w głowie.
– Czy chce Roman powiedzieć, że mogłabym sama chodzić po ulicach, po mieście? – spytałam nagle. – Całkiem bez służby?
– Ile tylko się jaśnie pani spodoba i gdzie jaśnie pani zechce – odparł na to spokojnie. – Po ulicach, do restauracji, wszędzie. Ja tu jaśnie pani towarzyszę nie dla przyzwoitości, tylko do pomocy i opieki, póki się jaśnie pani nie przyzwyczai. O! I tu właśnie dochodzi jedna rzecz… Jaśnie pani powinna mieć przy sobie własne pieniądze.
Masz ci los. Oto nowość! Nigdy w życiu nie miałam przy sobie żadnych pieniędzy, poza tymi, co na jałmużny. Płaceniem wszelkim zajmował się lokaj, pokojówka, albo też kupcy rachunki do domu przysyłali, co najpierw ojciec, potem mąż mój, a w ostatnim roku plenipotent załatwiał. Interesy porządkując, sumy płacone znałam i liczyć potrafiłam, ale nosić ze sobą gotowiznę…? Ależ to uciążliwość!
Roman mi cierpliwie całą kwestię wyjaśniał. Obyczaj nastał w magazynach i sklepach wszelkich przy zakupie towaru płacić natychmiast. Jest grono osób, powszechnie znanych, jak na przykład rodziny królewskie albo wielcy aktorzy…
– Komedianci? – przerwałam mu w tym miejscu ze zdumieniem i niedowierzaniem.
– Jacy tam komedianci! Komedianci czasami jeszcze na jarmarkach i po ulicach występują, a sławę zyskują aktorzy, którzy grają w filmach… O, dziś jaśnie pani oglądała, pan Phileas Fogg… Ten aktor, który grał jego rolę, należy do najbardziej znanych na świecie. Ponadto wielcy przemysłowcy, milionerzy… Mają swoich dostawców, swoje magazyny, renomowane sklepy i tym podobne, tam kupują, wybierają. towar razem z rachunkiem jest im odsyłany do domu… Chociaż, ściśle biorąc, był…
Westchnął ciężko, pomyślał chwilę i podjął wyjaśnienia. Udało mi się zrozumieć, że drobne kwoty różne płaci się pieniądzem od razu, gdybym na przykład chciała w małym sklepiku grzebień sobie kupić albo kiełbaskę zjeść ze straganu… Na ulicy jeść kiełbasę… Boże jedyny…!…musiałabym zapłacić od razu. Także napiwki daje się w monecie. Ale większych pieniędzy nosić ze sobą nie trzeba, bo tak to wszystko urządzono, że tylko kartę specjalną posiadać należy. Kartę ową z banku się dostaje, gdzie cały majątek spoczywa, do pudełka jakiegoś zostaje ona wtykana i maszyna należność odlicza. A kupująca osoba tylko swój podpis na kwicie składa i tym sposobem opłata jest załatwiona.
– I cóż z tą kartą? – spytałam, oszołomiona nieco, ale też i zaciekawiona. – Czy to ja mam ją dostać?
– Nic nie trzeba dostawać, jaśnie pani już ją ma. Dokładnie dwie. Jednej ja używam na korzyść jaśnie pani, płacąc za wszystko, tak jak u La Fayette’a płaciłem, a druga leży nietknięta i czeka, aż jaśnie pani sama używać jej zacznie. Ale trochę pieniędzy w gotówce też jaśnie pani musi mieć i jak tylko przyjedziemy na miejsce, pozwolę sobie tę sprawę załatwić. Przy okazji ceny jaśnie pani powinna poznać, bo bardzo się zmieniły…
Nim się zdążyłam obejrzeć i z nowym obowiązkiem pogodzić, Trouville się pojawiło. Chciwie patrzyłam, co też zdołam rozpoznać, i z uciechą wielką znajome widoki ujrzałam, chociaż cała miejscowość daleko większą mi się wydała niż przed paroma laty. Gmach ogromny kasyna nowość dla mnie stanowił, kiedym tu przyjeżdżała w dzieciństwie, jeszcze go nie było. Ale hotele niektóre i uliczki prawie rozpoznawałam…
Dom mój spadkowy blisko morza stał, przy samej prawie go zdążyła pobieżnie obejrzeć i stwierdzić, że istotnie odnowienia wymaga, bo czas był na posiłek, a i plaża okropnie mnie korciła, te kostiumy kąpielowe koniecznie chciałam zobaczyć, w biegu wprost następną godzinę spędziłam, bo lada chwila odpływ miał się zacząć. A wodę bardzo lubiąc, zanurzenia w morzu byłam spragniona. W restauracji ogródkowej na samych ostrygach poprzestałam, Roman zaś w tym czasie miejsce na plaży mi urządził.
No i tu, bez tchu i wstrząśnięta ostatecznie, wieczora doczekałam. Nie przesadzały wcale oglądane wcześniej czasopisma i słusznie sprzedawczynie w Galerii zakup we mnie wmówiły, choć kupując, nie sądziłam, bym takiego stroju kiedykolwiek mogła użyć. Z pustoty chyba teraz to na siebie włożyłam, na wierzch suknię, plażową przez nie nazwaną, i płaszcz wielki, kąpielowy, biały, z tkaniny do grubych ręczników podobnej. Tak wyszłam.
I cóż ujrzałam…?!
Tłum nagich ludzi na tej plaży przebywał! Ledwo strzępkiem jakimś kawałki ciała zakryte, reszta bez wstydu żadnego na widok publiczny wystawiona, w pierwszej chwili sama nie wiedziałam, gdzie oczy podziać, stopniowo, oswajając się i kojąc drżenie, chciwie patrzeć zaczęłam. Wzrokiem szukałam kabin drewnianych, które konie do morza powinny wciągać dla zażycia kąpieli, ale niczego podobnego nie było, kto chciał, wbiegał do wody bez żadnej osłony, po cóż zresztą osłona w wodzie, skoro na lądzie też jej brakło! Namiociki tylko małe i okrągłe, w rzędzie stojące, w których nikt się ukryć nie starał…
Stłumiłam zgorszenie straszne, wspomniawszy opowieści, w młodości słyszane.
Ach, ten mój ojciec nieboszczyk…! Toż pozwolił mi, nie bacząc na protesty matki, całej relacji pana Bakera, podróżnika angielskiego, który wizytę nam złożył, wysłuchać, stąd wiedziałam przecież, że są narody dzikie, w gorących krajach żyjące, które żadnej odzieży na sobie nie noszą i nijakiego zgorszenia to wśród nich nie budzi. Obyczaje dziwaczne bez związku ze strojem pozostają, a znów na północy gdzieś inne ludy nago się kąpią w swoich zimnych wodach, razem płci obie, kobiety i mężczyźni. Otom ujrzała owo zdziczenie na własne oczy!
Rewolucja już się zapewne we mnie rozwijała, a może nawet kwitła, bom zdecydowała się desperacko wyjść spod namiotu, co mnie nieco osłaniał, płaszcz i suknię zrzuciwszy, i do wody się udać. Zaraz też spostrzeżenie uczyniłam, od którego dreszcz mnie chwycił, otóż pojęłam, skąd pochodzi powszechna karnacja ciemna. Toż słońce na te nagie ciała świeci, opalając je wprost na brązowo! Nic dziwnego, że wszyscy do Murzynów i Mulatów podobni, ja jedna białością się tam odznaczałam i aż mi się to wydało nieprzyzwoite! Cóż za jakieś pomieszanie pojęć lęgło mi się w umyśle!
Chłodna woda nieco mnie otrzeźwiła. Pływać umiałam od dziecka i któż mnie tego nauczył, jak nie Roman? Teraz dopiero, po raz pierwszy, przyszło mi na myśl, ile wiernemu słudze zawdzięczam, a w tajemnicy wielkiej to robił, ilekroć spod opieki guwernantek uciekłam, co mi się nadzwyczajnie podobało. I konna jazda, i powożenie, i łażenie po drzewach, i pływanie, wiosłem się nawet umiem posługiwać… Wszystko to Roman! Choć, zdaje się, ojciec nieboszczyk tajemnicy’ się domyślał i nawet ją pochwalał ukradkiem…
Wyszedłszy z morza, które już się cofać zaczynało, pod swój namiot wróciłam i na leżance usiadłam. Zimną krew odzyskałam. Śmielej jęłam patrzeć dookoła, wreszcie dostrzegając szczegóły.
Kostiumy kąpielowe… Byłyż to nowomodne kostiumy kąpielowe…? Śmiech pusty mnie porwał na myśl pokazania czegoś takiego w moich własnych czasach. Niewiasty w każdym wieku, od dziewczątek młodziutkich do dam w starszym wieku, siwowłosych i pomarszczonych. Płeć męska… Nie, tu jednak oczy mnie zawiodły, patrzeć na nich wprost i nachalnie nie potrafiłam, najwyżej z ukosa, którą to sztukę każda panna wszak miała opanowaną od niemowlęctwa chyba. Na spokojnie już niemal i nawet z zainteresowaniem badawczym zdołałam stwierdzić, że wiele urody przede mną się przewija. Figurki zręczne, choć nieco za szczupłe, nogi zgrabne bardzo i proste, biusty kształtne… Były i niewiasty pełniejsze, a także mocno korpulentne, i jedna taka blisko mnie siedziała. Kostium miała na całej figurze, nie rozdzielony, ale i tak widać było wałki tłustości wszędzie, do tego zad potężny, niczym u dobrze wypasionej klaczy…
Porównując mimo woli, wniosek wyciągnęłam, że wstydzić się siebie nie potrzebuję, chyba tylko tej białości, która tu się wyróżnia i której się pozbyć czym prędzej powinnam. Męskie spojrzenia ku mnie biegły, na co, zajęta obserwacjami, bardzo długo nie zwracałam uwagi. Więcej mnie ciekawiło, co sama przed sobą nie bardzo miałam ochotę ujawniać, ujrzeć po raz pierwszy w życiu tak wielką ilość płci przeciwnej bez odzieży i przekonać się wreszcie, jak też naprawdę wyglądają.
Oj, wcale nieźle…
Aż mnie dreszcz przeszedł, kiedy uświadomiłam sobie własne myśli…
Roman mnie znów przypilnował.
Podszedł znienacka, kiedy plaża poczynała się już wyludniać, i nie poznałam go w pierwszej chwili. Białe spodnie miał na sobie i skąpą koszulkę w paski, jaką marynarze noszą, a do tego był boso. Dopiero na twarz spojrzawszy, rozpoznałam, że to on.
– Jaśnie pani jak dziecko – rzekł surowo i jakby z lekkim rozgoryczeniem. – Spod opieki jaśnie pani ciągle jeszcze wypuścić nie można. Kto to widział tak siedzieć jedną stroną do słońca, jaśnie pani do opalania się nieprzyzwyczajona, niby już wieczór, ale słońce jeszcze łapie. Plecami do góry jaśnie pani powinna poleżeć.
– Ale ja chcę patrzeć! – zaprotestowałam gniewnie, choć nagle poczułam się, jakbym była piętnaście lat młodsza, a on mnie znów czegoś uczył. – Nie mam oczu w plecach!
– To w cieniu trzeba. Jaśnie pani musi pamiętać specjalną oliwą się wysmarować, ma jaśnie pani taką, wiem, bo widziałem, za co płacę przy zakupach. Florentyna jaśnie pani pomoże, a jutro, chwalić Boga, przyjedzie pani Borkowska, która doradzi co trzeba. Tylko niech jaśnie pani unika tego pomieszania czasów, bo podobnej sprawy nikt nie zrozumie.
Podniósł z piasku mój płaszcz kąpielowy i podał mi go. Wcale nie chciałam jeszcze stąd odchodzić, ale nim zdążyłam znów zaprotestować, Roman wskazał mi stoliki pod parasolami przy samej plaży stojące, od których widok był na wszystkie strony. Poczułam, że chce mi się pić. Owszem, to był dobry pomysł, tam sobie posiedzieć i nadal się przyglądać, przy sorbecie lub winie.
Przypomniały mi się nagle pieniądze.
– Zaraz. Ale sam Roman mówił, że w takich miejscach trzeba płacić. Czy ja już mam pieniądze?
– Teraz już jaśnie pani ma, proszę – odparł i podał mi mały portfelik skórzany, czarny i skromny, ale elegancki. – Może byłoby dobrze, gdyby się jaśnie pani tym pieniądzom przyjrzała.
Włożyłam portfelik do kieszeni płaszcza, zawiązałam pasek i zawahałam się. Ileż mi jeszcze wiadomości było niezbędne! Jakże mam je uzyskać i kiedy? Całą noc Romana trzymać w gabinecie, czy tu mu kazać wykład czynić, czy głupstwo jakieś mimo woli popełnić? A oto właśnie jest okazja, nim pora kolacji nadejdzie, pouczeń rozmaitych mogłabym wysłuchać…
Podjęłam nagle decyzję, która przed tygodniem jeszcze zgrozą by mnie napełniła. Ze stangretem, ze sługą… I znów mi błysnęło wspomnienie, że już tak było, wracałam konno z Romanem i parobkiem stajennym od kuzynki mojej dalekiej i bardzo ubogiej, na którą nieszczęście spadło, gwałtownie do niej wezwana, i w drodze powrotnej śnieżyca nas złapała. Że zaś i wilki nocami chodziły, Roman dalej jechać nie dał i czas do rana w leśnej chacie spędziłam przy ogniu, z nim razem i parobkiem, którego z litości pod dach wpuściłam. Roman manierkę gorzałki miał ze sobą i tak wspólnie ową gorzałkę popijaliśmy, jaśnie pani hrabina ze swoją własną służbą.
Wspomnienie pomogło.
– Roman tu ze mną usiądzie – zarządziłam sucho. – Może sobie Roman także jakiś napój zamówić. Nie dość, że istotnie, pieniądze chcę obejrzeć, to jeszcze mam parę pytań i wyjaśnień potrzebuję, a Roman chyba wie, że nie lubię, jak ktoś nade mną stoi.
Roman okiem nie mrugnął i tak się zachował, jakby przez całe życie z państwem przy jednym stole siadał. Jedną tylko różnicę uczynił, dla mnie zamówił białe wino, a dla siebie piwo. I od razu poprosił, bym pieniądze z portfelika na stół wysypała.
I asygnaty papierowe tam były, i monety, zdziwiło mnie tylko, że srebra i złota nie widzę. Okazało się, że srebro i złoto dawno wyszły z użycia, papierem zastąpione. Przez to pewnie ceny wszystkie dziwnie jakoś urosły, grosz, który niegdyś się liczył, teraz nie miał żadnego znaczenia, sous francuskie w ogóle zanikły i tylko centimy ujrzałam, nic nie warte. No i franki…
Kiedy usłyszałam od Romana, że mój apartament w Ritzu kosztuje dziewiętnaście tysięcy franków dziennie, zrozumiałam stufrankowy napiwek dla pokojówki. Na Boga! Ależ za dwadzieścia tysięcy można było za moich czasów spokojnie przeżyć cały rok! No, dość skromnie, ale bez kłopotów…
Na moment ogarnęło mnie przerażenie.
– No dobrze, a czy Roman może mi powiedzieć, ile ja mam pieniędzy? – spytałam, siląc się na spokój. – Wiem, ile miałam… poprzednio… Nie wiem, ile mam teraz?
– Znacznie więcej – odparł pobłażliwie. – Majętności jaśnie pani w Polsce bardzo wzrosły w cenie, część gruntów, bez żadnych zabiegów, zyskała na wartości ze względu na lokalizację, a w chwili zmiany ustroju do jaśnie pani wróciło prawo własności. Tu zaś spadek po jaśnie panu d’Herblay znacznie przekracza tamte sumy, ale to wie dokładnie pan Desplain, który już chyba jaśnie pani wszystko wyjaśniał?
Ze zdenerwowania wypiłam całe wino od razu i gestem poprosiłam o następny kieliszek. Owszem, pan Desplain wyjaśniał mi źródła dochodów, ale zyski określał mianem płynnych. Dokładnie zrozumiałam tylko tyle, że po opłaceniu podatków na moim koncie bankowym zostaje jedenaście milionów. Mogę mieszkać w Ritzu prawie przez dwa lata. Na pewno tego nie zrobię, nie upadłam na głowę.
– Zaraz. O jakiej zmianie ustroju Roman mówi? Rewolucja w Rosji, dwie wojny światowe, to już wiem. A co z tym ustrojem? – Od zakończenia drugiej wojny światowej w Polsce i paru innych krajach, pod wpływem Rosji, zwanej wówczas Związkiem Radzieckim, panowało coś, co określano jako ustrój komunistyczny albo socjalistyczny. Nie był to w ogóle żaden ustrój, tylko jedno wielkie i perfidne łgarstwo. Jaśnie pani pozwoli, że nie będę się wdawał w szczegóły, bo są takie głupie, że nawet ich pojąć nie można. Dużo książek istnieje z tamtego okresu i na ten temat, jaśnie pani sobie przeczyta… Na szczęście ludzie tego w końcu nie wytrzymali i nastąpiła zmiana na coś normalniejszego, chociaż ciągle jeszcze panuje duży bałagan.
– W politykę nie będę się wdawać – wyrwało mi się stanowczo.
– I bardzo słusznie, po co sobie zdrowie odbierać… – Zaraz. Do diabła z ustrojem…
Urwałam nagle. Jezus Mario, co ja mówię?! Ależ w życiu takie słowa przez usta by mi nie przeszły! Ja, z domu hrabianka Roztocka, prawnuczka księżnej de Noirmont, zaczynam przeklinać…?!!! A cóż się ze mną dzieje…?!!!
Chwyciłam kieliszek wina i wypiłam do dna. Roman spojrzał tylko i zamówił mi następny. Może powinien był zamówić gorzałkę, a co najmniej koniak.
– Jednej rzeczy nie rozumiem – podjęłam z pewnym wysiłkiem. – Jakim sposobem Ewa Borkowska niczemu się nie
tajemnicza siła przez jakieś tam bariery przeniosła?
Roman zadbał i o siebie, zamówił sobie jeszcze jedno piwo, po czym ciężko westchnął.
– Naukowe wyjaśnienie odpada w przedbiegach, ani ja się na tym nie znam, ani jaśnie pani. Ale pan Desplain też się niczemu nie dziwił, prawda? Jaśnie pani… jak by tu powiedzieć… jest dla wszystkich osobą całkowicie współczesną. Mówiłem przecież, nic w czasie nie ginie, to ten czwarty wymiar… Wszyscy widzą w jaśnie pani znajomą, która ledwie na kilka lat zakopała się gdzieś na wsi i teraz do towarzystwa powraca. Pani Ewa Borkowska jest pra-pra-pra-pra… proszę o wybaczenie, musiałbym dokładnie policzyć, mimo iż sam wtedy żyłem… prawnuczką panny Wilczyńskiej, która była przyjaciółką jaśnie pani… a jaśnie pani jest w tej chwili jakby pra-pra-pra-pra-wnuczką siebie samej…
Od tych pra-prawnuczek zaczęło mi się kręcić w głowie. Niemożliwe przecież, żebym była pijana przy trzecim kieliszku łagodnego wina! Postanowiłam przyjąć wyjaśnienie po prostu na wiarę, nie siląc się na rozumienie, i już otworzyłam usta dla zadania następnego pytania, kiedy coś mi w tym przeszkodziło. Już od dłuższej chwili słyszałam w górze jakiś warkot, który się zbliżał i właśnie zaczynał hałasować nieznośnie. Uniosłam wzrok i na niebie ujrzałam coś…
I zaraz przypomniałam sobie własne postanowienie. Nawet maszyna latająca już mnie nie zdziwi! W złą godzinę chyba pomyślałam takie słowa.
– Cóż to jest? – spytałam zimno i z kamiennym spokojem, wskazując palcem niebo.
– Helikopter – odparł Roman, ledwie rzuciwszy okiem. – Normalna rzecz. Teraz dużo tego lata, helikoptery i samoloty, do Ameryki, za ocean, można przelecieć w osiem godzin. Z Warszawy do Paryża w mniej niż dwie. Z Warszawy do Kopenhagi w pięćdziesiąt pięć minut. Żałuję bardzo, że nie pokazałem jaśnie pani któregoś lotniska w Paryżu i całego ruchu lotniczego, ale czasu zabrakło. Nic nie szkodzi, obejrzy jaśnie pani przy najbliższej okazji, to taka sama komunikacja, jak samochody i pociągi.
Szaleństwo jakieś nagle mnie ogarnęło.
– Chcę tym polecieć – powiedziałam gwałtownie.
– Nie ma najmniejszych przeszkód. Dokąd? Ma jaśnie pani jakieś życzenie?
– Do Ameryki.
– Z tym będzie drobny kłopot. Po Europie można podróżować bez niczego, ale Stany Zjednoczone i Kanada wymagają wizy. Za dużo im się tam pcha niepożądanych cudzoziemców…
– Dobrze. Do Londynu.
– Do Londynu w każdej chwili. Kiedy jaśnie pani sobie życzy? Opamiętałam się nieco. O tak, polecieć tym czymś chciałam, nawet gdyby miał to być ostatni czyn mojego życia. Ale na ostatni czyn życia mogłam chwilę poczekać, intrygowała mnie Ewa Borkowska, zamierzałam odnowić dom, tu, w Trouville, miałam jeszcze potwornie dużo do obejrzenia, do Montilly musiałam wrócić, gdzie należało służbę nająć i ów zamknięty pokój w mojej obecności otworzyć, bo pan Desplain telefonował do mnie… och, te telefony… Czemuż ojciec nieboszczyk ich nie dożył…?…że czegoś tam istotnego brakuje i w tym właśnie pomieszczeniu może się znajdować. Gorączkowo usiłowałam przypomnieć sobie pytania, które przez ten warkot nad głową wyleciały mi z pamięci. Nie, nie mogłam pchać się do szaleństwa natychmiast.
– Za tydzień. Przez tydzień tu pozostanę, załatwimy sprawę remontu domu, spotkam się z panią Borkowską. Potem wrócimy do Paryża i Roman zrobi co trzeba, żebym powietrzem poleciała do Londynu. Byłam tam raz w życiu, jako małe dziecko, i chcę się znaleźć jeszcze raz, jako osoba dorosła…
Wreszcie oderwałam się od tego stolika, od tej plaży i od tego wina, przebrałam się i poszłam na kolację. Florentyna, gospodyni, usługiwała mi przy toalecie i trochę się zatroskała. Zaróżowienie lekkie widać było na mojej twarzy i postaci, co wprawiło ją w niepokój, choć ja żadnej nieprzyjemności nie czułam. Tak jak i Roman, poradziła mi bardzo uważać ze słońcem, krótko się na jego promienie wystawiać i do cienia chronić, bo inaczej poparzenia wielkie mogą wystąpić i miast pięknej i ciemnej karnacji dostać, ze skóry oblezę. A do tego wciąż smarować ciało specjalną oliwką.
Jak na jeden dzień wrażeń miałam dosyć. Zdało mi się, żem przed miesiącem z Paryża wyjechała, a tymczasem było to tego poranka. Aż mnie zaciekawiło, jak długo ten biegnący dzikim pędem tryb życia wytrzymam, i poczułam wyraźnie, że bodaj na parę godzin usiąść i spokojnie pomyśleć muszę…
Roman zostawił mnie samą, choć czuwał w pobliżu, raz jeszcze pouczywszy, jak ze słońca bez szkody korzystać. Przypływ nadchodził, na który czekałam, by w morzu trochę popływać.
Małe śniadanie w domu zjadłam, później zaś uparłam się raz jeszcze obejrzeć ów obraz ruchomy z powieści pana Verne’a. Film to się zowie, muszę zapamiętać to słowo. Oglądałabym więcej, bo świat obecny, do którego tak niepojęcie się dostałam, pokazywał się na owym ekranie w najprzedziwniejszych postaciach, ale żal mi było plaży, morza i słońca. W cichości ducha musiałam przyznać, że bezwstyd ma wielkie zalety, o ileż milej było na ciele niczym nie okrytym czuć lekki powiew wiatru, gorąco promieni słonecznych i chłód morskiej wody niż zażywać tego wszystkiego w sukniach i bieliźnie!
Nowa myśl mnie intrygowała. Ciekawe, w kim też Roman za młodu tak się niezmiernie kochał… Podobno znałam osobę. Nie mogłam to być ja z całą pewnością, bo już piętnaście lat przekroczył, kiedym się urodziła, a trudno przypuścić, by miłość namiętną poczuł do niemowlęcia. A i do dziewczynki pięcio-czy nawet dziesięcioletniej, też wątpić można. Musiała jednak ta jego dama serca w naszym domu bywać, skoro życie całe naszej rodzinie i mnie poświęcił, mną zaś opiekował się niczym najdroższą córką, a tak dyskretnie, że dopiero teraz to widzę i ocenić mogę. To już nie sługa, to przyjaciel wprost i opiekun, choć nigdy ni w zuchwalstwo, ni w poufałość nie wpadł, aż do chwil obecnych, kiedy ganić go za to wcale nie mogę.
Ciekawa rzecz… Myślą jęłam przebiegać kuzynki różne i znajome panny, świata przed sobą nie widząc, kiedy nagle człek jakiś na piasku usiadł tuż przy mnie blisko.
– Szwedka czy Niemka? – spytał tak życzliwie, że nawet bezczelności w tym nie było.
Zaskoczenie i zdumienie sprawiło, że udzieliłam odpowiedzi, bo co też mu do głowy wpadło, żeby mnie taką narodowością obdarzać?
– Polka – odparłam mimo woli.
– Ze szpitala pani wyszła czy z więzienia? Zdumiał mnie jeszcze więcej.
– Ani jedno, ani drugie. Cóż to za pomysł…! Dlaczego…? – Bo jest pani biała jak pierwsze śniegi. Gdzież się pani taka uchowała? Intryguje mnie to. Za kołem polarnym? Na Grenlandii? A może na Syberii? Podobno wy, Polacy, mieliście z tym kłopoty?
Bez wątpienia mieliśmy, ale mnie one jakoś ominęły. Oszołomiona poczułam się lekko, bo pierwszy raz w życiu tak rozmowę podjęłam z obcym zupełnie mężczyzną, którego mi nikt nie przedstawił. A choćby i sam, jak pan Renaudin, ale tam, w Montilly, była całkiem odmienna sytuacja… Nie wiedziałam, co zrobić, przyjrzałam mu się zatem w milczeniu, wyraźny chłód spojrzeniu nadając.
I udało mi się chyba tego wyrazu oczu nie zmienić, choć osobnik ów wydał mi się interesujący bardzo i sympatyczny. Gdyby mi został przedstawiony na balu, z przyjemnością wpisałabym go do karnetu na wszystkie tańce, jakie by przyzwoitość dopuściła, ale tu…? Poza tym, na balu byłby ubrany… No, ja z pewnością również…
Wypadało tak z obcym rozmawiać czy nie…?
– Niech pani opanuje gadatliwość, bo się nie mogę pozbierać – rzekł z westchnieniem. – Naprawdę ciekawi mnie pani karnacja, tak idealnie białej kobiety jeszcze w życiu nie widziałem. To tryb życia czy jakaś właściwość skóry? Interesuje mnie to zawodowo, jestem lekarzem.
No, jeśli lekarz… Odetchnęłam z ulgą.
– Nie wiem, jakie mam właściwości skóry, bo przyznaję, że istotnie, zazwyczaj unikałam słońca. Teraz zamierzam się przekonać.
– A, to ostrożnie! Nie w południe, wyłącznie rano i wieczorem, powolutku. Słusznie siedzi pani w cieniu. A dlaczego unikała pani słońca? Dała się pani zasugerować tą obsesją rakową?
Nic nie wiedziałam o żadnej obsesji rakowej, więc na wszelki wypadek zaprzeczyłam. Ale i tak odpowiedź na jego pytania sprawiła mi kłopot, jakże miałam mu wyznać prawdziwe przyczyny? Powiedzieć, że w mojej sferze białość jest najcenniejszą zaletą urody? Że ciemne bywa tylko chłopstwo? Że ta płeć, którą tu powszechnie widzę, za ordynarną byłaby uważana? Że pochodzę ze świata, w którym publiczne obnażenie ciała wzbudziłoby zgrozę i potępienie absolutne? Że za damą bez kapelusza i parasolki oglądaliby się ze zgorszeniem wszyscy…? Pozwoliłam sobie na żartobliwość.
– Mieszkałam w gęstym i ciemnym lesie, gdzie żaden promień słońca przez korony drzew nie przenikał. Zbierałam grzyby, jagody i orzechy. A woda w małych jeziorkach była zbyt zimna, żeby się w niej kąpać.
– Gdzież pani znalazła taki wspaniały las? – wykrzyknął ze śmiechem. – I więziła tam panią zła jędza? Ale skoro tak, rozumiem to zdrowie, które z pani tryska, bo przedtem mogłem się tylko dziwić. No cóż, przekonamy się, jak pani skóra przyjmie wyjście z lasu…
Wciąż niepewna, czy nie popełniam jakiegoś faux pas, zmieszana przy tym nieco zbytnią intymnością jego uwag, wolałam przerwać tę konwersację. Przypływ już podszedł. Przeprosiłam go grzecznie, ukryłam włosy pod czepkiem i udałam się do wody.
Udał się tam za mną, ale popłynęłam energicznie i rozmowa stała się niemożliwa. Pływał równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej, choć sobie pod tym względem nie miałam nic do zarzucenia. Zaciekawiły mnie deski ze sterczącym z nich jakby skrzydłem motyla, na których stojące osoby ślizgały się po powierzchni fal. Niekiedy skrzydło upadało im w wodę, ale podnosiły je, zarazem ze śmiechem i wysiłkiem, więc musiał to być rodzaj zabawy. Aż chęć poczułam czegoś takiego spróbować.
Wyszłam wreszcie z morza, pobyłam chwilę na słońcu dla obeschnięcia i poczułam, jak piecze. O tak, mieli rację wszyscy, którzy mnie ostrzegali, to słońce mogło być niebezpieczne, paliło niczym ogień. Wróciłam w cień swojego namiociku., Roman już tam na mnie czekał.
– Jaśnie pani pozwoli, że teraz coś doradzę – rzekł stanowczo. – Jaśnie pani wciąż jeszcze brakuje doświadczenia. Należy teraz zejść z plaży, bo i tak już czas na obiad, w cieniu posiedzieć, a później znowu tu można przyjść przed samym odpływem. Więcej słońca dla jaśnie pani byłoby niewskazane.
Sama to czułam, więc wyraziłam zgodę. Doktór nadciągnął za mną, ale na widok Romana skłonił się tylko grzecznie i odszedł. Udałam się do domu, gdzie rozmaite zabiegi trochę potrwały, bo i spłukać musiałam z siebie słoną morską wodę, i posmarować ciało oliwką, w czym mi Florentyna pomogła, moimi plecami się zająwszy.
– O, już panią trochę łapie – zauważyła. – Widać ślad kostiumu. Byle nie za prędko, na pani miejscu z tym słońcem do jutra bym poczekała. Gdzie też się pani uchowała z taką białością…!
Zaczynałam mieć trochę dosyć tej mojej białości, z której tak dumna byłam przez całe życie. Żadna przyzwoita kobieta nie powinna zwracać na siebie uwagi odstępstwami od panujących obyczajów, zniecierpliwienie mnie ogarniało, chciałam też zyskać ciemną karnację, skoro taka moda zapanowała. Nic tu jednak przyśpieszyć nie mogłam, wiedziałam wszak, co znaczy oparzenie!
Ledwo, przebrana już, na próg domu wyszłam, automobil podjechał i rudowłosa, młoda osoba w pośpiechu zeń wysiadła. Spojrzała, ramiona ku mnie wyciągnęła i już cudem jakimś wiedziałam, że jest to Ewa Borkowska. Starsza o te kilka lat, z innym włosów kolorem, ale ona, ona sama, prawdziwa moja przyjaciółka!
Padłyśmy sobie w objęcia, śmiejąc się i płacząc. Dokładnie od tej chwili część mojej egzystencji pobiegła jeszcze szybciej. Ze zwierzeniami wzajemnymi nie mogłyśmy nadążyć, Ewa przedstawiła mi zaraz swojego męża, który z nią razem na wypoczynek przyjechał, wspólnie siedliśmy do obiadu, nagle, z prędkością piorunującą, jęłam się uczyć wszystkiego, mowy, zachowań, obyczajów, postępowania, dbałości o siebie! Ewa wręcz oburzyła się, że nie mam malowanych paznokci u rąk i u nóg, wskazała mi zakład, gdzie te zabiegi się czyni, skorzystałam od razu. Chciwie spenetrowałam jej stroje, chciwie słuchałam opowieści o jej życiu i pracy. Tak, pracy, bo oto ona pracowała niczym mężczyzna, choć jej mąż był człowiekiem bogatym, pracowała dla przyjemności i satysfakcji własnej, w firmie jakiejś ogromnej, robiącej reklamy. Dzięki niej rychło pojęłam, czym są owe reklamy i czemu służą, od niej się dowiedziałam wszystkiego o ludziach znanych i sławnych, od niej pierwszej usłyszałam okropne słowo: seks…
W pięć dni stałam się inną kobietą.
Nie poleciałam do Londynu po tygodniu.
Zaczęło się od tego, że, kiedy wszyscy razem, Ewa, jej Karol i ja, byliśmy na plaży w bliskości mojego domu, podszedł do nas ów doktór, który mi białość wytykał. Tak się odezwał, jakby znajomość nasza trwała od dawna, i tak też został przez tamtych dwoje przyjęty, co miało tę dobrą stronę, że się przedstawił. Pan Philip Villon. Pochwalił mnie od razu.
– Zdumiewający rozsądek pani wykazuje, widzę, że ta olśniewająca biel już znika bez żadnej szkody dla zdrowia. A to zaledwie czwarty dzień. Gratuluję siły charakteru.
Nim zdążyłam usta otworzyć, wtrąciła się Ewa.
– Słusznie, ja też ją podziwiam. Sama już bym się spiekła. Choć z drugiej strony, doprowadzić się do takiej bieli, to skandal, przez ileż lat słońce jej na oczy nie widziało! Chory mąż nie stanowi żadnego usprawiedliwienia.
– Aaa…! – odgadł doktór i usiadł przy nas. – Rozumiem, pielęgnowała pani chorego męża? I z jakim skutkiem?
– Śmiertelnym – wyrwało mi się zgryźliwie, bo rozgniewało mnie, że Ewa zbyt szczerze obcemu człowiekowi takie szczegóły wyjawia.
– Uch, mówmy wprost! – zniecierpliwiła się Ewa. – Łaska boska, że umarł. Do dziś zrozumieć nie mogę, po co w ogóle za niego wyszłaś!
– Możliwe, że dziś i ja sama siebie zrozumieć nie mogę – zgodziłam się z nią, hamując niezadowolenie. – Ale wtedy… Wzruszyłam ramionami i ugryzłam się.w język, by nie po
wiedzieć za wiele. Cóż ja wtedy miałam do gadania? Panna z doskonałej rodziny, ale zupełnie bez posagu, bez żadnej sperandy, pozbawiona krewnych, po których mogłaby dziedziczyć, urodę miałam i wykształcenie, nic więcej. Rodzicom ledwo-ledwo na siebie starczalo, bo ojciec cały majątek na swoje eksperymenty naukowe stracił i jedyny skarb, jaki posiadał, to bibliotekę niezwykle obszerną, która na moją własność nie tak dawno przeszła. Kiedy zatem bogacz i hrabia, choć hrabiostwo jego gdzie było od naszego młodsze, o moją rękę jął się starać, wydało się to czystym darem losu. Że starszy ode mnie o lat czterdzieści, gruby, pokraczny i schorowany, cóż to komu szkodziło? Ja zaś, przerażona niepewną przyszłością, w szesnastym roku życia, sama nie wiedziałam, co czynię, a gdybym nawet wiedziała, widząc ulgę wielką rodziców, też bym pewnie okazała posłuszeństwo…
I Ewa… Ależ tak, właśnie Ewa oburzała się strasznie i płakała nade mną. Przed samym prawie moim ślubem się rozstałyśmy i straciłyśmy z oczu.
Nagle bunt we mnie wybuchł i znów ta rewolucja rozkwitła.
– No dobrze, mówmy wprost – rzekłam zimno i gniewnie. – Poszłam za niego dla pieniędzy. Wiesz doskonale, że moi rodzice stracili wszystko, a ja, głupia dziewczynka…
– Po pierwsze, nigdy nie byłaś głupia – zaprotestowała Ewa z energią – a po drugie mogłaś studiować, iść do pracy… No owszem, ciężkie życie. I twoja matka… I ojciec… Czarujący człowiek zresztą, uwielbiałam go… Jeśli ze względu na nich ustawiłaś się finansowo, coś niecoś mogę zrozumieć. Jeśli był to błąd, zapłaciłaś za niego całkiem nieźle, ale za to twoi rodzice spędzili ostatnie lata życia w błogim spokoju.
– Przepraszam, a na co chorował pani mąż? – spytał doktór bardzo spokojnie i rzeczowo.
O mój Ty Boże, a na cóż on NIE chorował…?!
– Na wszystko – westchnęłam smętnie. – Chroniczna niestrawność, połączona z nieopanowanym łakomstwem. Żółć. Wątroba. Ustawiczne ataki. Niedowład nóg, reumatyzm, przeziębienia, jedno za drugim, sama nie wiem, co jeszcze, wszystko w nim szwankowało. Także nerki. W młodości prowadził bardzo niezdrowy tryb życia…
Znów się ugryzłam w język, żeby nie wspomnieć o kurtyzanach wiedeńskich, o których dowiedziałam się znacznie później, a które podobno siły żywotne z niego wyssały sposobem bliżej mi nie znanym. I o stu dwudziestu kołdunach, które w jedno popołudnie pożarł z flakami na najtłustszym rosole, jaki w życiu widziałam, i po których przed świtem umarł. Doglądałam wtedy źrebiącej się klaczy wielkiej klasy, z weterynarzem razem i z Romanem, klacz oźrebiła się szczęśliwie, ale kiedy wróciłam do domu, mój mąż owe kołduny już kończył… Widząc to, po doktora posłałam od razu, ale nieszczęście chciało, by doktór akurat trudny poród baronowej Brzezińskiej przyjmował… Dwa życia za jedno.
Przez wspomnienie okropne straciłam chwilę rozmowy. – Och, sękocińskie lasy – mówiła Ewa. – Podobno przed wojną były rzeczywiście wspaniałe, starodrzew, ale wszystko zostało wycięte i teraz niewiele zostało. Oczywiście odrasta, ale w mniejszym zakresie, to już nie to, co było. Przyznam się panu, gdybym wiedziała, że moja przyjaciółka do tego stopnia poddała się tej pielęgniarskiej pracy, sama bym do niej pojechała, ale na ostatnie kilka lat straciłyśmy się z oczu, urwany kontakt, i zupełnym przypadkiem, przez notariusza, odnalazłyśmy się ponownie. To w wielkim stopniu moja wina, zmieniałam adresy, nie zdążałam wszystkich zawiadamiać…
– Nie wiem, czy należy żałować, bo, wnioskując na oko, to zamknięcie się wśród lasów wyszło pani przyjaciółce na zdrowie. Opalanie się to moda, czasem nawet szkodliwa – tu doktór zwrócił się do mnie – ale metoda, którą pani stosuje jest ze wszech miar godna polecenia. Umiar, a nie szaleństwo.
W głowie ciągle jeszcze miałam te potworne kołduny.
– Urodziło się wtedy źrebię – powiedziałam wbrew woli. – Klaczka. Astra. Jej matka, Gwiazdeczka, do tej pory jest moim ulubionym wierzchowcem.
– Jeździsz konno? – zdziwiła się Ewa i natychmiast odpowiedziała sama sobie. – Ależ tak, pamiętam! Oczywiście, mieliście konie, a do tego objeżdżałaś konie na Służewcu, na treningach! Wstawałaś o piątej rano! O Boże, podziwiałam cię z przyjemnością!
– Dlaczego z przyjemnością? – zainteresował się Karol, który dotychczas przysłuchiwał się całej rozmowie w milczeniu. – Bo z jednej strony byłam dumna z przyjaciółki, która jeździ na koniach, a z drugiej czułam się szczęśliwa, że ja nie muszę. Wiedziałam, że o piątej rano ona leci na tory i rozkosznie obracałam się na drugi bok.
– Zważywszy, iż fakt, że cię kocham, nie ulega wątpliwości, mogę sobie pozwolić na szczerą uwagę – rzekł Karol uroczyście i wszyscy spojrzeliśmy na niego z wielkim zainteresowaniem. – Otóż stwierdzam, co w najmniejszej mierze nie jest krytyką, że twoja przyjaciółka, która, o ile wiem, jest twoją rówieśnicą, wygląda o… no, uczciwie oceniając… o trzy lata młodziej niż ty. Nie zamierzam się czepiać, ale to z pewnością te konie…
Obie z Ewą popatrzyłyśmy na siebie najpierw w osłupieniu, a potem z największym rozbawieniem.
– A nie to leśne, świeże powietrze? – spytała Ewa.
– Tego nie przyznam za nic w świecie. Nie mam zamiaru zapaść na wątrobę, reumatyzm i przewód pokarmowy, żebyś odmłodniała, pielęgnując mnie. Będę się upierał przy koniach. – O Boże! Cóż za doping! Chyba zacznę jeździć…
Poczułam, że lubię Karola. Może i był trochę niedźwiedziowaty, ale promieniowała z niego dobroć i dobroduszność. I powierzchowność miał przyjemną, nie z tych, co budzą nagłe bicie serca, ale jakby uspokajającą i napawającą zaufaniem. Na miejscu Ewy czułabym w nim oparcie, opokę wręcz, szczególnie iż widać było, że obdarza ją głębokim uczuciem.
Kwestii tego wyglądu o trzy lata młodziej nie podnosiłam, uważając stwierdzenie za zwykły komplement. Ewa zdumiewała mnie od pierwszej chwili, wiedziałam przecież, że jesteśmy w jednym wieku, tymczasem dwudziestu lat bym jej nie dała. Twarz tak świeża, tak gładka, bez najmniejszego śladu przywiędnięcia, ruchy tak żywe i sprężyste jak u młodej dziewczyny, Karol doprawdy grzeczność wielką mi okazał.
Natomiast wstawania o piątej rano i objeżdżania koni na jakichś treningach na Służewcu w najmniejszym stopniu nie mogłam sobie przypomnieć. Cóż to w ogóle było, ten Służewiec…? A, prawda, miejscowość, wieś chyba, w pobliżu Warszawy, nazwa mi się o uszy obiła. Ale co, na Boga, ja z tym miałam wspólnego…?!
Zarazem przypomniałam sobie nagle, że przecież Ewa naprawdę ma na imię Ewelina i tak ją znałam, a tu już do Ewy przywykłam i do tej osoby, którą widzę, a nie do tamtej, którą lepiej powinnam pamiętać. Cóż za poplątanie okropne, nie mogę o tym myśleć, bo mi to obłędem grozi!
I nagle kolejne spostrzeżenie spadło na mnie niczym grom z jasnego nieba. Ogólnie skołowana całą sytuacją, nie zwróciłam na to wcześniej uwagi, choć w głębi duszy coś mnie dręczyło. Z kimże, na litość boską, mamy do czynienia?! Obie wszak pochodzimy z arystokracji, ona, baronówna z domu, po kądzieli prawnuczka Potockich, ja, hrabianka i hrabina, z książęcą krwią w żyłach… Siedzi tu z nami zwykły medyk, usługi dla zarobku świadczący, rozmawia jak równy z równym, ja sama pozwalam się zapraszać na jakiś obiad czy kolację oficjalistom i urzędnikom, bo czymże innym jest choćby pan Desplain, jak nie sługą mojej rodziny…?! I nikt w tym nie widzi nic niewłaściwego…?!!!
Gdzież się podziały sfery, gdzie salony, gdzie bariery społeczne nie do przekroczenia? Służba, Boże drogi, nie ma służby! Nikt nas nie oddziela od pierwszego lepszego kupczyka, od chłopa nawet! A skąd ja mam wiedzieć, czy pan Villon z chłopów, na przykład, nie pochodzi? Cóż się stało z tym światem, co za jakieś zrównanie przerażające nastąpiło, potomek książąt i potomek plebejusry w przyjaźni są ze sobą; czy to już pochodzenie przestało cokolwiek znaczyć…?! Chyba przestało…?
Ze zdumieniem najwyższym stwierdziłam, że mnie to mało obchodzi. Może znów poglądy nieboszczyka ojca we mnie się odezwały, wszak zawsze ogólne oburzenie budził, twierdząc, iż więcej warte jest ukształcenie, wiedza i charakter człowieka niż jego parantela, za negatywny przykład niekiedy nawet synów królewskich podając. Czyżbym teraz te poglądy za własne przyjęła…?
Chyba tak…
Mgnienie zaledwie zajęły mi te nagłe rozważania i najzupełniej naturalne mi się wydało, że na obiad idziemy razem z doktorem, który już do naszego towarzystwa całkowicie przystał. Za mojego wielbiciela został wzięty i zaakceptowany. W dodatku, co gorsza, przyjemność mi to sprawiło…
Wieczór w kasynie, za który potępiona zostałabym bezapelacyjnie w moich czasach, miałam już za sobą. Wygrana z niego wyszłam ku własnemu zdumieniu, a przy tym zachwycona, bo wreszcie mogłam osobiście sprawdzić, jak też nasi wielcy panowie majątki tracili. Głupi musieli być… Telewizja, ukradkiem w nocy oglądana, filmy, jakich mi Roman dostarczył, ogromną wiedzę mi dały. Bez tchu niemal przed ekranem siedząc, ze zgrozą ujrzałam świat, w którym jakieś kompletne pomieszanie wszystkiego nastąpiło, płci obie zwłaszcza do góry nogami stanęły, kobiety, miast kazać się zdobywać i opieki żądać, same na mężczyzn się rzucają! Miast uroki swoje im prezentować, kusząc umiejętnie, spodnie noszą i jawnie ich garną ku sobie! O nie, takiego głupstwa już z pewnością nie zrobię!
Ewie pytań wprost nie mogłam zadawać, bo za pomyloną by mnie wzięła, jeden Roman do wyjaśnień mi służył, ale znów rozmów aż tak osobistych nie wypadało mi z nim prowadzić. Dyplomacji musiałam użyć, w czym widoki, na każdym kroku spotykane, bardzo mi pomogły.
Pierwsza para młoda, nagimi ciałami zespolona, wzajemnie objęta, na plaży, wśród tłumu, na ludzkich oczach, dała mi prawo do krytyki.
– To już chyba rozwydrzenie przesadne – rzekłam z niesmakiem do Ewy, wskazując ich gestem i odwracając wzrok, bo wstyd mnie za nich ogarniał.
– Przecież nic nie robią? – zdziwiła się na to. – A cóż by jeszcze mieli robić…?!
– Gzić się. No, niewiele im brakuje… Ale ty rzeczywiście w tym swoim zaścianku kompletnie zmurszałaś! Czasem mam wrażenie, że cofnęłaś się w rozwoju do zeszłego wieku. Owszem, nasze babki na taki widok trupem by padły, chociaż nie, babki już przywykły, prababek potrzeba. O co w ogóle chodzi, sama się tak prowadzałaś z chłopakiem… A, nie, prawda, ty przed ślubem nie zdążyłaś, a potem, zdaje się, nie miałaś szans.
– A ty?
– A ja owszem. No, mimo wszystko trochę dyskretniej. Zbiorowego seksu nigdy nie lubiłam, poza tym teraz w zupełności odpowiada mi Karol i na żadne odskoki nie reflektuję. Zamierzamy mieć dzieci.
To mi się wydało dość naturalne, każde małżeństwo na ogół chce mieć dzieci. Ostrożnie spytałam, dlaczego dopiero teraz, skoro są już pięć lat po ślubie, na co mi Ewa beztrosko odparła, że chcieli przeżyć jeszcze parę lat swobody i korzystać z młodości. Także sprawdzić, czy małżeństwo im się utrzyma, bo rozwód przy dzieciach to zawsze komplikacja i nieprzyjemność.
O szaleństwie rozwodowym, panującym na całym świecie, już wiedziałam, choć wciąż jeszcze nie mieściło mi się w głowie. Skandalu żadnego nikt w tym nie widział i sama nie umiałam się zdecydować, dobrze to czy źle. Uwolnić się na zawsze od złej żony czy złego męża, to tak, ale znów z drugiej strony dla byle fanaberii współmałżonka porzucać…? A gdzież pewność jakaś i bezpieczeństwo…?
Za to osoby wolne… Do tego prawie zaczęłam przywykać, telewizję oglądając, tyle że mi się to wydawało wprost niemożliwe w naturze. Ledwo poznawszy człowieka, nic o nim nawet nie wiedząc, miłość chyba czując od pierwszego wejrzenia…? Tak zaraz, bez starań, bez zabiegów, bez subtelności żadnej, wstydu nie okazując ani najmniejszej przyzwoitości, zuchwale i gorsząco z nim się łączyć? Jakże to…? Czyżby istotnie tak nieskończone rozwydrzenie zapanowało?
No i ta intymność cała higieniczna, publicznie pokazywana, dreszcz we mnie budziła, mimo iż poddałam się jej, ukradkiem niektórych zakupów dokonując. I wygodę z tego płynącą tylko pochwalić mogłam, ale jawność okropna była nie do przyjęcia. Gdzież rozum miały te obecne kobiety, wszelkiej swojej tajemniczości się wyzbywając?!
W Ewie jakieś tamy się zerwały, plotki mi różne jęła opowiadać, wśród których dostrzegałam chwilami znane mi osoby. Nic dobrego z tego rozpasania babilońskiego nie wychodziło, same dramaty i nieszczęścia, ledwo czasem ktoś wyjątkowy dobrze na tej, pożal się Boże, wolności wychodził. Ona zaś, najwyraźniej w świecie, ów związek najściślejszy płci dwojga za zwykłą rozrywkę uważała!
Rozrywka… Rozrywka…? Gdzież w tym jakaś rozrywka się mieści…?!
Razem wziąwszy, tylem się dowiedziała, że mnie to znów zaczęło rewolucyjnie korcić. Swoboda seksualna, tak się to nazywało. Mam spróbować…?!!!
Rozmowa przy obiedzie o różnych filmach się odbywała i znów pilnie słuchałam, mało się sama odzywając. Brutalności nadmiar, takiego wszyscy byli zdania. Młodzież to ogląda i dzieci, potem wyrastają z nich przestępcy bez sumienia i umiaru. Okrucieństwo i przemoc, na każdym kroku pokazywane, źle wpływają na wychowanie, Ewa i Karol z doktorem się zgodzili, a i ja się do poglądu przychyliłam, choć tylko teoretycznie, bo z praktyki niewiele wiedziałam. Potem na literaturę przeszli i wówczas okazało się, żem niektórych bardzo znanych książek wcale nie czytała, a skąd je miałam czytać, o ich istnieniu nawet nie miałam pojęcia! Znów musiałam usprawiedliwiać się tą moją głuchą wsią i stękającym mężem i tyle mi z tego przyszło korzyści, że mi więcej powiedziano. I też szczegóły to były takie, że aż mnie dławiło w sobie, ale opanowania nie straciłam.
I pierwsza rzecz później, księgarnię odnalazłam, w której kilka z owych książek dostałam, dyskretnie je kupując, żeby nikt nie widział. Wszystkie chwile, od towarzystwa wolne, poświęciłam czytaniu o doli fizycznej kobiet, o fizjologii i różnych prawach natury, o seksie, o sposobach traktowania płci obu i innych rzeczach takich, jakie by mi w życiu do głowy nie przyszły!
Przyszło mi za to na myśl bibliotekę, przykurzoną nieco, vv moim domu obejrzeć i tam też znalazłam pożywną lekturę, a kiedym własne braki w tej dziedzinie oceniła, włos mi dęba stanął na głowie. Ależ lat kilka muszę poświęcić na same książki, zamknąć się w domu i tylko czytać!
Wcale nie chciałam zamykać się w domu!
Niewyspana się czułam okropnie, ale obraz świata już zaczynał układać mi się w głowie. Jeszcze w całej pełni pogodzić się z nim nie mogłam, rozumiałam jednak przynajmniej, a przyjęcie obyczajów za swoje to mnie kusiło, to odpychało…
Ewa u siebie przyjęcie urządziła, dziwaczne trochę i zabawne, jako posiłek same sery wystąpiły, w garnku wielkim gotujące się, każdy sam sobie tę gorącą potrawę na kawałek chleba nabierał i wszyscy śmieszne kłopoty z tym mieli. Zarazem nowi znajomi się pojawili, różnej płci, w tym znów jeden, który od pierwszej chwili wpadł mi w oko i zaraz do mnie przystąpił, a choć przedstawiania tam żadnego porządnego nie było, imię mi swoje powiedział. Armand. Powiedziałam mu swoje wzajemnie, nazwisko lekceważąc, bo już dostrzegłam, że taki obyczaj swobodny panował wśród przypadkowo spotykanych osób.
I tak mnie sobie jakoś zagarnął, że w nastrój frywolny wpadłam i zuchwałość, dotychczas mi obcą. Armand był pełen ognia i życia, bezczelność miał w sobie jakąś, trochę wręcz obraźliwą, a trochę, więcej nawet, pociągającą. Muzyka się rozlegała, tańczyli wszyscy osobliwie jakoś, tańce żywe niezmiernie, bez figur i układu żadnego, każdy skakał, jak chciał, ale już mi się zrobiło wszystko jedno i też wzięłam w tym udział. Nic trudnego, byle rytm zachować. Tyle że niektóre figury zgorszenie mogły budzić, pozwalając na zbyt ciasne objęcie się ramionami i przytulenie ciał. Moje tylko zgorszenie, rzecz jasna, i tej mnie z dawnych czasów, a nie obecnej… I pomyśleć, żem takich rozrywek miała już nigdy w życiu nie zaznać…!
Wszyscy mnie później odprowadzać chcieli, Armand głównie, i też nie wiem, co by się dalej stało, bo zdrożna okropnie chęć rozpusty chyba się we mnie zalęgła, z przyjemnym lękiem połączona i wesołością nieopanowaną, gdyby nie to, że Roman z samochodem już na mnie pod domem Ewy czekał. I tak drzwiczki otworzył, i takim gestem do wsiadania mnie zaprosił, żem otrzeźwiała nagle i jakaś odrobina moralności z powrotem we mnie wstąpiła. Choć przyznać muszę, że razem wdzięczna mu byłam i zła na niego.
I nazajutrz dopiero jakieś myśli rozsądne do głowy mi przyszły, ale czy to naprawdę myśli były, czy może tylko uczucia, sama ocenić nie umiałam. Owo zespolenie cielesne… Karesy małżeńskie pamiętałam zbyt dobrze, żeby się do czegoś takiego tak od razu przekonać, od początku do końca wstrętne mi się wydawały i tyle, a tu nagle usłyszałam i ujrzałam… Związki między ludźmi tak jawnie pokazane, tak przedstawione, jakby istotnie upojeniem jakimś być mogły…
No, może z kimś innym niż mój nieboszczyk mąż…? Zarazem jednak… Wszak owo łączenie się ciał, jest to rzecz tak intymna i osobista, że jakże można ją publicznie pokazywać?! Wszak to jedno, co zostało dla dwojga osób ich własne, uczuciem wiążące, oddzielające ich od reszty świata, bo inaczej cóż im właściwie wyjątkowego zostanie? To jakby podarunek dla ukochanej osoby na drobne strzępy porwać i w tłumie rozrzucić…
Nie, do takich obyczajów nie dam się nakłonić! Doznania jednakże lęgły się we mnie, dotychczas mi nie znane. Wspomnienie gorszącego tańca z Armandem dreszczem mnie przejmowało. Myśląc może i rozsądnie, zarazem bardzo chciałam tego rozsądku się pozbyć, nie kryłam tego przed samą sobą, raz w życiu bodaj nieopanowanej lekkomyślności się poddać, raz wypróbować to przeżycie, przez wszystkich wokół najwyraźniej w świecie upragnione…! Bez żadnego skandalu, bez żadnego zgorszenia, bez niczyjej, najmniejszej nagany…
O, gdzie bym naganę znalazła, wiedziałam doskonale! Ale, szczęśliwie, mój spowiednik żył przeszło sto lat temu…
I kiedy wieczór się zbliżał, byłam już zdecydowana. Razem się we mnie skłębiły chęci i opór, lęk i ciekawość, dreszcze upojne i niepokój, protest i pragnienie… Armand się do mojej decyzji cały dzień przyczyniał każdym spojrzeniem, każdym dotknięciem…
No i wtedy właśnie przyjechał Gaston de Montpesac…
Tak, musiałam to sobie wyznać, prawie już zakochana byłam w Armandzie, kiedy Gastona ujrzałam znienacka na stopniach domu i coś się nagle we mnie jakby złamało. Wejście było otwarte, myśmy ledwie zdążyli znaleźć się w salonie, którego okna wielkie wychodziły na morze, gdzie była Florentyna, nie miałam pojęcia i dzwonić na nią nie zamierzałam wcale. Armand mnie wziął w objęcia, na samochód, który zatrzymał się przed domem, nie zwróciłam żadnej uwagi i dopiero spojrzawszy nad ramieniem amanta, zobaczyłam Gastona, wbiegającego po schodach.
Zesztywniałam jak drewno.
Armand to wyczuł od razu, uniósł głowę, też spojrzał i rozluźnił uścisk.
– Ilu masz tych goryli…? – syknął mi w ucho z irytacją. Nie odpowiedziałam, odepchnęłam go lekko, zwróciłam się do gościa. Gaston na moment jakby się zawahał, ale natychmiast wszedł z ukłonem, ja zaś poczułam w jednym mgnieniu oka, że nie chcę Armanda, że musiałam chyba oszaleć, żeby mu się poddawać, że głupstwo byłabym popełniła okropne i nie do darowania, że chcę, tak, ale Gastona…!!!
W tak wysoce niezręcznej sytuacji z pomocą mi przyszło moje wychowanie, którego omal się przez ten krótki czas nie pozbyłam całkowicie. Od równowagi wewnętrznej byłam nader daleka, ale na zewnątrz zdołałam się opanować. Powitałam go mile, z przedstawianiem miałam kłopot, bo teraz dopiero uświadomiłam sobie, że w ogóle nie znam nazwiska Armanda. Pamiętna panujących obyczajów, poprzestałam na imieniu, Armand jednakże sam się przedstawił, przymuszony zapewne tym, że Gaston swoje nazwisko wymienił, podał i własne również. De Retal. Armand de Retal…
Zostawiłam ich własnemu losowi. Zadzwoniłam na Florentynę i kazałam podać jakieś napoje.
Na krótki moment poczułam się jak u siebie w domu, we własnej epoce. Wszak po śmierci męża zdarzało mi się już przyjmować razem dwóch wielbicieli, wilkiem na siebie patrzących, z których żadnego nie chciałam, i dawałam sobie z tym radę doskonale. No tak, ale służby miałam więcej, lokaj prawie cały czas usługiwał, no i nikt mnie nie zastał w niczyich objęciach…
Własna epoka odbiegła mnie równie szybko, jak się pojawiła.
Przez dwadzieścia pięć lat uprzedniego mojego życia tak przywykłam okazywać płci przeciwnej uprzejmą oziębłość, że teraz przyszło mi to bez trudu. Obu ich potraktowałam jednakowo, choć serce biło mi niepokojem rozkosznym i ciągnęło tylko do jednego.
Rozmowa się potoczyła towarzyska. Gaston jedynie raz i krótko napomknął ze współczuciem, że jakieś wieści z Paryża mogą mi wypoczynek zakłócić, i spytał, czy pan Desplain już się do mnie odzywał. Odparłam, że nie, i zdziwienie wyraziłam, skąd pan Desplain, bo przecież w sierpniu na wakacje się wybierał i kancelarię miał zamknąć. Okazało się, że zamknięcie i swój wyjazd opóźnił przez jakieś sprawy do załatwienia, mnie podobno dotyczące. Spytałam, skąd wie o tym, na co rzekł, iż Paul Renaudin niejasno mu coś wspominał przy okazji spotkania na wyścigach, bo właśnie teraz tor konny w Montilly prosperował i gonitwy się odbywały.
Zaraz potem temat się zmienił i o koniach rozmawialiśmy, dzięki czemu miałam wreszcie coś rozumnego do powiedzenia. Przypomniało mi się, że w pobliskim Deauville też konkursy idą, i sama zaproponowałam, by tam pojechać, co obaj z zapałem podchwycili. No i tu pojawił mi się kłopot.
Armand zaczynał prezentować zbytnie rozzuchwalenie. Na ów wyjazd się umawiając, tak mnie traktował, jakbym już do niego należała i tylko z nim mogła jechać. Próbowałam zgromić go spojrzeniem, ale nie wywarło to na nim skutku najniklejszego. Co gorsza, jęło mi się wydawać, że on wcale wyjść ode mnie nie zamierza, wręcz przeciwnie, Gastona wizytę przeczekać i jawnie zostać, niczym mąż i pan domu. Gaston zaś, taktownie się usuwając, skłonny był prawie ulec tej presji, w najwyraźniejszym mniemaniu, iż jest ona zgodna z moim życzeniem, i niemal usta otwierał do wyrazów pożegnania.
Aż mi skóra ścierpła, kiedy to sobie dokładnie uświadomiłam. Poddawać się takiej okropnej pomyłce nie miałam najmniejszego zamiaru, nie mówiąc już o tym, że tak otwarcie kochanka sobie w domu zatrzymywać, było nie do pomyślenia. Mógł ten świat obecny rozwydrzone obyczaje kultywować, mógł gzić się i parzyć jawnie, mogli wszyscy żyć ze sobą bez ślubu, miotać się po wszelkich łóżkach i zmieniać partnerów nawet codziennie, proszę bardzo. Wszyscy.
Ale nie ja!
Tak mnie ta cała sytuacja rozwścieczyła, że nawet w rozpacz nie zdążyłam popaść. Pomysł mi się zalągł od razu i natychmiast go w czyn wprowadziłam. Pod pozorem wydania dyspozycji Florentynie…
Nawet i w gniewie, i w samym środku realizacji mojego planu, można powiedzieć w progu drzwi i przekraczanych, nagła myśl mnie uderzyła. Toć mogłam i dyspozycjom, i Florentynie dać spokój, zwyczajnie czyniąc wrażenie, że idę do łazienki. Toż już widziałam milion razy, jak damy w miejscach publicznych szukały toalety, wcale się z tym nie kryjąc! Toż płeć męska i żeńska w samych wejściach się mijała bez żadnego skrępowania i płonąc w pierwszych chwilach na ten widok, drętwiejąc ze wstydu, rychło uznałam, że do tego rodzaju kompromitacji będę musiała przywyknąć, bo wielu cierpień zaoszczędza. Wszakże za moich czasów niewiasta prędzej by trupem padła niż do potrzeb fizjologicznych się przyznała…
Jednakże najwidoczniej jeszcze nie przywykłam, bo w pierwszej chwili tylko Florentyna do głowy mi przyszła. W dodatku mieściła się w granicach najszczerszej prawdy, bo też istotnie wydałam jej dyspozycję. Kazałam mianowicie natychmiast Romana sprowadzić.
Roman, jakby na to czekał, pojawił się w dziesięć sekund. – Pojedziemy do jakiejś restauracji – rzekłam do niego. – Nie wiem do jakiej, może do kasyna, wszystko jedno. Niech Roman tam na mnie przed samym wejściem czeka, bo będę chciała wyjść sama i możliwie szybko. Nie zaraz, ale o jakiejś dosyć wczesnej porze.
Roman tylko spojrzał, kiwnął głową i już wiedziałam, że doskonale mnie zrozumiał. Tym razem byłam mu wyłącznie wdzięczna…
Wróciłam do salonu, gdzie Gaston zaraz się podniósł i tak byłam pewna, że z pożegnaniem wystąpi, jakbym mu w głowie siedziała. Nie dopuściłam go do słowa, pozwoliłam sobie na kaprysy, kolacji zażądałam i rozrywki. Armand się jakby żachnął, na szczęście dość nieznacznie, zaś Gaston wyraźnie rozpromienił.
– Cóż za cudowne życzenie! – wykrzyknął ze śmiechem. – Nie chciałem się przyznać, ale głodny jestem nieziemsko, łypię tu okiem na zegarek i zastanawiam się, czy bar w moim hotelu jeszcze jest otwarty. Nie śmiałem sam tak nachalnie pani zapraszać…
– O, cieszę się bardzo, bo też jestem zdumiewająco głodna – odparłam na to beztrosko. – Apetyt rośnie mi tu z dnia na dzień, poza tym tak długo nie jadałam ostryg, że teraz nacieszyć się nimi nie mogę. Proszę wybrać jakieś miejsce, długo otwarte, gdzie dają ostrygi.
– Wszędzie – mruknął Armand pod nosem,
Łgarstwo wygłosiłam bezczelne, bo na wszystko mogłam mieć ochotę, tylko nie na jedzenie. Emocje wewnętrzne apetyt odebrały mi całkowicie, ale cóż to szkodziło, miałam prawo zmienić zdanie, od czegóż w końcu są kobiety, jak nie od grymasów…?
Przychyliłam się do wyboru kasyna, bo tam najłatwiej by mi było zniknąć im z oczu, i nie nalegałam na jazdę z Romanem, by podejrzeń nie budzić. Samochód Gastona stał przed drzwiami domu, wsiadłszy, obejrzałam się i z ulgą stwierdziłam, że Roman nieznacznie rusza w ślad za nami.
W kasynie zaś, w samym wejściu, ku swojej uldze jeszcze większej, natknęłam się na Ewę z Karolem. Ewa spojrzała na mnie z tak śmiertelnym zdumieniem, że wręcz byłam zmuszona ją utemperować, wiedząc doskonale, co ma na myśli i skąd jej zdumienie pochodzi. Tu już toaleta okazała się czystym błogosławieństwem.
– Nie chcę z nim i już – rzekłam jej otwarcie. – Nie tylko jawnie, ale i tajnie.
– A co? – zaciekawiła się, patrząc na mnie w lustrze, przed którym obie stałyśmy. – Okazał się nie bardzo…?
– Nie wiem. Nie sprawdzałam. – Jak to? Nie spałaś z nim?
– Nie.
– No wiesz…! Dlaczego?!
Prawda wyrwała mi się z ust sama. – Nie zdążyłam. Byłabym mu już…
Ugryzłam się w język, nie wiem który już raz, by nie wymówić głupiego słowa “uległa”. Wszakże teraz już nie ulegało się mężczyźnie, teraz mu się… Co właściwie…? Towarzyszyło…? Podtykało…? Narzucało…? Leciało się na niego…? Doprawdy, nie umiałam znaleźć odpowiedniego określenia!
Na szczęście Ewa nie czekała dalszego ciągu zdania. – No i dlaczego nie?
– Bo przyjechał Gaston de Montpesac… – A ty z nim…?!
– A ja z nim to bym chciała- rzekłam zuchwale i z determinacją, z wszelką przyzwoitością ostateczny rozbrat biorąc. -Ale nie było ani czasu, ani okazji. Ale wcale przez to nie przestałam chcieć i nie życzę sobie, żeby Armand mi takie numery wywijał…
Zamilkłam na chwilę, pełna podziwu dla siebie, że już tak doskonale nauczyłam się tym nowym dla mnie językiem władać. Takich wyrażeń nie tak dawno w ogóle nie znałam!
– No! – popędziła mnie Ewa.
– Rozumiesz, tak się zachowywał, jakbym z nim żyła od lat… – A ty się dziwisz? Miał dziewczynę już prawie w łóżku i nagle obcy palant mu wchodzi w paradę! Ja się raczej dziwię, że go szlag nie trafił.
– Prawie trafił. I chyba liczy na to, że co się odwlecze… – Słusznie liczy?
– Nie. Ja… Jak by ci to powiedzieć… Gaston…
Nie umiałam, nie mogłam jej wyznać swoich najskrytszych uczuć, tego trzepotu w sercu na pierwszy jego widok, tego wspomnienia nagłego… owego młodzieńca, spotkanego przed samym ślubem… tego czegoś, co teraz jak grom mnie poraziło…
Ewa jednakże zgadła.
– Jezus Mario, zakochałaś się?! – wykrzyknęła ze zgrozą. – Możliwe – przyznałam, opór przełamując. – W każdym razie nikogo innego nie chcę.
– A on…?
– Wydawało mi się, że owszem, ale wyraźnie czuję, że zraził się przez Armanda. Musisz mi chyba pomóc…
– Jest w tym coś – przerwała mi Ewa. – Jeśli Armand się wygłupiał i było to sugestywne… Po tobie widać, że nie latasz po łóżkach, wierność seksualna bije z ciebie jak światło z latarni morskiej. Żaden facet nawet nie spróbuje cię przekabacić, chyba że sama go zachęcisz.
– Toteż właśnie, naprawdę liczę na ciebie, że mi pomożesz, chociaż nie wiem jak. Niech on się nie rozbestwia, Armanda mam na myśli. W dawnych…
I znów zamilkłam. Omal nie powiedziałam, że w dawnych czasach wystrzegałabym się z całej siły choćby na spacer konno z nim wyjechać, nie mówiąc o pozostaniu z nim samej w jednym pokoju. Tacy jak on, wiedziałam o tym doskonale, zuchwali i piękni, zdobywali kobiety jak chcieli, a kompromitowali je przy każdej okazji. Pilnować się przed nimi należało albo się miało złamane życie…
A cóż to za okropnie trudna rzecz, istnieć naraz w dwóch różnych epokach…!
– Chcesz, żeby go trochę przygasić? – spytała Ewa. – Czy dać Gastonowi do zrozumienia, że Armand bryluje na wyrost? – Może jedno i drugie, jeśli zdołasz. Poza tym, mam zamiar zniknąć…
Wyjawiłam jej swój plan, który bardzo pochwaliła. Mogłyśmy wrócić do towarzystwa.
Jak zamierzałam, tak zrobiłam. Ponadto pozwoliłam sobie na stworzenie różnicy między nimi, większą atencją obdarzałam Gastona niż Armanda, który wyraźny gniew zdołał pohamować i tylko sarkazm okazywał. Potem zaś znów udałam się do toalety i już nie wróciłam do stolika. Roman czekał w umówionym miejscu i nawet nie musiałam mu tłumaczyć, że żadnych gości dzisiaj przyjmować nie będę…
Armand zaprezentował bezczelność zupełną, tak wcześnie do mnie przybył, że z nim razem zmuszona byłam wyjść z domu i udać się na plażę, gdzie w dodatku odpływ wszystką wodę zabrał i osoby spacerujące z daleka rzucały się w oczy. Takie to czyniło wrażenie, jakbym całą noc z nim spędziła i śniadanie wspólnie jadła. Niegdyś podobny wypadek groziłby mi kompromitacją absolutną i ogólną, teraz, wiedząc, że o żadnej kompromitacji nawet mowy nie mx, wściekła byłam tylko ze względu na Gastona.
Nie owijał rzeczy w bawełnę, nie krępując się wcale obecnością Romana, który dla mnie namiocik i leżaki rozkładał. Cóż, nie mógł jednakże przy tym głowy między nas wtykać i Armand z tego skorzystał.
– Dlaczego mi wczoraj uciekłaś? – spytał wprost, głosem dosyć cichym. – Co za wała ze mnie robisz?
– Tego osobliwego pytania w ogóle nie rozumiem – odparłam zimno.
– Dziewczyno, nie ze mną te numery. W kotka i myszkę bawić się nie będziemy. Ciągnie cię do mnie tak samo, jak i mnie do ciebie, perwersja ma to być czy co?
Pomyślałam, że istotnie, jeszcze wczoraj o tej porze rzeczywiście mnie ciągnęło. A teraz przestało i niech on się z tym pogodzi.
– Pomyłka… – zaczęłam, wciąż zimno.
Przerwał mi od razu, zuchwale się do mnie przyciskając. – Jaka tam pomyłka, nie zawracaj głowy. Spać przez ciebie w ogóle nie mogłem, do wariactwa chcesz mnie doprowadzić? Po co tu w ogóle przyszłaś? Wolisz na świeżym powietrzu…? Chodź, wracamy do ciebie, małego drinka mi przecież nie odmówisz? Idziemy do domu i tam ci pokażę pomyłkę…
Wydarłam się z jego objęć i odsunęłam z leżakiem tak, że już nie miał do mnie łatwego dostępu.
– A może ja wcale nie chcę oglądać? – powiedziałam z lodowatą wzgardą, która powinna go była śmiertelnie obrazić. – Może już dosyć widziałam? Nie chcę tej poufałości. Jeśli nawet przez chwilę stwarzałam złudne wrażenie… może byłam pijana? Teraz mi trzeźwość wróciła i nie życzę sobie słuchać tych… propozycji. A także towarzystwa nie jestem spragniona i chciałabym zostać sama.
Zamiast się obrazić, śmiać się począł, chociaż na twarzy i w oczach mignął mu gniew. Zmienił jednakże ton i pohamował swoje zuchwalstwo, admirując mnie natrętnie, tyle że grzeczniej nieco. Widać było przy tym, że mnie od swojej obecności żadną miarą nie uwolni, uparcie starając się czynić wrażenie, iż do niego należę.
Ciekawa byłam strasznie, jakie też zabiegi Ewa wczorajszego wieczoru poczyniła, bo skutku ich nie było widać. Pożałowałam, że nie zadzwoniłam do niej jeszcze przed śniadaniem, ale z elementarnej uprzejmości nie chciałam jej budzić o zbyt wczesnym poranku. Gdybym wiedziała, że Armand takie podstępy zastosuje, zadzwoniłabym, na żadną przyzwoitość nie bacząc.
Z porannego słońca przy okazji korzystając, na leżaku siedziałam, półleżąc, odpowiednio rozstawionym, i nagle wydało mi się, że wielbiciel, dziś już niepożądany, swoich zapałów nie opanuje i runie na mnie znienacka. I natychmiast przypomniało mi się wydarzenie straszne, kiedy to krewny mój, wuj Potworski, z polowania wrócił nieco potłuczony, bo z konia spadł, na ogromnym i dość starym fotelu siedział, winem się krzepił, a wieść o wypadku, mocno przesadzona, przed nim przyjść zdążyła. Na co ciotka Potworska, małżonka jego, z krzykiem wpadła i widząc go żywego, acz nieco podrapanego, bez namysłu w objęcia się mu rzuciła. Że zaś tak wuj, jak ciotka, obydwoje bardzo korpulentni byli, stary ów fotel nie wytrzymał i pod zbyt wielkim ciężarem z okropnym trzaskiem się załamał.
Scena owa, nagle wspomniana, tak mnie przeraziła, że czym prędzej z leżaka się podniosłam i na spacer poszłam po odsłoniętym dnie morskim, rzecz jasna z Armandem, do mojego boku przylepionym. Zła coraz więcej, zastanawiałam się, jak najlepiej postąpić, porzucić tę plażę i iść między ludzi, udać się z wizytą do Ewy, zasiąść w kawiarni…? Do domu nawet wstąpić nie mogłam, bo poszedłby za mną i wdarł się. do środka. IJ siebie, w dawnym czasie, miałabym służbę, która by mnie ochroniła, natręta zwyczajnie wyrzucając, a i ludzka opinia miałaby znaczenie, a teraz…? Jeden Roman mi został, którego przecież na bitwę nie mogłam narażać…
Z pomocą znów mi przyszły minione doświadczenia. Zręcznie symulując odmianę humoru, dla kaprysu, muszle poczęłam zbierać z okrzykami i wielkim zapałem, i wszystkie Armandowi pchałam w ręce. Miał do wyboru, rzucić je, obrazić mnie i narazić się na nieodwołalne zerwanie stosunków ze mną lub też, obładowany skorupami, swobodę ruchów stracić całkowicie. Wybrał to drugie, dzięki czemu karesów, z daleka ogólnie widocznych, mogłam wreszcie unikać.
Wróciłam do brzegu dopiero, kiedy przy moim namiociku ruch jakiś dostrzegłam, po którym odgadłam powiększenie towarzystwa, a przy tym i sama już miałam pełne ręce zbiorów. Nadziei na ratunek nabrawszy, zaryzykowałam powrót i rzeczywiście, z ulgą ujrzałam najpierw Philipa, a później Gastona. Po chwili zaś i Karol się pokazał, bez Ewy, która, jak wyjaśnił, dla różnych zabiegów upiększających dłużej w domu została.
Jakieś przeczucie mnie ostrzegło, bym owych uzbieranych muszel lekceważąco nie rzucała. Dzikiego zwierza lepiej nie drażnić…
Zamieszanie zrobiłam nimi wprost nieopisane. Segregowałam, układałam, kazałam sobie w tym pomagać, wreszcie opakowania zażądałam delikatnego dla każdego rodzaju oddzielnie i zaniesienia całego łupu do mojego domu. Wszyscy byli tym zajęci tak długo, że na południowy posiłek pora przyszła, a dla mnie słońce stało się zbyt silne.
Zdobycz tę morską, potrzebną mi jak dziura w moście, w gabinecie umieściłam i na drugie śniadanie udałam się w licznym towarzystwie.
Na szczęście pokazała się też i Ewa. Udało nam się od panów trochę odseparować, dzięki czemu wieści od niej uzyskałam.
– Chyba masz rację, ten Armand jest agresywny – rzekła do mnie. – On z tych, co pomiatają kobietami, miałaś nosa. Doświadczona wydra dałaby sobie z nim radę, ale nie ty, a i doświadczoną wydrę mogłaby ta rozrywka drogo kosztować. Ale zdołałam zamienić z Gastonem parę słów w cztery octy i dałam mu do zrozumienia, że w głupie gadanie może nie wierzyć.
Zaniepokoiłam się.
– Ale nie powiedziałaś chyba wprost…?
– No coś ty, nie będę ci przecież robić koło pióra! Zdementowałam tylko Armanda. Jeśli sam się nie połapie, to kretyn i nie warto koło niego chodzić. A, przy okazji…! Dowiedziałam się, że jest rozwiedziony i bezdzietny, rozwiódł się niedawno, ledwie przed rokiem.
Tak mi się już poglądy i charakter zmieniły, że wiadomość o jego rozwodzie bardzo mnie ucieszyła. Kiedyś, Boże drogi, ogarnęłaby mnie rozpacz i zgroza, i mniemałabym, że żadnych stosunków z nim nie należy utrzymywać, bo jakże, z rozwodnikiem…!
Humor mi się nadzwyczajnie poprawił i sama rozmowę z Gastonem zaczęłam, co mi przyszło z łatwością, bo i on jakby na to czyhał. Z wyborem tematu kłopotu nie było, owa informacja od pana Desplain, przeze mnie nie otrzymana, miała prawo żywo mnie interesować, a przy tym o Montilly Gaston mógł wiedzieć najwięcej. Prawie fachowo o koniach, stajniach i gonitwach mówiąc, w moje sprawy całkiem się zagłębiliśmy. Armand usiłował się wtrącić, o grze i jej wynikach napomykając, ale tu go Karol zagadał różnymi zapytaniami, bo sam wiedział niewiele, a rzecz go ciekawiła. Nie wątpiłam wcale, że ta ciekawość Karola, to robota Ewy.
Jawnie i bez ogródek zaprosiłam Gastona samego do siebie na herbatę przed wieczornym obiadem, dając tylko wszystkim do zrozumienia, że pewne poufne suporycje pana Desplain, te z ostatniej chwili, moich rozważań wymagają. Na kilka zdań zrobiłam z siebie kobietę interesu, których podobno ostatnimi czasy pojawiło się zatrzęsienie, więc nikt się temu nie dziwił.
Przyszedł. Zaledwie z plaży i kąpieli wróciłam, zapukał do moich drzwi.
I tu się pokazała różnica w ich zachowaniach. Nie rzucał się na mnie, jak Armand, nie chwytał mnie W objęcia, ale kiedy moją dłoń ucałował, w płomieniach cała stanęłam. O, rozmawialiśmy o interesach, oczywiście, dlaczegóż by nie? Ale nie tylko…
I znów nie wiem, czy nie wyrwałoby się ze mnie zbyt wiele, gdyby nie telefon od pana Desplain. Dziwnie mi się zrobiło na myśl, że przypadki zewnętrzne i niezależne ode mnie najwyraźniej przeszkadzają mi w upadku moralnym…
Pan Desplain, nieco zakłopotany, prosił mnie o przybycie na kilka godzin do Montilly. Nie chciał zbyt wiele mówić przez telefon, ale zrozumiałam, że sprawa głównie dotyczy owego zamkniętego pokoju, że liczył na to, iż w Trouville nie więcej niż dwa dni pobędę, a potem zajmę się osobiście całą posiadłością i o uporządkowaniu pałacu zadecyduję.
Tymczasem zwlekam z tym, a pod oknem owego pokoju pies wyje, co ludzi w stadninie denerwuje. Ponadto, sam sprawdził, bo jakiś niepokój go ogarniał, że znikło puzdro z niezmiernie cenną zawartością, którą osobiście przy inwentaryzacji oglądał. Jutro pokój zostanie otwarty, co wobec wielkiej mocy drzwi i zamków nie będzie łatwe, ja zaś powinnam być przy tym obecna, tak mu się wydaje.
Wydawało mi się podobnie, obiecałam zatem na dziesiątą godzinę przyjechać. Słuchający mojej rozmowy Gaston zaciekawił się taktownie, a ja bez namysłu wyjawiłam mu jej treść.
– Pojęcia nie mam, o co tam chodzi i co się wykryje – rzekł na to. – Ale czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym pojechał również? Może przyda się pani jakaś dodatkowa podpora?
Nawet i bez podpory propozycja mnie zachwyciła, ale przyjęłam ją powściągliwie, choć z wdzięcznością. Zadziwiające to było, jakoś pyry nim do własnych, dawnych obyczajów wracałam, wychowanie, w przyzwoitym domu odebrane, pozwalało mi zachować umiar, a zarazem swoboda, jakiej zdążyłam zakosztować, uroku temu wszystkiemu dodawała. Mogłabym przecież, na przykład, jechać z nim windą sam na sam…
Pośpiesznie te marzenia z siebie wyrzuciłam i wezwałam Romana, by go o jutrzejszej podróży zawiadomić.
– Pan de Montpesac będzie mi towarzyszył – oznajmiłam. – Razem wyruszymy.
– Umówiła się pani na dziesiątą – zwrócił mi uwagę Gaston. – Trzeba wcześnie wyjechać…
– O wpół do ósmej wystarczy – wtrącił się Roman. – O ile nie zamierza jaśnie pani wstąpić do Paryża?
– Nie – odparłam. – Jeśli nawet, to później, po spotkaniu z panem Desplain. Nie wiem, czy panu to będzie odpowiadało? – zwróciłam się do Gastona.
– Będzie mi odpowiadało wszystko, czego pani sobie życzy – rzekł z uśmiechem i poczułam błogość, dotychczas mi nie znaną.
Rzecz oczywista, rozmowa nasza intymny charakter całkowicie straciła, czas na obiad nadszedł, pojawił się Armand, a z nim razem Ewa i Karol. Ewę najwyraźniej w świecie bawił ten udział w niemiłych mi umizgach, przeszkadzała Armandowi wszelkimi siłami. Powiedziałam jej na ucho o jutrzejszym wyjeździe, namówiła mnie, żeby zachować go w tajemnicy przed Armandem, a wrócić jak najpóźniej, i bardzo mi się ten pomysł spodobał.
Wyjechaliśmy nazajutrz o wpół do ósmej punktualnie, co mi najmniejszego kłopotu nie sprawiło, bo do wczesnego wstawania całe życie byłam przyzwyczajona…
Drzwi owego zamkniętego pokoju, zlekceważone przeze mnie i przez pana Desplain przy oględzinach ogólnych, rzeczywiście były wyjątkowej mocy, a dwa zamki okazały się bardziej skomplikowane niż ktokolwiek sądził. Nie chciałam ich psuć, doświadczony i podobno zręczny ślusarz przystąpił zatem do roboty.
Wszyscy się trochę dziwili, skąd takie drzwi i zamki w pomieszczeniach kredensowych pyry kuchni, dla mnie jednakże nic w tym nadzwyczajnego nie było. Zdarzały się oprócz spiżarni zwykłych także i dodatkowe, gdzie produkty drogie, a dla złodzieja łakome, trzymano. Mnie samej, wobec wierności i uczciwości służby, nie było to potrzebne, ale pradziada, być może, nie sami uczciwi otaczali. Przy posiadaniu dużych zapasów, rzeczy tak drogie, jak cukier, kawa, herbata, bakalie i korzenie, też bym zapewne miała pod dobrym zamknięciem, a możliwe, że razem z nimi i srebra stołowe wielkiej ceny.
Oczekując sukcesów ślusarza, pan Desplain wyjawił mi, co też się znajdowało w owym puzdrze, które mu nagle z oczu znikło. Otóż mianowicie pistolety pojedynkowe sprzed dwustu lat, niezmiernie cenne, bo nie dość że zabytkowe, to jeszcze ozdobione kamieniami szlachetnymi. Rękojeści ich, z kości słoniowej, zawierały w sobie diamenty i rubiny ogromnej wartości i gdyby nie ich znaczenie jako zabytku autentycznego, byłby nawet sens wyjąć je i do biżuterii spożytkować. Znajdowały się w gabinecie pradziada, zostały opisane w inwentarzu i oto teraz okazuje się, że ich nie ma.
Obchodząc cały dom, nie zwróciłam specjalnej uwagi na puzdro w gabinecie i nawet nie pamiętałam, jak wyglądało. Na delikatne pytanie pana Desplain bez żadnej obrazy odpowiedziałam, że ich z pewnością nie zabierałam, bo w ogóle nie zabierałam niczego, a gdybym już miała coś wziąć ze sobą do Trouville, to prędzej wachlarz praprababci, który wpadł mi w oko przez swoją wielką urodę.
Pan Desplain głowił się jeszcze, kto też i kiedy te drzwi zamknął, bo w czasie inwentaryzacji otwarte były i sam osobiście tu zaglądał, różne supozycje wszyscy snuli, kiedy woń jakaś, nikła, ale bardzo niemiła, dała się poczuć.
– Zdechły szczur tam leży – zaopiniował stróż stajenny, przy tej robocie obecny.
– Na zdechłego szczura pies mógł wyć – poparł go Martin Beck, zarządzający stajniami, też uczestniczący w przedsięwzięciu z ciekawości, bo wieść o drzwiach zamkniętych i wyciu psa już się po całej posiadłości rozeszła.
Ślusarz jeden zamek już wymontował, po którym dziura w drzwiach się pokazała, a drugi właśnie otwierał.
– Nie chcę krakać, ale na nosa czuję, że chyba stado zdechłych szczurów- mruknął dosyć głośno. – Śmierdzi jak diabli… Nie miałam żadnych złych przeczuć, więcej, szczerze mówiąc, Gastonem przy moim boku zajęta niż odorem i drzwiami, ale ni z tego, ni z owego znów mi się przypomniał ten zając, za kredensem u mnie w domu odnaleziony. Czekałam jednakże spokojnie, aż ślusarz nagle swego dzieła dokonał i drzwi się otwarły.
Skutków tego otwarcia, tak woni, jak i widoku, który się naszym oczom objawił, nawet wspominać nie mogę, bo mdłości okropne się we mnie zrywają. Pobieżnie ledwo to mogę powiedzieć. Smród nas straszliwy uderzył niczym obuchem, gdzież do niego było mojemu zającowi, w pomieszczeniu zaś dało się widzieć coś, w bez wątpienia prezentowało ludzkie zwłoki… Rozumny był ten pies, co wył, i wiedział, co robi…
Sekretarka pana Desplain uciekła z krzykiem, jedna z niewiast, do sprzątania wynajmowanych, osłabła całkiem i na posadzkę się osunęła, Martin Beck odbiegł szybko i wpadł do łazienki, ślusarz, nos zatykając, do najbliższego okna się rzucił, inni nad zlewem kuchennym womitowali, ja zaś, głosu nie wydawszy, padłam na pierś Gastona i kurczowo chwyciłam go za klapy marynarki, twarz na jego łonie kryjąc. Też nic nie rzekł, tylko wziął mnie na ręce i czym prędzej do drugiego kredensu uniósł, a tam wielki kielich koniaku mi zaserwował. Sobie też.
Jeden pan Desplain zimną krew zachował i, choć również z zatkanym nosem, uważnym spojrzeniem cały pokój obrzucił. Po czym w kredensie przy nas się znalazł i chętnie z koniaku skorzystał.
– No i zguba się znalazła – rzekł suchym głosem. – Otwarte puzdro i oba pistolety, z tym że jeden na zewnątrz. Tyle widzę dobrego.
– Policję trzeba wezwać – zadecydował Gaston i wyjął z kieszeni telefon. – Zna pan tu kogoś, czy dzwonimy do pogotowia? – Znam w Paryżu. Pan pozwoli…
Wyciągnął swój telefon i sam weń popukał. Gaston mną się znów zajął, ramieniem ciasno obejmując, ja zaś, choć wcale nie tak źle się czułam, bym mdleć miała, nadmiar słabości prezentowałam, bo mi jego opieka przyjemność sprawiała. I ten uścisk, i słowa różne, cichym głosem szeptane…
Pan Desplain całą rozmowę z kimś odbył, z której połowę zrozumiałam. Policja zaraz miała przybyć, a z nią razem doktór i usługa dla takich rzeczy właściwa. Wszedł Martin Beck, za nim zaraz stróż stajenny i druga niewiasta sprzątająca, która na widok trunku natychmiastowej pomocy zażądała. Dostała ją, tak jak i wszyscy.
– Zorientował się pan, kto tam leży? – spytał Gaston pana Desplain. – Zdaje mi się, że pan jeden popatrzył uważnie.
– Raczej wolałem patrzeć obok-odparł pan Desplain i dolał sobie medykamentu. – Głównie chodziło mi o pudło z pistoletami. Muszę przyznać, że na ich widok doznałem dużej ulgi. – I tak podziwiam pańską odporność…
– A mówiłem, że był huk -wtrącił się stróż stajenny z wielką satysfakcją. – To nie, nie wierzyli mi, Bernard się upierał… – Czy ja mam słuszne wrażenie, że to kobieta…? – zastanowił się Martin Beck.
– Kobieta – potwierdziła stanowczo niewiasta do sprzątania. – Głowę daję.
– Jaki huk? – spytał stróża pan Desplain.
– A już będzie blisko miesiąc. Zaraz potem jak pałac zamknięto. Prawie spod stajni słyszałem, a ja mam słuch dobry, jak coś jakby huknęło w środku. Mówiłem wszystkim, to nie, ja głupi jestem, zdawało mi się albo może coś tam zleciało, albo się jaki mebel przewrócił, albo co…
Pan Desplain zwrócił się do Marona Becka. – Pan wiedział o tym?
– Wiedziałem… Zaraz, przepraszam, o czym…? – O huku.
– Oczywiście. Gerard chyba mnie pierwszemu powiedział. Sprawdzaliśmy wszystko, drzwi i okna zamknięte, wewnątrz spokój, przyznaję, że też to zlekceważyłem, nie widziałem potrzeby pana o tych złudzeniach akustycznych zawiadamiać. Tyle że kazałem uważniej pilnować i cały czas ktoś miał na oku pałac i wejścia.
– Wiadomo kto kiedy pilnował?
– Pewnie – wtrącił się znów stróż z wyraźną urazą. – Sześciu strażników nas jest i dyżury są zapisane. No, fakt, że nic się nie działo, chociaż Jean-Paul coś tam mamrotał…
– Co mamrotał?
– On małomówny i więcej z kamienia można wydobyć. Ale coś tam jąkał, że kogoś widział, a nawet nie kogoś, tylko mu się krzaki ruszały.
– Kiedy?
– A zaraz potem. Następnego dnia rano. Ale w nocy Albert patrolował, to pamiętam, bo był ze swoim psem razem i potem jego pies moje śniadanie zeżarł. Ja zresztą też byłem, chociaż miałem wolne, ale zezłościło mnie, że mi nikt nie wierzy i sam chciałem mieć pałac na oku, a nie tylko stajnie. No więc noc poświęciłem, żeby ich przekonać, ale nie, spokój był całkowi
ani światła, ani głosu, ani się nic nie ruszyło, ani pies Alberta słowa nie powiedział, aż do rana. Dopiero Jean-Paul…
– Pies Alberta przekonuje mnie najbardziej – mruknął pan Desplain i poniechał pytań.
Jako osoba dogłębnie wstrząśnięta, nie brałam udziału w tej konwersacji, teraz jednak delikatnie i z rzetelną niechęcią wydobyłam się z ramion Gastona. Usiadłam prosto.
– Nie było mnie tu w owym czasie – zauważyłam skromnie. – Ale doznaję wrażenia, że ów huk osobliwy rozległ się krótko po śmierci mojego pradziada? Zaraz po dokonaniu inwentaryzacji?
– Słusznie się pani wydaje… – Ileż mogło upłynąć czasu?
Pan Desplain zastanawiał się przez chwilę. Obejrzał się na swoją sekretarkę, którą teraz dopiero, bladą bardzo, wprowadził do kredensu ślusarz. Gestem wskazał im obojgu stojącą na stole butelkę, sprzątająca niewiasta wyjęła z szafki kieliszki. Pan Desplain westchnął.
– O ile pamiętam… I o ile mogę wyliczyć… W dwa dni później. W pięć dni po śmierci mojego klienta, pośpiech wydawał mi się słuszny. Z przyczyn, o których pani już wie.
Zaczęłam mieć swoje poglądy, których nie umiałabym wyrazić nawet, gdybym chciała. Nie chciałam wcale. Miałam wielką nadzieję, że policja rozwikła zagadkę, bo już raz w życiu słyszałam o sprawie, dla wszystkich tajemniczej, którą przodownik policji rozwiązać potrafił. Może i w tych czasach nowych mają swoje sposoby…
Policja przyjechała w parę minut, choć należałoby raczej rzec, że zaczęła nadjeżdżać, bo czas jakiś te przyjazdy potrwały. Przeniosłam się do salonu, gdzie obie sprzątające niewiasty, i ta silniejsza, i ta omdlała, bardzo gorliwie usunęły pokrowce z mebli i jaki taki porządek zrobiły. Woń od strony kuchni już tu wcale nie dobiegała, ale na wszelki wypadek kazałam wszystkie okna otworzyć. Na dole również poleciłam wietrzyć, bo wiedziałam doskonale, jak długo wstrętny odór potrafi się utrzymywać. Na szczęście wiedziałam także, w jaki sposób można się go pozbyć ostatecznie.
– Miał pan chyba przeczucie, że podpora mi się przyda – rzekłam z westchnieniem do Gastona.
– Przeczucia żadnego – odparł żywo. – Wyłącznie nikłe nadzieje. I doprawdy aż taka sytuacja do głowy mi nie przyszła. Co tu mogło nastąpić, na litość boską, wiem, że istniały jakieś kłopoty, ale natury raczej prawnej, a nie zbrodniczej. Ponadto, prawdę mówiąc, po prostu chciałem z panią jechać. Tu, muszę przyznać, miałem nawet wielkie nadzieje…
Gdyby nie te… mocno zleżałe… zwłoki… słuchałabym go w upojeniu i odpowiedziałabym mu może nawet zbyt jasno. Wobec obrzydliwości jednakże, a może nawet jakiegoś dramatu, coś mnie hamowało.
– Jakieś nadzieje zapewne i ja miałam – rzekłam smętnie. – Z pewnością nie spodziewałam się czegoś tak wstrętnego. Przykro mi, że przypadkiem został pan wmieszany w okropną sprawę, której wcale nie rozumiem i która zapewne zrazi pana do mnie…
Ugryzłam się w język, uświadamiając sobie, że stosuję obłudę, za moich czasów powszechnie przyjętą, a obecnie raczej nie stosowaną. Wstrząs jednakże przeżyłam i on mnie nieco skołował. Zmieszałam się bardzo głupio i wyraźnie poczułam, że przestaję panować nad sobą i nad całym położeniem. Nie znalazłam innego wyjścia, jak tylko wybuchnąć płaczem.
Gaston już był przy mnie, trzymając mnie w objęciach, ja zaś spokojnie mogłam symulować nieopanowane wapory. Czyniłam to z wielką przyjemnością, niestety krótko, ponieważ nagle pojawił się Roman, którego przy całej operacji wcale nie było. Sama kazałam mu jechać do Paryża, do Ritza, i zażądać od pokojówki spakowania kilku moich rzeczy, jakich mi w Trouville brakowało. Udawałam się tam wszak tylko na dwa dni…
– Jaśnie pani musi zachować spokój – rzekł surowo już od progu. – Ta cała historia wcale nas nie dotyczy. Wszystko wskazuje na to, że zbrodnia została popełniona jeszcze przed wyjazdem jaśnie pani z Sękocina.
Z niechęcią oderwałam się od piersi Gastona. – Zbrodnia…?
– Osoba płci żeńskiej została najprawdopodobniej zabita, takie jest mniemanie policji. Jeśli ktoś ma rozbitą głowę i skręcony kark, trudno przypuszczać, że popełnił samobójstwo albo umarł na serce. Szczegóły będą po sekcji. Ponadto zdaje się, że ofiarą jest panna Luiza Lerat…
Jak zawsze, Roman wiedział więcej ode mnie i miał wszystkie nowiny. Poderwałam się, zemocjonowana. Luiza Lerat to była towarzyszka… i nie tylko… mojego pradziada. Ta, o którą wolałam nie pytać pana Desplain…
– Jezus Mario – zdołałam tylko powiedzieć ze zgrozą.
– Trafiliśmy jak śliwka w kompot. Nic na razie jeszcze nie wiadomo, ale pan Desplain przypuszcza, że w grę wchodziły te zabytkowe pistolety. Z jednego wystrzelono. Zbadają odciski palców i stwierdzą, kto strzelał, ale upływ czasu skomplikuje sprawę. Szkoda, że nie potraktowano poważnie tego ciecia, który słyszał huk, pan Beck pluje sobie w brodę…
– Skąd Roman to wszystko wie?!
– Już się zdążyłem zaprzyjaźnić z policją. Przed półgodziną przyjechałem i w pierwszej chwili nawet nie chcieli mnie wpuścić. Ale teraz już szafa gra. Jaśnie pani może zrobić, co zechce, nas przy tej całej imprezie w ogóle nie było, a stara korespondencja z jaśnie panem starszym znajduje się u pana Desplain. Więc jaśnie pani może spokojnie jechać do Paryża albo wracać do Trouville.
Zawahałam się. Gaston, znów wypuściwszy mnie z objęć, słuchał wszystkiego z uwagą, ale spokojnie. Teraz wziął mnie delikatnie za ramiona i obrócił ku sobie.
– Kochanie, jeden dzień powinnaś przeżyć bez emocji powiedział spokojnym głosem i kątem oka dostrzegłam, że Roman skinął głową. – Pojedziemy do Paryża, zjemy obiad albo kolację, to już wszystko jedno, i odzyskasz równowagę. Nie będziesz myśleć o tym tutaj, sam się o to postaram, to ciebie rzeczywiście nie dotyczy. Dobrze mówię?
Ostatnie pytanie skierował do Romana, który myślał przez chwilę i ponownie skinął głową.
– Bardzo dobrze. Poza tym, tu wszędzie trochę śmierdzi, uczciwszy uszy. Jutro przestanie. Do Trouville skoczymy, bez tego się nie obejdzie, ale potem trzeba się zająć odnawianiem pałacu, co smród zabije. Jaśnie pani przyjdzie do siebie w parę godzin, znam jaśnie panią od urodzenia.
Wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia i gdybym nie znała Romana, sądziłabym, że to jakiś spisek przeciwko mnie. Jednakże nawet spisek z udziałem Gastona podobałby mi się ogromnie. Poddałam się ich poglądom w pewnym stopniu
– Tak, ale ja jestem ciekawa, co tu będzie. Chcę się dowiedzieć, co policja wykryje i co się w ogóle w takich wypadkach robi. Nigdy tego nie widziałam.
Roman zrozumiał mnie lepiej niż Gaston. Doskonale wiedział, że świadkiem ni uczestnikiem podobnie sensacyjnego; wydarzenia nigdy w życiu nie byłam i z pewnością zapragnę tę nowość gruntownie zbadać. Nie widział w tym żadne szkody dla mnie, uległ zatem od razu.
– W takim razie jaśnie pani trochę się tu poprzygląda, a do Paryża pojedziemy później. Ja zresztą też się postaram tyli wieści złapać, ile zdołam. A do Trouvllle zawiozę państw: jutro.
Tym sposobem połączył mnie z Gastonem, na którego odrazu skierowałam niespokojne spojrzenie. On z kolei kiwnął głową.
– Całkowicie jestem na twoje usługi, moja miła. Zrobimy, jak zechcesz. Jeśli masz ochotę i czujesz się na siłach, możemy iść tam bliżej i podglądać. Jako osoby postronne i nię podejrzane, a za to, bądź co bądź, uprawnione do interesowania się sprawą… W końcu przytrafiło się to w twoim własnym domu.
Odzyskałam zwykły wigor od razu i poniechałam udawania słabości. Ciekawość wielka przepełniała mnie rzeczywiście. Jak też takie śledztwo w obecnych czasach się odbywa…?
Okropne zwłoki Luizy Lerat zostały już wyniesione, z okna widziałam, jak nosze, wielkim worem obciążone, wpychają do specjalnego samochodu. Odór straszny jeszcze się trzymał, ale środki jakieś medyczne powoli go zabijały i z uperfumowaną chusteczką przy nosie można to było wytrzymać. Pomyślałam, że i odzież mi tą wonią przejdzie, to jednakże stanowiło drobnostkę, zmienić ją mogłam w hotelu, a przy tym miałam jej na sobie nader skąpą ilość. Uciechę nawet sprawiła mi myśl, o ileż więcej materii okrywałoby mnie niegdyś i jak trudno byłoby uprać te zwoje i wywietrzyć. Musiałabym zapewne wszystko wyrzucić.
Roman wmieszał się między ludzi, fachową pracą zajętych, z policją wydawał się być w doskonałej komitywie, my z Gastonem zaś patrzyliśmy z pewnego oddalenia. Widziałam, że proszek jakiś rozpylają z pulweryzatora, pędzlem jego warstwy wyrównują, fotografują to wśród licznych i jaskrawych błysków oraz inne jeszcze sztuki czynią. Puzdro i pistolety badali najdokładniej i rychło dowiedziałam się, że muszą na nich najmniejszą drobinę rozpoznać i na fotografiach utrwalić, bo na stanowcze życzenie pana Desplain miał ten skarb w domu zostać. Gdyby nie jego wartość ogromna, do policyjnego depozytu zostałby zabrany.
Z całej siły starałam się zbyt wielu pytań Gastonowi nie zadawać, żeby mnie za skończoną idiotkę nie wziął, bo bez wątpienia osoby współczesne świetnie znały rzeczy, dla mnie nowe i obce. Sam z siebie jednakże udzielał mi
– Może przyjechała później, żeby go podrzucić w jakimś innym miejscu…?
– Nie jest to wykluczone… No proszę, oryginału metryki pana hrabiego jednak nie ma… Akt zgonu pani hrabiny… Wyłącznie kopia! Pamiętam doskonale, że niegdyś oryginał też się tu znajdował.
W trakcie rozmowy przeglądaliśmy pliki papierów i sama mogłam poświadczyć, że pan Desplain ma rację. Więc jednak ta cała Luiza wykradła dokumenty potrzebne jej do załatwienia ślubu! Najgorsze obawy rodziny omal się nie spełniły! Cóż za cudowne jakieś sposoby stosuje ta obecna policja, że tak szybko, od razu, stwierdziła fałszerstwo, zanim pojawiły się okropne i nieprzyjemne komplikacje!
– Należy jeszcze sprawdzić dokładnie to jej ulubione pomieszczenie, w którym poniosła śmierć – rzekł pan Desplain w zadumie.
– Ulubione pomieszczenie? – zdziwiłam się.
– Tak, ten zamknięty pokój kredensowy. Dawna służba, z którą już się skontaktowano, twierdzi, że to był jej… jak by tu powiedzieć… osobisty gabinet gospodarczy.
– Przecież miała gabinet… – zaczęłam i zatrzymałam się. Chciałam powiedzieć, że gabinet panna Luiza miała obok swojej sypialni i garderoby, ale widziałam go przecież i uświadomiłam sobie, że był to raczej buduar, osobisty salonik. A oficjalnie piastowała tu wszak stanowisko gospodyni i musiała mieć dla siebie jakieś pomieszczenie administracyjne. Ciekawe, dlaczego akurat tam, w części właściwie kuchennej, a nie bliżej salonów i sypialni państwa…
Chyba odgadłam przyczynę bez długich rozważań. Z całą pewnością pradziad w rejonach kuchennych nie bywał i jeśli chciała coś ukryć także i przed nim, miejsce znalazła sobie najlepsze. Nikt jej tam nie bruździł, nie szperał, niczego nie szukał i żadnych sekretów nie wywlekał na wierzch. Służby rachunki nie obchodziły, a pradziad może nawet o tym kredensowym gabinecie nie wiedział.
Pan Desplain potwierdził moje przypuszczenia. Znając wszystkie tutejsze osoby i ich tryb życia, był podobnego zdania. Tym bardziej nabrałam wielkiej ochoty na dokładne zrewidowanie gabinetu panny Luizy, co na razie jeszcze przyjemne być nie mogło, z racji trzymającej się uparcie woni. Ponadto policja drzwi zamknęła i opieczętowała, śladów różnych ciągle jeszcze szukając, obiecując jednakże za dwa dni udostępnić mi pokój.
Ciekawiła mnie, tyle że już na spokojnie, dodatkowa sprawa. Czy też panna Luiza miała jakich spadkobierców? W razie jej ślubu z pradziadem i zaraz potem śmierci, spadkobiercy owi dziedziczyliby przypadającą jej część spadku. Parszywa owca w każdej rodzinie może się przytrafić, gdyby tak się okazało, że jakiś krewny, mniemając, iż małżeństwo legalnie zostało zawarte, przyśpieszył szczęśliwą chwilę, pozbywając się wzbogaconej nagle kuzynki…? Nie byłoby potrzeby daleko szukać sprawcy zbrodni…
Co to za szczęście, że fałszerstwo przez policję zostało wykryte!
Skończyłam z panem Desplain i z dokumentami, po czym zajęły mnie sprawy praktyczne. Służba mi była w pałacu potrzebna. Obie niewiasty, do sprzątania przychodzące, chętnie zgodziły się zostać na stałe, zaś Martin Beck, jak się okazało, miał już kucharkę. Ludzie w stajniach musieli coś jeść, ktoś im musiał gotować, restauracja zresztą niewielka przy torach prosperowała, razem wziąwszy, niewiele kłopotu mi to sprawiło. Dla siebie kazałam przygotować sypialnię i łazienkę, by w razie potrzeby móc tu zostawać nawet przez kilka dni, a do remontu pałacu ugodziłam człowieka, który cnym gronem fachowców dysponował. Też mi go Martin Beck naraił. Zacząć mieli, jak tylko policja się wyniesie, by na żadne przeszkody się już nie natykać.
Roman i Gaston równocześnie mi się odnaleźli i wspólnie usiedliśmy na tarasie, pijąc kawę i wino. Po długiej dopiero chwili połapałam się, że Roman do reszty przestał wydawać mi się sługą i jakby w doradcę, przyjaciela i opiekuna się przemienił. Wprost dziwne byłoby, gdyby nie siadał z nami razem przy jednym stole i relację, na przykład, zdawał mi, stojąc, tak jak w dawnych czasach…
Dawnych…! Toż te dawne czasy przed dwoma tygodniami jeszcze były teraźniejszością…!
– Przy odrobinie uporu wszystkiego się można dokopać – rzekł na wstępie, śmiejąc się. – Z jednym gliniarzem tutaj wspólnych przodków znalazłem i kuzynostwo już mamy zagwarantowane. Mnóstwo wiem.
– Rzeczywiście ma Roman z kimś tutaj wspólnych przodków? – zdumiałam się podejrzliwie.
– A kto to może wiedzieć na pewno, proszę jaśnie pani? Ale rodziny się koligaciły, francuska i polska, a z nimi razem służba. Czemuż by jakaś moja prababka nie miała z Francji pochodzić? Nazwisko odpowiednie wykombinować i po krzyku, zawsze się to może przydać, jak widać na załączonym obrazku.
Językiem też do mnie mówił innym, do tych obecnych czasów bardziej pasującym, i pierwszy raz inteligencję w nim dostrzegłam, jakiej w stangrecie, choćby i najlepszym, nikt by się znaleźć nie spodziewał. Sama siebie się zawstydziłam w cichości ducha, widząc, że przekonanie o wyższości umysłowej państwa do tego stopnia we mnie zakorzenione było. A gdzież w nim sens? Iluż znałam wielkich panów, głupszych od własnego lokaja, i wielkich pań, tępszych od pierwszej lepszej, bystrej pokojówki…
– Ludzie zawsze wszystko wiedzą – zauważył Gaston. – Ciekawe, co pan zyskał na tym pokrewieństwie?
– Interesujące wiadomości. Otóż przed miesiącem… ściśle mówiąc, przed sześcioma tygodniami… policja miała głupią sprawę. Wypadek samochodowy, zabiła się facetka, pracownica urzędu stanu cywilnego, podobno słynąca z dobrego serca i głupoty, młoda, trzydziestu lat nie miała. Istniało podejrzenie, że ktoś jej w tym pomógł, obce odciski palców
W tym samochodzie znaleźli, nie pasowały im. Teraz się okazało, a sprawdzili to komputerowo natychmiast, że były to odciski palców panny Luizy Lerat, w naszym pałacu padłej…
– O Boże! – wykrzyknęłam z przejęciem, bo właściwe skojarzenie pojawiło mi się od razu. – Więc stąd ta szybkość! – Jaśnie pani, widzę, już o tym słyszała?
– Troszeczkę. Niech Roman mówi dalej! I co?
– I oczywiście już wcześniej wiedzieli, że ta urzędniczka załatwiała sprawy rozmaitych ludzi, a wśród nich, ostatnio, panny Luizy Lerat, która uzgadniała sprawę terminu ślubu. Współpracownice tam zeznały, że panna Lerat miała kłopoty, bo wychodziła za ciężko chorego człowieka, sama musiała wszystko załatwiać i tak dalej, co w zasadzie jest sprzeczne z przepisami, a miały o tym jakieś pojęcie tylko dzięki temu, że ta samochodowa nieboszczka, przejęta taką wielką miłością aż po grób, gadała na ten temat. Niewiele, ale jednak. Podobno panna Lerat wzięła ten ślub, ale nikt się tym zbytnio nie interesował. Z dokumentów wynikało, że wzięła. Nie ona jedna, dużo ślubów zostało w tym czasie zawartych, żadne dziwo i nikt ze świeżych małżonków nie miał powodu zabijać urzędniczki, u której składał papiery. Zarazem jednak panna Lerat nie miała powodu jeździć z nią kradzionym samochodem…
Przerwałam mu niecierpliwie.
– Jak to, kradzionym? Nic Roman nie mówił, że kradzionym! – Przepraszam, przeoczyłem. Urzędniczka zabiła się w samochodzie nie własnym, cudzym, który okazał się dopiero co ukradziony. Z tej przyczyny poszukiwano raczej jakiegoś faceta, może nowego amanta, który chciał szyku zadawać Co mogła mieć z tym wspólnego panna Lerat? Nic. Dopiero teraz, przy tych odciskach palców, rzucili się na nowy materiał i w pierwszej kolejności, błyskawicznie, w ciągi dwóch godzin, sprawdzili, że nie ma takiego, kto by ten ślad dawał. Ponadto nikt nie widział pana młodego. Jego podpis sfałszowany, podpis mera sfałszowany, podpisy świadków również, dwie rzeczy prawdziwe: podpis samej panny Lerat i akt ślubu, wystawiony przez nieżyjącą już urzędniczkę na podstawie sfałszowanej reszty.
– A metryki?
– Metryki państwa młodych owszem, też prawdziwe, i prawdziwy akt zgonu pierwszej żony pana hrabiego.
– Prababki…
– Tak jest, prababki jaśnie pani. Gdyby panna Lerat żyła i pokazała akt ślubu, nikt by nie miał najmniejszych podejrzeń, wszyscy by uwierzyli, pod warunkiem, że upłynęłoby trochę czasu. Bo tak jej źle wypadło, że ten ślub rzekomo brała dokładnie w chwili, kiedy pan hrabia Bogu ducha oddawał tu, w Montilly. Godzin na tych dokumentach wyszczególnionych nie ma i zawsze mogłaby twierdzić, że zawarli związek małżeński w Paryżu, wrócili do domu, wielkie rzeczy, pół godziny, i zaraz potem świeży małżonek umarł, może z wielkiego przejęcia. Po jakimś czasie nikt by już dokładnie nie pamiętał, czy pan hrabia tuż przed śmiercią był w Paryżu, czy nie.
Zrozumiałam, skąd się wzięła ta błyskawiczna wiedza policji, ale reszta wydała mi się wstrząsająca.
– Czy Roman chce powiedzieć, że panna Lerat zabiła urzędniczkę w samochodzie…?
– Ja nic nie chcę, policja uważa, że tak. Owszem, zabiła ją, bardzo zmyślnie, żeby się pozbyć świadka wszystkich fałszerstw. Jakoś musiała ją przedtem skołować i namówić do tych rzeczy, z zeznań wynika, że dziewczyna naprawdę była strasznie głupia i miała dobre serce. Wzięła ją pod włos, może ją przekupiła. No a później ta doskonała głupota mogła się okazać niebezpieczna…
– Boże jedyny – powiedziałam ze zgrozą. – Ależ ona mogła potem zabić także pradziada! Dziedziczyłaby, jako żona!
– Mogła, czemu nie – zgodził się Roman. – Ale że nie zabiła, to pewne, bardzo źle jej śmierć pana hrabiego wypadła i pewnie zgłupiała trochę, zastawszy go w trumnie. Akt ślubu był na nic. A nie mogła z tego Paryża wrócić od razu, bo musiała przede wszystkim pozbyć się dziewczyny, co miałoby swój sens, gdyby pan hrabia pożył dłużej.
– Nie miałoby sensu – zaprzeczył Gaston. – Wywoływać sensację i zamieszanie zaraz po fałszerstwie? Zupełna bzdura. Powinna była zaczekać spokojnie co najmniej kilka tygodni, żeby nikt nie kojarzył tych wydarzeń ze sobą. Jej współpracownice w ogóle by o pannie Lerat nie pamiętały.
– Na rozum owszem – znów zgodził się Roman. – Ale tam wchodziła w grę jej głupota i gadatliwość. Diabli ją wiedzą, mogła mieć wyrzuty sumienia i zaraz następnego dnia chcieć się kogoś poradzić. Możliwy był szantaż. A możliwe, że po prostu panna Lerat trafiła na okazję i wykorzystała ją.
– Jak ona załatwiła tę kraksę?
– Księżna Diana posłużyła jej za wzór. Sama prowadziła, rąbnęła w słup w tunelu stroną pasażera. W nocy, rzecz jasna. Z niewielką szybkością, bo, oczywiście, chciała z tego ujść z życiem, urzędniczka też by pewnie uszła z życiem, ale dostała w głowę dodatkowo i przepadło. Stąd podejrzenia od, pierwszej chwili i pewność, że ktoś tam się o to postarał…
A cóż za uroczą podporę starości pradziad sobie znalazł…! Przez piętnaście lat udawała anioła, a teraz wyszło szydło z worka. Zbrodniarka! I jakaż przedsiębiorcza…
– Ale wątpliwości jest dużo – kontynuował Roman. – Między innymi plątał się im tam jakieś świadek kradzieży samochodu, kloszard, który upierał się, że złodziej był mężczyzną. Panna Lerat za mężczyznę w żaden sposób nie mogła uchodzić, nawet gdyby sobie przyprawiła długą brodę i wąsy, zdradziłaby ją figura…
– Skąd Roman wie? – przerwałam ze zdziwieniem.
– Widziałem ją przecież za poprzednim pobytem. Jaśnie pani też powinna… a, nie! Przed jaśnie panią pannę Lerat ukrywano…
Odrobinka zakłopotania Romana uświadomiła mi, że wchodzimy na grząski grunt. Za ostatnim pobytem, to było przeszło sto lat temu, młodą panienką będąc, o pannie Lerat nie miałam prawa nawet słyszeć. Ale zaraz, jakże to, panna Lerat wówczas i panna Lerat obecnie, czy to była ta sama osoba…? Wróciło mi nagle to pomieszanie czasów, którym już się przestałam przejmować, o którym niemal zapomniałam, a którym teraz na nowo poczułam się skołowana. I kiedyż panna Lerat swoje przestępstwa popełniała, w dawnych latach czy w czasie teraźniejszym…?
Nie mogłam o to Romana pytać ani niczego wyjaśniać, bo Gaston w naszej rozmowie brał udział. Komu, jak komu, jemu z pewnością nie miałam ochoty nasuwać myśli, że ma do czynienia z kobietą obłąkaną!
Na szczęście Roman dostrzegł niebezpieczeństwo i zdobył się na wysiłek.
– Była za gruba – ciągnął, przerwę uczyniwszy prawie niedostrzegalną. – Gruba typowo po babsku, żadne przebranie by jej nie pomogło. Ponadto z odciskami palców w tym samochodzie też im coś nie grało, za dużo ich mieli, właścicielka nie umiała sobie przypomnieć, kto z nią jeździł, zabezpieczyli całość, także mikroślady, ale zidentyfikować wszystkiego nie zdołali. Panna Lerat, jako sprawczyni kraksy, jest pewna, co do okoliczności towarzyszących natomiast mają właściwie same wątpliwości.
– Zdumiewająco dużo pan się dowiedział – zauważył Gaston z nie ukrywanym zdziwieniem. – Jakim cudem? Policja zazwyczaj nie jest rozmowna.
– Mój odnaleziony krewniak miał akurat chwilę odpoczynku – odparł, śmiejąc się, Roman. – On w ogóle z Paryża, młody bardzo, a ta kraksa urzędniczki to była jego pierwsza sprawa, wydział zabójstw włączył go, kiedy pojawiło się podejrzenie, że to nie wypadek. Przejął się nieziemsko, bo on z tych, co chcą się wykazać w zawodzie. Ode mnie trochę usłyszał, wydałem mu się nieszkodliwy, skoro mnie tu tak długo nie było, a zarazem użyteczny, no i ulały mu się zwierzenia. Myślał głośno, a mnie wystarczy pół słowa. Z innymi też pogadałem, razem uzbierało się nieźle. I to jeszcze nie koniec, wywęszyłem, że mają jakieś dodatkowe ślady, ale jakie dokładnie, tego już nie wiem. Na miejscu zbrodni znaleźli.
Zaczęło mnie to wszystko emocjonować niesłychanie. Gaston… Gdyby nie Gaston, rzuciłabym się jak szalona do czytania książek kryminalnych, rzuciłabym się do wszystkiego, ach, nadrobić przeszło sto lat…! Ale z Gastonem też miałam dużo do nadrobienia, jak już udało mi się stwierdzić…
No nie, na takie nieprzyzwoite myśli nie powinnam sobie pozwalać…
Liczne informacje miał Roman także i od innej strony. Rozmawiał z ludźmi, których wielu znał od dawna, i bez szczegółów wprawdzie, ale zdołał się nieco zorientować w układach prywatnych. Plotki dość powszechnie krążyły, głównie wśród służby, że panna Lerat zakusy ma jakieś i dziwną politykę uprawia, w czym nie było nic osobliwego, bo zawsze o takiej parze plotki krążą. Bogaty starzec i młodsza od niego o pół wieku uboga i piękna niewiasta, jak świat światem żer stanowili dla złośliwego gadania i choćby panna Luiza świętą była, też by posądzenia rozmaite na nią padły. Pradziad zaś całe życie słynął z upodobania do płci pięknej. Sam jej pomysł, by go poślubić, nie dziwił nikogo i łatwo dawał się odgadnąć, ale tu istniało coś więcej. Podobno panna Luiza amanta jakiegoś sobie znalazła i z nim spiskowała w tajemnicy wielkiej, aż nawet panu Desplain doniesiono, że zamach na spadek się szykuje. Panna Luiza poślubi mojego pradziada, na jego śmierć niezbyt długo poczeka, odziedziczy wszystko, a potem z amantem jawnie się zwiąże i razem będą w dostatki opływać. Testamentowi pradziada zaś, wcześniej napisanemu, sam akt małżeństwa automatycznie ważność odbierze.
Pan Desplain mógł sobie nie wierzyć, by mój pradziad bez jego wiedzy taki krok uczynił, ale ludzie uważali, że wszystko jest możliwe, a obfite wdzięki panny Lerat miały nad panem hrabią moc wielką. Osoba amanta intrygowała wszystkich, żywili nadzieję, że po zbrodni się ujawni, ale nie było go widać i już zaczęły się podejrzenia, czy to przypadkiem nie on okaże się sprawcą. Co nie miało żadnego sensu, po cóż by ją bowiem miał zabijać, nie załatwiwszy przedtem tych wszystkich ślubów i kwestii dziedziczenia?
Niecierpliwość pewnie by mnie pożarła, tak chciałam zajrzeć do królestwa panny Luizy, gdyby nie to, że innych zajęć miałam powyżej uszu, a wszystkie wydawały mi się nader atrakcyjne. Musiałam porzucić te sensacje kryminalne w Montilly i wracać do Paryża dla obejrzenia apartamentów, jakie pan Desplain mi wynalazł, musiałam czas znaleźć, żeby ukradkiem z Romanem jazdy odbywać i prowadzenia samochodu się uczyć, musiałam koniecznie ochłody zażyć w Trouville i opalić się jeszcze trochę, musiałam kupić sobie olbrzymie mnóstwo rzeczy, no i najważniejsze, musiałam te lata całe zaniedbań nadrabiać nie tylko w filmach, bibliotekach i lekturach, ale także w objęciach Gastona…
Na apartament zdecydowałam się jeszcze tego samego wieczoru. Mieszkanko pięciopokojowe blisko placu des Ternes miało tę dobrą stronę, że należał do niego dodatkowy pokój na samej górze, gdzie mógł Roman zamieszkać. Konsjerżka z radością zadeklarowała wszelkie usługi, bo na służbie skąpić nie zamierzałam, meble kazałam zaraz nazajutrz dostarczyć i tym sposobem u siebie mogłam zamieszkać. I rozbestwiłam się już chyba kompletnie, ponieważ nie tylko telewizor, ale i komputer kazałam sobie kupić.
Gaston towarzyszył mi wszędzie…
W Trouville z największą niecierpliwością czekała na mnie Ewa. Gazety w niewielkich wzmiankach doniosły o kryminalnym odkryciu w Montilly, na szczęście jednak tak policja, jak i pan Desplain zdołali powstrzymać obfitszy strumień informacji i tylko drobna cząstka wiedzy przedostała się do wiadomości publicznej. Ewa odgadywała, że ja znajduję się w samym środku wydarzeń, zatem znam sprawę ze szczegółami, i aż iskrzyła się ciekawością. Chciała wszystko usłyszeć.
Chyba równie gorąco pragnęłam podzielić się z nią przeżyciami i doznaniami, ale stanowczo wolałam czynić to w cztery oczy. Dwa dni zaledwie mnie nie było i towarzystwo w Trouville pozostawało bez zmian, w tym Armand, który, jak natychmiast się zorientowałam, wcale ze mnie nie zrezygnował. Mniej zuchwale prezentował swoje natręctwo, ograniczył bezczelność, otaczał mnie subtelnymi względami, udając, że godzi się z pierwszeństwem Gastona, czułam jednakże na sobie jakby presję. Nacisk podstępny i niedostrzegalny, a za to silny. Nie ufałam mu.
Nie mając po temu właściwie żadnego wyraźnego powodu, wolałam nie wyjawiać przy nim niczego. Pytał mnie, oczywiście, tak jak wszyscy, a może nawet więcej, ale odpowiadałam możliwie skąpo, kryjąc szczególnie te rzeczy, których dowiedział się Roman. Własną niewiedzę kładłam na karb powściągliwości policji, co było powszechnie znane i zrozumiałe.
Ewie, rzecz jasna, wyjawiłam prawdę. Przejęła się do głębi. – Wiesz, że to istny cud – rzekła z przekonaniem. – Zabójca, panny Luizy wyświadczył ci kolosalną przysługę. Popatrz, gdyby jej nie zabito, nikt by sobie nie zawracał głowy jej palcami, nikt by nie sprawdzał podpisów w urzędzie stanu cywilnego, nikt nie podważyłby aktu ślubu i cześć pieśni. Cały spadek dla niej!
– Pan Desplain od początku węszył oszustwo – odparłam niepewnie.
– Węszyć sobie mógł, ale tak wnikliwych badań by nie przeprowadził. Poza tym, Boże drogi, ileż czasu by to trwało! Nie, stanowczo uważam, że zbrodni dokonano na twoją korzyść. Może to jakiś ukryty wielbiciel?
Prawie mnie przeraziła tą myślą.
– Sądzisz, że tak pilnował mojego dobra przez całe lata? Bez mojej wiedzy? Wszystko przewidział i we właściwej chwili usunął pannę Luizę? To któż to jest?
– Nie wiem. Może twój Roman?
– Niemożliwe. W tamtym czasie był razem ze mną w Sękocinie.
– Mógł wsiąść w samolot, przylecieć, rąbnąć babę i tego samego dnia wrócić.
Omal mi się nie wyrwało, że przed miesiącem samoloty jeszcze nie istniały i najkrótsza podróż do Paryża trwała cztery dni, a bywało, że i trzy tygodnie. Zamiast tego powiedziałam stanowczo:
– Ustalili dokładnie datę, padła trupem dwudziestego trzeciego czerwca, a ja akurat bardzo dokładnie wiem, co było u nas dwudziestego trzeciego czerwca. Sobótki. Wianki. Miałam gości, Roman od samego rana musiał być pod ręką. I był. Odpada, to nie on.
Ewa chętnie i bez oporu zrezygnowała z kandydatury Romana. Rozpatrywała dalej moje korzyści.
– Zauważ, że ona mogła cię jeszcze okraść. No, nie ciebie, twojego pradziadka, chociaż nie, teraz już ciebie. Mogła wynieść jakieś rzeczy, biżuterię chociażby, nie zrobiła tego, bo liczyła na mariaż, była zdania, że i tak wszystko jej przypadnie. Czyli ten jej pomysł też ci wyszedł na dobre. Byłabyś pierwszą podejrzaną, gdyby nie to, że cię nie było.
– Mącisz mi w głowie, bo zaczyna mi się wydawać, że to ja wymyśliłam ślub panny Luizy z moim pradziadem. A tymczasem wręcz przeciwnie, byłam czymś takim przerażona. Nie jestem biedna, ale ten spadek bardzo mi się przyda.
– Jak ona wyglądała? – zaciekawiła się nagle Ewa i nie miałam wątpliwości, o kogo pyta.
– Czarna…
– Murzynka…?!
– Ach, nie. Mam na myśli włosy i oczy. W sypialni pradziada stało jej zdjęcie. Dość gruba, ale tak jakoś wdzięcznie. Raz ją widziałam, w dzieciństwie, więc nic więcej nie wiem.
– Ten jej amant mnie intryguje.
– Wszystkich intryguje, policję też. – Skąd w ogóle o nim wiadomo?
– Tyle mam o tym informacji, ile mi Roman dostarczył. Ludzie podobno widzieli ją z jakimś mężczyzną, ale niewyraźnie, krótko i najwyżej trzy razy. Poza tym wieczorami niekiedy wyjeżdżała samochodem, kiedy pałac już spał, a zdarzało się, raz czy dwa, że przyjmowała po cichu jakiegoś gościa. Też go nikt dokładnie nie widział, więc od razu wymyślono potajemny romans. A to mógł być, na przykład, jakiś jej krewniak, czyhający na spadek po niej.
– Osobiście skłaniam się raczej ku romansowi – powiedziała stanowczo Ewa. – I nic nie rozumiem, ale jestem okropnie ciekawa, co się wykryje. Armand też.
– Co Armand? – zainteresowałam się podejrzliwie.
– Jest ciekaw. Wypytywał mnie, ale nic mu nie mogłam powiedzieć, bo nic nie wiedziałam.
– To i dalej mu nic nie mów, bardzo cię proszę. Zdziwiła się trochę.
– Dlaczego? Twój Roman wie, Gaston wie, i z Philipem rozmawiałaś…
– Ale bez tych wszystkich szczegółów!
– Karolowi też mam nic nie mówić?. – Karolowi możesz, on chyba nie jest z Armandem zbytnio zaprzyjaźniony?
– Co się tak uczepiłaś Armanda? Owszem, obstawia cię, ale mam wrażenie, że dyskretniej, ostatecznie Gaston się rzuca w oczy. Pewnie ma nadzieję go wygryźć.
– Wykluczone! Podobał mi się z początku, ale mnie Zraził. Nie chcę go w żadnym wypadku i nawet, przyznam ci się, boję się go trochę.
– Że na ciebie czatuje, to pewne – przyznała Ewa po krótkim namyśle. – Jak cię nie było, to jego też prawie nie było, jak przyjechałaś, jest go pełno. Teraz też, niby się nie pcha, ale oka od nas nie odrywa.
– Czeka, aż wejdę do wody, żeby też polecieć – powiedziałam z irytacją, bo rozmawiałyśmy na plaży w cieniu namiociku, gorąco było okropnie i właśnie miałam ochotę wejść do wody. – Gdzie oni wszyscy się podzieli, wolałabym mieć w morzu większe towarzystwo. Gdzie twój Karol?
– Poszedł oddać zdjęcia do wywołania. Razem z Gastonem chyba, zaraz powinni wrócić. Ja też wejdę do wody. O, tam jest Philip! Namówimy go na kąpiel!
Przystałam na to chętnie, każdy był dobry, żeby mnie odgrodzić od Armanda. Wyznałam Ewie prawdę, nie wiadomo dlaczego rzeczywiście odczuwałam przed nim jakiś głupi lęk. Nie była to wielka obawa, ale uczucie bardzo nieprzyjemne, a w dodatku dla mnie samej niezrozumiałe.
Pogłębił je Roman. Korzystając z okazji, uczył mnie prowadzić samochód i upierał się czynić to o wschodzie słońca, w tajemnicy przed wszystkimi. Twierdził, że o tak wczesnej porze na szosach jest pusto, nie napotkam żadnych przeszkód i policja nas nie złapie. Wedle prawa powinnam jeździć z dyplomowanym instruktorem i wielką literą L na dachu, a takich komplikacji nie chciało nam się stosować, lepiej więc było unikać świadków. Trochę mi się to wydawało głupie, bo nie mogłam przecież ograniczyć się do umiejętności jazdy wyłącznie na pustyni, należało nauczyć się jazdy także i w gęstym ruchu, wśród innych samochodów i ludzi. Egzamin miałam wyznaczony za dwa tygodnie.
– Jaśnie pani postąpi tak, jak wszystkie rozsądne osoby – odparł mi stanowczo na wyrażone wątpliwości. – Zda pani egzamin, dostanie prawo jazdy i potem dopiero spokojnie nauczy się jaśnie pani całej reszty, już ja tego dopilnuję. Nikt nigdy nie nauczył się jeździć na kursie, każdy nabiera wprawy później. A wschód słońca najlepsza chwila, bo wtedy wszyscy śpią.
I zaraz nazajutrz zaproponował mi rzecz osobliwą, a to wyjście na tyły przez okno. Myślałam w pierwszej chwili, że źle słyszę, i wręcz posądziłam go o pijaństwo, ale prędzej już chyba sama mogłabym być pijana niż Roman.
– I na cóż to? – spytałam podejrzliwie. – Jeśli już frontem nie mam wychodzić, to dlaczego nie kuchennymi drzwiami? – Bo też jest z nich wyjście tylko na promenadę – odparł
zimno. – A z okna prosto na ulicę z tyłu i tak jaśnie pani ośmielam się radzić.
– Bo co?
– Bo jak wczoraj wracaliśmy, ktoś się nam przyglądał i ta sama osoba może teraz popatrzeć, jak wyjeżdżamy. Skoro jeździmy w tajemnicy, to w tajemnicy, a dla jaśnie pani, bez urazy, wychodzenie przez okna nie pierwszyzna. Jaśnie pani raczy pamiętać, że znam jaśnie panią od najmniejszego dziecka i więcej widziałem niż ktokolwiek inny.
Zakłopotałam się na moment, bo też istotnie w dzieciństwie zbyt potulna nie byłam. Owszem, pozornie grzeczna i posłuszna, swoje kaprysy miewałam, sił i wigoru czułam w sobie zbyt dużo, jak na egzystencję dobrze wychowanej panienki, i nie raz jeden, i nie dziesięć, oknem się wymykałam, by wzroku służby uniknąć, to nad wodę do kąpieli, to na jazdę konną, to do lasu, który o świcie najpiękniejszy mi się wydawał, to Cyganów podglądać, to owoce prosto z drzewa zjadać, i jakoś wcale mnie nie dziwiło, że w drodze powrotnej prawie zawsze Romana spotykam. Teraz nagle pojęłam, że czuwał nade mną z daleka i moje wykroczenia znał doskonale.
No dobrze, ale co innego dziecko dwunastoletnie, a co innego dorosła kobieta. Z własnego domu przez okno wyłazić, żeby się ukryć… Przed kim?!
– I któż to jest, ta osoba? – spytałam sucho.
– Pan Armand. Nie muszę chyba mówić, że on się jaśnie
panią bardzo interesuje?
Masz ci los, znów Armand…! W jednym mgnieniu oka zdecydowałam się na to okno od tyłu i trzeba przyznać, że wyjście przez nie najmniejszych trudności mi nie sprawiło.
Dzięki czemu zresztą od razu bardzo dużo się nauczyłam, bo Roman kazał mi samej ruszyć, z wąskich uliczek wyjechać, a potem mocno przyśpieszyć, w dodatku we wsteczne lusterko cały czas jednym okiem patrząc dla sprawdzenia, czy nikt za nami nie jedzie. Ta sztuka udała mi się dzięki edukacji całego życia, gdzie indziej patrzeć, a co innego widzieć, to każda niewiasta potrafi. No, może przy patrzeniu całkowicie do tyłu trochę się trzeba wysilić.
Nim się zdążyłam obejrzeć, Roman dokonał zakupu drugiego samochodu dla mnie, mniejszego nieco, i na zmianę jęłam jeździć to jednym, to drugim. Wciąż o tym świcie wczesnym, tuż przed wschodem słońca zaczynając. Trzeciego dnia doznałam uspokojenia, bo Armand zapowiedział swój wyjazd do Paryża, gdzie rankiem musiał coś załatwić i wrócić zamierzał dopiero pod wieczór. Byłam świadkiem jego odjazdu i dopiero kiedy znikł mi z oczu, pojęłam, jak ciężki kamień zlatuje mi z serca. Z wyjątkową przyjemnością wyszłam z domu przez drzwi…
Po czym, wczesnym popołudniem, przeżyłam chwilę straszliwą.
Weszłam do wody zwyczajnie, zadowolona bardzo, obok mnie były osoby znajome, Gaston w pobliżu, nieco dalej Philip, odpłynęłam w głąb morza radośnie, bo coraz bardziej pływanie mi się podobało i przemyśliwałam już nad nauką nurkowania głębokiego i umiejętnością posługiwania się deską ze skrzydłem, na co dotychczas brakowało mi czasu, w samym pływaniu nabierałam jeszcze większej wprawy i siły, kiedy nagle nastąpiło coś, co niemal mnie sparaliżowało.
Znienacka poczułam, że coś mnie chwyta za nogi i ciągnie w głębinę.
Nie krzyknęłam, na szczęście, bo przy próbie krzyku woda mogłaby mnie zadusić. Powietrze miałam w płucach, wstrzymałam je, poszłam pod wodę bezwolnie, aż te sekundy paniki minęły. Nie wiem, jakim cudem udało mi się uwolnić nogi i wyprysnęłam w górę. Wtedy krzyknęłam. Po czym znów uczułam owe więzy, ale tym razem tylko za jedną nogę coś mnie chwyciło, drugą w coś uderzyłam, wciągnięta w głąb otwarłam oczy i ujrzałam widok tak przerażający, że od niego samego powinnam była paść trupem. Potwór jakiś straszny, czarny i z wyłupiastymi oczami mnie napastował, do ryby żadnej niepodobny, do człowieka też nie, monstrum z bajki najokropniejszej macki ku mnie wyciągało, pod wodę wlokąc. Siły nadludzkie we mnie wstąpiły, w walkę z tym
– Jest takie powiedzenie, i bardzo słuszne – pouczył mnie Roman przy tej okazji. – Kierowca ma oczy dookoła głowy…
Kiedy po powrocie z tej jazdy dosyć kawalerskiej znów weszłam przez to samo okno i wyjrzałam nieznacznie na front, Roman mi pokazał Armanda, wśród namiocików na plaży ukrytego. Więc jednak…! Śledził mnie…? Może i był jakiś sens w mojej obawie przed nim…?
Wahałam się, czy Gastonowi o nim powiedzieć. Pojedynki wprawdzie w obecnych czasach były nie w modzie, ale jakieś nieprzyjemności mogły z tego wyniknąć. W dodatku tak dziwnie mało czasu mieliśmy dla siebie, że szkoda go było na długie dyskursy. Nie konwersacji byłam spragniona i nie sztuki rozmowy musiałam się uczyć, inne doznania nowość kuszącą dla mnie stanowiły i bywało, że, wspomniawszy chwile niedawno przeżyte, sama czułam, jak mi rumieniec na twarz wypływa. Któż by przypuszczał…?! Czyż to takimi sposobami kurtyzany wiernych mężów od żon odrywały, pozbawiając razem przytomności umysłu i majątku…?
O Boże, wszelka moralność mnie odbiegła…!
Na sam widok Gastona jakiś przewrót we wnętrzu czułam, a i w nim widać było, jak przy mnie światło wielkie gdzieś mu w środku rozbłyska. Nad twarzą panował, co, miałam nadzieję, że i mnie się udaje, ale oczy wszystko mówiły wyraźnie. Ciałem, duszą i sercem należałam do niego i aż dziw brał, że nic przy tym nie myślałam i nad przyszłością nie zastanawiałam się wcale.
– Nigdy w życiu nie spotkałem takiej dziewczyny jak ty – rzekł mi jednego wieczoru. – Jest w tobie coś, czego nie umiem określić, czasem wydajesz mi się wręcz nierzeczywista. Pomijam już twoje wszystkie inne zalety, od pierwszego spojrzenia na ciebie dostałem małpiego rozumu, to było chyba widać? Świat mi z oczu zginął. Zdawałoby się, że. zaczynam cię poznawać, a jednak nie, co, u diabła, jest w tobie takiego…? Bo że jest, czuję wyraźnie!
A pewnie, że było. Dziewiętnasty wiek. Nie mogłam mu tego przecież powiedzieć… koszmarem się wdałam, ale pewnie bym uległa i została utopiona, gdyby nie to, że nagle tuż obok ktoś więcej w wodę się zwalił. Poczułam, że chwyt na nogach zelżał, jak szalona wyskoczyłam nad powierzchnię morza i popłynęłam do brzegu. Kątem oka dostrzegłam, że komuś na desce płynącemu skrzydło padło do wody, sam też się ześlizgnął, teraz wyłaził z powrotem. Nie krzyczałam już, ale i tak ujrzałam, że jakieś osoby płyną ku mnie, najbliżej Gaston, niespokojnie próbujący pytać, co mi się stało. Nie odpowiadając, parłam ku brzegowi, aż wreszcie na nogach udało mi się stanąć na płytszej wodzie i wówczas dopiero ze szlochem padłam mu w ramiona.
Nadpłynęli wszyscy, przestraszeni, Ewa z brzegu do wody zbiegła, wyprowadzono mnie na piasek, posadzono pod namiocikiem, wezwano z tarasu kelnera z koniakiem, mogłam wreszcie mówić zrozumiale i opowiedzieć im rzecz całą. W pierwszym momencie zwątpili w moje zdrowe zmysły, ale już po chwili Karol wysunął przypuszczenie, iż mógł to być jakiś płetwonurek, który sobie taką zabawę urządził.
Oprzytomniała już i nieco uspokojona, po krótkim namyśle przyznałam mu rację. Owszem, czarny potwór przeraził mnie śmiertelnie, ale też istotnie widziałam podobne kształty na filmach. Nie ryba i nie człowiek, stwór podwodny… Możliwe, że tu nurkował, dowcipniś idiotyczny, kretyński pomysł wpadł mu do głowy, żeby nastraszyć kogoś. Doprawdy, gdyby nie to, że Armand odjechał do Paryża, jego bym o to posądziła, bo dostrzegłam w nim już skłonność do głupich żartów, jeśli grubiańskie nietakty w ogóle żartami nazwać można…
W rezultacie oburzenie ogólne ten wypadek wzbudził, jego sprawca zaś uciekł pod wodą i tyle go widziano. Przyszłam do siebie całkowicie, ale na razie zaniechałam dalszych wypraw pływackich. Mogłam przecież równie dobrze pływać wzdłuż brzegu, gdzie kąpało się więcej ludzi i żadne niebezpieczeństwo nie groziło.
Cztery dni zaledwie trwała ta moja nauka jazdy, bo przyszła wiadomość od pana Desplain, że policja wyniosła się z pałacu i zostawiła otworem kredensowe miejsce zbrodni Natychmiast z Romanem i, rzecz jasna, z Gastonem pojecha łam wprost do Montilly.
Woń okropna już prawie całkowicie wywietrzała, bo piękna pogoda pozwalała trzymać okna cały czas otwarte i przeciągi robić. Jeszcze w tkaninach się trzymała, kazałam zatem od razu firany i zasłony zdjąć i do prania zabrać, meble wyściełane postanawiając wyrzucić później. Zresztą niewiele ich było, kanapa, fotel jeden, trzy krzesła i kilka poduszek. Reszta, drewniana, tylko renowacji wymagała.
Pan Desplain z wyraźną niechęcią przystąpił wraz ze mną do przeszukiwań.
– Nie wiem, co pani chce tu znaleźć – rzekł sucho. – Policja spenetrowała wszystko bardzo dokładnie, każdy przedmiot i każdy papierek obejrzeli, międry innymi w nadziei, że trafią na ślad tego tajemniczego wielbiciela panny Lerat, bo oczywiście plotki dotarły i do nich. Nie wiem, na co trafili.
– Otóż to – odparłam. – Jeśli znajdę to samo, co oni, tyleż samo będę wiedziała. Nie zabrali przecież niczego?
– Nie. Zdjęcia zrobili.
– No właśnie, zdjęcia! Też bym je chciała znaleźć tu i zobaczyć! – Policyjnych tu przecież nie ma.
– Nie szkodzi. Wystarczą mi zwykłe, prywatne, ludzkie… Zorientowałam się już, że w obecnych czasach fotografia jest czymś powszechnym i nie istnieje chyba w Europie człowiek, który by nie miał żadnej swojej podobizny. Panna Luiza również musiała posiadać takie pamiątki, fotografowano ją przecież bodaj w szkole czy w rodzinie, a tak strasznie chciałam zobaczyć, jak naprawdę wyglądała, że aż mnie skręcało. Portretowe jej zdjęcie w sypialni pradziada z dawniejszych lat pochodziło i mogło być pochlebione, poza tym tylko twarz i popiersie przedstawiało, a gdzież reszta? Panu Desplain do tak niepoważnej ciekawości wolałam się nie przyznawać.
Jednakże fotografii nie było. Owszem, album jeden, w którym głównie pradziad się znajdował, to przed pałacem na schodach, to na koniach różnych, to przy stajniach w towarzystwie panów, którzy mi wyglądali na ważne jakieś osobistości, to w salonie, w fotelu przed kominkiem lub przy stole karcianym, raz nawet z kielichem w ręku toast wznoszący, głowy gości przed nim siedzących widoczne były, ale panny Luizy ani śladu. Miał zapewne ten album świadczyć o jej wielkim uczuciu do niego.
Z uporem pomyślałam, że trzeba będzie przekopać się przez wszystkie albumy w pałacu, gdzieś bowiem może leżeć taki, który by świadczył o wielkim uczuciu pradziada do panny Luizy, i tam ją znajdę, ale w tym momencie pan Desplain udzielił mi niezmiernie ważnej informacji.
– Sądzę – rzekł – że swoje prawdziwe pamiątki rodzinne i z dzieciństwa trzymała we własnym mieszkaniu.
– Jak to? – spytałam, zaskoczona. – Myślałam, że tu było jej mieszkanie?
– Poniekąd tak, istotnie. Ale jako osoba przezorna zachowała swoje mieszkanie w Paryżu i tam była zameldowana. Nie zdziwiło pani, że, mieszkając w Montilly, ślub załatwiała w Paryżu, w siedemnastej dzielnicy?
Wcale mnie nie zdziwiło i nic mi w ogóle w tej kwestii do głowy nie przyszło. Teraz dopiero przypomniało mi się niejasno, że zwyczaj nakazuje brać ślub w parafii panny młodej, gdyby zatem oboje, i pradziad, i panna Luiza, oficjalnie mieszkali w Montilly, Paryż byłby niemożliwy. Skoro jednak tam była usadowiona…
– Małe mieszkanko, gdzie jeszcze z matką przed laty mieszkała, matka umarła, pannie Lerat lokal został i cały czas był opłacany. Bywała tam niekiedy, zatrzymywała się jedną lub dwie noce – ciągnął pan Desplain, dziwnie jakoś niezadowolony. – Przyznam się, że o tym nawet nie wiedziałem, wyszło to na jaw dopiero ostatnio. Rachunki płaciła sama, nie przechodziły przeze mnie. Tam zapewne przechowywała swoje rzeczy najbardziej osobiste.
Wydało mi się to wielce prawdopodobne.
– I co? – spytałam. – Policja też tam grzebała?
– Z całą pewnością. Szczególnie że, o ile wiem, klucze tu przy niej znaleźli.
Pożałowałam gorzko, że to policja, a nie my, Roman chociażby albo nawet i ja sama, przeprowadziła tutejsze poszukiwania. Miałabym te klucze… Nic, poza ciekawością rzeczy nowej i krew w żyłach mrożącej, nie przymuszało mnie do tego, ale skoro już takiej kryminalnej sensacji stałam się prawie uczestniczką, niechbym już wszystkie korzyści odniosła. Zrozumiałabym lepiej ową współczesną rzeczywistość, na ekranie telewizora oglądaną.
– A teraz? – spytałam trochę niecierpliwie. – Co teraz?
– Nadal mają te klucze i nie można tam wejść?
– Przeciwnie. Domagają się nawet, żeby przyszedł tam ktoś, kto znał pannę Lerat możliwie dobrze i udzielił informacji o znaleziskach.
– I kto to ma być?
Pan Desplain skrzywił się z wielką urazą i niesmakiem.
– Mnie zaproponowano rolę znawcy, ale nie czuję się na siłach wnikać w prywatne sprawy panny Lerat i oceniać pamiątki po niej. Interesowała mnie i zajmowała tylko o tyle, o ile jej poczynania dotyczyły spraw mojego klienta. Wysunąłem kandydaturę kogoś z dawnej służby i zdaje się, że właśnie szukają odpowiedniej osoby.
– Musiałby to być ktoś bardzo wścibski, kto jej nie cierpiał, albo odwrotnie, ktoś, kto jej chętnie służył – zaopiniowałam w zadumie.
– Bardzo trafna uwaga.
– A co to było, te znaleziska? Wie pan coś o tym?
– Nie dokładnie. No, biżuteria oczywiście. Ponadto zdjęcia, korespondencja, jakieś przedmioty…
– A ktoś z rodziny…? Miała jakąś? Kto w ogóle po niej dziedziczy? Jeśli coś po niej zostało, do kogo teraz należy?
– Tu zdziwi się pani niezmiernie – odparł pan Desplain tonem nieco jadowitym. – Do pani.
Osłupiałam. – Do mnie…?!
– Tak jest. Do pani.
– Ależ… Jakim cudem…?!
– No cóż, pewne sprawy, długo utajnione, notariusz po śmierci klienta musi ujawnić spadkobiercy. Z niechęcią to czynię, bo nie najpiękniej rzutują na charakter pani świętej pamięci pradziada. Testament na pani korzyść istniał od lat. Pan hrabia zrobił sobie coś w rodzaju dowcipu, miał… powiedzmy… dość osobliwe poczucie humoru. Obiecał pannie Lerat bardzo istotne korzyści, jeśli swoją spadkobierczynią uczyni tę samą osobę, co on. Dla udowodnienia, że kocha go bezinteresownie. Nie wykluczał nawet małżeństwa, z tym że unikał obietnic wyraźnych. Panna Lerat poszła na to, nie traktując sprawy poważnie, napisała testament, uczyniła panią swoją spadkobierczynią i niewątpliwie zamierzała zmienić swoją ostatnią wolę we właściwej chwili, zapewne zaraz po śmierci pana hrabiego, ale nie zdążyła. Testament leżał u mnie, opatrzony podpisami świadków i najzupełniej prawomocny. Rzecz oczywista został otwarty dopiero teraz, kiedy wyszło na jaw, że testatorka nie żyje, a o całej historii wiem od pana hrabiego, który mówił mi o tym osobiście, jako o doskonałym dowcipie. Nie byłem zorientowany, w jakim stopniu go zrealizował, okazuje się, że w pełni.
Milczałam przez chwilę, przychodząc do siebie. Wszystkiego mogłam się spodziewać, ale nie dziedzictwa po pannie Luizie. Nie mógł to być majątek godzien podziwu i starań, i nie on mnie poruszył, tylko myśl, która natychmiast zaświtała mi w głowie. Skoro jestem spadkobierczynią, będę mogła zapewne zwizytować przypadłe mi mieszkanie panny Luizy od razu, nie czekając na koniec postępowania spadkowego…
To jedno kazało mi nie zrzec się tego spadku bezzwłocznie, co pewnie bym zaraz uczyniła, bo wcale nie chciałam po niej dziedziczyć. Odrzucała mnie i jej osoba, i jej całe życie przy boku pradziada, i ten widok straszny, który w kredensowym gabinecie ujrzałam, i ta woń, nieco się jeszcze wokół mnie snująca. Pomyślałam, że cokolwiek po niej zostało, na dobroczynne cele przekażę, chyba że będą to przywłaszczone pamiątki po mojej prababce.
– Skoro tak – rzekłam wreszcie – może wpuszczono by mnie do owego mieszkania? Razem z Romanem, moim… kierowcą?
– Widzi pani w tym jakiś pożytek? – zdziwił się pan Desplain trochę podejrzliwie, mniemając zapewne, i słusznie, iż kieruje mną tylko naganna ciekawość.
– Owszem – odparłam stanowczo. – Tak się jakoś składa, że Roman więcej wie niż ktokolwiek inny, z panną Lerat stykał się wiele razy, przy każdej podróży do Paryża jeszcze rodziców moich, całą dawną służbę znał doskonale i nawet jakieś przyjaźnie pozawierał. Wszystkich plotek wysłuchiwał i, choć niczego nie rozpowiadał, to jednak znajomość całego tematu osiągał. Jestem pewna, że się przyda, a chciałabym przy tym być, bo w końcu różne rzeczy z dawnych czasów sama jeszcze pamiętam.
Pan Desplain zastanowił się, kiwnął głową kilkakrotnie, jakby samemu sobie przyświadczając, po czym przyznał mi rację. Obiecał zaraz porozumieć się z właściwym pracownikiem policji i już bez oporu żadnego podał mi adres paryskiego mieszkania panny Luizy. Po czym zawahał się, spojrzał na mnie bystrze i rzekł:
– Nie zamierzam się wtrącać zbyt natrętnie, ale zobowiązany jestem dbać o pani sprawy. Czy pani sama napisała już testament?
Wcale mi nie było przyjemnie przyznać mu się, że nie. Faktem było, iż po śmierci mojego małżonka zamierzałam napisać, ale jakoś zbyt szybko czas mi przeleciał i do tej pory nie zdążyłam. Ponadto aż prawie do ostatniej chwili, porządkując interesy, sama nie wiedziałam, czym rozporządzam, teraz zaś nowe mienie na mnie spadło i tym bardziej kwestie majątkowe pozostawały dla mnie niezupełnie ustalone. Co gorsza, w grę zaczynały wchodzić sprawy dodatkowe, któż bowiem miałby w tej chwili po mnie dziedziczyć?
Dzieci nie miałam. Jedynaczką będąc, nie miałam też żadnego rodzeństwa. Jedyny brat ojca zmarł bezpotomnie, a dwie starsze siostry mojej matki, osoby bardzo leciwe, również potomstwa się nie doczekały i nadziei na nie już nie było. Jakieś dalekie pokrewieństwa jeszcze się wokół mnie plątały, ale nikogo sobie nie wybrałam na dziedzica albo dziedziczkę. Nie wyrzekałam się drugiego męża i dzieci, nie mogłam jednakże czynić ich spadkobiercami, skoro jeszcze nie istnieli. Gdybym zaś napisała testament teraz, i tak straciłby ważność w chwili zawarcia związku małżeńskiego.
I czy miałby to być testament obecny czy też ten sprzed stu lat…? Kto był moim krewnym dziś, na dobrą sprawę nie miałam najmniejszego pojęcia…
Nie kryjąc skruchy i zakłopotania, obiecałam panu Desplain przemyśleć wszystko i do niego po radę się zwrócić we właściwej chwili. Nie wydawał się w pełni usatysfakcjonowany, ale zostawił mnie w końcu samą w tym kredensowym gabinecie i poszedł załatwiać interesy.
Nie zaniechałam poszukiwań nie wiadomo czego. Korciło mnie to sanktuarium panny Luizy. Słusznie sądziłam, że trzymała tam rachunki gospodarskie, które niekoniecznie jej chlebodawca powinien był oglądać, zaś na czym jak na czym, ale na rachunkach tego rodzaju znałam się doskonale i nawet nowy sposób drukowania mi nie przeszkodził. Czytać, mimo wszystko, umiałam…
Wśród biżuterii, starannie przez policję zebranej, zadziwiająco skromnej jak na chciwą kokotę, ujrzałam dowód niedbalstwa i nieporządku. Czymże innym mógł być urwany kawałek złotego łańcuszka albo jeden kolczyk z pary, podczas gdy drugi zapewne został zgubiony? Kolczyk nie wiszący, a w ucho wkręcany, maleńki, w kształcie gwiazdki, z diamentem w środku. Przymierzyłam go.
Po czym obejrzałam dokładniej, ponieważ wydało mi się, że coś podobnego już gdzieś nie tak dawno widziałam. Zreflektowałam się jednak, kolczyków podobnych mogłam widzieć dużo, moda na nie nastała i nie tylko płeć żeńska je nosiła, ale także mężczyźni. Zwróciłam już na to uwagę.
Parę godzin spędziłam w tym kredensowym gabinecie i wyszłam stamtąd mocno rozczarowana. Nie zaspokoiłam ciekawości. Najbardziej mnie irytowało, że zdjęć żadnych nie znalazłam…
Konferencję prywatną urządziłam u siebie w mieszkaniu, gdzie dostarczeniem obiadu zajęła się konsjerżka. Usługę wzięła na siebie jej córka, po czym zostaliśmy sami, Gaston, Roman i ja.
Roman, jak zwykle, miał już nowe wieści.
– Policja już sprawdziła, czy rzeczywiście w chwili zabójstwa panny Lerat obydwoje, jaśnie pani i ja, byliśmy w Sękocinie – rzekł na wstępie. – Testament panny Lerat czyni jaśnie panią jej spadkobierczynią, to jaśnie pani już wie…?
– O, nieba…! – jęknął Gaston, który dopiero teraz o tym usłyszał.
– Wiem. I co? – zainteresowałam się gwałtownie, bo sama byłam ciekawa, co też mogłam robić w Sękocinie w czasach obecnych.
– I oczywiście fakt odniesienia korzyści nasuwa podejrzenia. Ale, na szczęście, wszyscy tam doskonale pamiętali ten dzień, w dodatku są protokóły policyjne z przesłuchań, bo poprzedniego wieczoru grupa bandziorów napadła na budowę w naszym sąsiedztwie i nazajutrz od rana mieliśmy gliny na karku. Jaśnie pani to sobie przypomina? – dodał nagle bez miłosierdzia i z wielkim naciskiem.
No pewnie, że powinnam sobie przypominać, skoro byłam przy tym. Na moment poczułam się ogłuszona, ale zdołałam kiwnąć głową. No owszem, wydarzyło się coś takiego przed stu przeszło laty, kiedy to szajka złodziejska próbowała wedrzeć się do pana Taczyńskiego w przekonaniu, że go nie ma w domu. Był jednakże, z fuzją wyskoczył i cała awantura echem się aż u mnie odbiła. Nie mogła to być chyba ta sama awantura…?
Roman się zlitował i nie przymuszał mnie do udzielania odpowiedzi.
– Nie było wątpliwości, że nikt z nas nigdzie nie wyjeżdżał. Alibi doskonałe.
– Nie posądzili kogoś z krewnych albo przyjaciół? – spytał żywo Gaston.
– Nie ma takich. Szczęśliwie jaśnie pani ostatni rok spędziła jak na patelni, a zarazem samotnie. Bliskiej rodziny w ogóle przecież nie ma, wynajęcie przez jaśnie panią płatnego mordercy nie wchodzi w rachubę, bezpośrednie kontakty urwały się parę lat wcześniej i w ogóle spadek po pannie Lerat jest niczym wobec spadku po panu hrabim, więc od razu dali sobie z tym spokój. Przerzucili się na szantaż. Tu z kolei Gaston kiwnął głową.
– Zgadza się i ma to nawet jakiś sens. Mamin Beck mi się zwierzył, a ja sobie wyciągnąłem własne wnioski. Ten sfałszowany akt ślubu… Przy usunięciu owej głupiej urzędniczki panna Lerat miała pomocnika, wierzę zeznaniu kloszarda. Przez śmierć twojego pradziada sprawa się skomplikowała i pomocnik przyleciał ją szantażować. Jeśli to ona wystrzeliła z pistoletu…
– Ona – przyświadczył Roman. – Zrobili test, mimo upływu czasu został jeszcze proch na dłoni.
– No to facet się wystraszył, bo przy drugim strzale mogła lepiej wycelować. Rzucił się na nią w obronie własnej, upadła do tyłu, uderzyła głową. Wbrew zamiarom i chęciom zabił kurę, która miała mu znosić złote jaja.
– A ten tajemniczy wielbiciel? – wtrąciłam z lekkim protestem, bo bardziej mi się podobało zabójstwo romansowe. – Może nie mieć z tym nic wspólnego i teraz siedzieć cicho, rozpamiętując swoją klęskę.
– Równie dobrze może być tym pomocnikiem – powiedział Roman. – W każdym razie szukają go.
– Źle go szukają – oświadczyłam stanowczo, kryminalna wiedza rozwijała się bowiem we mnie w imponującym tempie, aż sama byłam zdziwiona. – Zostawili coś, co mogłoby im być pomocne.
Obaj spojrzeli na mnie, więc powiedziałam im o kolczyku. Przyszło mi do głowy, bo takie rzeczy już widywałam, że ten drugi od pary znajdował się w uchu amanta. Po nim dałoby się go znaleźć. Boże drogi, z jakąż piorunującą szybkością uczyłam się tego nowego świata! Nigdy bym nie posądzała siebie o takie zdolności…
– Może jaśnie pani być spokojna, że mają to na zdjęciach, bardzo szczegółowych, i odciski palców odpracowali – zapewnił Roman. – A ja z kolei od dawnej służby dowiedziałem się paru drobnostek. A propos, cała dawna służba chętnie wróci do pałacu. Okazuje się, że zwolniła ich wszystkich panna Lerat na dwa tygodnie przed tą całą imprezą, zostawiła tylko jedną podkuchenną i jednego lokaja, w dodatku z tych młodszych, krócej zatrudnionych. Nie wiadomo dlaczego, więc każdemu się to wydaje podejrzane, coś tak, jakby miała jakieś dziwne zamiary i wolała, żeby jej nikt na ręce nie patrzył. No, pielęgniarka do starszego pana przychodziła…
– Im mniej świadków, tym łatwiej ukryć jakieś machinacje – zauważył Gaston. – Ponadto, chwileczkę, przeciwko udziałowi w tym zabójstwie tajemniczego wielbiciela przemawia właśnie fakt odnalezienia na miejscu zbrodni tego kolczyka, o ile, oczywiście, stanowił, jak by tu powiedzieć… dowód uczuć. Przecież by go zabrał, żeby ukryć swój związek z ofiarą! Chyba że go nie dotyczył…?
Roman spojrzał na mnie jakoś niespokojnie i z lekkim zakłopotaniem.
– Co do tego, nie ma pewności – rzekł. – Mógł go szukać i nie znaleźć, bo nieboszczka miała go nie w uchu, tylko w kieszonce. Może głupio mu było ją przeszukiwać. Dopiero policja znalazła.
Zdrętwiałam niemal na myśl, że przymierzałam przedmiot, zdjęty z trupa. Roman musiał to odgadnąć, bo od razu znalazł słowa pociechy, biżuterię przed zwrotem umyto i zdezynfekowano, żaden ślad na niej nie pozostał. Mogłam się uspokoić.
– Zatem na dwoje babka wróżyła – westchnął Gaston. Wielbiciel okazał subtelność i nie szarpał zwłok damy serca albo obcy zabójca nie interesował się pamiątkami.
– Tak to wygląda – przyświadczył Roman. – Dalej, co do plotek, które zdobyłem… Cała służba upiera się przy koncepcji ślubu z panem hrabią, przyśpieszenia jego zgonu i potem ślubu z amantem. Z tym że w tej ostatniej kwestii zdania są podzielone, jedni twierdzą, że to jej zależało, zakochała się i trzymała go pazurami, wabiąc majątkiem, a drudzy, że przeciwnie, to on jej pilnował, czatował na to dziedzictwo, a ona grymasiła. Trudno ocenić, która opinia jest słuszna.
– Wszystko zależy od osoby wielbiciela – rzekłam stanowczo, bo niewiasty takie, jak panna Luiza, znałam doskonale, pod tym względem nic się na świecie nie zmieniło. – Jeśli był piękny i młodszy od niej, a przy tym z dobrej rodziny, ona go trzymała. Jeśli był zwykłym łowcą posagowym, może nawet ordynarnym i grubiańskim, zniszczonym życiem, on się jej czepiał, a ona przemyśliwała, jak by się go pozbyć. Trzeba go znaleźć koniecznie, bez tego nic się nie rozstrzygnie.
– Istnieje jeszcze jeden szkopuł – odezwał się znów Gaston, jakby z lekkim wahaniem. – Wybacz mi, że wiem te rzeczy, nie starałem się, nie zamierzałem być wścibski, dowiedziałem się przypadkiem. Podobno ostro się tam kręcił wokół spadku jakiś Guillaume, potomek w prostej linii twojego pradziada, tyle że… hm… nieślubny chyba… W chwili jego śmierci próbował zagnieździć się w pałacu, czemu przeciwdziałał pan Desplain. Krótko potem znikł z horyzontu. Przedtem bywał często. Nie jest wolny od podejrzeń. Chwilowo nie wiadomo gdzie przebywa, zapewne gdzieś na wakacjach.
– I co?
– Nie wiem. Muszą go przesłuchać.
Zwróciłam się do Romana.
– Pan Desplain obiecał mi załatwić sprawę wizyty w prywatnym mieszkaniu panny Luizy w Paryżu. Roman pójdzie tam ze mną, możliwe, że znajdziemy jakieś wskazówki. Policja policją, a zdarza się, że zwykły człowiek dostrzeże coś interesującego, a Roman zna przecież różnych ludzi z dawnych czasów…
Najpierw ugryzłam się w język, a potem dokończyłam:
– …z mojego dzieciństwa. W ogóle nie ma w Montilly zdjęć panny Luizy. Może tam będą? Jeśli spotykała się ze swoim amantem, może robili sobie jakieś fotografie? Może dałoby się, na przykład, rozpoznać okolicę i w tej okolicy ktoś ich widział…?
– Mam nadzieję, że i policji przyszło to do głowy – wtrącił Gaston. – Sprawa w ostatecznym efekcie może okazać się nie do rozwikłania, ale byłoby to dla wszystkich nieprzyjemne. Ponadto ów Guillaume… Gdyby nie testament, miałabyś przez niego kłopoty, Paul Renaudin wyznał mi, że on posiada akcje spółki. Za mało, żeby bruździć, ale na wszelki wypadek lepiej byłoby usadzić go jakoś, a w każdym razie więcej o nim wiedzieć.
Zirytował mnie ten Guillaume. Oczywiście, że nieślubny, samo nazwisko na to wskazywało. Musiał to być jakiś skandal z dawnych czasów, późniejszych niż moje, ale dostatecznie odległych, żeby zatarł się w pamięci. Pradziada gryzło, skoro tak stanowczo odmawiał mu wszelkich praw i zobligował pana Desplain do pilnowania sprawy. Nie miałam ochoty się nim zajmować.
– No więc niech go policja szuka. Ja chcę iść drogą prywatną, zrozumieć pannę Lerat jak kobieta kobietę. No dobrze, przyznam się wam. Ze zwyczajnej ciekawości, bo Roman ma rację, wedle prawa nas to nie dotyczy. I jeśli jutro wpuszczą nas do jej mieszkania…
Wpuścili. Gaston okazywał tyle taktu, że kwestia towarzyszenia mi w ogóle się nie pojawiła. Poszłam tam z Romanem.
No i znów okazało się, że dobrze zgadłam.
W pierwszej kolejności rzuciłam się na fotografie, których wielka ilość w pudełkach i albumach leżała. O tak, znajdowała się na nich panna Luiza, wreszcie widoczna w całości. Dobrze ją odgadłam, korpulentna była już za młodu, wdzięcznie i w sposób, jaki mężczyźni zawsze wysoko cenili. Z wiekiem stopniowo nabierała ciała, ale wciąż z umiarem, niemniej jednak istotnie męski strój jej płci by nie ukrył, szczególnie biustu. W kostiumie do konnej jazdy najlepiej to było widoczne.
Nie tylko współczesne zdjęcia panna Luiza przechowywała, znalazłam nawet dagerotypy. Przodkowie jej i moi, na jednym swoich rodziców ujrzałam. Cóż za związki obie rodziny pomiędzy sobą miały? Okropne pomieszanie historyczne mogło mnie do reszty ogłupić, gdyby nie Roman, we własne zdrowe zmysły wierzyć bym przestała. I pradziad mój, na Boga, dwóch ich było czy jeden? Nie mógł żyć przecież dwieście lat…?!
Wyrzuciłam z umysłu te komplikacje potworne, zajęłam się rzeczywistością obecną. Naszyjnik diamentowy bez wątpienia do prababki mojej należał, mógł go pradziad ofiarować pannie Luizie w jakiejś chwili szału, tym bardziej powinien był teraz wrócić do rodziny. Rozśmieszyła mnie myśl, że go dziedziczę podwójnie. Pamiętnik babki panny Luizy, zajrzałam do niego… Coś podobnego, panna Luiza była imienniczką swojej praprababki, która służyła u mojego pra-pradziada, stąd ta mieszanina czasów i moja wiedza o skandalu! Ależ przydarzył się on, istniał, już przed stoma laty! A teraz się odnowił, musiał to być albo zbieg okoliczności, albo świadome działanie, naśladownico owych prób i usiłowań, które się niegdyś nie powiodły!
Nad zdjęciami się zamyśliłam, bo policja bez wątpienia też je przeglądała i jeśli gdzieś tam wśród nich widniał osobnik podejrzany o romans z panną Luizą, już go tu nie mogłam zobaczyć. Zabrali to z pewnością. A denerwowała mnie myśl o nim, bo wciąż wydawało mi się, że w ludzkim uchu widziałam ów kolczyk gwiaździsty.
Roman też oglądał fotografie i na jedną zwrócił mi uwagę. Stara była, ale młodsza od wieży Eiffla, która w tle widniała, i przy tym stroje wskazywały modę z samego początku obecnego wieku. Jasne chyba, że ewolucji mody najprędzej się nauczyłam… Wśród kilku osób, w grupę upozowanych, stała młoda dama, bardzo piękna, zupełnie mi nie znana.
– O ile pamiętam, to jest matka pierwszego pana Guillaume z naszej rodziny – rzekł. – Jaśnie pani pozwoli, przez lupę warto popatrzeć… Tak, to ona, poznaję.
Podał mi duże szkło powiększające i podsunął fotografię. Z ciekawością przyjrzałam się twarzy, ale nic mi z tego nie przyszło, nie widziałam jej nigdy. Pytająco popatrzyłam na Romana.
Westchnął ciężko.
– Raz, i na bardzo krótko, w tamtych czasach przez pomyłkę się znalazłem, już nie mówmy o tej barierze czasu, bo to istna kołomyja… Ale widziałem ją na własne oczy. W towarzystwie ówczesnego naszego jaśnie pana. Skandal już huczał, bo to nie była zawodowa kurtyzana, tylko panna z dobrej rodziny, a jaśnie pan do ojcostwa nawet się przyznawał, ale nazwiska nie chciał dać. Ona była Guillaume z domu.
– To widzę, że w ich rodzinie na nieprawych potomków panował duży urodzaj – zauważyłam nieco zgryźliwie.
– Tak wygląda – zgodził się Roman. – Może nie od Średniowiecza, ale już ze dwieście lat… Zdaje się, że zapoczątkował to hrabia Guillaume de Restaud i od jego imienia nazwisko poszło… W tej mieszaninie czasów ja się trochę interesowałem historią, a im dawniej, tym było łatwiej…
– Niech mi Roman nawet o tym nie wspomina, bo chcę zachować przytomność umysłu – zażądałam surowo. – Co ta panna Guillaume ma wspólnego z panną Luizą?
– A tego właśnie nie wiem. I nie mam pojęcia, skąd tu to zdjęcie.
– Może było w Montilly i panna Luiza zagarnęła je sobie?
– W Montilly mogło być, po ojcu nieboszczyka jaśnie pana zostało, bo on był sprawcą… Po co jednak pannie Lerat?
Natchnienie jakieś nagle na mnie spłynęło.
– Jedno tylko widzę wytłumaczenie. Wczoraj o tym mówiliśmy, tajemniczym amantem panny Luizy był ów Guillaume, który do spadku pretendował, ona zaś w podobiznę jego prababki się zaopatrzyła, z tym że też nie wiem, po co. Dla własnej przyjemności? Czy chciała je ukryć? Przed kim?
– Szantaż mógł wchodzić w grę – odparł Roman w zadumie. – Źle mówię, to nie szantaż, raczej handel. Tego Guillaume’a chciała trzymać w garści, na przykład, odda mu zdjęcie, jeśli on coś tam dla niej zrobi. Możliwe, że jest to jedyne zdjęcie tej panny Guillaume, innego nie ma, a jemu było potrzebne dla udowodnienia praw spadkowych. Ja tak ogólnie mówię, bo może w tym nie być żadnego sensu, praw spadkowych nikt nie udowadnia zdjęciami…
– Jakiś sens jest – poparłam stanowczo jego supozycje. – Nie miałam na to czasu, ale przy pierwszej okazji sprawdzę, czy jeszcze jakieś zdjęcie tej panny w Montilly istnieje. Wezmę to ze sobą.
– Powiększenie można zrobić. Teraz takie rzeczy potrafią. – Bardzo dobrze, niech Roman to załatwi. Dziwne, że policja tego nie zabrała.
– Policja nie może mieć o tych sprawach najmniejszego pojęcia, panny Guillaume w życiu na oczy nie widzieli, dawno umarła i nic ich nie obchodzi. To ja ją zapamiętałem, bo muszę przyznać, że bardzo piękna była…
No i proszę, dobrze myślałam, że z tej gmatwaniny historycznej Roman coś wyłowi. Dziwiło mnie trochę, że i biżuteria tu została i nie zabrano jej do depozytu, co przy podejrzanych sprawach zdarzało się często, ale okazało się rychło, że o tę kwestię zadbał pan Desplain. Na jego odpowiedzialność wszystko przeszło w moje ręce bezpośrednio, z czego byłam bardzo zadowolona.
Równie zadowolona byłam z nieobecności w mieszkaniu panny Luizy Gastona, bo doprawdy przy nim nie moglibyśmy z Romanem tak swobodnie rozmawiać o tych dziwactwach czasowych. Nowe przypuszczenia jednakże chciałam mu wyjawić, uzgodniliśmy zatem, że Roman podobiznę widział, a nie pannę Guillaume osobiście, wiedział o niej od innych osób, a działo się to w czasach mojego dzieciństwa, kiedy więcej lalki mogły mnie ciekawić niż stare skandale rodzinne. Miałam wielką nadzieję, że się w rozmowie nie pomylę i z głupstwem żadnym nie wyrwę.
Rozczarowana trochę nikłością znalezisk, ponownie udałam się do Trouville, gdzie czekał mnie wkrótce egzamin na prawo jazdy. Chciałam je mieć. Prowadzenie samochodu podobało mi się coraz bardziej…
Ewa urządziła u siebie małą kolacyjkę dla czterech osób, żeby się nam nikt niepożądany nie przyplątał, co w miejscu publicznym zawsze byłoby możliwe. Nie musiałam już z nią rozmawiać w cztery oczy, bo Gaston był au courant całej sprawy, a Karol zasługiwał na pełne zaufanie.
– Uważam, że słusznie dedukujesz – pochwaliła mnie Ewa. – Amantem tej całej panny Luizy powinien być Guillaume. Mieli ze sobą spółkę. A Guillaume, jestem pewna, zna ciebie doskonale i może nawet śledzi. A propos, jak mu na imię?
Stropiłam się. Uświadomiłam sobie nagle, że nie wiem. Owszem, pan Desplain wymienił jego imię już w pierwszej rozmowie ze mną, ale za nic w świecie nie mogłam go sobie przypomnieć. Cóż to było? Bernard…? Bertrand…? Pierze…? Adrian…? Henri…? Nie, nic z tego, prawie każda możliwość mi pasowała, nie pamiętałam i koniec.
Przyznałam się do swej niewiedzy, której sama się nawet zbytnio nie dziwiłam. Odsunięty od spadku Guillaume wydał mi się wówczas mało ważny, a natłok wrażeń późniejszych przykrył go całkowicie. Nie mogłam jednakże powiedzieć Ewie, że.w pośpiechu, z wysiłkiem i zgoła wśród zawrotów głowy uczyłam się życia w tym nowym i obcym mi świecie, zostałam zatem potępiona za zlekceważenie przeciwnika.
– Są ferie – przypomniał Gaston. – Wszyscy się porozjeżdżali i facet może znajdować się wszędzie. Sądzę, że wcześniej czy poźniej wróci do siebie i policja go znajdzie, chociaż nie wiem, czy jest aż tak podejrzany, jak nam się wydaje. Ale macie chyba rację, obydwoje z panną Lerat musieli się znać…
Wróciwszy do siebie, dowiedziałam się, że dzwonił pan Desplain z informacją o nowym gościu, jaki do mnie podobno przyjeżdża. Powtórzyła mi to Florentyna. Pani Leska, daleka powinowata, niegdyś przyjaciółka mojej prababki, ma zamiar przybyć do Trouville i w moim domu się zatrzymać.
O żadnej pani Leskiej nie miałam najmniejszego pojęcia, czego nie ujawniłam z uwagi na obecność przy tym Gastona. Spytałam tylko, kiedy mam się jej spodziewać, okazało się, że jutro po południu. Z napomknień Florentyny wywnioskowałam, iż owa pani Leska bywa w Trouville i mieszka tutaj prawie co roku, i jest to jakiś uświęcony obyczaj, któremu nie należy się przeciwstawiać.
Pożałowałam, że pan Desplain mnie nie zastał i nie rozmawiałam z nim osobiście, bo od razu spytałabym go o imię pana Guillaume. Chciałam sama zadzwonić do niego, ale Florentyna mi rzekła, że nie znajdę go w domu, bo gdzieś w gości pojechał, o czym właśnie uprzedził telefonując tak wcześnie, chociaż wiadomo było, że nikt w takiej miejscowości jak Trouville w murach zamknięty nie siedzi.
Po wyjściu Gastona zrobiło się zbyt późno, żeby z Romanem kwestię gościa omawiać, spytałam go zatem o panią Leską nazajutrz o wschodzie słońca, bo, jak zwykle, podjęliśmy moją naukę jazdy.
Roman znał sprawę. Okazało się, że nie jest to żadna pani Leska, tylko pani Łęska, rzeczywiście najpierw wychowanica, a potem przyjaciółka i towarzyszka mojej prababki, która mieszkała w Montilly aż do objęcia rządów przez pannę Lui
– A i to nie od razu się wyniosła – oświecał mnie Roman. – Próbowała nie popuścić, nastawiła się na to, że zostanie w Montilly w charakterze gospodyni i opiekunki pana hrabiego, a pannę Lerat wygryzie, ale nic z tego nie wyszło. No więc się w końcu wyprowadziła, żeby nie sankcjonować własną obecnością jawnego zgorszenia. Krzywda jej się przez to nie stała, nie jest biedna, nigdy nie była, przeciwnie, pani hrabina, prababka jaśnie pani, przygarnęła bogatą sierotę, która poślubiła po jakimś czasie pana Łęskiego, przemysłowca, pomieszkała z nim u nas, w Polsce, owdowiała i wróciła na stare śmiecie. Do Montilly.
– A jakie jest to powinowactwo? – zaciekawiłam się. – Po kim?
– Dziesiąta woda po kisielu. Zdaje się, że jakaś kuzynka pani hrabiny miała brata, ten brat miał żonę, a pani Łęska jest córką siostry tej żony czy coś w tym rodzaju, więc żadne pokrewieństwo nie wchodzi w rachubę, tylko powinowactwo, a i to bardzo dalekie. Co nie przeszkadzało, że była traktowana jak członek rodziny i do tego przywykła. Obrażona na pana hrabiego, do Montilly nawet się nie zbliżała, ale tu, w Trouville, w naszym domu, mieszkała często, bo to jest dom po pani hrabinie.
– W jakim jest wieku?
– Koło siedemdziesiątki. Dawno jej nie widziałem, ale podobno doskonale się trzyma.
W trakcie tej rozmowy ja prowadziłam samochód i szło mi tak dobrze, że Roman prawie nie musiał już instrukcji udzielać. Słońce wzeszło, ale na szosach jeszcze pusto było, z rzadka się jakiś pojazd pokazywał. Jechałam coraz szybciej aż do chwili, kiedy nagle, już do Honfleur dojeżdżając, psa ujrzałam, który znienacka na drogę wypadł. Przeraziłam się, że go przejadę, a za nic w świecie nie przejechałabym żywej istoty, jęłam hamować, pedał z całej siły naciskając, aż samochodem rzuciło, jakbym na narowistym koniu siedziała… a wciąż jeszcze koń był mi bliższy niż jakakolwiek maszyna… możliwe, że nieumiejętnie się zachowałam, ale noga mi drgnęła, samochód potoczył się jeszcze, znów nacisnęłam, pies w ostatniej chwili spod kół wyskoczył, samochód kawałek obrotu uczynił i zatrzymał się. Motor zgasł.
I dokładnie w tym momencie prawe przednie koło nam odpadło.
Siedziałam za kierownicą jak skamieniała i słabo mi się robiło. Samochód się przekrzywił podobnie jak powóz, który koło utracił, a nawet w powozie, gdyby jechał, moglibyśmy życie postradać, Roman na zewnątrz wyskoczył, oglądając szkodę. Zaraz jednak ku mnie się zwrócił, z niepokojem pytając, jak się czuję i czy nic mi się nie stało.
Wszystko to nastąpiło tak szybko, że myśli zebrać nie mogłam. Roman był blady bardzo i zęby miał zaciśnięte. Nie, nic mi się nie stało, tylko ta słabość chwilowa mnie dotknęła, która zaraz zresztą zaczęła przechodzić. Odetchnęłam głęboko kilka razy, Roman czym prędzej kieszeń na drzwiczkach pomacał, płaską butelkę wyciągnął, metalową zakrętkę zdjął i w nią mi napoju nalał.
– Jaśnie pani wypije – rozkazał surowo. – Już! Do dna! Spełniłam jego polecenie i słabość szybciej mnie opuściła. Koniak to był, o którym już doskonale wiedziałam, że lekarstwo powszechne stanowi. Zażądałam drugiej porcji i odzyskałam równowagę.
– Nic mi nie jest – powiedziałam uspokajająco. – Co się właściwie stało i co ja źle zrobiłam?
Roman, widząc, że przychodzę do siebie, cofnął się o krok i oglądał samochód.
– Nic jaśnie pani złego nie zrobiła – zapewnił mnie i brwi zmarszczył. – Każdego by rzuciło przy takim hamowaniu, a ja sam też bym na tego psa nie chciał wpaść. Ale coś mi się wydaje, że właśnie ten pies uratował nam życie.
Pies już uciekł, nie czekając na nasze podziękowania. Popatrzyłam za nim, popędził do niedalekiego baru, który właśnie otwierano, przygoda zdarzyła nam się przy wjeździe w pierwsze zabudowania.
– Bo co się stało? – powtórzyłam pytanie. – Rozumiem, że koło odpadło, ale dlaczego? Czy to się często przytrafia? Myślałam, że tylko w powozach…?
– I bardzo dobrze jaśnie pani myślała… To jest mercedes, w mercedesach koła tak same z siebie nie odpadają. Mam złe przeczucia…
Podniósł głowę, popatrzył na mnie i dodał:
– A tak uczciwie mówiąc i w cztery oczy, wcale jaśnie pani nie musiała hamować. Raczej docisnąć. Ten pies był jeszcze daleko i nie zdążyłby wpaść pod samochód, przelecielibyśmy przed nim. Więc chwała Bogu, że to nie ja za kółkiem siedziałem, tylko jaśnie pani, bo ja bym jechał i koło odpadłoby nam w czasie jazdy na pierwszym łuku. I nieszczęście gotowe.
Dreszcz mi po plecach przeleciał i po raz trzeci zażyłam lekarstwa.
– I co? – spytałam bardzo głupio, bo nic rozumnego nie przychodziło mi do głowy.
Roman pochylił się, wciąż wszystko z wielką uwagą oglądając, i odpowiedział mi dopiero po chwili.
– Teraz to sam się zastanawiam, co zrobić. Zadzwonić do serwisu czy nie? Mogę to sam naprawić, a jeśli serwis przyjedzie, zainteresują się, bo ktoś tej katastrofie dopomógł. Na moje oko śrubę z piasty wykręcił. Jaśnie pani zechce wysiąść?
Zechciałam. Uczyniłam to nawet chętnie, bo mi się krzywo siedziało. Niewygodnie. Poczułam, że nogi mam trochę miękkie w kolanach, i tęsknie popatrzyłam w kierunku baru, do którego pobiegł pies. Tego, co mi Roman powiedział, nie zrozumiałam wcale, majaczyło mi się tylko, że coś tu jest okropnie nie w porządku.
Roman zastanawiał się nadal.
– Ci z serwisu mogą nawet zawiadomić policję, a nam byłoby to bardzo nie na rękę. Musielibyśmy nakłamać, że ja prowadziłem, bo jaśnie pani nie ma prawa jazdy, a tu ślady hamowania widoczne jak byk… Żaden doświadczony kierowca tak by nie hamował. Nie, jednak lepiej będzie, jak sam to zrobię, dam radę. Jaśnie pani raczy zaczekać w tamtym barze, o, już otwarty…
Obejrzałam się na bar.
– To znaczy, Roman uważa, że co?
– Że ktoś nam obluzował koło i dlatego zleciało. Tak jak w karecie, z piasty spadło. Trzeba będzie o tym pomyśleć, ale to nie w tej chwili, najpierw zrobię tu porządek…
Dosyć stanowczo podprowadził mnie do baru, posadził przy stoliku i dał mi trochę pieniędzy, bo, oczywiście, wyjeżdżając na tę naukę o świcie, nic ze sobą nie brałam. W kieszeni lekkiej spódnicy miałam tylko chustkę do nosa.
Kawę i soki owocowe sobie zamówiłam, nie chcąc dnia od wina zaczynać, koniak mi już dostatecznego animuszu dodawał. Z odległości patrzyłam, jak Roman coś tam robił, jak podszedł do niego chłopak z furgonetki, która towary jakieś do baru przywiozła, i zaczął mu pomagać.
Czekałam cierpliwie. Oprzytomniałam po chwili całkowicie i nawet rozpoczął się we mnie proces myślenia.
Cóż ten Roman do mnie powiedział? Coś o jakiejś piaście i że ktoś się przyczynił do tej katastrofy. Czy miało to znaczyć, że ktoś coś zepsuł specjalnie, żeby narazić nasze życie? Dokonał takiego dziwnego zamachu technicznego? Jakim sposobem to uczynił? Nikt przecież nie może niczego psuć w trakcie jazdy, chyba żeby jechał razem z nami i dłubał gdzieś tam w podłodze. Nonsens wierutny. Więc musiał psuć, kiedy samochód stał i nikt go nie widział, zatem prędzej w garażu niż na ulicy, zatem nocą…
Nie wiedziałam nawet, czy mój garaż w Trouville ma porządne zamknięcie!
I któż by to miał być? Miałażbym jakichś wrogów? O żadnych moich wrogach nie miałam najmniejszego pojęcia, poza, ewentualnie, panną Lerat, która już nie żyła, i panem Guillaume, który i tak był wydziedziczony, no owszem, na moją korzyść, więc może zapragnął się mścić? Satysfakcję by mu sprawiło, gdybym leżała w szpitalu, poszkodowana w katastrofie…
I dla tej satysfakcji nie oszczędziłby niewinnego Romana?! Wydało mi się to wprost niemożliwe. Więcej byłam zdumiona niż przestraszona własnymi pomysłami, niepewna przy tym, czy w ogóle mają jakiś sens. Zdążyłam sobie jeszcze wysnuć z tego wszystkiego supozycję romansową, że to Armand się mści za odrzucenie jego awansów, ale w takim wypadku powinien chyba raczej napastować Gastona…? Gdyby go nie było, wróciłabym może do niego, tak mógłby to sobie wyobrażać, więc usuwanie Gastona miałoby w sobie cień logiki, mnie natomiast żadnego. Poza tym wczoraj Armanda w ogóle nie widziałam na octy…
Więcej żadnych bzdur nie wymyśliłam, ponieważ przyszedł po mnie Roman.
– Już wszystko w porządku – rzekł uspokajająco. – Dokręciłem co trzeba. Możemy jechać, ale chyba wrócimy i może ja poprowadzę?
Zgodziłam się na to natychmiast i ruszyliśmy w drogę powrotną. Dość wolno i spokojnie jadąc, mogliśmy przystąpić. do omówienia całej tej sprawy naszej niedoszłej katastrofy.
– Tego, że śrubę ktoś obluzował, jestem pewien – mówił Roman. – Pytanie: kiedy, gdzie i kto. Musiało to nastąpić dopiero co, bo długo ona wytrzymać nie mogła, wobec czego tu, w Trouville, może nawet ostatniej nocy. Krótka robota, symulował, powiedzmy, zmianę koła… I gotowe. Samochód stał w naszym garażu, wyprowadziłem go dopiero o świcie, a postawiłem wczoraj po południu. Jaśnie pani się już nigdzie daleko nie wybierała, a ja sam poszedłem inne sprawy załatwiać. Zamek we wrotach garażowych jest zwyczajny, da się wytrychem otworzyć, a światło na zewnątrz nie przebija. I hałasów stamtąd w domu nie słychać, więc mógł robić, co mu się podobało, szczególnie że przez cały wieczór tylko Florentyna była i też, zdaje się, na trochę gdzieś sobie poszła.
Słuchałam jego rozważań z niecierpliwością, bo bardziej ciekawiła mnie osoba sprawcy.
– I Roman uważa, że kto by to mógł być, ten, co psuł?
– Sam nie wiem. Ktoś, kto po jaśnie pani dziedziczy. Albo ktoś, komu jaśnie pani w interesach przeszkadza. Mam swoje podejrzenia, ale wolę nic nie mówić, póki paru drobiazgów nie sprawdzę.
– Jakich drobiazgów? Roman milczał przez chwilę.
– Jaśnie pani zechce wybaczyć, że się może zbytnio wtrącam – rzekł tonem, który niewiele miał wspólnego z prośbą o wybaczenie. – Ale ja się na ludziach dosyć dobrze znam. Chciałem pana Armanda wczoraj znaleźć, bo jakoś znikł nam z oczu, a on dla jaśnie pani może być… nie mówię, że zaraz niebezpieczny… ale, no, nieprzyjemny. I wolałbym wiedzieć, co robi.
Teraz ja zamilkłam, bo Roman potwierdził moje głupie przeczucia. Cóż mi właściwie ten Armand mógł złego zrobić? Nic. Skompromitować mnie? O, nie, to nie te czasy. Wystarczyłoby Gastonowi zawczasu wyznać prawdę o jego natręctwie i żadne głupstwa już by nie miały do niego dostępu. A opinia ludzka…? Cóż teraz kogoś obchodziła opinia ludzka, im gorzej ktoś się w jej oczach prezentował, tym większe wywoływał zainteresowanie, sama wyraźnie to stwierdziłam na podstawie publicznych wiadomości, w prasie, w telewizji, w stosunkach towarzyskich… Gdybym kokotą była, kurtyzaną, utrzymanką, nawet i kilku protektorów razem, zazdrość najwyżej mogłabym budzić…!
Porwać mnie, gwałtu dokonać…? Ależ wśród ludzi ciągle się znajdowałam, krzykiem bodaj mogłabym pomoc sprowadzić. A i on sam też nie wyglądał na takiego, któremu by powodzenia wśród płci pięknej brakowało, na cóż mu były gwałty i przemoc? Nie zakochał się przecież we mnie aż tak, żeby świat z oczu stracić!
Nie wyjaśniłam z Romanem tej kwestii, bo dojechaliśmy do domu, gdzie Florentyna śniadanie szykowała, a co ni kwadrans nie minął, jak się Gaston pojawił. Przebrać się później musiałam i z włosami jakiś porządek zrobić, co nigdy łatwe nie było, a przez ten czas oni obaj z Romanem w doskonałą komitywę wpadli. Musiał mu Roman o tej śrubie powiedzieć, bo Gaston wydał mi się zarazem zły i zatroskany.
Roman wystąpił, nim zdążyłam usta otworzyć.
– Jaśnie pani pozwoli, że się na parę godzin oddalę – rzekł. – Na wszelki wypadek mercedesa do przeglądu oddam, a gdyby to miało potrwać, peugeota będziemy używali. Pan de Montpesac jaśnie panią się zaopiekuje.
– A dlaczego… – zaczęłam, chcąc dalej buntowniczo spytać, czemuż to nie miałabym zaopiekować się sama sobą, ale nie zostałam dopuszczona do głosu.
– Moja miła, płetwonurek żartem pod wodę cię wciąga, a tajemnicza ręka zabezpieczenie ci z piasty wykręca, też zapewne żartem – powiedział Gaston zarazem czule i stanowczo. – Przy następnych dowcipach pozwolisz, że postaram się być obecny. Czemu miałyby służyć jakieś przejawy straceńczej odwagi z twojej strony? Jeśli ci moja obecność niemiła i jeśli sobie jej nie życzysz, będę cię pilnował ukradkiem i z daleka.
O, przeciwnie, wolałam mieć go przy sobie jawnie i z bliska. Przypomniała mi się ta okropna próba topienia mnie w morzu, o której niemal zdążyłam zapomnieć, i jakoś mi się dziwnie zrobiło. Na miły Bóg, czyżby naprawdę ktoś na moje życie nastawał…?! Trudno uwierzyć!
Może i potrafiłabym zadbać sama o siebie, nawet trzęsąc się ze strachu, ale o ileż przyjemniej mi było czuć nad sobą opiekę kogoś, do kogo i tak serce mnie ciągnęło. I po cóż miałam to ukrywać? Poprosiłam tylko Romana, żeby postarał się wrócić przed przyjazdem pani Łęskiej, co nie wątpiłam że pojął doskonale. Poradził, żebym, na wszelki wypadek, nie pojawiała się w domu zbyt wcześnie, co było w pełni zgodne z moimi zamiarami.
Tym sposobem, spędziwszy z Gastonem pół dnia, mogłam Przyjąć panią Łęską w progu domu już w obecności Romana…Około siedemdziesiątki…? Dobry Boże! Pięćdziesięciu bym jej nie dała I
Z samochodu, który sama prowadziła, wysiadła dama średniego wzrostu, nie gruba i nie chuda, żywa i zręczna, zarazem godna i energiczna. Jasne włosy bez śladu siwizny pięknie miała uczesane, a twarz, choć przywiędłą, to jednak kwitnącą. Tak mnie powitała, jakbyśmy się nie dawniej niż przed miesiącem rozstały.
– Jak się masz, moja Kasiu? Masz tu kogoś do bagażu…? A, to, zdaje się, Roman… Zaraz pójdziemy na obiad, tylko się trochę ogarnę. Mój pokój, mam nadzieję, Florentyna przygotowała?
W tym momencie z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie wiem, jak jej na imię i jak się powinnam do niej zwracać. W dodatku nie miałam pojęcia, który to jest ten jej pokój. Rozpaczliwe spojrzenie skierowałam na Romana, który już zajmował się walizami i samochodem, odpowiedziałam jej jakoś bezosobowo i bardzo niepewnie weszłam do własnego domu.
Na szczęście, Florentyna doskonale wiedziała, co powinna była przygotować, a pani Łęska równie dobrze wiedziała, dokąd ma się udać. Nie pchałam się za nią, zaczekałam na Romana.
– Patrycja – odparł na moje gorączkowo wyszeptane pytanie. – A jaśnie pani może mówić do niej po imieniu, “pani Patrycjo”. Dzieckiem, raz w życiu, jaśnie pani ją widziała.
O masz ci los, a z powitania mogłam wnioskować, że znałyśmy się całe życie! No nic, jeśli dzieckiem, miałam prawo niewiele pamiętać i nawet pytania jej zadawać…
Nie musiałam wcale. Pani Łęska najwidoczniej spragniona była rozmowy i sama z siebie udzielała mi informacji istnym potokiem wezbranym. Od razu dowiedziałam się, że zawsze jada w tej dużej restauracji na rogu, że w Paryżu na ostrygi nie sezon, zatem tu będzie jadła wyłącznie ostrygi, po to specjalnie przyjeżdża, że nie życzy sobie ustawicznego towarzystwa, chce mieć święty spokój i mam się nią w ogóle nie zajmować, że śniadania lubi jadać samotnie w swoim pokoju, ale obiady w liczniejszym gronie, że będzie robiła, co jej się spodoba, i ja również mogę robić, co zechcę.
Nawet nie czułam się ogłuszona jej gadaniem, bo mówiła jakoś zabawnie, choć spokojnie, nie był to terkot, tylko jakby relacja, bardzo składna i rzeczowa. Po czym zamilkła na długą chwilę i tylko patrzyła na mnie.
– No, słucham – rzekła wreszcie niecierpliwie. Prawie się przestraszyłam.
– Czego…?
– Jak to? – zdziwiła się. – Nie masz nic do opowiadania? Po tych wszystkich sensacjach, które ostatnio nastąpiły?
– Pani wie…?
– Oczywiście, że wiem, tyle że bez szczegółów. Nareszcie będę mogła pojechać do Montilly. Podobno już zaczęłaś remontować pałac? Czy mój apartamencik bardzo został zniszczony?
A diabli mogli wiedzieć, który to był jej apartamencik. Miałam to pamiętać z dzieciństwa?
– Nie wiem, który to… – zaczęłam mężnie.
– No pewnie, że nie wiesz, nawet go nie widziałaś. Ale jeśli jest tam gdzieś jakaś ruina…
Przerwałam jej od razu.
– Nie, żadnej ruiny nigdzie nie ma, wszystko podniszczone jednakowo i tylko remontu wymaga. To prawda, że już zaczęty, Martin Beck ludzi znalazł.
– Martin Beck…? A tak, za moich czasów to był taki młody chłopiec, dwudziestu lat nie miał, ale bardzo solidny. To dobrze. No cóż, nie spodziewałam się, że panna Lerat zejdzie z tego świata przede mną, ale muszę przyznać, że wielkiego żalu nie odczuwam. Czy naszyjnik prababki odzyskałaś?
– Który?
– Ten diamentowy. Wart majątek!
– Tak. Miała go w paryskim mieszkaniu.
– Zatem to istny cud, że się znalazł. Sądzę, że w ostatniej chwili. Skoro go już wywiozła do Paryża, bez wątpienia miał go dostać jej kochaś. Chyba wiesz, że utrzymywała go za pieniądze twojego pradziadka?
Zainteresowałam się gwałtownie, bo temat robił się znacznie ciekawszy niż przyzwyczajenia pani Łęskiej.
– Tak podejrzewałam. Pani wie może, kto to był? – Jak to? A ty nie wiesz?
– Nikt nie wie. Wszyscy się nad tym zastanawiają i policja go szuka. Pani wie?
– Cóż za głupota! – wykrzyknęła pani Łęska. – Oczywiście, że wiem. Nie musiałam tam osobiście bywać, żeby mieć informacje, od tego są ludzie. No i, rzecz jasna, widywałam ich w Paryżu, chociaż bardzo się kryli, szczerze mówiąc, trafiłam na nich przypadkiem, przemyśliwałam nawet, żeby ich ujawnić, ale nie miało to sensu, bo ona w twojego pradziadka mogła wmówić wszystko. Nie uwierzyłby mi.
– Więc kto…?! – wysyczałam dziko.
– Ależ to jasne, że Armand Guillaume. Ta podstępna idiotka zakochała się w nim do szaleństwa, a on wiedział, co robi. Wątpił, czy uda mu się zagarnąć sukcesję, chociaż bardzo się starał, liczył zatem na jej małżeństwo z twoim pradziadkiem, na jego rychłą śmierć, zamierzał potem sam się z nią ożenić i zdobyć wszystko. Jakoś by się jej szybko pozbył, jak sądzę.
Teraz wreszcie poczułam się ogłuszona doszczętnie. Więc jednak…! Nasze luźne i niejasne przypuszczenia okazały się trafne! Tajemniczym amantem panny Luizy był ów Guillaume, Armand Guillaume, oczywiście, że to imię wymienił pan Desplain, pamięć mi nagle wróciła. Niechże go znajdą i przesłuchają! Czy jednak pani Łęska się nie myli…?
– Moja droga, paryski adres panny Lerat znam doskonale – odpowiedziała zimno na moje wątpliwości. – Znałam go od początku, przecież stamtąd do nas przyszła. A ten cały Guillaume tam ją odwiedzał, tam się spotykali, wystarczyła odrobina starań, żebym go zobaczyła na własne oczy. Też go przecież znałam od lat. Znając ich obydwoje, od początku przeczuwałam najgorsze, dziwię się wręcz, że nie zamordowali twojego pradziadka wspólnymi siłami. Powstrzymały ich te ślubne machinacje i kto wie czy panna Lerat nie osiągnęłaby swego, gdyby on nie umarł, bo na starość już kompletnie dziecinniał. Podobno coś tam było śmiesznego z jej testamentem?
Wciąż jeszcze nieco oszołomiona, wyjaśniłam sprawę testamentu panny Luizy. Pani Łęskiej spodobało się to ogromnie. – No tak, on lubił takie złośliwostki, z wiekiem coraz bar
dziej. Na dobre ci wyszło. Ale ostrzegam cię, że Guillaume nie zrezygnuje, jeśli nie będziesz miała dzieci, on nadal pozostanie w czołówce, bo naprawdę jest twoim krewnym, a nieślubne pochodzenie w tej chwili nie ma już takiego znaczenia, jak kiedyś…
Od dawna już siedziałyśmy w restauracji nad tymi ostrygami, same, we dwie. Ewa z daleka pomachała mi ręką, razem z Karolem usiedli przy oddalonym stoliku, nie chcąc nam zapewne przeszkadzać. Przysiadł się do nich Gaston i zdążyłam nawet pomyśleć, że czego jak czego, ale natręctwa mu zarzucić nie. można. Pojawił się i Philip, pani Łęska z kolei pomachała ręką ku niemu, nie zachęcająco jednakże, tylko tak, jakby go odpędzała. – Doktór Villon – powiedziała. – Znasz go?
– Znam.
– Uroczy człowiek, co roku go tu spotykam, ale to później się z nim przywitam, teraz chcę pogadać z tobą i asysta mi niepotrzebna. W głowę zachodzę, kto tę hurysę twojego pradziadka mógł zabić, bo zabójstwo urzędniczki z merostwa mają z tej okazji już rozwiązane. Wiesz o nim, mam nadzieję?
– Wiem – odparłam i w tym momencie na skraju stolików pokazał się Armand.
Ukłonił mi się i uczynił krok, jakby zamierzał podejść, ale w tym momencie oko jego padło na panią Łęską, obróconą do niego tyłem. Zatrzymał się, jakby wrósł w ziemię, zawrócił i szybko odszedł.
Pani Łęska musiała mieć oczy dookoła głowy i widzieć wszystko za plecami, bo obejrzała się nagle.
– A ten co tu robi? – spytała niemal ze zgrozą.
Nie byłam pewna, o kim mówi, Armand bowiem znikł już za ścianą budynku.
– Kto?
– Jak to, kto? O wilku mowa! Ten łajdak, Armand Guillaume! Poczułam się zdezorientowana.
– Ależ… Gdzie…?
– Odszedł tam przed chwilą. Kłaniał ci się. Ty go znasz? – Ależ tam poszedł Armand de Retal…
– Nonsens, jaki tam de Retal, Armand Guillaume! De Retal, rzeczywiście… Wziął sobie przydomek od Retal, to taka wiocha, no, małe miasteczko, matam kawałek ziemi, dom z ogrodem. Przypadkiem się dowiedziałam, że ostatnio zaczyna się podpisywać Guillaume de Retal, pewnie chce tego Guillaume’a całkowicie zgubić i zostać panem na Retal. Skąd on się tu wziął i co robi?
Nie byłam w stanie jej odpowiedzieć. Wstrząs to już był zupełny, który mi dech i mowę odebrał. Armand Guillaume, na litość boską…! Pomyśleć, że mi się z początku podobał i omal z nim do łóżka nie poszłam, Armand Guillaume, mój konkurent spadkowy, który od pierwszej chwili zawładnąć mną usiłował…
Pani Łęska ponownie spytała, co on tu robi, i nie wiem, jakim cudem wyrwały mi się z ust słowa niedawno dopiero poznane.
– Podrywa mnie – rzekłam ponuro.
– Ach, tak? – krzyknęła pani Łęska. – I ty, głupia dziewczyno, dałaś się na to nabrać?!
To mnie otrzeźwiło.
– Nie! – wrzasnęłam bardzo kategorycznie. – Nie wiedziałam, że to on, ale i tak mnie odrzuciło! Piękny, nie piękny, nie chciałam go! No, może przez chwilę, ale zaraz mi przeszło!
Gwar panował w restauracji, morze trochę szumiało, orkiestra jakaś grała gdzieś obok, więc moich krzyków, na szczęście, nie było słychać. Ledwo ktoś tuż przy nas się obejrzał, reszta ludzi nie zwróciła uwagi. Pani Łęska pokiwała i pokręciła głową.
– Chwałaż Bogu. Wystrzegaj się go. No, nie żeby zaraz miał ci zrobić coś złego, na razie jesteś bezpieczna, póki ma nadzieję cię poślubić. Rozumiesz chyba, że to jest dla niego najprostsza droga do majątku?
O tak, to rozumiałam doskonale i dreszcz okropny po plecach mi przeleciał. Armand już chyba tę nadzieję stracił…? Bo jeśli nie, to kto dybie na moje życie? A jeśli tak…
– Zdenerwowałam się – powiedziała pani Łęska z irytacją. – Nie posądzałam go o zbrodnię, ale myślałam, ie jednak gdzieś tam przysechł, bo panna Lerat najlepszego towarzystwa nie stanowiła. Po jej śmierci dochodzenie, te wszystkie pytania, nie mogło mu to być na rękę, powinien spędzać wakacje na Karaibach albo w Meksyku i siedzieć tam tak długo, aż się tu wszystko uspokoi. Więc albo jest niewinny i nie musi się bać, albo taki bezczelny, że niewinnego udaje, albo, wiedząc o twoim przyjeździe, bo musiał przecież wiedzieć, uparł się. omotać cię od razu. Jesteś pewna, że mu się to nie udało?
Czwartej możliwości, która pchała mi się do głowy wręcz nachalnie, pani Łęska nie wymyśliła. Nie byłam w stanie na razie podsuwać jej tego okropieństwa. Odwróciłam się, czy może samo się we mnie coś odwróciło, i popatrzyłam na Gastona. Musiałam mieć w oczach wyraz przerażenia, zgodny z moim stanem ducha, bo zerwał się nagle z miejsca i pośpieszył ku nam tak, jakby z trudem hamował kroki. Doznałam wrażenia, że najchętniej poprzeskakiwałby przez wszystkie krzesła, stoliki i barierki, i tylko głęboko zakorzenione dobre maniery powstrzymują go przed dawaniem takiego spektaklu.
– Co się… – zaczął i widać było, jak ugryzł się w język. Pomogłam mu odzyskać opanowanie, bo sama jego bliskość sprawiła mi ulgę.
– Pozwoli pani, że przedstawię pana Gastona de Montpesac – powiedziałam żywo – Gastonie, oto pani Patrycja Łęska, przyjaciółka naszej rodziny…
Pani Łęska tylko spojrzała i zdaje się, że od razu wyzbyła się obaw na tle mojego zainteresowania Armandem. W oku jej błysnęło, Gastonowi okazała uprzejmość wielką, kazała mu usiąść obok i spokojnie podjęła temat, bezwiednie udzielając odpowiedzi na jego pytanie.
– Ktoś powinien tej dziewczyny pilnować – oznajmiła bez ogródek, wskazując na mnie. – Armanda Guillaume tu zobaczyłam. Znacie go przecież.
– Armand… – potwierdziłam półgębkiem. Gaston zdziwił się nie mniej niż ja przed chwilą.
– Armand? Guillaume? Przedstawił się jako de Retal…?
– A ja się przedstawię jako księżna de Rohan! – rozzłościła się pani Łęska. – I co? Stanie się to nagle prawdą? Rozumiem, że się przyplątał do towarzystwa, korzystając z tego, że akurat nie matu znajomych, ale to koniec kamuflażu, bo ja go znam doskonale. Nie wiem, co z nim zrobicie, na waszym miejscu zawiadomiłabym policję, gdzie ma go szukać.
To mi się wydało pomysłem doskonałym i mimo woli obejrzałam się za Romanem. Nie było go w pobliżu, ale prędzej czy później musiał się znaleźć, postanowiłam zatem jego tym obarczyć. Albo zadzwonić do pana Desplain…
Gaston sposępniał i zaniepokoił się wyraźnie, też mu widocznie przyszło na myśl, że to Armand może być tym czyhającym na mnie wrogiem. Skłonna już byłam w to uwierzyć, bo spadek po mnie chyba rzeczywiście przypadłby mu w udziale, ale przypomniałam sobie, że nie było go, kiedy płetwonurek chwytał mnie za nogi, wtedy właśnie na całą dobę wyjechał. Więc jakże…? Wynajął kogoś…? Taki świadek byłby chyba zbyt niebezpieczny!
Pani Łęska okazała się istną skarbnicą wiedzy, a nie należała do osób zamkniętych w sobie. Beztrosko i z nie skrywaną przyjemnością opowiadała o wydarzeniach dawniejszych, jakich była świadkiem, i późniejszych, o których się dowiadywała. Na pannie Luizie nie zostawiała suchej nitki, a pana Guillaume odsądzała od czci i wiary. Nie wiadomo co byłby uczynił, gdyby go pradziad niemal siłą nie wyrzucił z Montilly, a główną przyczyną wyrzucenia stał się, rzecz jasna, wywęszony romans z panną Luizą. Co do następnych jego wizyt, rzadkich i potajemnych, najwięcej do powiedzenia miał ów pies Alberta, który przy zbrodni rozstrzygnął sprawę, podobno bowiem na pana Guillaume warczał w sposób szczególny i jego obecność zawsze rozpoznawał. O ile, oczywiście, był w pobliżu…
Zrozumiałam wreszcie, skąd upór pradziada, żeby Armanda całkowicie odsunąć od spadku. Panny Luizy nie mógł mu darować, nawet jeśli myślał, że oderwał go od niej całkowicie. Podejrzenia mu jednakże chyba jakieś zostały, skoro przeciwko małżeństwu z nią protestował i w testamencie jej nawet nie umieścił…
– Ciepłą ręką dostatecznie ją obdarował – sarknęła na moją uwagę w tej materii pani Łęska. – Ale wątpię, czy dużo z tego ocalało, bo Guillaume pazurami jej wszystko z gardła wyrywał i cud istny, że naszyjnika po prababkach nie zdążył wyrwać. Ona małpiego rozumu na jego punkcie dostała.
– W takim razie kto ją zabił? – zastanowił się Gaston. – Bo nie on przecież, dla niego to istna klęska. Gdyby to ślubne fałszerstwo na jaw nie wyszło…
Pani Łęska miała już własne, wyrobione zdanie.
– Nonsens. Nie upieram się, że to on, ale nie uważam tego za niemożliwe. Z jednej strony mógł się obawiać, że owszem, właśnie wyjdzie na jaw, a z drugiej zdecydował się namotać sobie Kasię, legalną spadkobierczynię. W takim wypadku panna Lerat byłaby dla niego kulą u nogi. A jeśli do tego pomagał jej przy zabójstwie urzędniczki, tym bardziej wolał jej zamknąć usta na wieki. Nie mówię, że tak było, ale mogło być i wcale bym się nie zdziwiła.
Skołowało mnie to wszystko razem kompletnie i sama już nie wiedziałam, bać się czy nie. Pani Łęska zmęczyła się w końcu, zostawiła nas i poszła do kasyna, gdzie, jak uprzedziła, nie życzyła sobie żadnego towarzystwa. Przesiedliśmy się do Ewy i Karola, dołączył do nas Philip, ucieszony przyjazdem pani Łęskiej, którą bardzo lubił i od czasu do czasu leczył. Został wtajemniczony we wszystkie szczegóły afery, bo już nie było powodu robić z niej sekretu, skoro pani Łęska milczeć nie zamierzała.
Późnym wieczorem dopiero pojawił się Roman, a chwilę przedtem Gaston mi się oświadczył.
– Sam nie wiem, co jaśnie pani radzić – rzekł mi Roman posępnie nazajutrz, kiedy ledwie skończyłam śniadanie. -Jaśnie pani wybaczy, że się w ogóle ośmielam, ale milczeć nie mogę, bo sprawa jest poważna. Kiedy jaśnie pani zamierza poślubić pana de Montpesac, teraz czy sto lat temu?
Ogłuszył mnie z miejsca. Że Gastona aprobuje i wysoko ceni, o tym już wiedziałam, pomijając to, że w kwestii mariażu nie musiałam prosić o pozwolenie sługi, choćby i opiekuna. Rozsądku i wiedzy wykazywał jednakże znacznie więcej ode mnie i jego rady były mi wręcz niezbędne.
– Co Roman ma na myśli? – spytałam słabo, kryjąc przestrach.
– Tę zmienność czasów. Bóg raczy wiedzieć czy znów się jaśnie pani nie przeniesie… I co wtedy?
O Boże! Nie chciałam o tym myśleć. Nie chciałam o tym pamiętać. Przywykłam już do tego świata obecnego, zapominałam o przeszłości, nie obchodziły mnie źródła tych wszystkich udogodnień, które tak nadzwyczajnie ułatwiały i upiększały życie, światła elektrycznego, łazienek, komunikacji szybkiej, porozumiewania się na każdą odległość, telewizji… ale korzystałam z nich z zachwytem. Jedyne, czego mi brakowało, to konnych spacerów o poranku, tyle jednakże było innych atrakcji, że wręcz nie miałam kiedy do nich tęsknić. A nie wszystko przecież jeszcze obejrzałam, nie wszystkiego spróbowałam, nie chciałam wcale wracać do poprzednich czasów!
Przeraziła mnie uwaga Romana.
– Sądzi Roman, że jest to możliwe? Kiedy? Jak? W jakim miejscu? Pana de Montpesac, nie ukrywam, poślubię chętnie w każdej epoce, tylko czy on tam będzie?
– Tego, proszę jaśnie pani, ja wiedzieć nie mogę… – W takim razie poślubię go teraz!
Roman kiwał i kręcił głową, niepewny i niespokojny. -Teraz to jaśnie pani jest zagrożona. Cały ten czas, kiedy mnie tu nie było, poświęciłem, prawdę mówiąc, na śledzenie pana Guillaume i jego nazwisko już znałem, zanim pani Łęska je wymieniła. Tuż przedtem wykryłem. Tak się urządził, że na wszystkie ostatnie wypadki ma alibi, wszedł gdzieś tam, ludzie go widzieli, po paru godzinach wyszedł, więc musiał być, ale już mi się udało wywęszyć, że niekoniecznie. Pokazać się ludzkim oczom, wymknąć się nieznacznie, zrobić swoje, potem znów się pokazać… Fakt, że niełatwo to udowodnić. Ta nasza śruba została wykręcona byle kiedy, to jest kwestia pół godziny. Jeśli na pół godziny zniknie się ludziom z oczu, w takim, na przykład, kasynie, nikt tego nie zauważy. A on się tu kręcił po całym Trouville, do sklepów wchodził, a na wieczór poszedł właśnie do kasyna. Do późnej nocy siedział, wszyscy tam przysięgną, że go widzieli. I jeśli uprze się jaśnie panią zgładzić, może mu się udać, a wyjdzie z tego czysty. Mnie się to, proszę jaśnie pani, wcale nie podoba.
Mnie też się nie podobało. Nie wpadłam m ślepą panikę, trochę lęku mnie jednakże ogarnęło. Przypomniałam sobie coś, co wyczytałam w kryminalnych książkach.
– Ale gdyby padło na niego podejrzenie, że mnie zabił; w żadnym razie nie mógłby po mnie dziedziczyć – rzekłam stanowczo. – Więc nie tak łatwo mu będzie. A po moim ślubie z panem de Montpesac straci wszelkie szanse, szczególnie jeśli napiszę testament.
– Testament to jaśnie pani mogłaby już teraz napisać. – Mogłabym, ale…
Zawahałam się. Testament na korzyść Gastona, który nie był jeszcze moim mężem, Armand mógłby podważyć, a kto wie, zabiwszy mnie, rzucić na niego podejrzenia. O moich współczesnych krewnych nie miałam najmniejszego pojęcia, ktoś tam się z pewnością plątał, ale nie tu, tylko w Polsce. Ponadto nie wiedziałam dokładnie, czym dysponuję i co mogę zapisywać. Pan Desplain moich polskich interesów nie prowadził i nie znał.
Wyjawiłam ten kłopot Romanowi.
– Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby jaśnie pani pojechała do Sękocina na parę dni – odparł mi na to. – Tylko to prawo jazdy trzeba tu zrobić, bo u nas przepisy są ostrzejsze. Międzynarodowe i będzie z głowy. Myślę, że czas już chyba, żeby jaśnie pani znaków drogowych zaczęła się uczyć. A co do ślubu, to naprawdę nie wiem, ale jeśli jaśnie pani tak sobie życzy, to może go wziąć i wola boska, będzie co będzie.
– Ale policji o panu Guillaume Roman powiedział?
– Owszem. Dziś rano. A panu Desplain jeszcze wczoraj wieczorem.
– I co?
– Nic. Ucieszyli się bardzo. Sami by to odkryli, ale trochę czasu by im zajęło. Zabiorą się za niego.
Trochę mnie to pocieszyło i nabrałam ducha. Oświadczyny Gastona przyjęłam, rzecz oczywista, skwapliwie, darowując sobie wszystkie gierki, jakie obowiązywałyby mnie w dawnych czasach. Chciałam mieć go za męża i nie widziałam powodu, by to ukrywać. Kochał mnie, płonął ku mnie wielkim ogniem i bez najmniejszego trudu budził moją wzajemność.
Datę ślubu od razu ustaliliśmy na jesień, na początek października, bo do tej chwili miałam nadzieję wszystkie już interesy pokończyć. Oczywiście, że w tym celu musiałam bodaj na trochę wrócić do siebie, do Sękocina, zatem rada Romana bardzo przypadła mi do gustu. Mogłabym wyruszyć nawet zaraz, tylko to prawo jazdy stało mi na przeszkodzie, warto było je mieć.
Zawiadomiłam o zaręczynach Ewę osobiście i pana Desplain telefonicznie. Ewa ucieszyła się nadzwyczajnie i pochwaliła moje zamiary bez zastrzeżeń, pan Desplain w zasadzie również nie miał obiekcji, znał rodzinę de Montpesac, cenił ją, ale uparł się przy intercyzie. Osobiście postanowił ją spisywać. Do tego jednakże znów potrzebny był mój powrót do Polski i ścisłe ustalenie tamtejszego majątku.
Gaston przeciwko temu nie protestował, rozumiał potrzebę. Nie krył chęci towarzyszenia mi, to jednakże było niemożliwe, bo nazajutrz po wyznaczonym mi egzaminie na prawo jazdy kończył mu się urlop. Dopiero teraz dowiedziałam się, co robi, prowadził mianowicie ogromne biuro architektoniczne, liczne prace musiał wykonywać w terminie i nie mógł tego zostawić odłogiem. A równocześnie z jego powrotem wybierał się na swój urlop jego wspólnik i zastępca.
– Nie mogę mu wywinąć takiego numeru, żeby sobie przedłużyć wakacje – rzekł ze smętnym westchnieniem. – Ma żonę i dzieci, i rezerwację lotu do Kalifornii, żony samej z dziećmi nie wypchnie, bo jest chora na serce, niezbyt groźnie, ale trzeba się nią opiekować. Trudno, nie dam rady, muszę cię puścić tylko z Romanem, co mnie nieco pociesza. Chyba że poczekasz, aż mój Jean-Paul wróci? To będzie pod koniec września.
Poczekałabym z radością, bo podróż w jego towarzystwie stanowiłaby dla mnie samo szczęście, nie miałam najmniejszej ochoty rozstawać się z nim nawet na krótko; ale dwa elementy wchodziły mi w paradę. Obawiałam się, że na polskie interesy zabraknie mi czasu, to jedno, a drugie…
Drugie było znacznie bardziej niepokojące. Pojęcia nie miałam, co tam zastanę i jak się prezentuje moja majętność obecnie. Dziwnie by to wyglądało, gdybym na przykład własnego domu nie umiała rozpoznać albo nawet w ogóle do niego trafić, co, wobec zmian, jakie tam z pewnością zaszły, było zupełnie możliwe. Te wątpliwości stanowczo wolałam rozstrzygać sama.
Roman odebrał mercedesa sprawdzonego dokładnie, ale jazdy o wschodzie słońca odbywałam nowym peugeotem, żeby się do niego lepiej przyzwyczaić. Zarazem robił mi egzamin z owych znaków drogowych, które na szczęście zdołałam nie tylko z łatwością zapamiętać, ale nawet zrozumieć. Pani Łęska nie zawracała mi głowy wcale, sama o siebie dbając i rzeczywiście nie pchając się do towarzystwa, Armanda widywałam rzadko i tylko z daleka, Gaston zaś, wraz z Ewą i Karolem, pilnowali mojego bezpieczeństwa. Dołączał do nich niekiedy Philip.
I to Philip właśnie uratował mi życie.
Wróciłam z mojej przedostatniej szkoleniowej jazdy, on zaś wyszedł z kąpieli w morzu akurat naprzeciwko mojego domu i w szlafroku kąpielowym złożył mi wizytę. Nie mnie, dokładnie mówiąc, tylko pani Łęskiej, która najściślejsze kontakty z nim właśnie utrzymywała, twierdząc, że sama jego obecność poprawia jej zdrowie. Jednakże jeszcze nie zeszła na dół, zaprosiłam go zatem na śniadanie.
Zjadłam rogalik z masłem i serem, a że apetyt po tych porannych wysiłkach miałam doskonały, sięgnęłam po tosty i jedną grzankę posmarowałam pasztetem z rybich wątróbek, który nadzwyczajnie lubiłam. Już ją brałam do ust, kiedy Philip, który przed chwilą uczynił to samo, nagle wytrącił mi ją z ręki. – Nie jedz tego! – krzyknął ostro.
Przestraszyłam się i, nic nie mówiąc, patrzyłam na niego, spłoszona. Wziął moją grzankę, która oczywiście upadła pasztetem do dołu, powąchał ją, porównał ze swoją i spojrzał na mnie.
– Kiedy to zostało otwarte? – spytał.
– Przed chwilą – odparłam, chyba trochę nerwowo. – W twoich oczach zdjęłam opakowanie, nie zwróciłeś uwagi. – Rzeczywiście, nie zwróciłem. Gdzie ono jest?
Palcem wskazałam odłożoną na bok osłonkę, zdjętą z małej puszeczki, bo takie właśnie porcje pasztetu Florentyna kupowała, wiedząc, że zostaną zjedzone niemal od razu. Philip ujął ją ostrożnie, popatrzył, odłożył z powrotem, obejrzał otwartą puszeczkę i znów obwąchał pasztet. Zeskrobał nożem maleńką odrobineczkę i posmakował, ale nie przełykał, tylko dyskretnie wypluł do serwetki.
– Kiedy to zostało kupione?
– Nie wiem. Florentyna wie. Zapewne wczoraj. – I gdzie leżało?
– W kuchni. Z pewnością w lodówce. Wszystko trzymamy w lodówce.
Pokręcił głową, westchnął, i przysunął ku sobie puszeczkę z resztką pasztetu.
– Wezmę to do zbadania – oznajmił. – Zastanawiam się w ogóle, co Zrobić, zawiadomić policję czy nie. Istnieje możliwość, że produkt zepsuł się sam z siebie, na skutek złego przechowywania, ale ja w to nie wierzę. Jad kiełbasiany można wstrzyknąć nawet w gęstą masę…
– Jad kiełbasiany…?
– Nie wiem, co to jest, mówię przykładowo. Kto to jada tu, u ciebie w domu?
– Tylko ja – wyznałam. – Roman nie lubi, Florentynie szkodzi na wątrobę, a pani Patrycja unika tłustych potraw. A ja lubię i już.
Zarazem smętnie pomyślałam, że mniejszy wstrząs przeżyłam niż powinnam. Do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do zamachów na własne życie, szczególnie do zamachów niezupełnie pewnych. Na wszelki wypadek jednakże zadzwoniłam na Romana.
Przyszedł od razu i obaj z Philipem rozpoczęli swoje prywatne śledztwo. Florentyna bez wahania stwierdziła, że pasztet kupiła wczoraj rano i od razu umieściła w lodówce, że kupuje go zawsze w tym samym sklepie i tej samej firmy, bo już zauważyła, że ten właśnie najbardziej mi smakuje.
– Chociaż pani zjadłaby i najgorsze świństwo, byleby było tłustym pasztetem – dodała z naganą. – Atak prawdę mówiąc, to kupiłam dwa. Ten drugi jeszcze tam leży.
Philip kazał jej przynieść drugi pasztet, odwinął puszkę z opakowania osobiście i obejrzał ją dokładnie.
– No nie wiem – rzekł z wahaniem. – Zobaczymy… Podszedł do okna i obie wierzchnie folie ostrożnie rozprostował i wygładził na szybie. Zażądał lupy. Kawałek po kawałku obejrzał folie przez lupę, po czym wręczył szkło powiększające Romanowi, który uczynił to samo. Wreszcie dali tę lupę mnie i pokazali palcem miejsce do oglądania.
W jednej z tych folii znajdowała się malusieńka dziureczka. Tak mała, że bez starań wcale nie dałoby się jej zauważyć. – To przesądza sprawę – rzekł Philip posępnie. – Dobrze, że ja mam nie tylko węch, ale także psi instynkt. Chociaż nie wiem czy psi, bo pies niekiedy truciznę zeżre. Od razu mnie tknęło. Co teraz zrobimy?
– Trzeba zrobić badania… – zaczął Roman.
– To się rozumie samo przez się. Załatwię to po kumotersku, mam tu trochę znajomości. Ale co z policją?
Obaj popatrzyli na mnie. Zawahałam się. Wezwałabym tę policję bez chwili namysłu, gdyby nie mój stały szkopuł. Będą przecież zadawać pytania, dociekać, sprawdzać, co kto robił, gdzie i kiedy, a już przecież cały czas toczy się śledztwo w sprawie zbrodni, w końcu stanę się dla nich osobą przesadnie interesującą. Kto wie czy nie zaczną mnie pytać o przeszłość…
Tego bałam się śmiertelnie, o własnej przeszłości pojęcia nie mając. Zapragną wiedzieć na przykład, co robiłam miesiąc temu. Co ja robiłam miesiąc temu…? A, prawda, dzierżawcę gospody na moich gruntach zmieniłam i buhaja świeżo sprowadzonego z Holandii oglądałam, jak akurat telegram od pana Desplain przyszedł…
I to im miałam powiedzieć…?!!!
Bezradnie popatrzyłam na Romana, który już usta otwierał, żeby swoje zdanie wyrazić, kiedy nagle pojawił się Gaston. Florentyna musiała mu już w drzwiach coś powiedzieć, bo niepokój i przerażenie wprost biły z niego.
– Co się stało? – spytał od progu. – Jaka trucizna?! O co tu chodzi?!
– Nic, nic, w porządku – uspokoił go Philip natychmiast. – Truciznę mamy, owszem, ale na szczęście nikt jej nie zjadł. Dobrze, że pan jest, bo nie wiemy, co robić. Proszę siadać i słuchać…
Po naradzie Roman został obarczony obowiązkiem zawiadomienia policji, zadzwoniłam bowiem do pana Desplain, który na to stanowczo nalegał. Zeszła na dół pani Łęska, usłyszała nowinę, zachowała zdumiewająco zimną krew i zażądała natychmiastowego dochodzenia, co też działo się wczoraj w moim domu. To życzenie chętnie spełnili wszyscy.
Wyszło nam, że przez ładne parę godzin w domu nie było nikogo, pasztet zaś leżał już spokojnie w lodówce. Pani Łęska tkwiła w kasynie, ja dzień cały spędzałam z Gastonem na plaży, Roman po kąpieli w morzu szukał Armanda, Florentyna zaś, dokonawszy zakupów i posprzątawszy po śniadaniu, plotkowała u jakiejś swojej przyjaciółki. Drzwi były zamknięte, ale cóż znaczyły drzwi, skoro okna od tyłu pozostały otwarte i każdy przez nie mógł wejść. Zabezpieczenie miały, ale, zdaniem Gastona, każdy złodziej mógłby to zabezpieczenie odblokować i skrzydło szerzej uchylić, a przy tym pozostać nie zauważony, bo z tamtej strony żywopłot osłaniał.
Zatem ktoś wszedł i cienką igłą do mojego pasztetu wstrzyknął truciznę…
Zaprotestowałam. – Ale skąd mógł wiedzieć, że tego pasztetu nikt inny nie jada? A gdyby go jadali wszyscy? A gdyby gość przypadkowy… O, chociażby dzisiaj, Philip…!
– Dużo go obchodzi, że się pół miasta struje – rzekła pani Łęska gniewnie. -A nawet gdyby, można by to zwalić na firmę, zepsuty produkt sprzedali i już ten zamach na ciebie nie rzuca się w oczy. Niech doktór zbada, co to za świństwo było, może ktoś kupował… ale też wątpię. Że Guillaume, jestem pewna, a równie pewna, że mu się nie uda niczego udowodnić.
– Bardzo pocieszające – mruknął Gaston.
– Może Roman wie, gdzie on był? – powiedziałam niepewnie.
– Tylko chwilami – odparł Roman. – Bardzo ruchliwie dzień spędzał, a ja nie chciałem mu się zbytnio pokazywać. Odnajdywałem go i znów gubiłem, ale owszem, mógł to zrobić, jeśli nie zajęło mu więcej niż pół godziny.
Obecna przy tej naradzie Florentyna jakby się nagle przestraszyła i dźwięk jakiś dziwny wydała, więc wszyscy na nią zwrócili uwagę. Zakłopotana, spoglądała to na panią Łęską, to na mnie, niepewna, czy coś mówić, czy milczeć.
– Niech Florentyna mówi! – rozkazała pani Łęska. – Bo widzę wyraźnie, że coś tu Florentyna wie.
– No wiem… No, to chyba moja wina…
– Niech się Florentyna nie jąka, tylko mówi porządnie! Florentyna powzdychała sobie chwilę i rzekła:
– Bo to było tak: już z tydzień temu albo trochę mniej, akurat jak zakupy robiłam w sklepie, pan Armand się zjawił i ciekaw był, co kupuję. A ja ten pasztet dla pani kupowałam, bo go ciągle kupuję, i on sobie nawet na ten temat pożartował, a ja sama, z własnej woli powiedziałam, że pani to tak lubi i na śniadanie jada. Więcej wypytywał, co pani lubi, ale wcale się nie dziwiłam, bo widać już było, że on za panią lata, a pani go nie chce. Raz się tak przydarzyło i wyleciało mi z głowy, ale jak teraz państwo mówią, że pasztet zatruty i że to mógł być on…
Przerażające! Wyzbyłam się ostatnich wątpliwości. Armand Guillaume chciał mnie zabić i czynił próby w taki sposób, że nie dałoby mu się tego udowodnić. Pierwszy lepszy adwokat wybieliłby go bez trudu, szczególnie że spadek po mnie odziedziczyłby dopiero po długich staraniach. I też można tu było dużo nakręcić.
– Siadasz natychmiast i piszesz testament – zarządziła pani Łęska z wielką energią. – Znajdź sobie spadkobiercę bodaj i z najdalszej rodziny albo zapisz wszystko na kościół. Kościół jest to instytucja międzynarodowa i z gardła jej się niczego wydrzeć nie da, a za to nigdy w życiu nie słyszałam, żeby jakiś ksiądz zamordował testatora. Zawsze czekali cierpliwie. Ponadto kościół, jako taki, na razie nie będzie o tym wiedział, pan Desplain zadba o prawomocność tego testamentu i rozgłosi się to wśród znajomych. Zabijanie ciebie przestanie mu się opłacać.
– Jest to bardzo rozsądna myśl – zaopiniował Philip.
– Szczególnie że później, po namyśle, w każdej chwili będziesz mogła napisać inny testament, a ten zniszczyć – dołożyła pani Łęska.
Tak mnie to wszystko razem zirytowało, że egzaminem na prawo jazdy, który wypadał pojutrze, całkowicie przestałam się przejmować. Philip, nie bacząc na koszty, polecił Florentynie wyrzucić wszystko, cokolwiek jadalnego znajdowało się w domu, Gaston z lupą w ręku obejrzał osobiście nie naruszone jeszcze butelki, do zlewu opróżniając napoczęte. Roman przypomniał nam, że co najmniej przez całą dobę powinien być spokój, bo Armanda policja wezwała na przesłuchanie i w tym celu musiał udać się do Paryża. A bomby w moim domu chyba nie podłożył.
Testament na korzyść kościoła postanowiłam napisać natychmiast po przyjeździe do Paryża. Miałam wielką nadzieję, że Armand w poszukiwaniu swojej ofiary wróci do Trouville…
Nie napisałam tego testamentu, ponieważ polskie majętności znów mi weszły w paradę.
Egzamin na prawo jazdy zdałam, nim się zdążyłam obejrzeć, i w pocie czoła przejechałam sama z Trouville do Paryża. Roman jechał za mną, potem zaś, już w mieście, przede mną, słusznie czyniąc, bo bez jego przewodnictwa z pewnością zmyliłabym drogę. Gaston, pełen szalonego niepokoju, wrócił dzień wcześniej i po południu czekał już na nas przed moim domem.
Spadło na mnie tyle naraz, że wprost się opamiętać nie mogłam. Pan Desplain nalegał na ostateczne uporządkowanie interesów, policja wypytywała mnie o zamachy na moje życie, wyraźnie powątpiewając w moje zdrowe zmysły, w Montilly prace remontowe szły pięknym trybem, o wielu rzeczach jednakże musiałam sama decydować i jeździłam tam codziennie. Na konieczne zabiegi kosmetyczne, czytanie i poznawanie świata prawie nie miałam czasu, a przy tym brakowało mi towarzystwa Gastona, z którym mogłam przestawać dopiero od późnego popołudnia. No, i w nocy…
Roman, już po dwóch dniach, dostarczył nader sensacyjnych wieści.
Przyjaźń z rzekomo spokrewnionym policjantem kultywował tak zręcznie, że całe dochodzenie żadnych tajemnic przed nim nie miało. W sprawie zabójstwa panny Luizy Armand, jak się okazało, wyszedł na czoło listy podejrzanych, jego odciski palców bowiem znaleziono w najważniejszych miejscach. W jej mieszkaniu w Paryżu, w jej pokoju w Montilly, w gabinecie kredensowym, będącym miejscem zbrodni, a do tego jeszcze w owym samochodzie, w którym zginęła urzędniczka. Tego ostatniego całkiem pewni nie byli, bo odcisk palca znaleziono tam tylko jeden, a w dodatku trochę niewyraźny, specjaliści jednak jemu go przypisywali.
Śladów obuwia natomiast, których badanie na miejscu zbrodni tak mnie w pierwszej chwili zdziwiło, nie udało się do niego dopasować. Sprawdzono wszystkie jego buty, takich nie miał. Mógł je wprawdzie nosić wcześniej, a potem wyrzucić, ale tego udowodnić nikt na razie nie potrafił.
Armand Guillaume swego związku z panną Lerat wcale nie krył, przeciwnie, twierdził stanowczo, że ją kochał i zamierzał poślubić. Wyznał nawet wszystkie gorszące plany, potwierdzając w pełni poglądy pani Łęskiej. Owszem, godził się na małżeństwo panny Luiry z moim pradziadem, miał nadzieję, że, jako żona, odziedziczy jego majątek, poczekają spokojnie na śmierć starszego pana, co nie mogło trwać długo, później zaś się spokojnie pobiorą. Może to i nie bardzo szlachetne postępowanie, ale karalnego nic w nim nie było. O legalnym zawarciu owego związku małżeńskiego był najświęciej przekonany, o fałszerstwie pojęcia nie miał, po cóż zatem miałby zabijać bogatą przyszłą żonę? Ten argument istotnie wprowadzał wielkie wątpliwości i z racji motywu prędzej już ja mogłabym być podejrzana.
Co do odcisku palca w samochodzie, wcale się go nie wypierał. Spotykał wszak pannę Lerat w Paryżu, jeździła różnymi samochodami, bo brała swój albo pałacowy z Montilly, mogła też jakiś wynająć, nie zwracał na to uwagi. Możliwe, że spotkał ją i w tym ukradzionym, możliwe, że z nią rozmawiał, do głowy mu jednakże nie przyszło, że właśnie popełnia zbrodnię. Był w niej zakochany, wierzył w każde jej słowo i uważał ją za najszlachetniejszą i najlepszą istotę na ziemi.
Po śmierci mojego pradziada znikła mu z oczu i nie miał pojęcia, co się z nią stało, ale nie podnosił alarmu w obawie, że zaszkodziłoby jej to w załatwianiu spraw spadkowych. Uważał ją za wdowę i chciał być taktowny. Wstęp do pałacu miał wzbroniony, nie mógł zatem stwierdzić jej obecności czy nieobecności i odkrycie jej zwłok było dla niego strasznym wstrząsem.
Wszyscy doskonale wiedzieli, że łże niebotycznie, ale nie było sposobu udowodnić mu łgarstwa. Element najważniejszy, motyw, nie pasował do niego.
Uzyskane przez Romana informacje przekazałam telefonicznie pani Łęskiej, która była ich niezmiernie ciekawa. Chrząkała i parskała w telefon z wielkim niesmakiem, aż w końcu rzekła:
– Słowa prawdy w tym nie ma. Będę chyba musiała sama się tym zająć. Ale to nie w tej chwili, dopiero jak wrócę do Paryża, a jeszcze lepiej, jak zamieszkam znów w Montilly. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu?
zapewniłam ją zupełnie szczerze, że będzie tam zawsze mile widzianą rezydentką. O jej stały apartament zdążyłam już zadbać i wydać właściwe dyspozycje.
– I co pani zamierza zrobić? – spytałam ciekawie.
– Odnaleźć taką jedną osobę… No, wszystko jedno, nie będę mówiła, żeby nie zapeszyć. Ale w tym celu muszę być na miejscu, więc wezmę się za to dopiero pod koniec września. A, właśnie! Doktór Villon zbadał tę truciznę w twoim pasztecie! Nie dzwonił jeszcze do ciebie?
– Nie. I co to było?
– Wątróbka z japońskiej ryby, zaraz, jak ona się nazywa… Fu-gu! Cała ryba podobno bardzo dobra, tylko wątróbka i woreczek żółciowy śmiertelnie trujące. Wyrzucają to i zabezpieczają jakoś, ale za pieniądze wszystko można zdobyć. Pomysł doskonały, bo znów trudno udowodnić, że to nie produkcja nawaliła, przypadkiem się zaplątało, to wątróbka i to wątróbka…
Pomyślałam, że chyba przestanę lubić pasztet z rybich wątróbek. Pani Łęska mówiła dalej.
– …A ty, moja droga, pośpiesz się z testamentem, bo skoro Guillaume przebywa na wolności, wciąż jesteś zagrożona. To bardzo dobrze, że jedziesz do Polski, nie pojedzie tam za tobą, bo tu go trzyma policja, więc zyskasz trochę bezpieczeństwa i spokoju. Nie śpiesz się zbytnio z powrotem…
Akurat. Oczywiście, że miałam zamiar powrócić jak najszybciej ze względu na Gastona. Przez urlop wspólnika nie mógł mi teraz towarzyszyć, ale bardzo liczyłam na to, że później rozmaite podróże będziemy mogli odbywać razem. Wahałam się, czym jechać, brać samochód i Romana czy lecieć samolotem, na co miałam wielką chęć, ale dwa względy przemogły i zdecydowałam się na samochód. Roman twierdził, że w Polsce będzie mi potrzebny, to jedno, a po drugie, dłużej jadąc, więcej mogłam po drodze obejrzeć, co również było pociągające.
Wzięliśmy mercedesa, peugeota zamknąwszy w garażu, i ruszyliśmy wczesnym popołudniem. Za sobą zostawiałam nie wyjaśnioną zbrodnię, czyhającego na mnie wroga i namiętnie kochanego i kochającego mężczyznę…
Dość długo ta podróż trwała, bo skoro chciałam widzieć możliwie dużo… Okazja oglądania Europy obecnej zbyt mnie jednakże korciła, żebym nie miała jej jednego dnia więcej poświęcić. Strasburg, Norymberga, Drezno, potem już polskie miasto Wrocław, w którym nigdy nie byłam…
Roman udzielał mi informacji, niezmiernie pouczających. – Musimy tu wziąć benzynę – rzekł, podjeżdżając pod wielką stację benzynową gdzieś zaraz za Norymbergą. – Potem będzie istna pustynia aż do Drezna, a jeśli się omija Drezno, aż do granicy. To jest była NRD.
– To co to znaczy?
– Dawna Niemiecka Republika Demokratyczna. Porządkują ją dopiero teraz, po połączeniu się Niemiec. Roboty drogowe sama jaśnie pani widzi, a teraz to już nic, trzy lata temu zgoła przejechać nie można było, jeden wielki rozkop. I żadnych usług, żadnej pompy, żadnego baru, restauracji, nic. Lasy piękne, ale cywilizacja właśnie w lesie.
– Ale przecież ludzie tu mieszkali?
– Mieszkali, jedli i nawet jeździli samochodami, ale żeby coś znaleźć, trzeba było zjechać z autostrady i mnóstwo czasu stracić. I z hotelami był kłopot. Wszystkie te demokracje ludowe robiły, co mogły, żeby ludziom życie zatruć.
Dość osobliwa wydała mi się ta polityka, o której już trochę słyszałam, zbyt mało jednak miałam czasu, żeby się w nią wgłębiać. Robiła wrażenie tak okropnie głupiej, że wprost nie mieściła się w głowie.
– Całe miasto jest nowe – objaśniał mnie Roman dalej, obwożąc po Dreźnie. – No owszem, Zwinger został, jeszcze parę zabytków ocalało, ale dwadzieścia lat temu Drezno składało się z samych placów. Strzaskane było w czasie ostatniej wojny na miazgę, trochę wcześniej podobnie Hamburg wyglądał, ale szybciej go odbudowali. No i Warszawa… Jedno gruzowisko.
Zniecierpliwiłam się wreszcie. Chciałam już zobaczyć tę Warszawę i Polskę.
– Jedźmy dalej – zarządziłam. – Prosto do nas. Niczego więcej już nie chcę po drodze oglądać!
– Bo też i nic nie ma do oglądania – pocieszył mnie Roman. – A w dodatku nie wiem, czy na wieczór dojedziemy, zależy jak długo będziemy na granicy stali.
Znów mnie zaskoczył, bo między Francją a Niemcami żadnej granicy nie zauważyłam, więc skąd tu…?
Roman cierpliwie tłumaczył:
– Jest to rzecz w ogóle niepojęta. Owszem, można było zrozumieć, że to trwało, kiedy szczegółowe kontrole się odbywały i każdego po pół godziny albo i więcej trzymali, ale teraz sama kontrola trwa dwie minuty, a czeka się na nią czasem i dwie godziny. Nikt nie wie, dlaczego i jakim sposobem. Sama jaśnie pani zobaczy.
Zobaczyłam. Rzeczywiście. Staliśmy w długim rzędzie aut, obok nas stał jeszcze dłuższy rząd potwornie wielkich ciężarówek, i posuwaliśmy się po parę metrów co pięć minut. Z daleka widać było budynki i ludzi, pozornie nic tam się nie działo, dlaczego nie przejeżdżano szybciej, nie byłam w stanie zrozumieć. Dojechaliśmy wreszcie po godzinie do owego wąskiego gardła i Roman miał rację, specjalnie spoglądałam na zegarek, cała nasza kontrola, polegająca na tym, że popatrzono na nasze paszporty, trwała jedną minutę i pięćdziesiąt sekund!
Tak mnie to zirytowało, że niemal zapomniałam, gdzie jestem. Wjeżdżałam oto do Polski, wolnej i niepodległej, w jakiej nigdy nie żyłam i jakiej nawet nie miałam nadziei doczekać. Zamierzałam się wzruszyć i wjechać do niej w podniosłym nastroju, ze łzami w oczach, tymczasem znalazłam się na ojczystej ziemi zdezorientowana i wściekła, głównie zajęta dociekaniami, co za licho na tej naszej granicy takie obstrukcje czyni.
Na przeżywaną teraźniejszość zwróciłam uwagę dopiero, kiedy drgawki jakieś zewnętrzne poczułam i trzęsienie się takie, że zęby można było pogubić.
– Cóż to ma być? – spytałam Romana prawie z przestrachem. – Co się stało? Czy ten samochód nam się rozlatuje?
– Jeszcze nie – odparł z westchnieniem. – Ale możliwe, że się kiedyś w końcu rozleci. To jest nasza polska autostrada. – Ależ co mi tu Roman mówi, to nie żadna autostrada, tylko tara do prania!
– Dobrze jaśnie pani zgadła, tak to nawet nazywają, pralka. Nawierzchnia się marszczy w takie drobne nierówności i rozmaite dziury.
– I dlaczego to tak? Specjalnie?
– Czy specjalnie, nie jest pewne, możliwe, że za dawnego ustroju wszystko było robione przeciwko zwyczajnym ludziom, żeby im się w głowach nie poprzewracało, ale zasadnicza przyczyna jest prosta. Zły asfalt. Nietrwały. Warstwa pod nim też do bani, niedostatecznie utwardzona. I w dodatku nikt o to nie dba i nikt tego nie poprawia, a pieniądze na te rzeczy głównie są rozkradane.
– Przez kogo?
– Przez władze.
– Ależ to zupełnie tak samo, jak pod zaborem! – wykrzyknęłam, wstrząśnięta. – Urzędnicy carscy wszystko rozkradali! Czy mam rozumieć, że nic się nie zmieniło?
– Pod tym względem chyba niewiele. Ale są objawy pocieszające, sama jaśnie pani zobaczy. Całe powiaty, gdzie szosa jak stół, tam akurat siedzą przyzwoici i honorowi ludzie. A gdzie indziej, jak siekierą odcięte, tu nawierzchnia jak atłas, a dalej same dziury i koleiny. Dobrze jeszcze, jeśli znak ostrzegawczy postawią…
Milczałam długą chwilę, bardzo zdenerwowana. Proszę, mój kraj, wyzwolony i niepodległy, szlachetnymi patriotami kwitnący, i cóż się z nim stało? Gdzie miłość do ojczyzny, gdzie ambicja jakaś?! To taka Francja ze swoją rozwichrzoną historią, to Niemcy, które podobno przegrały dwie wojny, o swoje drogi potrafią zadbać, pieczołowicie je wygładzić, a my co…?! Że też nie wstyd tym ludziom rządzącym…
– A jeszcze we Wrocławiu jaśnie pani sobie obejrzy – dodał Roman. – Przez całe miasto przejedziemy, bo objazdu nie ma. Tam dopiero dziura na dziurze i dziurą pogania…
Wyprowadziło mnie to z równowagi i prawie nie rozumiałam, co widzę. Krajobrazy i budowle nie różniły się zbytnio od tamtych, oglądanych w Europie, chociaż tam na ogół było porządniej, za to z pewnością wszystko inaczej wyglądało niż za mojej pamięci. No, gdzieniegdzie wydawało się zbliżone… Ogólnie jednak pasowało do tych czasów obecnych, do których już zdążyłam przywyknąć i nie stanowiło zaskoczenia żadnego. Takie same stacje benzynowe, prawie takie same reklamy, domki i wille, niektóre nawet dość ładne, ludzie tak samo ubrani…
I nagle zdjął mnie lęk. Co też zobaczę u siebie, w Sękocinie? Ewa mówiła, że wycięto lasy, na miejscu lasów coś przecież musiało powstać? Boże jedyny, nie poznam własnego domu! Czy ja w ogóle mam tam gdzie mieszkać?
– A jak teraz u nas jest? – spytałam ostrożnie Romana. Zakłopotał się wyraźnie.
– No, całkiem inaczej niż kiedyś. I dom inny. W pałac bomba trafiła i częściowo się rozleciał, a częściowo spalił. Zaraz po wojnie został odbudowany, tyle że nie całkowicie, bo ten głupi ustrój nastał, i dopiero jakieś dziesięć lat temu doprowadzony do porządku. Przed ślubem jaśnie pani. Wcześniej świętej pamięci pan hrabia za rolnika musiał uchodzić… Ostatnio to się unormowało i te zabrane sto hektarów do jaśnie pani wróciło, a i tak cudem jakimś pięćdziesiąt zostało od początku, no i na tych pięćdziesięciu przez jakiś czas trzeba było kartofle sadzić. Ale że po ojcu nieboszczyku pana hrabiego pieniądze ocalały, w Szwajcarii były, zdaje się, że w złocie… pan hrabia świętej pamięci niezłe łapówki musiał dać, żeby się na swoim utrzymać. I tak jeszcze jaśnie pani wyszła na tym lepiej niż hrabina Branicka, bo wiem, że do tej pory pani Branicka z odzyskaniem swojej własności ciężko się kotłuje i najmarniej dwieście hektarów pod samym miastem jej ugoruje, nikomu niedostępne…
Przerwałam mu, bo hrabinę Branicką owszem, znałam, ale przeszło sto lat temu, o tej obecnej zaś nie miałam najmniejszego pojęcia i jej spadkiem po przodkach nie zamierzałam się zajmować.
– Czy to znaczy, że przyjadę nie wiadomo na co…?
– No nie, bez przesady. Dom jest, stoi i ktoś go pilnuje. – Kto?
– Ze wszystkiego wynika, że ogrodnik jaśnie pani z żoną. No i mecenas Jurkiewicz ma oko…
A, Jurkiewicz… Oczywiście, przypomniało mi się, od pana Desplain słyszałam, że w Polsce reprezentuje mnie pan Jurkiewicz. Więc to był mecenas Jurkiewicz… No, chyba jednak nie ten sam, co sto lat temu, chociaż wygląda na to, że nasze sprawy prowadziło całe pokolenie Jurkiewiczów.
– A oni tam wiedzą, że przyjeżdżamy?
– Owszem. Dzwoniłem do pana Jurkiewicza i on miał zawiadomić Siwińskich.
– Jakich Siwińskich?
– Tego ogrodnika z żoną.
– A dlaczego Roman nie dzwonił wprost do ogrodnika z żoną?
– Dzwoniłem, ale akurat nie było ich w domu. Oni mieszkają oddzielnie.
Zdenerwowałam się okropnie. Robiło się późno. Przez to oglądanie Drezna i oczekiwanie na granicy straciliśmy mnóstwo czasu i zaczynało się już zmierzchać. Poczułam, że nie jestem w stanie przyjeżdżać do własnego, a przy tym kompletnie mi obcego domu w ciemnościach, niemal po nocy, nie wiedząc, kogo tam zastanę, nie mając nawet kluczy do drzwi…
– Nie – powiedziałam nagle z desperacją. – Niech Roman nie zajeżdża przed dom.
Roman zwolnił i spojrzał na mnie niespokojnie i niepewnie. – Tylko gdzie jaśnie pani sobie życzy?
– Gdziekolwiek. Jakiś hotel może tu jest? Oberża przecież była… Do domu ja tak od razu nie mogę, boję się. Wolę w dzień, przynajmniej okolicę zobaczyć… A jeśli tam nikogo nie będzie, to jak wejdziemy?
– Klucze ja mam, proszę jaśnie pani. I pilota do bramy. A hotel jest, owszem, tylko czy miejsce się znajdzie?
– Och, musi się znaleźć! Zapłaćmy podwójnie! Jak daleko jeszcze mamy?
– Nie będzie więcej niż jakieś trzydzieści kilometrów. Pół godziny, bo do krakowskiej szosy musimy się dostać. Teraz na katowickiej jesteśmy.
– Za pół godziny będzie już ciemno zupełnie! Zajedźmy do hotelu!
Roman nie protestował, a i tak jego protesty nie zdałyby się na nic. Uparłam się. Lęk przed powrotem do własnego domu ogarniał mnie coraz większy, gotowa byłam niemal spod samej bramy piechotą uciec. Ciekawość znikła tak, jakbym jej nigdy nie czuła, nie chciałam już wiedzieć, jak tam teraz wygląda, nie chciałam się narażać na zaskoczenie i oglądać jakieś nieznane fragmenty mojej posiadłości, wyłaniające się z mroku. Jeśli już musiałam to ujrzeć, to w całości, od razu, w świetle dnia!
Zresztą myśli i chęci były mało ważne, uczucie mną owładnęło z nieprzemożną siłą i walka z tym uczuciem żadnego sensu nie miała. Coś mnie pchało do noclegu w hotelu i odrzucało od wejścia do domu i nic na to nie mogłam poradzić. A choćby nawet ten hotel o sto kroków od mojego domu się znajdował…!
Roman uległ, bo cóż miał uczynić innego?
Przez ostatni kawałek drogi wielkich różnic nie widziałam, wśród lasu bowiem jechaliśmy. O, nie taki to był las, jaki mi w pamięci został i jaki znałam doskonale, młodszy znacznie i budowlami poprzetykany. Co jakiś czas w świetle naszych reflektorów jakieś ogrodzenia i wille się pokazywały, za drzewami błyskające, i nawet nie byłam pewna, własne już grunta oglądam czy jeszcze nie. Słońce za chmurami zaszło, źle wróżąc o jutrzejszej pogodzie, i ciemność całkowita zapadła, na następną autostradę Roman wyjechał, w lewo skręcił, wbrew chęciom i zamiarom chciwie patrzyłam, aż nagle oświetlony hotel się pokazał. Zjechaliśmy na parking.
– Proszę jaśnie pani, jedno, co im zostało wolne, to apartamencik dwuosobowy, bardzo drogi, jak na tutejsze ceny – rzekł mi, wróciwszy z recepcji. – Ja dla siebie już tam coś załatwię…
Popatrzyłam na niego tak, że więcej pytań nie musiał mi już zadawać. A niechby to był nawet apartament królewski za wszystkie pieniądze świata…!
Słońce zaszło ledwie kwadrans po szóstej, a dzień wcześniej zmroczniał przez chmury, przeto nawet i po zapadnięciu ciemności późno jeszcze nie było. Apartamencik ów, pokazało się, dla nowożeńców był przeznaczony, w podróży poślubnej będących. A nawet i nie w podróży, tylko takich, którzy własnego mieszkania jeszcze nie mając, dwa lub trzy dni bodaj chcieli spędzić z dala od rodziny, co łatwo było zrozumieć. Wynajęto mi go na jedną noc, bo najbliższa młoda para przewidziana była dopiero na jutro wieczór, a Roman solennie poprzysiągł, że jutro rano odjadę.
Znalazłszy się w hotelu, uspokoiłam się. Apartamencik do Ritza się nie umywał, ale był całkiem przyjemny i wygodny, ze wszystkim co potrzeba. Ciekawość powolutku znów zaczynała się we mnie budzić, więc przez wszystkie okna wyjrzałam i nawet na mały tarasik wyszłam, ale poza dziedzińcem i wyjazdem na szosę, tylko zieleń ujrzałam, drzewa i krzewy, trochę latarniami oświetlone. Błysnęła mi nawet myśl, że Ewa przesadziła, nie tak całkiem lasy zostały wycięte, boć przecież od własnego domu nie mogłam znajdować się dalej niż jakie tysiąc kroków. Przeto te drzewa i krzewy do mojego własnego lasu powinny należeć!
Restauracja przyjemnie wyglądała. Uspokoiwszy się, apetyt odzyskałam i zjadłam tam kolację, nagle przy niej poczuwszy, że istotnie we własnej ojczyźnie się znalazłam. Pierogi domowej roboty w karcie znalazłam, bigos i zrazy z kaszą, co mnie skusiło, a do tego Roman, którego przywykłam już przy własnym stole widzieć, namówił mnie na kieliszek zwykłej, polskiej, czystej wódki. Zważywszy, iż czystej polskiej wódki nigdy w życiu dotychczas w ustach nie miałam, uległam dość chętnie.
Pierogi, trzeba przyznać, były doskonałe, choć nieco inne niż sama robiłam. No dobrze, nie sama, kucharka była od tego… Bigos się do naszego nie umywał i zrazy też bym ciekawiej kazała doprawić, ale, ogólnie biorąc, nie było to złe. Wódka zaś zaskoczyła mnie zupełnie, mimo swojej mocy, tak jakoś łatwo przez gardło przechodziła, że nagle pojęłam pijaków, którzy umiar tracą.
Kto wie czy sama bym nie straciła, spokój i doskonałe samopoczucie z nagła odzyskawszy, gdyby nie to, że, jak zwykle, Roman mnie umitygował. Sam dla mnie czarną kawę zadysponował, z naciskiem żądając małej ilości i potrójnej.
– Kawy naprawdę porządnej jaśnie pani tu się byle gdzie nie doczeka – rzekł do mnie przyciszonym głosem. – Rzadko gdzie i rzadko kto w Polsce umie parzyć porządną kawę i nic nie mówiłem do tej pory, bo nie było potrzeby, ale naprawdę rzetelną i prawdziwą kawę potrafią robić tylko Arabowie. Znam jednego takiego, który kawę pijał po wszystkich zakątkach świata, a takiej, jak u Arabów, i to w byle jakiej knajpie, nigdzie nie spotkał. Nie będę jaśnie pani namawiał tak zaraz na podróż do Tunezji albo Maroka, bo Algieria chwilowo odpadła, ale przy okazji… Ostatecznie Włochy na samym południu, Sycylia może…
Zadowolona z życia czułam się jak rzadko. Co do podróży na Sycylię, nie widziałam żadnych przeszkód, pod warunkiem, że towarzyszyłby mi Gaston. Ślub z nim ustalony był na październik, czemuż byśmy nie mieli w podróż poślubną udać się na Sycylię? Kłopot widziałam w jednym, mianowicie chętnie zabrałabym go tu, do siebie, żeby zaprezentować mu pierogi, bigos, zrazy z kaszą, flaki z kołdunami i szczyt osiągnięć mojej kucharki, placki kartoflane z kwaśną śmietaną! Jak tu jechać równocześnie w dwie przeciwne strony…?
No dobrze, po kolei, najpierw tam, potem tu, albo może odwrotnie…
W tych planach matrymonialno-podróżniczych własny dom całkowicie wyleciał mi z głowy i prawie zapomniałam, gdzie jestem. Po dobrej godzinie, jakąś sałatkę owocową jeszcze zjadłszy, trochę zdrowego rozumu odzyskałam i namyśliłam się pójść do pokoju, szczególnie że Roman namówił mnie na obejrzenie programów polskiej telewizji. Na jakieś polityczne dyskusje mogłam trafić, na jakieś reportaże, warto było może z tym się zapoznać…
Zapoznawałam się nie dłużej niż pół godziny, bo dyskusja, na jaką trafiłam, wydała mi się zwykłym przelewaniem z pustego w próżne, potem zaś młodzieniec postury niedźwiedzia nogi z miejsca na miejsce przestawiał, wydając z siebie chrapliwe ryki, co nie wyglądało zbyt pociągająco. Poszłam zatem zwyczajnie spać.
Obudziłam się o dość wczesnym poranku.
W pierwszych chwilach dość bezmyślnie rozglądałam się wokół siebie, nie bardzo rozumiejąc, co widzę. Potem błysnęła mi pierwsza myśl, nader pocieszająca.
Co za szczęście, że już raz to przeżyłam! Ogłupiona poczułabym się ostatecznie i bezdennie, gdyby nie to pierwsze doświadczenie! Teraz, chociaż zlodowacenie jakby w żyłach poczułam, jakieś pojęcie o sytuacji pojawiło się we mnie i trwało.
Położyłam się spać w niewielkiej, ale miłej sypialni, z dużym oknem, z telewizorem na stoliczku w kącie, z lustrem nad konsolką, z lampką nocną na szafce… Ocknęłam się w komnatce z belkowanym sufitem, z maleńkim okienkiem, z baldachimem nad głową, z komodą pod ścianą, z umywalnią marmurową, parawanem częściowo osłoniętą, z nocną szafką, owszem, na której jednakże świeca w lichtarzu stała… Od razu złe przeczucie mnie tknęło.
Chwilę leżałam, spojrzeniem ogarniając pokój, aż poderwało mnie nagle. Rzuciłam się ku jedynym widocznym drzwiom, otwarłam je gwałtownie, za nimi ujrzałam salkę jakby jadalną, ze stołem pośrodku, z kredensikiem, z wielką szafą, z konsolką, obciążoną świecznikiem ogromnym…
Skokiem wróciłam do łoża z baldachimem i ręką pod nie sięgnęłam. Nie zawiodłam się, nocne naczynie wymacałam z łatwością, wyciągnęłam je i nad nim zamarłam.
Wszystko wokół, całe otoczenie, było mi znane doskonale. Powinnam była może z ulgą odetchnąć, do własnych czasów nagle wróciwszy, ale jak gromem raziła mnie jedna myśl: GDZIE ŁAZIENKA?!!!
A otóż to. Z góry wiedziałam, że łazienki nie znajdę i obyć się muszę przeklętym i upiornie niewygodnym nocnikiem oraz niemal równie niewygodną umywalnią. Niech ona sobie i będzie marmurowa albo zgoła ze złota, prysznicu w niej nie wezmę! Wykąpać się nie zdołam! O, na miły Bóg…!!!
Długą chwilę trwałam w bezruchu, jedyną pociechę znajdując w myśli o jakiejś osobie, która znalazłaby się w takiej sytuacji po raz pierwszy. Normalna kobieta z końca dwudziestego wieku, ujrzawszy znienacka to otoczenie, bez wątpienia zbaraniałaby znacznie bardziej ode mnie i Bóg raczy wiedzieć jak dałaby sobie radę. Ja, na szczęście, znałam te czasy i obyczaje i umiałam się w nich znaleźć…
Chociaż dopiero teraz pojęłam, jak bardzo, w tak krótkim czasie, przyzwyczaiłam się do tych łazienkowych wygód i jak trudno mi będzie obyć się bez nich. Niespokojnym okiem rzuciłam na bagaże, owszem, stały, mała walizka i neseser, dużą walizę Roman zostawił w samochodzie, dałby Bóg, żeby się nie przemieniła w tłumok czy kufer…
Boże wielki, samochód…!!!
Rzuciłam się do okna, próbując je otworzyć, bez skutku, zabite było gwoździami. Omal szyby nie wytłukłam, chcąc wyjrzeć, ale okazało się to niepotrzebne, bo i bez tłuczenia na dziedzińcu przed domem własną karetę ujrzałam i własne konie, akurat zaprzęgane. Przy nich Romana. Od ulgi na jego widok prawie zesłabłam.
Starczyło mi jednak siły, by szarpnąć dzwonek na służbę, do którego ręka mi sama trafiła, choć w pierwszej chwili wzrokiem guzików na futrynie usiłowałam poszukać. Dźwięk w głębi domu się rozległ, za chwilę kroki usłyszałam śpieszne i dziewka służebna w drzwiach się ukazała. Tacę ogromną ze śniadaniem trzymała w rękach, co trochę w dygnięciu jej przeszkodziło.
Tacę kazałam na stole postawić, bo widać było, że zamierza mi ją do łóżka zanieść, i wody gorącej zażądałam. To nie do wiary, jak człowiek do mycia się przyzwyczaja… Zęby i bodaj twarz… Ożywić się, zanim jeść zacznę.
Nim z wodą wróciła, z ciekawością obejrzałam śniadanie, bo już zdążyłam zapomnieć, co jadałam we własnych czasach. No tak, oczywiście, polewka piwna z serem, kaszanka na słoninie smażona, jeszcze skwiercząca, jajecznica, połówka pulardy na zimno, miód, chleb razowy świeżutki, masło, konfitura wiśniowa i wczesne groszki. Do tego kawa ze śmietanką, bardzo słaba. Dziw, że mi baby drożdżowej nie dołożyli. Ależ, na miły Bóg, na cały dzień by mi tego pożywienia starczyło, a kto wie czy nie na dwa!
Prawdę mówiąc, po odrobinie spróbowałam wszystkiego, chcąc sobie znane smaki przypomnieć i aż śmiać mi się chciało. Znów zadzwoniłam na dziewkę, żeby tacę zabrała, i dopiero potem zaczęłam się ubierać, nic jeszcze na ten temat nie myśląc. Włosy umiałam już sama zwinąć i w węzeł wielki na głowie upiąć, pomoc nie była mi do tego tak bardzo potrzebna. Wczorajszy strój włożyłam, tylko bieliznę zmieniwszy, twarz przed lustrem uporządkowałam jak zwykle, sama z łatwością spakowałam neseser i peniuar razem z koszulą nocną wrzuciłam do walizki. Jedno, czego się nie nauczyłam, to piżam do spania używać i w ogóle spodni nosić. Po czym znów wezwałam służbę.
W miejsce dziewki w drzwiach pojawił się Roman. Dosyć długą chwilę w milczeniu patrzyliśmy na siebie. Wreszcie Roman, mocno zakłopotany, odezwał się pierwszy.
– Jaśnie pani raczy wybaczyć, że się wtrącam, ale w takim stroju jaśnie pani ludziom się pokazać nie może…
Tylko przez mgnienie oka czułam się zaskoczona, a potem spojrzałam po sobie.
Dobry Boże! Miał rację. W letnim, malutkim kostiumiku odbywałam tę podróż, krótki żakiecik, bluzeczka z dekoltem wielkim i bez rękawów, spódniczka przed kolana, pończochy miałam, najcieńsze z możliwych, samoprzylepne, pantofelki głęboko wycięte, na wysokich obcasach, które polubiłam… No, pończochy i pantofelki jak cię mogę, ale ta reszta…? I, Jezus Mario, nie miałam kapelusza!!!
– O, do licha – powiedziałam z jeszcze większym zakłopotaniem.
– I twarz… – dodał Roman wręcz rozpaczliwie. – Tak się obawiałem i dlatego przyszedłem.
– Do diabła – skomentowałam, już zirytowana. – Niech to piorun strzeli, co ja mam zrobić? Słusznie Roman zauważył, dobrze, twarz zaraz umyję, ale na siebie…? Kapelusz jest w samochodzie… zaraz… w karecie chyba? Jest tam ta duża walizka? – Jest, taka jak była.
– Ale przecież nie ma sensu… zaraz… Już wiem! Przypomniało mi się, ża apaszkę lekką i bardzo dużą mam przy sobie, nią będę mogła głowę okręcić, jakby woalem, co w podróży jest dopuszczalne, ale co dalej? Prześcieradłem się przecież nie owinę… Prawda, mam też spódnicę plażową w kwiaty, długą do kostek, tyle że na guziki zapinaną, ale może guziki umkną ludzkiej uwadze… Zatem przebrać się muszę, a razem wziąwszy, strój z tego wyjdzie zupełnie idiotyczny. No trudno, innego wyjścia nie ma.
– Daleko mamy do domu? – spytałam z troską.
– Wszystkiego raptem półtora kilometra. W jaśnie pani własnej oberży jesteśmy. Tyle że tam służba będzie czekała. Zniecierpliwiłam się.
– No więc dobrze, niech myślą, że w tej podróży zwariowałam. Albo wprost z maskarady wracam. Boże jedyny, co mi do głowy wpadło, żeby się tutaj zatrzymywać, znów mi pewnie Roman powie, że przez jakąś barierę przelazłam!
– No, tak jakby, ale w odwrotną stronę.
– Dosyć mam tego, czy to już każdy hotel będzie mi się w oberżę przemieniał? Albo oberża w hotel? Czy się w końcu w Średniowieczu opatrzę? Albo w tysiąc lat później?
– Co do tysiąca lat, wolałbym nie, bo sam sobie nie umiem wyobrazić, jak tam będzie, ale Średniowiecze na upartego dałoby się wytrzymać. Niech się jaśnie pani przystosuje troszeczkę, żeby zgorszenia nie budzić, a ja za parę minut wrócę po rzeczy.
Na nowo rozpakowałam neseser i walizkę, mleczkiem kosmetycznym zmyłam twarz, z trudem powstrzymałam chęć zostawienia bodaj odrobiny pudru na nosie, zadowolona z tego, że przynajmniej brwi i rzęsy mam przyciemnione trwale i nikt w nich sztuki nie odgadnie, odnalazłam plażową spódnicę i włożyłam na tę od kostiumu, chcąc większą obfitość materii uzyskać. Guziki wręcz zgubą mi groziły, bo nie dochodziły do samego dołu, pozostawiając rozcięcie prawie do kolan. Agrafką je spięłam i na bok obróciłam, z nadzieją, że przy chodzeniu mniej się to rozwiewanie rzuci w oczy. Lustra dużego, na szczęście, w tym apartamencie nie było, więc nie widziałam, jak w tym wszystkim wyglądam, mogłam to sobie tylko wyobrazić, od czego udało mi się powstrzymywać. Apaszką omotałam głowę i byłam gotowa.
Roman przytomnie podjechał pod same drzwi, tak że do karety miałam ledwie trzy kroki, ale przy schodzeniu ze schodów widziałam liczne głowy, gapiące się na mnie zza poręczy. Musiała ich chyba wielce zaintrygować ta nowa moda paryska, przeze mnie przywieziona. Prawie pożałowałam, że nie ustrzeliłam ich prawdziwie modnym letnim strojem w pełnym wydaniu, boso, z zielonym cieniem wokół oczu, w spódniczce mini, z chustką na biuście zawiązaną…
Ale mogliby za mną, jak za nierządnicą, kamieniami rzucać, więc lepiej było nie.
Gdyby nie osobliwość stroju, żadnych większych sensacji bym nie doznała. Podjechałam pod wejście do własnego pałacu, jak podjeżdżałam tysiące razy, służba na schodach czekała z powitaniem, z ulgą dużą Zuzię ujrzałam, która na mój widok wielkie oczy zrobiła, ale zaraz potem za mną pobiegła pomocą służyć. O, tak, jej pomoc była dla mnie zgoła bezcenna!
Dopiero teraz bowiem uświadomiłam sobie, że nie mam się w co ubrać. Co stąd wywiozłam, zostawiłam w Paryżu, przywiozłam natomiast nowe rzeczy, świeżo kupione we współczesnych czasach, w przekonaniu, że będę je nosiła. Zarazem jednak przypomniał mi się mój wyjazd w tamtą stronę w wielkim pośpiechu i skąpość bagażu, ledwie trzy suknie wzięłam, w tym jedną podróżną, zatem reszta musiała tu zostać i teraz mogła mi służyć. I gorsety… Szczęście, że miałam ich kilka, choć tak od nich odwykłam, że błysnęła mi myśl, czyby nie dało się bez nich obyć…
Musiałabym chyba ubierać się sama, w tajemnicy przed własną pokojówką…
W pierwszej kolejności kąpiel zarządziłam, mocno postanawiając sobie jedną garderobę na prawdziwą łazienkę przerobić, z toaletą i wodą bieżącą. Cały wodociąg i kanalizacja byłaby do tego niezbędna, nie miałam pojęcia, jak to urządzić technicznie, ale mogli Rzymianie, mogłabym i ja, a Roman bez wątpienia znał się na tym i radę potrafiłby znaleźć. Pieniądze miałam, bo ten spadek po pradziadku przecież załatwiłam…?
W kąpieli zamierzałam sama dość długo posiedzieć i trochę się nad tym całym bałaganem zastanowić. Nie chcąc prezentować Zuzi moich nowych strojów, wysłałam ją na poszukiwanie gorsetów, bielizny i letnich sukien, każąc wszystko zgromadzić tak, bym przeglądu całości łatwo dokonać mogła. Nie zdołała ukryć zdziwienia i rozczarowania.
– Jakże to, czy też jaśnie pani nowych rzeczy nie przywiozła? Takam ciekawa była, jaka tam moda w Paryżu się nosi! Nie skarciłam jej, bo sama ją do pewnej poufałości przyzwyczaiłam, jedyną zauszniczkę przez dziesięć lat w niej mając, ale prawdy przecież wyjawić jej nie mogłam.
– Dużo kupiłam, moja Zuziu, ale tak samo wyjeżdżałam z Paryża, jak i stąd do Paryża. W pośpiechu takim, żem nic nie wzięła i teraz muszę ze starych sukien korzystać. Nic straconego, bo niezadługo znów tam pojadę i teraz już może śpieszyć się nie będę musiała. A na razie zrób, co mówię, a ja sobie trochę odpocznę po tej podróży.
W wannie leżąc, do której co jakiś czas dziewka gorącą wodę mi donosiła, rzeczywiście zaczęłam myśleć. Przede wszystkim należało porozumieć się z panem Jurkiewiczem, moim tutejszym plenipotentem, ustalić ściśle mój stan posiadania, potwierdzić prawo własności… Papiery wszelkie miałam już zgromadzone przed wyjazdem, uporządkowane, udało mi się nawet pospłacać i poodbierać wierzytelności mojego męża, wygrać sprawę o nieruchomość w Warszawie i oddać w dzierżawę stawy rybne. To wszystko wiedziałam i pamiętałam, nie znałam tylko dokładnej wysokości moich dochodów, tę kwestię trochę zlekceważyłam. Zostawiłam ją na koniec i nie zdążyłam policzyć, ale właśnie pan Jurkiewicz miał zestawić rachunki w czasie mojej nieobecności. Trzeba do niego zadzwonić i kazać mu przyjechać ze wszystkimi dokumentami, po czym dokonać spisu dla uwidocznienia w testamencie…
Zimno mi się nagle w tej gorącej wodzie zrobiło i aż zdrętwiałam. Zgłupiałam chyba, jakie zadzwonić, w co, w dzwon kościelny czy w rynnę…?! I jaki znowu testament, na co mi testament, jak w ogóle mogę sporządzić testament, pojęcia nie mając, co posiadam we Francji! Papiery tamtejsze u pana Desplain zostały, co mam zrobić, nieszczęsna, przecież z panem Desplain też się nie zdołam na poczekaniu porozumieć, chociaż nie, telegram jeśt możliwy… I co mi, do diabła, z tego telegramu, przecież telegramem mi kopii nie prześle…!!!
A cóż za wściekłe uciążliwości teraz na mnie spadły…! Dziewka mi jeszcze gorącej wody dolała, ale już chciałam wyjść z tej wanny. Zdenerwowałam się okropnie. Uprzytomniłam sobie zarazem, że w obecnej sytuacji testament jest mi potrzebny jak dziura w moście i piąte koło u wozu, miał mnie wszak uchronić od ataków Armanda Guillaume, gdzież tu Armand Guillaume, przecież przed tą jakąś idiotyczną barierą czasową nawet o nim nie słyszałam! Niczym mi nie grozi! O Boże…! A gdzież Gaston…?!!!
Teraz dopiero skamieniałam doszczętnie i w rzetelną panikę wpadłam. Nie, doprawdy, za dużo tego było, komplikacje jakieś nie do rozwikłania! Jak ja mam żyć…?!
Po dłuższej chwili odzyskałam przyrodzone władze fizyczne, wyskoczyłam z wanny, nie dzwoniąc nawet na Zuzię, rozchlapałam wodę po całej garderobie, ruszyłam do gabinetu, ręcznikiem kąpielowym owinięta, żeby do załatwiania korespondencji się rzucić, kiedy drogę zastawiła mi Mączewska, moja gospodyni. Czegoś pewno ode mnie chciała i czatowała na moje wyjście z kąpieli, bo już usta otworzyła, żeby jakieś pytanie zadać, ale wzrok jej padł nagle na mój strój i tak została, z otwartą gębą, zastygła niczym żona Lota. No owszem, górą i dołem odzienia mi trochę brakowało, ale przecież nie na rynku się znajdowałam i nie do kościoła zamierzałam się udać! Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, cóż to ma być, żebym we własnym domu nie mogła ubierać się, jak mi się spodoba!
– Niech Mączewska nie stoi mi tu jak słup soli, tylko do gabinetu zaraz przyjdzie – rzekłam gniewnie – a przedtem Zuzię proszę mi przysłać. Nie myślała chyba Mączewska, że z wanny w niedźwiedzim futrze wyjdę?
Ominęłam ją z pewnym trudem, bo szczuplutka nie była, i skorygowałam zamiary. Udałam się do sypialni. Zuzia już się tam znajdowała, zmieszana, zdezorientowana, ale też i zaciekawiona nadzwyczajnie, bo nosem dobrej pokojówki węszyła jakieś niezwykłości, a w dodatku rozpakowała rzeczy, przeze mnie przywiezione. Krótkie suknie i spódniczki w osłupienie ją wprawiły, także bielizna, pończochy… Jedną suknię wieczorową, z rozcięciami na bokach, właśnie w rękach trzymała, wpatrując się w nią wzrokiem pełnym zarazem zachwytu i zgrozy.
– Czy to, proszę jaśnie pani, takie coś w Paryżu się nosi…? – spytała niemal bez tchu. – A pod tym co…?
Zła byłam taka, że się nie powstrzymałam.
– Nic – odparłam szorstko. – Własne nogi się pokazuje. – Jezusie Maryjo…!
Aż się zachłysnęła, ale uwierzyć nie zdołała.
– Eee, jaśnie pani żarty sobie takie robi… Toż przecie niemożliwe, ksiądz by taką rzecz wyklął, a i na ulicy policja by złapała, i gnojem by rzucali… Obraza boska! Ale jakby ze spodu koronki i tiule wystawały, o, to tak, toby można dopiero toaletę pokazać! Ale na figurze obcisłe…?
Trudno, musiałam się opanować, żeby rewolucyjnej demoralizacji od własnej pokojówki nie zaczynać. Wiadomo przecież, że naszą opinię służba kształtuje. Z westchnieniem ciężkim powiadomiłam Zuzię, że nowa moda paryska wielkie zmiany wprowadza, zatchnęłam się nieco na myśl, że Bóg raczy wiedzieć jak naprawdę w tej chwili paryskie mody wyglądają, ja sama owszem, wiem, co się będzie za sto lat nosiło, a pojęcia nie mam, co teraz, ale przecież Zuzia do Paryża się nie wybierała… Od razu postanowiłam nakłamać, ukłon uczynić w kierunku wygody i dowolności, zdyskredytować gorsety, skrócić spódnice, zamordować tiurniury, nogi pokazać, kostiumy kąpielowe wyeksponować, modę na opaleniznę słoneczną delikatnie napocząć…
– Tiul przezroczysty spod takiego rozcięcia wygląda – rzekłam konfidencjonalnie. – Ale tego, moja Zuziu, zbytnio nie rozgłaszaj, bo w pierwszej chwili zgorszenie może budzić. Pod tiulem zaś noga się pokazuje, ledwo osłonięta. Przeto rzecz taką wymyślono, żeby podwiązka nie przeszkadzała, pończochy całe, jak rajtuzy, aż do pasa. Gorsety z użycia wychodzą, szczególnie w czasie wielkich upałów, i ledwo stanik zostaje, a spódnice pod suknią tylko w zimne dni się nosi. Obcisłe na figurze, owszem, zgadza się, i w sekrecie ci wielkim powiem, że podobno płeć męska tego zażądała, na co wielcy krawcy musieli się zgodzić, żeby prawdziwe kształty niewiast niczym nie były skłamane. Sama w pierwszej chwili czymś takim byłam przerażona, ale po pewnym czasie przywykłam. Nie dość na tym, w gorące lato nad morzem nawet i pończoch się nie nosi, tylko bose nogi spod krótkiej sukni wystają…
Urwałam ten wykład, widząc, jak Zuzi oczy zgoła w słup stają. Nie za wiele na raz. Szczególnie że te osłupiałe oczy na mój kostium i garsonkę przeszły, letnie i krótkie, i na nich znieruchomiały. Wprost widać było nad biedną Zuzią myśl straszną, że tak potwornie nieprzyzwoitą rzecz jej pani na sobie mieć mogła.
– Nad morzem i na plaży jeszcze gorsze rzeczy widzieć można – rzekłam niemiłosiernie. – I nikt się tym nie przejmuje, więc Zuzia też nie musi. Kiedy indziej ci opowiem, jakie to zmiany na świecie zachodzą, a teraz ubrać bym się chciała, bo wiele mam interesów do załatwienia. Z gorsetem damy sobie spokój chwilowo, liliową suknię poproszę, zapniesz mi ją zwyczajnie z tyłu, a pod spód nikt nie będzie zaglądał. Nie mam czasu na dostojniejszy strój. Rusz się, moje dziecko, dziwić się będziesz kiedy indziej. I do czasu trzymaj język za zębami.
Stanowczość, brzmiąca w moim głosie właściwy skutek wywarła. W dziesięć minut byłam gotowa pokazywać się ludziom, wychodząc zaś, widziałam, jak Zuzia padła na krzesło, półprzytomna niemal. Zostawiłam ją, by spokojnie przyszła do siebie i pogodziła się z rewolucją, i Mączewską odnalazłam, pod drzwiami gabinetu stojącą.
– Proszę – rzekłam zimno. – Mączewska ma mi coś do powiedzenia. Słucham.
Na widok pani ubranej normalnie, w suknię jak się należy, Mączewska odzyskała zdrowe zmysły.
– A bo to, proszę jaśnie pani – rzekła ze zwykłą sobie energią – nim jeszcze jaśnie pani dojechała, dwie rzeczy się zapowiedziały, jedno, to pan Armand Guillaume był tu, jako powinowaty jaśnie pani, i wizytę zapowiedział, a drugie, to jaśnie pani Ewelina Borkowska na sam powrót jaśnie pani chciała przybyć i możliwe, że już dziś tu będzie, i z jakimś gościem jeszcze. Więc nie wiem, chciałam zapytać, czy to razem nastąpi, czy oddzielnie, i jaki obiad mam zarządzić albo śniadanie, albo co. Albo może przyjęcie wieczorne, kolację czy jak. Na litość boską…!
Zmartwiałam. Armand Guillaume…!!!
Przez mgnienie oka korciło mnie, żeby zalecić Mączewskiej dolanie Armandowi do wina szaleju, blekotu albo ekstraktu z tojadu, bo skoro on chciał mnie rybą fugu uszczęśliwić, czemuż nie miałabym mu odpłacić produktem krajowym, ale zdołałam sobie przypomnieć, że tych dekoktów w domu nie mamy, i trzeba by je było dość długo przygotowywać. Mignęły mi jeszcze w głowie grzyby trujące, na które właśnie był czas, ale te musiałabym chyba sama zebrać, żeby służby na konsekwencje nie narażać. Z pół minuty milczałam.
Doświadczenia całego życia pozwoliły mi wreszcie zarządzenia właściwe wydać.
– Zrobi Mączewska coś, co do podgrzania się nadaje, bigos w pierwszej kolejności. Trunki proszę przygotować, co na zimno, na lodzie postawić i niech czeka. Pierogi grzybowe i mięsne robić zaraz, odsmażone i zrumienione w razie czego się poda, śledzie są, mam nadzieję…?
– Są,
– Bardzo dobrze. W każdym wypadku od śledzi zaczniemy. Z ciast, zimny sernik z galaretką owocową przygotować, kruche ciasteczka już robić, konfitura do nich będzie… Konfitury chyba przez czas mojej nieobecności nie znikły?
– Co też jaśnie pani…!
– Doskonale. Szynka w śpiżarni jest? – Pewnie, że jest!
– Przeto, zależnie, śniadanie czy kolacja, omlet z szynką łatwo zrobić. Dwie kaczki zabić zaraz…
– Pasztet z zająca mamy, świeżutko zrobiony – przerwała mi żywo Mączewska. – Zamiast kaczki może bażant, bo to się krócej piecze i w razie potrzeby…
Też jej przerwałam.
– Doskonale, zatem w ostatniej chwili Mączewskiej powiem i to się poda, co najbliżej będzie. Sama nie wiem, Bożeż ty mój, przed paroma godzinami przyjechałam, kto i kiedy nam wizytę złoży, a wstyd byłoby źle gościa przyjąć. Z tego, co mówię, Mączewska sama musi jadłospis ułożyć, z tym że nie musi to być coś nadzwyczajnego z racji ledwo mojego powrotu, ale też i nie byle co. I służba głodna być nie może, bigos, bigos! Już ten bigos trzeba gotować!
Mączewska nadęła się tak, że o mało nie pękła.
– Bigos, proszę jaśnie pani, to już od blisko dwóch niedziel w garnkach perkocze – rzekła godnie. – Toż głupia bym musiała być, żeby bigosu nie gotować, skorom wiedziała, że jaśnie pani wraca. Jeno te frykasy śniadaniowe czy kolacjowe… Coś mną nagle szarpnęło.
– A skąd Mączewska wiedziała, że akurat teraz wracam? – spytałam delikatnie, ciepło, miękko i z bardzo wymuszonym uśmiechem.
– A toż ze wszystkich stron! Ten pan powinowaty Armand Guillaume powiedział i jaśnie pani Borkowska mówiła… Na miłosierdzie pańskie…
Wiedzieli o mnie. Jak to się mogło, do tysiąca piorunów, stać…?!Ewa, w porządku, znałyśmy się, mogłyśmy się spotkać znów po moim i jej ślubie, ale skąd Armand…?!!!
On sam się objawił czy jakiś jego pradziadek…?
– Romana proszę mi wezwać natychmiast – zażądałam na zakończenie.
Mączewska poszła sobie, nawet dość zadowolona, bo lubiła sama o jadłospisie decydować i wiedziałam, że głupstwa żadnego nie zrobi. Zdążyłam usiąść przy biurku, kiedy przyszedł Roman.
Popatrzyliśmy na siebie.
– No i dalej nie wiem, jak ten mój dom wygląda – wyrwało mi się z lekką goryczą, ale zaraz przeszłam do kłopotów bieżących. – Roman wie, że Armand Guillaume tu się pokazał?
– Wiem – odparł, wyraźnie zatroskany. – Między służbą o wszystkim się gada. Sam nie rozumiem, skąd się wziął, ale musi to mieć związek ze spadkiem.
– Też tak uważam. Pan Jurkiewicz jest mi potrzebny gwałtownie, list napiszę, a Roman po niego do Warszawy pojedzie. I do pana Desplain telegram trzeba wysłać. Boże drogi, jak mi okropnie telefonu brakuje!
– Więcej różnych rzeczy będzie jaśnie pani brakowało, ale takich słów jaśnie pani w ogóle nie powinna używać. A co do testamentu…
– Okazuje się, że chcąc nie chcąc, muszę go napisać. Już się zastanowiłam, spadkobierczynią swoją uczynię Zosię Jabłońską, pokrewieństwo z nią jest bardzo dalekie, ale jest.
– Ale to dziecko? Jak pamiętam, panienka Jabłońska ma sześć lat?
– Toteż chyba mnie nie zabije? I jej rodzice też nie, ponieważ nie żyją, to sierota, u ciotki na wychowaniu. Ale nikomu o tym nie należy mówić, żeby później rozczarowań nie było…
– To się mija z celem – przerwał mi Roman rozsądnie. Przecież po to jaśnie pani pisze testament, żeby się właśnie rozeszło i żeby pan Guillaume się dowiedział.
Zakłopotałam się, bo miał rację.
– To jak to zrobić, żeby Armand wiedział, a Zosia Jabłońska nie? Bo cały spadek dla Zosi, to Roman rozumie, szum się zrobi i wielka sensacja. A potem biedne dziecko na lodzie zostanie. Albo nie! Nie zostanie, coś jej naprawdę zapiszę, żeby przynajmniej posag miała, ciągle nie wiem, ile mam pieniędzy, ale chyba wystarczy?
– Wedle mojego rozeznania wystarczy na parę posagów i nawet jaśnie pani uszczerbku nie zauważy. To rozumiem, że w telegramie do pana Desplain podania wysokości dochodów jaśnie pani trzeba zażądać?
– Pewnie, że trzeba. A jeśli nawet się zdziwi, że sumy nie znam, nie szkodzi, niech się dziwi do upojenia i niech mnie za idiotkę uważa. Kobieta do głupoty ma prawo.
– Otóż to! – przyświadczył Roman skwapliwie. – Ja nawet pozwolę sobie zwrócić jaśnie pani uwagę, że jaśnie pani za dużo wie. Bo ta przeszłość z przedwczoraj to się teraz zrobiła przyszłością i jaśnie pani musi strasznie uważać, żeby się z czymś nie wyrwać. Najlepiej byłoby właśnie, gdyby jaśnie pani głupotę udawała, że ośmielam się radzić.
Pokiwałam smętnie głową, bo znów miał rację. Niech się wygłupię z komputerem, telewizorem, samolotem czy oświetleniem elektrycznym i już się Armand postara, żeby mnie w domu obłąkanych zamknęli. Wszyscy zgodnie zaświadczą, że zdradzam objawy szaleństwa, a tak ze trzysta lat temu pewnie by mnie na stosie spalili. Pocieszające dosyć, że teraz już nie.
Zasiadłam do listów. Boże drogi, okazało się, że już zdążyłam odwyknąć od stalówki i atramentu! Omal nie sięgnęłam po długopis, który miałam w torebce i który swojego charakteru wcale nie zmienił, ale opamiętałam się. Nie tylko pan Jurkiewicz zdumiałby się śmiertelnie, ale także i pan Desplain… No nie, pan Desplain nie, do niego mój rękopis nie dojdzie, telegram na miejscu wypisany dostanie. Co to za szczęście, swoją drogą, że gęsie pióro już mi nie groziło, świętej pamięci ojciec każdy wynalazek z zapałem chwytał, a i mój mąż nieboszczyk stalówkami się posługiwał od pierwszej chwili, kiedy się pokazały.
Wysłałam Romana z korespondencją i za przeglądanie rachunków i dokumentów różnych się zabrałam, znów żałując, że nie mam pomocy technicznych. Widziałam takie rzeczy w komputerze gromadzone i nawet zdążyłam się nauczyć ich wyszukiwania i drukowania, co mi się bardzo spodobało. A tu nic. Wszystko ręcznie…
Nie chciało mi się samej do każdego sedna rzeczy dochodzić, dodawać i odejmować, ogólne pojęcie o swoich sprawach zyskałam, rzeczywiście w czasie mojej nieobecności pan Jurkiewicz uporządkował całą resztę, a teraz postanowiłam na jego przyjazd zaczekać i od niego ostateczne wyniki dostać. Rachunki domowe przejrzałam pobieżnie, nic w nich nagannego nie było, mogłam zatem zająć się wreszcie najważniejszym, a mianowicie strojami.
Do łatwego i wygodnego człowiek szybko przywyka. Spodziewałam się wizyt, musiałam zatem wyglądem przystosować się do obyczajów, nie należało od pierwszej chwili wstrząsów powodować. Zuzia posłusznie wyłożyła zawartość moich szaf, święcie przekonana, że koniec żałoby, który właśnie nadszedł, ma spowodować odmianę mojego ubioru. Gdyby wiedziała, jakiej odmiany byłam spragniona, pewnie by służbę wymówiła, nie mogąc strawić zgorszenia. Suknie sukniami, większość z nich dobrze leżała i była twarzowa, ale bielizna…? Niemal w panikę wpadłam na myśl, że grożą mi moje własne pantalony, długie koszule, gorsety, podwiązki, obciskające nogę, aż ślady czerwone zostawały. Za dużo tego było i teraz dopiero pojęłam, jak przeszkadzały i krępowały ruchy! Przez dwadzieścia pięć lat nie zdawałam sobie z tego sprawy, raz poczuwszy swobodę, jakże miałam wrócić do tamtych uciążliwości?
Dobrze chociaż, że upały wielkie nie panowały, co we wrześniu mogło się zdarzyć…
Od razu pojęłam, że będę musiała przekabacić Zuzię. Trochę bielizny przywiozłam, zapas niewielki, gdybym przeczuła tę przeklętą barierę czasową, przywiozłabym całe kufry! Nikt by mi przecież nie zaglądał, co pod suknią noszę. W obecnej sytuacji jednakże należało chyba uszyć nowe na wzór przywiezionych i nie dopuścić, żeby Zuzia paraliżu rąk doznała. Z koronek zrezygnuję, tego by może Zuzia nie potrafiła, a szkoda. Jak na razie, to, co miałam na sobie w podróży, uprać trzeba, najlepiej od razu wrzucić do pralki…
Jęku nie zdołałam powstrzymać. Święty Józefie, a gdzież tu pralka?! Pomieszania zmysłów dostałam i pozbyć się go nie mogę, jaka pralka, urządzenie mi niedostępne, a najlepsze, by prane sztuki garderoby ukryć, własną ręką je do środka wrzucając, własną ręką z suszarki wyjmując… Robiłam to już przecież! Do małej przepierki w Trouville nawet Florentyny nie wzywałam, czasem najwyżej wysuszone sztuki wyjmowała i układała w komodzie. A teraz…?
Padłam na krzesło przy oknie i głowę w dłoniach ukryłam, bo mnie na moment rozpacz ogarnęła. Czemuż tej Zuzi w tamtą podróż nie wzięłam, teraz by, tak jak Roman, do innego życia już była przyzwyczajona, wspólniczką bym ją miała! Co mam zrobić, nieszczęsna, ileż wysiłków mnie czeka?!
Zuzia na widok mojej rozpaczy spłoszyła się okropnie.
– Ależ proszę jaśnie pani! Co się stało? Czy to zmartwienie jakie? Czy się jaśnie pani coś nie powiodło? A toż Roman mówił, że sprawy tak doskonale załatwione, pałac piękny jaśnie pani w spadku dostała, czemuż teraz…? Czy jaśnie pani może chora? Ja ziółek przyniosę, a może wina, bo to mówią, że stare wino na lekarstwo dobre? Po doktora może posłać?
Porzuciła całą moją garderobę i do kolan mi przypadła, szczerze przerażona, bo zazwyczaj żadnych histerycznych ataków nie miewałam. Nie śmiąc rąk mi odrywać, próbowała choć z boku zajrzeć mi w twarz, tajemniczą chorobę odgadnąć. Nie trzymałam jej długo w niepewności.
– Wina! – zażądałam słabiutko, dobrze wiedząc, że w kredensie i koniak stoi, ale nie chcąc przesadzić. Jeszcze by naprawdę po doktora posłano.
Zuzia porwała się jak szalona, w trzy minuty wielki kielich czerwonego wina mi przyniosła. Przez ten czas, w nie zmienionej pozycji siedząc, zdążyłam sobie przypomnieć, że kluczy od kredensów jeszcze Mączewskiej nie odebrałam i trzeba to będzie zrobić, choć na tę chwilę akurat dobrze się złożyło. Oderwałam ręce od twarzy i uniosłam głowę, po wino sięgając, dzięki czemu ujrzałam za oknem powóz, który już do gazonu podjeżdżał, a tuż za nim jeźdźca na koniu. Masz ci los, goście! Teraz, zanim jeszcze zdążyłam swój stan ducha uporządkować!
Zuzia, nie widząc łez w moich oczach, uspokoiła się znacznie, pusty kielich z rąk mi wyjęła i również w okno spojrzała.
– A toż jaśnie państwo Borkowscy! – wykrzyknęła żywo. Poznaję powóz i konie. A i jeszcze z nimi ktoś konno! Jaśnie pani zejdzie?
– Pewnie że zejdę. Niech Mączewska drugie śniadanie poda.
– Nie obiad? – zdziwiła się Zuzia.
Rozzłościły mnie nagle te wszystkie kłody na drodze, o które się co chwila potykałam.
– Nie. Nie obiad. Nowe obyczaje z podróży przywiozłam i teraz obiad się będzie jadło o piątej po południu. A drugie śniadanie owszem, może być obfite i na gorąco. Leć i powiedz jej to, ja tu sobie dam radę.
Najwyraźniej w świecie w pojęcia Zuzi istną rewolucję wprowadziłam, ale posłusznie pobiegła. Niepotrzebna mitu była, bo nie wytrzymałam, do toaletki skoczyłam i odrobiną pudru bodaj nos upiększyłam, nie ośmielając się jeszcze makijażu robić. No, jeszcze szminka, naturalny kolor nie pozwalał jej nawet odgadnąć, a usta jednak innego wyrazu nabierały. Liliowa suknia do pory dnia pasowała, chwyciłam szybko koronkową narzutkę i ametysty na szyję i spokojnym krokiem na dół zeszłam.
Ciekawa byłam Ewy wprost szaleńczo… No i znów, jakiej Ewy, nie żadnej Ewy, tylko Eweliny Borkowskiej, której przeszło osiem lat nie widziałam!
Jednym rzutem oka zdołałam ją obejrzeć, a pewność miałam, że i ona mnie. Szczupła była, doskonale ubrana, jednakże wydała mi się co najmniej o pięć lat starsza, a byłyśmy przecież rówieśnicami! Chwyciła mnie w objęcia, rzewnymi łzami płacząc. – O, moja Kasiu biedna! – wykrzyknęła.
Pojęcia nie mając, dlaczego jestem biedna i dlaczego ona płacze, na wszelki wypadek wycisnęłam z siebie kilka łez do towarzystwa. Chwalić Boga, Ewelina zaraz w następnych słowach swoje łkania wytłumaczyła.
– Ach, moja droga, za późno o twoim nieszczęściu się dowiedziałam, list przyszedł już długo po pogrzebie!
Byłabym przyjechała, żeby ci bodaj okrucha pociechy dostarczyć! Tyle starań, tyle poświęceń i wszystko na nic! I jeszcze tyle kłopotów po nieboszczyku na ciebie spadło, a teraz ten skandal w Montilly…!
Aż do skandalu w Montilly rozumiałam, że mówi o śmierci mojego męża i zwykłe kondolencje mi składa, ale skandal mnie oszołomił. Na miły Bóg, co tam było, czyżby ona o ostatnich wydarzeniach wiedziała? Obecne zbrodnie miały miejsce sto lat wcześniej czy co…?
Karol do mnie przystąpił.
– Gdybyśmy o tragedii na czas usłyszeli, sam bym się postarał wszelką pomocą pani służyć. Racz pani przyjąć najszczersze wyrazy współczucia…
Dłoń moją z szacunkiem wielkim ucałował i trzeba przyznać, że stosowne słowa podziękowania z trudem przez usta mi przeszły, bo omal się do niego zwyczajnie per “ty” nie zwróciłam. W dodatku prawie skrępowanie poczułam, że czarnej sukni z welonem nie mam na sobie, ale znów mnie to zirytowało i zdecydowałam się z miejsca wziąć byka za rogi.
– Już mi się żałoba skończyła – zwróciłam im uwagę, pilnując, by nie okazać z tej racji uciechy i taktownym smętkiem zionąć. – A kłopotów istotnie miałam tyle, nie tylko tu, ale także w tej męczącej podróży, że wydaje mi się, jakbym wdową od pięciu lat była. Jakże się cieszę, że was widzę, najprzyjemniejsza wiadomość, jaką po powrocie uzyskałam, to ta o waszej obecności. I pociecha to dla mnie, i radość!
– A ileż sobie mamy do powiedzenia! – wykrzyknęła żywo Ewelina, porzucając grobowe nastroje. – Czyś chociaż, kuzynko droga, we Francji swoje odzyskała…?
Już widać było, że tematów do rozmowy nam nie zabraknie. Nieznacznie zadzwoniłam na służbę, Mączewska stanęła na wysokości zadania, bo zaraz Wincenty, mój kamerdyner, się pokazał z trunkami rozmaitymi i maleńką przegryzką, ciasteczkami serowymi, stanowiącymi jej specjalność. Jednakże nie spełniłam jeszcze wszystkich obowiązków pani domu.
– Mam wrażenie, że z kuzynostwem drogim ktoś więcej jechał? – spytałam grzecznie i bez nacisku, żeby na wścibstwo nie wyszło. – Czy to znajomy jakiś na spacer się wybrał?
Ewelina rzuciła na Karola błyskawiczne spojrzenie, ale on zachował twarz kamienną, więc zdecydowała się ujawnić zakłopotanie.
– Ach, mój Boże, powinnam była od razu powiedzieć… Ale na twój widok, Kasiu moja kochana, takie wzruszenie mnie ogarnęło, żem o wszystkim zapomniała, i nawet o manierach przyzwoitych. I nadal niepewna siebie jestem, bo mam obawy, że ci nietakt wielki wyrządzam. Z góry o przebaczenie cię proszę!
Gotowa byłam przebaczyć jej wszystko natychmiast, bo i ciekawość mnie ogarnęła, i jakiś niepokój. W stresie i lęku żyłam już od paru tygodni i wszelkich niepewności zaczynałam mieć po dziurki w nosie. Cóż tam za jakaś podejrzana postać wokół nich się plątała?
– Ależ ja tu żadnego nietaktu nie widzę, najdroższa Ewelino, i nie mam nic do przebaczania! Toż wiesz przecież, że w moim domu jesteś u siebie, tośmy sobie przecież już dawno przyrzekły! O cóż chodzi?
– O, zatem wprost powiem. Przywieźliśmy ci gościa w pośpiechu wręcz gorszącym, ale tak nalegał, żem mu odmówić nie umiała. Poznał cię jeszcze za twoich panieńskich czasów i teraz odnowić znajomość pragnie, od niedawna tu jest, bo podróżował i o nikim innym, jak tylko o tobie, nie mówi. Ma dla ciebie, tak twierdzi, ważne jakieś wiadomości. Tyle jeszcze przyzwoitości okazał, że nie ośmielił się wejść razem z nami bez twojego zaproszenia, a w ogóle jest to przecież twój daleki krewny, tyle że od francuskiej strony.
Armand…! Zimno mi się zrobiło, ale opanowanie zachowatam. Raz kozie śmierć.
– Ależ moja droga, oczywiście, zaraz Wincentego wyślę, któż to widział tak gościa za drzwiami trzymać! Zadzwoniłam, polecenie szybko wydałam.
– I kto to jest? – spytałam, całe męstwo zbierając.
– Hrabia Gaston de Montpesac, z Felicji Radomińskiej się rodzi…
Coś tam jeszcze dalej Ewelina mówiła, ale nie usłyszałam ani jednego słowa. Dobry Boże, Gaston…!!!
Szczęście, że zdążyłam już Wincentego po niego wysłać, bo teraz nie byłabym do tego zdolna. Słabo mi się zrobiło, usiadłam czym prędzej, kolana się same pode mną ugięły, nie wiem, co moja twarz mogła wyrażać, ale płomień na niej poczułam, radość buchnęła we mnie tak, że mi tchu zabrakło. Głos Eweliny brzmiał mi w uszach niczym jakieś brzęczenie, trwałam w bezruchu, w wejście do salonu wpatrzona, o wszystkim już zapomniawszy.
I w tym wejściu ukazał się Gaston.
Że mu od razu w objęcia nie padłam, to cud istny, bo zerwałam się z fotela jak sprężyną rzucona. Miłosiernie fotel z Karolem na drodze mi stanął, co mnie wyhamowało odrobinę, a i Gaston tak się zachował, że oprzytomniałam. Nie runął ku mnie, elegancko już od drzwi zaczął się kłaniać, dał mi czas na powrót do jakiej takiej równowagi. Mój impet niestosowny i nieprzyzwoity nabrał dzięki temu charakteru przeprosin, że tak długo gościa nie przyjmowałam, każąc mu czekać przed domem…
Opanowałam się. No tak, oczywiście, moja pamięć dobrze działała. Był to ten właśnie młodzieniec, który w oko mi wpadł w przeddzień mojego ślubu, dziś o osiem lat starszy, ten sam, którego spotkałam w Paryżu i rozpoznałam natychmiast, w którym zakochałam się na śmierć i życie i którego miałam poślubić w październiku, o czym, zdaje się, on nie miał najmniejszego pojęcia…
Mimo wszystko może i zdołałabym poślubić go w październiku, tylko ciekawa rzecz, którego roku…?
Na to drugie śniadanie, w żadnym razie nie będące obiadem, został zaproszony i po krótkich certacjach zaproszenie przyjął. Maniery miał nieskazitelne, z umiarem wielkim toczył ze mną rozmowę, przyświadczając, że istotnie posiada pewną wiedzę, która, być może, okaże się dla mnie interesująca, ale wszak nie przy posiłku będziemy trudne sprawy omawiać, Eweliny i Karola nie zaniedbywał, uśmiech przyjemny utrzymywał na twarzy, ale cały czas, od pierwszego momentu, w oku trwał mu ten błysk, który każda kobieta bezbłędnie rozpozna i zrozumie. Ewelina też go dostrzegła, wzrokiem powiedziała mi, że widzi, zbyt dobrze jednak była wychowana, żeby bodaj najdrobniejszą uwagę uczynić. O, do omawiania mieliśmy wszyscy tak wiele, że od razu wizyty umówiłam, nikogo nie dziwiło, że i z przyjaciółką, i z dalekim krewnym będę rozmawiać w cztery oczy, najbliższe dwa dni już się stały zajęte, bo i o panu Jurkiewiczu musiałam napomknąć. Dziś przed owym późnym obiadem miał go Roman przywieźć.
Cudem chyba żadnego faux pas nie popełniłam, a jeśli nawet, to niewielkie, bo w głowie, w sercu i w całej sobie miałam Gastona. Do niego, tego nowego, czy może raczej należałoby powiedzieć: starego… musiałam przywyknąć i jego do siebie nowej przyzwyczaić. Inaczej przecież wyglądał niż kilka dni temu… to znaczy odwrotnie, za sto lat… nagle poczułam wyraźnie, że jeśli nie odczepię się od tej mieszaniny czasów, wariactwa niechybnie dostanę! Ale strój, uczesanie, różnica w zachowaniu, jakże drobna, a jednak uchwytna… Tam… To znaczy wtedy… rzucałam się w oczy powściągliwością na tle ogólnego rozwydrzenia, teraz raziłabym zapewne na tle ogólnej skromności…
Już widzę, co by to było, gdybym go natychmiast do sypialni zawlokła…
Ogólna sytuacja, z racji mojego zaledwie dzisiejszego powrotu, była taka, że zaproszenie ich na obiad nie wchodziło w rachubę. W żadnym razie by nie przyjęli, tylko cham jakiś nachalny siedziałby na karku skłopotanej pani domu. Ewelina mi nawet na stronie podziw wyraziła, żadna niewiasta tuż po powrocie z takiej podróży gości by nie przyjęła, każda by miała, choć przez dzień jeden, istne trzęsienie ziemi, urwanie głowy i ze sobą samą, i z domem, ja zaś tak wyglądam, jakbym nigdzie nie wyjeżdżała, a w domu wszystko idzie niczym w najlepszym zegarku. Najeżdżając mnie dzisiaj, wyrzuty sumienia miała, ale już jej przeszły.
Całą zasługę Mączewskiej przypisałam, o bałaganie w garderobie przezornie nie wspominając. Zasługiwała zresztą na pochwałę, bo też istotnie dom prowadziła konkursowo i służbę trzymała żelazną ręką.
Najwięcej opanowania musiałam z siebie wykrzesać przy pożegnaniu z Gastonem. Aż mnie język świerzbił, żeby mu delikatnie podsunąć myśl o wspólnej kolacji, niechby nawet pod pozorem udzielania mi owych wieści z Francji, ale przypomnienie pana Jurkiewicza pomogło mi zachować resztkę przyzwoitości. Widać jednakże było, że z pierwszej sposobności skorzysta, żeby mnie zobaczyć i jutro jego wizyty mogę być pewna.
Wróciłam wreszcie na górę, znacznie już pocieszona i pełna dobrej myśli.
Zuzia mi się zaprezentowała jako dokładne moje przeciwieństwo. Siedziała wśród wszystkich wypakowanych rzeczy, zgrozą przejęta, jak zmartwiała, bliska płaczu i łamania rąk.
– Ja nic nie mówię, proszę jaśnie pani – rzekła żałosnym głosem. – Ale co to jest, te takie dziwne, i do czego to, i skąd jaśnie pani to wzięła? I co się z tym robi? I w ogóle, ja nawet nie śmiem myśleć, proszę jaśnie…
– To nie myśl – poradziłam jej beztrosko, ale zlitowałam się. – No dobrze, wszystko ci wyjaśnię, co do czego służy, a na początek wiedz, że na upały wielkie trafiłam. Zaś przy upałach i gorącu wiejskie dziewczyny boso i w krótkich spódniczkach sobie biegają, a wielkie panie mdleją na ulicy. Wszystkim się te omdlenia zaczęły w końcu wydawać nieprzyzwoite, a to chyba rozumiesz?
– A to, to przecie! – przyświadczyła Zuzia gorliwie, już pełna nadziei, że jej rozterkę ukoję.
– No więc poszły po rozum do głowy i cały spodni strój zmieniły tak, żeby nic nie grzało i nie uciskało. Pantalony chociażby, na zimę doskonałe… – na moment urwałam, bo wyobraziłam sobie obecny Paryż… nie, nie tak, przyszły Paryż w takich pantalonach i śmiech mnie porwał, który z trudem opanowałam – ale na gorące lato nie do wytrzymania. W słońcu szczególnie…
Zuzia ośmieliła się mi przerwać.
– A to właśnie, proszę jaśnie pani, ja nie śmiałam nic mówić, ale czy to jaśnie pani białości nie straciła? O wybaczenie proszę, czy tam jaśnie pani po słońcu chodziła czy jak…? Boć to prawie jak pani Marczycka, która sama koło gospodarstwa chodzi i słońce ją chwyta, bo jakże ma z parasolką kury macać…
– O, i bez macania kur taka moda nastała – zapewniłam ją z czystym sumieniem. – Doktorzy do takiego wniosku doszli, że trochę słońca i więcej powietrza, wiatru nawet, dla zdrowia jest konieczne i każdy tego zażywa. Z umiarkowaniem, ale po twarzach widać i całkiem biała osoba z potępieniem się spotyka. Że o zdrowie nie dba i głupia być musi. – A toż od wiatru paniom skóra pierzchnie!
Wskazałam jej toaletkę i cały zestaw tych przerażających dla niej produktów.
– Właśnie dlatego kosmetyki wymyślili. I na spierzchnięcie, i na gładkość, i na miękkość… Zamiast, na przykład, serwatki, czystego smalcu albo świeżej śmietanki używać, takie rzeczy zrobili, które łatwiej mieć pod ręką i nie śmierdzą, tylko przeciwnie, przyjemny zapach mają. Wszystko dla zdrowia. A i z włosami zobaczysz, jaki postęp wielki, zamiast żółtko, rumianek albo ocet mieszać, smarowidło z tego wszystkiego zrobili dla wygody i ułatwienia, samo się pieni i z rozczesaniem żadnego kłopotu nie ma.
Zuzia zaczęła kręcić głową z mniejszym już zgorszeniem, a większym podziwem.
– Czego to ludzie nie wymyślą… Znaczy, że to, proszę jaśnie pani, dla przyzwoitych osób, a nie dla takich…- no, tych… takich… Że nie dla nierządnic wyłącznie, musiałam w nią wmówić stanowczo i rzetelnie, bo inaczej rady bym z nią sobie nie dała. Cały wykład naukowy do niej wygłosiłam, z czego połowy co najmniej nie miała prawa zrozumieć, bo i ja nie bardzo rozumiałam, co mówię, ale za to tym bardziej uwierzyła. Możliwe nawet, że ta lekkość strojów, to słońce i powietrze, wydały jej się całkiem rozsądne.
Z panem Jurkiewiczem kłopotów żadnych nie miałam, obiad zjadł z wielkim smakiem, po czym z łatwością przystąpiliśmy do kontynuacji poprzednich rozmów o interesach. Dopiero mój zamierzony testament wprowadził drobną kontrowersję.
– Sama myśl bardzo słuszna – pochwalił pan Jurkiewicz w pierwszej chwili. – Czy jakąś propozycję na piśmie pani hrabina już sporządziła?
– Nie – odparłam i zawahałam się, czy wyjawić mu chęć zamążpójścia. – Sądzę, że nie będzie to mój testament ostateczny, nie jest wykluczone, że go w przyszłości zmienię. Mam nadzieję pożyć dłużej niż do jutra.
– Niechże pani hrabina takich głupstw nie mówi! Do jutra, do jutra… Moje dziecko… Najuprzejmiej przepraszam, ale znam panią przecież prawie od urodzenia! No dobrze, nad spadkobiercą pani hrabina chyba się zastanowiła? Bliskiej rodziny nie ma.
– Toteż właśnie. To delikatna sprawa. Zdecydowałam się na Zosię Jabłońską.
Pan Jurkiewicz trochę się żachnął.
– Panna Jabłońska… Ależ to dziecko jeszcze! – No to co?
– Opiekunowie… Młody pan Burzycki… Jak by tu…
O, do licha! O tym zupełnie zapomniałam. Wujostwo Zosi, ciotka i wuj Burzyccy, byli w porządku, solidni i przyzwoici ludzie, choć może nie nazbyt tkliwi, ale dorósł przecież ich syn, kochany Januszek, oczko w głowie. Januszek zdolny byłby roztrwonić dziesięć majątków, a nie tylko jeden, a że uczyniłby to bezprawnie, to i cóż? Nawet gdyby w więzieniu miał za to siedzieć, należności żadna siła ludzka już by z niego nie ściągnęła, a rodzice, matka szczególnie, nie byli w stanie odmówić mu niczego. Gdybym umarła, nim Zosia dorośnie, zarząd spadkiem w ich ręce by przeszedł.
– Zabezpieczyć jakoś – bąknęłam. – Zastrzeżenie uczynić. Fundusz powierniczy… Bank…
– A dochody? Z dochodów spadkobierca korzysta. Kto by korzystał w tym wypadku, jak też pani hrabina myśli?
Pani hrabina myślała całkiem rozsądnie, że owszem, Januszek, ale wyjścia na poczekaniu nie umiała znaleźć. Gapiła się tępo na pana Jurkiewicza.
– A właściwie skąd i do czego pani hrabinie ta tymczasowość testamentu? – spytał pan Jurkiewicz bystrze. – I na cóż pośpiech aż tak wielki?
No i co ja mu miałam odpowiedzieć? Wyjawić prawdę o zbrodniach, o Armandzie…? Zaraz, kto mi w ogóle ten testament doradzał? Wszyscy! Pan Desplain, pani Łęska, Roman… Zadzwonić natychmiast do pani Łęskiej…!
Prawie się poderwałam z krzesła i opadłam na nie z powrotem. Do diabła z tym głupim, zacofanym wiekiem i z tymi telefonami nie istniejącymi!
Ale Roman już był. Wrócił przecież, przywożąc pana Jurkiewicza!
Zadzwoniłam, Wincenty się zjawił, kazałam czym prędzej wezwać Romana. Musiał, jak zwykle, mieć jakieś przeczucie i czekał w pobliżu, bo i minuta nie minęła, kiedy do drzwi zapukał. Nie bacząc wcale na niewątpliwe zdumienie pana Jurkiewicza, powiedziałam bez wstępów:
– Zna Roman sprawę testamentu. Pan Desplain zalecał, pani Łęs… – zatrzymałam się, bo pani Łęska w czasach obecnych mogła jeszcze nie istnieć. – Pani Patrycja też. Co by tu zrobić z panną Jabłońską, żeby pan Janusz Burzycki zbytnio z tego nie skorzystał?
Roman najwidoczniej już sprawę przemyślał.
– Ośmielam się radzić i przypomnieć jaśnie pani, żeby po Pierwsze pannę Jabłońską tylko częściowo uwzględnić, a po drugie pani Patrycja o kościele wspominała. To i rozgłosić można na wszystkie strony, i zmienić w razie czego.
– A pośpiech z czegóż? – spytał pan Jurkiewicz, nieco nadęty, bo kto widział takie rzeczy ze sługą omawiać.
– A to żeby jakieś niepowołane osoby wielkich nadziei sobie nie robiły – odparł Roman natychmiast. – Jaśnie pan radca sam wie najlepiej, jak to bywa z niewiastą młodą i majętną, a bez bliskiej rodziny. Wszak łowców posagowych nie brakuje, a i gorsze rzeczy mogą się przytrafić, nie daj Boże bywało, że ktoś wypadek spowoduje…
Pan Jurkiewicz aż się otrząsnął, ale nie zaprzeczył. Przyjrzał się Romanowi, przyjrzał się mnie, jakby chciał się upewnić, czy mnie młodość jeszcze przypadkiem nie odbiegła, i wreszcie nawet kiwnął głową. Jakiś wyraz zrozumienia mignął mu w oczach.
– No dobrze. Jeśli pani hrabina tak sobie życzy, sporządzimy propozycję od razu. Co do panny Jabłońskiej… Wykonawcę się znajdzie, który i o dochody zadba. Czy francuskie majętności pani hrabina już określić potrafi?
– Do pana Desplain telegram poszedł, ale i tak, jeśli na kościół, można chyba ogólnie napisać, że wszystko…
– A legaty dla służby? Tego pani hrabina zaniedbać nie może, a wyszczególnić należy ściśle, żeby zadrażnień nie było. Przeciwko legatom dla służby nie miałam żadnych zastrzeżeń,
ale diabli wiedzieli kto tam, w Montilly, do tej służby w chwili obecnej należy. Łatwiej by mi się na ten temat z Romanem rozmawiało niż z panem Jurkiewiczem, ale dla samego pozoru przyzwoitości musiałam go odesłać. A i tak pan Jurkiewicz nie omieszkał mnie spytać, skąd taka konfidencja ze zwyczajnym stangretem, z naganą i podejrzliwie przy tym na mnie patrząc.
– To nie jest zwyczajny stangret – rzekłam sucho. – Wielkie usługi oddał mi we Francji. Kłopoty były tam ogromne, o których nie chcę mówić z racji ich… nieprzystojności. Jak pan wie zapewne, Roman francuski język zna doskonale, od służby tamtejszej nader cenne informacje uzyskał, które, na dobrą sprawę, majątek mój uratowały. Więcej wie o wszystkim niż ja sama i jego radami praktycznymi warto się kierować.
Pan Jurkiewicz musiał sobie w tym momencie przypomnieć, że Roman zna mnie od urodzenia i pod jego opiekę wielokrotnie bywałam oddawana, bo wyglądał, jakby częściowo dał się przekonać. Wrócił do sprawy testamentu i jął się nade mną znęcać, najwyraźniej w świecie pojąć nie mogąc, jakim cudem, dla załatwienia spraw majątkowych pojechawszy, tak mało wiem o ich rezultacie. Wypominał mi rozsądek i znajomość rzeczy, jakie tu po śmierci męża wykazałam, orientację błyskawiczną i bystrość, i gniótł mnie tak, że wreszcie wpadłam w desperację ostateczną. Złe chyba jakieś we mnie wstąpiło.
– No dobrze, przyznam się – powiedziałam szeptem i rozpaczliwie. – Ale niech pan to zatrzyma przy sobie. Jadłam tam wyłącznie ostrygi, popijając szampanem i białym winem, i byłam bez przerwy pijana.
Pan Jurkiewicz osłupiał. – Ja… ja… jak to…?
– No właśnie…
– Pani… pani hrabina raczy żartować…? – A skąd. Samą prawdę mówię.
– Jak to…?! – wykrzyknął, również szeptem, ale pełnym zgrozy. – I pan radca Desplain tego nie zauważył…?!
– Zauważył; oczywiście. Dlatego właśnie przestał ze mną rozmawiać i rozmawiał z Romanem.
– Wielkie nieba…!
– Jeśli ma pan ochotę, może pan też wykrzyknąć: “Do stu tysięcy fur beczek!” – podsunęłam życzliwie. – Nic nie poradzę, tak wygląda okropna rzeczywistość.
– Że okropna, to fakt niezbity…
Łupnąwszy go tym obuchem, zyskałam wreszcie trochę spokoju. Dobrego kwadransa pan Jurkiewicz potrzebował na powrót do jakiej takiej równowagi. Nie wątpię, że podratował go koniak, który cichutko pozwoliłam sobie własnoręcznie mu zaserwować, bo stoliczek z napojami stał także i w gabinecie. Ogłuszony był tak, że pewnie sam nie wiedział, co pije i kto mu to podaje.
Otrząsnąwszy się wreszcie, pomyślał chwilę i zażądał powrotu Romana. Roman w kwestii dziewiętnastowiecznej służby w Montilly miał pełne rozeznanie i bez mojego udziału owe legaty ustalili. Ponadto, zważywszy, iż tak naprawdę byłam w tej chwili idealnie trzeźwa, dowiedziałam się o jeszcze jednej posiadłości, w owym czasie do pradziada, a zatem i do mnie należącej, która w ciągu minionych stu lat musiała przepaść, bo u pana Desplain mowy o niej nie było. Do tego bardzo intratne składy towarowe w Hawrze, też w sto lat później bezpowrotnie utracone. Do licha, rozrzutni byli ci moi francuscy przodkowie…
Zrobiło się w końcu tak późno, że powrót pana Jurkiewieza do Warszawy stracił wszelki sens. Pozostał u mnie na nocleg z obietnicą odwiezienia go o najwcześniejszym poranku. Przywiezienie gotowego do podpisania testamentu ustalił na pojutrze.
Miałam wielką nadzieję, że dzień jutrzejszy jakoś przeżyję i poszłam wreszcie spać wę własnej sypialni, we własnym łóżku, we własnej pościeli…
Udało mi się zasnąć dopiero, kiedy wstałam cichutko i otworzyłam okno, przez służbę nie tylko zamknięte, ale szczelnie kotarą osłonione. Okazało się, że przywykłam do świeżego powietrza i duchota w pokoju męczyła mnie niewymownie. Noc wrześniowa była piękna, pogodna, rozgwieżdżona, chłodna wprawdzie, ale bezwietrzna i wcale nie zimna. Odetchnęłam kilkakrotnie głęboko z prawdziwą przyjemnością i wróciłam do łóżka.
Zasnęłam nie na długo. I pomyśleć, że kiedyś moje łóżko uważałam za doskonale wygodne! A otóż nic podobnego, nie umywało się do materaców, na których sypiałam ostatnio, jakieś nierówne było, niedostatecznie miękkie, doły niepotrzebne w nim czułam i pagórki ugniatające, po krótkim śnie znów się obudziłam. Zmęczenie podróżą sprawiło, że nie próbowałam dokonywać żadnej zmiany, przenosić się na kanapę na przykład, albo przesuwać te piernaty pod sobą, usiłowałam bodaj drzemać, z nadzieją, że wreszcie zasnę głębiej.
Z drzemki jakiś odgłos mnie wyrwał. Ocknęłam się nagle całkowicie, otworzyłam oczy i próbowałam nadsłuchiwać. Niebo dawało blask od księżyca i gwiazd pochodzący i rozświetlało ciemności sypialni, ale w pierwszej chwili sięgnęłam ręką do nocnej lampki. Zdaje się, że jakieś niestosowne słowo się ze mnie wyrwało, kiedy przypomniałam sobie, że o żadnej elektrycznej nocnej lampce nie może być mowy, musiałabym świecę zapalać, a potem lampę, a i tak cienie by mi się po kątach kryły. Rezygnując zatem na razie ze światła, słuchałam tylko odgłosów domu, znanych mi przecież, choć może nieco zapomnianych.
Jakiś dźwięk usłyszałam. Jakby trzaśnięcie i szurnięcie lekkie. Nie mogłam się zorientować, skąd dobiegł, nad moją głową się rozległ czy gdzieś za ścianą? Jeśli nade mną, oznaczałoby to, że w pokojach służby na strychu coś się dzieje, może romanse jakieś się uprawiają, to by mnie nie bardzo obeszło i z pewnością nie leciałabym ich ukrócać, ale jeśli za ścianą…? Któż by się plątał w nocy po mojej garderobie, buduarze, gabinecie…?
Zaraz, a może kot? Kotów było u nas kilka i nigdy nie wzbraniałam im pobytu w domu, lubiłam je, a one odpłacały mi wielką elegancją i grzecznością, żadnych szkód nie czyniąc. Koty prowadzą nocne życie. Ale z drugiej strony kot jest stworzeniem cichym, wręcz bezszelestnym i porusza się zręcznie, niczego nie potrącając…
Czekałam, wsłuchana we względną ciszę domu. Z zewnątrz odległy rechot żab dobiegał i nawet psy nie szczekały. Już pomyślałam, że ów dźwięk był złudzeniem i niepotrzebnie tak czekam nie wiadomo na co, kiedy skrzypnięcie wyraźne rozległo się za ścianą na moim poziomie. A zatem na korytarzu. Wiedziałam doskonale co oznacza, ktoś nastąpił na miejsce, gdzie obluzowane klepki posadzki głos taki z siebie wydawały, a trudno było je omijać.
Czyżby istotnie ktoś się plątał po korytarzu? Kto? I po co? Przypomniałam sobie nagle, że pan Jurkiewicz u mnie nocuje i może w ciemnościach łazienki szuka, potem zaraz otrzeźwiałam, jakiej znowu łazienki, do mojej garderoby kapielowej się pcha czy co? Wszystkie niezbędne utensylia toaletowe ma u siebie, w pokoju gościnnym, umie ich chyba używać…?
Żaden lęk mnie jeszcze nie ogarnął, irytacja raczej, nie dość, że mi się niewygodnie we własnym łóżku śpi, to jeszcze głupie hałasy mnie budzą! Z gniewu i chcąc się pozbyć problemu, z myślą, że niech sobie chodzi, ile mu się spodoba, byle z daleka ode mnie, zerwałam się z pościeli, boso do drzwi podbiegłam i klucz z cichym szczęknięciem przekręciłam. Zamknęłam się.
Nie czyniłam tego nigdy, żeby rankiem Zuzia mogła wejść do mnie ze świeżą kawą, bez potrzeby otwierania jej drzwi. Przeważnie już wówczas nie spałam, ale bywało, że dopiero przyjemny zapach mnie budził. Zdążyłam teraz pomyśleć, że samej sobie niewygody przyczyniam, a szczęknięcie pewnie było na korytarzu słyszałne i może nawet dla pana Jurkiewicza obraźliwe, ale pozostawiłam zamknięcie i wróciłam do łóżka równie szybko, jak z niego wyskoczyłam.
Taka byłam z siebie zadowolona, że nadsłuchiwałam jeszcze ledwo przez chwilę, w czasie której najmniejszy szmer się nie rozległ, po którym nagle, nie wiadomo kiedy, zasnęłam twardo i głęboko…
Ten obecny Gaston, jak na czasy i obyczaje, wziął tempo wstrząsające.
Posłaniec z bukietem prawie ze snu mnie wyrwał, także i z bilecikiem, owszem, podziękowanie za wczorajszą wizytę zawierającym, przeprosiny i tym podobne dusery. Znałam te zabiegi doskonale, kiedyś z konieczności zganiłabym zbytnią poufałość, teraz wolałabym, żeby przybył osobiście i od razu chwycił mnie w objęcia. Zniecierpliwienie mnie ogarnęło, ale pozory zachować musiałam.
Pociechy dostarczyły mi konie, bo wreszcie mogłam na długi spacer wierzchem wyjechać, czego mi przez więcej niż miesiąc brakowało. Gwiazdeczka rżała na mój widok, pysk wyciągała, nie wiem, która z nas miała większą uciechę, kiedy na nią wsiadłam. Przesadziłam chyba nawet trochę, bo aż w kościach i mięśniach tę kawalerską jazdę poczułam, po trzech godzinach dopiero wróciwszy.
Roman, odwiózłszy pana Jurkiewicza, przywiózł mi w zamian dwóch fachowców do zrobienia wodociągu i kanalizacji. Wyjaśniłam, czego sobie życzę, budząc w nich niemal przerażenie, ale już po krótkiej chwili rozważań zapalili się do dzieła. Nie słuchałam nawet ich propozycji technicznych, dobrze wiedząc, że w przyszłości postęp pójdzie znacznie dalej, godząc się tylko na wszelkie koszta, czym ujęłam ich sobie do tego stopnia, że w miesiąc obiecali roboty zakończyć. Po ich odjeździe dopiero, a odesłałam ich Władkiem stajennym i małym powozikiem, bo Romana pozbywać się na tak długo nie miałam ochoty, dowiedziałam się, że mój spacer poranny bardzo mi się przydał.
W czasie mojej nieobecności bowiem wizytę złożył mi pan Armand Guillaume…
Czekał nawet z pół godziny, ale rozgoryczona wielce Mączewska odebrała mu nadzieję mojego rychłego powrotu i poradziła raczej szukać mnie po polach i lasach. Zła była na mnie z pewnością, bo znów ją zostawiłam własnemu losowi, żadnych dyspozycji nie wydając, co dotychczas nigdy się nie zdarzało. Jakaś taka lekkomyślna i roztrzepana z tego Paryża wróciłam, że wprost nie można się ze mną dogadać, a tu jesień wczesna i decyzje w kwestii tysiąca robót należy podejmować…
No i dobrze, omówiłam z nią wszystko, z powrotem szacunku dla mnie nabrała, pojęcia nie mając, że szybkość i stanowczość moich postanowień stąd się bierze, że mnie to nic nie obchodzi. Uczciwie mówiąc, w nosie miałam ilość i rodzaj konfitur, sposób spożytkowania wełny z owiec, cenę i jakość serów, stosunki mojego rządcy z żydowskimi kupcami, konserwy na zimę i nawet nowe lustro do wielkiego salonu. Gaston mnie interesował i tyle.
Godzina wizyt się zbliżała, czekałam na niego. Miał mi wszak przekazać jakieś wieści z Francji, więc powinien przybyć. Podejrzewałam, że nie on jeden, ktoś z sąsiedztwa z pewnością nie wytrzyma, żeby mnie nie odwiedzić, baby szczególnie, na paryską modę nastawione. Śmiech pusty mnie ogarniał na myśl o tej paryskiej modzie, z przywiezionych sukien jedna tylko, wieczorowa, od biedy by się nadała do pokazania, ale też zgorszenie potężne musiałaby obudzić. Ze względu na Gastona całą konferencję z Zuzią odbyłam, bo w coś jednak musiałam się ubrać, aż wreszcie jakiś strój dla siebie stworzyłam, możliwie mało nieprzyzwoity. Zarazem rozważałam kwestię umówienia go na inną porę, której nikt natręctwem nie zagrozi, wciąż dla tych wieści poufnych, nie do udzielenia przy ludziach. Wieczór może…? Albo spacer poranny, konno, wyznaczyć mu miejsce spotkania w lesie, przy szałasie drwali, w tej porze roku pustym…
Można powiedzieć, że nie zawiodłam się na nikim. Jako pierwsza przyjechała pani Porajska z córkami, rzekomo ze spaceru wstępując. Wyprzedziła nawet Gastona, którego elementarna przyzwoitość musiała powstrzymywać, przez co pojawił się dopiero w kwadrans po niej. Widziałam, jak chciwie okiem łypała, patrząc na moje powitanie go, a plotki już jej w ustach pęczniały, ale od razu postarała się swoimi córkami go zająć, co jej o tyle łatwo przyszło, że ja z kolei następnych gości miałam na głowie. Prawie razem przybyli pan baron Wąsowicz, jak zwykle w lansadach, zasapany i potem opływający, i pani baronowa Tańska, która jedna zuchwale z ciekawością się nie kryła i wprost wyznała, że najnowszych wieści z Paryża jest namiętnie spragniona, a o moim powrocie wie już od wczoraj. Pól godziny nie minęło, jak pojawił się Armand.
Wincenty, na szczęście, anonsował, więc miałam czas przygotować twarz na jego przyjęcie. Musiałam wszak udawać, że go widzę na oczy po raz pierwszy w życiu, co w pewnym stopniu było nawet prawdą, bo też istotnie w czasach bieżących nie słyszałam o nim nawet. Możliwe, że Mączewska moją lekkomyślność trafnie oceniała, żaden lęk mnie bowiem nie ogarnął, a tylko silne zaciekawienie.
Taki się okazał, jak sobie wyobrażałam. Urodziwy, pewny siebie i odrobinę zuchwały, z tą iskierką bezczelności, która budzi zgorszenie i fascynuje kobiety. Kuzynkę pragnął odwiedzić, ta kuzynka to ja, do swojego nieślubnego pochodzenia wręcz gotów był publicznie się przyznać! Nie zdziwiła mnie wcale ani jego wcześniejsza, jak wyszło na jaw, znajomość z baronową Tańską, ani wyraźna nieufność pani Porajskiej, której obycie salonowe wiele pozostawiało do życzenia.
No i oto miałam piękną okazję porównać obyczaje obecne z przyszłymi. Zmiłuj się Panie, a cóż za obłuda! Przez dwadzieścia pięć lat jej nie dostrzegałam, a ujrzałam w mgnieniu oka w to jedno wczesne popołudnie! Toż cały świat wiedział, że pani Porajska gwałtownie dla córek mężów szuka, bo tylko patrzeć, jak w staropanieństwo wkroczą, jedna dziewiętnaście lat, a druga aż dwadzieścia jeden, nie mówiła zaś o nich inaczej, jak “dziewczynki” i sama już nie wiedziała, na~ którą stronę je popychać. W moim salonie znajdowało się wszak trzech kawalerów do wzięcia, a wszyscy, wedle opinii ludzkiej, majętni. Najlepiej Gaston jej pasował, czego w żaden sposób ukryć nie zdołała i śmiech ogarniał, jak usiłowała dyplomatycznie zalety “dziewczynek” przed nim prezentować, zarazem ujmując im wieku. Baronowa Tańska, acz silnie wyemancypowana, symulowała obojętność wobec Armanda, chociaż ślepy by dostrzegł, że mocno nim zajęta. Jednakże trzeba przyznać, że Gaston ją zainteresował. Baron Wąsowicz koło mnie dość jawnie skakał, ale też pilnując, żeby najmniejsza poufałość w to skakanie się nie wkradła, kompromitacją mi grożąc.
Śmieszne to wszystko razem było, ale przy tym denerwujące i uciążliwe. Nagle zatęskniłam do swobody przyszłości, choć z drugiej strony… No, jakieś formy…? Formy, formy, bez przesady z formami, może prosta grzeczność wystarczy, zwyczajne dobre wychowanie, takie właśnie, jakie wykazywali Gaston, Karol, Philip, w ostateczności nawet Armand… Podobała mi się i ulgę sprawiała szczerość i bezpośredniość pani Łęskiej…
Nagle, ni z tego, ni z owego, stroje mi się przypomniały i w wyobraźni ujrzałam barona Wąsowicza w krótkich spodenkach w kwiaty, z krzywymi odnóżami, spod nich wystającymi, bo że miał krzywe, byłam pewna… włochatymi do tego. Bez gorsetu, którym się katował, z brzusryskiem, wylewającym się w zwałach… Panią Porajską z całą jej tłustością białą jak świńskie sadło pierwszego gatunku, opiętą w dżinsy albo w krótką spódniczkę, na grubiutkich nóżkach, z fałdami pod każdą łopatką…
A cóż za widok okropny! Z drugiej strony jednakże Armand czy Gaston w samej koszuli z krótkimi rękawami, z widoczną pod nią silną, posągową Bryją… Byle nie za dużo tego widoku…
Nie miałam czasu porządnie się nad tym wszystkim zastanowić, ale wyraźnie poczułam, że jednak wolę te późniejsze czasy, mimo ich okropnego rozwydrzenia. Córki pani Porajskiej, luzem puszczone, już by sobie partnerów znalazły, baronowa Tańska poszłaby spokojnie do łóżka z Armandem, nerwowości się wyzbywając, a ja bym mogła jawnie Gastona zatrzymać… Gdybyż tak się dało wymieszać jedne obyczaje z drugimi, połączyć, ocalić rozumne i dobre, a wyrzucić głupie i złe…
Wszystkim razem zajęta, dopiero po chwili dostrzegłam, że Gaston Armandowi pewną sztywność okazuje i stara się rozmowy z nim unikać. Przypiął się na trochę do barona Wąsowicza, ten jednak rywala od razu w nim wywęszył i o niczym innym, jak tylko o polowaniach mówił, dziedzinie istotnie sobie najbliższej. Panią Porajską wyraźna rozterka szarpała, bo i ode mnie o modzie chciała usłyszeć, i córki swatać, baronowa Tańska o zmiany w Paryżu wypytywała, różnych drobnostek od Armanda żądając i udając, że w roztargnieniu wcale nie wie, do kogo się zwraca, Armand zaś uparcie próbował ku mnie się zbliżyć, na co nie chciałam pozwolić.
Trzeba przyznać, że grono gości miałam wyjątkowo źle dobrane.
Zaczęli wreszcie się zbierać, bo nie mogli u mnie wiekować, Armand szczególnie, z pierwszą wizytą przybyły. Bezczelny czy nie bezczelny, jakieś pozory dobrego wychowania zachować musiał.
Ale też i swoje osiągnąć potrafił…
– Pozwolisz, droga kurynko – rzekł do mnie w chwili pożegnania – że przybędę o jakiejś dogodnej dla ciebie porze, bo wydaje mi się, że różne sprawy rodzinne powinniśmy omówić. Jutro może? Zaraz po śniadaniu?
Powiedział to głośno, jawnie i wprost, wszyscy usłyszeli, wszelką ukradkowość wykluczył. Ach, jakże mnie korciło, aby mu zimno odrzec, że nie mamy czego omawiać, bo żadnych spraw rodzinnych między nami być nie może, więc i wizyta niepotrzebna. Nie uczyniłam tego jednak, bo już miałam własny plan.
– Ależ proszę bardzo, panie Guillaume – powiedziałam słodko. – Wcześniej z konnego spaceru wrócę i z przyjemnością pana ujrzę u siebie.
Po czym natychmiast zwróciłam się do Gastona.
– Panie de Montpesac, zechciej pan pozostać jeszcze kilka chwil. Miałam wiadomość od pana Desplain, którą, wedle jego słów, pan mógłby rozszerzyć i wyjaśnić. Swoje sprawy powinnam jak najrychlej ułożyć i uporządkować, a nie są to kwestie przyjemne, więc im szybciej się je zakończy, tym lepiej. Pozwoli pan, że zajmę mu jeszcze odrobinę czasu.
Nie miałam najmniejszego pojęcia, czy obecny Gaston zna w ogóle obecnego pana Desplain i co z moich słów zrozumie, ale już mi było wszystko jedno. Liczyłam w każdym razie, że zdoła się opanować i żadnego zdumienia nie okaże.
Istotnie, okiem nawet nie mrugnął, skłonił się tylko grzecznie.
– Jestem do usług pani hrabiny…
– Ależ droga hrabino, towarzysza podróży mi zabierasz! – wykrzyknęła na to baronowa Tańska. – Miałam nadzieję, że pan de Montpesac do domu mnie odprowadzi! A tu proszę, znów muszę korzystać z opieki pana Guillaume!
– Jak też pan de Montpesac mógłby odprowadzać panią baronową, skoro jest własnym wolantem? – zdziwiła się młodsza Porajska z tak niebiańską niewinnością, że w jej niedorozwój umysłowy największy sceptyk by uwierzył.
– Ja zaś i opieką, i towarzystwem pani baronowej służę w każdej chwili, choćbym miał się i bryczki, i koni wyrzec – wyrwał się baron Wąsowicz, całą wizytą i zrozpaczony, i uszczęśliwiony zarazem. Zrozpaczony, bo już dwóch rywali widział, uszczęśliwiony zaś, bo z litości przez kilka minut całkiem miło z nim rozmawiałam. Pozwoliłam mu nawet końce paluszków ucałować.
Wszyscy, rzecz oczywista, przybyli własnymi powozami i jeden Armand dysponował swobodą, przyjechawszy konno. On też, powołując się na tę szczęśliwą okoliczność, ogłosił się giermkiem baronowej Tańskiej. Mógł zarówno jechać obok, jak i konia z tyłu powozu uwiązać. Na jego dobro należało zapisać, że słysząc moje zaproszenie Gastona, najmniejszego zaskoczenia nie okazał.
Pojechali wreszcie wszyscy do diabła. Wróciłam do salonu, gdzie czekał Gaston.
Stałam przez chwilę w drzwiach, patrząc na niego, a serce mi się z piersi rwało i ręce same wyciągały. Taki był, jaki powinien być, tylko ubranie go trochę szpeciło. Jakimś tam błyskiem, kawalątkiem umysłu, stwierdziłam, że czyni go mniej męskim, w porównaniu z przyszłością zniewieściałość pewna w jego obecnej garderobie się objawiała. Kryła zalety figury, którą wszak znałam doskonale, spodnie na nim jakoś gorzej leżały… Już bym chyba wolała te przyszłościowe dżinsy!
I ciekawa rzecz, co też miał pod spodem? Takie same gacie, jak mój nieboszczyk mąż nosił…?
Śmiać mi się zachciało na myśl, co by było, gdybym go o to spytała. Nie, takich szaleństw nie mogłam popełniać, ten obecny Gaston wziąłby mnie za kokotę albo za wariatkę. Uciekłby w przerażeniu i nie chciał mnie znać. Musiałam wrócić do czasów, które już zdążyły przestać być moimi własnymi.
Poruszyłam się wreszcie. On przez ten czas też patrzył na mnie ze spokojną twarzą, ale w oczach miał wszystko, czego za nic w świecie nie wymówiłyby usta. Skłonił się teraz.
– Pani hrabino – rzekł. – Racz pani wybaczyć, że się wtrącam, z pewnością zbyt natrętnie…
Boże drogi, wypisz wymaluj te same słowa powiedział do mnie za sto piętnaście lat! A cóż za potworne pomieszanie czasów, także gramatyczne…!
– … ale widzę grożące pani niebezpieczeństwo i nie mogę milczeć – ciągnął. – Szczęśliwy jestem, że pozwoliła mi pani wyjaśnić wszystko tak szybko.
– Domyślam się trochę, co od pana usłyszę, i dlatego wolałam się pośpieszyć – odparłam, siadając i wskazując mu miejsce naprzeciwko siebie. – Pan zapewne znał mojego świętej pamięci pradziada?
– Tylko pośrednio. Widzę z tego pytania, że nie wejdę na grunt nie przygotowany. Czy pozwoli mi pani mówić szczerze? Choć uprzedzam, że będą to sprawy, o których uszy niewieście nie powinny nigdy słyszeć, i które mogą zatruć i umysł, i serce. Rozpacz mnie ogarnia, że muszę być zwiastunem takiej obrzydliwości.
Czas dawnego obiadu, a obecnie, wedle moich nowych rozporządzeń, drugiego śniadania, już nadszedł, zadzwoniłam zatem i kazałam podawać, nawet go nie zapytawszy o zdanie. Trochę może chciałam mu udowodnić, że od tych wieści nie zamierzam wcale stracić apetytu i nie tak bardzo się nimi przejmę, jak on się obawia.
– Z mojej służby francuski język zna tylko mój stangret Roman, reszta zaledwie po kilka sław, więc możemy rozmawiać swobodnie – powiadomiłam go, ukrywając, że francuski język zna także bardzo dobrze kamerdyner Wincenty, ale do usługi przy tym śniadaniu zażądałam lokaja i pokojówki, więc nie miało to żadnego znaczenia. – Dopomogę panu. Sprawa zapewne dotyczy ostatnich chwil życia mojego pradziada i spadku po nim?
– Zatem odgadła pani? Niezmiernie żałuję, że nie spotkałem pani we Francji, ale to wina mojej nadgorliwości. Zbyt wcześnie przyjechałem do Polski i minąłem się z panią w drodze. No a potem już postanowiłem zaczekać na pani powrót. – Bardzo słusznie. Mogliśmy się znów minąć.
– Tak jak minęliśmy się przed ośmiu laty…
Wyrwały mu się te słowa wbrew woli, to było widać. Ucieszyły mnie nadzwyczajnie, ale musiałam poddać się zwyczajowej obłudzie i udałam zdziwienie.
– Co pan ma na myśli?
– Odbiegłem od tematu, proszę o wybaczenie. Cóż, przed ośmiu laty wielokrotnie bywałem w Kosowie, jakże blisko i Zrębów, i Sękocina, i tak się składało, że pani była wtedy z rodzicami w podróży. po raz pierwszy ujrzałem panią jako pannę młodą…
Więc on to pamiętał…! Ciepło mi się na sercu zrobiło. Pozwoliłam sobie na szczere wyznanie.
– Istotnie, przypominam sobie pana. Wiem, że pokrewieństwo między nami istnieje, ale tak dalekie, że wręcz trudno go dociec. Ujrzał mnie pan w przeddzień…
– Niewielka różnica. VU każdym razie ujrzałem panią straconą dla świata i małżonkowi pani zdążyłem z całej siły pozazdrościć. Stąd mój upór, aby teraz przyjazdu pani doczekać i nie dopuścić do nieszczęścia.
Byłabym próbowała dalej go ośmielać, gdyby nie dzika ciekawość tych wydarzeń, które znałam tylko z przyszłości i które teraz niezmiernie mnie intrygowały. Postanowiłam wreszcie mieć to z głowy.
– No więc właśnie, cóż tam zaszło takiego, o czym nic nie wiem? Jakież nieszczęście może mi grozić?
– O tym, iż planowane małżeństwo pana hrabiego nie doszło do skutku, wie pani niewątpliwie?
– Wiem. Fałszerstwo…
Ugryzłam się w język, bo przecież dziś wszystko mogło wyglądać zupełnie inaczej niż później. Trudno sobie wyobrazić, ża panna Luiza zabiła urzędniczkę w samochodzie, który pojawi się dopiero za jakieś czterdzieści lat, i skąd w ogóle urzędniczka w merostwie!
– Owszem, fałszerstwa też próbowano – przyświadczył Gaston, wyraźnie zatroskany. – Nie udało się dzięki świadectwu księdza, który pana hrabiego na śmierć dysponował, choć zainteresowana dama usiłowała twierdzić, iż związek zawarto na łożu śmierci. Ale współpretendent pani do spadku nie złożył broni i przypadkiem dowiedziałem się, że zdecydowany jest albo panią poślubić, albo usunąć ze swej drogi, bo wówczas cały spadek jemu by przypadł. Pan Desplain to ostatnie stwierdził niezbicie. No i, niestety, jest to pan Armand Guillaume, którego z przerażeniem ujrzałem w pani własnym domu.
No i masz ci los, myślałam, że uciekam od Armanda i zapewniam sobie bezpieczeństwo, tymczasem już mnie zdążył dogonić. Z tymi samymi zamiarami, które żywił w Trouville! Czy nie wpadłam przypadkiem z deszczu pod rynnę?
– A co się stało z panną Lerat? – spytałam, zapomniawszy, że nie powinnam może nawet znać jej nazwiska.
Gaston się zmieszał.
– Rzecz okropna. W ostatniej niemal chwili dostałem od pana Desplain telegraficzną wiadomość, której miałem nadzieję pani zaoszczędzić. Zniknęła…
– To wiem, że zniknęła. Nie odnaleziono jej?
– Owszem. Właśnie odnaleziono i to nas przeraziło jeszcze bardziej. Panna Lerat, wybaczy pani, że o osobie jej konduity ośmielam się mówić… została odnaleziona w Paryżu, w swoim mieszkaniu, o którym wcześniej nikt nie wiedział. Nieżywa. – Zamordowana…! – wyrwało mi się.
Gaston się jakby zachłysnął i spojrzał na mnie dziwnie. – Skąd pani to wie?
– O, wcale nie wiem, dedukuję logicznie. Nie była to przecież osoba, skłonna do samobójstwa, a zdrowie, o ile słyszałam, miała żelazne. Pan Desplain spodziewał się po niej wielkich nieprzyjemności i sam był zdziwiony, że nie czyni żadnego zamieszania…
Równocześnie zdążyłam pomyśleć, że oszalałam chyba, w tych czasach tyle logiki nie miałam prawa prezentować. Nie do myślenia kobiety zostały stworzone, sawantek bał się każdy. Do diabła, niech się przestanę wygłupiać, bo stracę Gastona bezpowrotnie!
Na razie jeszcze się na to nie zanosiło.
– Jestem pełen podziwu, odgadła pani najtrafniej! Co za szczęście, że tak mężnie pani to przyjmuje! Istotnie, wszystko powiodło do takiego wniosku, zważywszy jednak, że od wydarzenia do odkrycia upłynął długi czas, nic już się nie da stwierdzić ani udowodnić.
Znaleziono ją nie w Montilly, a w jej mieszkaniu, o którym nikt nie wiedział… Pewnie też po miesiącu, no oczywiście, po moim wyjeździe, musiała zapewne strasznie śmierdzieć i konsjerżka się zainteresowała. O mało tego nie powiedziałam, na szczęście zdołałam się powstrzymać. Zarazem na myśl, jak romantyczne tematy omawiamy, znów mi się zachciało śmiać.
– A motywy zbrodni? – spytałam. – Pan Desplain ma jakieś przypuszczenia?
– Woli ich nie wyjawiać. Ale ja… Tu właśnie obawiam się własnego natręctwa… Zazwyczaj, i błagam, żeby zechciała mi pani uwierzyć, nie zajmuję się plotkami służby, ale tym razem były znamienne i do mnie same dotarły. Wynika z nich, że pan Guillaume był z panną Lerat silnie związany… Planował różne podstępne posunięcia… Po śmierci pana hrabiego panna Lerat okazała się już do niczego nieprzydatna… Za nic w świecie nie powtórzyłbym tego, nie rzucałbym na nikogo takich kalumnii, gdyby nie obawa o panią. Przy swej szlachetności i… niewiedzy… może pani coś zlekceważyć, zaniedbać ostrożności… I paść ofiarą kolejnego podstępu…
Ach, jak czarująco wyglądał, kiedy tak dławił się tymi, w jego pojęciu niehonorowymi, słowami! Siłą je z siebie wyduszał. Rozumiałam obawy, mogłam go przecież posądzić, że zalicza się do siewców obelżywych plotek, że chce tylko zdyskredytować rywala, mogłam obrazić się za, bądź co bądź, kuzyna… Nie uwierzyć mu w ogóle, nabrać nieufności… Potem przyszło mi na myśl, iż, dając mi do zrozumienia, że Armand Guillaume będzie usiłował poślubić mnie dla pieniędzy, sam nie oświadczy się nigdy w życiu i za żadne skarby świata. No rzeczywiście, jeszcze by mi tego brakowało…!
– Muszę wyznać, że wcale nie jestem zaskoczona – rzekłam czym prędzej. – Potwierdza pan moje bardzo niejasne przypuszczenia. I wdzięczna jestem panu za to potwierdzenie, bo sama zapewne nie ośmieliłabym się w nich ugruntować. Już pan Desplain podsuwał mi myśl, że na życzliwość i przyzwoitość pana Guillaume nie powinnam liczyć, ale czynił to w sposób nader zawoalowany i mogłam sądzić, że cała sprawa ograniczy się do żywionej ku mnie głębokiej, acz ukrywanej niechęci. Od pierwszego spojrzenia jednakże… na pana Guillaume…
Zająknęłam się nieco, bo tak naprawdę przy tym pierwszym spojrzeniu Armand wzbudził we mnie wielkie zainteresowanie i prawie się w nim zakochałam, później dopiero opamiętanie na mnie przyszło. Na widok Gastona. Gdyby nie jego przybycie…
No i proszę, znów tego nie mogłam powiedzieć! Nie tylko ze względu na obyczaje, ale też i przez tę wściekłą mieszaninę czasów! Na litość boską, czy już nigdy w życiu nie będę mogła rozmawiać swobodnie z nikim, oprócz Romana?! A jeszcze może na starość sklerozy dostanę i wtedy dopiero za obłąkaną zacznę uchodzić!
Na razie jednak musiałam brnąć dalej.
– Nieufność się we mnie zalęgła – rzekłam z lekkim wysiłkiem. – Pan Guillaume czyni wrażenie kogoś, kogo należy się wystrzegać. Mogłam sądzić, że tylko na gruncie prywatnym, ale w istniejącej sytuacji…
Zgubiłam się trochę w tych wyjaśnieniach, sama już niepewna, co powiedziałam, a czego nie, ile z tego wszystkiego miałam prawo wiedzieć i co też on mógł z mojej, pożal się Boże, dyplomacji wywnioskować. Musiał jednakże też się trochę zgubić, bo na moment się rozpromienił i oko mu zabłysło, i chociaż zaraz powrócił do spokojnego wyrazu twarzy, widać było, że jakiegoś ukojenia doznał. Pożałowałam, że siedzimy spokojnie przy stole, gdzie nie miałam żadnego pretekstu do żywych ruchów i żadnej możliwości nagłego strzelenia urokami, wyciągnięcia szpilek z uczesania i rozpuszczenia włosów na przykład, albo prezentacji kostek u nóg przy jakiejś przeszkodzie… Gdyby to było w ogrodzie, gałęzie przyszłyby mi z pomocą, czy pierwszy lepszy kamień, po czym zaskoczonemu wielbicielowi całe moje gadanie pomieszałoby się już dokładnie. Niestety, musiałam zachować przyzwoitość…
– Pani, szczęśliwy jestem, że nie sprawiam pani przykrości niespodziewanej… – zaczął Gaston, ale rozumny pomysł wpadł mi nagle do głowy i przerwałam mu gestem.
– Przejdźmy do salonu – rzekłam żywo, nie patrząc nawet, czy to śniadanie nam się już skończyło, czy nie. – Albo nie, do gabinetu! Okna wprost na ogród wychodzą, przyjemniej nam będzie tam wypić kawę, a przy tym może jakieś dokumenty okażą się potrzebne…
Żadne dokumenty nic mnie w tej chwili nie obchodziły, ale po drodze do gabinetu miałam możliwość co najmniej potknięcia się lekkiego. Leżał o trzy schodki niżej niż jadalnia, ciaśniej był umeblowany, a portefenetry wiodły na zewnętrzny taras i próg do przekraczania był dosyć wysoki. Coś z tego wszystkiego postanowiłam wykorzystać w uwodzicielskich celach.
Zapomniałam jednak kompletnie o jednym drobiazgu. Kotka czarna o imieniu Sadza, niezbyt już młoda, upodobała sobie do snu gerydon wysoki, na którym niegdyś waza z kwiatami stała, później zaś, w wyniku jej uporu, bo wciąż te kwiaty gniotła i niszczyła, miękki szal angorski został położony. Na nim zwijała się w kłębek i we wczesnych godzinach popołudniowych gabinet do niej należał. Nie życzyła sobie, żeby jej w śnie przeszkadzać i protest wyrażała bardzo energicznie, ja zaś, lubiąc koty, w pełni się z tym godziłam.
Trzebaż trafu, że w momencie, kiedy niecierpliwie skrzydło drzwi do gabinetu pchnęłam tak silnie, że aż o gerydon stuknęło, na tarasie zewnętrznym gwałtownie i ostro zaszczekał pies. Ściśle biorąc suka, Dama. Taka ona była dama, jak ja król hiszpański, zwykła kundlica, owoc uczuć zbiorowych naszej pinczerki i całego stada psów wiejskich, ale czujna niezwykle, wierna bez granic, przymilna i kochająca. Stróżowała tak pilnie, jakby chciała przeprosić za swoje pochodzenie, gorliwie obiegając całą posiadłość i ostrzegając przed wszystkim, co wydawało się jej nie w porządku. Tyle już usług oddała, że należało ją szanować i pozwalało się jej robić, co zechce.
No i teraz właśnie szczeknęła. Przy otwartym portefenetrze do ogrodu. Wszystko razem, moje głośne szczęknięcie klamką, stuknięcie drzwiami o gerydon, ostre zaszczekanie Damy, nastąpiło równocześnie.
Dla Sadzy to było stanowczo za wiele. Dosłowńie wystrzeliła ze swego legowiska na wysokościach, z gniewnym skrzekiem przefrunęła wprost na ciężki stół pośrodku gabinetu, odbiła się na nim i runęła prosto pod nasze nogi. Ze stołu razem z szarpniętą pazurami serwetą zleciał wielki świecznik wieloramienny na osiem świec i tacka z karafką i kieliszkami, które z trzaskiem rozbiły się na podłodze. Ja miałam już stopę nad drugim schodkiem, kiedy Sadza podbiła mi tę stojącą jeszcze nogę, Gaston był tuż za mną i zapewne też zaczynał schodzić, bo oboje w tej samej chwili straciliśmy równowagę.
Gaston próbował mnie podtrzymać z jak najgorszym rezultatem. Sama mu w tym przeszkodziłam, uczepiwszy się jego odzieży, i wspólnie zjechaliśmy do gabinetu niczym grupa cyrkowa dokładnie zespolona, dobrze jeszcze, że nie głowami w dół.
Moje życzenia spełniły się wręcz w nadmiarze. Siedziałam na posadzce, oszołomiona, włosy rozsypały mi się co najmniej w połowie, co było o tyle dziwne, że przecież Sadza podcięła nam nogi, a nie głowy, suknia zachowała się rozumnie, odkrywając tyle nóg, ile było trzeba, żeby ukazać ich kształty, Gaston siedział koło mnie na ostatnim schodku z wyrazem osłupienia na twarzy, ale widzieć przez to nie przestał i damę obok zdołał obejrzeć, wstrząs zaś wybił mu z głowy taktowne zamykanie oczu.
Przez długą chwilę milczeliśmy, patrząc na siebie, po czym śmiać mi się zachciało straszliwie. Możliwe, że parsknęłam pierwsza. Na twarzy Gastona przez moment toczyły ze sobą walkę różne uczucia, po czym też nie wytrzymał.
Zaczęliśmy się śmiać razem tak okropnie, że słowa żadne z nas nie mogło wymówić, a łzy płynęły nam z oczu. Zachowałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że nie tykałam sukni, a za to wyjęłam szpilki z rozczochranych włosów i cały ich płaszcz na mnie spłynął. Na huk i rumor, rzecz jasna; przyleciała służba, lokaj Bazyli omal na nas nie runął, cudem chyba zdołał zatrzymać się w drzwiach nad schodkami i tam znieruchomiał, przerażonym wzrokiem patrząc, jak państwo na podłodze płaczą i pieją, dzikiego śmiechu nie mogąc opanować.
Nie wiem, jak długo by to trwało, choć śmiech Gastona zmieniał już swoje oblicze najwyraźniej w świecie na widok, jakiego mu dostarczyłam. Przypomniała mi się jego reakcja na ów płaszcz z włosów, stanowiący jedyne moje odzienie… Też mi rozbawienie zaczęło w gardle zamierać, kiedy, na szczęście, za portefenetrem na tarasie pojawił się Roman.
Jednym rzutem oka ogarnąwszy scenę, objął komendę. Gaston opanował się w mgnieniu oka, rozbawienie sobie pozostawiając, ale już w taktownym zakresie. Pozwoliłam się podnieść. suknię poprawiając tak, jakby nie miało to żadnego znaczenia, włosy zgarnęłam, zwinęłam i upięłam szpilkami, nadal śmiejąc się wdzięcznie i wyjaśniając winę Sadzy. Obawiam się, że czułości w głosie ukryć nie zdołałam… Damie w cichości ducha postanowiłam ofiarować cały pasztet z zająca, co było jej uwielbianym przysmakiem.
Dzięki energicznym zarządzeniom Romana w mgnieniu oka wszystko wróciło do równowagi i dostarczono nam kawę razem z nowym zestawem szkła. Zarazem wyszło na jaw, że mojego osobliwego stangreta Gastonowi przedstawiać nie muszę, sam wspomniał, iż zna go doskonale i niemal życie mu zawdzięcza, uratowany przy jakiejś komplikacji końskiej. Wsiadł na Szafira, nie ujeżdżonego jeszcze, świeżutko przewiezionego do Montilly…
Wolałam nie wnikać, kiedy to było i przy jakiej okazji. Usiedliśmy do dalszej rozmowy.
I nagle okazało się, że stosunki między nami panują zupełnie odmienne. Ten śmiech nas zbliżył. Nie byliśmy ludźmi, którzy poznali się osobiście zaledwie przed dwoma dniami, a dwojgiem przyjaciół, zżytych zgoła od urodzenia. Inny ton rozmowy, inne słowa nawet padały, znikła wszelka sztywność, bliskość wzajemna stała się faktem dokonanym. O, jasną jest chyba rzeczą, że wykorzystałam to wszechstronnie! W końcu trzeba było się rozstać.
– Pani – rzekł mi Gaston na pożegnanie, kiedym go odprowadziła aż na taras. – Jak ciężko odjeżdżać z raju… Przeżyłem najbardziej wstrząsającą i bez wątpienia najpiękniejszą chwilę w życiu. Pozwolę sobie…
– Ach, pozwól pan sobie na wszystko, co zechcesz – przerwałam mu ryzykownie, zdając sobie sprawę z nieprzyzwoitego zuchwalstwa i pełna obłudy wręcz rozkosznej. – Kompromitacja moja w pańskich oczach była tak potężna…
Oczywiście urwałam specjalnie, żeby mógł zaprzeczyć.
– Kompromitacja…? Kompromitacją nazywa pani uchylenie
Jakąż straszną ochotę miałam podpowiedzieć mu: “…kretyna z siebie zrobiłem”, ale udało mi się powstrzymać.
– …ośmieliłem się patrzeć na bóstwo…
– Podobno i kotu wolno patrzeć na króla – wyrwało mi się. Wspomnienie kota załatwiło sprawę. Spojrzeliśmy na siebie i znów zaczęliśmy się śmiać, ale już inaczej. Ogień był w tym śmiechu.
– Uwielbiam koty! – krzyknął Gaston, odwracając się 2 konia.
Podzielając w pełni jego upodobanie, wróciłam do domu. Roman na mnie czekał.
– Co jaśnie pani zamierza zrobić, dopóki pan Jurkiewicz testamentu do podpisania nie przywiezie? – spytał bez wstępów.
Nieszczęściem nie testament i nie pana Jurkiewicza miałam w tej chwili w głowie.
– Nic – odparłam beztrosko. – Wie chyba Roman doskonale, że pan de Montpesac mnie interesuje i chciałabym go skłonić do oświadczyn także i teraz. W ostateczności mogę z nim wziąć dwa śluby w odstępie stu lat. A co…?
– Jaśnie pani raczy okazywać lekkomyślność, która mnie bardzo martwi. Pan Guillaume się tu plącze. Sytuacja jest dokładnie taka sama, jak za te sto piętnaście lat, a przestałem być pewien, co łatwiej uszkodzić, karetę czy samochód.
Wciąż jeszcze trwało we mnie radosne upojenie. – Jeśli nie rozhukamy koni, kareta wolniej jedzie…
– Za to więcej drzew rośnie. Jaśnie pani musi to potraktować poważnie i Bogu dziękujmy, że ogólnie cała sprawa jaśnie pani jest znana. Pan de Montpesac mówił o tym, co już wiemy?
– Tak. Z tą różnicą, że panna Luiza padła trupem u siebie, w paryskim mieszkaniu.
– Dla nas to wszystko jedno. W obecnych czasach sprawcy nie znajdą, choćby pękli, chyba że wynajmą wróżkę z kryształową kulą. Ale ja się poważnie obawiam, że dla złoczyńcy istnieje obecnie więcej możliwości i jaśnie pani bardziej jest narażona. Dopóki ten testament nie zostanie podpisany, ja będę jaśnie pani pilnował. Mam nadzieję, że pan de Montpesac również. A zechce jaśnie pani zauważyć, że i trucizny różne są jeszcze nie do wykrycia.
Zaczęłam wreszcie uważniej go słuchać.
– Trucizny działają w obie strony – zauważyłam odkrywczo. – Nie musi pan Guillaume koniecznie otruć mnie, mogę otruć i ja jego. Ale w tym celu muszę go czymś karmić, a na razie jakoś go tu nie ma.
– Był wczoraj.
– I nic się nie stało.
– Czy ja wiem… Mogło się stać.
Nagle przypomniałam sobie hałasy nocne.
– Ejże! Zapomniałam zapytać pana Jurkiewicza, czy się błąkał nocą po pałacu i po co. Ktoś chodził po korytarzu. Zmęczona byłam i nie chciało mi się sprawdzać, ale sądziłam, że to pan Jurkiewicz.
– I co jaśnie pani zrobiła?
– Nic. Zamknęłam się. Przejście przez gabinet też było zamknięte, bo zawsze zamykam, Roman wie, pieniądze tam leżą…
Roman jakby nagle zesztywniał. – Jaśnie pani jest pewna?
– Czego?
– Że ktoś chodził? – Pewna. A bo co?
– Bo pan Jurkiewicz, wyjeżdżając, chwalił sobie nocleg u nas i mówił, że dawno mu się tak doskonale nie spało. Jak się z wieczora położył, tak dopiero pokojówka go rano zbudziła… Coś we mnie drgnęło i popatrzyliśmy na siebie.
– Naprawdę Roman myśli, że pan Guillaume jakoś się dostał do nas po odjeździe i sprawdzał, czy nie udałoby się mnie, na przykład, udusić we śnie…?
– A jaśnie pani jest pewna, że nie? – spytał Roman zimno.
A skąd, u licha, mogłam być pewna czegokolwiek, co Armand zdołałby wymyślić! Gdybym padła trupem przed podpisaniem testamentu, dziedziczyłby wszystko, a co jak co, ale alibi sobie znalazł z pewnością. Gdzież on się w ogóle zatrzymał, gdzie mieszkał…?!
– Gdzie on stoi? – spytałam pośpiesznie. – Roman wie? – Pod samym naszym nosem, w naszej oberży, i mieni się krewnym jaśnie pani, który lubi swobodę i dlatego pałacu unika. W życiu tyle się nie nagadałem ze służbą, co teraz, praczka z oberży już myśli, że się z nią ożenię.
Pocieszyłam go.
– Za dwa dni już będzie po paradzie, bo testament podpiszę. Dwa dni przeżyć chyba mi się uda?
– Nie wiem czy dwa dni – odparł Roman ponuro. – Nie miałem kiedy jaśnie pani powiedzieć, że pan Jurkiewicz mocno się waha i kłopoty przewiduje, jak go tu wiozłem, wypytywał mnie o francuskie sprawy i coś mamrotał, że bez porozumienia z panem Desplain testamentu nie da rady sformułować tak, żeby go nikt nie zaczepił. Jakieś prawo własności nie do końca zostało ustalone. Mówił o tym jaśnie pani?
Mówić, mówił, ale zdaje się, że w tej rozmowie nie najwłaściwszy udział brałam. Niemniej jednak pan Jurkiewicz
testament na jutro obiecał…
– Nie wierzę – rzekł Roman stanowczo. – Zobaczy jaśnie pani, że on jutro tylko propozycję, szkic taki, przywiezie albo przyśle do akceptacji jaśnie pani, a gotowy do podpisu i wedle prawa sporządzony dokument napisze dopiero po odpowiedzi pana Desplain. A to potrwa może nawet parę tygodni.
Rozzłościłam się. Bywało przecież, że ktoś testament zgoła nabazgrał i ogólnikowo się w nim wypowiedział, a ważny był i wszyscy go szanowali. Spadkobierca niekiedy sam nie wiedział, co dziedziczy. Na to mi Roman przypomniał, że owszem, wśród ludzi przyzwoitych takie rzeczy przechodziły bezboleśnie, ale też i takie właśnie testamenty zwalano najłatwiej wystarczało, żeby się jacyś krewni upomnieli i już kłopoty. A że w moim przypadku krewny się upomni, rzecz jest pewna, musi to być zatem załatwione tak, żeby mu najmniejszej nadziei nie zostawić.
Westchnęłam ciężko, bo miał rację, i zajęłam się przybyciem prawie w tym samym momencie panny Cecylii Chodaczkówny, stałej naszej rezydentki, która z płaczem wielkim do rąk mi się rzuciła. Mojego nieboszczyka męża daleka powinowata, więcej niż pół życia w Sękocinie spędziła, ubogą sierotą będąc, choć jakieś tam cioteczne siostry i braci miała, którzy nie chcieli jej u siebie trzymać na łaskawym chlebie. Z wizytą do nich się udała krótko przed moim odjazdem do Francji, z wielką nadzieją, że jednak rodzinę w nich znajdzie, bo jakiś spadek odziedziczyli, a teraz właśnie wróciła we łzach i rozżaleniu.
– Tak mnie przyjęli, jak tego psa przybłędę! – szlochała już na dziedzińcu, z wózka żydowskiego wysiadając. – Nie poznawali zgoła, w komórce jakiejś utknęli, każdy kawałek chleba w gardle mi stawał! Jużem nie chciała Katarzynce nad karkiem wisieć, jużem myślała, że na starość swoi mnie przy, garną, a tu topić się chyba przyjdzie! Jedna moja nadzieja, że mnie Katarzynka do łask przywróci, że mi tu kąta jakiego udzieli…!
Zdziwiłam się nawet nieco tym jej lamentom, bo zazwyczaj spokojna była i histerii żadnych nie wyprawiała, ale odgadłam, że jakiś cios w samo serce kochani krewni musieli jej zadać. Uspokoiłam ją od razu.
– Niechże mi tu panna Cecylia przestanie rozpaczać, pokój panny Cecylii nietknięty czeka i miejsce jest zawsze, jest tu panna Cecylia u siebie i nikt niczego nigdy nie skąpił. No już, już, nie warto złej rodziny żałować. Franciszek rzeczy weźmie, Józia pomoże, chodźmy do domu, panna Cecylia po tych przeżyciach odpocznie.
– Ja dobrze mówię całe życie, że Katarzynka jest anioł prosto z nieba…!
Żal mi jej było, prawdę mówiąc, szczególnie teraz, kiedy uświadomiłam sobie, że ledwie sześćdziesięciu lat dobiega, i błysnęło mi porównanie z osiemdziesięcioletnią blisko panią Łęską. Akurat odwrotnie powinny wyglądać.
Ja się do panny Cecylii zwracałam per “pani”, a ona do mnie “Katarzynko” i sama tak od początku zarządziłam. Kiedym tu przybyła szesnastoletnią dzieweczką, ona mi się wydała starszą panią, a że ubogą i na łasce mojego męża, nic to nie znaczyło wobec jej pochodzenia całkiem przyzwoitego z bogatej niegdyś, senatorskiej szlachty. Wiek nie pozwolił mi wówczas żądać dla siebie hrabiowskich splendorów, po czym już tak zostało i wszyscy przywykli. Nieszkodliwa była zupełnie, cicha i grzeczna, na cóż mi było ją upokarzać, skoro przez swoje nieszczęśliwe życie i staropanieństwo na litość zasługiwała, a nie na wzgardę.
Ucieszyłam się nawet z jej powrotu, bo im więcej osób w domu, tym lepiej dla mnie, a gorzej dla złoczyńcy. Panna Chodaczkówna przy tym słynęła z tego, że sen miała nadzwyczaj lekki, a za to ciekawość w sobie wielką i każdy szelest sprawdzała. W obecnej sytuacji mogła się bardzo przydać.
Nawet i Roman na jej widok trochę się uspokoił i poszedł swoje zarządzenia wydawać…
Gości rozmaitych dopiero przed wieczorem się pozbyłam, a wszyscy niby to przypadkiem przejeżdżając, po różnych oznakach poznali, że wróciłam i okazjonalnie wstąpili mnie witać. Spokojniejsza już o Gastona, rozumniej mogłam z nimi rozmawiać i na temat paryskiej mody fantazjować. Jeden Armand nie krył, że specjalnie z wizytą po raz drugi tego samego dnia przybywa, zaproszonego udawał, i samej sobie mogłam gratulacje złożyć, że tak go trafnie od samego początku oceniłam.
Robił, co tylko zdołał, żeby mnie skompromitować. Do poufnych szeptów się zabierał, aluzje różne czynił, wręcz można było mniemać, że całą podróż z Paryża w jego towarzystwie odbyłam, szarogęsił mi się jak zadomowiony, aż pani Korecka, największa plotkara w powiecie, dziwnym wzrokiem zaczęła na mnie i na niego patrzeć. A tak sobie zręcznie postępował, że nijak zaprotestować nie mogłam bez wywołania skandalu. Bałam się, że spróbuje zostać dłużej, a już co najmniej wyjść ostatni, ale na szczęście tego numeru mi nie wywinął, głośno zapowiadając się tylko na jutro dla owego omawiania spraw rodzinnych, o którym już wcześniej napomknął. Od razu postanowiłam Ewelinę i Gastona ściągnąć do pomocy przeciwko niemu.
Resztę wieczoru na pisaniu listów musiałam spędzić i znów z całego serca pożałowałam telefonu, który by wszystko o ileż szybciej załatwił!
W dodatku z góry przewidywałam dla siebie okropnie głupie kłopoty. Do mycia włosów fryzjera musiałam ściągnąć i posiadanie owych cudownych szamponów i balsamów wyjaśnić, bo bez nich wręcz nie miałam odwagi głowy pod wodę włożyć. W kosmetykach wszelkich i różnych utensyliach higienicznych sama sobie porządek zrobiłam, nie chcąc Zuzi na ustawiczne wstrząsy narażać, i pochowałam starannie drobiazgi rozmaite, z innej epoki pochodzące.
Spać mi się jeszcze wcale nie chciało, a za to nagle poczułam się okropnie głodna. Najzwyczajniej w świecie głodna tak, że pewnie nie zdołałabym zasnąć, i uprzytomniłam sobie; że przez dzień cały prawie nic nie jadłam. Drugie śniadanie z Gastonem mocno zlekceważyłam, potem, przy gościach, ledwie trochę kawy wypiłam, przy obiedzie, zirytowana Armandem, wcale nie miałam apetytu, a o kolacji w ogóle zapomniałam. Ugrzęzłam przy listach w gabinecie i przy porządkach w sypialni, i służbę, która o coś usiłowała zapytać, niecierpliwie odesłałam, nie słuchając. Pewnie właśnie o kolację pytali.
Światła wszystkie pogasiłam i bez namysłu wyszłam z sypialni. Przywykłszy już do oświetlenia elektrycznego, nie pomyślałam, żeby bodaj z jedną świecę zabrać ze sobą, i w korytarzu nagle znalazłam się w ciemnościach. Nie całkowitych, wszędzie u mnie po zakamarkach na każdym piętrze maleńkie lampki oliwne świeciły, wskazówkę dla oka stanowiąc, i kiedy wzrok się już przyzwyczaił, pozwalały poruszać się prawie swobodnie, ale dostatecznych, żebym musiała odczekać chwilę. Stojąc tak i czekając, ciszę pałacu usłyszałam, służba już poszła spać, Zuzia zapewne jeszcze drzemała u siebie, czekając na moje ostatnie wezwanie…
Mogłam zadzwonić i czegoś do jedzenia zażądać, i dawniej tak właśnie bym postąpiła, ale teraz znienacka rozbawiła mnie myśl, ża sama we własnym domu pożywienia sobie poszukam i zobaczę, co znajdę. Cicho ruszyłam korytarzem, omijając skrzypiące miejsca, w świetle lampki nieźle jui widząc, zeszłam po schodach i najpierw zajrzałam do jadalni. Tam też tradycyjne światełko się paliło. Przy jego blasku ujrzałam pusty stół i zamknięte kredensy, przypomniałam sobie, że klucze od nich trzyma Mączewska, a nie ja, do żadnego się zatem nie dostanę. Poszłam do pokoju śniadaniowego, tam sytuacja wyglądała podobnie, udałam się do małego salonu, gdzie często na paterach czekoladki stały, ale okazało się, że Mączewska przezornie i czekoladki zamknęła, poza tym wcale nie miałam chęci na czekoladki, tylko na coś solidniejszego. Kiełbasę, szynkę, pieczeń wołową, którą przy obiedzie ledwo skubnęłam, kurczaka, a chociażby jajecznicę ze skwareczkami. Na myśl, że ktoś ze służby mógłby mnie o tej porze zastać w kuchni, smażącą sobie jajecznicę, ogarnął mnie pusty chichot i tym bardziej nabrałam ochoty na taki wygłup. Źle w głowie musiałam mieć w tym momencie.
Zawróciłam do kuchni. Do nóg przyplątał mi się któryś kot, łasząc się i pomrukując cicho. Szeptem obiecałam mu trochę śmietanki, jeśli ją gdzieś znajdę i, wciąż poprzestając na tym marnym, awaryjnym oświetleniu, przeszłam przez wszystkie pomieszczenia.
Lampki zaś owe paliły się u mnie od wielu lat, od czasu, kiedy gość nasz ówczesny, pan Komorowski, nocą ze schodów zleciał z hukiem i krzykiem i złamał nogę. Piekło istne zapanowało, wszyscy na siebie wzajemnie i na pana Komorowskiego wpadali, świec szukając i światło jakieś usiłują zapalić, co same trudności napotykało. Ktoś, macający po gzymsie kominka, porcelanową figurkę zrzucił i stłukł, co mnie nawet ucieszyło, bo nigdy jej nie lubiłam, choć podobno bardzo droga była, a mój własny świętej pamięci mąż całą żardinierę z kwiatami wywrócił i guza na czole sobie nabił. Wreszcie kucharka przybyła z wieczną lampką oliwną, sprzed Matki Boskiej zabraną, co pozwoliło zacząć coś widzieć i inne światła zapalić.
Od tamtej chwili postanowiłam, że zawsze jakaś iskierka ma ciemności rozświecać we wszystkich miejscach domu, żeby nigdy więcej taka okropność nie wystąpiła. I tak już zostało na zawsze.
Pan Komorowski zaś w ciemnościach schodził i ukradkiem, bo nalewka nasza tak go korciła, a do swoich skłonności pijackich nie chciał się przyznać. Kilka karafek zostało na kredensie, których do końca nie kazałam uprzątać, żeby sobie na opinię skąpiradła nie zarobić. Siedemnaście lat wtedy miałam i doświadczeń własnych, jako pani domu, niewiele, a skłonności pana Komorowskiego wcale nie były mi znane. Później się dopiero dowiedziałam, że wszelkie alkohole przed nim właśnie należy zamykać.
W kuchni też się lampeczka paliła. Tu jednak postanowiłam lepsze światło zyskać, bez trudu znalazłam świece i lampy naftowe, zdecydowałam się na świece, żeby woni nafty na rękach uniknąć, zapaliłam ich osiem, podsyciłam ogień przykryty starannie popiołem i zaczęłam szukać pożywienia. Pozamykane, rzecz jasna, było wszystko z podręczną spiżarnią włącznie, ale wiedziałam, gdzie Mączewska zapasowe klucze trzyma. Ona to wiedziała, kucharka i ja, nikt więcej. Potrzebne zaś to było, bo zdarzały się potrawy, które od najbledszego świtu należało rozpoczynać i kucharka pierwsza do roboty wstawała, nie zrywając niepotrzebnie Mączewskiej.
Na ogniu herbatę sobie przyrządziłam i potrawkę z grzybów podgrzałam, kawał pieczeni zdecydowałam się zjeść na zimno, koty, bo i drugi się znalazł, nakarmiłam ich ulubionymi frykasami, na deser w śpiżarni mus gruszkowy znalazłam, po czym, bardzo zadowolona i rozweselona, usiadłam pyry stole. Co mi szkodziło jeść w kuchni, skoro nikt tego nie widział?
W dodatku na stole kalendarz dla służby znalazłam, pełen rozmaitych sentencji, porad, przepisów i ostrzeżeń, które mnie nadzwyczajnie zainteresowały i rozśmieszyły, bo gdzieniegdzie o najnowszych i niebezpiecznych wynalazkach była tam mowa. Zaczęłam sobie to czytać i omal w głos nie zachichotałam, dowiedziawszy się, że używanie telegrafu jest grzechem i grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem dla całego świata, bo iskra pędząca po drucie może ogień na całej swojej drodze zażegnąć, zaś w drugim miejscu wyrażone były poglądy na temat pojazdów bez koni, które nawet w moim ojcu śmiech by obudziły. Żadnej przyszłości miały nie mieć i nawet sama myśl o nich też była bezbożna. Kolejom żelaznym tylko przyznano prawo istnienia. Za to porady w kwestii karmienia drobiu jałowcem i migdałami wydały mi się całkiem rozsądne, wiadomo przecież, że tym mięso przechodzi, co zwierzyna jada.
Tak się tą lekturą zajęłam, że nie zauważyłam nawet upływu czasu. Dobrą godzinę, albo i więcej, musiałam już w tej kuchni siedzieć, kiedy nagle krzyk jakiś przeraźliwy rozległ się w głębi domu. Poderwałam się jak oparzona, krzyk się powtórzył, hałasy dodatkowe usłyszałam, świadczące, że i służba się zrywa, chwyciłam świecę płonącą i wypadłam na korytarze. Krzyk dobiegał z góry.
W połowie schodów już ludzi napotkałam przerażonych i ledwo rozbudzonych, a wyżej smugi dymu się snuły. Wśród nich miotała się jak szalona panna Chodaczkówna, w koszuli, w jakiejś kapie z frędzlami i w nocnym czepku, szlochając rzewnymi łzami i wciąż krzycząc. Palcem przy tym w stronę moich apartamentów wskazywała, skąd najwyraźniej ów dym pochodził.
Sama na moment głowę straciłam i nie wiedziałam, co robić. W pierwszej chwili rzuciłam się ku swojej sypialni, ale Wincenty mnie powstrzymał, przodem Franciszka wysyłając.
Ktoś otworzył któreś okno i w stronę stajni wrzeszczał, że gore, głosem niczym trąba jerychońska, przez co wszystkie psy zaczęły szczekać. Mączewska z dołu o wodę rozpaczliwie wołała, Franciszek, wpółuduszony, biegiem z dymu wrócił i ledwie zipiąc, twierdził, że spod moich drzwi tak wali, że zgoła podejść nie można. Jakaś rozumniejsza dziewka kuchenna ze szczękiem okropnym drzwi boczne otwierała, żeby z zewnątrz ludzi wpuścić, a już po chwili chłopak kredensowy z pełnym wiadrem na górę leciał. Zaraz za nim i Roman się pokazał, po czym obaj z Wincentym komendę objęli, mnie stanowczo w oddaleniu trzymając.
– Jak się otworzy, płomień buchnie, bo teraz widać, że tylko coś tam się tli – zaopiniował Roman. – Przeciąg będzie, bo u jaśnie pani zawsze okno otwarte. Wody do drzwi jak najwięcej, żeby chlusnąć od razu! I drabinę do okna, na nią ludzi z wiadrami!
Wincenty mu przyświadczył i całą służbę pogonił. Zuzia, rozgorączkowana i roztrzęsiona, przypominała, że byle się do łazienki mojej dostać, to tam zawsze woda jest. Ruch się zrobił racjonalniejszy, do okna mojej sypialni drabinę przystawiono, usłyszałam pyry tym dziwną rzecz, a mianowicie, że wszystkie okna zamknięte, otwartego nie ma. Zdążyłam się tym zdumieć, bo Roman miał rację, zawsze co najmniej jedno trzymałam otwarte, ale już się do sypialni przez drzwi wdarli z całą wodą i w najgęstszy dym poczęli chlustać.
Owego dymu było tyle, że dusił aż na korytarzu, i co chwila ktoś półżywy z niego wybiegał, ale niedługo to trwało. To coś palące się przygasło, okna ktoś otworzył, płomień się pokazał i natychmiast ugaszony został, a dym jęło wywiewać. Pozwolili mi wreszcie wejść do sypialni.
Światła kazałam pozapalać, co już można było uczynić bezpiecznie, i obejrzałam swoje pogorzelisko.
I znów zdumienie mnie ogarnęło, bo znacznie większych zniszczeń mogłam się spodziewać. Meble nie tknięte były, dywan owszem, w wielkie dziury powypalany, zasłony przyłóżku, których już nie zaciągałam, też się spaliły, samo łóżko również, i kłąb szmat jakichś w czarnej kałuży leżał. No i fotel jeden oparcie i siedzenie kompletnie miał wypalone, drewno natomiast ledwo się okopciło i z politury oblazło. Woń spalenizny tylko przenikała wszystko i nadmiar wody okropne czynił wrażenie, ale nawet lustro nie pękło i nie stłukła się żadna lampa, co stanowiło szczęście prawdziwe, bo gdyby nafta ten osobliwy pożar podsyciła, rzeczywiście cały dom byłby zagrożony.
Ucieszyłam się, że drzwi do garderoby i buduaru trzymałam zamknięte, bo dzięki temu owe pomieszczenia odorem nie przeszły i wszystkich sukien nie musiałam wyrzucać. Kuferek z kosmetykami, do kąta wsunięty, też ocalał w pełni.
Zgarnąć wodę tylko poleciłam, resztę sprzątania zostawiając na jutro, dla siebie zaś przygotować sypialnię gościnną. Mogłam się przenieść do dawnej sypialni małżeńskiej w apartamentach mojego męża, które opuściłam już po dwóch latach wspólnego łoża, ale tam porządki więcej wysiłku wymagały, tu zaś najlepszy pokój gościnny zawsze był w pogotowiu. Mączewska oprzytomniała i po krótkich lamentach zarządziła co trzeba.
Wówczas dopiero odnalazła się panna Chodaczkówna, która pierwsza alarm wszczęła, a potem całą akcję ratunkową przemodliła się w bibliotece, gdzie krzyż piękny i bardzo stary wisiał pomiędzy szafami na ścianie. Płacząc teraz już ze szczęścia, do mnie się rwała, po rękach usiłując całować.
– A toż ja myślałam, że Katarzynka tam na śmierć się dusi! – wykrzykiwała.
Zważywszy, ii źródłem pożaru była moja sypialnia, myśl wydawała się całkiem logiczna. Wszystkich jednak zaciekawiło, skąd panna Cecylia wzięła się na tym akurat korytarzu, bo mieszkała w drugim skrzydle, a tam dymu jeszcze poczuć nie mogła. Na co odparła, że hałasy jakieś usłyszała i ze swego pokoju wyszła.
– Najpierw wcalem nie wiedziała, co to jest – wyjawiła bardzo chętnie, dumna ze swego lekkiego snu i doskonałego słuchu. – Jakby okiennica skrzypiała, ale tak cichusieńko. Tom poszła spojrzeć i wtedy Katarzynka nadeszła od siebie i na dół poszła schodami. Też cichutko, ale ja słyszałam. I jużem zawróciła do siebie, jak w parę minut Katarzynka do własnego pokoju wróciła…
– W parę minut…? – wyrwało mi się ze zdziwieniem. – No w parę minut, dziesięć może…
Niemożliwe, żeby panna Cecylia przeszło godzinę tkwiła na korytarzu i nie zauważyła upływu czasu. Kto też mógł iść po schodach na górę, bo że nie ja, to pewne!
Panna Cecylia mówiła dalej z wielkim przejęciem.
– Tom się jeszcze wstrzymała i posłuchałam, czy Katarzynka do sypialni idzie i w rzeczy samej, tam poszła, więc któż by inny? No to wróciłam do siebie, ale jakoś usnąć nie mogłam, bo ciągle mi się wydawało, że jeszcze coś słyszę, że tam koty na strychu harcowały, to ja taką rzecz rozróżniam, ale oprócz kotów znów jakby kroki. Ale gdzie indziej. Tom znów wyszła posłuchać i tak jeszcze parę razy. Aż za ostatnim zdało mi się, że dym poczułam, i jeszczem się wahała, ludzi nie chciałam budzić, ale sprawdzić należy, bo spać bym nie mogła. Ogień łatwo zaprószyć. No, tom poszła dalej i dym więcej poczułam, więc jeszcze wróciłam do siebie, w co się przyodziać na wszelki wypadek, bo to nigdy nie wiadomo. I już nawet nie nadsłuchiwałam, tylko tego dymu tak zaczęłam szukać, aż się pokazało, że to z sypialni Katarzynki! Jezusie Maryjo Józefie święty! A tam Katarzynka zamknięta i pewno już śpi w takim dymie, że podejść nie można, i kto to wie czy jeszcze żywa! No, tom krzyku narobiła, sama nijak ratować nie mogąc…
Gdybym rzeczywiście spała w sypialni, zapewne nie byłabym już żywa, bo dym istotnie dusił wyjątkowo. Ale też okna miałabym otwarte! Kto je zamknął, do licha? Znów, z drugiej strony, przy otwartym oknie płomienie mogły buchnąć gwałtowniej i pewnie bym się spaliła. Przyjemna perspektywa, nie ma co.
Nie podkreślałam kwestii mojej nieobecności w sypialni, nie chcąc pannie Chodaczkównie zasługi uratowania mi życia odbierać, jeśli bowiem nie życie, to w każdym razie ładny kawałek domu dzięki niej ocalał. Ciekawiło mnie, skąd ten pożar mógł się wziąć, bo w kominku już prawie wygasło, a światła nie zostawiłam i wszyscy zaczęli się nad tym zastanawiać. W końcu uznano, że jednak iskra jakaś musiała się pod popiołem uchować i wyskoczyła, prysnąwszy daleko, aż na dywan. Mnie samej własnoręcznego podpalenia nie przypisano, bez wątpienia wyłącznie z grzeczności.
Jeden Wincenty śmielszy się okazał. Odczekał, aż cała służba poszła, i wówczas dopiero wyjawił mi fakt, przez siebie osobiście stwierdzony.
– Mogła jaśnie pani jedną świecę zapaloną zostawić, może przez przeoczenie, i ona z lichtarza spadła – rzekł konfidencjonalnie, choć z szacunkiem. – Akurat przy łóżku na wypalonym kawałku leżała. Sam ją podniosłem i nikt nie widział.
Mogłam dać głowę, że pogasiłam wszystkie, ale nie chciałam się z nim sprzeczać. Więcej mnie te zamknięte okna intrygowały i dwa razy pytałam, czy jest tego pewien. Był pewien tak samo, jak ja tych lamp i świec, a jeszcze i Roman przyświadczył, z tym że jedno okno rygielków zasuniętych nie miało, a na pół klameczki tylko zostało zahaczone. Gdyby je silnie szarpnięto, zapewne dałoby się i z zewnątrz otworzyć.
Uspokoiło się wreszcie wszystko i ludzie z powrotem spać poszli, nawet panna Chodaczkówna, pławiąca się w chwale. Postanowiłam jakoś ją jutro wynagrodzić. Własnych poglądów na temat całego wydarzenia na razie nie zamierzałam zdradzać nikomu, szczególnie że jeden mi się z nich na pierwszy plan wybijał.
No tak, jeśli panna Chodaczkówna westchnienie kota słyszy i tak skwapliwie leci źródła dźwięków rozpoznawać, to jak zdołam Gastona w gorszących celach przyjąć…?
– Żeby nie to, że pan Guillaume prawie w samej Warszawie, w mokotowskim dworku państwa Skąpskich był przyjęty i tam nocował, byłbym się upierał, że to on – rzekł mi Roman nazajutrz pod wieczór z wielką troską. – Pasuje ten cały pożar do niego.
– A pewne jest, że nocował?-spytałam, równie zatroskana. – Sam śledztwo przeprowadziłem i nawet służba zaświadcza. Co prawda, spać poszli tam wszyscy po bardzo wczesnej kolacji, a rano pan Guillaume dopiero na późnym śniadaniu się pokazał, ale druga rzecz jest istotna. Koń mianowicie rankiem nie był złachany, każdy mógł stwierdzić, że noc spokojnie w stajni przestał. Chyba że jakiego innego wynajął albo ukradł.
– Noto gdzieś w okolicy zgonionego konia ktoś by widział? – To jest możliwe i jeszcze popytam, ale tak zaraz to nie będzie. Jeśli komu zapłacił, to ten jakiś sam z siebie pary z gęby nie puści, więc sprawa potrwa. A pożar, swoją drogą, podejrzany i cud istny, że jaśnie pani w sypialni nie było.
Nawet i Roman nie ośmielił się zapytać, gdzie mnie diabli po nocy nosili, ale jemu mogłam prawdę powiedzieć. Wyznałam, że głód mnie pognał do kuchni i zabawę sobie z tego zrobiłam, na co odetchnął z wielką ulgą.
– Szczęście, że jaśnie pani mi to mówi. Bó już tam w kuchni wielka awantura wybuchła, kto kredensy otwierał i naczynia używane na stole zostawił, a najgorsze, że pannę Chodaczkównę podejrzewać zaczęli. Ja zaś zdążyłem pomyśleć, że to podpalacz taki był bezczelny, i już się głowiłem, czemu to miało służyć. Jaśnie pani pozwoli, że delikatnie te podejrzenia odkręcę?
Zgodziłam się, bo w końcu we własnym domu do rozmaitych fanaberii miałam prawo, a przy tym rozśmieszona się czułam. Co do pożaru natomiast, jednakowe poglądy obydwoje z Romanem żywiliśmy, te zamknięte okna najlepiej świadczyły, że ktoś tam się musiał wtrącić, bo świeca z lichtarza owszem, mogła wypaść. Tyle że zgaszona.
Wyobraziłam to sobie, głośno myśląc, a Roman mi przytakiwał. Gdybym to ja chciała kogoś dymem zadusić, podglądałabym najpierw, czy cały dom śpi. Dom spał, u mnie jednej światło bardzo długo się paliło, do północy prawie. Aż wreszcie zgasło, w żadnym innym oknie nawet nie mignęło, pomyślałabym zatem, że moja ofiara zasnęła, poczekałabym chwilę i wkradłabym się tam, żeby łóżko podpalić. Może jakieś szczególnie duszące materiały przyniosłabym ze sobą, okno bym zamknęła…
– A przez okno do sypialni jaśnie pani bez drabiny nie tak łatwo wejść, bo akurat żadne drzewo nie rośnie, a mur gładki z tej strony i bez gzymsów – uzupełnił Roman moje gadanie.
Kiwnęłam głową i dusiłam ofiarę dalej. Dobrze byłoby drzwi na klucz zamknąć, ale to by od wewnątrz trzeba i samemu przez okno wyłazić, co i trudne, i klameczki opuścić nie dałoby się rady. No więc niech będzie, wyjść przez drzwi i uciec. A tam, w sypialni, gdyby ratujący razem okno wybili i drzwi otwarli, płomień wielki by buchnął i gdyby ofiara na łóżku leżała, już byłoby po niej. Bardzo dobrze.
Zbrodnia mi się udała, ale kłopot się pojawił, którędy też zbrodniarz do domu się dostał? Od parteru z pewnością, skoro panna Cecylia na schodach go słyszała, ale parter zawsze bywał porządnie zamykany. Czyżby ktoś domowy…?
Popatrzyliśmy z Romanem na siebie prawie ze zgrozą. Przez wszystkie minione lata w uczciwość i wierność całej służby mogłam ślepo wierzyć. Niemożliwe wprost było, żeby ktoś z nich postanowił mnie zabić, bo kto i dlaczego?! A nawet i dał się namówić, choćby za wielkie pieniądze, do wspólnictwa jakiegoś…
– Jaśnie pani raczy wybaczyć, że ja znów sobie, z całym szacunkiem, na wielką szczerość pozwolę – rzekł Roman po długiej chwili. – Ale zdarza się, że pokojówkę czy służącego jakiś amant przekupuje, żeby z jedno wejście otwarte zostawić, i o żadnych zbrodniach mowy nie ma, tylko przeciwnie, o romans idzie. Głupia sługa uwierzy…
– Przecież nie u mnie! – przerwałam z irytacją. – Mogę sobie jawnie amantów sprowadzać, ile mi się spodoba!
– Ja bardzo przepraszam, ale jaśnie pani czasy się trochę pomieszały.
Tym mnie ustrzelił. Rzeczywiście. Jawnie, oszalałam chyba, to przecież nie teraz! Wyklęto by mnie, a ksiądz z ambony o jawnogrzesznicach by wykrzykiwał. Ale znów do spotkań potajemnych żadne przekupywania nie byłyby potrzebne, sama mogłam ukradkiem drzwi i okna otwierać, a nie chcianego gacha z wielkim hukiem kazać z domu wyrzucić. Bez sensu. Owszem, rzecz ogólnie znana i stosowana, ale u mnie akurat bez sensu.
– Na wszelki wypadek ja śledztwo przeprowadzę – obiecał Roman i z tą obietnicą poszedł.
Na Gastona czekałam niecierpliwie, zaproszonego na wieczór, na poobiednią kawę. Gości nieproszonych udało mi się uniknąć, bo po nocnych wydarzeniach dłużej spałam i o wiele później wyjechałam na spacer. Że zaś Gaston od świtu niemal na mnie z kolei czekał pod szałasem drwali, od razu jasne było, że mój spacer mocno się przedłuży.
Co też istotnie nastąpiło.
Musiałam jednakże zachować umiar w odpowiedziach na jego uczucia, żeby mnie nie posądził o rozdwydrzenie absolutne i nie zniechęcił się zbytnią łatwością dostępu do mnie. Umiejętności w tej dziedzinie wpajano we mnie przez całe życie, trudności zatem wielkich nie miałam i pozostał sam urok tych zabiegów, które w sto lat później podrywaniem nazwano. Poczułam nawet wielkie zadowolenie, że ta akcja romansowa między nami rozgrywa się teraz, kiedy mam tak liczne doświadczenia za sobą, a nie kiedyś, kiedy byłam niewinną dzieweczką bez pojęcia o świecie.
Wspomógł mnie przy tym nocny pożar, dodatkowego tematu dostarczając. Gaston przejął się straszliwie, bardziej chyba nawet niż w Trouville i omal mi się na tym tle głupia uwaga nie wyrwała, bo, jak zwykle, zaczęły mi się mylić czasy.
Kilka cudownych godzin spędziliśmy razem, pozwoliłam mu przyjechać z wizytą wieczorem i wróciłam do domu tak późno, że goście mnie nie dopadli. Zniecierpliwiona ludzkim natręctwem, postanowiłam sama wizyty poskładać i przypomnieć wszystkim, że tylko w dwa dni tygodnia przyjmuję. Choć wiadomo było, że na wsi w pełni się do tego nie dostosują, to jednak ograniczenie trochę pomoże.
Przy okazji uniknęłam także i Armanda, który koło południa przyjechał i jakoś, szczęśliwie, nie upierał się przy dłuższym oczekiwaniu mojego powrotu z przejażdżki, chociaż, jak twierdził, podobno był umówiony. Po drodze właśnie wstąpił, od państwa Skąpskich jadąc. O moje zdrowie troskliwie wypytywał, które, wnioskując z tego, że swobodnie na konia wsiadłam, musiało mu się wydać doskonałe. Na temat nocnych wydarzeń niewiele usłyszał, bo zabroniłam o tym gadać, udając, że chcę ukryć przed ludźmi swój kompromitujący, kuchenny posiłek, zatem na razie służba milczała.
Od pana Jurkiewicza posłaniec przyjechał i okazało się, że znów Roman miał trafne przeczucia. Nie żaden projekt testamentu mi przywiózł, tylko informację o kłopotach z wykonawcą mojej ostatniej woli. Przed Januszkiem Burzyckim chcąc spadek dla Zosi Jabłońskiej zabezpieczyć, musiał pan Jurkiewicz nad wyraz rzetelnego człowieka znaleźć, i nawet myśl mu przyszła, żeby władze kościelne w to wplątać. Poradzić się chciał księdza biskupa, który lada chwila miał z Rzymu wrócić, szczególnie że kościół kościołem, ale jakaś konkretna jednostka organizacyjna musiałaby zostać wymieniona. I która, nasza czy francuska? Chyba że całe mienie postanowię papieżowi osobiście zapisać…
Wydało mi się to skomplikowane nie do zniesienia i znów usiadłam do korespondencji. Gniew sprawił, że, oprócz listów, napisałam także i testament własnoręczny, mający by~ wskazówką, w którym sto tysięcy rubli Zosi Jabłońskiej zapisałam, pięćdziesiąt tysięcy dla służby przeznaczyłam do podziału wedle uznania pana Desplain i pana Jurkiewicza, całą resztę, ile by jej nie było, oddałam na kościół, a wykonawcą wyznaczyłam Karola Borkowskiego, męża Eweliny. Ni z tego, ni z owego do głowy mi przyszedł, a miałam nadzieję, że z Januszkiem Burzyckim w przyjaźni nie pozostaje. Na świadków tego pisma dość osobliwego wezwałam mojego rządcę i Żyda Szmula, dzierżawcę mojej oberży, który akurat po mięso ze świeżego uboju do nas przybył i przez okno go przypadkiem ujrzałam. O Szmulu wiedziałam, że jest to człowiek uczciwy i rozumny, nie bez powodu dzierżawcą go swoim uczyniłam.
Obaj, zdumieni strasznie późnym wezwaniem, posłusznie do gabinetu na dole przybyli, obaj usłyszeli, że majątek na kościół przeznaczam i obaj się podpisali bez protestu. Dziwnie trochę na mnie patrzyli, ale to ważności testamentowi nie odejmowało. Razem z listami wyekspediowałam ten dokument natychmiast, nie bacząc, że posłaniec z pewnością pana Jurkiewicza ze snu wyrwie. Niech wyrwie, może to wyrwanie popędu mu trochę doda.
Służba dzień cały spędziła na porządkach i mogłam wrócić do swojej sypialni, gdzie nie spaleniznę już, a lawendę, wosk, żywicę i moje perfumy czuć było. Łóżko z małżeńskiej sypialni do mnie przeszło, tam zaś postanowiłam sprawić całkiem nowe z materacami bez gór i dołów.
Łazienki z przyszłości brakowało mi wprost straszliwie…
Noc przeszła wreszcie spokojnie bez żadnych sensacyjnych wydarzeń. Nie zakazałam mówić świadkom o podpisywaniu mojego testamentu i jego kościelnej treści, miałam zatem wielką nadzieję, że Armand ze Szmula te informacje wydobędzie. Zważywszy, iż beneficjentem stała się instytucja, umiejąca swego bronić, powinien raczej chronić moje życie niż na nie nastawać. Co najmniej do chwili, kiedy zmienię poglądy…
Z Gastonem przestaliśmy już udawać, że spotykamy się na przejażdżce przypadkowo, tym razem jednak w pewnym oddaleniu towarzyszył nam świadek. Roman dyskrecję Szmula oceniał chyba wyżej, bo pilnowanie mnie potraktował poważnie i dosłownie. Później dowiedziałam się od niego, że Armand również był w lesie, szukał mnie chyba, ale nie znalazł, gorzej znał teren i przesieki go myliły. Lada chwila jednak lepsze rozeznanie ryska, więc muszę się liczyć z tym, że dodatkowe towarzystwo będę miała zapewnione.
Upilnował mnie za to w domu. Nie zaprosiłam Gastona na drugie śniadanie, bo umówiona byłam z Eweliną, ponadto ludzie do zrobienia wodociągu i kanalizacji przybyli i zanim zostawiłam ich Romanowi, jakieś decyzje musialam podjąć, ledwo zatem Ewelina się pokazała, zaraz za nią i Armand przybył. Na jego widok spojrzała na mnie pytająco, ja zaś ledwie zdążyłam skrzywić się i pokręcić głową, co, na szczęście, zrozumiała właściwie.
Czystym ratunkiem w tej sytuacji stał się baron Wąsowicz, który nie wytrzymał i przyjechał, rzekomo z polowania wracając. Dzikie kaczki mi przywiózł.
Zdziwił się może nieco na tak płomienne zaproszenie, z jakim się spotkał, ale jego uczucia niewiele mnie obchodziły, broń zaś na Armanda stanowił doskonałą. Normalną było rzeczą zostawić panów samych, żeby sobie przy naleweczce polowanie omawiali i zniknąć z przyjaciółką w buduarze.
Trochę moja zbytnia szczerość i poufałość w pierwszej chwili Ewelinę zaskoczyła, ale przystosowała się do niej w mgnieniu oka, dzięki zapewne sensacyjnym treściom, jakie w sobie zawierała. Żeby nie odczuwać ciekawości, Ewelina musiałaby być z kamienia. Nie była, na szczęście.
– Ależ sama o niej słyszałam, w Paryżu będąc! – wykrzyknęła na wzmiankę o pannie Lerat. – Widziałam ją nawet z daleka. No i popatrz, zamordowana we własnym mieszkaniu…! A nam o tym pan de Montpesac słowa nie powiedział! To dlatego nie było z nią kłopotów…
– Otóż to – przyświadczyłam z zapałem. – Za to większy kłopot w salonie z panem Wąsowiczem rozmawia. I tu ci powiem, że sama nie mam pojęcia, jak się go pozbyć.
Iwelina wyraźnie chciała okazać obłudne zdziwienie, ale nagle zrezygnowała z tych sztuk.
– No więc właśnie, zauważyłam, że jest ci nie na rękę. O, i nie musisz mi mówić, że o kompromitację przy nim aż nazbyt łatwo! Ale on przecież pretendował do spadku?
– Obawiam się, że nadal pretenduje.
– O twoją rękę się stara, tego nie ukrywa. Ostrzegam cię, moja droga, że gadanie już się zaczyna, sam pan Guillaume daje mu podstawy, wyznam ci, że jechałam tu niespokojna o ciebie, bo prawie pewna, że o bliskich zaręczynach usłyszę…
– No to przecież nie z nim! – wyrwało mi się z gniewem. Ewelinie uszy pod sufit urosły.
– A kto…? Chyba nie pan de Montpesac…?
– A czemuż by nie on? – odparłam zuchwale. Ewelina aż się żachnęła.
– Ależ… Boże drogi, przecież pan de Montpesac… No, moja kochana, nie chcę robić plotek, ale chyba powinnam cię ostrzec? On podobno ma szalenie skomplikowaną sytuację osobistą… Zobowiązania dość… intymne… A do tego zaręczony jest z panną de Rousillon…
– Kto tak powiedział? – przerwałam jej wrogo. – Słyszałaś o tym w Paryżu? Bo ja nie.
Ewelina się nagle zakłopotała i jakoś zastanowiła. – A wiesz, że nie… W Paryżu ja także nie…
– Ale widywałaś go tam? Z Francji go znasz?
– O, znam go od dawna, od dzieciństwa niemal, rodziny nasze się znały i widywały, tyle że rzadko bardzo. W Paryżu jakoś nie… Wiesz, że to dziwne, dopiero tu i teraz to się rozeszło, nie wiem jakim sposobem…
Poruszona się poczułam głęboko, ale umysł mi przez to nie zamarł.
– Czy to przypadkiem nie pan Guillaume na takie niedyskrecje sobie pozwolił? – spytałam chłodno. – Konkurencję szkalowaniem niweczyć, zdaje się, że to do niego podobne? Może nawet zaczął wcześniej, jeszcze przed moim przyjazdem?
Ewelina przez długą chwilę przyglądała mi się z wielkim namysłem. Nie była ghzpia, to pewne.
– Że panu de Montpesac wpadłaś w oko od pierwszej chwili, to się dało zauważyć – rzekła wreszcie. – Czy on rzeczywiście miał dla ciebie różne poufne… No nie, głupstwo mówię i niepotrzebnie pytam, już sama informacja o pannie Lerat świadczy, że istotne wieści jakieś ci przywiózł. Coś więcej może…?
– Owszem – przyznałam bez oporu. – Pewne sekrety, o których pan Desplain nie chciał wyraźnie pisać. Po cóż tak jawnie kalać pamięć mojego nieboszczyka pradziada?
Ewelina zrozumiała doskonale, że owo kalanie pamięci musiało się wiązać z panną Lerat, i kiwnęła głową aprobująco. Ja miałam raczej na myśli charakter pradziada, złośliwy i podstępny, dzięki któremu mienie panny Lerat w całości na mnie przeszło, ale wyjaśniać tego szczegółowo nie zamierzałam, niepewna, czy wydarzenie z przyszłości nastąpiło i teraz.
Ewelina jęła rozważać sprawę.
– Czyli w tym oszustwa nie było żadnego. W Paryżu pan de Montpesac złej opinii nie miał. No oczywiście, mógł się ukrywać… Na Polach Elizejskich koło powozu panny de Rousillon raz go sama widziałam… Ale, mówiąc prawdę, tylko jeden raz. – To jeszcze o niczym nie świadczy.
– Może nie świadczyć. Pana Guillaume tak dobrze nie znam, więcej może o nim powiedzieć baronowa Tańska… – I bardzo bym chciała, żeby jej się trzymał, a nie mnie – przerwałam gniewnie.
– Ależ moja droga, myślże racjonalnie! Z nią się przecież ożenić nie może, baron Tański żyje w najlepsze! A skoro mniemasz, że razem z twoją ręką pan Guillaume chce zagarnąć mienie przodków, musi się żenić, inaczej niczego nie osiągnie. Powtarzam, nie znam go dobrze, ale instynktem kobiecym czuję, że chyba masz słuszność, jest w nim coś z bestii. No, mówmy szczerze, bestii nader urodziwej. Okiełznać bestię, może byłby to sukces?
W oku jej wesoło błysnęło i nagle ujrzałam przed sobą Ewę z przyszłości, tę, która się pojawi za sto piętnaście lat, jak widać nieodrodna praprawnuczka swojej praprababki. Uwierzyłam w ciągłość cech, przechodzących z pokolenia na pokolenie. Śmiałyśmy się chwilę, aż pierwsza spoważniałam.
– Nie chcę – rzekłam stanowczo. – Pomijając już wszystko inne, pan Guillaume mógłby mnie zamordować, żeby zawładnąć całością majątku. Nie mam na to ochoty.
– Mógłby cię zamordować i teraz – zauważyła Ewelina, nagle zaniepokojona. – Skoro już rozpatrujemy tak okropne przypuszczenia, przypominam ci, że nie masz dzieci i on po tobie dziedziczy…
Przerwałam jej z wielkim triumfem.
– A otóż właśnie nic z tego, bo napisałam testament. Wszystko przeznaczyłam na kościół! Kościoła nie zaczepi, a prawnie żaden zachowek mu się nie należy. Musiałby być z rozumu obrany, żeby mordować mnie teraz!
Ewelinę mój komunikat zachwycił i przyklasnęła pomysłowi. Chciałam jej powiedzieć i resztę, wszystko o legatach dla służby i dla Zosi Jabłońskiej, a przede wszystkim uprzedzić, że wykonawcą testamentu uczyniłam Karola, jej męża, ale nie zdążyłam. Armand w salonie stracił cierpliwość.
Żaden przyzwoicie wychowany człowiek nie wdarłby się przemocą w poufną rozmowę pani domu z przyjaciółką, będącą także gościem. Raczej oddaliłby się, rozumiejąc, że nie będzie przyjęty, i pożegnanie przekazując przez kamerdynera. On zaś ośmielił się osobiście zapukać do buduaru i wejść, nie czekając na zaproszenie! Podobną rzecz mógłby uczynić ojciec, brat lub mąż, ale nawet nie oficjalny narzeczony!
Inna rzecz, że dobrze wychowana pani domu zostawiłaby tak gościa własnemu losowi tylko w wypadku, gdyby go chciała specjalnie obrazić, a co najmniej dać mu do zrozumienia, że wybrał się z wizytą nie w porę. Nie miałam nic przeciwko obrażeniu Armanda, szczególnie przy świadkach, ale z drugiej strony barona Wąsowicza obrażać wcale nie zamierzałam. Tyle że on, mając pod ręką atrakcyjne napoje, czekałby spokojnie bodaj i do wieczora, potem zaś z łatwością dałby się przeprosić.
Armand zaprezentował zuchwalstwo i bezczelność, jakiej się nawet po nim nie mogłam spodziewać. Obie z Eweliną zesztywniałyśmy na drewno.
Nim się odezwałam, zdążyłam sobie szybko pogratulować zwierzeń, bez których ona przenigdy nie uwierzyłaby, że nie łączą mnie z nim stosunki jak najbliższe. Z miejsca ochłodziłaby przyjaźń ze mną, a zaraz potem ją zerwała, świat zaś bezapelacyjnie przypisałby mnie Armandowi i moja kompromitacja stałaby się faktem dokonanym.
– Czy coś się stało? – spytałam cierpko. – Czy cała moja służba uciekła? Cóż za powód niezwykły każe panu przerywać naszą rozmowę?
– Przywilejem pięknych dam jest nie dostrzegać upływu czasu – odparł na to, nie tracąc kontenansu. – Nam natomiast, pozbawionym upragnionego i czarującego towarzystwa, wlecze się on niewymownie. Obaj z panem baronem tracimy cierpliwość.
– Jeśli panu się śpieszy, nie zatrzymuję – rzekłam zimno, bo diabli mnie wzięli.
– Cóż znowu! Cały mój czas jest na pani usługi!
– Zechce pan zatem poświęcić go jeszcze trochę i zaczekać, aż skończymy rozmowę. Nastąpi to za chwilę.
– Czy przyłączyć się do niej nie można?
No, to już przekraczało wszystko. Ewelina, dotychczas jakby oniemiała, przyszła mi nagle z pomocą.
– Nie! – odparła takim głosem, że nic już nie mógł uczynić, jak tylko wyjść z ukłonem.
Przez kilka sekund patrzyłyśmy za nim, a potem spojrzałyśmy na siebie. Ewelina złapała oddech.
– No wiesz…!
– A ty sobie wyobrażałaś, że ja mogłabym go poślubić – rzekłam, kiwając głową z politowaniem. – Wolałabym popełnić samobójstwo od razu. Chociaż nie! Wolałabym go otruć!
– Ze względu na barona Wąsowicza musimy tam wrócić. Bóg raczy wiedzieć co on do niego może nakłamać…
To Armand do barona nakłamał, ciężko było odgadnąć, ale coś z pewnością, bo baron był jakiś zmieszany. Plątał się w słowach, pochrząkiwał, z uwielbieniem ku mnie mniej się wyrywał niż zwykle i było w nim widoczne wyraźne skrępowanie. Chciał się już nawet żegnać, ale na złość go zatrzymałam. Nie miałam żadnych wątpliwości, że Armand zamierza i jego, i Ewelinę przeczekać i sam ze mną zostać nie dla jakiejś tam rodzinnej rozmowy, a dla prezentacji swoich rzekomych praw. Pożałowałam gorzko, że Gastonowi kazałam przyjść dopiero wieczorem, potem ucieszyłam się z tego, bo przyszło mi na myśl, że Armand zdolny byłby do pojedynku doprowadzić, wreszcie zaczęłam się modlić o jakichkolwiek następnych gości i modlitwa moja została wysłuchana. Przyjechała baronowa Tańska.
Nic lepszego nie mogło nastąpić.
Nawet i bez polowania na Armanda też by pewnie do mnie przyjechała, bo nudziła się u siebie śmiertelnie. Na jego widok wyraziła wielkie zdziwienie, mnie uczyniła wyrzut, że wiecznie jestem oblężona i o paryskich plotkach nie ma kiedy ze mną pogawędzić, Ewelinie swego kucharza wypożyczyć na trzy dni obiecała, a z baronem Wąsowiczem zaczęła się na polowanie umawiać. Na zwierzynę tym razem, ale okazało się, że i na Armanda również, on bowiem dopiero w owej chwili żywiej do konwersacji przystąpił, najwidoczniej zainteresowany tematem.
Odetchnęłam z ulgą i nawet już nie zwracałam uwagi, jakie tam sobie terminy ustalają, chociaż baron Wąsowicz solennie mi co najmniej dwa dziki obiecywał. Armand przy pani Tańskiej z bezczelności w stosunku do mnie zrerygnował, Ewelina, acz mocno sztywna wobec niego, za Karola łowieckie zobowiązania czyniła, aż wreszcie wszyscy razem odjechali. Na panią Tańską mogłam liczyć, że już Armanda z pazurów nie wypuści.
Natychmiast usiadłam przy sekretarzyku i liścik do Eweliny napisałam, zapowiadając na jutro swoją wizytę u niej. Tylu rzeczy nie zdążyłam jej powiedzieć, od niej dowiedzieć się niczego, poradzić się jej też chciałam, a u mnie, jak widać, wszelka rozmowa jest wprost niemożliwa. Chłopak stajenny z karteczką pojechał, mając przykazane na odpowiedź zaczekać.
Ziarno, rzucone przez Ewelinę, choć na kamienistą i nieurodzajną glebę padło, jednakże zczeznąć nie chciało.
Cóż ja właściwie wiedziałam o tym obecnym Gastonie? Tego z przyszłości znałam, o tak, poznałam jego przyjaciół, byłam w jego domu, znał go pan Desplain, wszyscy w nas parę widzieli i nikt mnie przed nim nie ostrzegał. Żył jawnie, z niczym się ukrywać nie musiał, cały miesiąc spędziłam przy jego boku, pani Łęska go aprobowała, Roman również, a specjalnie przecież plotki o nim zbierał. Tamten Gaston był w porządku i mogłam mu siebie zawierzyć.
A ten…? Raz go ujrzałam przed ośmiu laty, a drugi raz przed trzema dniami. I to tu, u mnie, a nie tam, gdzie żył i mieszkał. I nie żył przecież w pustelni! Tamten był rozwiedziony, ten nie, bo o czymś takim byłoby głośno, a niemożliwe, żeby nie dotknął żadnej kobiety! Układy, w których nawet przyzwoity młody człowiek utrzymywał kontakty z ladacznicami, zdarzały się często, samo dobre wychowanie kazało je ukrywać, ale istniały. Kto wie ery Gaston nie zaplątał się zbytnio…
W zaręczyny z panną de Rousillon stanowczo postanowiłam sobie nie wierzyć.
Kochał mnie, to pewne. Ślepy wół by zauważył. Tamten też mnie kochał, obaj mnie kochali, zaraz, ratunku, przecież nie może ich być dwóch…! Jeden Gaston i kocha mnie, obojętne, teraz czy po stu latach. No dobrze, ale ery teraz wszystko z nim jest w porządku? Czy może mnie kochać i poślubić bez żadnych przeszkód? Czy mogę mu wierzyć tak, jak za sto piętnaście lat?
Wyraźnie poczułam, że od tych stu piętnastu lat zwariuję z całą pewnością.
Siedziałam przy stole i rozmyślałam. Zdaje się, że siedziała także panna Chodaczkówna, cicha jak myszka, zdaje się, że obiad nam dali, zdaje się, że coś jadłam. W rozmyślaniach potwornie przeszkadzały mi jakieś huki, łomoty i szurania, zdaje się, że spytałam o nie, podobno ludzie przerabiali moją łazienkę.
Ciekawe, co by było, gdyby nie nastąpiło to przerażające wydarzenie czasowe? Gdybym nie przekroczyła tej jakiejś kretyńskiej bariery i ciągle żyła w obecnych, własnych czasach? Czy coś byłoby inaczej?
No, z pewnością inne byłyby moje poglądy, inna wiedza o świecie, mniejsza znacznie… Jaka tam mniejsza, wcale by jej nie było! Kto wie czy nie zdecydowałabym się na Armanda, czy nie dałabym się oszukać, znęcona jego zuchwałą urodą, zaskoczona postępowaniem… Być może, uwierzyłabym we wszystkie plotki o Gastonie…
Nie dostrzegałabym niewygód i braków w domu, miałabym na sobie gorset, pantalony, ściskające podwiązki, pod suknią koszulę i spódnicę, i nie wiedziałabym wcale, jaką przyjemność może sprawiać swoboda, świeże powietrze, morska kąpiel, wiatr i słońce… Nie wiedziałabym także, jaką piękną mogę mieć twarz…
Myśl o twarzy ruszyła mnie wreszcie. Oczekiwałam Gastona, dla niego chciałam być najpiękniejsza w świecie. Mogłam pozwolić sobie na makijaż, w sztucznym świetle nie widać wspomożenia natury, a już lada chwila ciemno się zrobi i świece zapalone zostaną…
Ledwo zdążyłam się upiększyć, kiedy Wincenty go oznajmił. Tym razem zamierzałam przyjąć go w buduarze, ale nagle zmieniłam zdanie i zdecydowałam się na mały salon. Buduar. to zbyt intymne, jednoznaczne, a we mnie coś jakby przeskoczyło, nieufność się zalęgła czy może uraza? Jednak te plotki Armanda swój wpływ wywarły…
Na myśl, że mogłyby w sobie zawierać bodaj odrobinę prawdy, aż mi się serce ścisnęło. Pożałowałam, że Romanowi nie kazałam sprawdzić, ale Roman gdzieś znikł i na oczy go od śniadania nie widziałam. Zarazem złość mnie wzięła na te idiotyczne czasy, w których pomieszczenie tak starannie musiałam wybierać, przecież za te sto lat mogłabym z każdym mężczyzną siedzieć, gdzie by mi się spodobało, bodaj w sypialni albo w łazience, i nikt by z tego żadnych wniosków nie wyciągał! I wszelkie plotki miałabym w nosie!
Gaston od pierwszej chwili wyczuł zmianę mojego nastroju. Przystępniejsza byłam w lesie o poranku. Mógł sądzić, że swojej przystępności żałuję i teraz pozory staram się zachować, albo może kaprysy jakieś każę mu zwalczać. Przystosował się posłusznie, oczami tylko wyrażając wielkie uczucia, a mnie udręki opadły, bo tak strasznie chciałam go mieć! Dla siebie tylko, na prawach wyłączności, bez żadnych ladacznic na boku!
I oczywiście w obecnych czasach nie mogłam tego powiedzieć. Nie mogłam nawet dać do zrozumienia, dopóki on sam się nie zdeklarował. A nie oświadczył się jeszcze… Co za bzdura, nie mógł się przecież oświadczyć po trzech dniach znajomości!
Mimo wszystko przy nim szczęśliwa się czułam i jego miłości pewna, i już ta sztywność wewnętrzna jęła we mnie mięknąć, kiedy on sam nagle okropny dysonans wprowadził.
O swoim wyjeździe zaczął mówić.
Wręcz w pierwszej chwili jego słów nie zrozumiałam. Wyjazd…? Jaki wyjazd? Cóż on sobie myśli, wielbi mnie przez trzy dni, wielkie nadzieje mi stwarza, a teraz zamierza odjechać? Oszalał chyba!
Wszystkich sił potrzebowałam, żeby wzburzenia nie okazać, on zaś wyjaśniał mi dalej, że sprawy różne wzywają go do Paryża, które pozałatwiać musi jak najpilniej. Trudno mu strasznie ode mnie się w tej chwili oddalić i mojej obecności się wyrzec, ale właśnie ze względu na mnie owe sprawy uporządkować i chce, i powinien.
Tak mi się to świetnie zgodziło z owymi plotkami o ladacznicy i nawet o pannie de Rousillon, żem niemal ogłuchła i dopiero po długiej chwili dotarło do mnie, iż ma to być wyjazd krótki, na dwa tygodnie najwyżej, może trzy, ale nie więcej. Po czym wróci tu, już swobodny, z nadzieją, że może będzie oczekiwany i mile przyjęty, i pozostanie dostatecznie długo, żeby moje serce zdobyć.
Serce…! A rękę…?
To była pierwsza myśl, jaka mi błysnęła, a za nią poszła druga, że wysilać się nie musi, bo serce już przed pięcioma tygodniami zdobył. Wraz z całą resztą mojej osoby… Po czym nadbiegła trzecia, nieco rozumniejsza, że przecież sama się obawiałam, iż w obliczu zakusów Armanda Gaston oświadczyć się nie ośmieli. Cóż zatem przewidywał, kochankę mieć we mnie, wolny związek tworzyć…? Za sto piętnaście lat proszę bardzo, ale przecież nie teraz, w dodatku za sto piętnaście lat datę ślubu mieliśmy już ustaloną!
– Ale przecież w październiku… – zaczęłam w oszołomieniu i ugryzłam się w język tak okropnie, że aż jęknęłam, na szczęście cichutko. Że z jedzeniem będę miała kłopoty, od i razu wiedziałam.
– W październiku już się tu znajdę z powrotem – podchwycił żywo Gaston, jakby odrobinę zdziwiony. – Czy masz pani jakieś plany na październik, o których nic nie wiem?
Gdyby nie ból języka, pewnie znów bym się z jakimś idiotyzmem wyrwała. Co, miałam mu może powiedzieć, że w październiku zawieramy związek małżeński? Miałam mu się sama oświadczyć? Teraz, kiedy najwyraźniej w świecie jechał do Francji nieodpowiednie związki zrywać? Pojedynkować się może z bratem czy ojcem panny de Rousillon…?!
– W październiku… Nie, doprawdy… Miałam zamiar… – poczęłam jąkać, z tym przygryzionym językiem się mocując, i nagle wymyśliłam odpowiednie łgarstwo. – O, nie warto o tym mówić, w październiku sama myślałam o wyjeździe do Francji, ale zrezygnowałam, nie wybieram się tam na razie, tu zostanę. Interesy różne wymagają mojej obecności.
– Jeśli masz pani coś do załatwienia w Paryżu, chętnie służę.
Miałam, czemu nie? Ustalić wreszcie wysokość majątku i moje dochody…
– O, nic wielkiego. Wszystko zdołam załatwić z panem Desplain korespondencyjnie, nie ma potrzeby pana trudzić. – To nie trud byłby, a przyjemność…
Aż mnie korciło, żeby go czymś obciążyć, związać ze sobą bodaj czymkolwiek do załatwienia, zmusić do utrzymania kontaktów! Mógł przecież wyjechać i zniknąć mi z oczu na całą resztę życia, które straciłoby wszelki sens, zatrute dodatkowo Armandem…
– Szkoda, że i pan Guillaume nie wyjeżdża – rzekłam kąśliwie. – Wolałabym cieszyć się jego nieobecnością. Boję się go.
Gaston zmroczniał, żachnął się, przez chwilę wyglądał jak struty.
– Też się go boję dla pani – wyznał z troską. – Tym ciężej mi odjeżdżać. Ale może uda mi się spowodować konieczność i jego odjazdu, może okazać się, że musi pilnie wracać do Paryża, panią pozostawiając w spokoju. Rysują mi się takie możliwości. A tu zostanie pani pod dobrą opieką i to mnie nieco pociesza.
Opieką, pociesza, zawracanie głowy… Gdyby mnie kochał naprawdę, nie zostawiałby w niebezpieczeństwie! Zwątpiłam w jego uczucia.
Odjechał po kolacji, bardzo późno i niechętnie, widać było, że na cień znaku ode mnie zostałby i do rana. Wystrzegałam się tego znaku, szarpana okropną rozterką, niepewna, w co mam wierzyć, w to, co widzę, czy w to, co dedukuję, zakochana śmiertelnie i z cierniem w sercu. Nie, nie było to ostatnie spotkanie, jutro jeszcze mieliśmy się widzieć, w p~ dróż wyruszał pojutrze.
Spać znów musiałam w gościnnym pokoju, bo moja łazienka była w stanie ruiny.
Wieści różne i raczej dość istotne uzyskałam dopiero blisko południa po porannej przejażdżce, którą, rzecz oczywista, odbyliśmy razem. Z lasu nie wróciłam do domu, konno udałam się do Eweliny, Gaston zaś, który u niej wszak mieszkał, musiał udawać, że jeździł gdzie indziej i zaraz za mną nadjeżdża przypadkowo.
Więcej miał taktu niż Armand i w rozmowie nam nie przeszkadzał. Obaj z Karolem bilardem się zajęli.
Znów zapomniałam Ewelinie powiedzieć o wyznaczeniu Karola wykonawcą testamentu, bo zaskoczyła mnie informacjami. Okazało się, że Gaston o moim testamencie wie.
– Sama mu powiedziałam, droga Kasiu, i musisz mi to wybaczyć – wyznała z lekkim zakłopotaniem. – Przejmował się i gryzł tak okropnie, że żal było patrzeć, więc dostarczyłam mu tej pociechy. Nie masz mi tego za złe?
– Cóż znowu! – wykrzyknęłam z wdzięcznością. – Jest to pociecha i dla mnie!
I też się zakłopotałam, bo Ewelina chciała wiedzieć, co znaczą moje słowa. Jakże jej miałam wyjaśnić, że ta niedyskrecja stała się balsamem dla mojego zranionego serca! Skoro Gaston wiedział o moim zabezpieczeniu, miał istotnie prawo wyzbyć się bodaj części obaw, mógł mnie zostawić, nie narażoną już na ataki Armanda. Jego ataki natury romansowej groziły najwyżej kompromitacją, a nie śmiercią.
O francuskich interesach Gastona Ewelina też miała jakieś pojęcie, istniały i rzeczywiście wymagały uporządkowania, jakaś tam kwestia spadku wchodziła w grę, jakiś dom był remontowany i budowniczy na właściciela czekał. Gaston podobno przyjechał tu do nas nagle i w pośpiechu, wszystko pozostawiając w rozsypce. No cóż, nawet jeśli w skład tego wszystkiego wchodziły kurtyzana i narzeczona, do mnie się śpieszył…
Ponadto, zdaniem Eweliny, Gaston wynajął jakiegoś człowieka do pilnowania mnie. Nie chciał, żebym o tym wiedziała, bo mogłabym zaprotestować, posądzić go, że dla własnej przyjemności śledzi moje kroki, Bóg wie co jeszcze, a tymczasem on pragnął tylko mnie strzec. Nie mówił o tym wyraźnie, Ewelina sama odgadła. I możliwe, że wynajął także kogoś do pilnowania Armanda.
Pożałowałam, że nie wiedziałam tego wcześniej. Nie byłabym taka sztywna i obca… Albo może i dobrze się stało, w miękkości i bliskości mogłabym posunąć się za daleko…
Zgodziłam się jeszcze urządzić pojutrze przyjęcie dla myśliwych, którzy na wczesny poranek polowanie sobie wyznaczyli, i zakończyłam wizytę, nie chcąc zawracać sobie głowy gośćmi Eweliny. Właśnie zaczęli napływać.
W drodze do domu Romana spotkałam, który naprzeciwko mnie wyjechał, zaniepokojony mocno. Okazało się, że mój arendarz, Szmul, wbrew spodziewaniom nie jest gadatliwy i do tej pory Armandowi o swoim świadczeniu przy testamencie słowa nie powiedział. Już prędzej po moim rządcy niedyskrecji można by oczekiwać, ale trudno go przecież z Armandem umawiać. Roman spróbował temu zaradzić, dyplomatycznie Szmulowi instrukcji udzielając, które, jest nadzieja, że mądry Żyd zrozumiał, zatem przed jutrem Armand o testamencie powinien już wiedzieć.
Przypomniało mi się, że Ewelina też coś na ten temat napomykała. Baronową Tańską uszczęśliwiła plotką o mnie, a od pani Tańskiej do Armanda przejść powinno z łatwością. Chyba że mieli co innego do roboty niż o mnie plotkować.
Ponadto Roman wszystko w domu sprawdził i okazało się, że w przejściu od strony oranżerii zamek był zepsuty. Na oko wydawał się zamknięty, tymczasem śruby w sztabie żelaznej odłamane zostały i jedno skrzydło drzwiowe dawało się uchylić na tyle, by postać ludzka zdołała się przecisnąć. Do oranżerii zaś dostać się można z łatwością, szybę jedną z samego dołu wyjmując.
Mimo niebezpieczeństwa, jakim takie otwarcie domu groził, odetchnęłam z ulgą, bo podejrzenia ze służby spadły. Ktoś z zewnątrz wszedł do środka, panny Chodaczkówny słuch nie zawiódł, musiał iść schodami na górę i nikt z mojego personelu nie miał powodu mu pomagać. Rzecz oczywista, zamknięcie zostało natychmiast naprawione.
W domu zastałam list od pana Jurkiewicza, pełen irytacji, która mnie rozśmieszyła, bo pomyślałam, że istotnie z twardego snu musiałam go wczoraj posłańcem wyrwać. Treścią nie przejęłam się zbytnio, choć pan Jurkiewicz mocno krytykował moje sformułowania i ganił wzięcie Żyda na świadka obdarzania majątkiem chrześcijańskiego kościoła, upierając się przy tym, że cały dokument trzeba sporządzić na nowo, nadając mu właściwą formę prawną. Proszę bardzo, mógł sobie sporządzać, na razie ten nieformalny swoją moc posiadał.
Karola Borkowskiego, jako wykonawcę, zaakceptował prawie w pełni, wyrażając tylko wątpliwość, czy nie ma on zbyt łagodnego charakteru.
Znów byłam zajęta Gastonem i wracały mi wszystkie do niego uczucia, a ból w sercu zelżał znacznie. Może i rzeczywiście jechał w interesach, może te związki do zrywania nie były takie bardzo poważne, może łatwo zdoła dla mnie się ich pozbyć…
Jednakże, kiedy go żegnałam, pełna byłam złych przeczuć.
Armand mnie gwałtownie na polowanie namawiał, ale nie chciałam w nim brać udziału, obowiązkami gospodyni się zasłaniając. Uległam wreszcie o tyle, że jako osoba towarzysząca, z boku i z pewnego oddalenia miałam asystować. Wizyta u mnie znów mu się nie udała, bo i rządca miał pilne sprawy, i wikarego nasz proboszcz przysłał po zasilenie jednej dotkniętej klęską rodziny, które już dawno obiecałam, i ludzie od robót łazienkowych mojej akceptacji co chwila żądali, ja zaś, tym wszystkim zajęta, choćbym chciała, nie mogłam go podejmować. Nie upierał się jakoś, szybko odjechał i dobrowolnie.
Jutrzejsze przyjęcie myśliwych Mączewskiej kazałam zarządzić, po czym zapomniałam o nim całkowicie. Gaston z każdą chwilą oddalał się ode mnie i przy tym wyłącznie myśl moja utkwiła.
Do tego stopnia polowanie wyleciało mi z głowy, że nazajutrz, bardzo wcześnie na zwykłą przejażdżkę wyruszyłam, te miejsca odwiedzając, gdziem się z Gastonem spotykała. Tak mało tego było, a tak wiele…! Z całej siły żałowałam owej chwili urazy, która stosunki między nami zepsuła na jeden dzień i upragniony wieczór tak mi zmarnowała. Niczego przecież nie pragnęłam bardziej, jak znaleźć się znów w jego objęciach…
Smętnie i żałośnie błąkałam się po lesie, prawie nie patrząc, dokąd koń idzie, przystanki czyniąc długie, głucha na wszelkie dźwięki, aż wreszcie dość z bliska szczekanie psów mnie dobiegło i echo strzałów. Przez chwilę jeszcze nie zważałam na te odgłosy, po czym polowanie nagle mi się przypomniało i wyraźną niechęć poczułam ku niemu się kierować. Chociaż… Obiecywałam może…? Zaraz, komu obiecywałam, Armandowi! O, niech się wypcha i nawet obrazi, żadnych obietnic dotrzymywać mu nie będę!
Odryskałam energię i zawróciłam Gwiazdeczkę, bo szczekania i huki zbliżały się do mnie. Bez pośpiechu wielkiego, ale już nieco szybciej ruszyłam w stronę domu, żeby tego zamieszania uniknąć i gości w progu powitać, odgłosy z tyłu jęły zostawać, i nagle gwizdnęło mi coś koło ucha. Zarazem jakby szarpnięcie lekkie za włosy poczułam, zdumiona niezmiernie, nie zrozumiałam, co to znaczy, ale w tym samym prawie momencie Roman na koniu mnie dogonił.
– Gazu, jaśnie pani!!! – wrzasnął okropnie.
Dziwnie mi to zabrzmiało, a zarazem znajomo. Błyskawicznie pomyślałam, że widocznie dziki moim śladem idą i cała strzelanina na mnie pójdzie, i nie daj Boże konia mi jakiś kretyn postrzeli. Skoczyłam do przodu, przez Romana skłaniana do pośpiechu.
Gwiazdeczka, hamowana do tej pory, chętnie w galop szaleńczy wpadła i rychło te łowieckie hałasy ucichły, a ja znalazłam się przed wjazdem do własnego parku. W alei zwolniłam i na Romana się obejrzałam.
– Mnie Roman ostrzegał, a sam się nie upilnował – rzekłam ze śmiechem. – Dobrze, że nikt nie słyszał tego polecenia samochodowego. Nie wiem, co by pomyśleli.
– Też nie wiem, ale wyrwało mi się – usprawiedliwił się Roman. – Słów dobierać nie było czasu. Do jaśnie pani ktoś strzelał.
– Nie do mnie, tylko do dzików…
– Dziki bokiem poszły. A jaśnie pani kapelusz swój raczy obejrzeć.
– Teraz?
– Kiedy jaśnie pani wygodniej…
Zdumiał mnie, zaciekawił i zaniepokoił, ale aż do wejścia dojechałam i dopiero na tarasie kapelusz zdjęłam i obejrzałam.
Dwie dziurki w nim były, jedna naprzeciw drugiej. W milczeniu na nie patrzyłam. Roman, wbrew zwyczajowi oba konie chłopakowi oddawszy, pokazał mi rękaw swojej kurtki, nad łokciem rozszarpany.
– Możliwe, że, jaśnie pani nie mogąc dosięgnąć, mnie przy okazji chciał się pozbyć – powiedział spokojnie. – Jaśnie pani nie zauważyła, bo już z tyłu byłem.
Nadal ze zgrozą oglądałam kapelusz, po czym pytające spojrzenie skierowałam na Romana. Nie wymówione pytanie zrozumiał.
– Jedną breneką człowieka trudno zabić. Trzeba trafić w głowę albo prosto w komorę, to jest, tego… chciałem powiedzieć w serce. Głowa pewniejsza, a dobry strzelec ma szansę. Górą poszło.
– Schyliłam się pod gałęzią – bąknęłam wyjaśniająco. – Całe szczęście i łaska boska…
Przez chwilę jeszcze tak stałam, oglądając to kapelusz, to rękaw Romana, wreszcie władzę nad sobą odzyskałam.
– Do gabinetu Romana zaraz poproszę – rzekłam stanowczo i weszłam do domu, kapelusza z ręki nie wypuszczając.
W gabinecie rozmowę spokojną mogliśmy odbyć. Drzwi na klucz zamknęłam, żeby Roman nad głową sterczeć mi nie musiał, czego nigdy nie lubiłam. Jeśli przy tej okazji ktoś wymyśli, że romansuję z własnym koniuszym, niech mu będzie na zdrowie. Albo nie! Niech mu zaszkodzi.
Jak w dawnych czasach… nie, nie tak, jak w przyszłych czasach… usiadł na krześle blisko, bo głośne gadanie wydało mi się niewskazane, a tak można było porozumieć się nawet i szeptem.
Rzecz była nie do pojęcia. W grę mógł wchodzić wyłącznie Armand, niemożliwe wszak było, żebym miała aż tylu wrogów, a że ktoś strzelał specjalnie, nie ulegało wątpliwości. Jeden strzał, to jeszcze, da się zwalić na głupi przypadek, ale dwa, jeden za drugim…?
Czy oszalał zatem kompletnie i tak mu na kościelnym majątku zaczęło zależeć? Czy Zosię Jabłońską postanowił teraz poślubić? Sześć lat miała, długo by mu przyszło czekać! Jakiż sens widział w usuwaniu mnie z tego świata?!
– Też tego nie rozumiem, proszę jaśnie pani – wyznał Roman, ciężko skłopotany. – Musiał mu już do tej pory Szmul napomknąć o testamencie, więc co ma na celu, nie umiem odgadnąć. Czy są może jakieś pieniądze, jakieś skarby, klejnoty, o których ani jaśnie pani, ani nikt w ogóle nie wie?
– Tu nie ma z pewnością – odparłam z zastanowieniem. – O wszystkim wiem, świętej pamięci pan hrabia nawet skrytkę tajną nad łóżkiem mi pokazał i otwierać ją nauczył. Natomiast w Montilly…? Przecież pojęcia nie mam, co tam jest teraz!
– No więc właśnie. Jeśli coś leży i pan Guillaume o tym wie… Mógłby się tam dostać, jako kuzyn, jeszcze przed otwarciem testamentu. Biżuteria, na przykład, diamenty więcej warte niż cała reszta majętności… No nie wiem, innego wytłumaczenia nie widzę, a i to dosyć głupie. Najgorsze, że dalej musi się jaśnie pani wystrzegać, a ja znowu powęszę dookoła pana Guillaume. Na trochę dałem mu spokój i teraz żałuję. Tu dzisiaj dużo gości będzie, przy świadkach on nic nie zrobi, więc
! jaśnie pani pozwoli, że ja się oddalę. Przed wieczorem wrócę. – Nie tak znów dużo, dwadzieścia osób wszystkiego…
– Ale chyba wystarczy? Byle panu Guillaume na ręce patrzeć…
Nagle w złość wpadłam okropną. Co to jest, żeby ten łajdak tak mi życie utrudniał! Jeszcze mnie otruje w moim własnym domu… O nie! To już lepiej, bym ja go otruła, nie taka to znowu wielka sztuka, ale przecież nie u siebie! Gdzie indziej. W oberży stoi, tam kogo namówić… Bzdura, niepotrzebny świadek. Ustrzelić go może? On chciał mnie, czemuż nie ja jego? Ale to. już prędzej Roman by zdołał, a to niedobrze, na mnie żadne podejrzenia nigdy by nie padły, na niego owszem. Coś powinnam koniecznie wymyślić, bo inaczej się tego Armanda nigdy nie pozbędę, po jego śmierci dopiero stanę się bezpieczna…
Roman już poszedł, a ja jeszcze siedziałam i obmyślałam zbrodnicze sposoby działania. Do żadnych postanowień w rezultacie nie doszłam, bo trąbki i palenie z bata przed domem się rozległo. Goście z polowania zaczęli nadjeżdżać.
Ewelina z drogi zawróciła, udawszy, że ze wszystkimi odjeżdża, szepnąwszy mi przedtem, bym na nią czekała. Nie tylko po śniadaniu już było, ale nawet i po obiedzie, wieczór się zbliżał.
– Kasiu droga, nie miej mi tego za złe, ale czuję się w obowiązku cię ostrzec – rzekła pośpiesznie, zamknąwszy się ze mną w buduarze. -Twoja opinia stoi pod znakiem zapytania!
Ucieszyły mnie te jej słowa, bo już zaczynałam się dziwić. Goście gośćmi i przyjęcie przyjęciem, udało się zresztą Mączewskiej w pełni, ale jakieś sygnały do mnie dobiegły. Kosym okiem spoglądały na mnie co starsze panie, skrępowanie czuć się dawało, sztywność osobliwa, jakby zgoła przymus. Malutko tego było, wręcz cień zaledwie, niemniej jednak dawało się zauważyć i, choć zajęta pilną obserwacją Armanda, jęłam się zastanawiać, co to może znaczyć i kto tu jest osobą niepożądaną. A oto okazało się, że ja!
– Muszę ci się przyznać, że też dostrzegłam w tobie jakąś dziwną zmianę – mówiła dalej Ewelina tak zmieszana, że prawie ze łzami w oczach. – Nie chciałam o tym nawet napomykać, bo mogło mi się tylko wydawać, ale widzę, że jednak… Plotki o tobie wprost wybuchły!
– Przecież to pan Guillaume… – zaczęłam, ale Ewelina zaraz mi przerwała.
– O tym tylko my obie wiemy, a za to ty mu fundamenty dajesz! Już o płci twojej nawet nie wspominam, cóż ty robiłaś w tej Francji, jak mogłaś karnację do takiego pociemnienia doprowadzić?! Ale słyszałam… i wiary temu nie chciałam dać, że sama spacery konne odbywasz po lesie, bez służącego, bez koniuszego, sama całkiem! Cóż to za pomysł szaleńczy i nieprzyzwoity?! Przyjmujesz panów bez asysty… Czy panna Cecylia znikła z powierzchni ziemi? A i rozmowy z tobą, zbyt śmiałe, jakimś zuchwalstwem trącą, stroje… No owszem, żałoba skończona, ale ty podobno pod suknią nic nie masz! Starsza Porajska to zauważyła przy pierwszej wizycie i już się rozeszło, powszechne oburzenie wzbudziło! Czyż to możliwe?!
Mogłam jej zaraz pokazać, co mam pod suknią, trzy sztuki skąpej garderoby i pończochy samoprzylepne, i aż mnie skręciło z chęci, ale zlitowałam się nad nią, ponadto bałam się, że przestanie ze mną rozmawiać albo zgoła trupem na miejscu padnie. Spróbowałam się usprawiedliwić, ale Ewelina nie czekała.
– Ty podobno gorsetu nie nosisz…?! – wykrzyknęła strasznym szeptem, zbulwersowana niebotycznie.
– O, nie! – zaprzeczyłam z wielce godnym oburzeniem, choć razem śmiać mi się chciało i płakać. – Gorset mam, tylko mniejszy i delikatniejszy. Wielkie domy mody mnie na to namówiły!
Była to sama prawda, ponieważ taki gorset do sukni wieczorowej był niekiedy niezbędny, doskonale kształtował figurę. niczym się nie zaznaczając. Miałam ich kilka, ale przywiozłam tylko jeden i przez moment zastanawiałam się, czy pozostałe nie znikły.
– Domy mody! – przeraziła się Ewelina. – W Paryżu bywam ustawicznie, więcej tam u babki siedzę niż tu, a noga moja w czymś takim nie postała! Wszak to krawcy dla kurtyzan!
– Nic podobnego. W każdym razie nie wszyscy. W jednym salonie księżniczkę duńską widziałam…
Pohamowałam ugryzienie w język, bo jeszcze mnie trochę, bolał, ale i tak zdołałam się powstrzymać. Którąż, na Boga, mogłam widzieć, nie Benedictę przecież, zaraz, Alix chyba…? Ewelina ręce załamała.
– Kasiu, zlituj się, czyż ty w swoim postępowaniu nic nagannego nie widzisz? Skądże ta zmiana w tobie?! Bez kapelusza podobno z domu wychodzisz, z gołą głową! To jeszcze możliwe dla młodej panienki, ale nie dla osób w naszym wieku, dla wdowy w dodatku! Przerażasz mnie! Czy doprawdy zgorszenie powszechne postanowiłaś budzić? Przecież, gdyby nie to, że jesteś pierwszą damą w powiecie, już by cię spotkał bojkot powszechny!
Gapiłam się na nią bezradnie, mocno stropiona, bo zaledwie przed dwoma miesiącami żywiłam dokładnie takie same poglądy. Teraz zaś na myśl, że miałabym się do nich ściśle stosować, aż mnie dreszcze przeszły. Sługę za sobą włóczyć po lasach i łąkach, dla wyjścia do ogrodu kapelusza szukać, usztywnić się gorsetem i licznymi halkami, pannę Cecylię bezustannie mieć na głowie, myć się może jeszcze i kąpać w koszuli…? Akurat, już się rozpędziłam!
Bunt mnie ogarnął wewnętrzny, którego na zewnątrz postarałam się nie okazać. Ewelina z dobrego serca i przyjaźni te uwagi czyniła, uświadamiając mi przy okazji, jak daleko od uciążliwości obecnego świata odbiegłam. I doprawdy, wcale nie chciałam wracać!
– Wizyt w terminie nie oddałaś! – krzyknęła jeszcze rozpaczliwie.
Z ciężkim westchnieniem wykrzesałam z siebie objawy skruchy.
– Masz rację i wdzięczna ci jestem, że mi na to uwagę zwracasz – rzekłam obłudnie i kłamliwie. – W skłopotaniu, o którym wiesz, przyzwoitość trochę zlekceważyłam. Może nadmiernie przyjęłam nowe paryskie obyczaje…
– Pozwól sobie powiedzieć, że od lat tam mieszkam i znam te paryskie obyczaje może lepiej od ciebie – przerwała mi znów cierpko i z lekką urazą. – W przyzwoitym towarzystwie takie zmiany nie zaszły, tego mi nie mów. Z kimże się tam stykałaś, na Boga?
Przypomniałam jej, że głównie załatwiałam interesy, co nie odbywa się w salonach. Do innych zbrodni wolałam się nie przyznawać, chociaż na myśl, co by powiedziano, gdybym poszła pływać we własnym stawie w kostiumie kąpielowym, jaki nosiłam w Trouville, omal śmiechem nie wybuchnęłam. Pohamowałam się jednak, obiecałam poprawę, okazałam zmartwienie odpowiednie i po licznych jeszcze jej napomnieniach i moim kajaniu się pożegnałyśmy się czule i tkliwie. Przy okazji wyszło na jaw, że Karol czeka na nią w powozie, zabroniła mu wchodzić, twierdząc, że tylko po zapomniany wachlarz wraca, wtajemniczanie męża bowiem w tak delikatne sprawy byłoby ze wszech miar niewłaściwe. Proszę, kolejny idiotyzm…
Później od służby dowiedziałam się, że w trakcie naszej rozmowy zawrócił do mnie i Armand. Ujrzawszy jednak powóz państwa Borkowskich na podjeździe, zrezygnował z wizyty i nawet z konia nie zsiadł. Wywnioskowałam z tego, że tym razem dla zabicia mnie przyjechał, nie zaś tylko dla kompromitacji, i świadkowie go zniechęcili.
Roman krótko potem się pokazał, tak wyraźnie wzburzony, żem go od razu na rozmowę do gabinetu wezwała, znów drzwi zamykając, smętnie zaciekawiona, kiedy też plotka o moim romansie z koniuszym rozejdzie się powszechnie.
– Już wiem, proszę jaśnie pani, skąd pochodzi pomyłka pana Guillaume – oznajmił bez wstępów. – Udało mi się. Szmul wie, co ma czynić, i tylko na pana Guillaume czyhał, żeby mu się swoim świadczeniem dyplomatycznie pochwalić, ale pan Guillaume na oczy mu się nie pokazał. Noc gdzie indziej spędził, wpadł o świtaniu po moderunek myśliwski i wypadł, nim ktokolwiek zdążył z nim słowo zamienić.
– Ciekawe, gdzie tę noc spędził, bo u nas w domu był spokój – mruknęłam zgryźliwie.
– Jeśli jaśnie panią plotki obchodzą, to na symulowanym wyjeździe do Warszawy, a naprawdę w oranżerii pani baronowej Tańskiej – odparł mi Roman spokojnie. – Ale ja wiem, że rzeczywiście był i w Warszawie, bo to właśnie sprawdziłem. Dependentów pana Jurkiewicza poił i podpytywał, ściśle dwóch, oni zaś mu przysięgli, że żadnego testamentu nie ma. Jaśnie pani nie napisała.
Przeraziłam się.
– Na litość boską, to co pan Jurkiewicz z nim zrobił?!
– Schował u siebie i przez żadne rejestry nie przepuścił. Tego też się właśnie dowiedziałem, mieniąc się zaufanym posłańcem jaśnie pani. Posiadanie dokumentu utrzymał w tajemnicy, choć wszyscy tam wiedzą, że owszem, testament jaśnie pani jest w trakcie tworzenia i jakieś trudności formalne napotyka. Jest to nic innego, jak tylko upór pana Jurkiewicza, który, być może konkurując na odległość z panem Desplain, chce stworzyć jakieś prawnicze arcydzieło.
– Świetnie! – rozzłościłam się. – A przez jego arcydzieło ja życie stracę!
– Na to wygląda. Boję się, że nawet gadanie Szmula nie pomoże, bo pan Guillaume weźmie to za plotki albo też przypuści, że coś tam zostało źle napisane i nie ryska ważności. Albo jeszcze gorzej, że pan Jurkiewicz wcale tego nie ma, tylko jaśnie pani gdzieś u siebie schowała. Zacznie się wdzierać i dom przeszukiwać, a już na pewno nie straci nadziei, że po, Boże nie dopuść, śmierci jaśnie pani znajdzie i zniszczy.
– Do licha… Trzeba było może wikaremu powiedzieć… – Też źle, bo w razie zmiany kościół się obrazi… Popatrzyliśmy na siebie, Roman głęboko zatroskany, ja zirytowana i stropiona.
– Ze wszystkiego wynika, że naprawdę muszę go otruć wyrwało mi się.
Roman, wcale tą myślą nie wstrząśnięty, pokręcił głową. – Osobiście jaśnie pani nie da rady. Natomiast w razie gdyby się nocą włamał do domu… Włamywacza zastrzelić, rzecz zwykła. Pułapkę nawet można by zastawić, drzwi nie zamknąć… No, skandal byłby okropny, bo nikt by nie uwierzył, że on nie z wolą jaśnie pani przyszedł, ale chyba lepszy skandal niż grób?
Też byłam tego zdania, nawet na sto skandali gotowa, żeby życie ocalić. Jedyne, co mnie niepokoiło, to Gaston, kto wie jak by tę kwestię potraktował, jak by przyjął moją rzekomą rozpustę… I to jeszcze z Armandem…
– On przecież nawet teraz może do jaśnie pani przez okno strzelić – powiedział Roman ponuro.
Mimo woli spojrzałam w okno, oczywiście częściowo otwarte, za którym ciemność panowała. Może przynajmniej kotary powinnam zaciągać? I nagle, na poczekaniu, wymyśliłam cały kryminał, otóż nie on do mnie, tylko ja do niego. Przebiorę się po męsku, pójdę czatować pod jego oknem w oberży i strzelę. Nikt mnie przecież o to nie posądzi, wykraść się z własnego domu i potem zakraść z powrotem, to dla mnie żaden problem, najwyżej panna Cecylia mnie usłyszy i pomyśli że znów idę pożywiać się w kuchni. Manii takiej dostałam.
Roman, niestety, skrytykował mój pomysł, który mu natychmiast przedstawiłam. Armand mieszkał na piętrze, żeby go trafić, na drzewie trzeba by siedzieć, nie wiadomo przy tym ule wieczorów i nocy mógł gdzie indziej spędzić. Moją codzienną maskaradę i wykradanie się ktoś by wreszcie zauważył. Do niczego.
– A co gorsza – westchnął – widzę, że jaśnie pani wcale czegoś takiego pod uwagę nie bierze… pan Guillaume wcale nie musi strzelać do jaśnie pani osobiście. Pierwszego lepszego zbira może opłacić, złote góry mu obiecać, zbir w jaśnie panią huknie, a pan Guillaume zaraz potem, przy rozrachunkach, zbira spokojnie zabije, żeby szantażu uniknąć. Dla niego to kiszka z grochem… znaczy, chciałem powiedzieć, małe piwo… znaczy, bardzo przepraszam, chciałem powiedzieć, nic takiego, drobnostka. Śledztwa w sprawie zbira nikt nie będzie prowadził…
Omal w zapale nie zaproponowałam Romanowi, żebyśmy też wynajęli zbira, którego się potem spokojnie zabije, ale zreflektowałam się. Uświadomiłam sobie, że jednak nie poszłoby to tak spokojnie, krwiożerczych skłonności w gruncie rzeczy wcale w charakterze nie miałam. A nawet i samego Armanda… Kto wie czyby mi ręka nie drgnęła.
– Drgnęłaby jaśnie pani bez wątpienia – zapewnił mnie Roman. – Co innego projekty, a co innego czyn. Jechać może jednak do Warszawy, pod nosem panu Jurkiewiczowi stanąć i z testamentem go pogonić…? Choćby i jutro. A przez tę noc, to już ja dopilnuję.
Na tym stanęło.
Co za noc przeżyłam okropną…
Nie, nie przez Armanda, cóż znowu! Przez Gastona. Od chwili kiedy mi na myśl przyszedł, już się tęsknoty do niego pozbyć nie mogłam. Sama zostawszy, tylko jego jednego miałam w głowie, i żeby tylko! W głowie, w sercu, w całej sobie, aż zęby musiałam zaciskać i paznokcie w dłonie wbijać. Szał mnie jakiś do niego ogarniał, w pamięci miałam owe noce, razem za sto piętnaście lat spędzane, i prawie jęki się ze mnie wyrywały. Chciałam go wszystkim, chyba plecami nawet!
O zaśnięciu mowy nie było. Przewracałam się w pościeli, wstawałam, chodziłam po tym gościnnym pokoju, wciąż jako sypialnia używanym, miejsca mi było za mało, biec przed siebie chciałam, coś robić, męczyć się czymś, do wody skakać, na koniu pędzić po wądołach i bezdrożach, tłuc głową o ścianę, a bodaj stajnie czyścić i gnój spod koni własną ręką wyrzucać…!
Kiedy zaś zadrzemałam na chwilę, Gaston mi się natychmiast śnił, garnący mnie w uścisku, i budziłam się rozgorączkowana i nieszczęśliwa bezdennie. Myśl o koniach sprawiła, że omal w środku nocy nie popędziłam osobiście siodłać Gwiazdeczkę i tylko resztki wstydu przed ludźmi mnie pohamowały.
Niedługo jednak wytrzymałam i ledwie świtało, a już na mojej klaczy się znalazłam. Wschód słońca na skraju lasu mnie zastał, nie wiem, która z nas bardziej była zmęczona, z Gwiazdeczki para buchała, ale ja spokojniejsza się nieco poczułam. Wreszcie jakaś rozsądniejsza myśl do głowy mi przyszła, że oto głupstwo robię, na zamach jakiś się narażam, ale siły wielkiej ta myśl nie miała. Własne życie stało mi się obojętne, Gaston tylko istniał, a przy nim znikła reszta świata.
Do domu jednakże wróciłam już opanowana, przynajmniej zewnętrznie. Roman mi wyrzutu żadnego nie uczynił za samotną wyprawę, bo, jak się okazało, Armanda pilnując, o mnie był spokojny. Zbira nawet jeśli Armand wynajął, to tak niedawno, że chyba nie zdążył go na mnie zasadzić, takie rzeczy Roman wiedział, wszędzie swoich ludzi utknąwszy, których nawet pojęcia nie miałam, skąd bierze. Plany nasze nadal były w mocy, ale ostatecznie do Warszawy nie pojechałam, ledwo się bowiem zdążyłam ogarnąć po szaleńczej jeździe, przybył pan Jurkiewicz.
Trafił akurat na późne śniadanie. Z trudem okazałam tyle grzeczności, żeby już przy stole awantury mu nie zacząć robić, ale na więcej się nie zdobyłam. Nim w gabinecie miejsce w fotelu zająć zdołał, z pretensjami wystąpiłam.
I okazało się, że niepotrzebnie, bo pan Jurkiewicz gotowy dokument do podpisania przywiózł. Nadęty mocno i naburmuszony, wytknął mi, że moje lekkomyślne zaniedbania zmusiły go do korespondencji telegraficznej z panem Desplain, bez mała dzień i noc trwającej, co pozwoliło wreszcie mój stan posiadania ustalić i do tego rzecz równie ważną, wykonawstwo testamentu na dwa kraje. Z mojego pisma bowiem wynikało, że w Polsce owszem, występuje pan Borkowski, we Francji natomiast nie wiadomo kto. Wspólnie o tym beze mnie zadecydowali, ja zaś zgodziłam się teraz na ich decyzje, nawet nie słuchając, bo mi było wszystko jedno. Aż się trzęsłam do złożenia podpisu!
Świadkiem jednym był sam pan Jurkiewicz, drugim zaś, jak na zamówienie przybyły ksiądz wikary, który po obiecane pieniądze dla ubogiej rodziny przyjechał. Podpisał się, w treść testamentu wcale nie wnikając, i zaraz odjechał.
Za to na samo zakończenie tej procedury zjawił się Armand, co mnie nad wyraz ucieszyło. Nie omieszkałam powiadomić go natychmiast, co tu robimy i do czego mi ‘pan Jurkiewicz potrzebny. Pan Jurkiewicz lekkie zdziwienie i niezadowolenie okazał, kiedy o rozdysponowaniu majętnością tak skwapliwie mówiłam, i bardzo niechętnie potwierdził kościelną korzyść, Armand natomiast prawie pełne opanowanie zachował. Na moment krótki, niczym błysk oka, w twarzy mignął mu gniew, ale bez uważnej obserwacji nawet bym tego nie dostrzegła, później zaś drwiąco pobożne intencje pochwalił. Mógł sobie chwalić albo ganić, nic mnie to nie obchodziło, bo wreszcie poczułam się przed nim bezpieczna.
W szampański humor wpadłam i pozwoliłam mu zostać na drugim śniadaniu, nie bacząc na głupie plotki i ludzkie opinie, tyle że pannę Chodaczkównę kurczowo przy sobie trzymałam. Bałam się trochę, czy Armand w rozbestwienie przesadne nie wpadnie i znów mi tu nie zacznie roli pana domu odgrywać, ale o dziwo, nic takiego nie nastąpiło i nawet dosyć szybko i bez nacisku wizytę zakończył.
Potem zaś list od Gastona przyszedł, z drogi pisany, i na nowo stałam się stracona dla świata. Zamknęłam się w buduarze dla wielokrotnego przeczytania tej korespondencji, która najmniejszych wątpliwości nie pozostawiała. Nie napisał wprost, że mnie kocha i pragnie za żonę, ale tak wyraźnie dał mi to do zrozumienia, że więcej nie było trzeba. Oczu od jego pisma oderwać nie mogłam, trzech bitych stron nauczyłam się na pamięć i dopiero na obiad z buduaru wyszłam.
I zaraz potem od Romana dowiedziałam się, że zgadliśmy wszystko doskonale. Armand z jakimś złoczyńcą spotkał się tego ranka i musiał go na moją zgubę wynająć, bo, stwierdziwszy osobiście istnienie testamentu, szukał swojego opryszka jak szaleniec, w wielkim pośpiechu. No oczywiście, zabicie mnie teraz przyniosłoby szkodę nieodwracalną, niewątpliwie zatem starał się zlecenie odwołać.
Dwie ulgi razem, które na mnie spadły, sprawiły, że zalęgły mi się w głowie dzikie pomysły. Dawno już bardzo, w dzieciństwie tylko, zdarzało mi się jeździć konno na oklep, bez siodła całkiem, niczym wiejski chłopak. Teraz nagle zaciekawiło mnie, jak też by mi się jechało po męsku z siodłem i strzemionami, i pokusa, żeby spróbować, stała się nieodparta. Prawdę mówiąc, od początku miałam ochotę na ten sposób jazdy, na filmach go widywałam, i strój, na spodniach oparty, wcale mnie nie zrażał, jedyne to były damskie spodnie, które mi się wydawały twarzowe. Zresztą i szeroka spódnica na męską jazdę pozwalała, tyle że trochę nóg musiało się pokazać. Ale wszak nie na paradę się wybierałam…?
Byłabym może jawnie eksperymentu dokonała, gdyby nie całe gadanie Eweliny. Dość się już wszystkim naraziłam. Postanowiłam nawet Romana w tę niepoważną zachciankę nie wtajemniczać i samej to po cichu załatwić.
Siodło jedno męskie, bardzo lekkie, a za to kosztowne i ozdobne, w dawnym gabinecie mojego męża leżało, od dziesięciu lat nie używane. Wyniosłam je, pod pelerynką przed służbą ukryte, na sam koniec ogrodu, gdzie furtka mała wiodła na drogę akurat naprzeciwko kapliczki i w tej kapliczce je schowałam tak, by móc łatwo ręką sięgnąć. Wróciwszy, Tatara kazałam sobie osiodłać, bo Gwiazdeczka już na dziś dość galopu miała, a chciałam jej jutro użyć, po czym na tym spokojnym i posłusznym koniu na powolny spacer odjechałam dookoła własnego ogrodzenia.
Rzecz oczywista, siodło z kapliczki chwyciłam i dalej udałam się do lasu. Na te zamierzone sztuki potrzebowałam schronienia odległego od ludzkich oczu, wybrałam sobie zatem szałas drwali, wciąż pustką stojący, bo tylko w zimie użytkowany, wokół którego teren jakoś nie był grzybny, dzięki czemu nikt tam się nie zapuszczał. Z tej zresztą przyczyny tam się z Gastonem umawiałam… W szałasie znowu siodło ukryłam i spokojnie, choć już o zmroku, wróciłam do domu.
Wszystkie te wydziwiania tak mnie zajęły i nawet rozśmieszyły, że ów głód Gastona trochę we mnie zelżał. Suknię sobie jeszcze wybrałam na jutro, nie amazonkę klasyczną, a inną, z szerszą znacznie spódnicą, dowiedziałam się, że jutro ludzie łazienkę robić skończą i będę mogła wrócić do własnej sypialni, kolację zjadłam i poszłam spać.
No i oczywiście wczorajsze szały mi wróciły: Nie tak już niespokojne, nie takie rozpaczliwe, a za to bardziej upragnione. W sen zapadałam, Gaston mi się śnił, budziłam się, jego obraz przed oczami mając, znów mnie tęsknota ogarniała…
Ale jednak odrobinę mniej dotkliwie. Pomyślałam, chyba rozumnie, że te wysiłki całodzienne ukojenia trochę dostarczają, im więcej się zmęczę, tym mniej cierpienia doznam, niechże choć szalone jazdy i szalone pomysły zaoszczędzą mi nocnych męczarni! Inaczej bowiem zhańbię się ostatecznie, karetę podróżną każę wyciągać i do Paryża za nim pojadę…
Ach, gdybym pretekst miała…! Oszalałam chyba, tak się zakochać…!!!
Kiedy zbudziłam się tuż po wschodzie słońca, pierwszą moją myślą było szukanie pretekstu dla wyjazdu, a zaraz drugą przypomnienie zaplanowanej próby. Ta druga myśl od razu mnie pocieszyła, ożywiła i oderwała od uczuciowych boleści. Ledwo kawę wypiłam; kazałam siodłać Gwiazdeczkę i prawie bez pomocy Zuzi włożyłam wybraną garderobę. I po cóż się miała dziwić, że nie w normalnej amazonce jadę…
Przed szałasem drwali przesiodłałam moją klacz. Ciekawa byłam, co na to powie, bo więcej przywykła do damskiego siodła niż męskiego, ale okazało się, że musiano ją porządnie objeżdżać w czasie mojej nieobecności, bo nie zdziwiła się i nie protestowała. Suknię podpięłam i podwinęłam trochę na kształt obszernych szarawarów, ciesząc się brakiem licznych halek i spódnic, które by mi tylko przeszkadzały, po czym po pniach równo ułożonych wdrapałam się na siodło.
Wdrapałam, nie wskoczyłam, bo nawyk robił swoje. Inny całkiem zamach nogą był tu potrzebny, nie umiałam go zrobić, w dodatku nikt mi pod stopę dłoni nie podstawiał, musiałam sobie sama radzić. Poradziłam, ulokowałam się na męskim siodle.
Ejże, to było zupełnie inaczej! O wiele pewniej się poczułam, obejmując konia z obu boków nogami niż trzymając je po jednej stronie. Spodobało mi się to, zapragnęłam tylko tak jeździć, buntowniczo postanowiłam nakichać na skandal, towarzystwa się wyrzec, męski strój sobie sprawić i tym sposobem konia używać. I niech gadają, co chcą. Zachichotałam nawet na myśl, że kto jak kto, ale baronowa Tańska rychło zapewne pójdzie w moje ślady i we dwie będziemy okolicę gorszyć.
Gwiazdeczka niecierpliwie rwała się do galopu, puściłam ją na przesiekę, sama się potem w dziczą ścieżkę skierowała i rychło wypadła na skraj lasu, gdzie dziki do kartoflisk się dobierały. Drogą przy łące pędziła jak wiatr, z niepokojem poczułam nagle, że mnie nie słucha, rozszalała się, robi, co chce, no dobrze, mogłam poczekać, aż się zmęczy, i dopiero wtedy zacząć ją hamować, gałęzie mi tu nie groziły, ale ona nagle w skos się rzuciła ku rzędom żarnowca i berberysu. Skoczyła przez nie.
Też dobrze, była skoczna, ileż przeszkód na niej brałam! Chciała sobie poskakać, niech jej będzie. Zaczęło mi się to jeszcze bardziej podobać, bo i skakało się łatwiej w tej męskiej pozycji. Droga w rżysku ugnieciona usłała się przed nami, na niej przed sobą ujrzałam nagle dość wysoką barierę w poprzek stojącą, na biało i zielono pomalowaną, nie zdążyłam pomyśleć, skąd tu jakaś bariera i cóż ona na moich gruntach przegradza, kiedy Gwiazdeczka skoczyła.
I w tym momencie pod lewą stopą poczułam, że puślisko poszło…
Ocknęłam się.
Długą chwilę zmysły odzyskiwałam. Zorientowałam się, że, leżę na trawie, przed nosem widziałam źdźbła suche. Zamrugałam oczami, powolutku i ostrożnie spróbowałam się poruszyć.
Owszem, mogłam. Uniosłam głowę, potrząsnęłam nią, lekki zawrót zaraz mi przeszedł, wsparłam się na rękach, obróciłam, powolutku usiadłam. Wszystkie członki mi działały i miałam nad nimi władzę. Pomacałam trawę. Gruba jej warstwa elastyczna dość była, ale pod nią wyczułam grunt suchy i twardy. Pomyślałam, że ładne parę siniaków rychło się na mnie objawi.
O, doskonale wiedziałam, że przy skoku puślisko mi pękło i zleciałam z Gwiazdeczki, nie dziwiło mnie to wcale. Siodło od dziesięciu lat nie używane, zleżała skóra… Głupstwo zrobiłam, nie sprawdziwszy, w jakim jest stanie. No trudno, przepadło, chwałaż Bogu, że żyję i mniej więcej jestem w całości.
Obejrzałam się dookoła. Gwiazdeczka w pobliżu, już spokojna, szczypała trawę, za mną na słabo wyjeżdżonej drodze wznosiła się biało-zielona bariera, tuż blisko widziałam skraj lasu. Wszystko się zgadzało, a jednak doznałam idiotycznego wrażenia, że jest całkiem inaczej.
Gwizdnęłam lekko na klacz, która chętnie ku mnie przybiegła i chrapami sięgnęła ku mojej twarzy. Uchwyciłam uzdę, uklękłam, wsparłam się na koniu i stanęłam na nogach. Lewego strzemienia przy siodle nie było, jasne, odpadło oderwane.
No i jak miałam na nią wsiąść…?
Był to w tej chwili mój jedyny problem, tak wielki, że nic innego mnie nie obchodziło. Spojrzałam ku lasowi, mały kawałek wyrośniętej łąki mnie od niego dzielił, ruszyłam ku niemu razem z koniem, mając nadzieję na jakiś pniak, ujrzałam słupek kamienny, podprowadziłam do niego Gwiazdeczkę i wdrapałam się na jej grzbiet. Odnalazłam stopą prawe strzemię i oprzytomniałam całkowicie.
Siedziałam na koniu i patrząc z góry, rozglądałam się dookoła.
Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać, co widzę. Przede wszystkim szosę. Słupek stał przy wąskiej szosie, o której od razu wiedziałam, że jest asfaltowa. Dalej, za łąką, wznosiły się jakieś zabudowania całkiem odmienne od mojej wsi, wille w zieleni. Za nimi widać było wysokie budowle.
Popatrzyłam na las. Cóż to za las? Nie mógł mieć więcej niż pięćdziesiąt lat, a gdzież moje dwustuletnie dęby? Gdzie jawory i wiązy, stare i potężne?
No tak, Ewa mówiła, że w ostatnią wojnę Niemcy wycięli… Z oddali hałas mnie dobiegał i też wiedziałam, że jest to warkot samochodów, właściwy dla autostrady. Spojrzałam na barierę, ni przypiął, ni wypiął, ustawioną na środku łąki.
No tak, niech to piorun strzeli. Znów przekroczyłam przeklętą barierę czasu! Więc ona tak wygląda…?
Wciąż jeszcze nie ruszałam koniem, zastanawiając się, gdzie wobec tego teraz mieszkam? Roman mówił, że pałac diabli wzięli i na jego miejscu jakiś nowy dom został odbudowany. Doskonale, gdzie może znajdować się to miejsce? Niby powinnam to wiedzieć, ale wszystko dookoła wyglądało jakoś inaczej, ponadto, nawet znalazłszy ten dom, przecież go nie poznam! I, zaraz… jak im tam…? A, Siwińscy. Pilnują go Siwińscy, ogrodnik z żoną, to znaczy, że ogród mi został…
Ciekawość mnie zdjęła tak wielka, że nawet się nie zdenerwowałam, wszystkie dodatkowe komplikacje usunąwszy z umysłu gruntownie i całkowicie. Później się będę nimi martwić. Teraz jęłam rozpatrywać kwestię kierunku.
Tam, gdzie szła autostrada, musiał przebiegać trakt warszawsko-krakowski, nie, odwrotnie, na trakcie krakowskim zrobili chyba austostradę, bo jakiż byłby sens robić ją gdzie indziej? Tu, gdzie ta szosa asfaltowa przy samym lesie… Ależ tak, oczywiście, to był mój dojazd do warszawskiej drogi, tędy, tylko w przeciwną stronę, powinnam dojechać do domu!
Ruszyłam w wywnioskowanym kierunku powoli, bo z jednym, i to prawym, strzemieniem nie najwygodniej mi się jechało i mój oszołomiony rozum jął odzyskiwać równowagę. Zaczęły docierać do mnie elementarne spostrzeżenia. Przede wszystkim tu już zaczynał się mój park i aleja ku pałacowi wiodła wśród drzew, lasu ogólnie było trochę więcej. Właściwie dochodził aż do tej wyjeżdżonej drogi na łące, gdzie teraz widniała biało-zielona bariera, ledwo o parę metrów od niej Gwiazdeczka mnie niosła…
Zaraz, chwileczkę. Czy ten koń teraz pode mną to była w ogóle Gwiazdeczka? Niemożliwe przecież, żeby po stu piętnastu latach życia była wciąż młoda i pełna wigoru, czy nie wydało mi się, że wygląda jakoś trochę inaczej…? Nie, nie wydało mi się… No dobrze, ale ją też przeniosło przez tę kretyńską barierę czasu, więc może to jednak ona…?
Nie mogłam teraz zsiąść i obejrzeć jej dokładnie, bo znowu miałabym kłopot z wsiadaniem, a jej gwiazdka na czole powiedziałaby mi wszystko. Nie było takiej drugiej na świecie, pojawiała się w tej linii klaczy i przechodziła z matki na córkę, nie wiadomo dlaczego omijając ogiery. Znaliśmy jej kształt lepiej niż własne twarze, i ja, i Roman…
Jezus Mario, Roman…! Czy on się tu znajdzie…?
Myśl o Romanie sprawiła, że serce załomotało mi nagłym popłochem, więc czym prędzej wyrzuciłam ją z głowy. Rozglądałam się pilnie, krajobraz nie bardzo mi się podobał, te zabudowania w niewielkim oddaleniu ograniczały go i psuły. Przed sobą miałam linię zieleni, wypatrzyłam w niej żywopłot ogrodzenia, idący w poprzek i za nim rosnące drzewa, nie las już, raczej drzewa parkowe czy ogrodowe. Tam mieszkam…? Jeśli tak, jak mam się tam dostać? Skakać przez ten żywopłot? Bez strzemienia? Trochę wysoki…
Nie, nie musiałam. Asfaltowa szosa poszerzyła się na niewielkim kawałku i ujrzałam bramę. Zamkniętą, niestety. Zatrzymałam się przed nią, niepewna, co czynić, wołać kogo, jechać dalej…? Za bramą był podjazd, obok niego alejka, dalej dom.
Właściwie chciałabym, żeby to był mój dom. Przyglądałam mu się z wielkim zainteresowaniem, podobał mi się, piętrowy, z mieszkalnym poddaszem, rozczłonkowany, w porównaniu z dawnym pałacem niewielki, ale ciasnotą jakoś nie straszył. Ładny był. Przypomniało mi się, że podobno jestem bogata, gdyby nie należał do mnie, mogłabym go może kupić?
Stałam tak i gapiłam się, aż Gwiazdeczka okazała się rozumniejsza ode mnie. Zarżała nagle tak potężnie, że wręcz echo poszło, i jakieś konie jej odpowiedziały, aż się sama wzdrygnęłam. Na ten dźwięk przeraźliwy od razu ukazały się trzy radośnie szczekające psy i dwie ludzkie osoby, niewiasta jakaś wybiegła z domu, a z boku podjazdu wyskoczył… o ulgo niebiańska…! Roman!
– Już otwieram! – krzyknął.
– Nie otwierałam, bo mi się zdawało, że pani ma pilota! zawołała równocześnie niewiasta usprawiedliwiająco. Brama rozsunęła się przede mną dostatecznie wolno, że bym przez ten czas zdążyła jeszcze trochę pomyśleć. Więc jednak. Mój dom, nie muszę go kupować i trafiłam do niego. Ta osoba, co wybiegła, to pewnie Siwińska. Pilota, a diabli wiedzą, może i miałam pilota, chociaż w rym stroju było to wątpliwe. Psy, święci pańscy, czy dla tych psów nie okażę się obca? Wyglądają jak moje domowe, Zagraj, Łobuz i Dama. Doprawdy, Dama…!
Roman bez słowa wziął konia za uzdę i poprowadził dookoła domu, a przypuszczalna Siwińska wróciła do środka. Psy biegały dookoła, Gwiazdeczka nie zwracała na nie uwagi, najwidoczniej cała ta menażeria była w przyjaźni. Milczałam przezornie na wszelki wypadek, aż znaleźliśmy się nie na tyłach budynku, a z boku, gdzie ujrzałam dziedzińczyk, wybieg i bez wątpienia niewielką stajnię.
Roman pomógł mi zsiąść.
– Łaska boska, że Siwińska nie zwróciła uwagi, jak jaśnie pani jest ubrana, a nikogo innego w pobliżu nie ma – westchnął z ulgą niemal równie wielką, jak moja na jego widok. – Zorientowałem się, że jaśnie pani znów przeskoczyła barierę czasu, kiedy się okazało, że nie karetę myję, tylko samochód, i nie bardzo wiedziałem, co robić. Miałem nadzieję, że jaśnie pani trafi, ale już bym pojechał szukać…
– Diabli nadali – wyrwało mi się w odpowiedzi. – Niech Roman popatrzy, czy to jest Gwiazdeczka:?.
– A, tego nie wiem. Zobaczmy.
Razem z szaloną uwagą obejrzeliśmy jej łeb i kłęby. Nie różniła się od siebie niczym.
– Skakałam razem z nią – przypomniałam. – Więc może ona też…?
Roman, na zmianę, kiwał i kręcił głową.
– Bóg raczy wiedzieć. Możliwe, że i ona też przeszła, a z drugiej strony zdarza się, że w którymś tam pokoleniu p jawi się identyczna klacz po jakiejś prababce. Jej, w każdy razie, powinno być wszystko jedno.
– No dobrze, ona czy nie ona, dajmy spokój na razie – zniecierpliwiłam się. -Co się tam dzieje w domu!? Czy ja mam Zuzi wyjaśnień, bardzo cennych, które pozwalały mi przynajmniej rozumieć, co się dzieje.
Ów proszek, wszędzie rozpylany, miał pokazać odciski palców. Te odciski palców wciąż mi się o uszy obijały i wciąż nie wiedziałam, co to jest i czemu ma służyć, ale też wolałam nie pytać, bo wszyscy tak o nich mówili, jakby stanowiły rzecz najprostszą w świecie. Ślady stóp na podłodze zrozumialsze były dla mnie, bo wszak zdarzało się często, że po śladach kopyt końskich złodziei odnajdywano, tyle że końskie kopyta wyraźnie odciskały się w ziemi i błocie, tu zaś posadzka była i maty dywan leżał. Cóż się mogło odcisnąć…? A jednak policja zadowolona była bardzo i z czegóż…?! Z owego odoru nieznośnego, który wszystkich od drzwi odpędził, dzięki czemu nikt do pokoju nie wszedł i śladów nie zadeptał. Chwalili sobie takie wielkie dla nich ułatwienie.
Z uwag Gastona wywnioskowałam, że podobno na najgładszej posadzce najczystsze nawet obuwie zawsze swój ślad zostawia, a przyrządy jakieś tajemnicze, od ludzkiego oka znacznie lepsze, ów ślad wykryć potrafią. Z podziwem słuchałam, że tu już wykryły i pokazały, iż ostatnie osoby, w tym pokoju obecne, to była ofiara i zbrodniarz, a zbrodniarz był płci męskiej. W każdym razie męskie buty miał na nogach. Ku mojemu zdumieniu odkryli nawet ich rodzaj, kształt i wielkość, a dalej mogli odgadnąć wzrost i ciężar złoczyńcy. W cichości ducha postanowiłam możliwie dużo książek kryminalnych przeczytać, takie sprawy opisujących, i dodatkowo postarać się o jakieś naukowe dzieło. Pożytek z encyklopedii płynący zdołałam już zauważyć, teraz zaś chęć mnie wzięła porównać sobie encyklopedię jak najstarszą z nowymi.
Potwierdziło się, że ofiarą padła Luiza Lerat i przestało mnie dziwić, że tak znikła z horyzontu, choć spodziewałam się po niej kłopotów. Pan Desplain na stronie wyznał mi to samo, też był zdumiony jej milczeniem i nieobecnością, nie chciał mi tym zawracać głowy, ale z dnia na dzień oczekiwał trudności z jej strony. Teraz, może to nieprzyzwoite i brutalne, ale ulgi doznaje, że jeden problem upadł.
– Nie śmiem się spodziewać, że i pan Guillaume doznał podobnego uszczerbku – dodał dość cierpko. – Byłaby to zbyt wielka pomyślność. Ale też mnie dziwi, że jakoś przycichł.
Badania wśród ludzi policja jęła czynić. Okazało się, że pies Alberta największą gra w tym rolę i jest świadkiem najcenniejszym, bo z pewnością nie kłamie, niczego nie ukrywa i nie da się przekupić. Moim zdaniem i reszta mówiła prawdę, i bardzo chciałam przy takim przesłuchaniu się znaleźć, ale było to niemożliwe, bo z każdym rozmawiano oddzielnie i w cztery oczy. Każdy jednakże później z zapałem opowiadał, o co go pytano i co odpowiedział, więc i tak można było zyskać dużo wiedzy.
Roman miał jej najwięcej. Policja swoich wniosków jeszcze nie ujawniała, ale sam swoje zdołał wyciągnąć.
– Panna Lerat miała własne klucze, tego wszyscy są pewne – rzekł, podszedłszy ku nam. – Dodatkowe, które musiała po cichu dorobić dla siebie, znaleziono je przy niej. Wkradła się tu, kiedy po zamknięciu pałacu już nikogo nie było, kuchennym wejściem, bo tam śladów najwięcej. Wygląda na to, że zabójca przyszedł z nią razem, zamordował ją, drzwi zamknął… Tych dwóch kluczy przy jej pęku brakuje, więc musiał je zabrać ze sobą, ale kuchenne drzwi zwyczajnie zatrzasnął, bo jest tam zamek zatrzaskowy.
– W nocy to było czy w dzień? – zainteresował się Gaston. – W tym rzecz, że w dzień, bo w nocy, z racji całego ruchu w stajniach, bardzo pilnowano. Jest tu więcej psów, nie tylko ten koronny świadek Alberta, na noc są wypuszczane. Ustalono już datę tego wypadku i wiadomo, że nie mógł uciec od razu, mnóstwo ludzi się kręciło, a wszyscy tutejsi, więc obcego by zauważono. Poza tym istnieją przypuszczenia, że czegoś szukał po pałacu i tak doczekał wieczoru, w nocy natrafił na przeszkody, więc w rezultacie wymknął się w dzień. A ten następny dzień już był dla niego łatwiejszy, ponieważ zaczęto zwozić konie i pojawili się obcy, mógł się wmieszać między nich i nikt by na niego nie zwrócił uwagi.
– Dobę przesiedział ze swoją ofiarą! – wykrzyknęłam ze zgrozą.
– Musiał mieć mocne nerwy. Zresztą, pałac jest duży… Przerażające mi się to wydało. Zaspokoiłam już nieco ciekawość i miałam dość tej woni, którą w samej sobie zaczynałam czuć, zgodziłam się zatem odjechać. Ponadto byłam głodna, co usiłowałam ukrywać, bo nie stracić apetytu w obliczu zbrodni, to wprost nieprzyzwoite i skandalicznej nieczułości dowodzi. Jeść tu, na miejscu, wydawało mi się nieprzyzwoite tym bardziej, wolałam zatrzymać się gdzieś po drodze albo nawet do Paryża na głodno wytrwać.
Czekałam przez chwilę w bibliotece, aż Roman podjedzie, i rozglądałam się wokół. Biblioteki jeszcze wcale nie zdążyłam spenetrować, ledwie okiem na nią rzuciwszy, teraz zatem skorzystałam z okazji i przebiegłam wzrokiem grzbiety książek, którymi całe ściany były zapełnione. Biblioteka w Trouville już mi żeru dostarczyła, ta była większa, stwarzała większe nadzieje. Już widziałam, że pół życia mogłabym tu spędzić na czytaniu, kiedy nagle wpadło mi w oko grube dzieło pod nad wyraz interesującym tytułem. Historia samochodu!
Wyciągnęłam je z półki. Zajrzałam na początek i od razu ujrzałam coś nadzwyczajnego! Wizerunek dokładnie tego automobilu, którym śmiałek-wynalazca przez cały Wiedeń przejechał i który widniał w tygodniku, przez ojca mojego sprowadzanym. Razem oglądaliśmy go z ciekawością wielką, mnie się wydawał dziwaczny i raczej obrzydliwy, a ojcu mojemu zachwycający! Pamiętałam go doskonale…
Pojęłam, że z tej książki mnóstwo się mogę nauczyć, mnóstwo zrozumieć i czym prędzej zagarnęłam ją dla siebie. Romanowi kazałam tylko jakieś opakowanie dla niej znaleźć, by nikt się nie dziwił, że takie rzeczy czytam, i wyszłam z pałacu.
Zatrzymaliśmy się po drodze w pierwszej napotkanej restauracji i wonią rzeczywiście musieliśmy przesiąknąć, bo kelnerka dziwnie jakoś na nas patrzyła. My wszyscy, przywykłszy, na świeżym powietrzu już tego odoru prawie nie czuliśmy.
Jednakże i ja musiałam się wykąpać i przebrać, i Gaston był w tym samym położeniu, a nie wątpiłam, że i Roman postara się zmienić aromat. Dzięki czemu w Paryżu rozstaliśmy się na krótko, Gaston pojechał do siebie, a ja zostałam sama z Romanem.
Rzuciłam się na niego z pytaniami od razu.
– Dobrze, że jaśnie pani nie zdradziła się z tym niepotrzebnie – pochwalił mnie. – Odciski palców to jest rzecz znana już prawie od stu lat. Wykryto, że nie ma na świecie dwóch jednakowych, bardzo długo ludzie nie chcieli w to wierzyć, przeprowadzono miliony badań i fakt jest faktem, nie ma. Najgłupszy złodziej już teraz pracuje w rękawiczkach, ale, oczywiście, rzadko się zdarza, żeby ktoś żadnych śladów palców nigdzie nie zostawił, więc zawsze coś znajdą. Nie dość na tym, teraz już można rozpoznawać nawet ślady rękawiczek. Ślady tkaniny również, powiedzą pani, w jakim ubraniu ktoś na fotelu siedział, odgadną, kto zakleił kopertę, jeśli ją polizał. Właściwie prawie wszystko. Jaśnie pani powinna poczytać książki na ten temat, jeśli jaśnie pani sobie życzy, znajdę coś odpowiedniego w księgarniach i kupię.
Sama też już na ten pomysł wpadłam, więc bardzo jego propozycji przyklasnęłam. Z tym że nie kazałam kupować zbyt wiele, bo istniała możliwość, że dużo lektury we własnych bibliotekach znajdę. Tak jak tę historię samochodu…
Umówiona z Gastonem, nie miałam czasu dalej się kształcić, musiałam zadbać o siebie. Niepokoiła mnie myśl o włosach, we włosach zapach najdłużej się trzyma, ale zabiegi fryzjerskie zbyt długo by trwały, więc tylko perfumami się posłużyłam, doskonale wiedząc, że zbyt silna woń złego gustu dowodzi. Z dwojga złego jednakże wolałam zostać posądzona o zły gust niż rozsiewać trupie odory.
Popołudnie i wieczór spędziłam cudownie.
Trudno mi się było z nim rozstać przed drzwiami hotelu, ale czułam, że muszę. Nie była to chwila na te doznania upojne, które już zaczynałam przeczuwać. Nie w obliczu zbrodni, świeżo odkrytej, nie na oczach całego personelu hotelowego i nie pod strażą Romana…
Ewa darowała mi brak wieści od wczoraj, kiedy wyjawiłam jej, co mnie w Paryżu zatrzymało. Mniej przejęła się dramatem w Montilly niż zaciekawiła, bo o Luizie Lerat nigdy dotychczas nie słyszała, zaś o moich drobnych perypetiach spadkowych nie miała żadnego pojęcia. Nie wdawałam się zresztą w szczegóły tych ostatnich, uważając je za minione i teraz już mało ważne.
– Armand był wściekły – powiadomiła mnie w zamian. – Dopiero późnym wieczorem zorientował się, że pojechałaś do Paryża. A że Gaston zniknął również, wysnuł sobie własne wnioski i nadal jest zły jak diabli. Coś mi się jednak wydaje, że nie zrezygnował… O, proszę, już idzie!
Siedziałyśmy na plaży w cieniu namiociku, nawet jeszcze do wody nie wszedłszy. Karol, Gaston i Philip zostawili nas same, wyraźnie widząc, że jakichś zwierzeń wzajemnych jesteśmy spragnione, Armand natomiast podszedł bez wahania i siadł na leżance tuż przy moich nogach. Myślałam, że pocznie mi czynić jakieś wyrzuty albo zadawać pytania, ale nie, wesoło jął opowiadać o wczorajszych gonitwach konnych w Deauville, gdzie sam śmieszną pomyłkę popełnił i dzięki niej wygrał. Udawał, że moją nieobecnością nie przejął się wcale i tylko zdawkowy żal wyraził, że mnie nie było, bo, jako znawczyni koni, zapewne wygrałabym więcej. Po czym zaproponował na dzisiaj wieczór w kasynie.
Zawahałam się z odpowiedzią. Prawdę mówiąc, powinnam była wracać do Paryża, a ściśle mówiąc, do Montilly, i poważnie się zająć porządkowaniem i odnawianiem pałacu, i nawet miałam zamiar pod wieczór wyjechać, ale był to zamiar bardzo niepewny. Moje myśli i uczucia Gaston wypełniał. W Paryżu hotel, służba, ludzkie oczy… a tu miałam własny dom, w którym jedna Florentyna wcześnie szła spać, Roman zaś już mnie tak nie pilnował…
Złapałam się nagle na tym, że chyba obyczaje współczesnych kobiet przejmuję, czego wszak przysięgłam sobie nigdy nie uczynić! To ja… Ja…!…zastanawiam się, jak spotkanie intymne z mężczyzną urządzić…!!!
Aż wzdrygnęło się we mnie wszystko i mimowolnie oczy zwróciłam na Gastona, który z niewielkiego oddalenia, spod namiociku Ewy, akurat na mnie patrzył. I w tym samym momencie Armand, bezczelnie i zuchwale, przeciągnął dłonią po mojej nodze, przy której tuż siedział.
– Opaliłaś się już bardzo ładnie – rzekł z uznaniem, jakoś namiętnie pochwalnym.
Zerwałam się, jak oparzona, niemal piasek spod moich stóp prysnął, bąknęłam coś o gorącu i chłodzie i popędziłam do wody, nawet o czepku zapominając. Tą gwałtownością zaskoczyłam wszystkich, bo dopiero po chwili poderwał się i Armand, a z nim razem Ewa, panowie obok zaś jeszcze odrobinę później namyślili się nam towarzyszyć.
Armanda, przez przypadek zapewne, zdołałam oszukać. Prawie zdołał mnie dogonić i wielkim skokiem rzucił się w głąb morza, w przekonaniu, że, jak zwykle, zechcę uciekać przed nim, płynąc. Tymczasem ja w tym momencie przypomniałam sobie o włosach, niczym nie okrytych. Gdybym je zamoczyła w morskiej wodzie, na nowo musiałabym wszystkich zabiegów fryzjerskich dokonać, które już dziś rano u Ritza półtorej godziny fryzjerowi zajęły.
Zatrzymałam się zatem jak wryta, ledwie po pas wbiegłszy, on zaś nurkiem wielki kawał odpłynął, a wynurzywszy się, zaczął mnie wzrokiem wokół siebie szukać. Te kilka chwil wystarczyło, bym się znalazła otoczona przez całe towarzystwo, dzięki czemu dostęp do mnie już miał wysoce utrudniony. Pozostałam na płytkiej wodzie, łagodnie się na falach kołysząc i pilnując, by głowy nie zamoczyć, co od razu wszyscy ode mnie usłyszeli i zrozumieli, bo najgorszy debil łatwo by odgadł, że z taką ilością włosów muszę mieć kłopoty. Gastona wzrokiem od wypłynięcia w morze powstrzymałam, do czego już się wyraźnie szykował. Pojął chyba moje spojrzenie, bo coś w nim jakby błysnęło i został przy mnie.
Armand, wróciwszy, próbował się zemścić. Chlapnął na mnie fontanną wody, alem się w bok rzuciła i głowy mi ten wodotrysk nie sięgnął. Symulując równocześnie wielką urazę i dostateczne ochłodzenie, wyszłam na brzeg tak niezręcznie, że Gastona koniecznie musiałam się przytrzymywać…
Ach, to wychowanie, w całym moim życiu odbierane… W iluż okolicznościach tak cudownie przydatne, ileż niuansów mające, jakże w obecnych czasach mężczyznom obce…!
Matkę, ciotki, guwernantki i niańkę moją w tym momencie błogosławiłam…
Ewa dla żartu Armandowi wyjść z wody przeszkodziła, nie na długo wprawdzie, ale czas ten okazał się dostateczny. Gaston ocenił chyba całą sprawę właściwie, bo nie oddalił się już ode mnie, ruszyliśmy przejść się kawałek wzdłuż brzegu i zaraz wprost mnie spytał:
– Mam się wtrącić czy wolisz sama sobie z nim poradzić? – Och, poradzę sobie – odparłam lekko, bo w tej kwestii nie miałam wątpliwości, za plecami zawsze czując opiekę Romana. – Nie chcę tylko, żeby ktokolwiek myślał, że to natręctwo ma jakieś podstawy i że je aprobuję.
– Jak sobie życzysz. W razie czego wiedz, że jestem do dyspozycji.
Do licha! Do dyspozycji… Pewnie, że wiem i że chcę, żeby mi był do dyspozycji, tylko może niekoniecznie w pojedynku z Armandem… Inne formy tej dyspozycji bardziej by mi odpowiadały.
Wahałam się zaprosić go do siebie. O powrocie do Paryża zaczęłam mówić, nie kryjąc skłopotania i troski o Montilly, na co mi bardzo rozsądnie poradził. Wszak przenoszenie się z Paryża do Trouville i z powrotem krótko trwa i w każdej chwili jest możliwe, czemuż bym zatem nie miała na kilka dni tam pojechać, zarządzić przygotowanie pałacu do zamieszkania choć w małej części, w samym Paryżu apartament wynająć lub kupić i z Ritza się wynieść. Do Trouville zaś przyjeżdżać, kiedy mi się spodoba i kiedy ochłody zapragnę.
O porzuceniu Ritza już i sama myślałam z racji kosztów wielkich, choć było mi tam bardzo wygodnie, więc chętnie jego radę przyjęłam. Tyle że sama nie umiałam wszystkich tych spraw załatwić, bo i ludzi należało do remontu pałacu nająć, i mieszkanie odpowiednie w mieście znaleźć, a Paryż w sierpniu stał pustką, sami turyści go wypełniali, do niczego nie przydatni.
Tu Gaston przyznał mi rację, ale zarazem Mamina Becka polecił. Na miejscu mieszkając, wszystkich znał i ludzi do roboty mógł znaleźć z łatwością, co do mieszkania zaś, jacyś pośrednicy z pewnością dostęp do siebie zostawili i tą kwestią pan Desplain potrafi się zająć. Ja bym tylko musiała zarządzenia wydać.
Zarazem przypomniał mi Romana, który wszystko umiał załatwić, z niego zaś rozmowa na Polskę zeszła.
– Bywam tam często – rzekł Gaston. – Po kądzieli z Polski pochodzę.
To mnie bardzo zainteresowało, więc jął mi wyliczać swoich przodków. Razem z tymi przodkami wróciliśmy do towarzystwa, gdzie w wyliczaniu i Ewa udział wzięła, do swoich prababek sięgając, aż zorientowałam się, że pra-pra-pradziadek Gastona mógł być na moim ślubie. War mnie oblał, bo nagle nabrałam pewności, iż ów młodzieniec, w przeddzień dostrzeżony, zapamiętany na zawsze i tak bardzo do niego podobny, to musiał być właśnie on!
Cudem chyba żadne słowo o wydarzeniu z ust mi się nie wyrwało, bo przy podobnym wspomnieniu już bez wątpienia za wariatkę by mnie wzięto. Przezornie wolałam zmienić temat, o kłopotach mieszkaniowych napomykając, co oczywiście nową dyskusję wywołało. Nikt na tych wakacjach nie miał nic do roboty, więc chętnie w cudze sprawy każdy się wdawał.
Pobyty Gastona w Polsce nadzwyczajnie mnie ciekawiły, bo skoro Francja aż tak się zmieniła, tam również wszystko musiało wyglądać inaczej, a nie mogłam się przecież przyznać, że nie mam pojęcia, jak. Powinnam to wiedzieć lepiej od niego i żadne zamknięcie na głuchej wsi w lesie mnie nie tłumaczyło, skoro, wedle opinii Ewy, i sam las bardzo się zmniejszył. Miałam wielką ochotę zabrać Romana i pojechać tam choć na tydzień, ale bałam się trochę, że znów tym sposobem jakąś barierę przekroczę, nie wiadomo do czego wrócę i od tego już do reszty kołowacizny dostanę.
W tym nowym świecie zaczynało mi się coraz bardziej podobać…
Ustaliłam sama ze sobą, że do jutra jeszcze w Trouville zostanę, a po południu do Paryża pojadę i kilka dni na urządzenie domów poświęcę.
Na Gastona zdecydowana już byłam całkowicie, ale postanowiłam z inicjatywą żadną nie występować. Niech on teraz przedsiębiorczość jakąś wykaże. Ułatwienie pewne zastosowałam, każdemu objawiłam inne zamiary wieczorne, to wycieczkę po okolicy, to odwiedzenie kasyna, to wizytę u Ewy, która dobrze wiedziała, że może się mnie nie spodziewać, jemu jednemu powiedziałam, że w domu zostanę i lekturze się oddam. Co prawdą było o tyle, że istotnie chciałam poczytać książkę o samochodach.
Siedziałam i czytałam rzeczywiście, a temat, wbrew spodziewaniom, pochłonął mnie bez reszty. Ach, ojciec nieboszczyk gdybyż to do rąk dostał…!
Kto by przypuszczał, że aż tak dawno o pojazdach bez koni myślano! Nic dziwnego, że i ojca te wynalazki intrygowały i coraz to nowych się spodziewał. Rysunek jeden, całkiem taki, jaki tu ujrzałam, wisiał u niego w gabinecie na ścianie…
Przy wizerunkach i fotografiach owych automobili ludzie się pokazywali i mogłam widzieć przy okazji, jak się moda i stroje zmieniały, co nie wiem, czy nie zajmowało mnie jeszcze więcej. Już przy silniku parowym i okropnie niezgrabnych sukniach byłam, kiedy Gaston przyszedł.
Piechotą przyszedł, nie wziął samochodu, i taktowne to było z jego strony, bo po cóż ma być powszechnie widoczne, że jego pojazd pod moim domem stoi! Mimo przejęcia lekturą serce mi zabiło. Chociaż nawet dzwonka do drzwi nie słyszałam i dopiero głos jego z tych emocji historycznych mnie wyrwał.
Roman wydał mi się tym razem całkiem niepotrzebny, ale odosobniona byłam w swoim poglądzie, bo Gaston z nim właśnie wdał się w rozmowę, jakby do niego specjalnie przyszedł. O moich sprawach konwersowali, nie pozwoliłam się zatem całkowicie wykluczyć. Dwie kwestie omawiali, równie ważne i pilne, razem, odnowienie Montilly i wyszukanie apartamentu. Z Paryża do Montilly było blisko.
– Jaśnie pani przydałaby się swoboda ruchów -zauważył Roman. – Będziemy chyba musieli kupić drugi samochód, a jaśnie pani zrobi prawo jazdy.
– Nie masz prawa jazdy? – zdziwił się Gaston.
– Dotychczas nie było mi potrzebne – odparłam bez naysłu i doprawdy całkowicie zgodnie z prawdą, bo po cóż mi było jakieś prawo jazdy przy posiadanej ilości koni i karet. – Ale teraz Roman ma rację, należy to załatwić.
– Egzamin, na jakiś termin trzeba się zapisać. Prowadzić jaśnie pani umie, więc to będzie tylko formalność.
Trochę mi się włos podniósł na głowie, bo tę opinię Roman wygłosił mocno na wyrost. Owszem, miałam już pojęcie o czynnościach niezbędnych, żeby samochodem jechać, próbowałam, Roman sam mi pokazywał i nawet mnie chwalił, ale od prawdziwych umiejętności byłam jeszcze bardzo daleka. Praktyki potrzebowałam, jak przy wszystkim, powozić też nie nauczyłam się od razu i od łagodnych i posłusznych koni zaczynałam. Samochodem, którego już się wcale nie bałam i do którego przywykłam, powinnam więcej pojeździć, żeby wprawy nabrać, inaczej bowiem każdy egzaminator poznałby we mnie gęś niedoświadczoną.
Gastonowi taka komplikacja nawet do głowy nie przyszła. – Tu jest szkoła jazdy – oznajmił zachęcająco. – Tam trochę dalej, w kierunku na Hawr. Można od razu jutro porozumieć się z nimi i możliwe, że na egzamin eksternistyczny nie trzeba będzie wcale czekać.
Oczywiście, tego mi tylko brakowało…!
Roman przyjrzał mi się z uwagą i powątpiewaniem, ale nic nie powiedział, zapewne żeby mnie nie kompromitować. Dał mi tylko jakoś błyśnięciem oka do zrozumienia, że tę trudność przełamiemy. Odgadłam nawet, w jaki sposób, zapewne od wschodu słońca aż do śniadania będę jeździła po okolicy, umiejętności nabierając, całkiem tak samo, jak niegdyś musiałam ćwiczyć skoki na koniu…
Pomyślałam, że nader dziwnie ten naganny, przestraszający mnie trochę, a zarazem już upragniony romans do mnie się zbliża. Nie wiadomo nawet czy nie oddala…
Roman jednakże umiar i przyzwoitość zachował, nie narzucał swojej obecności, obiecał wszystko rozważyć i jutro przedstawić mi propozycje, teraz zaś skłonił się i odszedł. Czułam w głębi duszy, że Gastona aprobuje, przeciwnie niż Armanda, a co najdziwniejsze mi się wydało, to to, że mi jego milczące wtrącanie się wcale nie przeszkadza. Ani oburzenia nie czułam, ani żadnej obawy, ani nawet wstydu najmniejszego.
Na Florentynę zadzwoniłam i kazałam kolację jakąś sporządzić, by nigdzie nie chodzić. O ostrygi łatwo było, wątróbki gęsie i sery mogły głód zaspokoić, chęć spokojnej rozmowy o wczorajszych porannych, tak okropnych, wydarzeniach z łatwością mogłam symulować. Wino w piwnicy się znajdowało.
Gastona o zdanie nawet nie spytałam, bo widać było, że godzi się na wszystko, roziskrzonym wzrokiem we mnie wpatrzony, choć wyraz twarzy miał spokojny i pełen opanowania. Mniemam, że nie bardzo wiedział, co je, i można było przed nim otręby i kapustę jałową, bez okrasy, postawić, też by zjadł bez protestu. Przez żołądek do serca już mu chyba trafiać nie musiałam.
Przytomności umysłu jednakże zachował dosyć, by rozsądnie i rzeczowo o zbrodni ze mną rozmawiać. Rozterkę pewną czułam w sobie, bo i romans mnie nęcił, i tamte sprawy z Montilly. Po wstrząsie już przyszłam do siebie, równowagę odzyskałam całkowicie, a za to lągł mi się lekki niepokój, bo w końcu przytrafiło się to w moim własnym domu, jeszcze niedostatecznie mi znanym, który zamierzałam objąć w posiadanie. Cóż miało znaczyć owo okropieństwo, na samym wstępie odkryte?
– Plotkami tylko dysponuję – rzekł mi Gaston ze skruchą. – Obiło mi się chyba o uszy, że w grę weszły nieścisłości w inwentaryzacji. Pan Desplain zwrócił ci przecież na to uwagę?
– Tak – potwierdziłam. – Pistolety. Zaniżono ich wycenę tak bardzo, że złodzieja mogły skusić. Ukradłby jako coś niezbyt drogiego… Ale nie wiem, co dalej. Co by mu z tego przyszło?
– Poszukiwano by ich bez wielkiego zapału i zapewne bez skutku. Poczekałby, aż sprawa przyschnie, i sprzedał. Opłaciłoby mu się nawet za pół ceny.
– I panna Lerat zapragnęła je sobie przywłaszczyć? Ale były tam przecież dwie osoby…?
– Mogła mieć wspólnika. Razem przyszli i pojawiły się między nimi jakieś kontrowersje… A możliwe, że jest tam więcej przedmiotów źle wycenionych i zabójca usiłował je znaleźć dokładnie w tym samym celu. Po co my właściwie o tym mówimy?
Zaskoczona się poczułam, bo już mnie temat ciekawił, i popatrzyłam na niego pytająco.
– Za wcześnie na rozważania i wnioski. Dajmy szansę policji, niech wykryją coś więcej, będzie się nad czym zastanawiać. Znajomości panny Lerat muszą sprawdzić i tak dalej, a mnie, szczerze mówiąc, panna Lerat niewiele w tej chwili obchodzi.
Głosem spokojnym to powiedział, mnie jednak serce zabiło. Milczałam chwilę, po czym podniosłam się i zaproponowałam przejście do salonu, co w zasadzie było rzeczą naturalną, choć tak naprawdę w myśli mi tkwiły dogodności, możliwe, że przydatne. Dalej od kuchni był położony i umeblowany wygodnie, a radio od paru już godzin zawierało w sobie płytkę z muzyką bardzo romantyczną. Przez roztargnienie włączyłam je, przechodząc.
Gaston zatrzymał mnie w drodze ku kanapie, za rękę ujmując, obrócił ku sobie i patrzył mi w oczy. Nie jest wykluczone, że je w końcu zamknęłam…
– Ty mnie obchodzisz – powiedział cichym głosem. Wargi jego poczułam na ustach i najprawdopodobniej, tak sądzę, w głowie mi się zakręciło, bo potem do niczego innego nie byłam już zdolna, jak tylko do poddania się jego chęciom i zapałom. Opór mój lekki i mimowolny przełamywał z łatwością.
No trudno, stało się…
– Afera, proszę pani, zatacza coraz szersze kręgi – powiedział mi przez telefon pan Desplain smętnie bardzo i z lekką irytacją. – Mam całkowicie zmarnowany urlop. Policja odkryła jakiś nowy ślad, dotyczący panny Lerat, i całe szczęście, że pani tu tak długo nie było, bo podejrzenia padłyby na panią.
– Nic z tego nie rozumiem – odparłam całkiem szczerze. – Ja owszem, dosyć dużo. Obowiązuje mnie, oczywiście, pewna powściągliwość, chociaż i tak od ludzi dowie się pani zapewne wszystkiego. Chciałbym widzieć panią w Montilly, musimy sprawdzić i przeszukać liczne dokumenty, wolałbym, żeby pani przy tym była. Jeszcze dzisiaj, jeśli można. Spotkajmy się tam, powiedzmy, za dwie godziny. Ponadto, co do mieszkań, mamy tu już kilka adresów od pośredników i jutro zechce pani zapewne to obejrzeć. Zatem, za dwie godziny, w Montilly…?
Przestał wydawać mi same rozkazy i zdobył się w ostatnich słowach na akcent pytający. Zgodziłam się chętnie, odłożyłam słuchawkę i popatrzyłam na Gastona.
Kończył się ubierać i guziki koszuli zapinał przed lustrem, czekając, aż skończę rozmowę. Ja miałam na sobie tylko wielki ręcznik kąpielowy, bo do tego telefonu spod prysznica wybiegłam.
Właśnie zamierzaliśmy jechać razem do Montilly i Gaston przyszedł po mnie do Ritza. Możliwe, że chwila wychodzenia trochę się nam przedłużyła, ale, ostatecznie, kobieta ma prawo długo się ubierać do wyjścia, choćby nawet i przed południem.
Wczoraj dość późno przyjechawszy, pozałatwiałam jednak, ile mogłam, wydałam polecenia, pan Desplain od razu zaczął je spełniać, Roman zaś prawie znikł mi z oczu. Remontem pałacu obiecał się zająć, kupnem drugiego samochodu, najęciem niezbędnej służby, moim prawem jazdy i Bóg wie czym jeszcze. Popołudnie późne i wieczór cały spędziłam z Gastonem, który też przecież miał wakacje i śmiejąc się, twierdził, że lepiej ich wykorzystywać nie może, jak w moim towarzystwie.
Byłam dokładnie tego samego zdania.
W Montilly pan Desplain mnie zajął. Dokumenty w gabinecie pradziada, raz już przejrzane i posegregowane, mieliśmy teraz ponownie spenetrować.
– Czegóż szukamy? – spytałam trochę niecierpliwie, bo, szczerze wyznając, Gaston mnie tylko teraz interesował, a nie jakieś tam spadki i zbrodnie.
– Metryki pana hrabiego. Oryginału. Odnalazłem tu kopię uwierzytelnioną i na niej poprzestałem, bo do pochowania wystarczyła. Ale oryginał też powinien istnieć, oprócz tego zaś akt zgonu pani hrabiny, co, przyznaję, zaniedbałem, bo do niczego w danym momencie nie były mi potrzebne. Teraz zaś ważne jest bardzo sprawdzić, czy owe dokumenty nie zaginęły, czy leżą tu nadal, przeoczone…
– I do czego nam są obecnie?
– Do ugruntowania lub usunięcia podejrzeń. Pojawiły się przypuszczenia, że panna Lerat sfałszowała akt ślubu z pani pradziadem. Mogła go tu podrzucić.
Uszom nie uwierzyłam. – Co zrobiła…?!
– Postarała się o akt ślubu z panem hrabią – powtórzył pan Desplain cierpliwie. – Niewątpliwie sfałszowany.
– Na Boga, i cóż by jej z tego przyszło…?!
– Gdyby żyła, przedstawiłaby go i wobec braku potomstwa byłaby jedyną spadkobierczynią. Musimy sprawdzić, czy gdzieś tu nie leży, umiejętnie podrzucony.
Milczałam przez chwilę, przetrawiając tę okropną informację.
– To akurat odwrotność jakaś – rzekłam wreszcie nieco zgryźliwie. – Nie brak się może okazać, tylko nadmiar.
– Słuszna uwaga…
– A skąd w ogóle wiadomo, że coś podobnego jest możliwe, że ślub i że fałszerstwo…?
– Zechce pani łaskawie zachować cierpliwość. Chwileczkę. Po kolei. W księgach stanu cywilnego taka rzecz musiała by być wpisana. A urząd stanu cywilnego żąda określonych papierów. Metryka pana hrabiego i dowód jego wdowieństwa byłyby niezbędne, policja zaś błyskawicznie doszła do tego, że panna Lerat w urzędzie stanu cywilnego coś zał.~ wiała, ściśle biorąc, zawarcie związku małżeńskiego.
– W jaki sposób doszli? – zainteresowałam się chciwi wciąż jeszcze nieco oszołomiona straszną wieścią.
– Nie wnikałem w szczegóły – odparł sucho pan Dc plam. – Z zapisów wynika, że ten związek małżeński zawarł i świadectwo ślubu zostało jej wydane, ale fałszerstwo jest ewidentne. Wskazują na to między innymi daty. Pani pradziad nie mógł równocześnie leżeć na łożu śmierci w Montilly i żenić się w Paryżu, policji to wystarcza, ale mnie nie. Musze, wiedzieć, czy panna Lerat wykradła jego metrykę i akt zgon u pani hrabiny, czy też nie. Mogła zresztą wykraść, zrobić fotokopię i podrzucić z powrotem. Pierwszy termin ślubu był wyznaczony na dwa tygodnie przed śmiercią pana hrabiego, potem przesunięty, ale ja osobiście sądzę, że wszystko to działo się w ogóle bez jego wiedzy. W żadnym wypadku nic brałby ślubu bez intercyzy, a w to ja musiałbym zostać włączony. Kontaktowałem się z nim ustawicznie w ostatnich dniach jego życia i o podobnym zamiarze nie słyszałem ani słowa.
To mnie już nie tylko zainteresowało, ale nawet napełniło wielką obawą. Gdyby istotnie mój pradziad poślubił legalnie pannę Luizę, bez wątpienia należałaby się jej jakaś duża część spadku po nim, ponadto mogłaby twierdzić, że w prezencie ślubnym ofiarował jej klejnoty rodzinne. Jeśli nie wszystkie, to bodaj połowę. To mi się wcale nie podobało, mogłam wcześniej podejrzewać, że coś ukradnie lub wyłudzi, złodziejski łup jednakże łatwo by jej było odebrać, jeśli jednak nastąpiła legalizacja tego związku…
Zaczęłam myśleć na głos.
– Nie, to niemożliwe, gdyby rzeczywiście ten ślub się odbył, nie trzymałaby tego w tajemnicy, rozgłosiłaby na wszystkie strony… No dobrze, może pradziad sobie tego nie życzył… W takim wypadku machałaby świadectwem ślubu już w pięć minut po jego śmierci…! Nie czekałaby dwóch dni rc zgłoszeniem pretensji…
Pan Desplain od razu zbił mnie z pantałyku. Okazało się, że mnóstwa rzeczy jeszcze nie wiem.
– Kiedy pan hrabia umarł, panny Lerat nie było. Na dwa dni udała się do Paryża i po powrocie zastała go już w trumnie, co było dla niej straszliwym zaskoczeniem. W dodatku la, z konieczności, już przeglądałem dokumenty. Osobiście sądzę raczej, że ten sfałszowany akt ślubu podrzuciłaby do Murka pana hrabiego, żebym to ja go znalazł. Nie zdążyła.
Roman rozsiodłał Gwiazdeczkę i zaczął ją pieczołowicie wycierać. Ze stajni dobiegło rżenie. Okazało się, że posiada trzy konie, dwie klacze i ogiera.
– Licencjonowany, ma go jaśnie pani legalnie – wyjaśnił Roman. – Zuzia, tak, owszem, ale w zasadzie na przychody. I to nie jest tamta Zuzia, tylko też praprawnuczka. Zamężna, nie ma dzieci, tu blisko mieszka, jej mąż naprawy elektryczne załatwia ona sobie u jaśnie pani chętnie dorabia i w ogóle lubi usługi. Pewno przyleci przed południem jeszcze. Pozwolę sobie radzić, żeby jaśnie pani weszła do domu od ogrodu i strój zmieniła, bo Siwińska nie wytrzyma, żeby nie naplotkować.
– Nie powie mi Roman chyba, że te plotki równie waży jak kiedyś!
– A, nie. Ale po co mają w ogóle o jaśnie pani gadać… Zainteresował mnie nagle poziom cywilizacji.
– Wszystko inne mamy? – spytałam z niepokojem. – telefony, telewizor, wodę, światło…?
– Lodówki i kuchnię mikrofalową też – uspokoił mnie Roman. – A co do reszty, to jeszcze nie wiem, jak będzie. Musi jaśnie pani sama się zorientować.
Wkradłam się do domu na palcach i bez wielkiego trudu odnalazłam własną sypialnię, obok niej łazienkę i garderobę prawdziwą przyjemnością weszłam pod prysznic. Sińce ~na lewym boku już mi się pojawiały, ale mniej ich było niż mt łam się spodziewać i nie bardzo były bolesne. Włożyłam razie szlafrok, nie znając własnej odzieży, ciekawa, co ~ znajdę w szafach, zaczęłam przegląd, kiedy pukanie do drzwi usłyszałam i pojawiła się Zuzia.
Podobna była do siebie, choć też inna, chyba trochę starsza od tamtej sprzed stu piętnastu lat. Na trzydziestkę ~ wyglądała, a tamta była ledwo o rok starsza ode mnie.
– No, już jestem – powiedziała żywo. – O, jak to dobrze że pani na nogach, podobno pani z konia spadła, już bałam, się że pani sobie co zrobiła!
Zdziwiłam się.
– Skąd to wiesz? Myślałam, że nikt mnie nie widział!
– A czy to jest takie miejsce, żeby ludzie czego nie zobaczyli? Listonosz patrzył, jak pani skakała i zleciała, nagle, powiada, pani mu się pokazała i siup! Z daleka widział, z drugiej strony łąki był i chciał lecieć na pomoc, ale przez łąkę nie miał jak na rowerze przejechać, a tu ani torby zostawić, ani nic. Ciężką
;:~ł. Od Wilców, pomyślał, że po pomoc zadzwoni, tyle że nim.- do nich dopukał, pani już wstała i z koniem poszła. Powiada, jakoś dziwnie pani była ubrana, aż pomyślał, że może
~- Telewizja co kręci, ale chyba nie. Co takiego pani miała na sobie? Tak gadatliwa Zuzia bywała tylko w chwilach wielkiego przejęcia, więc musiała zdenerwować się moim wypadkiem zgoła okropnie. Podejrzenia w kwestii stroju postanowiłam ująć od razu najlepszą metodą. Zełgać coś, co by było wiar~ godniejsze niż prawda.
– Suknię po prababci – wyznałam konfidencjonalnie.:Nagle mi przyszło do głowy sprawdzić, jak te baby w dawnych czasach dawały sobie radę z taką ilością kiecek, i postanowiłam od razu spróbować, bo co mi szkodziło. Wcześnie było, miałam nadzieję, że nikt nie zobaczy.
– I przez te zwoje pani zleciała…?
– Nie, okazało się, że zwoje nic takiego, tylko puślisko mi pękło, bo jeszcze do tego stare siodło wzięłam. Zleżałe.
– No to cud boski, że się pani nic nie stało. A teraz? Jak pani czego szuka, to ja zaraz znajdę!
Sama nie wiedziałam, czego szukam, więc znów uczyniłam wyznanie.
– Szczerze mówiąc, po tym pobycie w Paryżu wszystko mam chęć odnowić, więc tak patrzę, co tu się jeszcze nada, a co do wyrzucenia. Za mało rzeczy przywiozłam, ale to się da nadrobić. Wyciągajmy i oglądajmy.
Zuzia na propozycję przystała z radością, bo nic nie stanowiło dla niej piękniejszej rozrywki jak grzebanie moich ciuchach. Najchętniej dzień w dzień robiłaby nich wystawę, tak przynajmniej było w dawnych czasach.
Z przyjemnością stwierdziłam, że te upodobania jej zostały. Nie, zaraz. Nie zostały. Odziedziczyła je zapewne po prababkach…
Tak naprawdę pełnię zmysłów odzyskałam dopiero po jakichś trzech godzinach, po stwierdzeniu, że moja garderoba nie odbiega od współczesnej normy, chociaż uzupełnienie jej się przyda, po ubraniu się w rzeczy obecnie przyjęte, po zjedzeniu śniadania, na które wezwała mnie Siwińska, i po znalezieniu się w gabinecie, będącym zarazem biblioteką.
Siwińska tak była podobna do odchudzonej potężnie Mączewskiej, że też musiało między nimi zachodzić pokrewieństwo w prostej linii. Co do jej męża, Siwińskiego, nie miałam żadnego zdania, bo męża Mączewskiej nigdy w życiu na oczy nie widziałam. Mignął mi gdzieś w środku niepokój, jak też będę żyła z tak małą ilością służby, ale zaraz pocieszyłam się myślą, że po pierwsze, dom mniejszy, a po drugie, zawsze będę mogła pojechać sobie do Montilly, gdzie usługi jest więcej…
Montilly…! No tak. I Gaston… I Armand…!!!
A, czort bierz Armanda, został przecież w Paryżu, uciekłam mu, a poza tym napisałam testament…
Zaraz, kiedy…?! Kiedy ja ten testament podpisywałam, teraz czy sto piętnaście lat temu? Istnieje on w ogóle czy nie…? Poczułam, że kołowacieję w sposób już do reszty ostateczny. Desperacko rozejrzałam się po biurku, przy którym odruchowo usiadłam. Stał na nim telefon, leżała komórka, obok na stoliczku ujrzałam komputer z drukarką. Wróciłam, jak widać, do wyposażenia, za którym już zdążyłam zatęsknić, choć tak niedawno jeszcze nie miałam o nim zielonego pojęcia. Mogłam się porozumieć z każdym w każdej chwili, z panem Jurkiewiczem też. Zaraz, chwileczkę, czy ja z nim już rozmawiałam…? I czy to w ogóle jest pan Jurkiewicz?! Od kiedy ja tu jestem…?!!!
Za uchylonym oknem ujrzałam nagle Romana, zerwałam się z miejsca, otwarłam je szerzej, przesuwne było, ale takim rzeczom już nie miałam siły się dziwić.
– Niech Roman tu przyjdzie!!! – wrzasnęłam rozpaczliwie. Czekając, aż obejdzie dom w koło i dotrze do gabinetu, zdążyłam rozejrzeć się z większą uwagą. Nie, dzwonka na służbę tu nie było, dziwne, a nie, wcale nie dziwne, wystarczyło zawołać, Mączewska w kuchni… co ja mówię, jaka Mączewska, Siwińska w kuchni bez trudu by usłyszała. Ciekawe, kto by mi podał kawę czy herbatę… Prawda, może Zuzia…?
– Zuziu! – zawołałam niepewnie w chwili, kiedy Roman już wchodził w drzwi. Zatrzymał się, obejrzał, usłyszałam, jak I Zuzia zbiega ze schodów.
– Jak pani ma pracować, to może co podać? – spytała życzliwie, nim zdołałam się odezwać, zaglądając za jego plecami.
“Tylko spokój – pomyślałam sobie – tylko spokój może nas uratować…”.
– Napoje. Kawę, herbatę, piwo, koniak…
– To kawę i herbatę przyniosę, bo to wszystko inne tu ma pani w barku, sama przypilnowałam, żeby było. Pan Roman pewno też co wypije, chyba że jedzie.
Znikła mi z oczu. Roman wszedł, popatrzył pytająco, gestem wskazałam mu, że ma usiąść. Nim to uczynił, przyjrzał mi się z uwagą, otworzył barek, który znajdował się za moimi plecami, przez co nie zwróciłam na niego uwagi; zaserwował mi rzetelną bombę koniaku i usiadł z boku biurka.
– Możliwe, że się gdzieś pojedzie, więc ja się wstrzymam – wyjaśnił łagodnie.
– Niech Zuzia nie słyszy – ostrzegłam go na wstępie. – Od kiedy ja tu jestem?
– Dla wszystkich tutejszych wczoraj wieczorem jaśnie pani przyjechała.
– I nikt się nie zdziwił?
– Skąd, czekano na jaśnie panią. Tylko Zuzi wczoraj nie było, ale to już bez znaczenia.
– I co robiłam?
– Spać jaśnie pani zaraz poszła, bo późno było.
– Chwałaż Bogu. Czy mnie się dobrze wydawało, że moim plenipotentem ciągle jest pan Jurkiewicz?
– Zgadza się, ciągle, tylko to już któryś tam prawnuk. Kancelaria im przechodzi z pokolenia na pokolenie z przerwą wojenną, ale teraz to też już przeszłość.
– Mam jego telefon?
– Jasne, w notesie. Taki duży, czarny, i powinien być w środkowej szufladzie.
Otworzyłam szufladę, na wierzchu ujrzałam czarny notes i zamilkłam na chwilę, bo wkroczyła Zuzia z tacą. Postawiła ją na drugim stoliczku obok i mnie zostawiła nalewanie do filiżanek. Nawet byłam zadowolona, że mi się nie kręci nad głową, a kawę i herbatę doprawdy nalać potrafiłam. Zajrzałam do notesu.
Oczywiście, numerów telefonu pana Jurkiewicza znalazłam tam kilka. Pomyślałam, że o tej porze powinien być w swoim biurze.
– Niech Roman tu zaczeka – poleciłam, wypukując cyfry. – Nie mam pojęcia, czego jeszcze nie będę wiedziała. Testament dla mnie najważniejszy…
Pan Jurkiewicz, usłyszawszy moje nazwisko, natychmiast kazał się ze mną połączyć. Zażądałam jego przyjazdu jeszcze dzisiaj koniecznie, kręcił trochę nosem, ale zgodził się, podejrzliwie dopytując, czy wszystkie właściwe dokumenty z Francji przywiozłam. Powiedziałam, że tak, choć wcale nie byłam tego pewna.
Potwierdził to jednakże Roman. Gruba teka, zabrana z Paryża, wciąż jeszcze znajdowała się w bagażniku mercedesa, przyniósł ją teraz, usprawiedliwiając się, że nie wcześniej, ale wolał zaczekać, aż zajmę się interesami i własną pamięć w pełni opanuję. Miał chyba rację, nastąpiło to właśnie, zajrzałam do owych papierów i cała wiedza, uzyskana u pana Desplain, wróciła mi bez trudu.
Czas mi się cofnął jeszcze i o tyle, że był ósmy września, nie zaś piętnasty. To mi się nawet dość spodobało, ale wnikać w te osobliwe kombinacje nie miałam najmniejszego zamiaru.
– Jak Roman myśli? – spytałam w zadumie. – Kto nam we Francji najlepiej udzieli aktualnych informacji o rozwoju afery?
– Pan Desplain chyba? Chociaż nie, możliwe, że lepsza do tego pani Łęska.
Pani Łęska! Na myśl o niej ucieszyłam się nadzwyczajnie, rzeczywiście, ona mogła stanowić najdoskonalsze źródło. Postanowiłam jej nie poganiać i zadzwonić do niej dopiero
I jutro, a może nawet pojutrze. Cała sytuacja powolutku układała mi się w głowie bez popłochu i paniki, bo brak Armanda stanowił ulgę niezmierną.
Brak Gastona przeciwnie.
Zwolniłam Romana, uznawszy, że do spraw zasadniczych jestem mniej więcej przygotowana, i zajęłam się sprawami uczuciowymi.
W obecnej sytuacji nasz ślub w październiku pozostawał chyba w mocy? Zgodnie z umową, miałam tu pokończyć wszystko i wrócić do Paryża, tam podpisując ten piekielny testament… Zaraz, ale testament znów mi sprawiał zgryzotę, Zosia Jabłońska nie wchodziła już w grę, pozostawał kościół, ale czy teraz czyni się zapisy na kościół?
Z tym postanowiwszy zaczekać na przyjazd pana Jurkiewicza, pamiętna jego wizyt przed stu laty, popędziłam do kuchni i Siwińskiej zadysponowałam elegancką kolację. I tu od razu nadziałam się na kłopot.
– A to by trzeba trochę zakupów zrobić – zwróciła mi uwagę. – Ja z zapasami na panią czekałam, krewetki lepsze te w sosie niż mrożone, sznycelki z piersi indyka albo co, sery też myślałam, że pani sama dobierze. Czy to pani nie pojedzie do sklepu?
Zawahałam się. Najwyższy czas był sprawdzić, co się wokół mnie dzieje i w jakim otoczeniu mieszkam, jak ta Polska obecna wygląda, jakie ma sklepy i w ogóle gdzie te sklepy? Na stratę paru godzin mogłam sobie pozwolić…
Znów wezwałam Romana.
Zdumiona wracałam z nim z tych centrów handlowych, które niewiele się od francuskich różniły i nawet firmy te same dostrzegłam. Ależ to inny kraj, Europa prawie całkiem! I równie powszechne owo zjawisko, które mnie pierwsze uderzyło w Paryżu, z telefonami przy uchu połowa ludności latała, Roman mi moją komórkę przypomniał, której rzadko używałam, okazało się, że zrobił coś tam przy niej dodatkowego, żeby działała na cały świat. Zarazem przypomniał delikatnie, że pan de Montpesac mojego tutejszego numeru telefonu nie dostał, bo właśnie zmiany jakieś następowały i rozmaite cyfry do starych należało dodawać. Ucieszyłam się, miałam pretekst, żeby do Gastona zadzwonić.
I natychmiast zastanowiłam się, po co mi pretekst. Zakupy do kuchni kazałam zanieść, Siwińskiej, w której ciągle widziałam odrobinę Mączewskiej, poleciłam robić, co zechce, i na nowo oddałam się temu, co było najważniejsze.
No właśnie, pretekst, żeby zadzwonić do Gastona? A czemuż to nie miałabym dzwonić bez pretekstu? Narzeczoną jego byłam, rychły ślub przed nami świtał…
O, mocno się zmobilizować musiałam, żeby wrócić do czasów, które już chciałabym uważać za własne i oderwać się od tamtych dawniejszych, które całym moim życiem dotychczas rządziły. Te pozwalały mi na wszystko, na szczerość, inicjatywę, prostotę, stawiały mnie na równi z męskim rodzajem, tamte zmuszały do pozornej skromności, obłudy, biernego wyczekiwania… Chyba charakter miałam, mimo wychowania, jakiś zbyt aktywny.
Wszystkie numery telefonów Gastona znalazłam z łatwością. Powinien jeszcze być w pracy. Chwyciłam słuchawkę. Jakiś jego współpracownik powiadomił mnie, że szef wy
szedł, na mieście sprawy załatwia i nie można się z nim chwilowo porozumieć, bo przez zapomnienie swoją komórkę zostawił w biurze. Całemu personelowi sprawił tym kłopot, ale z pewnością niedopatrzenie rychło zauważy i jeszcze wróci. Bez wahania podałam swoje nazwisko i kazałam zapisać numery moich telefonów.
I ledwo odłożyłam słuchawkę, już mnie skręciło w środku. Cóżem uczyniła?! Sama sobie, własną ręką, dawne czasy zwaliłam na kark! Jemu oddałam wszelką inicjatywę! Wszak po takiej informacji, jakby liściku, nic już innego nie można zrobić, jak tylko czekać na odpowiedź adresata, a co brak odpowiedzi oznacza wszyscy wiedzą. Ładnie się urządziłam…
Ale znowu, w czasach obecnych… A, do pioruna ciężkiego, w jakim wieku w końcu ja żyję, niech się to jakoś zdecyduje, bo dobija mnie ta kołowacizna, może już całkowicie zwariowałam…!!!
Okazało się jednak, że nie.
Do przytomności doprowadził mnie pan Jurkiewicz, któremu przyjrzałam się z wielkim zaciekawieniem. Wyraźnie młodszy od swego pradziada, znacznie mniej uniżonej grzeczności okazywał i w ogóle zły był trochę, że kazałam mu przyjechać. Jedną cechę jednakże po przodku odziedziczył, mianowicie na widok stołu wcześnie zastawionego, zdecydowanie złagodniał i bez grymasów do omawiania spraw przystąpił.
– Pani oczywiście ma oryginały wszystkich dokumentów? – stwierdził raczej niż zapytał. – Dostałem je faksem od pana Desplain już przedwczoraj i francuski majątek mamy ustalony. Należą się pani gratulacje. Jednego tylko nie rozumiem, mianowicie kwestii testamentu, kogo właściwie chce pani uczynić swoim spadkobiercą?
– Męża i dzieci – wyrwało mi się głupio. – O ile wiem… Ma pani…?
Opamiętałam się.
– Jeszcze nie. Dopiero zamierzam. Ale pan Desplain powinien był pana uprzedzić o usiłowaniach pana Guillaume…
– A owszem, znam tę sprawę. Chce go pani wydziedziczyć, żaden problem, ale na czyją korzyść? Jeśli męża i dzieci jeszcze nie ma… Jest pani pewna, że pośpiech niezbędny…?
– Pan Desplain powinien był panu powiedzieć to dokładniej, bo mnie aż nieprzyjemnie. Chcę się zabezpieczyć przed zamachami na życie. Można wszystko zapisać na cele kościelne i społeczne?
– Zamachami na życie? – zdziwił się głupio pan Jurkiewicz. – Jakie życie? Czyje?
– Moje – odparłam cierpko, zła już i zniecierpliwiona porządnie. – Gdybym na przykład jutro umarła, dziedziczyłby po mnie pan Guillaume, prawda?
– Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani akurat jutro umrzeć…
Taki sam był uparty, jak jego pradziadek! Zgrzytnęłam cichutko zębami i opanowałam wściekłość. Jakoś mi się wydawało, że nieco inaczej muszę z nim rozmawiać teraz niż przed laty.
– Strzeżonego pan Bóg strzeże, proszę pana, a wypadki chodzą po ludziach. Nie dalej jak dziś rano spadłam z konia, mogłam kark skręcić. Pan Guillaume ucieszyłby się niezmiernie, a ja mu tej uciechy dostarczyć nie mam chęci. Proszę mi jak najszybciej przygotować do podpisania testament, którego nikt nie zdoła podważyć, a miałam nadzieję, że pan mi podsunie odpowiedniego spadkobiercę. I właśnie pytam: kościół? Podrzutki? Jakieś władze państwa…?
– Tylko nie władze! – zaprotestował pan Jurkiewicz odruchowo i bardzo gwałtownie. – Dopiero wtedy mogłaby pani obawiać się o życie… To jest, nie to chciałem powiedzieć, no cóż, zdrowie może… Lecznictwo mam na myśli… Ale to jeszcze podstępnie można im z gardła wydrzeć… Nie, chyba pierwsza propozycja była najsłuszniejsza, kościół. Kościoła nikt nie zaczepi, wzbudziłby powszechne oburzenie.
– Bardzo dobrze, niech pan pisze. Wszystko na kościół. – Legaty może jakieś? Pamiątki dla przyjaciół…?
O nie, w żadne legaty wdawać się nie zamierzałam, ostatecznie, w obliczu podpisanego testamentu, o życie ponownie mogłam być spokojna. W październiku zaś, o ile związek z Gastonem nie stanowił wyłącznie mojej głupiej mrzonki, i tak miałam wszystko zmienić.
Pan Jurkiewicz nie tyle może zrozumiał w czym rzecz, ile ugiął się pod presją. Niewątpliwie wpływ na to miały osobliwe krokieciki, przez Siwińską sporządzone, sama nie mogłam dojść z czego, które pożerał bez opamiętania. Zostawił mi jeszcze kopie rozmaitych dokumentów, dotyczących moich praw własności i umówił się ze mną na jutro, na drugą godzinę. Nie nalegałam na jego przyjazd, zgodziłam się złożyć mu wizytę w notariacie, z nadzieją, że Roman zna miejsce.
I natychmiast po jego odjeździe wróciłam do niepokojów i rozterek sercowych, na szczęście jednak; nim w rozpacz zdążyłam wpaść, zadzwonił telefon.
Gaston…! Dech mi ze szczęścia zaparło i nie przerywałam mu ani jednym słowem, kiedy wyjaśniał, że teraz dopiero skądś tam do Paryża wrócił i do biura wstąpił, swoją komórkę zabrać. Notatkę z moimi numerami telefonów na biurku zastał, nareszcie, czemuż nie zadzwoniłam natychmiast po przyjeździe, niepokoił się śmiertelnie, znikłam na prawie trzy dni, pani Łęska już dzwoniła do niego z pytaniami o mnie, sam już nie wiedział, co ma o tym myśleć! Kocha mnie. Nic na to nie może poradzić. Dopiero teraz, kiedy mnie nie ma, zdał sobie sprawę, w jakim stopniu jestem mu potrzebna, żywa, prawdziwa i blisko!
Wybuch to był, nietypowy dla niego. Musiał rzeczywiście trudne chwile przeżywać, skoro aż tak na chwilę opanowanie stracił. Słuchałam w upojeniu, aż uspokoił się i przeprosił, że nie dopuszcza mnie do głosu. Niechże powiem, co się ze mną dzieje!
– Możesz tak nie dopuszczać mnie do głosu nawet przez całą noc – powiedziałam bez namysłu. – Słucham.
– Wiem. Próbowałem przez informację, ale zabrakło mi czasu, a zdaje się, że cały świat tak próbował…
– Już się unormowało i moja komórka też działa, ma zasięg wszędzie. Roman załatwił.
– Ten twój Roman to diament czystej wody. A propos diament, kochanie, ja dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie dostałaś ode mnie pierścionka!
– Mam nadzieję, że to nic straconego? – rzekłam wdzięcznie i nareszcie te wszystkie zgryzoty spłynęły ze mnie niczym woda z tłustej gęsi.
Zobowiązał się jeszcze te moje numery telefonów dać wszystkim właściwym osobom, po czym odłożyłam słuchawkę i poczułam się jak nie ta sama. Boże mój, a cóż to za wynalazek cudowny! Ileż bym niegdyś natruła się, nadenerwowała, nagryzła, nim wiadomość listowna od niego by przyszła…!
Wieczór zapadł, ale wcale mi się spać nie chciało. Własny dom postanowiłam spokojnie i dokładnie obejrzeć, spokojna, że nikt mnie przy tej penetracji nie zaskoczy i mojej niewiedzy o nim się nie zdziwi. Zuzia już poszła do domu, Siwińska również, tyle że do niej miałam blisko, domek mały widziałam przez gałęzie, piętrowy i nie wiem skąd, ale wiedziałam, że na pięterku Roman mieszka. Przypomniało mi się, że dzwonek mi pokazywał, który tam się rozlega, odnalazłam go, ale używać nie chciałam.
Pierwszy raz w życiu znalazłam się sama we własnym domu, kompletnie bez służby i bez innego żywego ducha, poza kotem w środku i trzema psami na zewnątrz. Ruszyłam na obchód.
Spodobał mi się ten dom. Niewielki był, oprócz kuchni miał zaledwie dziewięć pokoi, z czego dwa gościnne na samej górze, na poddaszu. Nie licząc oczywiście łazienek, garderoby i jakichś tam usługowych pomieszczeń. Umeblowany nowocześnie, ale gdzieniegdzie ujrzałam meble, dziś zapewne uważane za antyki. Fakt, że na ścianie salonu wisiały portrety moich rodziców, wydał mi się tak naturalny, że prawie nie zwróciłam nań uwagi, ze wzruszeniem natomiast w sypialni znalazłam i rozpoznałam mój własny sekretarzyk z gabinetu, z którym rozstałam się dzisiejszego zaledwie poranka, przed tym spacerem konnym…
No i proszę, pałac przepadł bez śladu, a portrety i sekretarzyk się uratowały, ciekawe jakim sposobem.
Do biblioteki z zaciekawieniem się rzuciłam, całej zapchanej książkami i rocznikami czasopism rozmaitych, bo tam przeczuwałam źródło wiedzy o czasach, jakich nie udało mi sil: osobiście przeżyć. Zbyt mało zdążyłam przeczytać w Trouville. Tu wreszcie, znalazłszy się u siebie, mogłam spokojnie podjąć naukę o przeszłości, o wydarzeniach, jakie zaszły pomiędzy mną dawną i mną obecną, i o zmianach, jakie stopniowo następowały na świecie.
n, z pewnością o żadnych wczesnych spacerach nie mogło być mowy, skoro czytałam do czwartej nad ranem…
– No, moje dziecko, dobrze, że cię wreszcie słyszę! – wykrzyknęła w telefonie pani Łęska. – Od twojego Gastona numer dostałam, mam ci mnóstwo do powiedzenia i uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Halo, słyszysz mnie?
Na całe szczęście, zdążyłam się już obudzić, umyć i zejść na śniadanie, chociaż żadna służba kawy mi do łóżka nie przyniosła. Zuzia na górze porządki w sypialni robiła, Roman na zewnątrz mył samochód, przez okno widziałam, jak Siwiński, któremu przyjrzałam się z ciekawością, jakieś zabiegi koło roślin czyni. Ze słuchawką przy uchu usiadłam przy stole.
– Słyszę, pani Patrycjo, oczywiście – odparłam, ucieszona. – Byłabym zaraz do pani dzwoniła…
– Już nie musisz. Pierwsza rzecz i najważniejsza. Słuchaj, Armand Guillaume znikł. Zaraz, u ciebie wszystko w porządku? – Najzupełniejszym…
– No to dobrze. Więc Guillaume znikł.
Ledwo trochę kawy zdążyłam wypić i omal się nią nie zakrztusiłam. Armand jakoś wyleciał mi z głowy, może przez te ustalenia z panem Jurkiewiczem, już się go nie bałam i nie obchodził mnie zbytnio. Niemniej jednak poczułam się odrobinę oszołomiona.
– Jak to, znikł? I co…?
– I nie podoba mi się to wcale. Podobno wyjechał, nie wiadomo dokąd. Słuchaj, czy już podpisałaś testament na korzyść kościoła?
– Podpisuję dziś o drugiej. Wczoraj uzgodniłam wszystko z notariuszem…
– Bądź uprzejma do tej drugiej zachować ostrożność. Mam okropne przeczucie, że on pojechał za tobą. A do ciebie, o ile pamiętam, całkiem łatwo trafić, chyba że się coś zmieniło? Jest ten skręt bezpośrednio z krakowskiej szosy czy może zagrodzili jakimiś budynkami?
No i tu mnie dobiła od razu, bo skąd miałam wiedzieć, gdzie jest jaki skręt z którejkolwiek szosy i gdzie jakie budynki stoją? Tyle widziałam, co w tej wyprawie z Romanem do sklepu. Budynki różne stały, ale wydało mi się, że istotnie, do mojego domu trafić dość łatwo, żadnych skomplikowanych dróg nie zauważyłam.
– Chyba nie – rzekłam niepewnie. – To znaczy trafić można… – To lepiej wyjrzyj przez okno, czy on się tam gdzieś nie plącze. Czekasz na notariusza? Czy jedziesz do niego?
– Jadę do niego – tu popatrzyłam na zegar na ścianie – za półtorej godziny.
– Lepiej nie zwlekaj i jedź od razu. Jeśli przyjedziesz za wcześnie, poczekaj w jakiejś kawiarni. Nie będę cię tu trzymać przy słuchawce, jedź zaraz!
– Ale czy na pewno Armand tu, do mnie…?
– Może pojechał na biegun północny. Osobiście wątpię Na wszelki wypadek, co ci szkodzi, wynoś się z domu. Romana masz pod ręką?
– Tak, przez okno go widzę…
– On ma więcej rozumu niż ty. Powiedz mu, co ja mówię, i jedź do notariusza!
Tym okrzykiem pani Łęska zakończyła konwersację i rozłączyła się pozostawiając mnie w stanie osłupienia doskonałego. Dobry Boże, czy ja się od tego Armanda już nigdy w życiu nie odczepię?
Na wszelki wypadek poszłam za jej radą, korzystając z czasu, żeby obejrzeć nowoczesną Warszawę. Roman mnie obwiózł po całym mieście, które chwilami wydawało mi się nawet dość znajome, a chwilami całkowicie obce. Zaintrygowała mnie budowla ogromna, w samym środku wzniesiona, niepodobna do niczego, ani do dawnych pałaców, ani do nowych wieżowców, wielce ozdobna i nader dziwaczna. Roman mnie objaśnił, że jest to najsłynniejszy budynek kraju, Pałac Kultury, którym nas Rosja po ostatniej wojnie uszczęśliwiła i z którym teraz nie wiadomo co zrobić. Zepsuł się podobno już ładne parę lat temu i ciężko w nim wytrzymać,, bo klimatyzacja działać przestała, a żadne inne wentylacje nie zostały przewidziane. Gdyby zatem miał służyć do, na przykład, powolnego duszenia skazańców, owszem, nadałby się nieźle.
Nader pouczającą wycieczkę odbywszy, podpisałam wreszcie ten przeklęty testament. Oryginał został u pana Jurkiewicza, a ze sobą zabrałam kopię. Z ulgą wielką i obfitymi zakupami wróciłam do domu.
Dziwiło mnie trochę, że nie widzę gości. Czyżbym nie miała tu żadnych znajomych i przyjaciół? Pamiętałam, że przed stu piętnastu laty opadli mnie już pierwszego dnia, cóż za umiar teraz okazują?
Roman wyjaśnił mi to zjawisko.
– Wszyscy pracują, proszę jaśnie pani, albo interesy robią i nikt nie ma czasu. Tak sobie wpaść z wizytą, a szczególnie do nas, do Sękocina, to rzadko kto sobie może pozwolić. Ja bym radził… ośmielam się… żeby jaśnie pani swój notes przejrzała.
Prawda, miałam notes! Chwyciłam go z wielkim zaciekawieniem i jęłam przeglądać, po większej części na obce nazwiska się natykając. Ale także Porajskich znalazłam, Wąsowiczów, Burzyckich, Tańskich… Najwidoczniej nie wszystkie rodziny przez ten miniony czas wyginęły i doprawdy, przydałaby mi się jakaś osoba o plotkarskich skłonnościach, która by o ich losach opowiedziała. Tymczasem do zdobywania całej tej wiedzy towarzyskiej miałam wyłącznie Romana!
Późne popołudnie już było, zatem tak sobie, z pustej ciekawości, na chybił-trafił wybrawszy, zadzwoniłam do Moniki Tańskiej. Dawna, znana mi, baronowa Tańska jakoś najbardziej mi pasowała, z tym że tamta, sprzed wieku, miała na imię Klara. Linia męska musiałaby się uchować, żeby nazwisko pozostało…
– Katarzyna Lichnicka – przedstawiłam się, niewieści głos usłyszawszy, i więcej nic nie zdążyłam powiedzieć.
– Kaśka! – ucieszyła się moja rozmówczyni. – No wiesz…! Wreszcie jesteś! Gdzieś ty się podziewała, na tydzień wyjechałaś, a nie ma cię przeszło miesiąc! Kiedy wróciłaś?
– Wczoraj – odparłam, pełna nadziei, że z Moniką Tańską rozmawiam i bardzo jej ciekawa. – Tak mi wypadło, że zostałam dłużej, ale już dzwonię.
– Natychmiast musimy się zobaczyć! Przyjedziesz do mnie…? Nie, czekaj, to ja wpadnę do ciebie, u mnie wszyscy będą przeszkadzać, a może nowe ciuchy przywiozłaś?
– Tyle co kot napłakał. Bardzo dobrze, kiedy przyjedziesz? – Dziś nie dam rady, ale jutro. Chcesz? Koło piątej, urwę się z roboty.
– Doskonale – powiedziałam całkiem szczerze. – To do jutra…
I wcale to nie był koniec rozmowy. Nowa Monika Tańska wylała z siebie mnóstwo tak upragnionych przeze mnie plotek, dowiedziałam się, że jakaś Anita ma nowego gacha, że Burzyccy znów się zaczęli rozwodzić, że jakiś Tomasz zdecydował się kupić ten cały teren na Mazurach, że jakaś Agata nareszcie jest w ciąży i będzie rodzić, że jakaś Marzena przez miesiąc schudła o pięć i pół kilo i że mała Wąsowiczówna wdała się w narkotyki, kompromitując strasznie Dominika. Pomyślałam, że trzeba będzie ją, tę Monikę, namówić na jakieś obszerniejsze przyjęcie, żebym mogła u niej poznać tych wszystkich moich znajomych.
Na dalsze telefony już się nie odważyłam, ale za to zadzwoniono do mnie.
– Cześć, tu Michał – powiedział męski głos w słuchawce. – Chwałaż Bogu, że już jesteś! Doczekać się nie mogłem!
– Witaj – odparłam, nie mając pojęcia, kim jest ów Michał. – No jestem. Bo co?
– Bo kroi nam się niezły interes, tyle że ryzykowny i musisz zadecydować, idziemy na to czy nie. W grę wchodzi duży nakład. Wpadnij jutro koło południa, koniecznie, ostatnia chwila!
– Gdzie…?
– Jak to, gdzie? Do wydawnictwa! Będziesz mogła?
– Będę, dobrze, wpadnę – zgodziłam się słabo, zastanawiając się w popłochu, czy Roman albo pan Jurkiewicz będą wiedzieli, gdzie się to tajemnicze wydawnictwo mieści. Pytać o to wydało mi się niewłaściwe.
Nie mniej od wydawnictwa tajemniczy Michał ucieszył się i odłożył słuchawkę. Usilnie zaczęłam zastanawiać się, o co tu może chodzić, i znów chwyciłam notes. Zaczęło mi się coś majaczyć, zajrzałam do otrzymanych od pana Jurkiewicza dokumentów, zadzwonił Gaston, omal nie zwierzyłam mu się, jaki mam kłopot, wezwałam w pomoc Romana…
Okazało się, że jestem współwłaścicielką wydawnictwa książkowego, które doskonale prosperuje i w którym mam głos decydujący, bo na moich pieniądzach stoi. Znalazłam właściwy adres, znalazłam nawet nazwisko owego Michała. Dolnik. Michał Dolnik. Może być.
Zadzwoniłam do pani Łęskiej z informacją, że jeszcze żyję, Armanda nie ma, a testament nareszcie został podpisany I i mam w domu kopię.
– Opraw ją w ramki i powieś na ścianie, na widocznym miejscu – poradziła mi. – Żeby to była pierwsza rzecz, jaka mu w oko wpadnie, w razie gdyby się pojawił.
Po czym przekazała mi wieści o najnowszych odkryciach. Odnaleziono podobno buty, które zostawiły ślady po sobie w kredensowym gabinecie panny Luizy, i wykryto je w śmietniku pod domem Armanda. Kolejna poszlaka, dla pani Lęskiej będąca dowodem niezbitym, miał dość rozumu, żeby je wyrzucić, ale nie dość, żeby do wyrzucania znaleźć odpowiednie miejsce. Pewna już była, że to on ją zabił i nawet przyczynę odgadywała, ale sprawdzi to ostatecznie za dwa tygodnie i wówczas mi powie. Nie nalegałam, zbyt wiele tu miałam własnych zagadek i kłopotów, żeby jeszcze Armandem sobie głowę zawracać.
Dosyć trudne wydało mi się to obecne życie, jednakże interesujące. Widać już było, że nudzić się nie zdołam!
Co przeżyłam, ludzkie słowo nie opisze!
Zaczęło się od tego, że wsiadłam na konia. W spodniach do konnej jazdy i żakieciku, siodło było męskie, sprawdzone, nie zleżałe, w doskonałym stanie, Roman mi dłoń podstawił, ta nowa Gwiazdeczka do galopu się rwała.
I od razu zaczęła ponosić.
Kiedy pojawiła się przede mną biało-zielona bariera na łące, wpadłam w najdzikszą panikę. Jezus Mario, ona mi znów skoczy, znów się znajdę w poprzednim świecie, tym sprzed stu lat, na męskim siodle, w spodniach…! Z Armandem na karku, bez Gastona, bez telefonu, bez samochodu, bez łazienki… Bez książek, które już tak mnie zaciekawiły! A za to z całym bagażem trosk i plotek, na skraju kompromitacji…
Ależ nie chcę! Za nic!!!
Wszystkie siły włożyłam w opanowanie rozszalałej klaczy, hamowałam ją, zmuszałam do skrętu, w desperacji postanowiłam spaść z niej przed skokiem, ona niech się przenosi do zeszłego wieku, jeśli koniecznie chce, ale ja tu zostanę! Może zdołam ujść z życiem…
Jednak udało mi się. Tuż przed samą barierą Gwiazdeczka zmieniła kierunek, skręciła gwałtownie w lewo, kładąc się niemal, poszła w las, zostawszy po tej stronie. Z ulgą niebotyczną pozwoliłam jej pędzić jeszcze przez jakiś czas leśną ścieżką, uspokoiła się wreszcie, zwolniła i już posłuszna i grzeczna poddała się mojej ręce. Pot po mnie płynął, więcej wywołany strachem niż wysiłkiem, dłonie mi drżały, oddychałam głęboko, zawróciłam ją, widok asfaltu za drzewami sprawił mi najwyższą przyjemność.
Od tego przenoszenia się w czasie tam i z powrotem zdrowe zmysły straciłabym z całą pewnością i nieodwracalnie…! wróciłam do domu szczęśliwie i już bez żadnych przeszkód. Poranny spacer dostarczył mi wrażeń niezapomnianych, a przede mną widniały następne emocje. Pojechałam na umówioną wizytę, gdzie doznałam kolejnego wstrząsu.
O wydawnictwach wszelkich nie miałam wszak najsłabszego wyobrażenia, a tu zasypano mnie informacjami, z których zrozumieć zdołałam tylko jedną. A mianowicie, że im więcej towaru, tym taniej on kosztuje. Taką rzecz pojąć nawet najgorszy tuman potrafi, na tym się więc oparłam w decyzji, jaką ze mnie wydarto.
Ryzykowna ona była podobno i wielkich strat mogła przyczynić, ale z drugiej strony nadzieję na wielkie zyski stwarzała. No więc niech tam, wola boska, przewidywane straty mogłam ponieść, do bankructwa się nawet nie zbliżając. W skupieniu wielkim starałam się tylko, jakoś nieznacznie i podstępnie, zapamiętać ludzi, z którymi miałam do czynienia, i nazwiska do osób dopasować, co mi się w pewnym stopniu udało. Następnie przyjechała Monika Tańska.
Pamiętałam już, że w drodze powrotnej powinnam czynić Zakupy, bo obyczaj dostarczania do domu wszelkich towarów przez kupców zanikł kompletnie, a nie można było wymagać od Siwińskich, żeby duże ciężary parę kilometrów na piechotę nieśli. Owszem, zapasy jakieś w domu miałam, trudno jednakże bez czegoś świeżego się obyć, choćby owoców czy pieczywa. To też była nowość dla mnie, nigdy w życiu dotychczas nie musiałam żadnego domu w produkty spożywcze osobiście zaopatrywać i nawet mi się to dość spodobało. Na przyjęcie pani Tańskiej podwieczorkiem wybrałam różne zabawne rzeczy, jakieś ciasteczka większe i mniejsze, serki rozmaite, gotowe kotleciki z drobiu, na rożnie w magazynie skwierczące, sama ciekawa ich smaku, do tego kazałam Siwińskiej sałatkę owocową przyrządzić z bitą śmietaną. Śmietanę do ubicia również musiałam kupić i teraz dopiero uświadomiłam sobie w pełni, że nie mam folwarku, nie mam własnych krów, kur, kaczek, gęsi, indyków, bażantów… Nic swojego, wszystko trzeba kupować! Ale może to i wygodniej, o ileż mniej roboty w kuchni.
Monice Tańskiej przyjrzałam się z uwagą wręcz zachłanną, kiedy wysiadała z samochodu i podbiegała do moich drzwi. Starsza była ode mnie tak samo, jak dawna pani Tańska, i chyba nawet odrobinę do niej podobna. Charakterem i zachowaniem z pewnością.
Słusznie spragniona byłam rozmowy z nią, dobrze przeczułam, okazała się dla mnie istną kopalnią wiedzy. Część tych znajomych obecnych pasowała mi do tamtych, sprzed stu lat, odgadłam, że baron Wąsowicz musiał się ożenić, a na pewno nie ze mną, i męska linia do dzisiejszych czasów się uchowała, zrozumiałam, że Januszek Burzycki poślubił przed stu laty Zosię Jabłońską, która jakiś duży spadek dostała… Jezus Mario, po mnie czy co…? Może nie spadek, tylko posag, ciepłą ręką dany…? I obecni Burzyccy to ich potomkowie, musiało tak być, bo inaczej nic by mi się nie zgadzało. A Monika Tańska, w ogóle Tańska z domu, po mężu Strzelecka, ale po rozwodzie wróciła do panieńskiego nazwiska.
Na szczyty dyplomacji się wspięłam, żeby to wszystko rozwikłać, a i tak chwilami Monika dziwiła się mojemu brakowi pamięci. Siedziałyśmy w jadalni przed wielką szybą, mając widok na trawnik i podjazd przed domem. Brama w ogrodzeniu, po wpuszczeniu Moniki, pozostała szeroko otwarta i nagle przez tę bramę wjechał jakiś samochód, na co nie zwróciłam w pierwszej chwili uwagi, zajęta nalewaniem herbaty.
– O, masz gościa? – powiedziała Monika z zainteresowaniem. – Kto to jest? Przystojny chłopak!
Odwróciłam głowę, spojrzałam i zdrętwiałam kompletnie. Z samochodu wysiadał Armand.
Tak długo milczałam, niezdolna do wydania głosu, że Monika zdążyła ocenić go dokładniej i zdumiewająco trafnie. Widać było, że jej się spodobał. Armand popatrzył w nasze okno, uniósł dłoń w powitalnym geście i skierował się ku drzwiom.
– Armand Guillaume – wydusiłam w końcu z siebie z wielkim wysiłkiem. – To Francuz. Mój bardzo daleki krewny.
– Francuz? – ucieszyła się Monika- Dobrze, że nie Anglik,. francuski znam o wiele lepiej. Interesujący facet.
– Możesz go sobie wziąć z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale ostrzegam cię, że to łajdak.
– Nie szkodzi…
Więcej nic nie zdołałam powiedzieć, bo Armand wszedł, wpuszczony przez Siwińską.
– Witaj, droga kuzynko – rzekł drwiąco.
No i proszę, przyznał się do kuzynostwa i, można powiedzieć, do siebie samego. Nie miałam chęci wypominać mu poprzedniej powściągliwości, a przecież od początku musiał wiedzieć, kim dla niego jestem. Udawał obcego człowieka!
Przedstawiłam ich sobie wzajemnie i Monika z miejsca wzięła się do dzieła. To na jej pytania odpowiadał, a nie na moje. Owszem, miał wakacje, nagle przyszło mu na myśl odwiedzić Polskę, której prawie nie znał, wiedział, że wracam i skorzystał z okazji, pewny doskonałego przyjęcia u krewniaczki. Ma zamiar zostać tu jakiś czas i obejrzeć ten piękny kraj.
I oczywiście Monika zrobiła dokładnie to samo, co Ewa Borkowska w Trouville. Zaprosiła go do siebie na niedzielne przyjęcie, pojutrze. Barbecue, taka zabawa ogrodowa u niej, pieczenie kiełbasek na grillu. Podała mu adres, willa na Służewcu, dla mnie nie nowość, miałam to zapisane w notesie.
Nie wpatrywałam się w niego, bo aż mnie skręcało w sobie, ale całkowicie omijać go wzrokiem nie było możliwe. Za którymś spojrzeniem nagle coś mi błysnęło. Chwilowy zanik pamięci jakoś mi przeszedł, spojrzałam ponownie i znów mnie zamurowało.
Pod włosami w uchu miał maleńki kolczyk. Diamentowy, w kształcie gwiazdki.
I po co to było w ogóle zastanawiać się nad amantem panny Lerat, Armand już się do niej przyznał w sposób bezczelny, nawet z tą pamiątką przestał się kryć. Pani Łęska miała rację!
Jedna tylko myśl mnie w tej chwili opętała. Testament! Czemuż nie zastosowałam się do jej rady natychmiast, czemuż nie zawiesiłam go na ścianie, na widocznym miejscu! Jak mam teraz, ni z tego, ni z owego, zawiadomić go o podpisaniu ostatniej woli na korzyść kościoła, instytucji nietykalnej?!
Drugą moją myślą był Roman. Gdzie on jest, do diabła, wie o przybyciu Armanda czy nie? Jeśli nie, trzeba go natychmiast zawiadomić, bo, nie daj Boże, dokądś się oddali…
Pani domu zawsze znajdzie pretekst, żeby zostawić gości i na chwilę wyjść, chociażby do kuchni, to nie tamte czasy, kiedy wszystko służba załatwiała. Bąknęłam coś niewyraźnego i popędziłam do Siwińskiej.
– Gdzie Roman? – wysyczałam dziko.
– Przy koniach – odparła, nieco zdziwiona. – Słyszę, że to krewny pani przyjechał, będzie u nas nocował? Przygotować pokój gościnny?
Ciemno mi się w oczach zrobiło. No tak, tyle po polsku Armand umiał powiedzieć, oznajmić się jako rodzina. Roman przy koniach, jasne, trzy ich było, pozostałe też należało objeżdżać, nie tylko Gwiazdeczkę. Na diabła mi tyle koni…? Ściągnąć go tu, niech przyjdzie, Armand rzeczywiście gotów u mnie zostać, pierwszy raz mu się to uda, ze mną samą, w moim domu, bez służby… Ależ gotowa jestem Romana we własnej sypialni umieścić…!!!
Mignęła mi nadzieja na przedsiębiorczość Moniki, dawna pani Tańska umiała dla siebie wielbiciela zagarnąć, czy tej obecnej też się to uda? Nie wiadomo, niegdysiejsza grzeczność nie pozwalała się ofierze wymigać, teraz już to inaczej wygląda, a jeszcze Armand, przy jego bezczelności…? Nie mogłam na to liczyć, zażądałam sprowadzenia Romana, pośpiesznie poprosiłam Siwińską, żeby została dłużej, niech razem z mężem zjedzą kolację tu, u mnie, niech sobie pooglądają telewizję, gdzie chcą, w salonie, w gabinecie, w gościnnym pokoju, byle nie szli do siebie. Siwińska zgodziła się chętnie, bo moje telewizory podobno były większe niż ich, przez okno dojrzała męża, krzyknęła do niego, by zawołał Romana… Dostrzegła moje rozgorączkowanie, ale położyła je zapewne na karb emocji uczuciowych, może się kocham w kuzynie, tak nagle przybyłym…
Było mi wszystko jedno, co ona sobie myśli. Wróciłam do jadalni, Armand zostawił nas na chwilę same, poszedł myć ręce, jak dla mnie mógł iść się powiesić. Skorzystałam z okazji.
– Błagam cię, zabierz go ze sobą! – wyszeptałam rozpaczliwie do Moniki. – Nie pozbędę się go inaczej, wywlecz go stąd!
– Jak to? – zdumiała się. – Nie chcesz go? – Nie chcę. Za nic!
– Dziwię ci się. Nie ukrywam, że ja chętnie, tylko chyba się nie da. Jestem samochodem, on też…
– No to co?
– A to, że brakuje przyczyny odprowadzania. Mam go od razu zaciągnąć do łóżka? Nie popadajmy w przesadę. On mnie wcale nie podrywa, to ja jego. I już widzę, że trzeba będzie się trochę wysilić. Spróbuję, ale nie licz na to, że mi się uda.
– Więc siedź tu chociaż jak najdłużej! Bodaj do rana!
– A cóż to za jakaś animozja niezwykła? – zainteresowała się Monika. – Dajże spokój, piękny chłopak, co ci takiego zrobił? Miałam jej od razu powiedzieć, że próbował mnie zabić?
Skompromitować? Bzdura, kompromitacja nie wchodziła w rachubę, a o Gastonie mówić, to za obszerny temat. Zdążyłam tylko jęknąć i już się nasza konspiracja skończyła, bo Armand wrócił.
Zarazem uprzytomniłam sobie, że Gaston już po południu nie dzwonił. No nie, dzwonił, o czwartej, króciutko, spytał tylko, co dziś robię, przypomniał, że mnie kocha i rozłączył się. No tak, powiedziałam o wizycie przyjaciółki, zapewne nie chciał już później przeszkadzać.
Roman zajrzał do jadalni, wycofał się natychmiast bez słowa i po chwili wrócił, trzymając jakąś płaską teczkę w ręku. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale jaśnie pani zostawiła tę kopię testamentu w samochodzie – rzekł spokojnie i udał, że w tej chwili dopiero dostrzega Armanda. – O, pan Guillaume, witam pana. Co za niespodzianka!
– Jakiego testamentu? – zaciekawiła się Monika, nie mając pojęcia, jaką mi przysługę wyświadcza.
– Witam pana kierowcę – odparł Armand kąśliwie i znaczącym spojrzeniem kilkakrotnie obrzucił najpierw jego, a potem mnie. Cóż on chciał dać do zrozumienia, że z nim sypiam? Z Romanem? Ależ ten człowiek gotów był wymyślić najgłupsze świństwo i w każde uwierzyć!
– Kochanek lady Chatterley – wymamrotał jeszcze pod nosem, odwracając się ku oknu.
Monika to dosłyszała, z nagłym błyskiem w oku spojrzała szybko tak samo, na Romana i na mnie. Na litość boską, a cóż to za podlec ten Armand, to w ogóle nie człowiek, to jadowity skorpion! Zabiję padalca, nie wytrzymam, otruję go!!!
Z najwyższą satysfakcją i bardzo wyraźnie udzieliłam odpowiedzi Monice.
– Mój testament. Dzisiaj go podpisałam u notariusza. Oryginał został u niego, a ja mam kopię. Dziękuję, niech Roman ›łoży to na biurku w gabinecie.
Monika się znów zdumiała.
– Napisałaś testament? Po co? No nie, głupie pytanie, ale kogo uczyniłaś spadkobiercą, jeśli to nie sekret?
– Wszystko zapisałam na kościół.
– Kościół…? Zwariowałaś…? Najbogatsza instytucja świata! Na cóż im jeszcze i twoje pieniądze?!
– Ach, moja droga, to nie mój pomysł. Szczerze mówiąc, moja babka mnie do tego zobowiązała. Miała jakieś osobiste zgryzoty, wyrzuty sumienia czy coś w tym rodzaju i wiem, że bardzo chciała cały majątek przekazać na kościół.
– Dlaczego sama nie przekazała?
– Ze względu na dzieci. I oczywiście, gdybym miała dzieci, nie wygłupiałabym się z kościołem. Ale skoro nie mam, niech się stanie wola babci.
– A jeśli będziesz miała…?
– Wtedy, oczywiście, wszystko zmienię.
Armand słuchał tej wymiany zdań w całkowitym milczeniu i nawet brew mu nie drgnęła, chociaż z pewnością miał nadzieję, że tego testamentu jeszcze nie załatwiłam. Babkę, rzecz jasna, wymyśliłam na poczekaniu, umarła, kiedy miałam cztery lata i o żadnych takich sprawach nie mogło być między nami mowy. Ale jakże miałam teraz wyjawić Monice prawdę?
Ponadto ta cała demonstracja była pomysłem Romana, niczego w samochodzie nie zostawiałam, teczka leżała w gabinecie na biurku, tam, gdzie ją miał z powrotem położyć. Sam wpadł na to, bez wątpienia odgadłszy na widok Armanda, że trzeba dokonać radykalnego posunięcia, bo już raz przecież ten łajdak nie uwierzył…
Zaraz, o Boże, to było przeszło sto lat temu…!
Kategorycznie i z największą stanowczością postanowiłam o mieszaninie historycznej nie myśleć. Po prostu i zwyczajnie, nie myśleć wcale. Nie zwracać żadnej uwagi na to, kiedy się coś zdarzyło, wszystko przyjąć jako obecne, bo inaczej obłęd mam gwarantowany!
Siedzieliśmy nadal przy małym stoliku, Monika chętnie spełniała moją prośbę i nie zdradzała żadnej potrzeby pośpiechu, Armand najwyraźniej zagnieżdżał się na stałe. Nie miałam pojęcia, co zrobić, zaproponowałam kolację, bo też i na nią pora przyszła, goście zaproszenie skwapliwie przyjęli. Zorientowałam się nagle, że dla Armanda sytuacja znienacka się skomplikowała, w planach bez wątpienia miał zręczną zbrodnię, upozorowaną na nieszczęśliwy przypadek, tymczasem zbrodnia straciła sens i musiał na poczekaniu przyjąć drugą koncepcję, poślubienia mnie. Brak konkurencji w osobie Gastona stwarzał mu wymarzone możliwości, sam na sam ze mną w pustym domu, mógł mnie uwodzić na wszelkie sposoby, upić na przykład, a tu w paradę weszła mu Monika, którą niełatwo było z siebie otrząsnąć. A podobała mu się i wspólny język w mgnieniu oka znaleźli, z pewnością nie chciał jej do siebie zrażać, bo czemuż by miał się wyrzec dodatkowego romansiku z tak piękną kobietą?
Jego zgryzota dostarczyła mi odrobiny pociechy, niestety, krótkotrwałej. Na parę minut stał się małomówny, nam pozwalając między sobą plotkować, po czym odżył na nowo i do wzmożonego brylowania przystąpił. Najwidoczniej obmyślił już sobie drogę do celu i niczego nie musiał się wyrzekać. Zrozumiałe to było, miał wszak przed sobą nie tylko ten jeden wieczór, ale także liczne dni następne…
W chwili kiedy Monika spytała go, w jakim hotelu się zatrzymał, on zaś już zaczął odpowiadać, że nie załatwił sobie żadnej rezerwacji, zadzwonił telefon. Poderwałam się z nadzieją, że to może Gaston.
I rzeczywiście, był to Gaston.
– No więc, moja miła, jestem tutaj – rzekł z jakąś osobliwą skruchą.
Zaniepokoiłam się. – Gdzie?
– Tu, w Warszawie. Chciałem ci zrobić niespodziankę i pojawić się u ciebie z zaskoczenia, ale okazuje się, że nie dam rady. Przyleciałem wieczornym samolotem, wziąłem taksówkę i żaden z nas, ani kierowca, ani ja, nie umiemy do ciebie trafić.
Najpierw pomyślałam, że chyba źle słyszę, bo to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe, potem szybko samej sobie złożyłam gratulacje za odebranie tego telefonu w gabinecie, wreszcie radość we mnie gejzerem wybuchła. Jeśli miał nadzieję, że się ucieszę, z pewnością przekroczyłam wszelkie jego oczekiwania.
Opanowałam się z wielkim trudem i tylko po to, żeby rozmawiać jako tako zrozumiale.
– Powiedz dokładnie, gdzie jesteś!
– Dokładnie nie potrafię. Gdzieś w okolicy Magdalenki. – O Boże! – jęknęłam i wpadła mi szczęśliwa myśl do głowy. – Czekaj, ja oddam słuchawkę Romanowi, a ty temu swojemu kierowcy i niech oni uzgodnią, gdzie się mogą spotkać. Wiedzą to znacznie lepiej od nas…
Roman… A, do diabła, zaprowadzę wszędzie te dzwonki na służbę, jeśli zacznę wzywać go krzykiem, Monika i Armand się zainteresują, a właśnie figa, nic im nie powiem… Gdzież ten Roman…?!.
Ledwo wyjrzałam z gabinetu, już go dostrzegłam, czuwał, jak zwykle, w pobliżu, jasne, skoro pojawił się Armand, Roman odgadywał, że będzie potrzebny. Gorączkowo wetknęłam mu słuchawkę do ręki, w dwóch słowach wyjaśniając sprawę, ucieszył się niemal tak samo jak ja, poleciłam jechać tam do nich, znaleźć tę taksówkę, przywieźć Gastona osobiście i ostrzec go po drodze, opisać okropną sytuację, jaka się tu wytworzyła. Zaskakiwać chciałam Armanda i Monikę, ale przecież nie Gastona! Oni zaś, proszę bardzo, niech go zobaczą znienacka, Armand szczególnie, już tak pewny siebie.
Nim wróciłam do jadalni, postanowiłam przygasić nieco ten blask, jaki zaczął bić ze mnie, sama ujrzałam go w lustrze. Mimo wysiłku, ponurej twarzy pokazać nie zdołałam.
Monika, do której, skojarzonej jakoś niepojęcie z dawną baronową Tańską, już się całkowicie przyzwyczaiłam, mimochodem uczyniła uwagę, że musiałam chyba dobrą wiadomość otrzymać, Armand drwiąco napomknął o osobie rozmówcy, bez wątpienia odgadywał Gastona, sądził jednak, że dzwonił z Paryża. Nie podjęłam tematu, ale on nie popuścił, na paryskie plotki się rzucił, Monika znała wszak doskonale Ewę i Karola Borkowskich, wiedziała o Montilly, owe plotki były jej bliskie. Armand skorzystał z okazji, wplątał w nie Gastona, jasno mi dał do zrozumienia, że pan de Montpesac na weekend się gdzieś wybiera, podobno w czarującym towarzystwie. Omal na ten komunikat śmiechem nie wybuchnęłam, ale i tak przyjęłam go tak radośnie, jakby Gaston mnie nic nie obchodził. Mściwie pomyślałam, że im większych nadziei Armand nabierze, tym głębsze będzie jego rozczarowanie.
Na myśl, że lada chwila Roman mi tu Gastona przywiezie, wpadłam w humor szampański i o prawdziwym szampanie przypomniałam sobie. Zapasy jakieś w domu wszak musiałam mieć, wysunęłam się do kuchni, gdzie Siwińscy rzeczywiście kolację jedli, o kolejnym gościu już wiedzieli, Roman im powiedział, szampana do lodu wstawić kazałam. Do zamrażalnika ściśle biorąc, bo w samej lodówce nie dość szybko by się ochłodził. Wróciłam do jadalni.
Monika zmianę atmosfery dostrzegła, dostosowała się do niej natychmiast, niezmiernie zaintrygowana. Zaiskrzyło się wręcz między nami. Jasnowidzenie mnie jakieś ogarnęło, w myślach Armanda czytałam niczym w książce otwartej. Był pewien, że plotką o Gastonie zatruł moje uczucia, że, urażona śmiertelnie, zemścić się od razu postanowiłam, jego za narzędzie tej zemsty obierając. Talent trzeba mu było przyznać wielki, bo razem mnie i Monikę uwodził, a każda z nas mogła być święcie przekonana, że tylko o nią mu chodzi.
Zegar ścienny miałam przed oczami i spoglądałam nań nieznacznie. Roman odjechał tak, że go widać i słychać nie było, nie wiedziałam, jak długo ta wyprawa potrwa, ale sądziłam, że do godziny najwyżej. Tymczasem niespodziankę mi sprawił, bo ledwie trzydzieści pięć minut minęło, jak światła reflektorów w bramie się ukazały.
– Goście…? – zaciekawiła się Monika, już i tak wprost zachłannie zainteresowana wieczorem, który nie całkowicie rozumiała. – O, tylko jedna sztuka – odparłam ze śmiechem, nie mogąc już radości pohamować, i pośpieszyłam ku drzwiom ową jedną sztukę powitać.
Roman, nie wiem, czy sam z siebie, czy też odgadł moje intencje, zatrzymał samochód tak, że z okien jadalni nie było go widać. Na tarasiku przed wejściem padłam Gastonowi w ramiona, kichając na wszelki umiar i opamiętanie. Wiedział od Romana już chyba wszystko, bo jeden tylko komentarz wygłosił.
– Siła wyższa musiała mnie natchnąć i sam siebie podziwiam za aż tak trafną decyzję – rzekł uroczyście i jeszcze w holu, zatrzymawszy się, otworzył mi przed nosem jubilerskie pudełeczko.
Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek, już wszystko jedno w których czasach, sprawiło mi kiedykolwiek równie wielką przyjemność, jak włożenie na palec brylantu, rubinami otoczonego. Przepiękny był! Ale nawet gdyby cały pierścionek stanowił blachę z kawałkiem brukowca, też uszczęśliwiłby mnie niebotycznie.
Z Gastonem pod rękę wkroczyłam do jadalni.
– Moniko, pozwól… Gaston de Montpesac, mój narzeczony. Panowie się znają…
Monika, węsząc już wielką intrygę, zgoła światłem rozbłysła. Armandowi doprawdy należały się słowa uznania, bo ledwo na moment szczęki zacisnął, a zaraz potem swobodnie się zachował. Nie darowałam mu jednakże.
– W pełni popieram opinię, że pan de Montpesac spędza weekend w czarującym towarzystwie – wytknęłam mu równie słodko, jak jadowicie.
Tych słów, rzecz jasna, Roman nie mógł słyszeć i Gastonowi powtórzyć, ale i na Gastonie nie zawiodłam się wcale. Odgadł jakieś judzenie, ze śmiechem potwierdził, jakoby już od tygodnia wszem i wobec oznajmiał swoje zdrożne chęci, rodzaju towarzystwa tylko nie precyzował, więc różnie można go było rozumieć. Usadziłam go przy stole tak zręcznie, że zajął miejsce pana domu.
Błogość, niebiańska wprost, sprawiła, że uspokoiłam się całkowicie i poniechałam wszelkich sztuk. Puściłam wszystko na żywioł, na pastwę losu. Okropnie byłam ciekawa, co teraz Armand wymyśli, uprze się zostać u kuzynki czy jednak poszuka hotelu, od razu postanawiając, że, jeśli zostanie, w jego oczach zajmę z Gastonem wspólną sypialnię. Ludziom każę pilnować, żeby mi w nocy domu nie podpalił…
Nie, jednakże nie został. Wpływ na to miała Monika, która z upływem czasu i przy szampanie dosłownie rozkwitała w oczach. Biedna dawna pani Tańska, gdyby dysponowała takimi środkami i taką swobodą, jak ta obecna, pewnie oszalałaby ze szczęścia i furorę zrobiła co najmniej ogólnokrajową.
Nie mogła przecież jechać sama po tej ilości alkoholu; musiał ją ktoś odwieźć. Armand, w przekonaniu, iż dotarł do celu, również się zbytnio nie ograniczał, w rezultacie Roman odwiózł ich obydwoje, przełożywszy tylko walizy Armanda do naszego samochodu. Wysiedli pod domem Moniki i miałam go z głowy.
I nareszcie, po tylu udrękach, miałam Gastona dla siebie…
– Przyjmij ode mnie wyrazy wdzięczności – rzekła mi nazajutrz Monika przez telefon. – Chłopak jak brzytwa, nie do pojęcia, że go nie chcesz, ale właściwie, przy tym twoim, przestaję się dziwić. Też cholernie przystojny i ma w sobie coś. Bierzecie ślub?
– Tak. W październiku.
– Rozumiem. No i wiesz, soliter na palcu…! To milioner? – Nie wiem. Wszystko mi jedno. Biedny nie jest z pewnością.
– Daj ci Boże zdrowie. Ale powiem ci, że spektakl był super, w życiu bym nie przypuszczała, że trafi mi się takie przedstawienie, fantazja! To ma drugie dno, oczywiście?
Wiedziałam doskonale, co ma na myśli, przyświadczyłam, obiecując, że opowiem wszystko przy okazji. Rozciekawiona była szaleńczo, ale zarazem zajęta Armandem. Zapowiedziała wspólną wizytę po południu, bo w końcu zostały u mnie oba ich samochody i chcieli je odebrać. Zgodziłam się bez żadnego oporu, nic na świecie nie mogło mi w tej chwili zepsuć przecudownego nastroju.
Uzgodniliśmy z Gastonem, że ślub weźmiemy w Polsce,. zwyczajowo w miejscu zamieszkania panny młodej, co, zdaje się, było zgodne z prawem. Roman obiecał sprawdzić te kwestie w poniedziałek, w urzędzie stanu cywilnego. Chciałam wziąć także ślub kościelny, jako wdowa mogłam, Gaston również, bo, aczkolwiek rozwiedziony, kościelnego nie brał i nie miał teraz żadnych przeszkód.
– Przyznam ci się, że odwalałem robotę dzień i noc bez przerwy, żeby się wyrwać na te dwa dni – wyznał mi przy śniadaniu, zdaje się, że wyjątkowo późnym. – Zleceń mamy od groma i trochę, nagle świat się na nas rzucił. Jean-Paul, mój wspólnik, oszalał ze szczęścia, pieniądze są mu potrzebne na operację żony, ja mam boki, ale on żyje z pracy, więc sama rozumiesz. Tyle że na razie, we wrześniu, wszystko jest na mojej głowie. Ale… no dobrze, przyznam się… nagle zrobiło mi się coś takiego… aż mi trudno to sprecyzować… poczułem, że muszę cię widzieć, po prostu muszę, bo inaczej cię stracę na zawsze. Nie mam skłonności samobójczych, ale na taką myśl znalazłem się wręcz u progu… No i proszę, Guillaume… Nie kryję, że dołożyła mi także pani Łęska. Przyleciałbym, nawet gdyby z tego powodu nazajutrz miał nastąpić koniec świata.
Na koniec świata szczęśliwie jakoś się nie zanosiło. Gaston zatroskał się natomiast tymi naszymi różnymi krajami, tu ja mam dom, tam on ma pracę, czy zgodzę się mieszkać w Paryżu? Istnieją szanse, że filię pracowni zdoła otworzyć w Warszawie, ostatecznie jest to stolica dosyć dużego kraju, wówczas połowę czasu tutaj by spędzał, ale w ten sposób musielibyśmy mieć równocześnie dwa domy…
Odzyskałam już odrobinę rozumu i nie miałam najmniejszego zamiaru wyznać mu, że zgodziłabym się mieszkać z nim na biegunie północnym, w leśnym szałasie, albo zgoła na księżycu, a domów mogłabym prowadzić nawet i dwadzieścia. Z pobłażliwym umiarem ukoiłam jego niepokój, starannie kryjąc dziką chęć polatania samolotem, czego jeszcze do tej pory nie udało mi się osiągnąć. Ileż to czasu, z dojazdem do domu licząc, wszystkiego raptem trzy godziny, wielkie rzeczy…
Uzgodniliśmy całą resztę. Monika przyjechała razem z Armandem, posiedzieli chwilę i zaraz odjechali, zabierając samochody. Po ich odjeździe dopiero przyszło mi na myśl, że jutro będę miała trudny dzień, bo zabrawszy Gastona na owo przyjęcie do Moniki, będę musiała ukryć przed nim, że pierwszy raz widzę na oczy swoich znajomych i przyjaciół. Ale taka byłam szczęśliwa, że nic nie wydawało mi się zbyt trudne.
I dopiero jakoś pod wieczór strzeliła we mnie okropna myśl, która powolutku wyłaziła z dna mojej duszy. Armand okazywał spokój, zadowolony był z siebie wręcz podejrzanie, jakby zrezygnował ze mnie, obojętne, żywej czy martwej, i na pieniądzach położył ostateczny krzyżyk. Niemożliwe. Niepodobne do niego. Od pieniędzy zależała cała jego dalsza egzystencja, a Monika Tańska aż tak bogata nie była…
Wypracował sobie nową koncepcję…? Czy przypadkiem nie wymyślił, żeby zabić Gastona…?
O, nie trzymałam w sobie tej potwornej myśli! Podzieliłam się nią z Gastonem natychmiast, bo aż mi wszystko zdrętwiało. Nie przejął się zbytnio, argumentował nawet dość logicznie, że wobec wszystkich dotychczasowych podejrzeń, nowe zabójstwo to dla Armanda byłby gwóźdź do trumny, a kretynem przecież nie jest, że tym sposobem nie skłoni mnie chyba do zgody na małżeństwo z nim, i że nic mu w ogóle z takiej zbrodni nie przyjdzie, bo mój testament i tak odbiera mu jakiekolwiek szanse na spadek. Rozumiałam, co do mnie mówi, ale okropny niepokój mi pozostał.
Głupio bardzo zażądałam, żeby na siebie uważał. Sama nawet nie wiedziałam, jak to uważanie miałoby wyglądać, powinien przestać jeździć samochodem? Nie chodzić pod murami budynków, bo jakaś cegła może mu spaść na głowę? Nie jeść i nie pić niczego, jeśli mu tego nie poda kochająca ręka? Unikać ludzi, zamknąć się w piwnicy? Co za bzdura! A jednak bałam się Armanda i koniec!
Na przyjęcie do Moniki Gaston pojechał bardzo chętnie, mówiąc, że jak najszybciej chce poznać całe moje środowisko, wszystkich znajomych i przyjaciół, wejść w moje życie tak, jak ja wejdę w jego egzystencję. Wydało mi się to słuszne. Teoretycznie, z opowiadań, wiedziałam już o nim mnóstwo, w przeciwieństwie do mnie miał jakąś bliższą rodzinę, cioteczną siostrę, przyrodniego brata, tu, w Polsce, nawet jakąś ciotkę, mieszkającą w Kołobrzegu, bo morski klimat jej służył. Na następny weekend zaplanowaliśmy sobie wyjazd do Kołobrzegu…
Z drżeniem serca, ale i nieco rozśmieszona, przekroczyłam bramę ogrodu Moniki. Nie był wielki, o ileż mniejszy od mojego, ale przyjemny i ładnie urządzony. Rzuciła się tam na mnie od razu młoda osoba, której twarz przysięgłabym, że kiedyś widziałam, wyszło na jaw, że jest to Jola Burzycka, po kądzieli z Porajskich pochodząca, uszczęśliwiona moim widokiem, bo podobno w kwestii rozwodu z Januszkiem doskonałych rad jej udzielałam. Dominik Wąsowicz tak podobny się okazał do barona Wąsowicza, mojego adoratora, że gdyby nie tusza nieco mniejsza i okulary, wręcz upierałabym się przy tożsamości osoby. Mało mówiąc, a dużo słuchając, rozszyfrowałam jakoś ich wszystkich, w czym pomógł Gaston, bo mu się przedstawiali.
Armand grał rolę pana domu, z czego po pierwsze ucieszyłam się nadzwyczajnie, a po drugie wywnioskowałam, że Monika Tańska akurat żadnego stałego amanta nie miała. Całkiem jak sto piętnaście lat temu…
A, do diabła z tymi stoma i piętnastoma laty…!
Razem wziąwszy, ogromną korzyść z przyjęcia odniosłam i, Gastona mając przy boku, bawiłam się doskonale. W dodatku nazajutrz nie o poranku odjechał, tylko wczesnym popołudniem, przedtem bowiem, wedle instrukcji Romana, który wszystkiego się wywiedział, złożyliśmy wspólnie odpowiednie dokumenty w urzędzie stanu cywilnego.
Trzeba przyznać, że przy tym ciężką chwilę przeżyłam, metryka moja bowiem okazała się koniecznie potrzebna. Do tego akt zgonu mojego pierwszego męża. Na myśl, że na tych papierach daty z zeszłego wieku ujrzę, aż na moment zdrętwiałam i bałam się spojrzeć. Roman, obecny przy ich wydobywaniu, wzrokiem mnie uspokoił, odwagi dodał, i słusznie. Nie wiadomo jakim cudem były w porządku…
Z księdzem w najbliższym kościele też udało się wszystko załatwić i termin obu ślubów, cywilnego i kościelnego, wyznaczono nam jeden po drugim, cywilny na siedemnastego, a kościelny na osiemnastego października.
Po czym Gaston odleciał. Pierwszy raz z bliska ujrzałam lotnisko i samoloty, unoszące się w powietrze, a także te, zniżające się z nieba i siadające na ziemi niczym ptaki jakieś nadnaturalnych rozmiarów. Oczu od tych widoków nie mogłam oderwać i zdaje się, że cały czas kurczowo ściskałam Romana za rękaw. O, bez niego chyba w ogóle bałabym się patrzeć!
Gaston odleciał, ale Armand został i nawet byłam z tego bardzo zadowolona. Mnie już śmierć od niego nie groziła, kopia testamentu w biurku stała się moją tarczą, a za to na taką odległość Gastonowi nic złego zrobić nie mógł. Ponadto węch mi mówił, że Monika Tańska, niech jej będzie na zdrowie, zaabsorbowała go tak umiejętnie, że nawet przy swych zdolnościach z jej szponów nie umiał się wyplątać. Słusznie w dawnych czasach baronowa Tańska uważana była za kobietę niebezpieczną!
Drugi samochód był nam potrzebny, peugeot został w Paryżu, ale tu Roman w jednej chwili kupił dla mnie toyotę, która od razu mi się spodobała i sama zaczęłam jeździć wszędzie, chciwie poznając swój kraj i swoje miejsce zamieszkania. Polska to była naprawdę, prawdziwa, bez żadnych obcych przymusów, języka w szkole innego niż własny dzieci uczyły się dobrowolnie, z napisów wszelkich cyrylica znikła, jakby jej nigdy nie było. Więcej znacznie francuski i angielski się pokazywał, ale to mi nawet przyjemność sprawiało, bo jakimś sposobem zbliżało nas do Europy. Ponadto też było dobrowolne, nikt nikogo do tego nie zmuszał.
I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie moje zdrowie, które nagle zaczęło się psuć.
Nie chorowałam właściwie nigdy. Teraz wiedziałam już, iż był to wynik mojego wychowania, doskonałe pożywienie, mnóstwo owoców, które tak często jadłam potajemnie, mnóstwo świeżego powietrza, mnóstwo ruchu, opór przeciwko zbyt długiemu siedzeniu grzecznie w salonie… wszystko to razem sprawiło, że wyrosłam na dziewczynę silną i zdrową aż nazbyt, jak na ówczesne obyczaje. W dziedzinie chorób żadnych własnych doświadczeń nie miałam.
Kiedy zatem po normalnym śniadaniu ogarnęły mnie nagle straszliwe mdłości, aż całego posiłku musiałam się pozbyć, po womitach zaś szarpiących zawrót głowy okropny poczułam, przeraziłam się śmiertelnie. Jednakże Armand zdołał… Szaleniec…! Ledwo raz tu był bez Moniki, mnie nie zastał, a jednak zdołał truciznę podrzucić!
Jaką…?! I czy udało mi się wyrzucić ją z siebie…?! I w czym jeszcze ona się znajdzie…?! I jakim cudem ja jedna zostałam zatruta, wszak i Zuzia, i Siwińscy, i Roman jedli to samo…!
Nie rozdzielałam pożywienia państwa i służby, nie zamykałam kredensów. Jakimś tajemniczym instynktem wiedziona, nie wiadomo na jakiej podstawie, pojmowałam, że byłoby to niewłaściwe, że takich rzeczy dziś się nie robi. Te same potrawy Siwińska gotowała dla wszystkich. Gdybym chociaż wino piła, ale nie, skąd, na śniadaniowej herbacie poprzestałam i też ją inni pili. Więc jakim cudem…?
Po tych doznaniach chorobowych przyszłam do siebie nawet dość szybko. Nic nikomu nie rzekłam, obserwowałam tylko pilnie, jak się służba czuje. Najmniejszych oznak słabości nie dostrzegłam w nikim, na wszelki wypadek potajemnie wyrzuciłam czekoladki, już napoczęte, które podobno Armand przyniósł, do kanalizacji je po jednej wsypałam, żeby ich psy nie zjadły. Produkty spożywcze w kuchni obejrzałam z uwagą pod pozorem szukania śledzi marynowanych, na które nagle nabrałam ochoty. Było to zresztą prawdą, ni z tego, ni z owego apetyt na śledzie marynowane poczułam zgoła szaleńczy, nic innego do ust bym nie wzięła, jak tylko te śledzie. Znalazły się, owszem, rolmopsy, niedawno sporządzone, pół słoika ich jeszcze zostało. Zjadłam je z taką zachłannością, że prawie miałam łzy szczęścia w oczach, ale też, trzeba przyznać, że po zmarnowanym śniadaniu czułam się zdrowo głodna.
Zjadłam je i nic mi nie było.
Mdłości lekkie odezwały się we mnie nazajutrz przy wstawaniu i znów zawrót głowy, ale tak słaby, że za resztki wczorajszej dolegliwości go poczytałam i spokojnie pojechałam na konny spacer. Gwiazdeczka jakoś ostatnimi dniami normalne posłuszeństwo okazywała i żadnych fochów nie stroiła, więc miałam z tej przejażdżki samą przyjemność. Po powrocie natomiast…
Siwińska najwidoczniej słoninę i boczek na smalec zaczęła topić, bo przez kuchenne okno zapach mnie zaleciał. Co potem nastąpiło, lepiej nie mówić, byłam pewna, że umrę w męczarniach, wezwać Gastona chciałam, jednakże do wydania nie tylko poleceń, ale nawet głosu, sił mi zabrakło. Zdziwiona, że wciąż jeszcze żyję, opuściłam wreszcie łazienkę i na fotelu przy oknie usiadłam, oddychając głęboko.
Lekarz był mi potrzebny, to mi nareszcie zaświtało w głowie. Skądże go miałam wziąć? O Boże, Philipa Villon z Francji ściągać…? Nonsens, niemożliwe, żeby w Warszawie nie było lekarzy, jakże się z nimi sprawę załatwia? Nie znałam żadnego, nie wiedziałam w ogóle, gdzie i jak go szukać!
Byłabym zadzwoniła do Moniki, gdyby nie obawa, że u niej natknę się na Armanda, a jemu z pewnością nie chciałam z choroby się zwierzać. Kogo więc zapytać? Romana oczywiście, on mi przecież wszystkie sprawy załatwiał, jedyny,, który wiedział, skąd moje trudności się biorą!
A jednak tym razem jakaś dziwnie skrępowana byłam. I niby dlaczego? Wszak on pierwszy mógł pojąć, że Armand usiłuje mnie otruć, innym osobom musiałabym Bóg wie co tłumaczyć. Ale tak zostawić sprawy nie mogłam, jakieś leczenie było mi niezbędne.
Przemogłam się.
– Chyba panu Guillaume sztuka się powiodła – rzekłam ponuro, wezwawszy go, wciąż siedząc przy tym otwartym oknie. – Strułam się czymś. Czy Roman wie, jak się tu wzywa doktora?
– To znaczy, że zwariował – odparł Roman z wielką stanowczością. – Albo na pieniądzach krzyżyk położył i tylko się mści. Doktora można wezwać, oczywiście, nawet wiem o dobrym, ale radziłbym jaśnie pani inaczej. Jakieś badania mogą być potrzebne, analizy, więc może lepiej do lecznicy pojechać, gdzie wszystkie specjalności są na miejscu i wszystko da się sprawdzić na poczekaniu. Jeśli jaśnie pani przecierpi do jutra, ja tę sprawę załatwię, pojedziemy i nawet czekać nie będzie potrzeby.
Zgodziłam się. Już znów się czułam doskonale i byłam pewna, że jutra dożyję. Piątek to miał być, wieczorem Gaston przylatywał, sama myśl o nim zdrowia mi dodawała. Do tego stopnia, że z pewnością zaniedbałabym kurację, gdyby nie to, że o poranku okropne objawy wystąpiły, tyle że mniejsze już i krótsze, dostateczne jednakże, żeby mnie porządnie przestraszyć. Pojechałam do owej lecznicy.
Zaś o godzinie drugiej po południu wstyd mi było przed samą sobą i nie wiedziałam, gdzie oczy podziać. Dorosła kobieta, tak śmiertelnie głupia, że nic jej do głowy nie przyszło! Zatrucie, cha, cha…!
Najzwyczajniej w świecie byłam w ciąży.
Sama postanowiłam po Gastona pojechać na lotnisko, bo tylko w cztery oczy mogłam nowinę wielką mu powierzyć, Bogu przy tym żarliwie dziękując, że mnie ustrzegł od zażyłości z Armandem. Gdybym się z nim wygłupiła… Aż dech mi zaparło na myśl, że teraz sprawcy sama nie byłabym pewna, a on może nawet sobie zasługę by przypisał. A tak, że nikt inny mnie nie tknął, jak tylko Gaston, mogłam mieć pewność triumfującą!
Uzupełnienie zakupów okazało się niezbędne, wysłałam zatem do marketów Romana z Siwińską, każąc wybierać co najlepsze, sama upiększaniem własnej osoby zajęta. Niecierpliwość jednakie tak mnie pchała, że niemal tuż za nimi wyjechałam, choć jeszcze było za wcześnie, a Zuzia za mną z grzebieniem biegała. Nikt już w domu nie miał wątpliwości, którym kuzynem jestem zajęta, i nawet o dacie ślubu wszyscy wiedzieli, możliwe, że ode mnie, Gastona przy tym w pełni aprobowali, bo od pierwszej chwili dawał się lubić, a przy tym polski język znał. Roman mu chyba takie reklamę zrobił, a wiadomo przecież, jak życzliwość domowników życie ułatwia.
Wyjeżdżając z bramy, jeszcze w oddali mercedesa widziałam. Pojechałam za nim asfaltową ulicą przy lesie.
I nagle, mimo przejęcia tą upragnioną odmianą w moim życiu, z głową i sercem pełnymi Gastona, jakimś cudem wśród zarośniętej łąki dostrzegłam bialo-zieloną barierę. Mignęła mi w oddali za krzewami i wysoką trawą. Nie przez nią, ale obok niej musiałam przejechać, choć w odległości się wznosiła, niejeden raz już tak przejeżdżałam i nic się nie działo, ale teraz nagle jakby mi wszystko w środku skamieniało. Na myśl, że tuż za nią miałabym się nagle znaleźć w wolancie na przykład, choćby i sama powożąc, w kostiumiku o krótkiej spódniczce, z moim pałacem za plecami, z Armandem na karku, z Gastonem w Paryżu, bez uzgodnionej daty ślubu, bez telefonu, bez światła elektrycznego, bez łazienek… no, może z jedną, którą mi wszak kończyli robić… bez żadnych innych udogodnień, w środku całego towarzystwa, wpatrzonego we mnie i chciwego plotek… i w ciąży…!!!
Wdowa od przeszło roku, w brzemiennym stanie…!!!
I bez tych lekarzy, bez kliniki lśniącej czystością, pełnej urządzeń, które życie mogły zapewnić… Z konowałem naszym, z babą wiejską, która plując na palce noworodkowi oczy przemywała, z groźbą gorączki połogowej… W brudzie, co tu ukrywać, wszak brudny był ten mój wiek dziewiętnasty, wszak w jednej wodzie wszystkie talerze były płukane, wszak srebra lśniące, ale kurz cały z miejsca na miejsce tylko przepędzany… Zmiłuj się, Boże, nade mną…!!!
Dziką paniką ogarnięta, byłabym się z pewnością zatrzymała przed ową granicą, jaką mi przeklęta bariera wyznaczała, ale do najmniejszego ruchu nie czułam się zdolna. Stopy mi na pedałach skamieniały, ręce na kierownicy, samochód jechał. Zamknęłam oczy i na moment jakby w pustce jakiejś czarnej i potwornej się znalazłam…
Otworzyłam oczy, czując, że coś innego w dłoniach trzymam.
No i trzymałam. Lejce. Zgadłam jakoby w jasnowidzeniu, wolantem jechałam po gruntowej drodze, w jednego konia, nie myśląc nawet, rozpoznałam Patryka po dwóch białych cętkach na zadzie. Stary las szumiał mi blisko.
Jeszcze ta odrętwiałość okropna we mnie trwała, kiedy daleko przed sobą, za osłonionym zielenią zakrętem, ujrzałam wolno jadącą karetę i już wiedziałam, nie wiadomo skąd, że jest to kareta pani Porajskiej. Kurz okropny się nagle wokół niej podniósł, przez chwilę tylko chmurę było widać, aż wyłonił się z niej powozik w dwa konie, wielkim pędem ku mnie lecący. Do żadnego myślenia nadal nie byłam zdolna, ale ręce same, bez mojego udziału, umiejętnie do roboty się wzięły. Wstrzymały Patryka, na miejscu zawróciły wolancik, lekkim kłusem poprowadziły go w przeciwną stronę. Przed sobą ujrzałam aleję, wiodącą do pałacu, którego kominy już wśród drzew się pojawiały.
Przed myśleniem wciąż coś się we mnie broniło, ale rozumiałam przynajmniej, co widzę. Owszem, siebie na koźle, w spódniczce do pół uda, kosiarzy na łące obok, którzy czapki przede mną zdejmowali, szlag niechby trafił te ich czapki, wjazd już dosyć bliski do mojego parku, rękawiczki na dłoniach dokładnie takie same, w jakich wyjechałam… Wybrzuszenie na palcu dawało się zauważyć, pusta ciekawość mnie zdjęła, czy też jest to zaręczynowy brylant od Gastona…?
Chwil parę ledwie minęło, kiedy pędzący powozik mnie dogonił i przy wolancie zwolnił. Spojrzałam.
– Jaśnie pani raczy wybaczyć – rzekł Roman jakimś chrapliwym głosem i strzelił z bata nad karkiem Patryka, samą grzywę mu końcem musnąwszy.
Nigdy moje konie nie były bite. Nie pozwalałam na to, żadne zwierzę nie zostało nigdy uderzone, głos i klepnięcie nieco silniejsze zawsze wystarczały. Ten strzał i to muśnięcie dla Patryka były niczym piorun z jasnego nieba, dosłownie runął przed siebie, wolant niemal w powietrze się uniósł, dobrze, że powozić od dzieciństwa umiałam, bo inaczej nie wiem, gdzie bym się znalazła. Ptakiem lecąc, przez bramę do parku wpadłam, w mgnieniu oka znalazłam się przed gazonem. Za sobą słyszałam powozik, w którym na jeden moment dostrzegłam z tyłu siedzącą Mączewską, półprzytomną wprost, czerwoną, kurczowo ściskającą jakieś pakunki.
Zatrzymałam Patryka bez trudu, bo sam przywykł w tym miejscu jazdę kończyć. Roman lejce rzucił nadbiegającemu chłopakowi, zeskoczył z kozła, rzucił się ku mnie i siłą prawie, bez żadnego szacunku, z wolantu mnie uniósł, końską derką gwałtownie okrywając. Uporczywie zdrewniała i świadomie bezmyślna, jeśli tak to można określić, rozumiałam jednak, co czyni i dlaczego.
– Pani Porajska zaraz tu będzie – wysyczał mi w ucho rozkazująco. – Jaśnie pani musi…!!!
Dobrze wiedziałam, co muszę. Przede wszystkim służby uniknąć. Od pasa w dół tą końską derką oplątana, bez słowa do własnej sypialni popędziłam, klucz w drzwiach przekręciłam, bo już Zuzia gdzieś mi tam po drodze mignęła, zdarłam z siebie kostium i domową suknię chwyciłam. Myśl jednakże przez mój upór zaczęła się przedzierać, godzina przedwieczorna, jaka tam domowa suknia, ubrana być powinnam! Słabości udawać nie dam rady, pani Porajska z daleka mój wolant widziała, nikt w nią nie wmówi, że dolegliwość własnoręcznym powożeniem leczę. Błyskawicznie zmieniłam zdanie, znalazłam strój odpowiedniejszy, Zuzię wpuściłam dopiero, kiedy mi samo zapięcie na plecach pozostało. Makijaż z twarzy jeszcze musiałam zmyć…
Zbyt długo pani Porajska w salonie czekała i zbyt wiele osób mój dziwny powrót do domu widziało, żebym mogła wyjaśnień wszelkich odmówić. Zrozpaczona, zbuntowana i wściekła, przynajmniej wzburzenia mogłam nie kryć, opowiadając na poczekaniu wymyśloną katastrofę, jak to mi się falbana sukni w koło wkręciła, cała się obrywając, i jak tylko ta derka końska resztki przyzwoitości uratowała. Spod wyrazów współczucia pani Porajskiej nagana wyraźnie wystawała i jakoś bardzo silnie próbowała dociec, w jakim to celu samotnie na przejażdżkę się udawałam.
Tu nagle moje opanowanie pękło. Nie bacząc na obecność obu młodych Porajskich, rzekłam zuchwale:
– O, że nie na żadne romantyczne spotkanie, to pewne. Wszyscy już chyba wiedzą, że jedyna osoba, jaka mnie interesuje, jest właśnie nieobecna. Jak sądzę, do Paryża dojeżdża albo nawet już się tam znalazła.
Panią Porajską zatchnęło. Udając, że bardzo się dziwię jej zdziwieniem, dodałam:
– Jakże, myślałam, że moja skłonność do pana de Montpesac powszechnie się rzuca w oczy? Skrywałam ją, póki tu nie przyjechał, ale skoro mogę mieć nadzieję na wzajemność, po cóż mam stwarzać jakieś inne pozory? I to jeszcze przed najlepszymi przyjaciółmi?
Pani Porajska przejęła się tak, że nawet o własnych córkach zapomniała. Obie udawały, że oglądają albumy, a uszy miały od ściany do ściany. Nie próbowała mnie już wypytywać, większą przyjemność sprawiły jej intrygi, dowiedziałam się, że Gaston w Paryżu ma żonę, kochankę, może nawet dwie, kilkoro nieślubnych dzieci, Bóg wie co jeszcze. Jest graczem namiętnym, utracjuszem, bankrutem, w zbrodnię jakąś został zamieszany, jakże ja mogę tak lekkomyślnie do interesowania się nim przyznawać! Wiadomość jakąś dostał i proszę, oto jak podejrzanie szybko wyjechał…!
Poznałam w tym rękę Armanda, który nawet zbytnio wysilać się nie musiał, wróbelków kilka wypuścił, które właśnie stadem wołów wracały. Mimo koszmarnej sytuacji, w jakiej się znalazłam, wypieki pani Porajskiej wręcz mnie rozśmieszyły. Namyśliłam się dostarczyć jej żeru i pierścionek pokazałam, który miałam na palcu, co, rzecz jasna, sprawdziłam w pierwszej kolejności.
– Zatem pan de Montpesac harem sobie chyba założy, w którego skład wejdę – rzekłam beztrosko. – Oto widomy znak, że zamierza mnie poślubić…
Zarazem przemknęło mi przez głowę, że i ta wiadomość w jakiejś przeraźliwej postaci zapewne do Gastona dotrze, i nawet się nieco zaniepokoiłam. Ale już mi zaczynało być wszystko jedno, omal o swoim stanie nie napomknęłam, na szczęście pani Porajska tak się poczuła zapchana sensacjami, że pilną potrzebę poczuła dalej je rozpowszechniać. Pożegnała mnie w tempie wprost nieprzyzwoitym i odjechała.
Odetchnęłam głęboko kilka razy i kazałam wezwać Romana.
– No i cóż to ma być? – spytałam gniewnie i srogo.
– Ja się od razu zorientowałem i dlatego natychmiast wróciłem – odparł na to posępnie. – Proszę jaśnie pani, ja na to nie mam wpływu…
– Pewnie, że Roman nie ma wpływu, skoro ta przeklęta bariera tu stoi! – rozzłościłam się. – Ciekawe, co ja mam teraz zrobić…
Roman się zdumiał i zaniepokoił. – Jaka bariera?
– Ta zielona z białym, na łące. Przecież Roman sam mówił, że to się jakąś barierę przekracza i stąd te historyczne hocki klocki!
Roman przez chwilę milczał, patrząc na mnie jakoś dziwnie.
– To nie ta… Znaczy, mam na myśli, ta na łące nie ma z tym nic wspólnego…
– Akurat! – prychnęłam wzgardliwie. – Tego nikt we mnie nie wmówi, to już drugi raz! Ja chcę wrócić do tego piątku, który był dzisiaj, niech Roman coś wymyśli! Mówił Roman o tych jakichś uczonych, fizykach, czy jak im tam, niech oni się przestaną wygłupiać! Niech Roman coś zrobi!
– Spróbuję – obiecał, znów po chwili, bardzo zakłopotany. – W tych obecnych czasach będzie trudno… Gdzieś w końcu jaśnie pani będzie musiała zostać już na zawsze, to gdzie jaśnie pani woli? Teraz czy później, w tym dwudziestym wieku? W dwudziestym pierwszym nawet, bo ten dwudziesty już się nam kończył.
Nie musiałam się nawet długo zastanawiać. Wszystkie desperackie myśli i cały popłoch sprzed bariery na nowo we mnie krzyknęły. Jedno zaś, co mi zostało na pewno, nienaruszone i nietknięte, to ciąża. Z Gastonem, który doprawdy nie wiedziałam, jak mógłby w swoje autorstwo uwierzyć, skoro nie tylko jeszcze mi się nie oświadczył, ale nawet ze mną nie spał. Dużo w mężczyznę można wmówić, ale przecież nie taki cud!
I Armandowi byłoby łatwiej…
A, do wszystkich diabłów z Armandem! Podstawowy argument nosiłam we własnym łonie!
– W dwudziestym -powiedziałam stanowczo. – I może Roman być spokojny, że zdania nie zmienię. Jeśli te naukowe przygłupki mogą jeszcze coś zrobić… Takich przeżyć, jak dzisiaj z panią Porajską, więcej sobie nie życzę. I co się, a propos, Mączewskiej stało?
– Nic. Trochę za szybko, jak dla niej, jechałem. Przestała krzyczeć dopiero, jak zachrypła. Po świeże ostrygi jaśnie pani ją wysłała, miała wybrać najlepsze…
– Ostrygi, mam nadzieję, też się później dostanie. Proszę załatwić co trzeba. No dobrze, powiem Romanowi prawdę. Jeśli zostanę w czasach obecnych, życie będę miała na wieki zniszczone. I nie panna Lerat zasłynie jako ladacznica, tylko ja, i możliwe, że rekordy światowe pobiję…
Nie wiem, ile z tego Roman zrozumiał, ile się domyślił i odgadł, ale twarz miał bardzo poważną i jakieś wielkie w niej zdecydowanie. Patrzył gdzieś w górę, za moją głową.
– Życie własne oddam, żeby jaśnie pani znalazła się tam› gdzie zechce – rzekł jakoś uroczyście. – Na zbawienie duszy przysiągłem o jaśnie panią dbać więcej niż o siebie samego, lepiej niż o córkę własną. Zrobię wszystko, co mogę i nawet może jeszcze więcej.
Dopiero kiedy wyszedł, obejrzałam się za siebie, bo w tym całym pomieszaniu w ogóle nie pamiętałam, co i gdzie się w moim domu znajduje.
Za moimi plecami wisiał na ścianie doskonale oddany portret mojej matki…
Mogłam sobie o poranku womity miewać, mdłości różne i zawroty głowy, ale przecież nie w tym starym, obecnym świecie, tylko w tamtym przyszłym, pełnym swobody! Teraz musiałam owe dolegliwości z całej siły ukrywać, bo inaczej potępienie bezapelacyjne by na mnie spadło i kto wie czy nawet cała służba by mi nie wymówiła. Liczyłam wprawdzie na Romana, ale na wszelki wypadek postanowiłam albo kłamliwie sprawę wyjaśnić, albo najzwyczajniej w świecie do Francji wyjechać, gdzie w ukryciu czas właściwy mogłabym przetrwać. Ewentualnie poślubić Gastona…
Ale skąd Gastona, jakiego Gastona! Wedle plotek wszystkich, miał żonę, no owszem, w przyszłym czasie też miał żonę, zgadzało się, tyle że później się z nią rozwiódł, a teraz…? Ileż czasu by się tak rozwodził, pięcioro dzieci zdążyłabym urodzić, tylko jak to zrobić, żeby z nim…?
Zgryzota spadła na mnie taka, że wprost głową miałam chęć walić o ścianę. Zuzia mnie w tym stanie zastała i jej się zwierzyłam, cały romans kryminalny tworząc z Armandem w głównej roli. W sposób dla niej zrozumiały o spadku opowiedziałam i korzyściach z zabicia mnie płynących, o próbach, które już czynił i struciu obecnym, jakiego udało mu się dokonać. Ziół czyszczących zażądałam, wcale nie mając zamiaru ich wypić, i milczeć kazałam na ten temat jak grób, doskonale wiedząc, że przy takiej sensacji Zuzia języka w gębie przez minutę nie utrzyma. Panna Chodaczkówna bez wątpienia do sprawy się przyłoży i w ten sposób cała służba, udając, że nic nie wie, będzie mnie potajemnie przed Armandem chronić. Tyle przynajmniej mojego.
Potem przyszło mi na myśl, żeby Gwiazdeczkę na barierę puścić. Niechby znów poniosła, chociaż w ostatnich dniach wcale się do tego nie rwała i posłuszna była. Ale gdyby pod nakazem skoczyła…? Choć z drugiej strony, przy upadku, miałażbym tę ciążę upragnioną stracić…?!
Ciągle siedziałam w buduarze niepewna, przygnębiona, zdesperowana ostatecznie, obmyślając sposoby działania. Przypomniały mi się testamentowe komplikacje, jakże, przecież Armand już się przekonał, że mój testament istnieje! W nieobecności Gastona powinien znowu się do mnie zalecać, tak jak na początku czynił, bo teraz już tylko ślub ze mną majątek dałby mu do ręki… Nie, zaraz, z Zosią Jabłońską wszak się ożenił, a ja podobno sto tysięcy posagu ciepłą ręką jej dałam… Ależ co ja za głupoty myślę, nie Armand się z Zosią ożenił, tylko Januszek Burzycki, już rzeczywiście pomieszania zmysłów dostałam i może powinnam po prostu się upić do nieprzytomności, jak prawdziwi pijacy płci męskiej czynią…
Wieczór późny się zrobił, owe ziółka przeczyszczające mi przyniesiono, a ja, najzwyczajniej w świecie, mimo zmartwienia, głodna się poczułam. Po drodze do jadalni owe ziółka udało mi się nieznacznie do wazonu wylać, gdzie, nieszczęśliwym trafem, suche płatki róż były zbierane. Nowy kłopot! Jadłam wszystko, co mi podano, lekkie potrawy to były i bardzo smaczne, mój apetyt ogromny na karb poprzednich womitów położono, przez które żołądek próżny się zrobił. Na Romana czekałam z niecierpliwością taką, że mi prawie zęby same szczękały.
Pojawił się wreszcie i w gabinecie go przyjęłam, wcześniej jadalni nie opuszczając, żeby wazon z różami i ziółkami mieć na oku. Do gabinetu przeszłam, bo tam nikt by niczego podsłuchać nie zdołał.
– Jest nadzieja, proszę jaśnie pani – rzekł od razu pocieszająco. – Jutro może się uda, bo dzisiaj jest czwartek.
Nie wnikając, który to czwartek, poprzedni czy następny, najpilniejsze załatwiłam.
– Niech Roman weźmie ten wazon, co przy drzwiach od strony buduaru stoi, i opróżni go całkiem, ale tak, żeby nikt nie widział – rozkazałam pośpiesznie i może trochę rozpaczliwie. – Albo niech Roman nad nim przypadkiem butelkę wina stłucze, albo co. Tam susz różany jest, ale ziółek przeczyszczających do niego nalałam, więc trzeba prędko, nim kto zajrzy.
– O Jezu – powiedział Roman i znikł mi z oczu.
Wrócił po kilkunastu minutach, oznajmiając, że sprawa załatwiona. Świecę zapaloną udało mu się do środka upuścić, udał, że ogień gasi, wody nalał i, rzecz jasna, płatki różane były już na nic. Sam wyniósł naczynie aż na folwark i zawartość do kompostu wrzucił, bo kompostowi nawet i wosk ze świecy zaszkodzić nie powinien. Potem już do opłukania. i wytarcia w kuchni zostawił.
Odetchnęłam z ulgą i spytałam, co dalej i o co chodzi z tym czwartkiem.
– W piątek przecież jaśnie pani na lotnisko po pana de Montpesac jechała – odparł mi na to. – Piątek jutro wypada. Pewności nie mam i sam już nie wiem, czy warto będzie całą scenę powtórzyć, ale to chyba jedyna nadzieja, że się ciągłość jakąś zachowa. Jeśli się uda, jaśnie pani więcej tym eksperymentom poddawana nie będzie i zyska jaśnie pani spokój, tyle że w tym przyszłym świecie. I to już byłoby na zawsze, więc decyzja do jaśnie pani należy.
Z irytacją przypomniałam mu, że decyzję już podjęłam i drugi raz debatować nad nią nie myślę. Zarazem, mimo tej całej kołowacizny, jaką byłam doszczętnie ogarnięta, zaciekawiło mnie niedorzecznie, jak też się Roman z owymi złoczyńcami naukowo-czasowymi porozumiewa i pytanie wyr orało mi się, nim je zdążyłam powstrzymać.
– Sam tego nie rozumiem – wyznał mi szczerze. – Tak ogólnie wiem, w czym rzecz, bo te kwestie czasoprzestrzeni, czwartego wymiaru, szybkości światła i tak dalej, jakoś tam mieszczą mi się w głowie. Chociażby to, że gdyby ktoś z dostatecznie odległej galaktyki zdołał spojrzeć na naszą ziemię, zobaczyłby dinozaury… Ale szczegółów nie znam i pojąć nie zdołam…
Szczegółów…! Czwarty wymiar, galaktyki, dinozaury… Zwariował. Nie daj Boże, jeszcze mi się to przyśni…!
– …natomiast mam to – dodał i pokazał mi najzwyczajniejszy w świecie telefon komórkowy.
Miałam taki sam. Popatrzyłam na niego smętnie, otworzyłam tajną szufladkę sekretarzyka i wyciągnęłam swój, ukrywany tak, żeby przypadkiem komuś w oko i w ręce nie wpadł.
– No i co? Do kogo ja mam z tego zadzwonić?
– Obawiam się, że tylko do mnie, proszę jaśnie pani. I odwrotnie. Zaraz… No proszę, nawet się jeszcze nie wyładował, chociaż zasilacza nie ma w co włączyć…
– Niech Roman przestanie, bo za sto lat ja to już zrozumiałam i umiem zrobić co trzeba, ale teraz głowa mi od tego pęcznieje. Dobrze, już mi wszystko jedno i więcej proszę mi nie tłumaczyć. Co mamy zrobić jutro?
Odbyliśmy całą naradę. Wolantem zaprzężonym w Patryka miałam wyjechać, Roman zaś wcześniej bryczką i problem był tylko w tym, czy brać Mączewską, czy nie. Siwińska się w nią przemieniła, więc powinna była nastąpić odwrotność, Mączewska w Siwińską przejdzie, a w jej braku Bóg raczy wiedzieć, co może nastąpić. Ostrygi podobno wymyśliłam…
– Zaraz, czy ostrygi Roman w końcu przywiózł, czy nie…? – Otóż nie, bo za wcześnie zawróciłem, i Mączewska tylko cukier, przyprawy, herbatę i coś tam jeszcze wybrać zdążyła.
– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – Zatem jutro z Romanem po ostrygi pojedzie, a tak naprawdę to już sama nie wiem, po co Siwińska jechała…
– A, to już, o ile pamiętam, po frykasy rozmaite dla pana de Montpesac.
– Wobec tego, jakby co, powtórzymy frykasy – zadecydowałam ostatecznie.
A cóż za dzień okropny nastąpił nazajutrz!
Dolegliwości poranne, bez porównania mniejsze, z łatwością przed służbą ukryłam, co zostało zaopiniowane jako doskonały skutek wczorajszych ziółek różano-kompostowych. Śniadanie udało mi się zjeść mniej więcej spokojnie, potem jednakże wleźli mi na głowę goście, rzekomo przypadkowi, widomy rezultat żywej działalności pani Porajskiej. Każdy bodaj spojrzeć pragnął na szaloną kobietę, która skłonności do rozpustnika i oszusta nie kryla, i każdy wolał sam przyjechać, żeby przed resztą towarzystwa swojej zdrożnej i gorszącej ciekawości nie ujawniać. Co miało tę jedną dobrą stronę, że na widok następnego, gość poprzedni czym prędzej odjeżdżał.
Armand również w tym gronie się znalazł i on jeden całe trzy osoby przetrzymał, nie uciekając przed nikim. Dyplomatycznie o Gastona wypytywał i wiem, że służbę usiłował indagować w kwestii listów. Ile też ich od pana de Montpesac otrzymuję i jak często, ile też się ode mnie wysyła…? Służba cała w komplecie, o moim struciu dokładnie powiadomiona, udzielała mu odpowiedzi bardzo chętnie, tyle że każdy mówił co innego, a nikt prawdy.
Zabrała go wreszcie ode mnie baronowa Tańska, na co zresztą w cichości ducha liczyłam. Pomyślałam, że chyba późniejszej Monice Tańskiej prezent jakiś będę winna, a co najmniej ze trzy skrzynki szampana.
Boże mój… Czy ja ujrzę jeszcze przed sobą Monikę Tańską…?
Co najgorsze, jako ostatnia Ewelina Borkowska przyjechała i tej, widząc jej szczerą przyjaźń i troskę, omal całej prawdy nie zwierzyłam. Widziała moje zdenerwowanie, przyczyny chciała poznać, na szczęście jednak moje obawy przed Armandem jakoś jej do przekonania przemówiły, choć trudno jej było w aż tak wielką jego zbrodniczość uwierzyć.
Przetrzymałam to wszystko z coraz większym wysiłkiem, bo przed sobą miałam jeszcze kolejne dziwne sztuki, które już całkowicie musiałam ukryć przed światem, w dodatku bez żadnej pomocy Romana. Dopilnował zaprzężenia dla mnie wolantu i sam, zabierając Mączewską, bardzo zdziwioną i niezadowoloną, powozikiem odjechał.
Pozbyłam się Zuzi i włożyłam strój, od którego pewnie by spazmów dostała. Ten sam kostium z krótką spódniczką, te same pantofle, do tego kapelusz z gęstym woalem dołożyłam, żeby umalowaną twarz ukryć, i cała owinęłam się peleryną obszerną, do ziemi. Kryła postać doskonale, pilnować tylko musiałam, żeby się przypadkiem z przodu nie rozchyliła, mimo pośpiechu zatem zeszłam po schodach wielce majestatycznie. Do wolantu wsiadłam, lejce ujęłam i wreszcie ruszyłam. Jak poprzednio, daleko przed sobą powozik z Romanem i Mączewską widziałam.
Patryk poszedł ostro, parskając, miałam nadzieję, że na dobrą wróżbę. Łąka w połowie już była skoszona, dalej, w wysokiej trawie, przeklętej bariery wypatrywałam, mignęła mi swoją pasiastą bielą i zielenią. Aż się skurczyłam cała w sobie, znów to znieruchomienie mnie ogarnęło, ale nie aż takie, żebym Patryka wstrzymać nie mogła. Otóż nagle, w oszołomieniu moim i desperacji, postanowiłam nie pędem wielkim obok przelecieć, tylko możliwie wolno przejechać, zatrzymać się nawet, żeby ten drąg biało-zielony i obrzydliwy zdążył swoje zrobić. Ściągnęłam lejce…
Nie wiem w końcu, przejechałam wolniutko czy stanęłam na mgnienie, dość że, oczy otworzywszy, zamiast końskiego zadu maskę samochodu przed sobą ujrzałam.
Ze szczęścia samej sobie wprost nie uwierzyłam. Okno przyciskiem otwarłam, dech złapałam, ruszyłam gwałtownie, na boki, na wszelki wypadek, nie spoglądając. Daleko mercedes jeszcze mi błyskał, Roman chyba już wjazdu na autostradę czekał, przyśpieszyłam jeszcze, peleryna, którą wciąż byłam omotana, przeszkadzała mi okropnie, bez zatrzymywania otrząsnęłam ją z siebie, zrzuciłam z ramion, zwolniłam wreszcie nieco i całkiem ją usunęłam, na drugi fotel i pod nogi upychając. Coś mi jeszcze o wsteczne lusterko zawadziło, prawda, kapelusz miałam z rondem wielkim i woalem nie bardzo przezroczystym, do diabła z kapeluszem! Zdarłam go z głowy i na tylne siedzenie cisnęłam.
Romanowi zapewne ruch wielki ciężarówek na autostradzie przeszkodził, bo zbliżyłam się nieco do niego, pędząc, jakby mnie stado głodnych wilków goniło. Serce mi łomotało i nic już nie miałam w głowie, jak tylko na to lotnisko dojechać i Gastona zobaczyć, w objęcia go chwycić, przywrzeć do niego niczym jaka pijawka zawzięta, nie oderwać się już od niego, nie stracić go z oczu. Przejęcie tym jednym sprawiło, że żadnej uwagi nie zwróciłam na samochód ciemnozielony, który krótko po Romanie też na szosę wyjechał, a widziałam to całkiem dokładnie, bo znacznie bliżej już się znalazłam i krzaki mi nie zasłaniały. Mogłam się zdziwić, bo skąd się wziął? Przede mną przecież nie jechał, jakby stał przedtem z boku i czekał…
Na luźniejszą chwilę trafiłam i dostałam się na autostradę bez trudu i zwłoki. Powolutku dochodziłam do siebie, odzyskiwałam nieco równowagi, dzień wczorajszy i dzisiejszy snem wydał mi się koszmarnym, przypomniałam sobie, że wszak z niecierpliwości zbyt wcześnie z domu wyjechałam i mam jeszcze mnóstwo czasu. Zwolniłam, bo prawie już Romana zaczynałam doganiać, a ciemnozielony samochód był tuż przede mną. Wciąż nic mnie nie obchodził.
A oto, tuż przed Jankami, gdzie tłok na szosie się zwiększał, ujrzałam w dali przed sobą, że Roman na bok zjeżdża i samochód zatrzymuje bez żadnego widocznego powodu. Zdziwiłam się troszeczkę. Zarazem blisko przede mną jadący ciemnozielony samochód uczynił to samo, też zjechał na pobocze i tak wolniutko się toczył, że prawie jakby stał.
Sama, zwolniwszy wcześniej, znalazłam się na prawym pasie, zrezygnowawszy bowiem z pośpiechu, nie chciałam innym przeszkadzać, tak mnie Roman od początku uczył, że nie sama jedna jestem na drodze i elegancką przyzwoitość powinnam zachowywać. Skutek tej przyzwoitości był taki, że długi kawał musiałam jechać za czymś jakimś małym z platforemką przyczepioną, co ledwo się wlokło. Wyprzedzić tego nie mogłam, bo obok cały sznur pojazdów leciał i miałam dość czasu, żeby dostrzec, jak Siwińska wysiadła i jakby coś na sobie poprawiała, po czym wsiadła z powrotem i Roman ruszył. Zrozumiałam, że po to się zatrzymał, żeby ona jakiś porządek ze sobą zrobiła, a Siwińską odgadłam, bo nikt z nim inny nie jechał. Widać z niej było tylko same nogi.
Zarazem ruszył szybciej ciemnozielony samochód. Zauważyłam to wyłącznie dlatego, że prawie obok mnie się znalazł i kawałek głowy jego kierowcy rzucił mi się w oczy. Rozpoznałam tę głowę.
Armand… Po wszystkim, co świeżo przeżyłam, nic już właściwie nie mogło mną wstrząsnąć, szczególnie że Gastona miałam w bliskiej perspektywie. Mniej się znacznie przestraszyłam i zaniepokoiłam niż może powinnam. Ale na dalsze jego poczynania i dalszą jazdę patrząc, ominąwszy wreszcie to coś małego z przyczepką, pojęłam, co się dzieje.
Najwyraźniej w świecie Armand śledził Romana!
No, nie tyle może Romana, ile w ogóle nasz samochód. Może mnie. Może był przekonany, że to ja z nim jadę po Gastona, a nie Siwińska po zakupy. Albo, jeśli nawet Siwińska, wysiądzie gdzie po drodze, a Roman sam po Gastona pojedzie…
Tysiąc pomysłów przez głowę mi przeleciało na temat tego, co też Armand mógł myśleć i do czego zmierzać. Ciekawa byłam, czy Roman wie o tej asyście, niekoniecznie pożądanej. Nagle przypomniało mi się, że mam przy sobie telefon komórkowy, który, mimo tej całej kołomyi zeszłowiecznej, z sekretarzyka wzięłam, i Roman pewnie też ma, skorzystałam, że pod czerwonym światłem stoję i zadzwoniłam.
Roman od razu się odezwał.
– Pan Guillaume za Romanem jedzie – rzekłam szybko. Chyba Romana śledzi. Duży, ciemnozielony. Niech Roman coś zrobi.
– Tak jest, proszę jaśnie pani – odparł Roman i już się musiałam rozłączyć, bo nie umiałam równocześnie ruszać i przez telefon rozmawiać.
Czas jakiś jeszcze jechałam za nimi, upewniając się co do owego śledzenia, aż skręciłam wreszcie w ulicę na lotnisko wiodącą. Raz tam byłam tylko przy odprowadzaniu Gastona, ale nie wydawała mi się ta trasa zbyt skomplikowana i mniemałam, że łatwo trafię, a na parkingi wjeżdżać i bilety z różnych automatów brać jeszcze we Francji Roman mnie nauczył.
No i Bogu podziękowałam, że niecierpliwość tak wcześnie wygnała mnie z domu. Sześć razy ten aeroport w kółko objechałam, nim cudem jakimś znalazłam i poziom, i miejsce właściwe, bo ciągle mi w paradę wejście dla odjeżdżających wchodziło, ja zaś przylotów byłam spragniona. Kiedy w końcu do wielkiej hali dotarłam, czym prędzej toalety damskiej z lustrami zaczęłam szukać, bo pot mi z czoła strumieniami płynął. Co gorsza, raz jeszcze musiałam wybiec na zewnątrz, bo zapomniałam, gdzie parkuję, i wolałam znaleźć samochód jeszcze przed przybyciem Gastona, żeby go razem z bagażem po różnych piętrach i placach nie włóczyć. Inne troski zamierzałam na głowę mu zrzucić, nie zaś te niespodzianki, podobno turystyczne.
Och, no tak, samodzielność to rzecz dla niewiasty miła i upragniona, ale może nie zawsze i bez takiej przesady… W rezultacie ledwo ochłonąć zdążyłam, już lądowanie samolotu z Paryża zapowiedziano i w kwadrans później w objęcia Gastona padłam.
Do altany ogrodowej go zaciągnęłam, choć ciemno już było kompletnie, noc chłodem przejmowała, a obok w dodatku mały wodotrysk szemrał, doskonały na upał, ale wrześniowym powiewom całkiem niepotrzebny. Gdybym stodołę miała, wybrałabym ją jeszcze chętniej, pewna, że tam nas żadni goście nie znajdą. Dojedzenia nawet nic mu dać nie zdążyłam, butelkę wina czerwonego tylko ze sobą wzięłam i dwa kieliszki, a cud istny, że tuż przedtem to wino ktoś otworzył, bo o korkociągu, rzecz jasna, nie pomyślałam. Tak mi śpieszno było do rozmowy.
Tam wreszcie oddech złapałam i uspokoiłam się trochę. Przez drogę z lotniska nic mu nie zdołałam powiedzieć. Gaston wprawdzie usiadł przy kierownicy, gdzie mu chętnie miejsca ustąpiłam, ale mnie, niestety, od razu do głowy przyszło, że obok przeklętej bariery będziemy przejeżdżać i co, na litość boską, może wówczas nastąpić…?! Tak się tym zdenerwowałam, że przez zaciśnięte zęby prawie mówić nie mogłam, a po skręcie z głównej szosy już się cała trzęsłam. Oczom własnym nie chciałam uwierzyć, kiedy zwyczajnie pod dom podjechaliśmy i Roman, tuż przed nami przybyły, do pomocy przy bagażach wyszedł. Bagaże Gastona z jednej walizki się składały, ale jakież to miało dla mnie znaczenie…!
Gaston, mój dziwny stan dostrzegłszy, mocno się zaniepokoił i nie protestował wcale przeciwko ogrodowej wycieczce. W altanie butelkę i kieliszki z rąk mi wyjął i nalał tego ożywczego napoju.
– Teraz usiądź, uspokój się i powiedz, co się stało – rzekł łagodnie i stanowczo zarazem. – Coś się musiało przytrafić chyba w ostatniej chwili, bo przed samym odlotem dzwoniłem, ale nie odbierałaś…?
No owszem, mówić już mogłam. W altanie całkiem ciemno nie było, wszędzie w ogrodzie miałam oświetlenie elektryczne, tyle że dość nastrojowe. Kiedy wzrok się przyzwyczajał, widać było wszystko, ładniejsze może nawet niż w naturze.
Wypiłam cały kieliszek, nim się wreszcie odezwałam.
– Dwie sprawy – oznajmiłam rzeczowo, dumna z siebie, że tak potrafię. – Pierwsza: jestem w ciąży. W ciągu całego życia dwóch mężczyzn moje łóżko z bliska widziało, mój nieboszczyk mąż i ty. To jak myślisz, czyje to…?
Gaston, który stał jeszcze z kieliszkiem w ręku, nagle usiadł. Po czym poderwał się, znów usiadł i znów się poderwał. Twarz mu się zmieniła, ale w sposób, jaki zachwyciłby każdą kobietę. – Wielki Boże… – powiedział.
Po czym zachował się, doprawdy, jak należało. Padł przede mną na kolana, chwycił w ramiona, po rękach i nogach całował, szału dostał najwyraźniej ze szczęścia. Toast wzniósł podwójny, za matkę i dziecko, w następnym jeszcze i ojca dołożył, przez długą chwilę i całe pół butelki o niczym innym nie mogło być mowy. Nie oszukiwał mnie, patrzyłam pilnie, takiego blasku w oczach nikt sztucznie wywołać nie zdoła. Kochał mnie i był szczęśliwy!
Błogość tak niebotyczna mnie ogarnęła, że omal się nie popłakałam. Na wszystkie jego pytania odpowiedziałam po trzy razy, czy wiem na pewno, czy u doktora byłam, jak się czuję, czy wszystko w porządku, czy dolegliwości jakich nie mam, Bóg wie co jeszcze. Dolegliwości, które mnie tak przeraziły, teraz wydały mi się nie dość że zaszczytne, to jeszcze zgoła śmieszne. Gotów był na rękach mnie nosić, żebym przypadkiem stopą ziemi nie dotknęła.
O, tak! Każdej kobiecie życzyć…
Uspokoił się wreszcie o tyle, że mógł mi wyznać, iż dziecko od dawna było marzeniem jego życia. Zawsze lubił dzieci, bardziej nawet niż psy i koty. Sam sobie urodzić nie mógł przecież, zależał w tym względzie od kobiety, jego pierwsza żona dzieci mieć za nic w świecie nie chciała, trzydziesty rok życia przekroczył i gnębiła go myśl, że zbyt starym ojcem będzie. Z byle kim też nie chciał… I oto ja, która od początku prawie stałam się dla niego bóstwem, tym szczęściem niebiańskim go obdarzam…
Nic nie mówiłam, ale pomyślałam, że nie wiem, kto kogo. Ja też coraz bardziej, a teraz wprost namiętnie, chciałam mieć dzieci. Cały mój organizm o dziecko krzyczał…
Opanowawszy się do reszty, zachwyconym wzrokiem we mnie wpatrzony, spytał o drugą sprawę. Mimo szału, pamięci nie stracił.
Cała ta karuzela z Armandem wydała mi się nagle z jednej strony kompletnie nieważna i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, z drugiej przerażająca, jeśliby miała dotyczyć Gastona. Zamigotało mi w głowie milion przypuszczeń i możliwości, jakby wir, z iskier złożony. Uświadomiłam sobie, że nie wiem, czy Roman dziś czego nie odkrył, i poczułam potrzebę powrotu do domu. Ale nie, zaraz, niech Gaston pozna temat bodaj ogólnie. Bo może ja przesadzam…
– Nie przesadzam – odpowiedziałam sama sobie tonem dość ponurym. – Armand Guillaume uparł się wejść w posiadanie mojego majątku, jako jedyny mój krewny, choć nieślubny, to jednak po pradziadku w prostej linii. Próbował mnie zabić. Podpisałam testament, więc przestał próbować, ale, jak sądzę, postanowił mnie poślubić, w czym ty stanowisz zasadniczą przeszkodę. Nie poślubiłabym go, nawet gdyby został jedynym człowiekiem na ziemi…
Urwałam nagle i zastanowiłam się. Gdybyśmy tak istotnie zostali jedynymi ludźmi na ziemi, Armand i ja… I gdyby od mojej decyzji zależało odrodzenie ludzkości… O Boże, cóż za odpowiedzialność…!
– No trudno – podjęłam posępnie i z oporem. – Może wtedy. Ale upijałabym się za każdym razem i wyobrażałabym sobie, że to nie on, tylko ty. Mam na myśli, gdyby to było coś takiego jak Adam i Ewa, i bez mojego poświęcenia ludzkość przepadnie, więc to jakby kara boska…
Przerwałam znów, bo Gaston zaczął się strasznie śmiać. – Niczym innym nie przekonałabyś mnie równie dokładnie, jak tym apokaliptycznym obrazem. Przyznaję, wierzę głęboko, że go nie chcesz i nic we mnie tej wiary nie zachwieje! Gdybyś widziała samą siebie…!
Prawda musiała mi się na twarzy ukazać. Wypogodniałam nieco.
– Czekaj, nie to ważne. Boję się, Roman również, że on spróbuje teraz zabić ciebie. Jeśli urodzę dziecko, zabije dziecko. Jeśli będę miała męża i sześcioro dzieci, i na ich korzyść podpisany testament, zabije wszystkich, a mnie na końcu, i wtedy znów będzie dziedziczył. Nie, nie krzyw się, to nie histeria, trzeba go widzieć, jest w nim jakiś zakamieniały upór, on wcale nie będzie czekał sześciorga dzieci, zacznie od razu. Gaston, ja się boję!
Gaston spoważniał. Był zapewne zdania, że jeśli nawet histeryzuję, może mi to w moim stanie zaszkodzić. Ewentualnie urodzę znerwicowane dziecko.
– W porządku, rozumiem. Muszę pogadać z Romanem. A propos, dlaczego właściwie rozmawiamy tutaj, a nie w domu?
– Żeby w domu mogli mówić, że mnie naprawdę nie ma, bo się panicznie boję gości. Jestem pewna, że ktoś by się napatoczył! Ostatnio jakby się zmówili, żeby przeszkadzać!
Ugryzłam się w język, tym razem delikatnie, pamiętna ugryzienia poprzedniego. bo uświadomiłam sobie, że głównej zgryzoty dostarczali mi goście sprzed stu piętnastu lat. Obecni trochę mniej. Zarazem ulgi doznałam, że nie wyrwało mi się nic o barierze…
– No dobrze, teraz już możemy wrócić – zadecydowałam. – Wiesz najważniejsze…
Owszem, Roman potwierdził moje obawy. Armand istotnie go śledził i odczepił się dopiero, ujrzawszy robiącą zakupy Siwińską. Na szczęście było już za późno, żeby mógł dogonić mnie na lotnisku i jakiekolwiek miał zamiary, musiał z nich zrezygnować.
Wszyscy troje, świadomi faktu podstawowego, że w żadnym wypadku morderca nie może dziedziczyć po ofierze, wymyśliliśmy kilka powieści kryminalnych, w których ofiara padałaby trupem na skutek przypadku. Tylko takim sposobem Armand mógł skorzystać. Musiałby jednak doczekać zmiany testamentu, a o mojej ciąży jeszcze wiedzieć nie mógł, możliwe zatem, że czekałby ślubu. Zawarcie związku małżeńskiego automatycznie anuluje testament poprzedni…
W żadnym wypadku jednakże podejrzenia nie mogłyby paść na niego i tu chyba każde z nas wczuło się w rolę zbrodniarza. Jak zabić osobę, dysponując alibi doskonałym? Wyszło nam, że samochód do tych celów najlepszy, o ile wykluczy się najemnego zabójcę, a w tej kwestii byliśmy zgodni. Przenigdy Armand nie zawiesiłby sobie takiego miecza nad karkiem, raczej zabiłby także wynajętego zabójcę.
Zatem samochód. Kto z nas miał przestać jeździć samochodem, Gaston czy ja…?
Roman okazał najwięcej rozumu. Po zastanowieniu odgadł, że pan Guillaume na razie zamierza tylko stwierdzić, dokąd najczęściej jeździmy i kiedy. Upatrzyć sobie czas i miejsce. Może zechce także pośledzić pana de Montpesac w Paryżu, ale i tak swojego czynu dokona po naszym ślubie. Nie musi natychmiast, zaczeka, aż coś tam zrobię z testamentem…
Poczułam, że nienawidzę wszystkich testamentów świata…
Gaston wysunął propozycję podróży poślubnej. W październiku i listopadzie Sycylia jest cudownie piękna, Peloponez też się nadaje, na półkuli południowej w ogóle jest wiosna, więc może Australia albo Rodezja. On w tej chwili odwala robotę za trzech, pracuje po dwadzieścia godzin dziennie, wspólnikowi zostawi samą przyjemność, będzie mógł wziąć dodatkowy urlop. W głowie mi się od tych projektów zakręciło, niemal przestałam brać udział w rozmowie, bo tak naprawdę chciałam zostać w moim własnym domu, razem z upragnioną ciążą i Gastonem, wszystko jedno, w Sękocinie czy w Montilly… No, może na tę Sycylię na chwilę wyskoczyć, przelecieć się wreszcie samolotem, a potem już tylko napawać się swoim szczęściem bez obaw, lęków, stróżowania…
Nie wiem, do jakich wniosków oni obaj doszli, bo sama zaczęłam myśleć jakoś obok, więcej w tym było moich chęci niż realizmu. A gdyby tak ktoś zabił Armanda…? W dawnych czasach tak łatwo byłoby doprowadzić do pojedynku, tylu młodych półgłówków umiało doskonale strzelać, każda kobieta potrafiła jakiegoś podpuścić, sama mogłabym się założyć, że znajdę co najmniej pięciu… Wycelowałby taki porządnie, odrobina szczęścia i proszę, mój wróg osobisty byłby z głowy, a ja mogłabym udawać rozpacz pod czarnym welonem…
Zdaje się, że razem zjedliśmy doskonałą kolację, nie tylko Siwińska ją przygotowała, ale i jeszcze Zuzię podającą widziałam do późna. Coś musiało być w atmosferze, że wszystkie osoby były tym zainteresowane, na szczęście życzliwie dla mnie. Poczułam się otoczona opieką. Otóż to. Poczucie bezpieczeństwa. Jakby mi balsam spłynął na całe wnętrze od czubka głowy aż do stóp…
Na myśl, że od poniedziałku zostanę sama, bez Gastona, a za to z kretyńską barierą, stojącą mi na drodze, zrobiło mi się coś takiego, że bez sekundy namysłu podjęłam decyzję.
,, O mój ty Boże jedyny, ależ to było coś cudownego! Nigdy, nawet na fali wielkiej, żadnej choroby morskiej nie odczuwałam i żadne mdłości mnie się nie imały. Tym bardziej teraz, kiedy kołysania wcale nie było, a spodziewałam się go, tylko ziemia jakoś nagle zaczęła się ode mnie oddalać, smugi mgliste ją zaćmiły, zmalało wszystko i malało coraz bardziej, cóż za widok niezwykły! Oczu od tego nie mogłam oderwać, zapomniałam prawie, że Gaston koło mnie siedzi, siłą musiałam się powstrzymywać od wydawania okrzyków zachwytu! Oderwałam się od ziemi!
Ten lot samolotem zgoła mnie upoił, że też nie spróbowałam go wcześniej! A, prawda, nie miałam kiedy. I cóż za pięć dni zachwycających spędziłam w Paryżu, poranne okropieństwa całkiem mi przeszły, żadnych nieprzyjemności nie odczuwałam, Gaston był zajęty w pracy, ledwo śniadanie razem w południe jedliśmy, a potem miałam swobodę, jak nigdy w życiu. Peugeot stał w garażu, używałam go, oddalona od Armanda, spokojna, bezpieczna, szczęśliwa, z Ewą i Karolem zdążyłam się zobaczyć, odwiedziłam odremontowane Montilly, wygrałam na wyścigach, zakupy poczyniłam w magazynach i domach mody, czułam, jak wszystko we mnie rozkwita! Gastona z wielką stanowczością odsunęłam od siebie, raz tylko u niego czekałam, obiad zjedliśmy, a potem on usiadł do pracy przed komputerem, na którym niezwykłe jakieś rysunki się pojawiały. Zasnęłam, czekając, obudził mnie o jakiejś porannej godzinie, mną się zajął, zamiast odpocząć, niemożliwe to było. Nie dla mnie, dla niego. Razem szczęśliwy był i okropnie niewyspany.
O nie, na jego zdrowiu też mi zależało. Zapowiedziałam, że do piątku niech o mnie zapomni, weekend będzie dla nas na teraz, a reszta tygodnia też dla nas na przyszłość. Pokochał mnie za to chyba jeszcze bardziej, twierdząc, że rzadko która kobieta pracy mężczyzny zgodzi się dać pierwszeństwo.
– A któryż mężczyzna pojmie, że do gotowalni damskiej przed balem wchodzić nie należy? – odparłam na to bez chwili namysłu.
Co mi do głowy strzeliło, żeby takie zeszłowieczne słowa wypowiedzieć, sama pojąć nie mogłam. Na szczęście Gaston za żart je poczytał.
– Balzak się kłania. Siedzisz w klasykach, zauważyłem. Jeśli taki wpływ mają na ciebie, zacznę ich kochać.
– Zacznij. Mają doskonały.
Byłabym nie jeden, a dwa tygodnie w tym Paryżu spędziła, gdyby nie wściekła chęć ponownego lotu samolotem. Wymyśliłam jakieś potrzeby, choć nie było to konieczne, bo w pośpiechu Gaston i tak rezerwacji na najbliższy piątek dokonał. Później dopiero pomyślał, że można było mój pobyt przedłużyć.
I na dobre nam wyszło. Pierwsze słowa, jakie czekający na lotnisku Roman wygłosił, to że Armand, z opóźnieniem dowiedziawszy się o moim wyjeździe, sam też do Paryża pojechał. Samochodem, zatem dłużej to musiało trwać i pewnie właśnie na weekend tam się znalazł. Mijał się z nami, dobre i tyle.
Dwa tygodnie nam jeszcze do ślubu zostało. Licząc na to, że Armand, zdezorientowany, do następnego weekendu w Paryżu poczeka, postanowiłam spokojnie spędzić je w domu. Inną drogę do wyjazdu sobie znalazłam, wspomnienia przywoławszy, przez las do szosy na Magdalenkę, która za moich czasów nie istniała, leśną przecinką, a potem jakimiś lokalnymi dojazdami. Dalej to było znacznie i mniej wygodnie, ale za to bezpieczniej. Na powrót do przeszłości nie miałam chęci się narażać.
Jako pierwsza, moją ciążę odgadła Monika.
– Nic nie widać, ale tak kwitniesz, że mam podejrzenia – rzekła przy którejś wizycie, przyglądając mi się z uwagą. – Sama miłość czy jednak przychówek?
Myśl o czasach, w których dziecko hańby nie stanowi, uszczęśliwiała mnie tak, że straciłam opamiętanie, pozwoliłam sobie na szczerość.
– Ciąża, jasne – odparłam beztrosko. – Nie masz pojęcia, jak okropnie chciałam wreszcie coś urodzić. Chcę mieć dzieci.
– A on? Gastona mam na myśli, bo chyba o niego chodzi? – Też. Chce. Im prędzej, tym lepiej.
– Prawie ci zazdroszczę, chociaż dzieci ogólnie nie lubię. Gdzie będziecie mieszkać?
– Pół na pół. Trochę tu, trochę we Francji. Ślub weźmiemy tutaj, potem na trochę wyjedziemy, potem się zastanowimy… Monika z gratulacjami wystąpiła, ale roztargnienie w niej widać było. O Armanda zaczęła mnie pytać, co też on w tej Francji robi i po co właściwie pojechał. Wyznała, że zależy jej na nim, nie jest to żadna wielka miłość, ale zauroczenie i fascynacja, i chciałaby mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas. Chciałaby więcej o nim wiedzieć.
Zakłopotała mnie tym okropnie, bo jakże mogłam jej powiedzieć, że podejrzenia o zbrodnię na nim się grupują, a i ja sama strzec się go muszę z całej siły. Ostrzegłam ją delikatnie, że nie można na niego zbytnio liczyć, żałuję, że aż tak w nim ugrzęzła, bo rozczarowania mogą ją spotkać, ale na to wzruszyła ramionami i nie przejęła się zbytnio.
– Przez rozczarowania do Wisły skakać nie będę – rzekła lekceważąco. – Idzie mi tylko o to, czy mam się go jeszcze spodziewać, bo bezowocnego czekania bardzo nie lubię. Myślisz, że jeszcze przyjedzie? Bo prawie mam ochotę sama jechać do Paryża i tam go przypadkiem spotkać, o ile mi powiesz, gdzie mieszka.
Przyjazdu Armanda byłam zupełnie pewna i to jej mogłam zagwarantować. Odeszła, pocieszona i ożywiona, i zaraz potem zadzwoniła pani Łęska.
Że już nadszedł październik, rezydowała w Montilly. Okazało się, że swojej obietnicy dotrzymała.
– Nie chce mi się teraz lecieć do Warszawy – zawiadomiła mnie od razu. – Podobno tu byłaś, jak mnie jeszcze nie było, szkoda. Nie przyjedziesz ponownie?
– Nie wiem. Chyba dopiero po ślubie, razem z Gastonem. – Na waszym ślubie też nie będę, zdjęcia przywieźcie albo film. Ale wolałabym wszystko opowiedzieć ci osobiście, bo przez telefon gorzej się plotkuje. No nic, powiem ogólnie…
No i powiedziała. Więcej niż pół godziny słuchawkę do ucha przyciskałam, rozciekawiona i przejęta.
Otóż pani Łęska odnalazła jedną dawną pomoc kuchenną z Montilly i owa pomoc kuchenna stanowiła cały romans. Nie była to żadna prosta dziewka, tylko absolwentka specjalnej szkoły gastronomicznej, do gotowania utalentowana wielce i karierę w tej dziedzinie zamierzała zrobić. Konkurencję miała ogromną, zaczęła zatem od praktyki w dużym domu, w Montilly właśnie. Nie pchała się ze swoimi umiejętnościami, na byle jaką pensję się zgodziła, udawała takie stworzenie cichutkie i nieśmiałe, podpatrywała kucharkę, szperała w starych przepisach, wścibska była w ogóle i lubiła wszystko wiedzieć. Ale poza tym sympatyczna i niegłupia.
Panna Luiza znienawidziła ją śmiertelnie, ponieważ bardzo szybko wypatrzył ją Armand. On zaś z pięknych dziewczyn lubił korzystać i nie żałował sobie. Tym razem jednak panna stawiła opór, nie chciała go, być może wolała unikać zadrażnień i nie odbijać amanta wszechwładnej gospodyni, w każdym razie Armand, zły na nią i uparty, zachował się nieostrożnie i panna Luiza nabrała podejrzeń. Wyrzuciła ją w końcu i potrzebnego jej świadectwa odmówiła.
Ale dziewczyna też była uparta. Świadectwo postanowiła sama sobie wystawić, a że różne zakamarki już spenetrowała, wiedziała, gdzie papiery z nadrukiem pałacowym leżą, i na takim świadectwo chciała mieć, podpisane przez główną kucharkę i przez pannę Lerat. Podpis panny Luizy, rzecz jasna, zamierzała sfałszować..
Trzeba trafu, że podkradła się pod gabinet panny Luizy we właściwej chwili, mniemając, że w zamkniętym domu nikogo nie ma. Okno było uchylone i przez nie zamierzała wejść. Tymczasem panna Luiza z Armandem tam się właśnie kłócili. Panna Luiza fałszywy akt ślubu prezentowała, wiadomo już było, że prawdziwy być nie mógł i Armand z małżeństwa z nią stanowczo rezygnował, za to pistolety zabytkowe chciał zabrać. Wyrzuty sobie wzajemnie czynlli, o niepotrzebnym zabójstwie urzędniczki mówiąc, w wielkiej furii obydwoje, ale końca tej awantury dziewczyna nie doczekała, bo w obawie, że ją pod oknem ujrzą, oni czy ktoś inny, uciekła. Słyszała tylko jeszcze, jak panna Luiza śmiercią Armandowi groziła, huk się rozległ i rumor jakiś, mniemała zatem, że się może pobili albo co.
Nie bardzo miałaby ochotę w sądzie świadczyć, bo w zamkniętym pałacu ona sama też by się bezprawnie znalazła, podejrzenia na siebie jakieś ściągając. Nową pracę dostała, taką, jakiej pragnęła, i dobra opinia jej potrzebna.
Pani Łęska od dziecka ją znała i w pewnym stopniu dobrodziejką jej była, więc, odnaleziona, wyznała jej wszystko, błagając tylko, żeby ją oszczędzić i do sądu ciągnąć dopiero w ostateczności. Poza wszystkim, Armanda się boi, bo on, jej zdaniem, do najgorszego zdolny.
W wypiekach słuchałam, sama niepewna, co z tym fantem zrobić. Pani Łęska, jak dotąd, nikomu jeszcze o dziewczynie nie powiedziała i nie powie, dopóki palącej potrzeby nie będzie. Mnie mówi, żebym się z Gastonem naradziła, a później może i z panem Desplain, ale to już lepiej osobiście. Aż do chwili ślubu, wedle jej poglądu, jestem bezpieczna, potem zaś Armand, jeśli ma rozum, natychmiast spróbuje razem nas zabić, w taki sposób, żebym później umarła niż Gaston, bo w ten sposób w odziedziczeniu spadku po mnie nic by mu już nie przeszkodziło.
No rzeczywiście, a cóż za pociągająca perspektywa! Najpierw z Romanem się naradziłam. Zdanie pani Łęskiej poparł całkowicie i w ponurą zadumę popadł. Komplikacje same widział i nie krył ich wcale przede mną, bo nawet i z zeznaniem podkuchennej same poszlaki o winie Armanda świadczyły. A gdyby go jednak skazano, łatwo by mu było przypisać zabójstwo w afekcie albo zgoła w obronie własnej, skoro panna Luiza pierwsza strzeliła, a musiało tak być, bo nie strzeliła przecież po śmierci, więc bardzo niską karę by dostał. Możliwe, że z zawieszeniem, przez co ciągle byłby dla mnie zagrożeniem.
Rozumiałam te wszystkie słowa, bo różnych kryminalnych książek przeczytałam już wielką ilość i wykształcenie w tej dziedzinie zdobyłam nadzwyczajne. Jedyną pociechę stanowiła mi w tej chwili myśl, że o przyjeździe Armanda od Moniki natychmiast się dowiem.
Gaston w sobotę miał przyjechać, bo do piątku wieczór u siebie w pracy różne sprawy chciał pokończyć, żeby potem aż do ślubu już tutaj zostać. Armand, oczywiście, pojawił się wcześniej, o czym też istotnie Monika mnie zawiadomiła.
Wybierałyśmy się razem do sklepów, w pośpiechu przeprosiła, że nie jedzie, bo ze swojego amanta chce korzystać. A daj jej Boże zdrowie…
Pojechałam zatem z Romanem, żeby oszczędzić sobie kłopotu z parkowaniem w rozmaitych trudnych miejscach, bo Warszawa pod tym względem przedstawiała gorsze piekło niż Paryż. Tam przynajmniej mogłam na chwilę zostawić samochód choćby i na środku ulicy i nikt się nie czepiał, tu zaś jakaś okropna straż miejska wyskakiwała niczym diabeł z pudełka i awantury robiła, mimo że nikomu nie przeszkadzałam, a dla jakiej przyczyny akurat w takim spokojnym miejscu zabroniono postać trochę, niepodobna było odgadnąć. Wygodniej mi było zatem Romana w samochodzie zostawiać, a samej do magazynów wchodzić.
I od razu krzyk podniosłam, bo Roman zwykłą drogą ruszył. Zażądałam jazdy przez las i przez ową Magdalenkę, która zresztą część moich dawnych dóbr stanowiła, co go zdumiało i niemal przeraziło. Już tak z nim byłam spoufalona, że ośmielił się spytać o przyczynę.
– Była mowa o barierze czy nie? – odparłam na to gniewnie. – Wiem, gdzie ona stoi, i narażać się nie myślę. Będziemy ją omijać z daleka.
Romanowi coś jakby jęk się wyrwało, ale już po chwili z szacunkiem, grzecznie i cierpliwie jął mi tłumaczyć, że się mylę, że bariera czasu jest symboliczna, że ta akurat została z dawnego toru przeszkód, kiedy na mojej łące hipiczne zawody sobie urządzano, i różne inne takie brednie. Mógł sobie mówić, co chciał, ja wiedziałam swoje i ucięłam te naukowe wywody.
– Strzeżonego pan Bóg strzeże – rzekłam z naciskiem i musiał mi ulec.
Po Gastona też z nim razem pojechałam taką samą drogą, zadowolona nawet, że nie w piątek przylatywał, bo w piątek istne urwanie głowy miałam. Z panem Jurkiewiczem intercyzę musiałam omówić, przy udziale pana Desplain na odległość, co mi się tak podobało, że nawet kaprysów żadnych nie prezentowałam i na wszystkie propozycje godziłam się bez oporu. Zdaje się, że obaj się tym zdziwili. Pan Desplain, wbrew wszelkim prawnym obyczajom, stronę Gastona zarazem reprezentował, przez niego upoważniony. Dokumenty zostały sporządzone i tylko nasze podpisy były już potrzebne. Potem zaś znów mi zawracano głowę tym wydawnictwem, rachunki, zresztą bardzo korzystne, przedstawiając, a później jeszcze należało rezerwacji ostatecznej dokonać, żeby sala w restauracji w Wilanowie na przyjęcie weselne została przygotowana. Skromne to przyjęcie miało być, wszystkiego raptem dwadzieścia dwie osoby, ale nie chciało mi się bałaganu sobie w domu robić i wolałam obcych zatrudnić.
W owej drodze okrężnej na lotnisko Roman zaczął do mnie jakieś okropne rzeczy mówić.
– Jaśnie pani pozwoli… Ja się już dobrze zastanowiłem nad panem Guillaume i przyznam się, że na własną rękę rozmawiałem i z panią Łęską, i z panem Desplain, i z tym moim przyszywanym kuzynem z policji. Sprawa jest beznadziejna. Tu u nas różne mafie działają i każdy wypadek można im przypisać, to strzelanina jakaś, to bombę pod samochód podłożą, niby to między sobą się tłuką, ale kto im zabroni pomyłkę popełnić? Na pana Guillaume nie padnie, bo za krótko u nas przebywa i nie ma z nimi nic wspólnego, a skutek będzie taki, że lepiej nie mówić. I dochodzę do wniosku, że pana Guillaume trzeba się pozbyć raz na zawsze.
– Chce Roman przez to powiedzieć, że mam go otruć albo zastrzelić? – spytałam cierpko.
– Ktoś powinien. Niekoniecznie jaśnie pani musi osobiście. Nawet lepiej, żeby nie. Możliwe, że już wymyśliłem sposób, tylko chciałem zapytać, czy pani Tańska nie ma jakiegoś… no… byłego męża… albo dawnego wielbiciela, który dla pana Guillaume w odstawkę poszedł…?
Aż mnie niemal zatchnęło, bo dawne czasy mi się przypomniały, a o takich sprawach ze sługą mówić… Błysk to był zaledwie, dawno już Roman sługą dla mnie być przestał, opiekunem się stał i wprost zaufanym przyjacielem. I nikt mi nie musiał tłumaczyć, że nie z pustej ciekawości takie pytanie mi zadaje.
– Ja bym się tego sam dowiedział, ale trochę czasu brakuje – dodał jeszcze usprawiedliwiająco.
Dość mi się Monika nazwierzała, żebym jakiegoś rozeznania nabyła.
– Nie – odparłam z namysłem. – Takiego stałego nie miała już jakiś czas, a ostatni sam sobie poszedł, chociaż ona udaje, że pozbyła się go z własnej inicjatywy. Dlatego tak pana Guillaume pazurami chwyciła, co w końcu Roman chyba na własne oczy widział.
– I nie ma wrogów jakichś?
– Pani Tańska? Nie. Ma jakichś byle jakich, parę bab jej nie lubi, ale to nic poważnego.
– To bardzo dobrze. Na niewinnego nie padnie… – Co Roman ma na myśli?
– Nic szczególnego. I lepiej, żeby jaśnie pani wcale się tym nie zajmowała. Aż do ślubu pan Guillaume na pewno nic nie zrobi, więc nie ma co sobie nim głowy zawracać.
Chętnie tę opinię przyjęłam, chociaż nie byłam pewna, o którym ślubie Roman mówi. Cywilny nam wypadał w sobotę wieczorem, całkiem już cichy, ledwo dwoje świadków i państwo młodzi, a z gości Roman i Zuzia, która z góry zapowiedziała, że wedrze się bodaj przemocą, bo śluby uwielbia. Na świadków pana Jurkiewicza wybrałam i zastępcę jego, żeby prywatnych znajomych nie włączać, i nawet Monice podałam tylko datę następną, niedzielną, kiedy ślub kościelny wczesnym popołudniem był wyznaczony. Gaston tak się urządził, żeby dopiero w poniedziałek w podróż poślubną odlecieć.
Romanowi z wielką stanowczością pozwoliłam jechać koło bariery tylko w towarzystwie Gastona. W razie czego będę go miała obok siebie…
Tydzień minął, nim się zdążyłam obejrzeć. Zajęta Gastonem, nawet nie zauważyłam, że coś mało Romana widuję, ale później pomyślałam, że taktownie nie chciał nam swojej osoby narzucać. Konnych przejażdżek porannych zaniechałam nie tylko z lęku przed barierą przeklętą, ale też i z racji swojego stanu, w którym na wszelki wypadek wolałam się oszczędzać. Goście z umiarem bywali, Armand zaś demonstracyjnie skakał koło Moniki, mnie tak traktując jak nigdy dotąd. Złośliwości porzucił, sympatię i życzliwość okazywał, Gastonowi poufnie wyznał, że już mu całkiem przestał zazdrościć, bo Monikę woli. Podejrzane mi się to wydawało, ale, zgodnie z zamiarem, nie zawracałam sobie nim głowy.
Co mnie tylko zdziwiło, to to, że Roman omal się na nasz ślub nie spóźnił. Dowiózł nas, jak należy, a nawet o dobry kwadrans za wcześnie, potem zaś tak długo miejsca na parkowanie szukał, że już na swoich fotelach siadaliśmy, kiedy wszedł do sali. No owszem, prawdą było, że poprzedni ślub, przed nami, był niezmiernie huczny i samochodów przed urzędem straszne mnóstwo stało, a przy tym liczni goście nie śpieszyli się z odjazdem i nikt ich nie poganiał, bo nasz ślub był w tym dniu ostatni i skromny. Pan Jurkiewicz z zastępcą na jutrzejsze wesele zaproszenie mieli, więc żadnego przyjęcia teraz nie robiliśmy. Od razu wróciliśmy do domu na naszą prywatną kolację bez obsługi, sami tylko dla siebie, i mówić nie muszę, że mi ten poślubny wieczór na zawsze miał zostać w pamięci.
I nawet mi w głowie nie zaświtało, że teraz właśnie Armand powinien nas zabić…
Zdumiałam się ponownie nazajutrz, z tym że już po kościelnym ślubie, bo przedtem głowy do niczego nie miałam, szczególnie że oboje Borkowscy, Ewa i Karol, teraz właśnie się pojawili, i dopiero w restauracji zauważyłam, że Armanda nie ma. Monika na przyjęciu znalazła się sama, zdenerwowana tak, że nie umiała tego całkiem ukryć. Jako wdowa, białej sukni z welonem nie miałam, na szafirową sobie pozwoliłam, bo w tym kolorze zawsze najbardziej mi było do twarzy, do tego kapelusik maleńki, ale za to z woalką obfitą, na kształt skrzydeł upiętą, i cały ten strój nie przeszkadzał mi się swobodnie poruszać. Jak to zwykle na takim przyjęciu bywa, goście się wkrótce ze sobą wymieszali i Monika zdążyła mi szepnąć, że Armand gdzieś jej zginął od wczoraj. To mnie mocno zajęło, usiadłyśmy przy sobie na chwilę kilka słów zamienić.
Otóż wczoraj w trzy osoby w restauracji byli, oni obydwoje i znajomy jakiś Armanda, na kolację zaproszony, a przy okazji interes mieli ze sobą załatwić, i Armand na chwilę się oddalił, do toalety idąc. Ona z owym znajomym tańczyli, nawet jej się spodobał, komplementy prawił, po długiej dopiero chwili zorientowała się, że Armand nie wraca. I do tej pory nie wrócił.
Zmiłuj się, Panie, toż moje wesele się odbywało, jakże ją teraz miałam pocieszać i uspokajać? Przypomniałam jej tylko, że Armand nieobliczalne wyskoki miewa, uprzedzałam ją, a możliwe, że właśnie na moim ślubie nie chciał być, nie przyznając się do tego wcześniej. Jutro będzie przepraszał, a swoje osiągnął. Trochę równowagi odzyskała, choć wciąż pozostała niespokojna, przekazałam ją zatem Ewie, z którą przecież doskonale się znały. Choć może nie tak nadzwyczajnie lubiły…
Nie wiem, jak długo to przyjęcie trwało, bo odjechaliśmy wcześniej, a część gości jeszcze sobie została. Krótko po nas Ewa z Karolem przyjechali, co mi wcale nie przeszkadzało, skoro wczorajsry wieczór mieliśmy dla siebie, a uroczysta noc poślubna w rachubę nie wchodziła. Było co jeść i było o czym plotkować. Wieści od pani Łęskiej oboje uryskali, szczegółowsze nawet niż ja, i trochę z rozbawieniem, a trochę z troską zastanawialiśmy się nad Armandem, którego zniknięcie nad wyraz podejrzane wszystkim nam się wydawało.
Późnym wieczorem zadzwoniła Monika, roztrzęsiona doszczętnie.
– Słuchaj, może mu się coś stało? To przecież niemożliwe, żeby się ze mną rozszedł w tak idiotyczny sposób! Bez słowa, bez kartki, bez telefonu, bez powodu…!
Chciałam jej odpowiedzieć, że u Armanda możliwe jest wszystko, ale żal mi się jej zrobiło.
– Spróbuj popytać w pogotowiu – poradziłam niepewnie. – Może w policji. A może za tydzień dostaniesz wiadomość, że coś tam nagle musiał i błaga cię o przebaczenie.
– Nieodpowiedzialny facet! – rozzłościła się nagle Monika. – Nie, w policji nie, ale informację o nieszczęśliwych wypadkach owszem…
No i wreszcie ogarnął nas rzetelny niepokój. Co też ten Armand mógł knuć przeciwko nam takiego, do czego potrzebne mu było zniknięcie? Dopóki Roman go pilnował, dopóki wiedzieliśmy, gdzie jest i co robi, można było jakoś się przed nim zabezpieczać, ale teraz…? Podkłada bombę w samolocie? Skrada się pod moim oknem? A może już poleciał do Francji i tam gotuje nam jakąś pułapkę…?
Zaczęłam się bać. Gaston zdenerwował się moim lękiem, którego nie potrafiłam i zresztą wcale nie chciałam ukrywać. Ewa też się zaniepokoiła, bo takie stresy w pierwszej fazie ciąży mogą dziecku zaszkodzić. Poszłam w końcu po rozum do głowy i wezwałam Romana.
W przeciwieństwie do nas wszystkich był doskonale spokojny.
– Że pan Guillaume z panią Tańską i takim jednym na kolacji w restauracji Driada byli, to ja wiem na pewno – rzekł bez wahania. – Ale więcej już nie, bo akurat ślub jaśnie państwa się odbywał, ten wczorajszy. Na moje oko, jeśli tam coś złego nastąpiło, to ten znajomy mógł się przyłożyć, bo, o ile wiem, to jest… jak by to powiedzieć… człowiek interesu, który dla dwóch złotych własnej babce gardło poderżnie. Prywatnie to mówię do państwa, publicznie podejrzeń rzucał nie będę, bo może się mylę.
Niewiele nam to dało.
– No dobrze, a gdzie pan Guillaume może teraz być? – spytał Gaston, brwi marszcząc. – I co może robić?
– Może już nie żyje – odparł Roman beztrosko. – Jeśli z takimi, jak ten znajomy, interesy robił i próbował ich naciąć, nie zdziwiłbym się. Też publicznie tego nie powiem.
Nagle zrozumiałam. Roman wiedział coś, czego za skarby świata nikomu nie zamierzał powiedzieć. Chciał mi to wyznać w cztery oczy, w tajemnicy nawet przed Gastonem. Dreszcz mi po plecach przeleciał na myśl, że Armanda mogła dopaść, przeniósł się w dawne czasy i znikł na zawsze z naszych obecnych. Zaraz, Boże drogi, żeby chociaż było pewne, że na zawsze…!
Przyszło mi na myśl, że może oni wszyscy, Armand, Gaston… nie, Gaston nie, dostrzegałam w nim różnice, ale Ewa, Karol, no, Roman oczywiście… panna Luiza… też się poprzenosili z jednych czasów w drugie. Jeśli ja milczę o tym jak zaklęta, jasne jest, że i nikt z nich do takiego idiotyzmu za nic w świecie się nie przyzna!
Szczególnie panna Luiza…
Nie wyjawiłam tej myśli, ale podejrzenia przeszłościowe mi zostały.
– Niech Roman spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej – poleciłam łagodnie i zwróciłam się do Gastona. – Kochanie, zmieńmy plany. Wszyscy wiedzieli, że jedziemy na Sycylię, Armand również, na wszelki wypadek zróbmy co innego. Nie lećmy jutro do Francji, zostańmy tutaj i pożyjmy przez tydzień spokojnie. Ja… jeszcze nie tak najlepiej się czuję…
Skłamałam oczywiście, czułam się świetnie, żadne mdłości, żadne zawroty głowy, żadne słabości już się mnie nie imały, przeciwnie, apetyt miałam potężny i mnóstwo wigoru. Nie wiadomo jednakże dlaczego wydało mi się słuszniejsze wymyślenie choroby.
Wszyscy, z wyjątkiem Romana, przejęli się okropnie, Gaston aż zbladł, i natychmiast zaaprobowali moją propozycję, wręcz wyglądało na to, że gdybym zapragnęła pomieszkać na dachu, natychmiast zaczęto by stawiać galeryjkę. Roman, widziałam to dobrze, przejęcie tylko symulował.
Siedzieliśmy razem tak długo, że Monika zdążyła zadzwonić ponownie i zawiadomić nas, że o żadnym wypadku Armanda nikt nic nie wie, a jego telefon komórkowy nadal nie odpowiada. Więcej zaczęła już być zła niż zaniepokojona, pierwsza rozpacz przeszła jej w ciężką urazę. Wyraziła wątpliwość, czy jeszcze zechce go znać, i odłożyła słuchawkę.
Ewa z Karolem odjechali do siebie i teraz dopiero zaczęłam mieć kłopot, którego doprawdy nigdy wcześniej nie przewidywałam! Jak pozbyć się, bodaj na pół godziny, kochającego i ukochanego męża?!
W dawnych czasach przyszłoby mi to bez trudu, wydaję dyspozycje służbie, do czego mąż potrzebny jest jak dziura w moście, ale teraz? Jakież, na Boga, dyspozycje miałabym wydawać Romanowi przez pół godziny…?!
Nic mi nie pasowało, nic mi nie przychodziło do głowy, w rezultacie dopiero nazajutrz rano sam Gaston rozstrzygnął sprawę. Najzwyczajniej w świecie zamknął się w łazience dla normalnego mycia, kąpieli i golenia.
Roman musiał to przewidywać i czyhać na taką chwilę równie chciwie, jak ja, bo cały czas robił coś tuż pod oknem mojego gabinetu. Jakąś małą część samochodową rozkręcał, skręcał i polerował, zapewne całkiem niepotrzebnie. Widziałam go z góry i zbiegłam natychmiast.
Rozmowę z nim odbyłam przez okno, nawet go do wnętrza domu nie zapraszając.
– Może się jaśnie pani przestać obawiać pana Guillaume już na zawsze – powiedział Roman od razu cichym i zimnym głosem. – Pan Guillaume nie żyje.
– Czy on nie żyje teraz, czy przed stu laty? – spytałam podejrzliwie, wciąż uczepiona swojego okropnego pomysłu.
– Teraz.
– Wie Roman na pewno?
– Wiem. Ale nikomu o tym mówić nie trzeba. Nawet panu de Montpesac, bo pan de Montpesac jest człowiekiem szlachetnym i sumienie by go gryzło.
Mignęło mi w głowie, że z pewnością jestem mniej szlachetna, bo moje sumienie nawet nie drgnęło, i że Roman musi mnie chyba doskonale znać.
– No dobrze – pochwaliłam wszystko razem. – Ale jak to się stało, że umarł? I gdzie są jego zwłoki?
– O tym to już lepiej, żeby nawet jaśnie pani nie wiedziała. W każdym razie widziałem je, te zwłoki, na własne oczy. Czy to jaśnie pani dla uspokojenia wystarczy?
O, na zapewnienie Romana uspokoiłam się całkowicie, pozostała mi tylko szalona ciekawość. Sama jednakże rozumiałam, że im mniej się dowiem, tym lepiej, przestałam go zatem wypytywać. Moniką się trochę zmartwiłam, ale z góry było wiadomo, że nic jej nie powiem i musi sama dać sobie radę ze swoim dramatem.
– Kiedy…? – wyrwało mi się jeszcze.
– We właściwej chwili – odparł Roman i wydawało się, że zamilkł już całkiem, ale za moment jednak się odezwał. – Ja wiem, że jaśnie pani jest ciekawa tej sprawy. każdy by był, więc po jakimś czasie, może za rok… wszystko się wyjaśni. Teraz nikt nic nie wie, a jaśnie pani może się pozbyć wszelkich obaw i robić, co zechce.
Pojęłam, że więcej się od niego nie dowiem, ale i tyle było dosyć. Nie pędziłam na górę do Gastona, do jadalni przeszłam, gdzie pusto było, choć stół do śniadania został już nakryty i w razie czego mogłam udawać, że to nakrycie sprawdzam. Musiałam przez chwilę być sama i myśli zebrać.
Nie tak od razu, po odrobinie zaledwie, docierało do mnie, jak wielki ciężar ze mnie zleciał. Teraz dopiero uświadomiłam sobie, że gdyby Armand żył, ani przez chwilę nie czułabym się bezpieczna, drżałabym o życie mojego męża i moich dzieci, nie musiał przecież mordować wszystkich od razu, mógł to uczynić nawet po kilku latach, obmyśliwszy jakieś, doskonale dla siebie sposoby. Nie byłabym pewna dnia ani godziny! Wszak już sama myślałam, że jedyne wyjście, to po prostu go zabić…
No i nastąpiło to bez mojego udziału. Niech mi Bóg przebaczy, za jego duszę gotowa byłam modlić się codziennie, ale szczęście ogarnęło mnie niezmierzone, ulga taka, jakbym katu spod topora uciekła. Nie muszę już tak straszliwie bać się o Gastona, który, byłam tego pewna, nie doceniał niebezpieczeństwa. Nic już nie muszę, Roman na wiatr by nie mówił, stałam się normalną kobietą, na którą nikt nie czyha!
Z ukojenia aż mi łzy z oczu pociekły. Zarazem poczułam się zdolna do myślenia racjonalnego, od razu zdecydowałam, że ostatniego postanowienia nie zmienimy, zostaniemy tu tydzień w spokoju, chociaż w aktualnym swoim stanie kaprysy mogłam mieć dowolne. Żadnych kaprysów, wyjedziemy później i zrobimy, co nam się spodoba, bez żadnych obaw i niepewności…
Gaston zastał mnie w jadalni, w stół nakryty wpatrzoną, jeszcze ze łzami w oczach, bo jego wezwań z góry w zamyśleniu nie słyszałam.
– Wielkie nieba, ty płaczesz? – przeraził się. – Co się stało? Dlaczego?!
– Ze szczęścia – odparłam najszczerzej w świecie i padłam mu w objęcia.
Okropności, zrozumiałe tylko dla nas i nikogo więcej, wyszły na jaw zbyt wcześnie i najzupełniejszym przypadkiem.
Jak to zwykle bywa, że tam ktoś wlezie, gdzie by się nikt nie spodziewał, pijak jakiś na ryby poszedł ze stawów hodowlanych nielegalnie je łowić. I pomyśleć, że pierwsze stawy w tym miejscu do mnie niegdyś należały…! Możliwe, że jak szedł, jeszcze był trzeźwy i na miejscu dla rozgrzewki się upił, dość że sam nie wiedział, co robił, usnął pewnie i ocknąwszy się, kawałek ludzkich zwłok, własnego haczyka u wędki uczepionych ujrzał. Uciekł w mniemaniu, że delirium go chwyta i zaraz potem dzieci tę osobliwość znalazły. Od tego już się wielkie zamieszanie zrobiło, policja nadjechała, całe zwłoki wyciągnięto i zaczęło się śledztwo.
Na szczęście przed policją ludzie zdążyli nadlecieć, więc ze śladów tam niewiele mogli wywnioskować. Kim był ów utopiony, też nie zdołali odgadnąć, bo na twarzy najwięcej ucierpiał, a przy sobie nic nie miał, i w pierwszej chwili za innego nielegalnego rybołówcę go wzięto, ale rychło pokazało się, że własną śmiercią nie zszedł. Kulę w nim znaleziono i już policja swoimi sposobami doszła, że ktoś go zastrzelił, a potem nieżywego do wody wrzucił, kamieni trochę do kieszeni nakładłszy.
Tyleśmy się dowiedzieli z plotek, z gazet i z telewizji, a oglądać go nikt nie poszedł, nawet Monice Tańskiej do głowy to nie wpadło, chociaż ogłoszono, że jedną rzecz dosyć dziwną stwierdzono. Nieboszczyk kawałek ucha miał odcięte, po śmierci już, podejrzewano zatem, że kolczyk jakiś cenny miał w tym uchu, że jednak moda na kolczyki męskie nastała, wielkiej niezwykłości to nie stanowiło. Nie musiał nawet ów kolczyk być taki bardzo wartościowy, zwyczajnie, spodobał się zabójcy i tyle. Szczęśliwie się złożyło, że ani Ewa z Karolem, ani Monika w owej chwili programu nie oglądali, bo mogłoby im coś zaświtać.
Gaston też akurat w ekran nie patrzył, a czy w gazecie co przeczytał albo w radiu usłyszał, tego nie byłam pewna. Rozeszło się za to, dziennikarz chyba jakiś niedyskrecję popełnił, że owa kula śmiertelna z jakiejś takiej niezwykłej broni pochodziła, jakiej teraz wcale w użyciu nie ma. Z muzeum ją ktoś ukradł albo z antykwariatu, albo mnie z Rosji wprost przywiózł, poczęto badać zabytkowe pistolety bez żadnego skutku i to była właściwie jedyna rzecz dla policji interesująca, bo sama w sobie taka zbrodnia to nic szczególnego, na każdym kroku im się zdarza i przeważnie są to jakieś porachunki różnych mętów, zazwyczaj po pijanemu załatwiane.
Słowem się jednym nie odzywałam, ale teraz wiedziałam już na pewno, że nigdy więcej Armanda obawiać się nie muszę… Co mnie jednak troszeczkę niepokoiło, to ta kula staro
świecka i niepewność, czy pistoletu nie znajdą. Spokojnie doczekałam chwili, kiedy Gaston do miasta pojechał swoje zawodowe sprawy załatwiać, bo już pertraktacje w kwestii biura warszawskiego rozpoczął, zostałam w domu i z Romanem w gabinecie się zamknęłam. Siwińska w kuchni obiad gotowała, Zuzia w sypialni porządki robiła, Siwińskiego w ogrodzie widziałam, bramy były zamknięte, nikt nas tam nie mógł podejść i podsłuchać.
Wciąż jeszcze nic nie mówiąc, na Romana pytające spojrzenie skierowałam. Wielką musiało mieć siłę, bo westchnął tylko i sam z siebie zaczął.
– A cóż było zrobić innego? Toż pan Guillaume materiał wybuchowy już miał przygotowany i w naszym garażu by to wybuchło w jego nieobecności, tak, że pan de Montpesac pierwszy by zginął. A wyszłoby, że zapas benzyny nieostrożnie trzymałem i stąd wybuch. Zaraz po ślubie cywilnym miało to nieszczęście nastąpić, bardzo sprytnie całą rzecz urządził, musiał jeszcze tylko zapalnik w ostatniej chwili podłożyć i właśnie tu jechał. Na ukradzionym motorze. Z tej restauracji wyszedł, gdyby mu się udało, po dwudziestu minutach by wrócił, a pani Tańska w najlepszej wierze przysięgłaby, że był tam cały czas. Nawet prędzej, po szesnastu, sprawdziłem.
Że wszystko to należało już do przeszłości, słuchałam niczym powieści sensacyjnej, bez przerażenia, a za to chciwie. – I co? – spytałam z naciskiem.
Roman znów westchnął.
– No i zdążyłem. Sama jaśnie pani zauważyła, że tak długo i niezręcznie parkowałem przed urzędem. Może szczegółów już nie będę podawał?
– Jak to, zdążył Roman jeszcze wrzucić go do wody…?!
– A, nie. To później.
Zamilkł, zaciął się i widać było, że więcej nie powie. I nagle zrozumiałam sama. Jezus Mario, wracałam od ślubu z trupem w bagażniku…!!!
Długą chwilę milczeliśmy obydwoje. Roman patrzył gdzieś za moje plecy, teraz już wiedziałam na co. Wydobyłam w końcu z siebie głos.
– A ta kula…? Ten pistolet staroświecki, co po muzeach go szukają…?
– Tego pistoletu nie znajdą do sądnego dnia – powiedział Roman spokojnie. – On zginął już sto piętnaście lat temu. Znów mnie nieco zatchnęło. Nie, to musiałam usłyszeć! Bezapelacyjnie zażądałam wyjaśnienia.
Roman zaspokoił moje życzenie z wielką niechęcią i oporem. No i proszę, okazało się, że znów coś zrobił, do szaleńców naukowych dotarł, cofnął się w czasie, wziął pistolet mojego męża, wrócił, użył go, znów się cofnął i ów pistolet przed stu piętnastu laty, na kawałki rozebrany i pocięty, do zasypywanej właśnie studni wrzucił, po której już od dawien dawna śladu żadnego nie ma. I znów do obecnych czasów przeszedł, cztery razy przeklętą barierę przekroczył, więc wciąż jeszcze jest to możliwe…!
Nie podnosiłam na razie tego tematu,, o dalsze, bardziej niewinne szczegóły spytałam.
– A co z tym ukradzionym motorem się stało?
– Nic, właściciel krzyku narobił, ale policja go łatwo znalazła. Uznali, że złodziejowi benzyny zabrakło, więc rzucił go byle gdzie i poszedł sobie. To już nikogo nie obchodzi.
– A… ucho…?
– Mało to ognia? Siwiński przecież codziennie prawie gałęzie i suche liście pali, a diament to węgiel… Popiół na kompost idzie.
No i proszę, jaka to użyteczna rzecz ten kompost…
– Dziękuję Romanowi – powiedziałam wreszcie cichym głosem, z największą i najszczerszą wdzięcznością.
Roman znów nie patrzył na mnie, tylko na portret mojej matki.
– Zrobiłem, co mogłem – rzekł uroczyście, ale zarazem szorstko. – I chyba dotrzymałem przysięgi. Nie było innego wyjścia, żeby jaśnie pani mogła żyć w spokoju…
I wtedy pojęłam nagle to pierwsze zwierzenie, jakie mi uczynił, kiedy próbował wyjaśnić, jakim cudem znaleźliśmy się w przyszłym świecie, który dopiero miał nadejść, i dlaczego on sam uparcie wracał do poprzedniego wieku, do osoby, której oddał całe serce i całe życie, w tajemnicy i beznadziejnie. I dlaczego z takim uporem i tak czujnie o mnie dbał i mną się opiekował.
– Ta kobieta, którą Roman kochał, to była moja matka? spytałam wprost, możliwie delikatnie.
– Tak – odparł bez namysłu. – Teraz już to mogę wyznać, inne czasy nastały. Wtedy by mnie przegnano na cztery wiatry. I jeszcze musiałem pilnować, żeby najmniejsze podejrzenie nikomu do głowy nie przyszło, a pani hrabinie szczególnie. Ale chyba mi się to nie całkiem udało, bo nie komu innemu, tylko mnie pani hrabina na łożu śmierci kazała przysięgę składać, że jej córki przenigdy nie opuszczę i jak o własne dziecko zadbam. No więc załatwiłem sprawę może nie bardzo po chrześcijańsku, ale za to skutecznie. Jaśnie pani nie ma o to do mnie pretensji?
Aż podskoczyłam na fotelu.
– Pretensji?! – krzyknęłam. – O co…?! Do końca życia Romanowi wdzięczna będę, słowa jednego o tym wszystkim nikt ode mnie nie usłyszy, a że jeszcze do tego Roman przez tę barierę…!
No i tu się znowu zaczęło. O tej barierze czasu, rzecz jasna. Roman bez mała włosy z głowy sobie wyrywał, żeby mi jeszcze raz te naukowe bzdurstwa wytłumaczyć, aż się w końcu nad nim zlitowałam i udałam, że je rozumiem i w jego argumenty wierzę. Szczególnie że Gaston wrócił, tak długo to trwało, a przy nim wszak tej rozmowy dziwnej toczyć nie mogliśmy.
Możliwe, że Roman miał rację, ale co z tego? Na wszelki wypadek wolałam rzecz całą załatwić po swojemu. Ludzi wzięłam z sąsiedniej budowy i przed samym wyjazdem do Francji dopilnowałam osobiście, żeby tę przeklętą barierę całkowicie rozebrać. Słupki wykopać, a biało-zielony drąg porąbać i spalić. Dopiero wtedy naprawdę odetchnęłam.
A najśmieszniejsze ze wszystkiego okazało się to, że, jako jedyna krewna, po Armandzie posiadłość w Retal dziedziczę…
Комментарии к книге «Przeklęta Bariera», Иоанна Хмелевская
Всего 0 комментариев