«Płatne Przed Gonitwą»

2259

Описание

Bert Checkov was a Fleet Street racing correspondent with a talent for tipping non-starters. But the advice he gave to James Tyrone a few minutes before he fell to his death, was of a completely different nature. James investigates, and soon finds his own life, and that of his wife, at risk.



Настроики
A

Фон текста:

  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Текст
  • Аа

    Roboto

  • Аа

    Garamond

  • Аа

    Fira Sans

  • Аа

    Times

Dick Francis Płatne Przed Gonitwą

Tytuł oryginału: Forfeit

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W dniu, w którym zginął Bert Checkov, przyszedł list z tygodnika „Lakmus”. Nie budził podejrzeń – ot, zwykła sobie propozycja napisania artykułu dla magazynu ilustrowanego na temat gonitwy o Złoty Puchar Latarnika. Rzuciłem niedbale kopertę przez biurko do kierownika działu sportowego i dalej otwierałem listy, które gromadziły się przez cały tydzień i czekały na mnie zawsze w piątek. Jan Łukasz Morton mruknął niechętnie i ociężale sięgnął ręką, mrugając nieprzytomnie oczami, bo słuchał akurat przez telefon kogoś, kto miał wiele do powiedzenia.

– Dobra… dobra. Rozdmuchaj to – polecił temu komuś.

Rozdmuchiwanie afer i skandali bez oglądania się na nikogo i na nic stanowiło naczelną dewizę niedzielnego tygodnika „Fama”, niech go anieli kochają. Teściowa wymawiała mi, że nie pisuję dla niedzielnego wydania „Timesa”, tylko dla takiego szmatławca jak „Fama”. A prawda wyglądała tak, że tamci mnie po prostu nie chcieli. Uważała, że to nie ma nic do rzeczy, ilekroć więc nie udało jej się utrzymać w tajemnicy przed znajomymi tego, gdzie pracuję, nie omieszkiwała ich za to przeprosić przy każdej nadarzającej się okazji. O tym, że w „Famie” płacono dwadzieścia osiem procent więcej niż w „Timesie”, a utrzymanie jej córki drogo kosztowało, nie raczyła pamiętać.

Rozciąłem tandetną brązową kopertę i wyjąłem z niej list, w którym jakiś idiota informował o tym, że tylko taki zdeprawowany, pozbawiony skrupułów łachudra jak ja mógł dopatrzeć się czegoś dobrego w człowieku, którego broniłem zeszłej niedzieli. Anonim napisano na papierze toaletowym i unosił się nad nim opar nienawiści. Zaglądając mi przez ramię, Derry Clark odczytał go i zaśmiał się.

– A nie mówiłem – powiedział. – Rozjuszyłeś ich.

– Byleby wsadzić kij w mrowisko – odparłem. Tydzień w tydzień Derry typował konie w wyważonych, nie budzących kontrowersji artykułach, mnie natomiast niezmiennie przypadały w udziale zaczepki i sianie fermentu. A to dlatego, jak wciąż zaznaczał, że ja miałem szersze bary.

Okazało się, że kolejnych ośmiu moich korespondentów jest z grubsza tego samego zdania co pierwszy. Żaden z nich, oczywiście, się nie podpisał. Wyrzucając ich wypociny do kosza pomyślałem sobie, że są w gorszej sytuacji niż ja.

– Jak żona? – spytał Derry.

– Dziękuję, dobrze.

Skinął głową nie patrząc na mnie. Do tej pory nie pozbył się skrępowania w związku z Elżbietą. Niektórzy tak właśnie reagowali.

Sądząc z urywanych pomruków Jana Łukasza, jego rozmowa przez telefon dobiegała końca.

– Jasne… jasne. Przetelefonuj to nie później niż o szóstej – powiedział i, odłożywszy słuchawkę, skupił uwagę na liście, który otrzymałem z „Lakmusa”, prześlizgując się po nim wzrokiem z zawodową wprawą. – Pogłębione studium… Ależ te zjadliwe pisemka lubują się w tym wyrażeniu. Chcesz się tym zająć? – spytał.

– Jeżeli dobrze zapłacą.

– Zdawało mi się, że robisz teraz za murzyna i spisujesz autobiografię Bustera Figga.

– Utknąłem na rozdziale szóstym. Figg wybył na wyspy Bahama i nie zostawił mi żadnych materiałów.

– Też mi postać godna upamiętnienia. Dokąd doszedłeś? – spytał szczerze zainteresowany.

– Do końca praktyki dżokejskiej i pierwszego zwycięstwa w gonitwie klasycznej.

– To się sprzeda?

– Nie wiem – odparłem z westchnieniem. – Interesują go wyłącznie pieniądze. Z niektórych gonitw nie pamięta nic, prócz wysokości wypłat. Obstawiał ich tysiące. W dodatku upiera się, żebym wspomniał o jego największych zakładach. Mówi, że teraz kiedy przeszedł na emeryturę, nie mogą mu już odebrać licencji dżokeja.

Jan Łukasz prychnął pogardliwie i, zastanawiając się nad listem z „Lakmusa”, zaczął pocierać obsianą piegami dłonią wydatne ścięgna na suchej szyi i masować jabłko Adama wielkości orzecha włoskiego, spuszczając jednocześnie na oczy ciężkie powieki. Mój kontrakt z „Famą” zawierał zastrzeżenie: książki proszę bardzo, ale żeby napisać artykuł dla innej gazety lub czasopisma, musiałem otrzymać od Jana Łukasza pozwolenie, którego przeważnie nie dostawałem.

Derry zepchnął mnie ze swojego krzesła i sam na nim usiadł. Ponieważ w redakcji spędzałem jedynie piątki, biurko mi nie przysługiwało, więc przywłaszczałem sobie to należące do młodszego kolegi, ilekroć nie patrzył. W trzech górnych szufladach biurka Derry’ego mieściła się obszerna biblioteczka informatorów wyścigowych, a w dolnej piersiówka z wódką, dwieście proszków pobudzających i katalog filmów pornograficznych. Wszystko to jednak służyło wyłącznie za atrapy. Przedmioty te charakteryzowały paskudę, za jakiego Derry chciał uchodzić, a nie praworządnego, wstrzemięźliwego mieszczucha, jakim był w rzeczywistości.

Przysiadłem z boku na blacie jego biurka i zlustrowałem poranny piątkowy rozgardiasz panujący na ćwierćakrowej powierzchni zastawionej maszynami do pisania i telefonami, dzwoniącymi coraz częściej, bo to przecież niedziela za pasem. We wtorki redakcja świeciła pustkami, za to w soboty brzęczało w niej jak w ulu. W piątki czułem, że tu przynależę. W soboty chodziłem na wyścigi. Niedziele i poniedziałki oficjalnie miałem wolne. Od wtorku do czwartku wymyślałem jakiś elektryzujący temat na artykuł i pisałem go. W piątek dostarczałem artykuł Janowi Łukaszowi, a potem naczelnemu do przeczytania i ewentualnie naniesienia poprawek.

Efekt: tysiąc słów tygodniowo, stos obelżywych listów i czek na okrągłą sumkę, która jednak nie pokrywała moich wydatków.

– Który z was zajmie się Pucharem Latarnika, ty, czy Derry? – spytał Jan Łukasz.

– Ja – wtrącił bez namysłu Derry, nie czekając wcale na moją odpowiedź.

– Zgadzasz się, Ty? – spytał z powątpiewaniem Jan Łukasz.

– Jak najbardziej – odparłem. – Ta gonitwa to skomplikowany handicap. W sam raz dla niego.

Jan Łukasz zacisnął wąskie usta, po czym przemówił z niezwykłą jak na niego wielkodusznością.

– Z „Lakmusa” piszą, że potrzebny im jest artykuł oparty na wywiadzie środowiskowym, a nie na poufnych informacjach… Nie widzę przeszkód, chcesz, to pisz.

Z rozmachem napisał u dołu kartki „zgoda”, uzupełniając to podpisem.

– Ale jeżeli odkryjesz jakieś szwindle, zachowaj to oczywiście dla nas – dodał.

Widzicie go, jaki wielkoduszny, pomyślałem z gorzką ironią. Jan Łukasz całym sercem oddany był „Famie” i podejmując decyzje kierował się nieodmiennie prostym kryterium, mianowicie: „Czy przyniesie to gazecie jakikolwiek pożytek?” Każdy z pracowników działu sportowego przynajmniej raz padł ofiarą jego bezlitosnej gorliwości. Przepadłe wakacje, nie odbyte ważne spotkania, stracone okazje – wszystko to miał sobie za nic.

– Jasne – odparłem bez entuzjazmu. – Dzięki.

– Jak tam żona? – spytał.

– Dziękuję, dobrze.

Nie zdarzył się jeszcze taki tydzień, żeby o nią nie spytał. Stać go było na drobne uprzejmości, jeżeli nie obciążało to konta „Famy”. Możliwe, że jej los naprawdę nie był mu obojętny. Możliwe też, że interesował się nią tylko dlatego, że gdy nie czuła się „dobrze”, odbijało się to na mojej pracy.

Sięgnąłem po telefon Derry’ego i wykręciłem numer.

– Magazyn „Lakmus”, czym mogę służyć? – zapytał dziewczęcy głos, układny, kulturalny i znudzony.

– Chciałbym mówić z panem Arnoldem Shankertonem.

– A kto dzwoni?

– James Tyrone.

– Chwileczkę. – Po kilku trzaskach znów zapadła cisza.

– Proszę mówić.

Równie układny tenorowy głos o pedantycznej wymowie przedstawił się jako należący do Arnolda Shankertona z działu specjalnego. Podziękowałem mu za list i wyraziłem chęć przyjęcia jego zamówienia. Odparł z powściągliwym zadowoleniem, że bardzo się cieszy.

– Oczywiście za odpowiednie honorarium – dodałem ostrożnie.

– Oczywiście – zgodził się. – Ile pan żąda?

Pomyśl jakąś liczbę i pomnóż ją przez dwa, powiedziałem sobie w duchu.

– Dwieście gwinei plus wydatki – odparłem.

– Optymista – wtrącił Derry, a Jan Łukasz uniósł brwi.

– Mamy małe zyski – tłumaczył Shankerton z żałosną nutą w głosie. – Sto gwinei to granica, której nie możemy przekroczyć.

– A ja płacę duże podatki.

Dobiegło mnie jego ciężkie westchnienie.

– Wobec tego sto pięćdziesiąt. Ale przy takiej stawce artykuł musi być dobry.

– Jestem pełen zapału.

– Od pańskiego zapału mógłby zapalić się papier – odparł. – Oczekujemy dobrego poziomu, wnikliwych obserwacji, ale bez skandalizujących szczegółów. Rozumiemy się?

– Najzupełniej – przytaknąłem bez urazy. – Jaka objętość?

– Ma to być główny artykuł numeru. W przybliżeniu jakieś trzy i pół tysiąca słów.

– A co ze zdjęciami?

– Na pańskie życzenie zgłosi się do pana któryś z naszych fotoreporterów. Naturalnie, jego obecność musi być uzasadniona. -

– Naturalnie – odparłem uprzejmie. – Jaki termin?

– Numer idzie do drukarni… zaraz, zaraz… dwudziestego listopada. A więc prosilibyśmy o dostarczenie arykułu najpóźniej siedemnastego przed południem. Z tym, że im wcześniej tym lepiej.

Spojrzałem na kalendarz Derry’ego. Do siedemnastego brakowało dziesięciu dni.

– Dobrze – powiedziałem.

– A kiedy już obmyśli pan, jak to ma z grubsza wyglądać, proszę nam przysłać konspekt.

– Zgoda – odparłem, ani myśląc dostosowywać się do tego polecenia. Konspekt oznaczał narażenie się na nieprzyjemności w postaci redaktorskich nożyczek. Godziłem się z tym, co było do przewidzenia – że Shankerton potnie gotowy artykuł, jak mu się będzie żywnie podobało, ale byłem przeciwny temu, żeby przycinał go jeszcze w zarodku.

Jan Łukasz odrzucił z powrotem list z „Lakmusa”, a Derry wziął go i przeczytał.

– Pogłębione – powiedział z sarkazmem. – Przywykłeś nurkować na samo dno, więc będziesz się czuł jak ryba w wodzie.

– Owszem – przytaknąłem z roztargnieniem. Zastanawiałem się, na czym właściwie ma polegać ta głębia, za którą płacą mi sto pięćdziesiąt gwinei.

Nie zastanawiając się długo podjąłem decyzję, że w tym przypadku stanowić ją będą nie gwiazdy, a ludzie pozostający za kulisami wyścigów konnych.

Gwiazdy co tydzień monopolizowały nagłówki gazet. Dla dziennikarzy żądnych sensacji ludzie zza kulis to żaden temat. Przynajmniej raz mogłem więc odwrócić sytuację.

Zdarzyło mi się już parę razy, że raptowne decyzje przysporzyły mi kłopotów. To mnie jednak nie zniechęciło. Jak się później okazało, ta decyzja przysporzyła mi o wiele więcej kłopotów, niż poprzednie.

Derry, Jan Łukasz i ja skończyliśmy pracę tuż po pierwszej i poszliśmy naszą ulicą w gęstym kapuśniaczku, z zamiarem wciśnięcia się do zatłoczonego pubu „Devéreux”, który mieścił się w Devereux Court naprzeciwko sądów.

Zastaliśmy tam Berta Checkova, który parząc sobie palce zapałkami, usiłował zapalić starą cuchnącą fajkę. Zdefasonowana marynarka, opinająca jego masywne kształty, była jak zwykle oproszona popiołem, a noski butów zdarte i szare. Załzawione niebieskie oczy miał zaszklone bardziej niż normalnie o wpół do drugiej, kiedy go tu spotykaliśmy. Szacowałem, że przekroczył swoją miarę o godzinę. A więc wcześnie zaczął.

Jan Łukasz zagadał do niego, na co spojrzał błędnym wzrokiem. Derry kupił nam po małym piwie i grzecznie zaproponował jedno Bertowi, choć go nie lubił.

– Dużą szkocką – wymamrotał Bert.

Słysząc to Derry zachmurzył się, bo pomyślał o swoich długach hipotecznych.

– Jak leci? – spytałem, wiedząc, że również popełniam błąd, gdyż narzekaniom Berta nie było końca.

Jednakże przynajmniej raz ich potok został powstrzymany. Załzawione spojrzenie skupiło się na mnie z wysiłkiem i kolejna zapałka zaskwierczała mu na skórze. Zupełnie jakby tego nie czuł.

– Dam czi rhadę – powiedział i na tym skończył. Rada pozostała mu w głowie.

– Jaką?

– Dam czi rhadę – powtórzył, kiwając uroczyście głową. Jan Łukasz podniósł wzrok na sufit demonstrując irytację, która nie była prawdziwa, bo starych dziennikarzy, takich jak Bert, darzył nieograniczonym szacunkiem, którego nie podmyłaby nawet rzeka alkoholu.

– Niechże więc pan udzieli mu tej rady – przypomniał Bertowi. – Na pewno mu się przyda.

Spojrzenie Berta przesunęło się chwiejnie za mnie na mojego szefa. Z ust dobyło mu się niekontrolowane czknie cie. Blady Derry skrzywił się z niesmakiem, co nie uszło uwagi Berta. To ci dopiero wesoły lunch, pomyślałem. Ale myliłem się sądząc, że jest to piątek jak każdy inny. Niespełna godzina dzieliła Berta od śmierci.

Siedzieliśmy we trzech, Jan Łukasz, Derry i ja, na stołkach przy okrągłym barze, jedząc mięso na zimno z marynowaną cebulą, a Bert kołysał się na stojąco za naszymi plecami, ziejąc nam w karki dymem z fajki i oparami whisky. Zamiast normalnego, bezładnego potoku biadoleń, do którego przywykliśmy, docierała do nas jedynie seria pomruków – dźwiękowe znaki przestankowe utajonych myśli.

Coś go gryzło. Nie interesowało mnie to na tyle, żeby dowiedzieć się co. Dość miałem własnych zgryzot.

Jan Łukasz obdarzył go litościwym spojrzeniem i kolejną whisky, która napłynęła do jasnoniebieskich oczu Berta wielką falą, powodując zwężenie się źrenic do wielkości łebka szpilki i nadając jego twarzy wyraz kompletnego ogłupienia.

– Odprowadzę go do jego redakcji – zaproponowałem bez żadnych wstępów. – Jeżeli pójdzie sam, wpadnie pod autobus.

– Dobrze by mu to zrobiło – szepnął Derry, ale tak cicho, żeby nie usłyszał tego Jan Łukasz.

Na zakończenie uraczyliśmy się jeszcze serem pod drugie małe piwo. Bert zachwiał się, rozlewając moje piwo na nogawkę spodni Derry’ego i dywan. Dywan nasiąknął nim z całym spokojem, czego nie można było powiedzieć o Derrym. Jan Łukasz wzruszył z rezygnacją ramionami, śmiejąc się półgębkiem, a ja wypiłem jednym haustem to, co mi zostało w kuflu i, przebijając się przez tłum gości, wyprowadziłem Berta na ulicę.

– Jeszcze nie zamykają – powiedział wyraźnie.

– Dla ciebie tak, staruszku.

Zatoczył się na ścianę, machając bez celu fajką, którą ściskał w pulchnej ręce.

– Nie opuszczaj nigdy knajpy przed zamknięciem ani kobiety pod drzwiami jej domu. Temat, na jaki piszesz, powinien być świeży, a mięso bażantów nieświeże. Akapity i spódniczki powinny być krótkie, a artykuły i nogi długie.

– Oczywiście – potwierdziłem z westchnieniem. Też mi rady.

Wziąłem go pod rękę i bez większych trudności wyszliśmy na chodnik Fleet Street. Jego chwiejny chód w stronę śródmieścia przyciągnął wprawdzie kilka spojrzeń, ale nie doprowadził do karambolu. Złączeni ze sobą przeszliśmy przez chwilowo opustoszałą jezdnię i kroczyliśmy dalej na wschód pod szykownym frontonem „Telegraphu” i oszklonym na czarno frontonem „Expressu”, które widziały niejedno. Fleet Street nieraz oglądała taki widok; zalany w pestkę podstarzały sprawozdawca z wyścigów konnych, który nie może o własnych siłach wrócić po lunchu do pracy, nie zasługiwał na wzmiankę w gazecie.

– Dam ci radę – rzekł raptem Bert, stając jak wryty. – Dam ci radę.

– Jaką? – spytałem cierpliwie.

Mrużąc oczy spojrzał z grubsza biorąc na mnie.

– Minęliśmy już „Famę” – powiedział.

– Tak.

Chciał mnie obrócić tak, żebyśmy poszli z powrotem.

– Muszę coś załatwić na rondzie Ludgate. Idę dziś w twoją stronę – wyjaśniłem.

– Naprawdę?

Skinął niezdecydowanie głową i powlekliśmy się dalej. Dziesięć kroków. Znów się zatrzymał.

– Dam ci radę – powtórzył.

13Patrzył prosto przed siebie. Jestem pewien, że nic nie widział. Nie dostrzegał ulicznego ruchu. Zaprzątały go wyłącznie krążące po głowie myśli.

Miałem dość czekania na radę, która ani rusz nie chciała się oblec w słowa. Znów mżyło. Wziąłem go pod rękę, żeby podprowadzić go jeszcze te kilkadziesiąt kroków, jakie dzieliło nas od ozdobnych drzwi jego gazety. Zaparł się i ani drgnął.

– Słynne ostatnie słowa – powiedział.

– Czyje?

– Moje, a kogóż by innego. Słynne ostatnie słowa. Dam ci radę.

– A jakże – odparłem z westchnieniem. – Przemokniemy.

– Nie jestem pijany.

– Skądże znowu.

– W każdej chwili mogę napisać swój artykuł. Choćby zaraz.

– Tak, tak.

Wtem ruszył chwiejnym krokiem i dobiliśmy do drzwi jego gazety. Już tylko trzy stopnie dzieliły go od bezpiecznej przystani.

Stał w progu kołysząc się niepewnie. Po jego wyblakłych niebieskich oczach widać było, że sili się, żeby wytrzeźwieć, ale nie miał na to szans.

– Jeżeli ktoś się do ciebie zwróci, nie rób tego – powiedział wreszcie.

– Czego nie mam robić?

Po jego bladej mięsistej twarzy przemknął lęk. Na nosie widać było otwarte pory, a szczęki porastał sztywny, czarny zarost milimetrowej długości. Wepchnął rękę do kieszeni marynarki i obawę na jego twarzy zastąpił wyraz ulgi, kiedy wyciągnął dłoń zaciśniętą na piersiówce whisky.

– Przestraszyłem się, że ją zostawiłem – wymamrotał.

– No, to do zobaczenia, Bert.

– Nie zapomnij – powiedział. – Tej rady.

– Dobrze – obiecałem zbierając się do odejścia.

Ty?

Miałem go dosyć. Co?

– Ty byś do tego nie dopuścił, wiem, że nie… ale czasem to właśnie ci silni dostają najgorsze baty… na ringu, oczywiście… nie wiedzą, kiedy oberwali dość…

Pochylił się raptownie i chwycił mnie za poły płaszcza. Opary whisky wpełzły mi do nosa, a przez wilgotne powietrze docierał do mnie jego gorący oddech.

– Zawsze jesteś bez grosza przez tę swoją żonę. Jan Łukasz mi powiedział. Zawsze cholera bez pieniędzy. Więc nie rób tego… nie zaprzedawaj swojej wyścigowej duszy…

– Postaram się – odparłem znużony, ale mnie nie słuchał.

– Najpierw cię kupują, a potem szantażują – powiedział z rozpaczliwą mocą, na jaką zdobywają się bardzo pijani.

– Kto?

– Nie wiem… Nie zaprzedawaj… nie zaprzedawaj swojej rubryki.

– Nie zaprzedam – odparłem, wzdychając.

– Ja nie żartuję. – Przysunął twarz jeszcze bliżej. – Nie zaprzedawaj swojej rubryki, pamiętaj.

– Bert… A ty?

Zamknął się w sobie. Odkleił się ode mnie i znów zaczął się kołysać. Mrugnął do mnie karykaturalnie, wykrzywiając całą twarz.

– To moja rada – powiedział, kiwając głową. Obrócił się na miękkich nogach i zataczając się na boki, ruszył przez hall do wind. W windzie odwrócił się i stał przez chwilę pod lampą, z piersiówką w zaciśniętej kurczowo ręce, powtarzając w kółko: – To moja rada. To moja rada.

Drzwi windy zasunęły się ciężko, zasłaniając go. Nie bardzo wiedząc, co o tym wszystkim sądzić, wzruszyłem ramionami i zawróciłem do redakcji „Famy”. Po drodze wstąpiłem do zakładu usługowego, żeby dowiedzieć się, czy mechanicy naprawili mi już maszynę do pisania. Nie naprawili. Kazali zadzwonić w poniedziałek.

Kiedy wyszedłem od nich na ulicę, jakaś kobieta przeraźliwie krzyczała.

Ludzie odwracali głowy. Ostry, rozdzierający krzyk przeszywał powietrze, zagłuszając wizg opon i jazgot samochodowych klaksonów. Tak jak wszyscy szukałem wzrokiem przyczyny.

Kilkadziesiąt kroków ode mnie rósł szybko tłumek gapiów. Pomyślałem sobie, że gdzie jak gdzie, ate tutaj w ciągu kilku sekund zbiegnie się tabun etatowych reporterów prasowych. Jednak zawróciłem. Zawróciłem do drzwi frontowych gazety Berta i zrobiłem jeszcze kilka kroków.

Na chodniku leżał Bert. Z całą pewnością nie żył. Wokół niego na płytach chodnikowych lśniły rozpryśnięte odłamki piersiówki, a ostra woń rozlanego alkoholu mieszała się nieprzyjemnie z wszechobecnym smrodem spalin.

– Wypadł, wypadł! – wrzeszczała kobieta bliska histerii.

– Wypadł! Widziałam! Stamtąd! Wypadł!

Mocno wstrząśnięty Jan Łukasz powtórzył kilka razy „cholera”, a Derry wytrząsnął na biurko całe pudełko spinaczy i z roztargnieniem chował je po jednym z powrotem.

– Jesteś pewien, że nie żył? – spytał.

– Miał pokój na siódmym piętrze.

– Tak. – Derry potrząsnął głową z niedowierzaniem.

– Biedaczysko.

Zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Nie wypada źle mówić o zmarłych.

Wyglądając przez okno redakcji, Jan Łukasz spojrzał w głąb ulicy. Ciało Berta dyskretnie uprzątnięto. Płyty zmyto wodą. Niczego nieświadomi przechodnie deptali skrawek chodnika, na którym skonał.

– Upił się – rzekł Jan Łukasz. – Gorzej niż zwykle. Wraz z Derrym zabrał się chaotycznie do popołudniowych zajęć. Naczelny zatwierdził mi tekst, więc nie miałem obowiązku zostawać tu dłużej, ale wałęsałem się po redakcji jeszcze ze dwie godziny, nie mogąc się zmobilizować do odejścia.

W redakcji Berta mówiono, że wrócił z obiadu pijany w sztok i zwyczajnie wypadł przez okno. Dwie sekretarki widziały go, jak pił whisky wprost z butelki, potem nagle zatoczył się na okno, które otwarło się na oścież, i runął przez nie. Dolna framuga znajdowała się na wysokości bioder. To żadna przeszkoda dla kogoś tak pijanego jak Bert.

Przypomniało mi się jakim desperackim tonem udzielił mi swojej rady.

I to mi dało do myślenia.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dziewczyna, która otworzyła mi elżbietańskie drzwi domu maklera giełdowego w Virginia Water, robiła duże wrażenie. Po pierwsze, figurą. Po drugie, elegancją. Po trzecie, cerą. Miała skórę koloru grzanki z miodem, duże piwne oczy i połyskliwe, sprężyste włosy, które spływały jej do ramion ciemną falą. Lekko spłaszczony nos i takież wargi uwydatniały krajobraz jej urody, na który złożyły się geny rasy czarnej i białej, by wspólnie stworzyć wspaniałe dzieło.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Nazywam się James Tyrone. Dzwoniłem…

– Proszę wejść – przerwała mi, kiwając głową. – Harry i Sara przyjdą lada chwila.

– Czyżby grali jeszcze w golfa?

– Mm – zaprzeczyła i obracając się z lekkim uśmiechem, zaprosiła mnie gestem do środka. – Myślę, że kończą właśnie lunch.

Była za dwadzieścia pięć czwarta. Lunch? Czemu nie.

Zaprowadziła mnie po wyfroterowanym do połysku parkiecie przez hall, który przyozdabiały wykwintne bukiety i stojak na parasole wykończony ćwiekowaną skórą, do saloniku z perkalowymi zasłonami i chryzantemami. Wszystkie okna w tym domu wypełniały gęstym wzorem oprawne w ołów romboidalne szybki, co miało być może jakiś sens

19w czasach, kiedy szkło produkowano w niewielkich kawałkach, które trzeba było łączyć ze sobą, zeby znalazły jakieś zastosowanie. Okna te, będące współczesną imitacją elżbietańskich, wpuszczały mniej światła, zasłaniały widok i z pewnością doprowadzały do wściekłości tych, co je czyścili. Harry i Sara zdecydowali się też na odsłonięte belki stropowe z ciemnego dębu z mechanicznie podrobionymi śladami dłuta. Ostro kontrastował z tym wszystkim – jedyny obraz, jaki wisiał na gładkich kremowych ścianach – nowoczesna olejna impresja przedstawiająca jakąś kosmiczną eksplozję, z widocznymi śladami pacnięć pędzla.

– Proszę usiąść – powiedziała wskazując powabną ręką obłożoną poduszkami kanapę. – Napije się pan?

– Nie, dziękuję.

– A więc to nieprawda, że dziennikarze piją od rana do wieczora?

– Jeżeli się pije i pisze jednocześnie, to efekt jest nieszczególny.

– Tak przypuszczam – rzekła. – Dylan Thomas powiedział, że tylko na trzeźwo udaje mu się stworzyć coś dobrego.

– To inna klasa odparłem z uśmiechem.

– Ale zasada ta sama.

– Jak najbardziej.

Z głową przechyloną lekko na bok długo taksowała mnie wzrokiem. Zielona sukienka spowijała nieruchomymi fałdami jej smukłe ciało. Fantastyczne nogi w najmodniejszych pończochach wsunięte były w lśniące zielone buciki ze złotymi sprzączkami, a jedyny dodatek do tego stroju stanowił złoty zegarek z szerokim paskiem, który nosiła na lewej ręce.

– Zapamięta mnie pan – powiedziała.

Skinąłem głową. Jej ciało, obleczone w zieloną sukienkę, poruszyło się ledwo uchwytnie.

– I ja pana zapamiętam – dodała wolno, nadając temu zdaniu szczególny sens.

Jej głos, mimikę twarzy i gesty cechował niewzruszony spokój. Być może przywidziało mi się tylko, że przeskoczyła między nami iskra zmysłowości. Następna jej kwestia z pewnością nie kryła żadnego podtekstu i nie stanowiła zachęty.

– Pan naprawdę lubi konie? – spytała. Tak, lubię – odparłem.

– Pół roku temu przysięgłabym, że w życiu nie wybiorę się na wyścigi.

– Ale teraz już pani chodzi?

– Z chwilą kiedy Harry wygrał Egocentryka na tej loterii, życie w naszej głuszy odmieniło się.

Właśnie o tym chciałbym napisać – powiedziałem.

Wyjaśniłem następnie, że sprowadził mnie do tego domu artykuł dla „Lakmusa”. Gonitwa o Puchar Latarnika, wywiad środowiskowy itd. Akurat w tym momencie wybrani przeze mnie nietypowi właściciele konia wyścigowego, Harry i Sara Huntersonowie, wrócili do domu po niedzielnym lunchu w klubie golfowym, przynosząc ze sobą powiew świeżego powietrza, zmieszanego z dymem kosztownych cygar i zapachem nie przetrawionego do końca dżinu.

Pan Hunterson, potężnej postury sześćdziesięciolatek o niedźwiedzim uroku, wyglądał na człowieka nawykłego do rozkazywania i zaprzysięgłego konserwatystę. Domyślałem się, że czytuje „Telegraph” i jeździ dużym jaguarem. Z automatyczną skrzynią biegów, ma się rozumieć. Serdecznie uścisnął mi rękę i wyraził swoje zadowolenie, że jego siostrzenica się mną zajęła.

Tak, dziękuję – powiedziałem.

Gail, kochanie, nie dałaś panu Tyrone’owi nic do picia upomniała ją ciotka. Bo nie chciał.

Obie panie odnosiły się do siebie z chłodną uprzejmością, rozmawiając ugrzecznionym tonem. Pani Hunterson musiała być ze trzydzieści lat starsza od Gail, ale dokładała usilnych starań, żeby nie dać się nadgryźć zębowi czasu. Cała jej postać zdradzała dbałość o wygląd – od pofarbowanych na złotawy odcień włosów, przez rdzawą sukienkę po brązowe golfowe buty na grubej podeszwie. Dobrze zachowaną figurę zawdzięczała głównie diecie zapożyczonej od zaglądających do kieliszka mężczyzn, zdradzał ją tylko obwisły podbródek. Golf i dżin nie wyryły jej zmarszczek nigdzie z wyjątkiem okolic oczu. Usta nadal miała pełne i kształtne. Efektowna powierzchowność budziła nadzieje, że pani Hunterson ma błyskotliwy umysł, lecz okazały się one iluzoryczne. Była osobą ograniczoną, a jej zachowanie i poglądy tak schludne, uporządkowane i równfe podrobione, jak jej dom.

Przeprowadzenie wywiadu z jej mężem okazało się łatwe, bo zaliczył tego dnia dziewiętnaście dołków.

– Ten los loteryjny kupiłem na potańcówce w klubie golfowym – powiedział. – Sprzedawał je jakiś gość, znajomy znajomego, no i dałem mu za niego funta. Wie pan, jak to jest na potańcówce. Powiedział, że to na cele dobroczynne. Pomyślałem, że funt to trochę za dużo jak na los loteryjny, nawet jeśli w grę wchodzi koń. A ja przecież wcale nie chciałem konia. Aż tu raptem, diabli nadali, wygrywam go. To dopiero kłopot, co? Ni stąd, ni zowąd posiąść konia, którego się nie umie dosiąść.

Roześmiał się, oczekując, że ten żarcik zostanie odpowiednio nagrodzony.

Nie zawiodłem go. Pani Hunterson i Gail miały miny świadczące, iż tyle razy już słyszały o tym posiadaniu i dosiadaniu, że teraz przy każdej powtórce zgrzytały zębami.

– Czy mógłby mi pan opowiedzieć o wpływach, jakie pana ukształtowały i o pańskim życiu?

– Historia mojego życia, tak?

Zaśmiał się serdecznie, spoglądając to na żonę, to na siostrzenicę, w poszukiwaniu aprobaty. Głowę miał dużą i kształtną, choć odrobinę przytłusty kark. Było mu do twarzy z opaloną łysiną i starannie przyciętym wąsikiem. Widoczne na policzkach cienkie żyłki tworzyły okrągłe rumieńce.

– Historia mojego życia – powtórzył. – Od czego mam zacząć?

– Niech pan zacznie od urodzenia i jedzie dalej – powiedziałem.

Tylko największe sławy, które mają po uszy wywiadów, albo przysięgli introwertycy bądź ludzie bezwzględnie okrutni potrafią się oprzeć takiej propozycji. Huntersonowi rozbłysły oczy i z entuzjazmem przystąpił do zwierzeń.

Urodził się na przedmieściu Surrey w jednorodzinnym domu ze dwa razy mniejszym od tego, którego właścicielem był obecnie. Chodził do zwykłej szkoły, później do mało znanej prywatnej szkoły średniej, a zaraz po jej ukończeniu dostał zapalenia płuc i nie przyjęto go do wojska. Podjął pracę w City, w biurze pewnej spółki finansowej i wspiął się po szczeblach kariery od stanowiska młodszego urzędnika do dyrektora, wykorzystując przygodne informacje, dzięki którym uzbierał niewielki kapitalik na giełdzie. Żadnych podejrzanych manipulacji, żadnych nierozważnych decyzji; zarobił jednak tyle, żeby po przejściu na emeryturę mieć zapewniony byt na takim poziomie, do jakiego przywykł.

Ożenił się mając dwadzieścia cztery lata, a w pięć lat potem jego samochód staranowała ciężarówka, zabijając mu żonę, trzyletnią córkę i owdowiałą matkę. Przez piętnaście lat bardzo rozrywany na przyjęciach Hunterson „rozglądał się”. Aż kiedyś poznał Sarę. Spotkali się po raz pierwszy w lokalu partii konserwatywnej, gdzie pracowali oboje na ochotnika wypisując adresy wyborców, do których miano rozesłać broszury partyjne w związku z wyborami uzupełniającymi, no i w trzy miesiące potem wzięli ślub. W dźwięcznym i pewnym siebie głosie człowieka sukcesu, jakim był Hunterson, pobrzmiewało echo motywów tego drugiego małżeństwa. Po prostu zaczynała mu doskwierać samotność.

W porównaniu z innymi ludzkimi żywotami, w życiu Huntersona nie zdarzyło się nic ciekawego ani godnego uwagi. Dla „Famy” nie znalazłem w tym, co powiedział, żadnego tematu, a dla „Lakmusa” tyle co kot napłakał. Zrezygnowany spytałem, czy nie zamierza pozbyć się Egocentryka.

– Nie, nie, skądże – odparł. – W zasadniczy sposób odmienił nasze życie.

– To znaczy?

– Znaleźli się dzięki niemu kilka stopni wyżej w hierarchii towarzyskiej – powiedziała chłodno Gail. – Mają się teraz czym chwalić przy kuflu piwa.

Spojrzeliśmy wszyscy na nią. Głowę trzymała tak, że nie potrafiłem określić, czy była umyślnie zjadliwa, czy tylko uszczypliwa, a sądząc z niepewnej miny jej wuja, miał podobne wątpliwości. Jednakże nie dało się ukryć, że trafiła w sedno, za co ciotka zręcznie ją ukarała.

– Gail, kochanie, czy mogłabyś zrobić nam wszystkim herbaty? – zaproponowała.

Cała postać Gail zdradzała, że zrobi to z największą niechęcią. Wstała jednak ostentacyjnie wolno i wyszła z pokoju.

– Kochana dziewczyna – powiedziała pani Hunterson. – Choć może czasem odrobinę nieznośna.

Nieszczerość odebrała jej uśmiechowi całe ciepło, a poza tym pani Hunterson uznała za konieczne mówić dalej, udzielić wyjaśnień, którymi, jak się domyślałem, obsypywała przy pierwszej nadarzającej się okazji każdego nowego gościa.

– Siostra męża poślubiła adwokata… to bardzo inteligentny człowiek… ale, wie pan… Murzyn!

– Tak – powidziałem.

– Naturalnie bardzo kochamy Gail, a ponieważ jej rodzice wrócili do ojczyzny ojca po odzyskaniu przez ten kraj niepodległości, ona zaś urodziła się w Anglii i chciała tu zostać, więc… jednym słowem mieszka z nami.

– Tak – powtórzyłem. – Na pewno się z tego cieszy.

To smutne, pomyślałem, że w ogóle odczuwają potrzebę tłumaczenia się z tego. Gail obywała się bez wyjaśnień.

– Gail uczy w szkole sztuk pięknych w Victorii – dodał Hunterson. – Rysunku z dziedziny mody.

– Projektowania mody! – poprawiła go żona. – Jest w tym naprawdę dobra. Jej uczniowie zdobywają nagrody.

W jej głosie zabrzmiała ulga, bo przecież zrozumiałem już sytuację, mogła więc sobie pozwolić na okazanie wielkoduszności. Trzeba przyznać, uwzględniwszy z dawien dawna zakorzenione przesądy, których padła ofiarą, że jej się to udało. Szkoda tylko, że wysiłek, jaki w to włożyła, był aż tak widoczny.

– A jak wyglądało życie pani? – spytałem. – I co myśli pani o Egocentryku?

Odpowiedziała, sumitując się, że historia jej życia nie jest tak ciekawa. Harry’ego poznała w rok po śmierci pierwszego męża, który był okulistą i, poza przelotnie podejmowanymi zajęciami ochotniczymi, zajmowała się prowadzeniem domu dla nich obojga. Była zadowolona, że mąż wygrał konia, lubiła chodzić na wyścigi jako właścicielka, uważała, że robienie zakładów jest podniecające, stawiała jednak zwykle tylko dziesięć szylingów, a poza tym jej i Gail sprawiło przyjemność wymyślanie stroju dla dżokeja dosiadającego Egocentryka.

– A jak ten strój wygląda? – spytałem.

– Biała bluza ze szkarłatnymi i turkusowymi znakami zapytania, turkusowe rękawy, czerwona czapka.

– Na pewno bardzo ładny – pochwaliłem, uśmiechając się. – Będę go wypatrywał na torze.

Hunterson dodał, że przed Pucharem Latarnika jego trener planuje wystawić Egocentryka do jeszcze jednej gonitwy, może więc mógłbym go wtedy zobaczyć. Przytaknąłem niezobowiązująco i w tym momencie weszła Gail niosąc herbatę.

Huntersonowie w szybkim tempie wlali w siebie po trzy filiżanki, równocześnie spojrzeli na zegarki i oznajmili, że czas nagli i jeżeli mają zdążyć do Murrowów na drinka, to muszą się zbierać.

– Ja nie pojadę, bo mam robotę – powiedziała Gail – Podziękujcie im za zaproszenie. Ale mogę po was przyjechać, jeśli wolelibyście nie prowadzić samochodu w drodze powrotnej. Zadzwońcie stamtąd po mnie.

Popijawa u Murrowów po dżinie wypitym z okazji parti golfa naraziłaby każdego na przykre konsekwencje, gdyby przyszło dmuchać w balonik. Huntersonowie skinęli głowa mi i wyrazili jej swoją wdzięczność. -

– Zanim państwo odjadą, czy moglibyście mi pokazać jakieś wycinki z gazet? I ewentualnie zdjęcia? – spytałem.

– Ależ oczywiście – zgodził się Hunterson. – Gail pokaże je panu, prawda, złotko? Musimy pędzić, kochany, ci Murrowowie, rozumie pan… On jest prezesem klubu golfowego. Miło mi było pana poznać. Mam nadzieję, że ogólnie dowiedział się pan wszystkiego, co potrzeba. Gdyby chciał się pan dowiedzieć czegoś więcej, proszę śmiało dzwonić.

– Dziękuję – odparłem, ale już mnie chyba nie usłyszał. Huntersonowie udali się na górę, potem zeszli na dół, trzasnęli frontowymi drzwiami i odjechali. Po ich wyjściu dom ogarnęła cisza.

– Właściwie to nie są alkoholikami – powiedziała Gail. – Po prostu wędrują ochoczo od kieliszka do kieliszka.

Teraz na nią przyszła kolej, żeby udzielić mi wyjaśnień. Ale w jej głosie nie zabrzmiał wcale ton usprawiedliwienia, jak u ciotki, a tylko rzeczowość.

– Używają życia – odparłem. Gail uniosła brwi.

– Wie pan, że tak – powiedziała. – Muszę przyznać, że nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Egocentryczka, oceniłem ją w duchu. Opanowana. Chłodna uczuciowo. Wszystkie cechy, jakich nie lubiłem w kobiecie. I wszystkie, jakich szukałem. Pokusa trudna do przezwyciężenia.

– Chce pan obejrzeć te zdjęcia? spytała.

– Tak, bardzo proszę.

Przyniosła kosztowny, oprawny w skórę album i zaczęliśmy go oglądać karta po karcie. W nielicznych wycinkach nie znalazłem żadnych nowych informacji. Żadne ze zdjęć nie przykuwało uwagi na tyle, żeby się nadawać do druku w „Lakmusie”. Zapowiedziałem, że zjawię się któregoś dnia w najbliższym czasie z fotoreporterem. Gail odłożyła album, a ja wstałem, żeby się pożegnać.

– Zadzwonią od Murrowów nie wcześniej niż za dwie godziny – powiedziała. – Może pan zostanie i jednak się czegoś napije.

Spojrzałem na zegarek, pociągi odchodziły co pół godziny. Pomyślałem, że mogę sobie pozwolić na przepuszczenie najbliższego. Tam czekała Elżbieta. Tu Gail. I przecież to tylko jedna godzina.

– Tak – odparłem. – Napiję się.

Nalała mi piwa i przyniosła jedno dla siebie. Usiadłem z powrotem na kanapie, a ona splatając z gracją nogi przysiadła na dużej aksamitnej poduszce leżącej na podłodze.

– Jest pan oczywiście żonaty?

– Tak – przyznałem.

– Jak zwykle ci, którzy są interesujący.

– To dlaczego pani nie jest mężatką?

Uśmiechnęła się z uznaniem, odsłaniając mlecznobiałe połyskliwe zęby.

– O… małżeństwo może poczekać. Długo? – spytałem.

– Chyba… aż znajdę kogoś, z kim nie mogłabym się rozstać.

– Rozstała się pani z niejednym?

– Z niejednym potwierdziła kiwając głową. Łyknęła piwa i spojrzała na mnie znad szklanki. – A pan? Jest pan wierny żonie?

Mimo woli zamrugałem oczami.

– Przeważnie – powiedziałem ostrożnie. Ale nie zawsze?

Nie zawsze.

27Po długim, rozważnym milczeniu wypowiedziała jedno krótkie zdanie:

– To dobrze.

– Przepraszam, to filozoficza uwaga, czy propozycja – spytałem.

Roześmiała się.

– Po prostu lubię wiedzieć, na czym stoję – odparła.

– Z szeroko otwartymi oczami i niezmąconym spojrzeniem?

– Nie znoszę komplikacji – przytaknęła.

– A zwłaszcza uczuciowych?

– Trafił pan w sedno.

Pomyślałem, że jeszcze nigdy nie była zakochana. Owszem, często szła z kimś do łóżka, ale nie kochała nigdy. Nie podobało mi się to, a jednak tego właśnie pragnąłem. Zdusiłem w sobie zdradliwy podszept i, jak przystało na dobrego dziennikarza, zapytałem ją o jej pracę.

– Nie narzekam – odparła, wzruszając ramionami. – Na każdą setkę studentów przypada najwyżej jeden prawdziwy talent. Przeważnie mają pięć razy tyle ambicji, co pomysłów.

– Czy pani sama też projektuje stroje?

– Nie dla firm szyjących ciuchy. Trochę dla siebie, dla Sary i dla szkoły. Wolę uczyć. Sprawia mi przyjemność, że potrafię przekształcić mgliście artystyczną niewiedzę w fachowość.

– I zobaczyć swój wpływ na całej Oxford Street? Skinęła głową, oczy błyszczały jej z rozbawienia.

– Pięciu spośród największych producentów odzieży zatrudnia jako projektantów moich byłych uczniów. Jeden z nich jest taką indywidualnością, że zawsze rozpoznam jego kreacje na wystawie sklepu.

– Lubi pani mieć władzę – powiedziałem.

– A kto nie lubi?

– Mądrzy ludzie.

– Bo każda władza deprawuje? – spytała z ironią.

– Każdy z nas ma jakąś słabość – odparłem pojednawczo.

Do jakiej pani się przyznaje? Roześmiała się.

– Mam chyba słabość do pieniędzy. Całe szkolnictwo kuleje finansowo.

– Więc zadowala się pani belferską władzą.

Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Nie mogąc powstrzymać mimowolnego skurczu twarzy spuściłem wzrok, zatapiając spojrzenie w piwie. Jej słowa tak trafnie podsumowały moją nieodmienną sytuację. Po jedenastu latach nie godziłem się z nią bardziej niż kiedykolwiek.

– O czym pan myśli? – spytała.

– Że chciałbym pójść z panią do łóżka.

Wzięła głęboki oddech. Oderwałem wzrok od zwietrzałego ciemnego płynu przygotowany na każdą formę kobiecego oburzenia. Mogłem się przecież co do niej mylić.

Wyglądało jednak na to, że nie. Śmiała się. Była zadowolona.

– Wali pan prosto z mostu. Mhm.

Odstawiłem piwo i wstałem z uśmiechem. Na mnie już czas – powiedziałem. – Muszę zdążyć na pociąg.

Po tym, co pan powiedział? Nie może pan teraz odejść.

Zwłaszcza po tym, co powiedziałem. Zamiast odpowiedzieć, stanęła przy mnie. Ujęła moją dłoń i wsunęła mi palce w złote kółko na końcu suwaka z przodu sukienki.

– Teraz niech pan się śpieszy – powiedziała.

– Znamy się zaledwie parę godzin – zaprotestowałem.

– Zwrócił pan na mnie uwagę już po paru minutach. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Po paru sekundach – sprostowałem.

– Lubię nieznajomych – oświadczyła, błyskając zębami. Pociągnąłem w dół za kółko, otwierając suwak – najwyraźniej o to jej chodziło.

Przed kominkiem Huntersonów leżał biały, puszysty dywan. Miałem wrażenie, że Gail kocha się na nim nie po raz pierwszy. Nie traciła czasu i nie była ani trochę skrępowana. Zdjęła buciki i pończochy. Strząsnęła z siebie sukienkę i zrzuciła zielone bikini. Jej śniada skóra tchnęła ciepłem w zapadającym zmierzchu, a figura zapierała dech.

Przeżyłem z nią wspaniałe chwile. Była zarówno kochanką hojną, jak i doświadczoną. Wiedziała kiedy pieścić lekko, a kiedy z wigorem. Wziąłem ją z żarliwą wdzięcznością, która była uczciwą namiastką miłości.

Kiedy skończyliśmy, wyciągnąłem się przy niej na dywanie, czując jak po wyzwoleniu napięcia osłabłe członki ciążą mi i omdlewają. Świat oddalił się o milion lat świetlnych i nie śpieszyło mi się do niego.

– Uch! – powiedziała zadyszana, śmiejąc się. – O rety, naprawdę tego potrzebowałeś.

– Mhm.

– Czy twoja żona nie pozwala ci…?

Elżbieto, pomyślałem. Mój Boże, Elżbieto. Muszę czasem to robić. Tylko czasem.

Zawładnęło mną na nowo znajome, nużące poczucie winy. Znów osaczył mnie świat.

Usiadłem i popatrzyłem niewidzącym wzrokiem na pociemniały pokój. Gail widocznie zorientowała się, że popełniła nietakt, bo podniosła się z westchnieniem i ubrała bez słowa.

Na dobre i na złe, pomyślałem gorzko. W dostatku i w biedzie. W zdrowiu i w chorobie będziesz jej wierny aż do końca waszych dni. Powiedziałem, że będę.

W dniu, w którym składałem to przyrzeczenie, wydawało mi się ono łatwe do spełnienia. Jednak nie dotrzymałem go. Gail była czwartą kobietą, jaką miałem w ciągu jedenastu lat. Pierwszą od blisko trzech.

– Jeżeli będziesz tak siedział, spóźnisz się na pociąg – sprowadziła mnie na ziemię.

Spojrzałem na zegarek, prócz którego nic na sobie nie miałem. Zostało mi piętnaście minut.

– Odwiozę cię na stację – powiedziała z westchnieniem. Dojechaliśmy tam z zapasem czasu. Wysiadłem z samochodu i podziękowałem jej uprzejmie za podwiezienie.

– Zobaczymy się jeszcze? – spytała. Zwykłe pytanie, żeby uzyskać odpowiedź. Zadane bez niepokoju. Kiedy tak na mnie patrzyła przez otwarte okno samochodu combi przy stacji Virginia Water, bardzo przypominała typową żonę z przedmieścia odwożącą męża na pociąg. Chłodna i jakże niepodobna do tamtej, figlującej na dywanie. Prędka i w namiętności, i w opanowywaniu uczuć. Takiej kobiety było mi trzeba.

– Nie wiem – odparłem niezdecydowanie. Na końcu peronu zapaliło się zielone światło.

– Do widzenia – powiedziała spokojnie.

– Czy wuj z ciotką zawsze w niedzielę grają w golfa? – spytałem ostrożnie.

Roześmiała się, aż żółte światła stacji odbiły się w jej oczach i na jej zębach.

– Niezawodnie.

– Może…

– Może zadzwonisz, a może nie. – Skinęła głową. – Tak jest uczciwie. A ja może będę w domu, a może mnie nie będzie.

Spojrzała na mnie przeciągle, uśmiechając się trochę do mnie, a trochę do siebie. Nie płakałaby, gdybym się więcej nie pokazał. A gdybym się pokazał, ugościłaby mnie. – Ale jeżeli chcesz się jeszcze ze mną zobaczyć, to długo z tym nie zwlekaj – dodała.

Podsunęła do góry szybę i odjechała bez jednego skinienia ręką i nie oglądając się ani razu za siebie.

Elektryczny pociąg, który miał mnie zawieść do domu, jak zielony robak wsunął się cicho na stację. Czterdzieści minut jazdy do Waterloo. Stamtąd metrem do King’s Cross. Trzy czwarte mili na piechotę. Dość czasu, żeby porozkoszować się odkrytym na nowo uczuciem zaspokojenia, przenikającym ciało. Dość czasu, żeby je potępić. Stanowczo zbyt często moje życie przypominało pole bitwy, na którym sumienie i żądza walczyły ze sobą o lepsze. A bez względu na to, które z nich brało górę, przegrany byłem zawsze ja.

– Spóźniłeś się – skarciła mnie teściowa z irytacją, co było do przewidzenia.

– Przepraszam.

Przyglądałem się, jak ze złością, szarpiąc palcami, naciąga rękawiczki. Płaszcz i kapelusz miała już na sobie, kiedy wszedłem.

– Z nikim się nie liczysz. Zanim dojadę do domu, zrobi się prawie jedenasta.

Nie odpowiedziałem.

– Jesteś egoistą. Wszyscy mężczyźni to egoiści.

Nie było sensu ani jej potakiwać, ani się z nią spierać. Katastrofalne, krótkotrwałe małżeństwo zostawiło w jej psychice głębokie urazy, które dokładając starań, przekazała swojemu jedynemu dziecku. Kiedy poznałem Elżbietę, chorobliwie bała się mężczyzn.

– Jesteśmy po kolacji – oznajmiła moja teściowa. – Zmywanie zostawiłam dla pani Woodward.

Z pewnością nic tak nie mogło zepsuć humoru pani Woodward, jak witająca ją w poniedziałek rano sterta brudnych naczyń z pozasychanymi resztkami jedzenia.

– Świetnie – powiedziałem, uśmiechając się fałszywie.

– Do widzenia Elżbieto – zawołała teściowa.

– Do widzenia mamo.

Otworzyłem jej drzwi, ale mi nie podziękowała.

– No to do następnej niedzieli – powiedziała.

– Zapraszamy.

Uśmiechnęła się cierpko, wiedząc, że nie mówię tego szczerze. Ponieważ przez cały tydzień pracowała jako recepcjonistka w prywatnej klinice dla odchudzających się, na odwiedziny u córki miała czas tylko w niedzielę. Najczęściej marzyłem, żeby zostawiła nas w spokoju, ale tej niedzieli jej wizyta umożliwiła mi wypad do Virginia Water. Ukręciłem łeb myślom o następnej niedzieli i o tym, jak mógłbym ją wykorzystać.

Po wyjściu teściowej podszedłem do Elżbiety i pocałowałem ją w czoło.

– Cześć – powiedziałem.

– Cześć, odrzekła. – Dobrze się bawiłeś po południu? Cios prosto w serce.

– Mhm.

– To dobrze… Mama znów zostawiła brudne naczynia – powiedziała.

– Nie przejmuj się, pozmywam.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła!

Oboje znaliśmy odpowiedź. Beze mnie spędziłaby resztę życia w szpitalu, jak więzień pozbawiony możliwości ucieczki. Nie mogła oddychać bez elektrycznej pompy, pomrukującej u stóp jej łóżka. Nie mogła sama pokroić sobie jedzenia ani dotrzeć o własnych siłach do łazienki. Elżbieta, moja żona, była w dziewięćdziesięciu procentach sparaliżowana po heinemedinie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Mieszkaliśmy nad rzędem garaży w zaułku na tyłach Grays Inn Road. Jakaś spółka budowlana zburzyła niedawno stare domy naprzeciwko, dzięki czemu przynajmniej od czasu do czasu zalewało nas wieczorne słońce, ale teraz wznosiła fundamenty pod blok mieszkalny. Gdyby po jego zbudowaniu otoczyły nas zewsząd mury zaciemniające nam mieszkanie, musiałbym szukać innego. Niezbyt miła perspektywa. Przeprowadzaliśmy się już dwukrotnie i zawsze były z tym trudności.

Mieszkaliśmy dziesięć minut spacerkiem od redakcji „Famy”, żeby skrócić do minimum czas mojej wędrówki do pracy i z powrotem, jak również dlatego, że pociągi na wyścigi odjeżdżały przeważnie z Londynu. Okazało się, że w Londynie o wiele lepiej jest mieszkać w jakimś cichym zakątku, niż przy głównej ulicy. W naszym małym zaułku wszyscy sąsiedzi wiedzieli o chorobie Elżbiety, więc przechodząc pod jej oknem zadzierali głowę do góry i machali do niej ręką, a wielu z nich wpadało na pogawędkę i robiło nam zakupy.

Codziennie rano przychodziła pielęgniarka rejonowa, żeby robić masaż parowy zapobiegający odleżynom, który ja powtarzałem wieczorem. Pani Woodward, pielęgniarka częściowo kwalifikowana, lecz bez dyplomu, dyżurowała przy Elżbiecie przez sześć dni w tygodniu, od dziewiątej trzydzieści do szóstej po południu, a w razie potrzeby zgadzała się zostać dłużej. Najwięcej trudności nastręczało to, że Elżbieta nie mogła zostać w mieszkaniu sama nawet na pięć minut, ze względu na możliwość przerwy w dostawie prądu. Gdyby wysiadło główne źródło zasilania, mogliśmy podłączyć jej respirator do baterii, albo też obsługiwać go ręcznie, ale zawsze ktoś musiał być na miejscu, żeby zrobić to prędko. Pani Woodward była kobietą w średnim wieku, miłą, rzetelną i spokojną, a Elżbieta lubiła ją. Była również bardzo kosztowna, a ponieważ państwo ubezpieczeń społecznych przymyka swoje kaprawe oczy na niezdolne do samodzielnego życia żony, nie mogłem starać się choćby o ulgę podatkową z tytułu niezbędnych usług pani Woodward. Musieliśmy ją zatrudniać, a ona utrzymywała nas w biedzie – oto jak się sprawy miały.

W jednym z garaży pod naszym mieszkaniem stała stara furgonetka marki bedford, która była jedynym odpowiednim dla nas środkiem transportu. Wyposażyłem ją wiele lat temu w przenośną kozetkę, tak żeby mogła przewieźć Elżbietę, pompę, baterie i całą resztę. Wprawdzie cotygodniowy wyjazd byłby zbyt męczący, ale od czasu do czasu pozwalało to Elżbiecie zmienić otoczenie i odetchnąć wiejskim powietrzem. Dwukrotnie wybraliśmy się nad morze w przyczepie campingowej, ale dla Elżbiety było to niewygodne i czuła się nieswojo, a poza tym za każdym razem padało, więc daliśmy sobie z tym spokój. Oświadczyła, że wystarczają jej jednodniowe wycieczki. Chociaż lubiła je, to jednak ją wyczerpywały.

Respirator miała nowoczesny, pancerzowy, tak zwany spiropancerz, a nie starego typu, całkowicie otaczające ciało żelazne płuco. Spiropancerz przypominał nieco napierśnik zbroi. Przykrywał całą klatkę piersiową, oblamowany był grubym wałkiem z lateksu i przypięty opasującymi ciało paskami. Oddychanie polegało właściwie na zasysaniu powietrza. Połączona ze spiropancerzem grubym, elastycznym wężem pompa na zmianę to wytwarzała wewnątrz niego częściową próżnię, to znów tłoczyła powietrze. W fazie próżni klatka piersiowa Elżbiety unosiła się, pozwalając powietrzu wpłynąć do płuc. W fazie tłoczenia jej pierś zapadała się, wypychając z płuc zużyte powietrze.

Spiropancerz, znacznie wygodniejszy i łatwiejszy w obsłudze niż respirator skrzynkowy, miał tylko jedną wadę. Choćbyśmy nie wiem jak się starali i upychali niezliczone szaliki i swetry pomiędzy wałek z lateksu a koszulę nocną, i tak wciąż jej wiało. Jakoś to znosiła, o ile powietrze w mieszkaniu było ciepłe. Latem nie mieliśmy z tym kłopotu. Trudno się jednak dziwić, że zimne powietrze, ustawicznie owiewające jej pierś, bardzo jej przeszkadzało. Poza tym chłód ograniczał do zera tę niewielką, jaka jej pozostała, zdolność wykonywania ruchów lewą ręką i nadgarstkiem, a bez nich nie mogła się obejść. Rachunki za ogrzewanie płaciliśmy astronomiczne.

W ciągu dziewięciu i pół roku od wyciągnięcia jej ze szpitala, nabyliśmy niemal wszystkie wymyślne aparaty i urządzenia, jakie tylko wynaleziono. Całe mieszkanie było zasłane drutami i bloczkami. Elżbieta mogła czytać książki, zaciągać zasłony, zapalać i gasić światło, radio, telewizor, korzystać z telefonu i pisać listy na maszynie. Większość tych czynności umożliwiała elektryczna magiczna skrzynka o nazwie Possum. Przy pozostałych działał system dźwigni uruchamianych muśnięciem palca. Naszą ostatnią zdobycz stanowił elektryczny bloczek, który podnosił za łokieć lewą rękę i przekręcał ją, umożliwiając Elżbiecie samodzielne spożywanie niektórych potraw, bo inaczej trzeba ją było karmić łyżeczką. A dzięki elektrycznej szczoteczce na uchwycie mogła też sama myć sobie zęby.

Ja spałem w drugim końcu pokoju na kanapie z dzwonkiem nad uchem na wypadek, gdyby potrzebowała mnie w nocy. Dzwonki zostały także zainstalowane w kuchni, łazience i maleńkim pokoiku służącym mi do pracy, które to pomieszczenia wraz z dużym pokojem składały się na nasze mieszkanie.

Kiedy Elżbieta zachorowała, byliśmy trzy lata po ślubie i oboje mieliśmy po dwadzieścia cztery lata. Mieszkaliśmy w Singapurze, gdzie pracowałem jako początkujący dziennikarz w biurze Agencji Reutera, a do Anglii przylecieliśmy na planowany miesięczny urlop.

W samolocie Elżbieta poczuła się źle. Raziło ją światło, odczuwała piekielny ból z tyłu głowy i bolesne kłucie w piersiach. Wysiadła na lotnisku Heathrow, przeszła kawałek po asfalcie, upadła w połowie drogi do dworca i już nigdy więcej nie wstała o własnych siłach.

Łączące nas uczucie przetrwało wszystko, co potem nastąpiło, ubóstwo, gniew, łzy, rozczarowania, desperacje. Po kilku latach wyszliśmy z tego i wszystko się jakoś ułożyło – mieszkaliśmy wygodnie, ja miałem dobrą pracę i prowadziliśmy w miarę ustabilizowane życie. Byliśmy bliskimi i wiernymi przyjaciółmi.

Ale nie kochankami.

Na początku próbowaliśmy. Naturalnie Elżbieta zachowała zmysł dotyku, ponieważ wirus polio atakuje jedynie nerwy ruchowe, czuciowe pozostawiając nie tknięte. Ale po zdjęciu spiropancerza mogła oddychać najwyżej przez trzy, cztery minuty, a poza tym jej wyniszczone ciało nie wytrzymywało najmniejszego obciążenia ani ucisku w którymkolwiek miejscu. Kiedy po kilku nieudanych próbach zaproponowałem, żebyśmy to na jakiś czas odłożyli, uśmiechnęła się do mnie z ogromną, jak mi się wydało, ulgą i od tamtej pory właściwie nie wracaliśmy do tego tematu. Wychowanie jakie otrzymała w dzieciństwie, pozwoliło jej bez trudu pogodzić się z pozbawionym fizycznych zbliżeń bytowaniem. Zupełnie jakby nie przeżyła tych trzech lat szczęśliwego małżeństwa.

Nazajutrz po moim wypadzie do Virginia Water wyszedłem z domu natychmiast po przyjściu pani Woodward i pojechałem bedfordem na północny wschód od Londynu, do serca hrabsta Essex. Tym razem celem mojej wyprawy był farmer, który na swoich polach wyhodował złoto w postaci Tomcia Palucha, faworyta gonitwy o Złoty Puchar Latarnika w zakładach długoterminowych, przed ogłoszeniem numerów startowych.

Chwasty porastały bujnie brzegi wyboistej drogi prowadzącej od dwóch zmurszałych słupków bramy wjazdowej bez skrzydeł do obejścia Victora Ronceya. Sam dom, niczym nie wyróżniająca się konstrukcja z brunatnych cegieł, stał w naniesionej przez wiatr kupie rozmokłych, nie uprzątanych liści i spoglądał tępo symetrycznymi, brudnymi oknami. Nieokreślonego koloru farba spokojnie odłaziła od stolarki, a nad kominami nie unosił się dym.

Zapukałem do uchylonych tylnych drzwi i zawołałem, zaglądając do małego korytarza, skąd głos mój rozszedł się po domu, ale nikt mi nie odpowiedział. Słychać było głośne tykanie taniego zegara. Mój zmysł powonienia zaatakowała bezpardonowo woń gumiaków świetnie obeznanych z krowim łajnem. Na brzegu kuchennego stołu leżała pozostawiona przez kogoś paczka z mięsem, z której, przesiąkając przez opakowanie z gazety, pociekła cienka stróżka wodnistej krwi i utworzyła na podłodze małą różową kałużę.

Obróciłem się na pięcie, przeszedłem przez niechlujne podwórze i zajrzałem do kilku przybudówek. W jednej stał traktor oblepiony mniej więcej sześcioletnią warstwą błota. W drugiej sterta przykurzonego koksu sąsiadowała z bezładnym stosem starych połamanych skrzynek i popiłowanych na kawałki gałęzi. Jeszcze jedna, większa szopa magazynowała kurz, pajęczyny i nic poza tym.

Kiedy stojąc na środku podwórza zastanawiałem się, czy wypada dalej wściubiać nos, zza rogu po drugiej stronie wyłonił się potężny młodzian w robionej na drutach pasiastej czapce z czerwonym pomponem. Prócz tego miał na sobie ogromny, niechlujny jasnoniebieski sweter i brudne dżinsy wetknięte w ciężkie gumiaki. Płowowłosy, z okrągłą, ogorzałą twarzą wyglądał na wesołego, prostego chłopaka.

– Dzień dobry – powiedział. – Szuka pan kogoś?

Głos miał beztroski naznaczony miejscową wymową.

– Pana Ronceya.

– Ujeżdża konie. Radzę przyjść później.

– Ile mu to zajmie?

– Jakąś godzinę – odparł, wzruszając ramionami.

– Wobec tego zaczekam, jeśli można – powiedziałem, wskazując swoją furgonetkę.

– Jak panu wygodniej.

Zrobił kilka kroków w stronę domu, po czym zatrzymał się i zawrócił.

– Ej, a czy pan przypadkiem nie jest tym facetem, który dzwonił?

– Jakim facetem?

– Jamesem Tyronem?

– Zgadza się.

– No to czemu, do diabła, nic pan nie mówi? Myślałem, że pan przejezdny… proszę do domu. Zje pan śniadanie?

– Śniadanie? Uśmiechnął się.

– Tak. Wiem, że dochodzi jedenasta. Ale ja wstaję przed szóstą. O tej porze jestem znów głodny.

Wprowadził mnie do domu przez tylne drzwi, zignorował cieknące mięso i wzmocnił woń gumiaków człapiąc przez kuchnię do drugich drzwi, które następnie otworzył.

– Mamo? – krzyknął. – Mamo!… Gdzieś tu jest – powiedział wzruszając ramionami i zawracając. – Nieważne. Zje pan jajecznicy?

Podziękowałem, ale kiedy wyciągnął gigantyczną patelnię i wrzucił do niej furę boczku, zmieniłem zdanie.

– A pan zaparzy kawę – polecił, wskazując ręką. Kubki, zmielona kawa, cukier, mleko, czajnik i łyżeczki stały razem na ławie koło zlewu.

– Mama wspaniale się organizuje – wyjaśnił z wesołym uśmiechem.

Usmażył fachowo sześć jaj i rozłożył je po równo na dwa talerze, dokładając z boku po pajdzie świeżego białego chleba.

Usiedliśmy przy kuchennym stole i nie pamiętam, kiedy ostatnim razem tak mi coś smakowało. Chłopak zjadł z apetytem, popił kawą, a potem odsunął od siebie talerz i zapalił papierosa.

– Na imię mi Peter – przedstawił się. – Zwykle nie jest u nas tak cicho, ale dzieciaki w szkole, a Pat z tatą.

– Pat?

– Mój brat. Jedyny dżokej w rodzinie, chociaż startuje przeważnie w przełajach. Pewno pan o nim nie słyszał.

– Niestety, nie.

– Czytuję pańską rubrykę. Prawie co tydzień.

– Bardzo mi miło.

Paląc papierosa przyglądał mi się, kiedy kończyłem jeść.

– Niewiele pan mówi, jak na dziennikarza – rzekł.

– Za to dużo słucham – odparłem.

– Słusznie – powiedział z uśmiechem.

– Wobec tego proszę mi opowiedzieć o Tomciu Paluchu.

– Źle pan trafił. Z tym musi się pan zwrócić do taty albo Pata. Mają hopla na punkcie koni. Ja tu tylko prowadzę gospodarstwo.

Nie spuszczał oka z mojej twarzy, chyba po to, żeby wyczytać w niej zaskoczenie, bo pomimo że niemal dorównywał mi wzrostem, to jednak był jeszcze bardzo młody. Ile pan ma lat? Szesnaście? – spróbowałem zgadnąć.

– Owszem. – Prychnął z goryczą. – Ale to próżny wysiłek, zwyczajnie strata czasu.

– Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzył. – Ano przez tę cholerną autostradę. Już prawie skończyli tę trzypasmową cholerę, a biegnie zaraz tam, po drugiej stronie naszych dziesięciu akrów. – Wskazał okno ręką, w której trzymał papierosa. – Tata aż się cały trzęsie, bo nie wie czy Tomcio Paluch wytrzyma to nerwowo, kiedy zaczną tam huczeć te wielkie ciężarowy. Od dwóch lat próbuje sprzedać gospodarstwo, ale nikt go nie chce. I trudno mieć o to do ludzi pretensję, no nie? – Na chwilę sposępniał. – A poza tym, widzi pan, nigdy nie wiadomo, kiedy znów capną nam kawałek ziemi, już zabrali pięćdziesiąt akrów, a to nie zachęca do prowadzenia gospodarstwa jak należy, prawda?

– No chyba.

– Gadali, że zburzą nasz dom – ciągnął. – Że niby stoi w takim miejscu, które nadaje się idealnie na stację obsługi, restauracje, wielki parking i jeszcze jedną szosę do Bishops Stratford. Z tej autostrady cieszy się tylko mój brat Tony, bo chce być kierowcą rajdowym. Ma jedenaście lat. To maniak.

Dobiegł nas zgrzyt i stukot kopyt, który rozlegał się coraz bliżej. Wstaliśmy obaj od stołu i wyszliśmy na podwórze, przypatrując się trzem koniom, które kroczyły ciężko po nierównym żwirowanym podjeździe i po ściągnięciu cugli zatrzymały się przed nami. Jeździec dosiadający pierwszego konia zsunął się z siodła, podał cugle drugiemu i podszedł do nas. Był to schludny, żylasty mężczyzna po czterdziestce, z bujną czupryną kasztanowatych włosów i płowymi wąsami.

– Pan Tyrone? – spytał.

Skinąłem głową. Mocno i energicznie uścisnął mi dłoń, co pasowało do jego zachowania i głosu, a potem usunął się na bok, odsłaniając mi widok na konia.

– Tamten gniady to Tomcio Paluch – powiedział, wskazując trzeciego konia, którego dosiadał młody człowiek bardzo podobny do Petera, tyle że drobniejszy. – A to mój syn Pat.

Ładny koń – powiedziałem nieszczerze. Właściciele z reguły oczekiwali pochwał, ale Tomcio Paluch wykazywał na oko tyle wspaniałych zalet, co nieoszlifowany diament. Miał pospolity łeb, zapadającą się lekko szyję osadzoną na słabych barkach, w dodatku brzuch gwałtownie zwężający się przy pachwinach. Na swoim podwórku wyglądał równie niezgrabnie, jak na torze wyścigowym.

– Ee – parsknął Roncey. – Wcale nie. On jest do wygrywania, a nie do pozowania. Proszę mi nie schlebiać. Nie bierze mnie to.

– Dobrze – powiedziałem spokojnie. – A więc ma pospolity łeb i szyję, kiepskie barki, a to, co jest za siodłem, też nie pieści oka.

– Teraz to co innego. Więc jednak zna się pan na rzeczy. Pat, oprowadź go naokoło podwórza.

Pat wykonał polecenie. Tomcio Paluch dreptał wokoło demonstrując ciężki i niezgrabny chód, który niekiedy znamionuje mistrzowską klasę. Ten koń, pochodzący od klaczy czystej krwi z rodu koni przełajowych i ojca, medalowego ogiera, był wybornym skoczkiem biegającym z szybkością, której wytłumaczenia próżno by szukać w jego rodowodzie. Kiedy niespodziewanie pojawiał się as tej miary, odkrycie jego walorów zabierało właścicielowi niemal tyle czasu, co publiczności. Cały biznes wyścigów konnych, z czego nikt nie zdawał sobie sprawy, był zorganizowany wbrew przekonaniu, że szczerozłote talenty końskie mogą wyjść z małych stajni, w których trenerem jest właściciel. Tomcio Paluch zdobył sławę dopiero po trzech sezonach, podczas gdy startując w barwach dużej modnej prywatnej stajni trafiłby na szpalty gazet już po pierwszym wyścigu.

– Hodowałem go licząc, że moi synowie będą mieli konia do wyścigów przełajowych – rzekł Roncey. – Więc przez jeden cały sezon puszczaliśmy go na przełaje i poza jednym przypadkiem, kiedy Pat się wycofał, nie przegrał ani razu. A w zeszłym roku postanowiliśmy spróbować sił w gonitwach przeszkodowych, no i Tomcio Paluch pobiegł i wygrał „bieg za lisem” w Cheltenham.

– Tak, pamiętam – powiedziałem.

– Właśnie. No więc w zeszłym roku wypróbowaliśmy go w otwartych gonitwach handicapowych, tych pomniejszych…

– I wygrał cztery z sześciu – dopowiedziałem za niego.

– Wiedzieć to pański zawód. Pat – krzyknął. – Zaprowadź go do boksu. – I dodał zwracając się znów do mnie. – Chce pan obejrzeć inne konie?

Skinąłem głową i poszliśmy przez podwórze za Patem z pozostałymi dwoma końmi, a potem skręciliśmy za róg, zza którego wyłonił się na początku Peter.

Za walącą się stodołą stał schludny rząd sześciu dobrze utrzymanych drewnianych boksów krytych dachówką i z drzwiami świeżo pomalowanymi na czarno. Nawet jeżeli reszta gospodarstwa chyliła się ku upadkowi, to stajnie były wyszykowane jak na pokaz. Od razu widać było, co jest najbliższe sercu gospodarza – jego skarb.

– No tak – powiedział Roncey. – W zasadzie mamy jeszcze tylko jednego konia wyścigowego, nazywa się Klondyke, to ten, na którym jechałem. Na wiosnę ścigał się na przeszkodach. Szczerze mówiąc niewiele zwojował.

Podszedł do przedostatniego boksu, wprowadził do niego konia i przywiązał go. Kiedy zdjął mu siodło, spostrzegłem, że Klondyke jest lepiej zbudowany niż Tomcio Paluch, co jeszcze niewiele mówiło, ale jego zdrowa sierść rzucała się w oczy.

– Dobrze wygląda – orzekłem.

– Żre jak smok – rzekł beznamiętnie Roncey – i jest bardzo wytrzymały, więc mu nie żałujemy.

– Biega tylko jednym tempem – wtrącił z żalem Pat stojący tuż za mną. – Nie potrafi przyśpieszyć. Szkoda. Wygrał tylko dwa przełaje. Nic więcej.

W jego głosie wypowiadającym te lakoniczne zdania pobrzmiewała cichutka nutka zadowolenia, więc zerknąłem na niego z ukosa. Spostrzegłszy mój wzrok zmienił wyraz twarzy, wpierw jednak ja zdobyłem pewność, że do sukcesów koni odnosi się z mieszanymi uczuciami. Kiedy one awansowały do wielkich, ogólnokrajowych gonitw z przeszkodami, on nie. Angażowano wówczas starszych dżokejów amatorów, później zawodowców. Ojciec z synem mieli więc ze sobą na pieńku.

– A co pan trzyma w pozostałych boksach? – spytałem Ronceya, kiedy zamknął drzwi przegrody Klondyke’a.

– Na końcu starego siwosza przeszkodowca, a tu dwie klacze na przeszkody, obie źrebne. Ta, Piglet, to oczywiście matka Tomcia Palucha, jest źrebna z tym samym ogierem.

Nic z tego, pomyślałem, nie ma co liczyć na powtórny uśmiech losu.

– Sprzeda pan źrebaka – wypowiedziałem na głos przypuszczenie.

Roncey prychnął.

– Klacz jest wliczona w koszty utrzymania gospodarstwa – powiedział.

Uśmiechnąłem się w duchu. Rolnicy mogli trenować swoje konie i wpisywać wydatki w ogólne koszty prowadzenia gospodarstwa, ale jeśli sprzedawali któregoś z nich, zaliczano im to do „przychodów” i nakładano odpowiedni podatek. Gdyby Roncey sprzedał Tomcia Palucha albo jego brata, prawie połowa pieniędzy ze sprzedaży powędrowałaby do urzędu skarbowego.

– Wyprowadź klacze, Joe – polecił Roncey trzeciemu jeźdźcowi, potulnemu staruszkowi o skórze jak łyko.

Przyglądaliśmy się mu, jak puszcza je wolno na pobliskie pole. Pat stał przy bramie z Peterem, większym od niego, bardziej pewnym siebie i mającym ze sobą znacznie mniej problemów.

– Ma pan udanych synów – powiedziałem do Ronceya. Zacisnął usta. Nie byli jego dumą. Zamiast odpowiedzieć mi na mój podchwytliwy komplement, rzekł:

– Wejdziemy do domu i wypyta mnie pan o wszystko, co chce. Powiedział pan, że to do jakiegoś magazynu?

Skinąłem głową.

– Pat – krzyknął. – Wyczyść dobrze te trzy konie, nakarm, a Joe niech zabierze się do strzyżenia żywopłotu. Peter, nie stój tak. Masz swoją robotę.

Obaj synowie spojrzeli na niego ze ślepym posłuszeństwem, pod jakim zwykle kryje się kipiący bunt. Odeszli po wyraźnej zwłoce, z minami wyrażającymi spokój i pogodzenie się z losem. Były one jednak jak pokrywki tłumiące nagromadzoną parę. Pomyślałem, że być może któregoś dnia Roncey się nią sparzy.

Energicznie powiódł mnie przez podwórko i wprowadził do kuchni. Mięso wciąż leżało na stole, kapiąc. Roncey minął je i gestem zaprosił mnie, żebym wszedł za nim przez drzwi w głębi kuchni, prowadzące do małego ciemnego korytarza.

– Madge? zawołał. – Madge?

Ojcu powiodło się tak samo kiepsko jak wcześniej synowi. Wzruszył identycznie jak tamten ramionami i wprowadził mnie do pokoju równie zapuszczonego i niechlujnego, jak reszta gospodarstwa. Stosy śmieci, listów, gazet, ubrań, zabawek i rupieci niewiadomego przeznaczenia zaścielały wszystkie płaskie powierzchnie, w tym krzesła i podłogę. Na parapecie okna stał wazon ze zwiędłymi i uschłymi chryzantemami, a kilka pajęczyn pokrywało sufit bezwstydną siecią. Palenisko wypełniał ostygły popiół z wczorajszego dnia. Równie dobrze można było powiedzieć, że pokój nosi ślady zamieszkania, jak zaniedbania.

– Proszę usiąść gdzie się da – rzekł Roncey. – Żona pozwala chłopcom na wszystko. Brak jej stanowczości. Ja trzymam ich krótko, poza domem oczywiście.

– Ilu ich pan ma?

– Synów? Pięciu.

– I córkę? – spytałem.

– Nie – odparł szorstko. – Pięciu synów. – Nie była to dla niego przyjemna myśl. – Co to za magazyn?

– „Lakmus” – odparłem. – Chcą zamieścić relację z przygotowań do Pucharu Latarnika, więc pomyślałem, że tym razem pominę duże stajnie i dla odmiany rzucę trochę światła na kogoś innego.

– No tak, cóż - powiedział niepewnie. – Już o mnie kiedyś pisano.

– Tak, tak, oczywiście – uspokoiłem go.

– O Pucharze Latarnika również. Pokażę panu. – Wstał, podszedł do biurka z dwoma rzędami szuflad, wyciągnął jedną z nich do końca i przyniósł tam, gdzie siedziałem. Położył szufladę na środku kanapy, zmiótł ręką na podłogę pognieciony sweter, dwa poobijane samochodziki oraz puste papierowe opakowanie i sam usiadł na opróżnionym miejscu.

Szuflada zawierała stos fotografii i wycinków wrzuconych na kupę. Nikt tu bynajmniej niczego nie wklejał do drogich, oprawnych w skórę albumów, jak u Huntersonów.

Moje myśli pomknęły do Gail. Widziałem, że Roncey coś do mnie mówi, ale akurat w tej chwili myślałem o niej. Jej krągłościach, pachnącej, śniadej skórze. Roncey czekał na odpowiedź, a ja nie dosłyszałem pytania.

– Przepraszam powiedziałem.

– Pytałem, czy zna pan Berta Checkova. – Trzymał w ręku długi wycinek z gazety ze zdjęciem i rzucającym się w oczy tytułem „Stawiać na Tomcia Palucha, i to JUŻ!”

– I tak… i nie – odparłem niezdecydowanie.

– Jak to? – spytał szorstko. – Pracuje pan w tej samej branży, więc powinien pan go chyba znać.

– Rzeczywiście, znałem go. Ale umarł. W zeszły piątek. Wziąłem wycinek i zacząłem czytać, a Roncey odegrał rolę wstrząśniętego, ale mało przekonywająco, bo w jego głosie przebijała obojętność.

Przewidując szanse Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika Bert wyrażał się dosadnie i barwnie. Jego zdaniem taksator od handicapów był ślepy i cierpiał na zaćmienie umysłowe wyznaczając Tomciowi Paluchowi obciążenie sześćdziesiąt i pół kilograma, zaś wszyscy goście, którzy natychmiast nie skorzystają z takiej okazji, powinni sobie sprawić jelenie rogi. Uważał, że początkowo w zakładach długoterminowych będą oferowane bardzo korzystne stawki, jednakże radził wszystkim, żeby się pośpieszyli z obstawianiem, zanim bukmacherzy połapią się jaki to złoty interes. Ostra stylistyka Berta zapewniła koniowi Ronceya więcej szwungu niż czterostopniowa rakieta.

– Nie czytałem tego artykułu – przyznałem się. – Przeoczyłem go.

Checkov zadzwonił do mnie nie dalej jak w zeszły czwartek, a artykuł ukazał się w piątek. A więc w tym samym dniu, w którym zginął. Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że go opublikuje. Kiedy telefonował, był na moje rozeznanie, mocno pijany.

– To całkiem możliwe – przyznałem.

– Zadowolony też za bardzo nie byłem.

– Z artykułu?

– Sam jeszcze nie postawiłem na swojego konia, rozumie pan? A on tak z tym wyskoczył – zepsuł cenę. Kiedy zadzwoniłem do swojego bukmachera w piątek, nie chciał mi dać więcej niż sto do ośmiu, dzisiaj zrobili go faworytem w stosunku osiem do jednego, a przecież do gonitwy jeszcze prawie trzy tygodnie. Pewnie, że to dobry koń, ale Arkle to on nie jest. Właściwie, to ja tego nie pojmuję.

– Nie pojmuje pan, dlaczego Checkov radził na niego stawiać?

Ociągał się z odpowiedzią.

– Powiedzmy, że nie pojmuję, dlaczego aż tak zdecydowanie.

– Ale na pewno liczy pan na wygraną?

– Liczę – powtórzył. – Jasne, że liczę na wygraną. Ale nie startowaliśmy jeszcze w tak ważnej gonitwie… Nie oczekuję zwycięstwa, rozumie pan?

– Ma pan takie same szanse jak wszyscy – powiedziałem. – Checkov musiał czymś wypełnić swoją rubrykę. Czytelnicy nie lubią letnich artykułów, trzeba im dostarczać zdecydowanych wypowiedzi.

Obdarował mnie cienkim uśmieszkiem podszytym szyderstwem dla takiego pójścia na łatwiznę. Był to człowiek, który nie miał zrozumienia ani serca dla innych ludzi i ich problemów, nawet dla własnych synów.

Drzwi pokoju otwarły się i weszła potężnie zbudowana kobieta w sukience w słoneczniki. Jej nogi, bez pończoch, porastały gęsto jasne włoski, a opuchnięte kostki wylewały się ze sponiewieranych niebieskich rannych pantofli. Niemniej stąpała bardzo lekko i poruszała się powoli, co sprawiało takie wrażenie, jakby posuwała się naprzód w stanie nieważkości – wyczyn nie lada przy wadze z pewnością przekraczającej siedemdziesiąt pięć kilogramów.

Bezkształtna masa jasnokasztanowych włosów okalała niczym chmura jej twarz, z której dwoje marzycielskich oczu patrzało na świat wpół przytomnie. Twarz miała miękko zaokrągloną, już me młodą, ale wciąż jakby niedojrzałą. Osądziłem bezlitośnie, że życie, jakie wiodła w wyobraźni, było dla niej bardziej realne, niż rzeczywistość. Domyślałem się, że minioną godzinę spędziła gdzieś daleko, znacznie dalej niż piętro wyżej.

– Nie wiedziałam, że jesteś w domu – powiedziała do Ronceya, który wstał w chwilę po mnie.

– Madge, to pan James Tyrone. Mówiłem ci, że przyjedzie. – Mówiłeś? – Przeniosła błędne spojrzenie na mnie. – No, to rozmawiajcie sobie – powiedziała.

– Gdzie byłaś? – spytał Roncey. – Nie słyszałaś, jak cię wołałem?

– Wołałeś? – powtórzyła, potrząsając głową. – Słałam łóżka, jak zwykle. – Stanęła na środku pokoju i rozglądając się niepewnie ogarnęła wzrokiem bałagan. – Dlaczego nie napaliłeś w kominku?

Spojrzałem mimowolnie na górę popiołu na palenisku, ale jej wcale ona nie przeszkadzała. Z odrapanej dębowej skrzynki przy kominku wyjęła trzy brykiety na rozpałkę i garść patyków. Spoczęły one na popiele, niedbale tylko rozgarniętym pogrzebaczem. Potarła zapałkę, zapaliła brykiety i ułożyła w kopczyk węgiel. Świeży ogień zapłonął spokojnie na szczątkach starego, a Ronceyowa wzięła kominkową szczotkę i zmiotła z widoku kilka żużli za stos bierwion.

Zafascynowany obserwowałem dalszy ciąg tych porządków. Przepłynęła przez pokój do zwiędłych kwiatów, otworzyła okno i wyrzuciła je. Potem wylała w ślad za nimi wodę z wazonu, postawiła go na parapecie i zamknęła okno.

Zza kanapy, na której siedzieliśmy razem z Ronceyem, wyciągnęła duże kartonowe pudło. Napis na nim głosił, że są to „Płatki Kelloga. 12 pudełek dla całej rodziny”, i było do połowy wypełnione tym samym chłamem, który walał się po pokoju. Lewitując zatoczyła metodycznie duże koło, podnosząc wszystko i jak leci wrzucając do pudła, co trwało mniej więcej trzy minuty. Potem pudło zniknęło z widoku, bo upchała je z powrotem za kanapę, a idąc do drzwi poprawiła po drodze poduszki na dwóch fotelach. Pokój, uprzątnięty i z jasno płonącym kominkiem, oszałamiająco się odmienił. Wprawdzie pajęczyny pozostały, ale miało się wrażenie, że jutro i na nie przyjdzie kolej. Peter miał słuszność twierdząc, że mama organizację pracy ma w małym palcu. Nawet jeśli wypływało to z lenistwa, cóż z tego.

Roncey nalegał, żebym został na lunchu, a do tego czasu opowiadał z ożywieniem, tak, jakby nie miał zamiaru nigdy skończyć, o wszystkich koniach, jakie miał w życiu. Przy lunchu składającym się z befsztyka na zimno, marynat, sera i biskwitów, podanych o wpół do trzeciej na kuchennym stole, w dalszym ciągu tylko on zabierał głos. Synowie przez cały czas jedli w milczeniu, a Ronceyowa patrzyła zamyślona w przestrzeń oczami, które widziały jedynie zdarzenia rozgrywające się w jej wyobraźni.

Kiedy wyszedłem stamtąd wkrótce po skończeniu posiłku, Pat poprosił mnie o podwiezienie do Bishops Stratford i nie zważając na mars na czole ojca, wspiął się na przednie siedzenie furgonetki. Roncey uścisnął mi rękę mocno, jak przy powitaniu, i wyraził nadzieję, że otrzyma gratisowy egzemplarz „Lakmusa”.

– Oczywiście – zapewniłem go, myśląc o tym, że w związku z osławionym skąpstwem tego pisma, sam będę musiał przysłać mu ten numer.

Pomachał mi z podwórza ręką na pożegnanie, a Patowi szorstko przykazał, żeby wrócił prosto do domu autobusem o czwartej. Ledwo minęliśmy przekrzywione słupki bramy, już Pat wyrzucił z siebie cząstkę tłumionej urazy.

– Traktuje nas jak dzieci… mama nic tu nie pomoże, ona nas wcale nie słucha…

– Mógłby pan stąd wyjechać – podsunąłem mu myśl. Ile pan ma lat, dziewiętnaście?

– Kończę w przyszłym miesiącu. Ale nie mogę wyjechać i on o tym wie. Nie mogę, jeżeli chcę się ścigać. Na zawodowstwo nie mogę na razie przejść, jestem za mało znany i nikt nie wsadzi mnie na swojego konia. Muszę startować jako amator i wyrobić sobie nazwisko, tak mówi tata. A przecież nie mogę być amatorem, jeżeli pójdę z domu i znajdę sobie gdzieś normalną pracę, bo wtedy nie mógłbym sobie pozwolić na wszystkie wydatki i w ogóle nie miałbym czasu na jeżdżenie.

– Można pracować w stajni… – zaproponowałem.

– No wie pan. Przecież przepisy mówią, że nie można pracować w żadnym charakterze w stajni wyścigowej i jednocześnie startować jako amator, nawet jeżeli jest pan sekretarzem, kierownikiem, kimkolwiek. To cholernie niesprawiedliwe. Tylko niech pan mi nie mówi, że mógłbym pracować jako stajenny, odpękać dwa lata i zostać zawodowcem, jasne, że mógłbym. Ale ilu stajennych awansuje na dżokejów wykonując taką pracę? Żaden. Absolutnie żaden. I pan to wie.

Skinąłem głową.

– Jako stajenny to ja pracuję teraz, wystarczy. Mamy sześć koni i to ja je wszystkie, cholera, oporządzam. Może trudno w to panu uwierzyć, ale oprócz nas jedyny robotnik w gospodarstwie to stary Joe. Tata zawsze ma dla niego tuzin rzeczy do roboty. Nie miałbym nic przeciwko tej pracy bez żadnej zapłaty, naprawdę nie, gdyby tato dał mi jeździć nie tylko na przełajach, ale on mi nie da. Mówi, że brak mi doświadczenia, a tak naprawdę, robi, cholera, wszystko, żebym nigdy tego doświadczenia nie nabrał… Powiem panu wprost, mam tego serdecznie dość!

Rozpamiętywał ponuro swoją sytuację przez całą drogę do Bishops Stratford. Pomyślałem, że ma uzasadniony żal. Victor Roncey nie należał do ojców, którzy pomagają synom w życiu.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W tenże poniedziałek, po południu, odbyło się śledztwo w sprawie Berta Checkova. Orzeczenie: nieszczęśliwy wypadek. Był pijany w trupa, oświadczyły maszynistki, które widziały, jak wypadł przez okno. Pijany w trupa.

A po spadnięciu na chodnik, już nie pijany, tylko trup.

Kiedy wszedłem do redakcji we wtorek rano, Jan Łukasz i Derry zastanawiali się, czy wybrać się na jego pogrzeb w środę.

– Croxley. Gdzie to jest? – spytał Derry.

– Niedaleko Watford – odparłem. – Na śródmiejskiej linii metra. Dojazd bezpośrednio do Farringdon Street.

– Czego nam, dziennikarzom, potrzeba, to stacji metra znacznie bliżej niż to sakramenckie Farringdon – stwierdził ponuro Derry. – Ten jeden cal na mapie to będzie trzy czwarte mili.

– Jeżeli się nie mylisz, Ty, to nie ma problemu – orzekł Jan Łukasz. – Powinniśmy chyba pojechać wszyscy.

Mrużąc oczy Derry przyjrzał się mapce metra w swoim kalendarzyku.

– Croxley. Za Watford. Miałeś rację – powiedział.

W Watford miałem kiedyś dziewczynę. Tę drugą. Wiele czasu spędziłem jeżdżąc linią śródmiejską metra, podczas gdy Elżbieta była przekonana, że zatrzymał mnie nawał pracy w redakcji. Poczucie winy i świadomość popełnionego oszustwa były starymi i dobrze znajomymi towarzyszami moich podróży. Z Watford, z Virginia Water, skądkolwiek.

– Ty! – usłyszałem natarczywy głos Jana Łukasza. – Hm?

– Pogrzeb jest o wpół do trzeciej. Na dojazd trzeba liczyć, no ile, godzinę…?

– Ja nie pójdę – odparłem. – Mam do napisania ten artykuł dla „Lakmusa”. Wywiady zabiorą mi jeszcze przynajmniej dwa dni.

– Wydawało mi się… – zaczął, wzruszając ramionami.

– Jakie tajniki zgłębiłeś do tej pory? – spytał Derry. Siedział z nogami zarzuconymi na biurko. We wtorki w niedzielnym piśmie nie było nic do roboty.

– Rodzinę Ronceyów. Tomcia Palucha – odparłem. Derry prychnął pogardliwie.

– Przedterminowy faworyt.

– Będziesz go polecał? – spytałem z zainteresowaniem.

– Raczej nie. Wprawdzie wygrał kilka gonitw, ale nie pokonał żadnego konia z klasą.

– Bert bardzo go zachwalał. Napisał niezwykle wymowny artykuł, żeby chwytać okazję, zanim nie zmniejszy się rozpiętość stawek. Napisał go w zeszły czwartek. Chyba tuż po opublikowaniu w kalendarzu wyścigów terminu tego handicapu. Artykuł ukazał się w jego gazecie już w piątek. Roncey pokazał mi wycinek. Powiedział, że Bert zadzwonił do niego po pijanemu.

Jan Łukasz westchnął.

– To przesądza sprawę. Skoro Bert go typował, to ja nie mam zamiaru oświadczył stanowczo Derry.

– A to dlaczego?

– Bo konie, które mocno typował Bert na długo przed gonitwą, prawie nigdy nie stawały później na starcie.

Jan Łukasz wyciągnął szyję, aż ścięgna nabrzmiały mu jak postronki, i pomasował wypukłą grdykę.

– Zawsze istnieje takie ryzyko – powiedział. – Może się zdarzyć każdemu.

– Mówisz to serio? – spytałem Derry’ego.

– Jak najbardziej. Współczuję ci z powodu tego artykułu dla „Lakmusa” i tak dalej – powiedział z uśmiechem – ale przewiduję, że mniej więcej wtedy, kiedy go opublikują, okaże się, że Tomcio Paluch został wycofany z Pucharu Latarnika.

Bawił się beztrosko gumką recepturką, a Jan Łukasz kartkował w roztargnieniu jakieś papiery. Ani jeden, ani drugi nie poczuł dreszczu, jaki przebiegł mi po plecach.

– Derry, jesteś tego pewien? – spytałem.

– Czego?

– Że Bert zawsze typował w dużych gonitwach konie, które potem nie startowały.

Derry pstryknął dwa razy gumką.

– Ściślej mówiąc, jeżeli zależy ci na ścisłości, to wytypował więcej takich koni niż ktokolwiek inny na tej ulicy i pod tym względem osiągnął szczyty, lub jeśli wolisz, doły, a w każdym razie był w tym konsekwentny przez cały zeszły rok. Robił wielki szum wokół konia, zalecał wszystkim natychmiast go obstawiać, a potem bach! – na dzień, dwa przed gonitwą skreślano go z listy startowej.

– Nie zauważyłem – - rzekł Jan Łukasz takim tonem, jak gdyby nie mogło się to zdarzyć bez jego wiedzy i zgody.

Derry wzruszył ramionami.

– Ale tak właśnie było – powiedział. – A jeżeli chcesz się dowiedzieć czegoś równie niepotrzebnego na temat tego nadętego Cannersleya z „Sunday Hemisphere”, to ma on dziwny zwyczaj typowania wyłącznie koni, których imiona zaczynają się na tę samą literę, co jego nazwisko. Widocznie cierpi na manię wielkości.

– Nabierasz nas – rzekł Jan Łukasz.

– Wcale nie – odparł Derry, potrząsając głową. – Nie myśl, że ja tu tylko siedzę i nic nie dostrzegam. Przecież czytam gazety.

– Pójdę po maszynę – powiedziałem nagle.

– A gdzie ją masz?

– Oddałem do czyszczenia – rzuciłem przez ramię w drodze do drzwi.

Tym razem maszyna była gotowa. Odebrałem ją i poszedłem dalej ulicą, do gazety Berta. Wjechałem windą na jego piętro. Przeszedłem przez ruchliwy dział redakcji sportowej. Zatrzymałem się przed biurkiem zastępcy kierownika działu sportowego, bywalca wyścigów i starego znajomego z baru.

– Ty! Można wiedzieć, co sprowadza do nas konkurencję?

– Bert Checkov – odparłem krótko.

Porozmawialiśmy o nim przez chwilę. Zastępca kierownika coś przede mną ukrywał. Zdradzały go niewyraźne miny, zawisające w powietrzu gesty, nieskutecznie tuszowane zakłopotanie. Mówił, że jest wstrząśnięty, zdruzgotany, strasznie przygnębiony śmiercią Berta. Mówił, że wszystkim będzie go brak, jego brak odczuje gazeta, że jego śmierć to dla wszystkich wielka strata. Kłamał jak z nut.

Nie dociekałem dlaczego. Spytałem ostrożnie, czy mógłbym zajrzeć do książki wycinków Berta, bo bardzo chciałbym przypomnieć sobie kilka jego artykułów.

Zastępca kierownika działu sportowego odparł uprzejmie, że nie mam się czego uczyć od Berta Checkova, a na dobrą sprawę od nikogo, ale zajrzeć, oczywiście, mogę, i zajął się znów swoją robotą. Przejrzałem półki z aktami stojące z boku pod ścianą i w końcu znalazłem trzy bruliony z papieru pakowego z wklejonymi wycinkami artykułów Berta.

Wyjąłem maszynę z walizeczki i odstawiłem ją na nie rzucającą się w oczy półkę. Trzy bruliony z wycinkami trafiły do walizeczki, chociaż musiałem ją ścisnąć, żeby się zamknęła, po czym, nie zatrzymywany przez nikogo, wyszedłem z budynku z przemyconym towarem.

Jan Łukasz i Derry wybałuszyli oczy na bruliony z wycinkami.

– Do licha! Jak je stamtąd wyniosłeś? I do czego są ci potrzebne? – spytał Derry.

– Derry będzie mógł teraz przystąpić do udowodnienia, że Bert zawsze typował w dużych gonitwach nie startujące konie.

– Zwariowałeś – powiedział z niedowierzaniem Jan Łukasz.

– Nie – zaprzeczyłem z ubolewaniem. – Jeżeli mam rację, to „Fama” jest o krok od odkrycia skandalu w rodzaju tych, na jakich żerujemy. Nakład naszej gazety eksploduje. A wszystko dzięki działowi sportowemu.

Zainteresowanie Jana Łukasza skoczyło raptownie od zera do maksimum.

– No, to nie trać czasu, Derry. Jak Ty mówi, że jest w tym skandal, to tak musi być.

Derry popatrzył na mnie z ukosa.

– Nasz pies od trufli znów chwycił trop, co? – spytał.

Zdjął nogi z biurka i z rezygnacją zabrał się do porównywania przepowiedni Berta z tym, co się zdarzyło naprawdę. Wyciągał coraz to nowe programy, roczniki i kalendarze wyścigów, a sporządzana przez niego lista stopniowo się wydłużała.

– Gotowe – oznajmił wreszcie. – Proszę bardzo, tak jak mówiłem. Te bruliony obejmują ostatnie trzy lata. Jeszcze półtora roku temu typował konie, które później wystartowały lub nie wystartowały, mniej więcej w tych samych proporcjach co reszta z nas, biednych patałachów. A potem zaczął nagle na potęgę typować konie, które w dniu wyścigu nie stawały na starcie. I zawsze w dużych gonitwach, na które przyjmuje się przedterminowe zakłady. – Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. – Jest dla mnie jasne, że nie może to być zwykły przypadek. Ale nie widzę w tym sensu.

– Ty? – zagadnął mnie Jan Łukasz.

– Ktoś tym manipulował – odparłem, wzruszając ramionami.

– Nie Bert – powiedział tonem, który zdradzał, że odrzuca taką ewentualność.

– Odniosę te bruliony, zanim spostrzegą, że ich nie ma – powiedziałem pakując je z powrotem do walizeczki.

– Ty! – wykrzyknął z irytacją Jan Łukasz.

– Powiem ci więcej, jak wrócę – odparłem.

W redakcji Berta nikt mnie nie zdemaskował. Odstawiłem bruliony na miejsce, odzyskałem swoją maszynę i podziękowałem zastępcy szefa działu sportowego za uprzejmość.

– Jeszcze tu jesteś? Myślałem, że wyszedłeś – powiedział i skinął mi przyjaźnie ręką. – Zawsze do usług.

– No i co – odezwał się zaczepnie Jan Łukasz, kiedy wróciłem do „Famy”. – Nie uwierzę, że Bert Checkov brał udział w jakichś kantach.

– Zaprzedał duszę – powiedziałem prosto z mostu. – Zrobił to, co mi odradzał.

– Bzdury.

– Sprzedał swoją rubrykę. Pisał co mu kazano.

– Nie Bert. Przecież to był dziennikarz i to ze starej gwardii.

Przyjrzałem się jego szczupłej twarzy. Zacięła się w wojowniczym uporze. Był nieugięty w lojalności wobec dawnego przyjaciela.

– No dobrze – powiedziałem wolno – a więc pisał, bo go do tego zmuszano.

Napięcie Mortona znacznie opadło i przestawiło się na inny tor. Nie przyłożyłby ręki do obnażania skandalu, za który ponosił odpowiedzialność stary przyjaciel, ale gotów był pójść na całość, żeby ujawnić taki, którego tamten padł ofiarą.

– Spryciuszek – mruknął pod nosem Derry.

– Kto go zmuszał? – spytał Jan Łukasz.

– Tego nie wiem. Przynajmniej na razie. Może uda się go znaleźć.

– Ale dlaczego?

– Na to już o wiele łatwiej odpowiedzieć. Ktoś przyjmował zakłady długoterminowe na pewniaka. Do Berta należało… Zmuszano go, żeby namawiał graczy do wyłożenia pieniędzy.

Obaj rozważali to, co powiedziałem. Zacząłem od początku, wyjaśniając im to dokładniej.

– Powiedzmy, że jakiś łajdak przejmuje totalizator. To jest możliwe, sami wiecie.

Derry uśmiechnął się szelmowsko.

– Powiedzmy, że jakiś łajdak wpada na byczy pomysł, jak zarobić na lewo, ale na pewniaka, a przy tym niewielkim nakładem wysiłku. Działa tylko podczas wielkich gonitw, na które przyjmowane są zakłady długoterminowe, bo żeby ryzyko mu się opłaciło, potrzebuje co najmniej trzech tygodni na zgarnięcie forsy. Wybiera odpowiedniego konia i zmusza Berta do wychwalania go pod niebiosa. Rozumiecie? Tak więc gracze wykładają pieniądze, a nasz łajdak przechwytuje wszystko, co do pensa. Nie potrzebuje zabezpieczenia na wypadek strat. Wie, że do tego nie dojdzie. Wie, że nie będzie żadnych wypłat za tego konia. Wie, że zostanie on skreślony z listy startowej przy lub po wpłaceniu za niego bezzwrotnej opłaty za start na cztery dni przed gonitwą. Piękny szwindel.

– A skąd on to wie? – spytał Derry po chwili milczenia.

– No właśnie – powiedziałem, wzruszając ramionami.

– Jeszcze jedna zagadka, którą musimy rozwikłać.

– Nie wierzę – oświadczył z powątpiewaniem Jan Łukasz.

– Wymyśliliście to wszystko tylko dlatego, że Bert typował konie, które później nie startowały.

Sceptycznym okiem Derry popatrzył na sporządzony przez siebie spis.

– Za dużo było tych nie startujących. Naprawdę – powiedział.

– Tak – potwierdziłem.

– Ale to przecież niemożliwe, żebyś wysnuł wszystkie te domysły wyłącznie na podstawie tego, co ci powiedziałem, zwykłego, rzuconego od niechcenia zdania…

– Rzeczywiście – przyznałem. – Było naturalnie coś więcej. Coś, co powiedział mi sam Bert w zeszły piątek, kiedy odprowadzałem go do redakcji. Chciał mi udzielić rady.

– Racja – powiedział Derry. – Ale nie powiedział jakiej.

– Powiedział. Właśnie, że powiedział. Z wielką powagą poradził mi, żebym nie zaprzedał duszy. Nie zaprzedał swojej rubryki.

– Nie może być – odezwał się Jan Łukasz. -

– Powiedział tak: „Najpierw cię kupują, a później szantażują”.

– Nie może być – powtórzył odruchowo Jan Łukasz.

– Był bardzo pijany. Gorzej niż zwykle. Powiedział, że rada, której mi udziela, to jego słynne ostatnie słowa. Wjechał windą na górę, przeszedł przez swój pokój, napił się whisky z piersiówki i zaraz potem wypadł przez okno.

Jan Łukasz przytknął piegowate palce do cienkich warg, a kiedy przemówił, jego głos, cichy i chrapliwy, wyrażał sprzeciw.

– Nie może być… Boże Święty!

Po wyjściu z redakcji wsiadłem do furgonetki i pojechałem do stajni wyścigowej w hrabstwie Berkshire, żeby przeprowadzić wywiad z dziewczyną, która doglądała najsłynniejszego konia zgłoszonego do Pucharu Latarnika.

Zygzak, startujący w wyścigach z przeszkodami, cieszył się ogromną sławą i popularnością, a jego imię, powszechnie znane, niezawodnie trafiało do nagłówków gazet, jednakże lada dzień można się było spodziewać, że jego blask zblednie, bowiem pierwszego stycznia kończył jedenaście lat. Przewidywałem, że Puchar Latarnika będzie ostatnim występem starego mistrza, którego szarżujące młode konie wkrótce wyeliminują z torów. Do momentu kiedy Bert z taką emfazą podkreślił znaczące różnice wagi, Zygzak nawet z narzuconym mu obciążeniem osiemdziesięciu i pół kilograma był bezsprzecznym faworytem w długoterminowych zakładach.

Mająca nad nim pieczę stajenna, Sandy Willis, odznaczała się sumiennością i oddaniem. Każde zdanie wypowiadane przez tę prostą, średnio inteligentną dwudziestokilkulatkę naszpikowane było jędrnymi stajennymi wyrażeniami, których używała bez żenady i które ujmująco kontrastowały z jej naturalną niewinnością. Pokazała mi Zygzaka z dumą właścicielki i potrafiła wymienić, co też zrobiła, wszystkie wyścigi, w których startował, odkąd przyszedł na świat. Powiedziała, że opiekowała się nim od samego początku, od chwili kiedy zjawił się na podwórzu jako długonogi, nie wypróbowany trzylatek. Nie miała pojęcia, co ze sobą zrobi, kiedy Zygzak przestanie biegać, bo wyścigi bez niego to już nie będzie to samo.

Zaproponowałem jej kawę albo herbatę w hotelu w Newbury, gdzie mógłbym ją podwieźć, ale podziękowała mi tłumacząc, że nie zdąży, bo po południu zaczyna pracę o czwartej. Opierając się o drzwi boksu Zygzaka opowiedziała mi o swoim życiu, z początku niepewnie, a potem bez wahania. Małżeństwo jej rodziców nie ułożyło się, oświadczyła. W domu ciągłe kłótnie, więc wyniosła się stamtąd bez żalu zaraz po skończeniu szkoły, stary był strasznym kutwą i skąpił na dom, a matka nic tylko jazgotała, gderała i zrzędziła, głównie na niego, ale na nią też, i na dwie młodsze siostry. Wszystko to razem nie do wytrzymania. Miała więc nadzieję, że Zygzak weźmie udział w biegu w Kempton w drugi dzień świąt, co da jej powód, żeby nie jechać do domu na Boże Narodzenie. Kochała swoją pracę, kochała Zygzaka, nic nie mogło się równać ze światem wyścigów konnych. Nie, nie śpieszyło się jej do małżeństwa. A jakby co, to chłopców zawsze dość się wokół kręciło. A zresztą jak można by chcieć zamienić Zygzaka na pranie, gotowanie i sprzątanie, zwłaszcza gdyby małżeństwo miało się okazać takie jak mamy z tatą…

Zgodziła się ze śmiechem pozować do zdjęcia, pod warunkiem, że Zygzak też na nim będzie, i powiedziała, że liczy na egzemplarz gratisowy „Lakmusa” od redakcji.

– Dostanie go pani – zapewniłem ją, postanawiając w duchu wliczyć koszty zakupu wszystkich gratisowych egzemplarzy do przysługujących mi prócz honorarium wydatków.

Pożegnałem się z nią i przeszedłem przez podwórze, żeby odwiedzić trenera Zygzaka, którego spotykałem prawie na każdych wyścigach. Był to rzeczowy facet po pięćdziesiątce, nie napuszony i żywiący niewiele złudzeń.

– Wejdź, Ty – zaprosił mnie. – Znalazłeś Sandy?

– Tak, dziękuję. Była bardzo rozmowna.

– To jedna z moich najlepszych stajennych – rzekł wskazując mi fotel i nalewając ze srebrnego dzbanka herbaty koloru mahoniu. – Z cukrem? – spytał. Potrząsnąłem przecząco głową. – Niewiele ma pod sufitem, ale za to jej konie zawsze wyskakują ze skóry.

– Matczyna miłość przeniesiona na konie – odparłem. Skosztowałem herbaty. Skrzywiłem się czując na języku goryczkę mocnego naparu.

Norton Fox nalał sobie jeszcze jedną filiżankę herbaty i pociągnął trzy długie łyki.

– Jeżeli opiszę ją w „Lakmusie”, to chyba nie zrobisz mi świństwa i nie wycofasz w ostatniej chwili Zygzaka z Pucharu Latarnika? – spytałem.

– Nie mam takiego zamiaru.

– Osiemdziesiąt i pół kilograma to odstraszające obciążenie – powiedziałem.

– Wygrał już niosąc osiemdziesiąt dwa kilo – odparł, wzruszając ramionami. – Nigdy nie nawalił w tym handicapie.

– Z ciekawości zapytam, co się stało z Brevity tuż przed gonitwą o tytuł mistrza przeszkód?

Fox cmoknął z irytacją.

– Możesz być pewien, że Zygzak nie zostanie wycofany w ostatniej chwili. A przynajmniej nie bez żadnego powodu, jak Brevity.

– Ta klacz była faworytką, prawda? – spytałem, wiedząc, że nią była, bo sprawdziłem to dokładnie w spisie Derry’ego.

Co się właściwie stało?

– W życiu nie byłem o nic tak wściekły – odparł Fox tonem, w którym pobrzmiewał jeszcze wyraźnie żal sprzed ośmiu miesięcy. – Wytrenowałem tę klacz, że lepiej nie można. Że lepiej nie można! Zawsze celowaliśmy przede wszystkim na gonitwę o tytuł mistrza przeszkód. Była u szczytu formy. Dałaby z siebie wszystko. No i co? Wiesz, co się stało? Potwierdziłem jej start na cztery dni przed gonitwą, a właściciel, zauważ, sam właściciel, zadzwonił w dwa dni potem do Weatherbych i odwołał to zgłoszenie. Wycofał klacz z wyścigu. Wyobrażasz to sobie? A na dodatek nie był nawet na tyle uprzejmy, albo raczej nie starczyło mu odwagi, żeby mnie o tym powiadomić, i dowiedziałem się dopiero wtedy, kiedy Brevity nie znalazła się na ostatniej przed gonitwą liście startowej. Oczywiście nie mogłem w to uwierzyć i rozwścieczony zadzwoniłem do Weatherbych, a ci powiedzieli mi, że Stary Dembley sam skreślił klacz z listy. Do tej pory nie wiem dlaczego. Strasznie się z nim pożarłem, a w odpowiedzi słyszałem tylko, że postanowił nie brać udziału, i tyle. W ogóle nie podał mi powodu. Żadnego, a ja tak wszystko dokładnie zaplanowałem i tak się naharowałem. Byłem taki wściekły, że kazałem mu zabrać swoje konie. No, bo jak można trenować konie komuś, kto robi ci coś takiego? Niemożliwe.

– Kto jest teraz jego trenerem? – zapytałem ze współczuciem.

– Nikt. Sprzedał wszystkie trzy, w tym także Brevity. Powiedział, że ma dość wyścigów, że skończył z tym.

– Masz może jeszcze jego adres?

– Słuchaj, Ty, nie zamieścisz chyba tego, co powiedziałem, w swoim łajdackim piśmidle.

– Nie – zapewniłem go. – Po prostu może się zdarzyć, że napiszę kiedyś artykuł o właścicielach, którzy wyprzedali konie.

– Mhm… owszem, jeszcze go mam. – Przepisał adres 7. księgi i wręczył mi go.

– Nie narozrabiaj – ostrzegł.

– Ty jesteś bezpieczny – zapewniłem. Rozrabianie stanowiło zawsze cel działalności Jana Łukasza, a często i mojej. Z tą różnicą, że ja dbałem o to, żeby nie skrupiło się to na moich znajomych i przyjaciołach. Jan Łukasz nie znał takich przeszkód. Nie liczył się z nikim, nawet z przyjaciółmi.

Kiedy wróciłem do domu, pani Woodward i Elżbieta oglądały dziennik. Pani Woodward szybko zerknęła na zegarek, bez powodzenia starając się zataić uczucie zawodu. Pokonałem ją o trzydzieści sekund, bo była za pół minuty szósta. Liczyła sobie nadgodziny za każde trzydzieści minut i traktowała to odrobinę nazbyt skrupulatnie. Nigdy nie darowała mi choćby pięciu minut. Gdybym zjawił się pięć po szóstej, musiałbym jej zapłacić za całe pół godziny. Rozumiałem, że nie kierowała nią wyłącznie pazerność na pieniądze. Była wdową, której kilkunastoletni syn marzył, żeby zostać lekarzem. O ile mogłem się zorientować, to szykowało się, że głównie ja umożliwię mu studia w akademii medycznej.

Wojna o punktualność toczyła się w atmosferze jak najdalej posuniętej uprzejmości i nikt się do niej nie przyznawał. Po prostu codziennie rano synchronizowałem nasze dwa zegary i swój na rękę z sygnałem czasu nadawanym przez radio i płaciłem z uśmiechem za każde spóźnienie. Pani Woodward witała mnie znacznie serdeczniej dziesięć po szóstej niż za dziesięć szósta, ale rano zjawiała się zawsze punktualnie o wpół do dziesiątej i ani minuty później. Żadne z nas nie wydało się przed Elżbietą, jak pilnie śledzimy zegar.

Pani Woodward, szczupła i silna, pochodziła z hrabstwa Lancashire, po czym pozostało niewiele śladów w jej wymowie, za to bardzo dużo w jej charakterze. Miała ciemne, siwiejące włosy, intensywnie piwne oczy i linię podbródka świadczącą o stanowczości, która pomogła jej przetrwać narzeczonego, który ją porzucił, oraz męża obiboka. Niewyczerpanie delikatna wobec Elżbiety, nigdy nie traciła cierpliwości, z wyjątkiem okazji, kiedy miała do czynienia z odkurzaczem, któremu zdarzało się dmuchnąć w momencie, kiedy powinien zassać.

W naszym mieszkaniu nosiła biały nylonowy fartuch, ze świadomością, że podnosi on ją w oczach gości do rangi pielęgniarki, ja natomiast uważałem, że nie jest to powód, żeby źle o niej myśleć. Zdjęła fartuch, powiesiła go, a ja podałem jej granatowy płaszcz, który nosiła dzień w dzień od co najmniej trzech lat.

– Dobranoc, panie Tyrone. Dobranoc, złotko – pożegnała się tak jak zwykle. A ja jak zwykle podziękowałem jej za przyjście i powiedziałem „Do zobaczenia jutro rano”.

– Udał ci się dzień? – spytała Elżbieta, kiedy pocałowałem ją w czoło. Jej głos zdradzał zmęczenie. Spiropancerz równomiernie poruszał jej pierś w górę i w dół, i mogła mówić bez trudności tylko przy wydechach.

– Pojechałem zobaczyć się z pewną dziewczyną w sprawie konia – odparłem z uśmiechem i opowiedziałem jej pokrótce o Sandy i Zygzaku.

Lubiła wiedzieć trochę o tym, czym się zajmuję, ale jej zainteresowanie bardzo prędko opadało, i po tylu latach potrafiłem dokładnie rozpoznać tę chwilę po minimalnym złagodzeniu napięcia mięśni wokół oka. Rzadko przyznawała się, że jest zmęczona i ma czegoś dość, ponieważ bała się że uznam ją za kapryśną zrzędę i pomyślę, że jest dla mnie zbyt wielkim ciężarem. Nie mogłem jej przekonać, żeby mówiła wprost: „Przestań, jestem zmęczona”. Obiecywała mi to, ilekroć o tym wspomniałem, ale nigdy tego nie robiła.

– Odwiedziłem czworo ludzi w związku z tym artykułem dla „Lakmusa” – powiedziałem. – Parę małżeńską posiadającą konia, potem właściciela i trenera w jednej osobie oraz dziewczynę pracującą w stajni. Niestety po kolacji powinienem się zabrać do pisania. Pooglądasz sobie telewizję beze mnie?

– Oczywiście…

Posłała mi ten swój śliczny, promienny uśmiech, który sprawiał, że gotów byłem zrobić dla niej wszystko. Przyłapywałem ją czasem na tym, że uśmiecha się sztucznie i z przymusem, ale żadnymi zapewnieniami nie udało mi się jej przekonać, żeby nie stosowała wobec mnie sztuczek, że nie wtrącę jej do szpitala, jeżeli się rozzłości, że nie chcę, żeby była aniołem cierpliwości, że jest ze mną bezpieczna, kocham ją i nie mogę bez niej żyć.

– Napijesz się? – spytałem.

– Z przyjemnością.

Nalałem dla niej i dla siebie „J and B” z tonikiem, zaniosłem jedną szklaneczkę i umocowałem we własnoręcznie wykonanym uchwycie, razem z zakrzywioną rurką do picia podchodzącą jej do ust. Za pomocą tego urządzenia mogła pić, kiedy i ile chciała, nie zachlapując przy tym prawie wcale pościeli. Skosztowałem ze smakiem jasną, przednią whisky i osunąłem się na wielki fotel przy łóżku Elżbiety, zrzucając z siebie zmęczenie po całodziennym podróżowaniu i zastępując je przyjemnym uczuciem, że jestem w domu. Miarowe, ciche dudnienie pompy działało jak zwykle usypiająco. Nasi goście z reguły zapadali przy niej w głęboki sen.

Oglądaliśmy przez telewizję bardzo trudny quiz i wspólnie udzieliliśmy błędnych odpowiedzi na większość pytań. Po programie poszedłem do kuchni i obejrzałem co pani Woodward przygotowała na kolację. Panierowaną flądrę, torbę mrożonych frytek, cytrynę. Duszone jabłka, krem mleczny. Ser cheddar, krakersy. Kulinarne poglądy pani Woodward nie całkiem pokrywały się z moimi. Odsuwając od siebie marzenia o krwistym befsztyku, usmażyłem na oleju frytki, a flądrę na maśle i wstawiłem swoją porcję do piekarnika, żeby nie ostygła, podczas gdy będę pomagał Elżbiecie w jedzeniu. Nawet przy nowym urządzeniu bloczkowym niektóre potrawy przysparzały jej trudności, na przykład flądra łatwo się rozpadała i Elżbiecie omdlewał przegub, więc kończyło się zwykle na tym, że sam ją karmiłem.

Zmyłem naczynia, zaparzyłem w kubkach kawy, przymocowałem kubek Elżbiety do uchwytu, a swój wraz z maszyną do pisania zaniosłem do pokoiku, który byłby przeznaczony dla dziecka, gdybyśmy je mieli.

Artykuł dla „Lakmusa” powstawał wolno, przy każdym sfuszerowanym zdaniu sumienie wypominało mi wysokość honorarium. Huntersonowie, rodzina Ronceyów, Sandy Willis. Bezbolesna wiwisekcja, rozkładanie na czynniki pierwsze, ale bez naruszenia całości. Pomyślałem z rezygnacją, że najłatwiej byłoby nie zostawić na nich suchej nitki. Przysłużyłoby się to pokupności „Lakmusa”. Nie przysłużyło natomiast mojemu sumieniu, a tym bardziej Huntersonom, Ronceyom i Sandy Willis. Opisać wszystko tak, żeby spodobało się ofierze – oto co pochłaniało czas.

Po dwóch godzinach złapałem sią na tym, że gapię się w ścianę i myślę wyłącznie o Gail. Z rozdzierającą wyrazistością przypomniałem sobie chwila po chwili nasze nieskrępowane pieszczoty na dywanie, czując we wszystkich członkach i żyłach drżenie pożądania. Nie miałem co udawać, że raz mi wystarczy, że dręczący mnie głód został zneutralizowany na więcej niż kilka dni. Doprowadzony do rozpaczy z powodu własnej słabości, wyobraziłem sobie, jakby to wyglądało w przyszłą niedzielę. Nagie ciało Gail, jędrne i pełne wdzięku. Jej uśmiech, kiedy trzymam dłonie na jej piersiach. Palce łaskoczące mnie nad pośladkami.

Nad moją głową ostro zabrzęczał dzwonek. Jeden raz – więc nic pilnego. Zawstydzony i ogłupiały, podniosłem się wolno z krzesła. Śniłem na jawie jak Ronceyowa. Zupełnie tak samo, albo nawet jeszcze gorzej.

– Przepraszam, Ty, że ci przerywam… – powiedziała potulnie.

Jak możesz, wyrzucałem sobie w duchu. Wiedziałem jednak, że nic mnie nie powstrzyma.

– Strasznie mi zimno w stopy.

Wyciągnąłem termofor, który całkiem wystygł. W dotyku jej stopy wydawały się ciepłe, ale to o niczym nie świadczyło. Krążenie krwi miała takie marne, że kostki i stopy bolały ją z zimna, jeżeli bez przerwy się ich nie ogrzewało.

– Dlaczego nie zawołałaś mnie wcześniej – zrobiłem jej wymówkę.

– Nie chciałam ci przeszkadzać.

– Możesz w każdej chwili – powiedziałem gwałtownie. – W każdej chwili.

Najlepiej dwadzieścia minut temu, dodałem w myślach. Przez dwadzieścia minut cierpiała z powodu zimnych stóp, a ja nie robiłem nic, tylko myślałem o Gail.

Napełniłem termofor i odprawiliśmy wieczorny rytuał. Natarcie spirytusem lekarskim. Mycie. Basen.

Mięśnie prawie zupełnie jej zanikły, tak że kości napinały skórę i trzeba było ostrożnie unosić ręce i nogi, bo w niektórych miejscach nacisk na nie urażał. Pani Woodward pomalowała jej dziś paznokcie u nóg, zamiast jak zwykle u rąk.

– Podoba ci się? – spytała. – To nowy odcień, ciemnoróżowy.

– Śliczny – pochwaliłem, kiwając głową. – Ładnie ci. Uśmiechnęła się zadowolona.

– Przyniosła mi go Sue. Kochana z niej dziewczyna. Sue i Ronald Davisowie mieszkali trzy domy od nas i dopiero od pół roku byli małżeństwem, co nadal rzucało się w oczy. Dawali upust swojej euforii, która i nam się udzielała. Sue rozmaitymi drobiazgami umilała czas Elżbiecie, a Ronald wykorzystując zdobytą w grze w rugby krzepę znosił na dół pompę, kiedy wyjeżdżaliśmy furgonetką.

– Bardziej mi pasuje do szminki niż tamten stary.

– Tak – zgodziłem się.

Kiedy się pobieraliśmy, miała kremową cerę i włosy błyszczące jak świeżo obrane kasztany. Opalone zwinne nogi i zgrabne ręce, śliczną figurę. Dojście do obecnego, trwałego stanu udręczyło ją zarówno duchowo, jak fizycznie i w którymś momencie druzgocących postępów choroby odniosłem wrażenie, że odebrałaby sobie życie, ale nawet to prawo decydowania o własnym losie zostało jej odebrane.

Nadal miała dobrą cerę, piękne brwi i oczy z długimi rzęsami, ale brązowe błyski w jej tęczówkach i włosach zszarzały, zupełnie jakby naturalne barwniki uszły z niej wraz z żywotnością. Na szczęście pani Woodward posługiwała się biegle szamponem i nożyczkami, a ja z dawien dawna opanowałem sztukę szminkowania ust, dzięki czemu Elżbieta zawsze ukazywała się ludziom starannie uczesana i zadbana, zachowując przynajmniej częściowo ogromnie ważną kobiecą pewność siebie.

Ułożyłem ją na noc, zmniejszając nieco tempo pracy pompy i otulając dokładnie wokół szyi, żeby zabezpieczyć od przeciągów. Spała w tej samej podpartej, półsiedzącej pozycji, w jakiej spędzała dzień, bo spiropancerz był zbyt ciężki i niewygodny, gdy leżała płasko, a poza tym wprowadzał wówczas za mało powietrza do jej płuc.

Uśmiechnęła się, kiedy pocałowałem ją w policzek.

– Dobranoc, Ty – powiedziała.

– Dobranoc, skarbie. Dziękuję za wszystko.

– Nie ma za co.

Nie śpiesząc się, pałętałem się po mieszkaniu, odłożyłem to i owo na miejsce, umyłem zęby, odczytałem to co napisałem dla „Lakmusa” i przykryłem maszynę pokrowcem. Kiedy wreszcie znalazłem się w łóżku, Elżbieta już zasnęła. Leżąc samotnie w pościeli rozmyślałem o Bercie, o koniach, które nie wystartowały, jak Brevity, w mistrzostwach przeszkodowych, i planując szczegółowo niedzielny artykuł dla „Famy”.

Niedziela.

Nieuchronnie i nieubłaganie wszystkie moje myśli pobiegły z powrotem do Gail.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W środę rano zadzwoniłem do Charlesa Dembleya, byłego właściciela Brevity. Telefon odebrała dziewczyna o pogodnym, świeżym głosie, beztroska i naiwna.

– Ojej, powiedział pan – Tyrone? James Tyrone? Tak, oczywiście, że czytamy pańską absolutnie niemożliwą gazetę. A przynajmniej czytaliśmy. A właściwie to nasz ogrodnik ją czyta, więc ja też i to często. Oczywiście proszę przyjechać do tatusia, będzie mu strasznie miło.

Tatusiowi nie było strasznie miło.

Pan Dembley, niewysoki, pod sześćdziesiątkę, z siwym wąsem i workami pod oczami, przyjął mnie na progu swego domu. Potraktował mnie z kamiennie chłodną uprzejmością.

– Przykro mi, ale przyjechał pan nadaremnie, panie Tyrone. Moja córka Amanda ma dopiero piętnaście lat i często zachowuje się pochopnie. Nie było mnie kiedy pan telefonował, chyba panu o tym powiedziała. Proszę jej wybaczyć. Nie mam panu nic do powiedzenia. Absolutnie nic. Żegnam pana, panie Tyrone.

Dostrzegłem lekkie drgnienie jednej jego powieki, a na czole drobniutkie kropelki potu. Przesunąłem wzrokiem po fasadzie domu (autentyk z czasów króla Jerzego IV, nie za duży, utrzymany starannie, acz bez przesady) i łagodnie przeniosłem go znowu na jego twarz.

– Czym zagrozili? – spytałem. – Że zrobią krzywdę Amandzie?

Wzdrygnął się i otworzył usta.

– Niebezpiecznie być ojcem piętnastoletniej córki, łatwo można stać się ofiarą – skomentowałem.

Próbował mi odpowiedzieć, ale udało mu się tylko zachrypieć. Odchrząknął z wysiłkiem.

– Nie wiem, o czym pan mówi – wydusił z siebie. – Jak to się odbyło? – spytałem. – Przez telefon? Listownie?

A może widział się pan z nimi osobiście?

Jego mina zdradzała wszystko, ale nie zamierzał mi odpowiedzieć.

– Panie Dembley – powiedziałem – mogę napisać artykuł o niewytłumaczonym wycofywaniu faworyzowanych koni z gonitw w ostatniej chwili, wymienić pana i Amandę z nazwiska albo w ogóle o was nie wspomnieć.

– Proszę nie wspominać, proszę nie wspominać – odparł gwałtownie.

– Dobrze – zgodziłem się – jeżeli w zamian powie mi pan, czym panu grożono i jak to zrobiono.

Usta drżały mu ze strachu i oburzenia. Wiedział aż za dobrze, co to szantaż. Od razu się połapał.

– Nie mogę panu zaufać.

– Ależ może pan – zapewniłem.

– Jeżeli będę milczał, to wydrukuje pan moje nazwisko, więc oni i tak pomyślą, że panu powiedziałem… – Urwał.

– Właśnie – potwierdziłem spokojnie.

– Jest pan nikczemny.

– Nie, po prostu nie chcę dopuścić, żeby zrobili to samo komu innemu.

Milczał.

– Rzeczywiście chodziło o Amandę – odezwał się nagle. – Zagrozili, że zostanie zgwałcona. Powiedzieli, że nie mogę jej pilnować przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przez całe lata. I jeszcze, że nic jej się nie stanie, jeżeli tylko zadzwonię do Weatherbych i wycofam Brevity z gonitwy.

Jedna krótka rozmowa telefoniczna w zamian za… za zdrowie mojej córki. No więc zadzwoniłem. Oczywiście, że zadzwoniłem. Musiałem. Co znaczy start konia w mistrzostwach przeszkodowych w porównaniu z córką? Zaiste.

– Zawiadomił pan policję? Potrząsnął przecząco głową.

– Zagrozili…

Skinąłem głową. To było do przewidzenia.

– Sprzedałem wszystkie konie. Nie było sensu dłużej ich trzymać. To mogło zdarzyć się znowu, w każdej chwili.

Tak.

– Czy to wszystko? – spytał, przełykając ślinę.

– Telefonowali… czy może widział się pan z nimi?

– To był jeden człowiek. Przyjechał tutaj, samochodem z szoferem. Rolls-roycem. Był, takie odniosłem wrażenie, wykształcony. Mówił z obcym akcentem, nie jestem pewien, z jakim, mógł to być Skandynaw, Holender, ktoś taki. Może nawet Grek. Uprzejmy… z wyjątkiem tego, co powiedział.

– A jak wyglądał?

– Wysoki… mniej więcej pańskiego wzrostu. Chociaż znacznie masywniejszy. Silniejszej budowy, grubszy. Wcale nie miał twarzy przestępcy. Nie mogłem uwierzyć w to, co usłyszałem z jego ust. Nie pasowało do jego wyglądu.

– Ale przekonał pana – skomentowałem.

– Tak. – Dembley zadrżał. – Stał i przyglądał mi się, kiedy telefonowałem do Weatherbych. A kiedy skończyłem rozmowę, powiedział tylko: „Na pewno mądrze pan zrobił, panie Dembley”, a potem po prostu wyszedł, wsiadł do samochodu i odjechał.

– I już się więcej z panem nie kontaktował?

– Nie. Pan też, tak jak on, dotrzyma słowa?

– Tak – powiedziałem, krzywiąc się. Obrzucił mnie wymownym spojrzeniem.

– Jeżeli przez pana Amandę spotka krzywda, to przysięgam, że zapłaci pan… zapłaci… – Urwał.

–  Jeżeli tak się stanie, zapłacę – odparłem. Puste słowa. Krzywdy nie dałoby się naprawić, a pieniądze nic by nie zwróciły. Po prostu musiałem zachować ostrożność.

– To wszystko – powiedział. – To wszystko.

Obrócił się na pięcie, wszedł do domu i zdecydowanie zatrzasnął za sobą drzwi.

Dla odprężenia w drodze do domu zatrzymałem się w Hampstead, żeby przeprowadzić wywiad z człowiekiem, który wyznaczał handicapy do Pucharu Latarnika. Wizyta okazała się nie w porę. Jego żona drapnęła właśnie z amerykańskim pułkownikem.

– Żeby ją pokręciło – powiedział. – Zostawiła mi, psiakrew, list. – Machnął mi nim przed nosem. – Zatknęła go za zegar, jak w jakimś cholernym filmie.

– Współczuję ci – powiedziałem.

– Wchodź, wchodź. Co powiesz na to, żebyśmy się urżnęli?

– Jest drobna niedogodność z moją jazdą do domu.

– Pojedź taksówką, Ty, bądź dobrym kumplem. Rąbniemy sobie.

Spojrzałem na zegarek. Wpół do piątej. Pół godziny jazdy do domu, uwzględniając nasilony ruch w godzinach szczytu. Przestąpiłem przez próg i po uldze na jego twarzy poznałem, że bardzo potrzebuje towarzystwa. Już przed moim przyjściem wydobył butelkę, przy której stała napełniona do połowy szklanka. Nalał mi do drugiej tyle samo.

Major Colly Gibbons miał pod pięćdziesiątkę, był schludny, inteligentny, niecierpliwy i stanowczy. Nie tolerował głupców i przerywał im obcesowo, kiedy wiedział, co za chwilę usłyszy, ale jako fachowiec od handicapów był rozrywany, ponieważ ogarniał niezmąconym umysłem całokształt wyścigów konnych jak superszachista, który wygrywa dziesięć partii naraz. Zaaranżował więcej gonitw konnych bez zwycięzcy niż ktokolwiek w tym fachu. Nadawało mu to rangę mistrza tej profesji, a speców od interpretacji zdjęć z fotokomórek przyprawiało o ból głowy.

Pułkownik, niech go szlag – powiedział z goryczą. Wyższy ode mnie stopniem.

Roześmiałem się. Spojrzał na mnie zaskoczony, po czym uśmiechnął się z ociąganiem.

– Tak, to chyba śmieszne – przyznał. – A już zupełnie idiotyczne jest to, że on jest bardzo do mnie podobny. Ten sam wygląd, wiek, usposobienie, wszystko. Nawet go lubię.

– Ona pewnie wróci – pocieszyłem go.

– Czemu tak myślisz?

– Jeżeli wybrała twoją wierną kopię, to nie możesz jej być aż tak bardzo niemiły.

– Nie wiem, czybym ją przyjął z powrotem – odparł wojowniczo. – Żeby uciec z jakimś cholernym pułkownikiem, a do tego Amerykaninem?!

Jego dusza ucierpiała więcej niż serce, niemniej boleśnie. Nalał sobie znów whisky do szklanki i zapytał – z czystej ciekawości, jak zaznaczył – czemu zawdzięcza moją wizytę. Powiedziałem mu o artykule dla „Lakmusa”, na co z wyraźną ulgą, że może mówić o czym innym niż ucieczce żony, udzielił mi bardziej wyczerpujących odpowiedzi, niż mógłbym na to liczyć w normalnych okolicznościach. Dopiero teraz uświadomiłem sobie jak rozległą posiadł wiedzę, jak akuratnie i daleko sięga pamięcią. Znał na wyrywki roczniki wyścigów z ostatnich dziesięciu lat.

– Co mógłbyś mi powiedzieć o długoterminowych faworytach, którzy nie wystartowali? – spytałem po jakimś czasie.

Rzucił mi szybkie spojrzenie, które byłoby ostrzejsze trzy szklaneczki temu.

To też dla „Lakmusa”? – spytał.

– Nie – przyznałem.

– Tak myślałem. Takie pytanie na milę pachnie „Famą”.

– Nie wymienię twojego nazwiska.

Tego by brakowało. Pociągnął haust, ale wciąż był daleki od utraty przytomności. – Załóż sobie klapki na oczy i idź w drugą stronę – poradził.

– Przeczytaj mój niedzielny artykuł – odparłem spokojnie.

– Ty – wybuchnął. – Lepiej trzymaj się od tego z daleka.

– A to czemu?

– Zostaw to władzom wyścigowym.

– A co one z tym fantem robią? Co wiedzą?

– Przecież wiesz, że ci nie powiem – wykrzyknął. – Rozmowa z „Famą”?! Straciłbym pracę.

– Mullholland wolał iść do więzienia, niż ujawnić, od kogo miał informacje.

– Nie wszyscy dziennikarze są Mullhollandami.

– Mam taką samą skłonność do zachowywania tajemnic.

– Poszedłbyś siedzieć? spytał poważnie.

– Jeszcze nie byłem w takiej sytuacji. Ale jeżeli moi informatorzy proszą o dyskrecję, to ją zachowuję. W przeciwnym razie, kto by mi cokolwiek powiedział?

Przemyślał to sobie

– Dzieje się coś niedobrego – rzekł wreszcie.

– Właśnie – powiedziałem. – I co na to władze?

– Nie ma dowodów… Posłuchaj, Ty, nie ma nic, do czego można by się przyczepić. Po prostu szereg zbiegów okoliczności.

Takich jak artykuły Berta Checkova? podsunąłem. To go zaskoczyło.

– No dobrze – powiedział. – Rzeczywiście. Słyszałem z dobrego źródła, że mieli zażądać od niego wyjaśnień. Ale ponieważ wypadł przez okno…

– Opowiedz mi o wycofanych koniach – poprosiłem. Spojrzał ponuro na list żony, który cały czas ściskał w ręku. Pociągnął ostro ze szklaneczki i z rezygnacją wzruszył ramionami. Bariery ostrożności upadły.

– Był taki francuski koń Polyxenes, którego zrobili faworytem derby w Epsom Downs. Pamiętasz? Przez całą zeszłą zimę i wiosnę nieprzerwanie płynęły z Francji do kraju wieści, jak świetnie jest zbudowany, że nikt mu nie dorównuje na przebieżkach, że wszystkie trzylatki wyglądają przy nim jak koślawe roczniaki. Co tydzień coś o Polyxenesie.

– Pamiętam – przyznałem. – Derry Clark zachwalał go w „Famie”.

Gibbons skinął głową.

– No i proszę. Do Wielkanocy urósł do roli faworyta derby w stosunku sześć do jednego. Tak? Płacą za niego wszystkie kolejne opłaty startowe. Tak? Potwierdzają jego udział na cztery dni przed gonitwą. Tak? A dwa dni później zostaje wycofany. Dlaczego? Bo upadł na treningu i noga spuchła mu jak balon. Nie można okulałego konia zgłosić na start. Fatalnie – dla tych wszystkich, którzy na niego postawili. Fatalnie – wyrzucili pieniądze w błoto. Trudno. A teraz coś ci powiem, Ty. Nigdy nie uwierzę, że ten Polyxenes był aż taki dobry. No bo co on takiego zwojował? Jako dwulatek wygrał dwie przeciętnie obsadzone gonitwy w St. Cloud. W tym roku przed derby w Epsom Downs ani razu nie startował. W rezultacie nie biegał przez cały sezon. Mówili, że noga jeszcze nie jest zdrowa. A wiesz, co ja myślę? Że nie był dość dobry, żeby wygrać derby, i od samego początku zakładali, że nie pobiegnie.

– Jeżeli był aż tak słaby, to przecież mogli go wystawić w tym biegu. I tak by nie wygrał.

– Poszedłbyś na ich miejscu na takie ryzyko? Derby wygrywały już najbardziej nieprawdopodobne konie, bez żadnych szans na zwycięstwo. Znacznie pewniej nie dopuścić go wcale do startu.

– A więc ktoś zarobił na tym niezłe parę tysięcy – powiedziałem wolno.

– Raczej setek tysięcy.

– Jeżeli wiadomo, co się dzieje, dlaczego władze nie reagują?

– A co mogą zrobić? Mówiłem ci już, że nie ma żadnych dowodów. Polyxenes naprawdę okulał i to na długo. Badało go kilkudziesięciu weterynarzy. Jego trener był trochę podejrzanym typem, ale nie bardziej niż niektórzy nasi. Nic, absolutnie nic nie dało się udowodnić.

– Słyszałeś o jakichś innych przypadkach? – spytałem.

– Mój Boże, Ty, jesteś zachłanny. Właściwie… tak… Kiedy już raz zaczął mówić, niewiele zataił. W ciągu następnej pół godziny wysłuchałem szczegółowych opowieści dotyczących czterech innych długoterminowych faworytów, którzy nie stanęli na starcie w dniu zawodów. W każdą z tych pechowych historii można było łatwo uwierzyć. Ale dobrze wiedziałem, że wszystkie te konie Bert obsypał przesadnymi pochwałami. W końcu wyczerpał temat, odrobinę przestraszony.

– Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić – rzekł.

– Nikt się nie dowie.

– Wydobyłbyś informacje z głuchoniemego. Kiwnąłem głową.

– Głuchoniemi zwykle umieją czytać i pisać – powiedziałem.

– A idź do diabła – mruknął. – Albo lepiej nie. – Jestem o cztery szklaneczki lepszy od ciebie, a ty się nie przykładasz.

Machnął butelką z grubsza w moim kierunku, więc podszedłem do niego i wyjąłem mu ją z ręki. Była pusta.

– Muszę wracać do domu – powiedziałem przepraszająco.

– Co tak ci się spieszy? – spytał patrząc na list, który trzymał w ręce. Żona zrobi ci drakę, jak się spóźnisz? Czy może da nogę z jakimś cholernym amerykańskim pułkownikiem?

– Nie – odpowiedziałem ze spokojem. – Nie da nogi. Nagle wytrzeźwiał.

– O cholera, Ty!… Zapomniałem.

Wstał, nic a nic się nie chwiejąc. Rozejrzał się mętnie po wygodnie urządzonym saloniku, w którym brakowało żony. Wyciągnął rękę.

– Ona wróci – zapewniłem go nieporadnie. Potrząsnął głową.

– Wątpię – powiedział z ciężkim westchnieniem. – W każdym razie miło mi, że wpadłeś. Wiesz musiałem z kimś porozmawiać. Jeżeli nawet za dużo wygadałem… lepsze to, niż upić się sam na sam. Będę o tobie myślał, dziś wieczorem.

O tobie… i o twojej żonie.

Utknąłem w korku na Swiss Cottage i przyjechałem do domu osiem po siódmej. Półtorej godziny nadliczbowe Pani Woodward była wniebowzięta.

– Jaka ona kochana, prawda? – powiedziała Elżbieta, kiedy tamta wyszła. – Nie przeszkadza jej, kiedy się spóźniasz. Nigdy się nie skarży, że musi zostać. Jest taka miła i dobra.

– Bardzo – przytaknąłem.

Jak zwykle prawie cały czwartek spędziłem w domu, pisząc niedzielny artykuł. Pani Woodward wyszła zrobić zakupy na cały tydzień i oddać do pralni brudną bieliznę, a przynieść czystą. Wpadła Sue i zaparzyła kawy dla siebie i Elżbiety. Teściowa zadzwoniła uprzedzając, że może nie przyjść w niedzielę, bo zdawało jej się, że złapała katar.

Nikt nie zbliżał się do Elżbiety z katarem. Dla ludzi uzależnionych od aparatu do sztucznego oddychania niewinne przeziębienie prowadziło często do zapalenia płuc, a zapalenie płuc kończyło się zwykle śmiercią.

Gdyby teściowa nie przyszła w niedzielę, nie mógłbym pojechać do Virginia Water. Część przedpołudnia spędziłem niestety bezproduktywnie, starając się przekonać siebie, że lepiej byłoby, gdyby katar się nasilił, i wiedząc, że byłbym wówczas nieszczęśliwy.

Jan Łukasz przebiegł wzrokiem mój artykuł o wycofanych faworytach, mocno zacisnął powieki i odchylił się do tyłu na krześle, z twarzą zwróconą do sufitu. Świadczyło to o krańcowym poruszeniu. Derry sięgnął ręką, capnął maszynopis i przeczytał go wolniej, z wytężonym skupieniem krótkowidza. Kiedy skończył, westchnął głęboko.

Ho, ho – powiedział. – Komuś to się bardzo nie spodoba. Komu? – spytał Jan Łukasz, otwierając oczy. – Temu kto to robi.

Jan Łukasz spojrzał na niego zamyślony. Byle tylko nie miał podstaw, żeby podać nas do sądu.

Zanieś ten artykuł radcom prawnym i powiedz, żeby nie spuścili go z oka.

Derry złożył kopię artykułu i wyszedł, a Jan Łukasz zdobył się na uśmiech.

– Wzorowa robota, że się tak wyrażę – powiedział.

– Dziękuję.

– Skąd o tym wszystkim wiesz?

– Doszły mnie słuchy.

– Daj spokój, Ty.

– Obiecałem, że nie powiem. Ktoś mógłby temu komuś przefasonować twarz, albo coś w tym rodzaju.

– Muszę wiedzieć. Naczelny będzie się pytał. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Obiecałem.

– Mogę ci w ogóle nie puścić tego artykułu.

– A fe! – powiedziałem. – Jak nie prośbą, to groźbą?.

Potarł z rozdrażnienia grdykę. Rozejrzałem się po ogromnym, ruchliwym piętrze. Wszystkie działy, podobnie jak nasz sportowy, zbierały i porządkowały ostatecznie teksty do numeru. Większość głównych artykułów trafiała do zecerów w piątki, część nawet w czwartki. Ale wszystko co miało posmak sensacji, trzymano w tajemnicy na górze, aż do chwili, gdy zostaną złożone i odesłane do druku ostatnie wydania sobotnich popołudniówek. Zecerzy lubili zarobić na boku te dziesięć czy ileś tam funtów sprzedając sensacyjną wiadomość dziennikarzom z konkurencyjnych gazet. Jeżeli radcy prawni i naczelny puściliby mój artykuł, w drukarni i tak ujrzano by go za późno, żeby mieć z niego jakiś pożytek. „Fama” trzymała swoje skandalizujące nowiny bardzo blisko przy orderach.

Derry wrócił od radców prawnych bez artykułu.

– Powiedzieli, że muszą nad nim popracować. Zadzwonią później – oznajmił.

Radcy prawni „Famy” mieli w małym palcu paragrafy dotyczące zniesławień. Z konieczności. A przy tym byli szczerze oddani swemu pismu, dozgonnie wierni maksymie:

„Niech świat się o tym dowie, choćby za cenę potępienia”. Księgowi „Famy” traktowali odszkodowanie wypłacane z budżetu jako rzecz naturalną. Właściciel „Famy” zaś uważał, że parę procesów sądowych w ciągu roku to świetna darmowa reklama i tylko obserwował, jak pną się w górę wskaźniki pokupności. Jednakże w ostatnim półroczu wytoczono pismu cztery procesy, a dwa kolejne były w toku. Redakcję obiegł powściągliwie sformułowany okólnik, nakazujący nieco przyhamować. Wierny jak zawsze Jan Łukasz dostosował się do niego, choć w duchu się z nim nie zgadzał.

– Zaniosę artykuł do naczelnego – oznajmił. – Zobaczymy, co powie.

Derry z nieskorym podziwem odprowadził go wzrokiem.

– Mów co chcesz, ale dzięki części sportowej kupują tę gazetę ludzie, którzy inaczej nie tknęliby jej nawet w rękawiczkach. Nasz Jan Łukasz, mimo całej swojej uszczypliwości, jest wprost nieoceniony.

Po powrocie nasz nieoceniony Jan Łukasz wdał się w poufną naradę ze sprawozdawcą piłki nożnej. Spytałem Derry’ego, jak wypadł środowy pogrzeb.

– Pogrzeb jak pogrzeb – odparł, wzruszając ramionami. Było zimno. Żona Berta zalewała się łzami. Miała fioletowy nos, siny z zimna i czerwony od płaczu.

– Miły jesteś.

– Pocieszała ją jej siostra. Mówiła, jakie to szczęście, że Bert się dodatkowo ubezpieczył.

– Co takiego?

– To, co słyszałeś. Wiedziałem, że cię to zainteresuje. Pociągnąłem tę siostrę za język. Kilka tygodni temu Bert potroił swoją polisę ubezpieczeniową na życie. Powiedział żonie, że będą lepiej sytuowani, kiedy przejdzie na emeryturę. Coś w rodzaju samopomocy emerytalnej.

– No, no – powiedziałem.

– A więc musiał zaaranżować wypadek – dodał Derry, kiwając głową. – Na oczach świadków. Towarzystwo ubezpieczeniowe mogłoby nie wypłacić odszkodowania, gdyby wypadł z okna, a nikt by tego nie widział.

– Ciekaw jestem, czy ci z ubezpieczeń to zakwestionują.

– Nie widzę, jak mogliby to zrobić, skoro po śledztwie orzeczono, że był to nieszczęśliwy wypadek.

Przyszła sekretarka naczelnego z moim artykułem. Wytworna dziewczyna, nieprzystępna jak twierdza. Podobno nikomu nie udało się sforsować obronnych murów i dobrać do ukrytych za nimi skarbów.

Naczelny nabazgrał „uzależniam zgodę od decyzji radców prawnych” na pierwszej kartce u góry. Jan Łukasz wyciągnął rękę po artykuł, skinął z zadowoleniem głową i, nie przerywając rozmowy ze specem od piłki nożnej, włożył go do zamykanej na klucz górnej szuflady swojego biurka. Nie miałem już nic do roboty w biurze. Powiedziałem Derry’emu, że będzie mnie można złapać w domu, gdyby ktoś mnie szukał, oraz ogólne do widzenia.

Byłem już w połowie drogi do drzwi, kiedy Jan Łukasz zawołał za mną:

– Ty… zapomniałem ci przekazać. Dzwoniła do ciebie jakaś pani.

– Pani Woodward?

– Właśnie, że nie. Zaraz sprawdzę. Zapisałem sobie… a tak, mam. Pani Gail Pominga. Prosi, żebyś zadzwonił. Chodzi o coś w związku z „Lakmusem”.

Podał mi karteluszek z numerem telefonu. Przeszedłem do wyludnionego działu wiadomości i podniosłem słuchawkę. Ręce miałem spokojne. Tętno nie.

– Szkoła sztuk pięknych. Słucham.

– Czy zastałem panią Pominga…

Przywołano ją do telefonu. Kiedy się odezwała, jej głos w słuchawce zabrzmiał beznamiętnie i bezosobowo, jak wtedy na stacji kolejowej.

– Przyjedziesz w niedzielę? – spytała krótko i węzłowato.

– Bardzo bym chciał. – Wyraziłem się powściągliwie. – Ale możliwe, że nie zdołam się wyrwać.

– No bo… jestem proszona na lunch.

– Więc idź – odparłem rozczarowany z sercem ściśniętym, jakby je przywalił głaz.

– Jeżeli na pewno przyjedziesz, zostanę w domu.

Do diabła z teściową, pomyślałem. Niech licho porwie ją i jej przeziębienie.

– Chcę przyjechać. Przyjadę, jeśli tylko będę mógł – zapewniłem.

– A kiedy dasz mi znać, czy na pewno? – spytała po krótkim namyśle.

– Nie wcześniej jak w niedzielę. Właściwie dopiero wychodząc z domu na pociąg.

– Hmm… – Zastanowiła się chwilę, aż wreszcie rozstrzygnęła: – Niezależnie od tego czy przyjedziesz, czy nie, zadzwoń. Załatwię to w ten sposób, żebym mogła iść na ten lunch, jeżeli się okaże, że nie przyjedziesz.

– To cudownie – powiedziałem z przejęciem, zapominając o ostrożności.

Roześmiała się.

Świetnie. A więc do zobaczenia, oby. Od dziesiątej w górę. O tej porze Harry i Sara grają w golfa.

– Przyjechałbym około wpół do dwunastej.

– Dobrze – powiedziała, dodała „do widzenia” i odłożyła słuchawkę.

Poszedłem do domu napisać o majorze Gibbonsie dla „Lakmusa” i zjeść lunch z Elżbietą i panią Woodward. Znów była to ryba nieokreślonego gatunku i bez wyraźnego aromatu. Przysłuchiwałem się urywanym zdaniom Elżbiety, odpowiadałem uśmiechami na jej uśmiechy i żywiłem nieposkromioną nadzieję, że nie będzie mnie u jej boku za czterdzieści osiem godzin. Jadłem machinalnie, nie patrząc, co nakładam na widelec. Kończąc posiłek, poczułem, że zdrada ma słony smak.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miałem coraz mniej czasu na materiał do „Lakmusa”. kiedy pozostały mi już tylko dwa dni do nieprzekraczalnego terminu złożenia artykułu, pojechałem na sobotnie wyścigi do Heathbury Park spotkać się z Dermotem Finneganem, nie wyróżniającym się dżokejem startującym w Pucharze Latarnika na nie wyróżniającym się koniu.

W pierwszej chwili nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego co mówił, tak nieprzenikniona okazała się jego irlandzka wymowa. Po jakimś czasie, kiedy wysączył bez zapału filiżankę bufetowej kawy, ochłonął na tyle, aby mi wyjawić, że zawsze mówi gorzej, kiedy się denerwuje, i od tej chwili radziliśmy sobie z rozmową tak, że powtarzał mi niektóre rzeczy dwa razy, a nie cztery albo pięć, jak na początku.

Kiedy przełamaliśmy barierę językową, wyszło na jaw, że Dermot ma poczucie humoru płynące z pogodnego i nie wymagającego stosunku do życia. Chociaż prawie każdy uznałby jego dżokejskie sukcesy za niewiele warte, on uważał, że są wspaniałe. Jego zarobki, mniejsze niż śmieciarza, wydawały mu się królewskie w porównaniu z warunkami, jakie miał w dzieciństwie. Jego ojciec wykarmił czternaścioro dzieci ziemniakami, które sadził na dwóch i pół akra wyjałowionej ziemi. Dermot, nie będąc wśród braci najstarszym i najsilniejszym ani najmłodszym i rozpieszczonym, musiał się często gęsto przepychać, żeby zdobyć swoją porcję, co mu się nie zawsze udawało. W wieku dziewiętnastu lat znudziła mu się ta dieta i zabrał się ze swoją niewyrośniętą figurą przez morze do Newmarket, gdzie z pomocą irlandzkiej wymowy, mimo braku doświadczenia, natychmiast znalazł zajęcie w gwałtownie potrzebującej rąk do pracy branży wyścigów konnych.

Przez jakiś czas „odpękiwał swoje dwa lata” w stajni wyścigowej z końmi do biegów płaskich, ale nie mógł w nich startować, bo nie odbył praktyki dżokejskiej. Nie tracąc równowagi ducha przeniósł się kawałek dalej do stajni trenującej dodatkowo konie na przeszkody i tam właśnie „komendant” pozwolił mu wystartować w paru gonitwach przeszkodowych. W dalszym ciągu pracował w tej samej stajni na pół etatu, a „komendant” nadal wystawiał go jako dżokeja drugiej kategorii. W ilu gonitwach brał udział? Uśmiechnął się odsłaniając braki w uzębieniu. W niektórych sezonach po trzydzieści razy. Dwa lata temu oczywiście tylko cztery razy, bo złamał nogę przy upadku takiego jednego, tfu na psa urok, koszlawego ciorta.

Dermot Finnegan, ze złamanym nosem i bystrymi niebieskimi oczami błyszczącymi na ogorzałej twarzy, miał dwadzieścia pięć lat, a wyglądał na trzydziestkę. Wyznał, że jego ambicją jest spróbować swoich sił na torze w Aintree. Poza tym był zadowolony z tego, co ma. Nie chciałby należeć do dżokejskiej śmietanki, za duża odpowiedzialność.

– Po kimś, kto jeździ na chabetach po najmarniej szych torach przy końcu sezonu jesiennego, nikt wiele nie oczekuje. Ale kiedy ten ktoś dobrze wypadnie, wszystkim oczy wyłażą ze zdumienia – powiedział.

Odniósł w sumie dziewiętnaście zwycięstw na różnych koniach i pamiętał każdego z nich z najdrobniejszymi szczegółami. Tak naprawdę nie spodziewał się, że coś zwojuje w Pucharze Latarnika, bo startował tylko dlatego, że jego stajnia wystawiała trzy konie.

– Pojadę na zającu, to pewne. Od razu zobaczy mnie pan na szpicy, może nawet utrzymam się tam dość długo, ale potem mój rumak straci parę i odpadnie od stawki tak nagle jak zużyty człon rakiety, a jeżeli nie będę go musiał cucić, to będzie istny cud.

Trochę później tego popołudnia oglądałem go w gonitwie dla koni nowicjuszy, gdzie jechał na wierzchowcu, który w wieku dziesięciu lat miał zapewne zostać przeznaczony na mięso dla psów. Koń i jeździec wymachując nogami zniknęli w drugim rowie i kiedy w jakiś czas potem, po drugiej gonitwie, poszedłem się dowiedzieć, jakie Dermot odniósł obrażenia, natknąłem się na niego, jak zabandażowany i uśmiechnięty wychodzi z punktu pierwszej pomocy. – To nic, małe zadraśnięcie – zapewnił mnie wesoło. Wystartuję w Latarniku na mur beton. Wypytując go dalej odkryłem pewien drobny szczegół, a mianowicie, że ma prawie zupełnie zerwany paznokieć. Widocznie jakiś „koszlawy ciort” z piekła rodem przetrącił Finneganowi kopytem rękę.

Na zakończenie przypuściłem szturm do dyrektora toru wyścigowego, w którego biurze, obserwując go w akcji, spędziłem ostatnie pół godziny tego popołudnia.

Heathbury Park, gdzie za dwa tygodnie miała się odbyć gonitwa o Puchar Latarnika, pod jego kierownictwem stał się jednym z najlepiej utrzymanych torów wyścigowych w kraju. Podobnie jak major Gibbons, on też służył w wojsku, z tym, że w lotnictwie, co było o tyle niezwykłe, że władze wyścigów konnych z zasady były skłonne dobierać sobie dyrektorów spośród wojskowych pełniących służbę na lądzie bądź na morzu.

Pułkownik lotnictwa Willy Ondroy, niewysoki czterdziestodwulatek, był człowiekiem spokojnym i skutecznym w działaniu, a z wojska zwolniono go po drobnym wypadku na bombowcu Vulcan, kiedy doznał kontuzji głowy. Wyznał, że do tej pory zdarzają mu się utraty przytomności, i to zazwyczaj w najzupełniej niestosownych, kłopotliwych, czy wręcz krępujących momentach. Dopiero po zakończeniu ostatniej gonitwy mógł ze mną swobodniej porozmawiać, a i wtedy załatwiał jednego po drugim ludzi, którzy zjawiali się w jego biurze ze statystykami, problemami i kluczami.

To on wpadł na pomysł zorganizowania gonitwy o Puchar Latarnika i był z niej niezwykle dumny. Namówił zarząd totalizatora wyścigów konnych do sfinansowania lwiej części wysokich nagród, a potem ustanowił warunki udziału na tyle atrakcyjne, żeby zaświecić nimi w oczy najpraktyczniejszym trenerom. Dzięki temu miały tu biegać najlepsze konie. Konie te powinny przyciągnąć tłumy widzów. Wpływy kasowe miały jeszcze wzrosnąć. Przewidywał, że będą mogli wkrótce pozwolić sobie na wybudowanie ogrzewanej, nowoczesnej świetlicy dla dzieci – to był najnowszy pomysł – żeby zachęcić do przyjścia na wyścigi młodych rodziców, stwarzając im możliwość zostawienia gdzieś pociech.

Entuzjazm Ondroya nie był z tych, co pryskają jak mydlana bańka, ale z tych, co trwają. On sam głos miał tak łagodny, jak spojrzenie jego bursztynowych oczu, i tylko ironiczny uśmieszek zdradzał, że to człowiek żelaznego charakteru. Jego rzucający się w oczy brak jakiejkolwiek potrzeby podkreślania swojego autorytetu znalazł wyjaśnienie, kiedy zagłębiłem się, a przynajmniej podjąłem taką próbę, w historię jego życia. Gładkie, mimochodem rzucone zdanie o skromnym doświadczeniu pilota latającego w szyku oznaczało w jego ustach trzyletnie występy w formacji Czerwona Strzała, kiedy to latał kilkadziesiąt cali od rury wydechowej odrzutowca na przedzie.

– Któregoś roku daliśmy dwieście pokazów – powiedział z zażenowaniem. – Taki rozrywkowy dodatek do pokazów lotniczych, zupełnie jak koncert na molo w Blackpool, doprawdy nic wielkiego.

Powiedział, że miał szczęście, bo w wieku dwudziestu sześciu lat przeniesiono go na bombowca. A przecież wielu pilotów myśliwskich i latających w szyku w ogóle przestawało latać, kiedy zwolnił im się refleks. Na bombowcach latał osiem lat. Przez piętnaście sekund miał świadomość, że się rozbije, trzy tygodnie był nieprzytomny, a potem dwadzieścia miesięcy szukał dla siebie pracy w cywilu. Obecnie mieszkał z żoną i dwunastoletnimi bliźniakami w domu na skraju toru wyścigowego i żadne z nich nie pragnęło zmiany.

Wskoczyłem do ostatniego pociągu w biegu i w drodze powrotnej do Londynu zacząłem pisać o Dermocie i Ondroyu.

Pani Woodward odeszła zadowolona za kwadrans siódma, a ja choć raz znalazłem w kuchni zostawione przez nią gotowe befsztyki. Elżbieta była w dobrym nastroju. Przygotowałem dla nas obojga coś do picia, rozsiadłem się w fotelu i dopiero po bitych dziesięciu minutach powstrzymywania się od tego spytałem ją od niechcenia, czy dzwoniła jej matka.

– Nie, nie dzwoniła – odparła. Tego się mogłem spodziewać.

– Więc nie wiesz, czy jutro będzie? – spytałem.

– Przypuszczam, że zadzwoni, jeżeli nie będzie mogła przyjść.

– Pewno tak – odrzekłem. A niech ją, nie mogłaby chociaż zawiadomić, czy przyjdzie, czy nie?

Odsuwając od siebie tę myśl, zająłem się artykułem dla „Lakmusa”, potem podałem kolację, znów wróciłem do artykułu, zrobiłem przerwę, żeby przygotować Elżbietę do snu, po czym zasiadłem z powrotem do maszyny i pisałem, aż skończyłem. Zrobiło się wpół do trzeciej. Jaka szkoda, pomyślałem przeciągając się, że piszę tak wolno i tyle skreślam. Schowałem ostateczną wersję do szuflady, zostawiając na jutro już tylko przepisanie jej na czysto. Wiedziałem, że będę miał na to zapas czasu, nawet gdybym część niedzieli spędził z Gail na usłanej różami dróżce rozkoszy.

Zasnąłem dopiero o piątej, gardząc samym sobą.

Teściowa przyszła. Ani razu nie pociągnęła nosem.

Cały ranek usiłowałem pogodzić się z myślą, że nie zjawi się kwadrans po dziesiątej, o której to godzinie zwykle przychodziła. Tak jak to niegdyś robiłem w podobnych okolicznościach, przybrałem wobec Elżbiety spokojną minę jak co dzień, uzmysławiając sobie, że muszę świadomie dusić w sobie rozdrażnienie z powodu drobnych posług dla niej, które zwykle spełniałem automatycznie.

Siedemnaście po dziesiątej rozległ się dzwonek u drzwi i weszła teściowa – starannie ubrana, przystojna kobieta po pięćdziesiątce, z szyldkretowymi grzebieniami wpiętymi we włosy i sylwetką jak po kuracji odchudzającej. Widząc jej zaskoczenie moim przywitaniem, uprzytomniłem sobie, że okazałem jej zbyt wiele serdeczności. Ostudziłem nieco swoje zachowanie do normalniejszej temperatury i od razu poczułem się pewniej.

Wyjaśniłem jej, tak jak uprzednio Elżbiecie, że muszę jeszcze przeprowadzić kilka wywiadów do artykułu dla „Lakmusa”, i o wpół do jedenastej znalazłem się w naszym zaułku z uczuciem wspaniałego odprężenia. W dodatku świeciło słońce. Po bezsennej nocy moje sumienie zasnęło.

Gail czekała na mnie przed stacją w samochodzie.

– Pociąg się spóźnił – powiedziała chłodno, kiedy przy niej usiadłem. Ani krzty ciepła, czułości, nawet nie pocałowała mnie na powitanie.

Tym lepiej, pomyślałem.

– W niedzielę pracują na torach. W Staines staliśmy – wyjaśniłem.

Skinęła głową, nacisnęła sprzęgło i przejechała bez pośpiechu trzy czwarte mili dzielące nas od domu wuja. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu zaprowadziła mnie do salonu i bez pytania nalała dwa piwa.

– Nie piszesz dzisiaj – upewniła się, wręczając mi szklankę.

– Nie.

Posłała mi uśmiech potwierdzający cel mojej wizyty. Okazywała rzadko spotykaną u kobiet rzeczowość w sprawach seksu. Z pewnością nie kpiła. Pocałowałem ją lekko w usta, rozkoszując się świadomością, że Huntersonowie na pewno nie wrócą przed upływem całych trzech godzin. Skinęła głową, jakbym się odezwał.

– Jesteś w moim guście – powiedziała.

– Dziękuję.

Uśmiechnęła się odsuwając się ode mnie. Tego dnia miała na sobie jasnokremową sukienkę, która kontrastowała wspaniale z jej złotokawową karnacją. Właściwie Gail nie była ciemniejsza niż wielu mieszkańców południa Europy albo mocno opalona Angielka i tylko jej twarz zdradzała, że jest Mulatką. Ładna twarz o regularnych rysach, rzucająca się w oczy dzięki pewności siebie. Domyślałem się, że Gail pogodziła się ze sobą znacznie wcześniej i gruntowniej niż jej rówieśniczki. O mało co z tym nie przesadziła.

Na niskim stoliku leżał egzemplarz „Famy” rozłożony na stronicy sportowej. Wszystkie tytuły wymyślali kierownicy redakcji albo ich zastępcy, a Jan Łukasz spłodził nagłówek cudo. Na całej szerokości strony, u góry, wielkimi, tłustymi literami było napisane: „NA RAZIE NIE stawiajcie na Tomcia Palucha”. Poniżej zamieścił bez żadnych skreśleń wszystkie akapity, jakie napisałem. Niekoniecznie dlatego, że każde słowo uważał za godne publikacji, lecz najprawdopodobniej z tego powodu, że w tym tygodniu wydrukowano niewiele reklam. Jak wszystkie gazety, tak i „Fama” utrzymywała się głównie z ogłoszeń. Jeżeli ktoś chciał kupić miejsce w gazecie z przeznaczeniem na reklamę, to mu je sprzedawano i nieśmiertelna proza felietonistów szła precz. Niejedno wypieszczone zdanie przepadło mi w ostatniej chwili z powodu nadejścia mowy-trawy o zaletach syropu na kaszel TaJdowaki, lub szamponu kolory żującego Nijaki. Przyjemnie więc było widzieć nietknięty artykuł.

Spojrzałem na Gail. Przyglądała mi się.

– Czytujesz wiadomości sportowe? – spytałem. Potrząsnęła głową przecząco.

– To z ciekawości – odparła. – Chciałam zobaczyć, co piszesz. Ten artykuł… budzi niepokój.

– Tak miało być.

– Sprawia takie wrażenie, jakbyś wiedział znacznie więcej, niż mówisz, i że są to praktyki godne potępienia, wręcz przestępstwa.

– Jak to miło usłyszeć, że moje zamierzenia zostały zrealizowane – powiedziałem.

– I co się zwykle dzieje, kiedy tak piszesz?

– Masz na myśli odzew? Z tym bywa różnie, od gromów ciskanych przez władze wyścigowe, żebym nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy, do obelżywych listów od maniaków.

– Czy sprawiedliwości staje się zadość?

– Bardzo rzadko.

– Prawdziwy Zorro z ciebie – zakpiła.

– Nie. W ten sposób sprzedajemy więcej egzemplarzy. A ja wtedy występuję o podwyżkę.

Roześmiała się, odrzucając głowę w tył; linia jej naprężonej szyi zbiegała chowając się pod sukienkę. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej ramienia, ogarnięty nagłą chęcią przerwania rozmowy.

Natychmiast z uśmiechem skinęła głową i powiedziała:

– Nie na dywanie. Na górze jest wygodniej. Sypialnię miała umeblowaną ładnie, z tym że widać było w tym rękę ciotki. Szafy w ścianach, zachęcająco wygodny fotel, półki na książki, zaścielający całą podłogę bladoniebieski dywan i łóżko.

Posłuszny jej naleganiom położyłem się pierwszy. A potem, jak poprzednio, rozebrała się na moich oczach. To jej zwyczajne, beznamiętne, nieskrępowane obnażanie się podniecało tak gwałtownie, jak żaden chyba płatny striptiz. Kiedy skończyła, stała przez chwilę nieruchomo przy oknie – jasnobrązowa naga dziewczyna w ukośnych promieniach listopadowego słońca.

– Zaciągnąć zasłony? – spytała.

– Jak wolisz.

Sięgając w górę, żeby je zasunąć, pobudziła mi krew do jeszcze szybszego pulsowania, a potem w południowym zmierzchu przyszła do mnie do łóżka.

O trzeciej odwiozła mnie na stację, ale kiedy my dojeżdżaliśmy, pociąg akurat ruszał. Przez jakiś czas rozmawialiśmy w samochodzie czekając na następny.

– Codziennie wracasz do domu na noc? – spytałem

– Często nie wracam. Dwie inne nauczycielki wynajmują do spółki mieszkanie, więc ze dwa razy w tygodniu nocuję u nich na kanapie, po przyjęciu albo teatrze.

– Ale nie chcesz mieszkać na stałe w Londynie?

– Wydaje ci się dziwne, że mieszkam z Harrym i Sarą? Prawdę mówiąc, to z powodu pieniędzy. Harry nie pozwala sobie płacić za mieszkanie. Mówi, że chce, żebym tu została. Zawsze miał szeroki gest. Gdybym musiała w Londynie za wszystko płacić sama, poziom, na którym teraz żyję, spadłby na łeb, na szyję.

– Pragnienie wygody jest silniejsze od potrzeby niezależności – skomentowałem bez złośliwości.

Potrząsnęła głową.

– Mam jedno i drugie – odparła i po namyśle spytała:

– Mieszkasz z żoną? Nie żyjecie w separacji ani nic takiego?

– Nie, nie żyjemy oddzielnie.

– Myśli, że gdzie teraz jesteś?

– Myśli, że przeprowadzam wywiad do artykułu dla „Lakmusa”.

Roześmiała się.

– Niezły drań z ciebie – powiedziała.

Trafiła w sedno. W duchu przyznałem jej rację.

– Czy wie, że masz… mmm… zainteresowania uboczne? Nakryła cię kiedyś?

Pragnąłem z całego serca, żeby zmieniła temat. Jednakże sporo jej byłem winien, a przynajmniej kilka wyjaśnień, i mógłbym przysiąc, że będę mówił prawdę, tylko prawdę, ale na pewno nie całą prawdę.

– Ona o niczym nie wie – odparłem.

– Zmartwiłaby się?

– Pewno tak.

– Ale jeżeli ona nie chce… z tobą spać… to czemu jej nie rzucisz?

Nie odpowiedziałem od razu.

– Dzieci nie macie, prawda? – pytała dalej. Zaprzeczyłem, potrząsając głową. – Więc co cię trzyma? Chyba że, naturalnie, jesteś taki jak ja.

– To znaczy?

– Dobrze ci tam, gdzie masz zapewnione dostatnie życie. Gdzie są pieniądze. -

– Aaa…

Zaśmiałem się półgębkiem, co ona opacznie zrozumiała.

– Jak mogłabym ciebie winić, kiedy sama to robię? – spytała z westchnieniem. – A więc masz bogatą żonę…

Pomyślałem, na co skazana byłaby Elżbieta beze mnie – na bezduszność reżimu szpitalnego, na szpitalne jedzenie, na życie bez intymności, bez specjalnych aparatów i telefonu, na gaszenie świateł o dziewiątej i zapalanie o szóstej rano, na kompletne ubezwłasnowolnienie – już na zawsze.

– Rzeczywiście, moja żona jest bogata – powiedziałem wolno.

Kiedy wróciłem do domu, poczułem się rozdarty na dwoje. Wszystko, co znajome, odbierałem nagle jako nierzeczywiste. Połową mojej jaźni przebywałem wciąż w Surrey. Całując Elżbietę myślałem o Gail. Jeszcze w pociągu opadło mnie przygnębienie, z którego nie mogłem się otrząsnąć.

– Jakiś pan chce się z tobą skontaktować – powiedziała Elżbieta. – Dzwonił trzy razy. O ile się mogłam zorientować, był wściekły.

– Kto?

– Niewiele zrozumiałam z tego, co mówił. Zacinał się.

– Skąd miał nasz numer? – spytałem, zirytowany i znudzony. Nie uśmiechały mi się utarczki przez telefon z rozgniewanymi facetami. Co więcej, nasz numer był zastrzeżony po to właśnie, żeby zapewnić Elżbiecie spokój.

– Nie wiem – odparła. – Ale zostawił swój numer, żebyś do niego zadzwonił, nic poza tym sensownego nie powiedział.

Teściowa podała mi notes, w którym zapisała ów numer.

– Victor Roncey – powiedziałem.

– Właśnie – potwierdziła z ulgą Elżbieta. – Chyba tak brzmiało to nazwisko.

Westchnąłem, pragnąc gorąco, żeby wszystkie kłopoty, a zwłaszcza te, które sam sprokurowałem, oddaliły się i zostawiły mnie w spokoju.

– Zadzwonię do niego później – powiedziałem. – W tej chwili muszę się napić.

– Właśnie miałam parzyć herbatę – powiedziała z naganą w głosie teściowa, więc z głuchej wściekłości nalałem sobie dwakroć więcej, niż wypiłbym normalnie. Prawie opróżniłem butelkę.

Co za ponura niedziela.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu przeniosłem się do pracowni i zabrałem się do przepisywania na czysto, bez dopisków i skreśleń, artykułu dla „Lakmusa”. Ta mechaniczna czynność złagodziła w końcu moje roztrzęsienie wywołane powrotem do domu z brzemieniem poczucia winy. Nie mogłem sobie pozwolić na to, żeby zbyt polubić Gail, a przecież ją lubiłem. Gdybym się w kimś zakochał to by dopiero było piekło. Nie powinienem jej więcej odwiedzać. Postanowiłem ostatecznie, że tak zrobię. Ale ciało zadrżało mi, protestując, dlatego wiedziałem, że jednak ją odwiedzę.

Roncey zadzwonił ponownie tuż po wyjściu teściowej.

– Co, do diabła, mają znaczyć te… bzdury w gazecie?! – spytał. – Oczywiście, że mój koń wystartuje. Jak pan śmie… jak pan śmie insynuować, że dzieje się coś podejrzanego?

Elżbieta miała rację, była siódma wieczór, a on wciąż się zacinał. Musiałem go długo uspokajać, żeby wreszcie przyznał, że nigdzie w artykule nie poddawałem w wątpliwość jego dobrych, uczciwych i prawych zamiarów.

– Sęk w tym, panie Roncey, że tak jak napisałem w artykule, wywierano już kiedyś nacisk na niektórych właścicieli, zmuszając ich do wycofania koni. To może się zdarzyć nawet panu. Ja tylko dostarczyłem graczom kilku słusznych powodów, dla których będzie mądrzej, jeżeli wstrzymają się z postawieniem pieniędzy na wielkich wyścigach, aż do ich rozpoczęcia pozostanie pół godziny. Lepsza niska wypłata, niż strata pieniędzy przez szwindel.

– Czytałem artykuł – burknął. – Kilka razy. I nikt, niech mi pan wierzy, nikt mnie nie będzie naciskał.

– Oby tak było – odparłem.

Zastanawiałem się, czy jego niechęć do starszych synów rozciąga się na młodszych, czy zaryzykowałby ich bezpieczeństwo i szczęście za cenę udziału Tomcia Palucha w Pucharze Latarnika. Może tak. Upór stanowił tak nieodłączną cechę jego charakteru jak żyła żelazna przebiegająca przez granit.

Kiedy ochłonął na tyle, że prawie odzyskał rozsądek, poprosiłem go, żeby zechciał mi powiedzieć, jak zdobył numer mojego telefonu.

– Jeżeli chce pan wiedzieć, to cholernie się napociłem. Co za bzdury z tymi zastrzeżonymi numerami. W informacji z miejsca mi odmówili, chociaż powiedziałem, że to pilne. Moim zdaniem, to głupota, ale nie zrezygnowałem. Jak chce pan wiedzieć, to podał mi go pański kolega z gazety, Derrick Clark.

– Ach tak – powiedziałem zrezygnowany, myśląc, że to niepodobne do Derry’ego tak łatwo burzyć moje fortyfikacje.

– Dziękuję. Czy dotarł do pana fotoreporter z „Lakmusa”?

– Był tu w piątek. Mam nadzieję, że nie napisał pan nic w artykule dla „Lakmusa”… Znów zaczął w nim wzbierać gniew.

– Nie – zaprzeczyłem stanowczo. – Nic z tych rzeczy.

– Kiedy będę się mógł o tym przekonać? – spytał podejrzliwie.

– Ten numer „Lakmusa” wyjdzie we wtorek przed Pucharem Latarnika.

– Zażądam od redaktora jaskółki numeru. Już jutro! Będę się domagał zobaczenia tego, co pan napisał.

– Proszę bardzo – zgodziłem się, z radością przerzucając odpowiedzialność za przesłanie egzemplarza na Shankertona.

Odłożył słuchawkę, nadal nie całkiem udobruchany. Wykręciłem numer Derry’ego, żeby na niego z kolei przelać całą złość.

– Roncey?! – spytał z oburzeniem. – Jasne, że nie dawałem twojego numeru Ronceyowi. – W tle głośno ćwiczyła sobie płuca jego maleńka córeczka. – Co mówisz?

– Pytam, komu więc go dałeś?

– Wujowi twojej żony.

– Moja żona nie ma żadnego wuja.

– O cholera! Podał się za wuja twojej żony, powiedział, że ciotka miała atak i chce cię o tym zawiadomić, ale zgubił numer.

– Przebiegły, kłamliwy drań – powiedziałem z przekonaniem. – I to on oskarża mnie o przekręcanie faktów!

– Przepraszam cię, Ty.

– Trudno, stało się. Tylko następnym razem skontaktuj się wpierw ze mną, hm? Tak jak się umawialiśmy.

– Tak. Oczywiście. Przepraszam.

– Przy okazji, jak zdobył twój numer?

– W przeciwieństwie do twojego, jest w książce telefonicznej. Przyznaję się do błędu.

Odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki przy głowie Elżbiety i przeniosłem się na fotel. Resztę wieczoru spędziliśmy tradycyjnie oglądając obrazki w „okienku”. Całe szczęście, że Elżbiecie nigdy się to nie nudziło, choć często narzekała na przerwy w ciągu dnia pomiędzy programami dla dzieci. Czemu nie wypełniają ich czymś dla przykutych do łóżka dorosłych, mawiała.

Później zaparzyłem kawy, zrobiłem masaż parowy i inne zabiegi, wypełniając wszystkie obowiązki na pozór z niezmąconym spokojem, ale myślami będąc gdzie indziej, jak aktor grający po raz tysięczny w tym samym przedstawieniu.

W poniedziałek rano zaniosłem artykuł do redakcji „Lakmusa” i zostawiłem go w portierni, jak Pan Bóg przykazał, w terminie.

Potem złapałem pociąg na wyścigi w Leicester, przyznając się przed sobą, że chociaż formalnie rzecz biorąc jest to mój dzień wolny od pracy, to nie chcę siedzieć w domu.

Poza tym wygrany na loterii koń Huntersonów, Egocentryk, miał startować w biegu dla rozgrzewki przed Pucharem Latarnika, co dało mi wspaniały pretekst do podróży.

Niewiele brakowało, a z powodu uporczywego zamglenia odwołano by zawody, bo widać było tylko dwa ostatnie płoty. Egocentryk ukończył bieg jako czwarty nie mając w piersiach dość tchu, żeby zadąć w gwizdek, i dżokej oświadczył trenerowi, że ta bezużyteczna chabeta rozpierniczyła trzy płoty po drugiej stronie toru i nie nadaje się do niczego. Trener nie dał mu wiary i do Pucharu Latarnika zaangażował innego dżokeja. Taki to już był pechowy dzień.

Rzadki charakterystyczny tłumek mieszkańców środkowej Anglii, w sukiennych czapkach i nasuniętych na uszy szalikach, zaśmiecił teren wyścigów kuponami totka, gazetami i zjadł parę cetnarów węgorzy w galarecie z małych papierowych kubków. Wraz z kolegą ze „Spórting Life’u” udałem się do baru, gdzie usłyszałem cztery różne, mniej lub bardziej powątpiewające, opinie na temat mojego artykułu o wycofanych koniach. Nieszczególny dzień. Jeden z tych, które się szybko zapomina.

Za to podróż powrotna dostarczyła mi niezapomnianych wrażeń. Będę ją pamiętał do końca życia.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Dzięki temu, że wyszedłem przed ostatnią gonitwą, udało mi się zająć w podstawionym i pustym jeszcze pociągu miejsce w przedziale dla niepalących, przy oknie i przodem do kierunku jazdy. Nastawiłem ogrzewanie na maksimum, i rozłożyłem gazetę, żeby zobaczyć, co upichcił felietonista Lornetka w ostatnim wydaniu.

„Tomcio Paluch pobiegnie, tak mówi trener. Ale czy stawiając na niego możecie się czuć bezpieczni?”, napisał.

Ubawiony, przeczytałem artykuł do końca. Ściągnął ode mnie lwią część argumentacji i poprzerabiał ją. Co za uprzejmość. Plagiat to najszczersza forma pochlebstwa.

Zamknięte drzwi na korytarz odsunęły się i do przedziału wtranżoliło się czterech bukmacherów, przytupując dla rozgrzewki i obgadując jakiegoś pechowego gościa, który przegrał spór o kupon totka.

– Powiedziałem mu, żeby spadał, że kogo on chce zrobić w konia. Może nie są z nas aniołki, ale nie jesteśmy frajerami, za jakich nas bierze.

Wszyscy mieli granatowe płaszcze, które po jakimś czasie zdjęli i rzucili na półki bagażowe. Dwóch z nich podzieliło się dużą wałówką składającą się z ciężko strawnych, sądząc na oko, kanapek, a pozostali dwaj zapalili papierosy. Wszyscy czterej mieli około czterdziestki i byli, jak wykazywała to ich wymowa, londyńskimi Żydami. Omówili z kolei przejazd taksówką do stacji, wyrażając się w sposób nie licujący z szabasem.

– Dobry wieczór – powiedzieli do mnie, jakby dopiero teraz mnie zauważyli, a jeden z nich wskazał papierosem napis „dla niepalących” nad oknem i spytał: – Zgoda, kolego?

Skinąłem głową, nie patrząc na nich. Rozkołysany pociąg toczył się na południe, zamglony dzień przeszedł w mglistą noc i pięć par powiek nasunęło się gładko na tyleż par oczu.

Drzwi na korytarz otwarły się z trzaskiem. Odemknąłem niechętnie jedno oko, spodziewając się ujrzeć konduktora. Przejście wypełniało sobą dwóch mężczyzn, nie wyglądających bynajmniej na osoby urzędowe. Ich widok podziałał na moich towarzyszy podróży piorunująco – pootwierali usta prostując się jakby kij połknęli. Wyższy z przybyszów sięgnął ręką i spuścił wewnętrzne zasłonki na oknach przedziału wychodzących na korytarz. Potem obrzucił czterech bukmacherów wymownym, pogardliwym spojrzeniem, skinieniem głowy wskazał korytarz i powiedział z prostotą:

– Won!

Nadal nie łączyłem tego wszystkiego ze swoją osobą, nawet wtedy, kiedy czwórka bukmacherów potulnie zdjęła granatowe płaszcze z półek i wymaszerowała rzędem na korytarz. Dopiero gdy wyższy wyciągnął egzemplarz „Famy” i wskazał mój artykuł, poczułem w krzyżu delikatne mrowienie.

– W pewnych kręgach to się nie podoba – oznajmił wyższy. Mówił szyderczym tonem z silnym akcentem z Birmingham. Zesznurował usta, rozkoszując się złośliwą ironią swoich słów. – Nie podoba.

Odziany był od stóp do głów w brudny kombinezon, z którego wyłaniał się byczy kark, nalane policzki, małe błyszczące usta i przylizane włosy. Jego towarzysz, też w kombinezonie, był silnie zbudowany, krępy, miał szeroko rozstawione oczy i spłaszczoną głowę.

– Nieładnie tak się wtrącać – ciągnął wyższy. – Oj, nieładnie.

Sięgnął prawą ręką do kieszeni i wyjął ją stamtąd uzbrojoną w kastet. Spojrzałem na drugiego. Zrobił to samo.

Poderwałem się, chcąc chwycić hamulec. Dwadzieścia pięć funtów grzywny za nieuzasadnione użycie. Wyższy wyprowadził fachowy cios i zrujnował mój zamiar.

Obaj uczyli się swojego fachu na ringu, przynajmniej to było jasne. Jednak niewiele więcej. Na ogół omijali moją głowę, ale wiedzieli, gdzie i jak uderzyć boleśnie w korpus, i kiedy próbowałem odepchnąć jednego, drugi mnie walił. Udało mi się jedynie kopnąć mocno niższego w kostkę, za co obdarzył mnie wiązanką i strasznym ciosem w wątrobę. Zwaliłem się na siedzenie. Pochylili się nade mną i złamali przepisy boksu.

Przeleciało mi przez myśl, że mnie zabiją, że być może nie mają takiego zamiaru, ale mnie zabijają. Próbowałem im nawet to powiedzieć, ale jeżeli dobyłem z siebie jakiś dźwięk, to go zignorowali. Wyższy przemocą postawił mnie na nogi, a niższy połamał żebra.

Kiedy mnie puścili, osunąłem się bezwładnie na podłogę i leżałem tak z twarzą w niedopałkach papierosów i zmiętych papierach po kanapkach. Leżąc bez ruchu, modliłem się do Boga, w którego nie wierzyłem, żeby nie pozwolił im zacząć od nowa. Wyższy pochylił się nade mną.

– Będzie pluł krwią? – spytał niższy.

– Jak może pluć? Przecież nic mu nie strzaskaliśmy. Ma się to czucie w ręku. Wyjrzyjno za drzwi, trza spadać.

Drzwi odsunęły się i zaraz zamknęły, ale przez dłuższy czas nie byłem pewny, czy poszli sobie na dobre. Leżałem na podłodze, krztusząc się, oddychając płytko i urywanie, i czując mdłości. Przez pewien czas świadomość podsuwała mi pokrętne tłumaczenie, że zasłużyłem sobie na to bicie nie za napisanie artykułu, ale z powodu Gail; przez to, że na nie zasłużyłem, zgrzeszyłem i zasłużyłem, stawało się rodzajem oczyszczenia. Wściekły ból przepływał przeze mnie falami i tylko poczucie winy pozwalało mi go znieść.

Zdolność rozumowania powróciła mi, jak to zwykle bywa.Przystąpiłem do powolnej czynności podnoszenia się i oceny szkód. Może istotnie nic mi nie strzaskali, ale miałem na to tylko słowo tego wyższego. Ja ze swej strony poturbowanego czułem się tak, jakby mi strzaskali prawie dokładnie wszystko, w tym poczucie własnej godności.

Wpełzłem na ławkę i siedziałem obserwując błędnym wzrokiem migające światła, zamazane i pożółkłe od mgły. Oczy miałem przymknięte, gardło ściśnięte od mdłości, ręce bezwładne i słabe. Nie jedno źródło bólu, ale całe morze. Czekaj, pomyślałem, to ból minie.

Czekałem długo…

Światła za oknami zagęściły się i pociąg zwolnił. Londyn. Wszyscy wysiadać. Musiałem się podnieść. Co za ponura perspektywa. Wiedziałem, że każdy ruch sprawi mi ból.

Pociąg wpełznął na dworzec Saint Pancras, szarpnął i zatrzymał się. Nie ruszyłem się z miejsca, próbowałem zmusić się do wstania, ale bezskutecznie. Przekonywałem siebie, że jeżeli nie wstanę i nie pójdę, to przetoczą wagon ze mną na bocznicę, gdzie spędzę noc w zimnie i niewygodzie, lecz nadal nie mogłem wykrzesać z siebie dość energii.

Drzwi ponownie otwarły się z trzaskiem. Spojrzałem, tłumiąc rodzący się paniczny lęk. Nie stał tam nikt w grubym kombinezonie i z kastetem. Był to konduktor.

Dopiero czując przypływ ulgi pojąłem, jak bardzo się bałem, i byłem wściekły na siebie za takie tchórzostwo.

– Koniec jazdy – powiedział konduktor.

– Owszem – odparłem.

Wszedł do przedziału i przyjrzał mi się.

– Świętowaliśmy sobie, co, proszę pana? – zagadnął. Myślał, że jestem pijany.

– Pewnie – przytaknąłem. – Świętowaliśmy. Zdobyłem się na długo odkładany wysiłek i wstałem.

Słusznie przewidywałem. Bolało.

– Panie kolego, bądź pan łaskaw i nie nabrudź pan tu nam – powiedział natarczywym tonem konduktor.

Potrząsnąłem głową. Dotarłem do drzwi. Wytelepałem się na korytarz. Konduktor wziął mnie z obawą pod rękę i pomógł zejść na peron, a kiedy ostrożnie stąpając, odchodziłem, usłyszałem zza pleców, jak mówi do grupki bagażowych, podśmiewując się:

– Widzieliście tamtego? Szarozielony i spocony jak bura mysz. Musiał ostro tankować całe popołudnie.

Wróciłem do domu taksówką i powoli wszedłem po schodach na górę. Przynajmniej raz pani Woodward niecierpliwie mnie wyczekiwała, bo śpieszyła się do domu, w obawie, że mgła zgęstnieje. Przeprosiłem ją za spóźnienie.

– Nic nie szkodzi, panie Tyrone, wie pan, że zwykle chętnie zostaję… – powiedziała.

Drzwi zamknęły się za nią, a ja przemogłem w sobie silną chęć, żeby położyć się na łóżku i jęczeć.

– Ty, jesteś okropnie blady – powiedziała Elżbieta, kiedy ją całowałem. Nie sposób było tego przed nią całkiem ukryć.

– Upadłem – skłamałem. – Potknąłem się. Na kilka chwil zaparło mi dech.

Natychmiast się przejęła, okazując ów specjalny dodatkowy niepokój o siebie, widoczny w jej oczach.

– Nie martw się – pocieszyłem ją. – Nic się nie stało. Wszedłem do kuchni i przytrzymałem się stołu. Po chwili przypomniałem sobie o tabletkach przeciwbólowych Elżbiety i wyjąłem z kredensu fiolkę. Zostały tylko dwie. Taki pech. Połknąłem jedną, zakarbowując sobie w pamięci, żeby zadzwonić do naszego doktora po następną receptę. Jedna tabletka to za mało, ale lepsze niż nic. Wróciłem do dużego pokoju i, starając zachowywać się w miarę normalnie, nalałem do szklaneczek naszą wieczorną whisky.

Kiedy zrobiłem kolację, zabiegi przy Elżbiecie, rozebrałem się i położyłem do łóżka, najważniejszymi urazami okazały się dwa, a może trzy złamane żebra, nisko, po lewej stronie. Inne bóle z wolna zmniejszyły się, przechodząc w bolesne ćmienie. Nic w środku mi nie potrzaskali, tak jak powiedział ten wyższy.

Leżałem w ciemnościach, oddychając płytko i starając się nie kasłać, aż wreszcie wyzwoliłem się z pęt czysto fizycznej egzystencji i zacząłem rozważać, kto i dlaczego dał mi taki wycisk, a także argumenty za i przeciw poinformowaniu o tym Jana Łukasza. Zrobiłby z tego artykuł, zamieścił go na pierwszej stronie, nadał sprawie większy rozgłos, niż była tego warta, i sam wymyślił nagłówek. Moje uczucia zostałyby naturalnie kompletnie zlekceważone jako nieważne wobec sprzedaży nakładu. Jan Łukasz nie znał litości. Gdybym mu nie powiedział, a on później by to odkrył, wywołałoby to najpierw atak wściekłości, a potem atmosferę ciągłej nieufności. Na to nie mogłem sobie pozwolić. Mojego poprzednika zmuszono do odejścia z gazety po tym, jak ukrył przed Janem Łukaszem sensacyjny skandal, w który był zamieszany. Konkurencyjna gazeta dostała to w swoje ręce i ubiegła „Famę”. Jan Łukasz nigdy nie wybaczał, nigdy nie zapominał.

Westchnąłem ciężko. Był to duży błąd. Złamane żebra znów dały mi się we znaki z niepożądaną energią. Spędziłem noc, której nie można nazwać spokojną i wygodnie przespaną, a rano ledwo mogłem się ruszać. Elżbieta przypatrywała mi się, jak wstaję i twarz wykrzywiła jej się z raptownego niepokoju.

– Ty!

– To tylko kilka stłuczeń, skarbie. Mówiłem ci już, upadłem.

– Wyglądasz… na poturbowanego. Potrząsnąłem przecząco głową.

– Zaparzę kawy… – powiedziałem.

Zaparzyłem kawy. Popatrzyłem z pożądaniem na ostatnią pigułkę Elżbiety, której nie miałem prawa wziąć. Do tej pory zdarzały jej się czasem straszliwe skurcze i musiała wtedy prędko zażyć te pastylki. Nie potrzebowałem karbować sobie w pamięci, że mam zdobyć następną ich porcję. Wyszedłem, kiedy przyszła pani Woodward.

Doktor Antonio Perelli wypisał bez wahania receptę i podał mi ją.

– Jak się czuje? – spytał. Dobrze. Tak jak zwykle.

– Pora, żebym ją odwiedził.

– Będzie zachwycona – powiedziałem zgodnie z prawdą. Wizyty Perelliego działały na nią jak szampan. Tego młodego włoskiego lekarza z prywatną praktyką na Welbeck Street poznałem przypadkowo trzy lata temu na jakimś przyjęciu. Od razu pomyślałem, że jest za przystojny jak na lekarza. O nazbyt kobiecej urodzie, z czarnymi, błyszczącymi oczami o długich rzęsach. Że cała jego praktyka to umiejętne podejście do chorego, wysokie honoraria i roje neurotycznych pacjentek płacących za to, żeby je potrzymał za rękę.

I wtedy, tuż przed końcem przyjęcia ktoś powiedział mi, że Perelli specjalizuje się w dolegliwościach klatki piersiowej i żebym nie dał się zmylić jego młodości i urodzie, bo to wspaniały lekarz. Po wyjściu z przyjęcia przez czysty przypadek spotkaliśmy się na chodniku, zatrzymaliśmy tę samą taksówkę i okazało się, że jedziemy w tę samą stronę.

W owym czasie martwiłem się o Elżbietę. Musiała wracać do szpitala i poddawać się intensywnej pielęgnacji za każdym razem, kiedy była chora, a przy niemal całkowitym zlikwidowaniu zachorowań na heinemedinę, coraz mniej szpitali dysponowało odpowiednim wyposażeniem do opieki nad pacjentami uzależnionymi od sztucznego oddychania. Właśnie poinformowano nas, że nie może już liczyć na powrót do szpitala, który ją do tej pory zawsze przyjmował.

Jadąc taksówką z Perellim, spytałem, czy zna jakąś placówkę, gdzie mógłbym ją w razie potrzeby szybko umieścić. Nie odpowiadając wprost, zaprosił mnie do swojej małej kawalerki na jeszcze jeden kieliszek i zanim od niego wyszedłem, zyskał kolejną pacjentkę. Ogólny stan zdrowia Elżbiety natychmiast się poprawił pod jego pieczą, tak więc płaciłem mu umiarkowane honoraria bez mrugnięcia okiem.

Podziękowałem za receptę i schowałem ją do kieszeni.

– Ty… te tabletki są dla Elżbiety czy dla ciebie? – spytał.

Spojrzałem na niego zaskoczony.

– Dlaczego pytasz? – odparłem.

– Mój drogi, mam oczy. To, co czytam w twojej twarzy, wygląda… poważnie.

Uśmiechnąłem się z przymusem.

– A więc dobrze – powiedziałem. – Właśnie miałem zamiar cię o coś poprosić. Czy mógłbyś mi przykleić kawałek plastra na parę żeber?

Opatrzył mnie starannie i wręczył kieliszek na lekarstwa, zawierający, jak powiedział, dispriny rozpuszczone w nepenthe, które działały jak sztuczka magiczna – raz jest ból, raz go nie ma.

– Nie mówiłeś nic Elżbiecie? – spytał z niepokojem.

– Tylko że upadłem i straciłem dech. Uspokoił się, z aprobatą kiwając głową.

– To dobrze.

To on mi poradził, żeby chronić Elżbietę przed zmartwieniami, z którymi zwykle kobiety radzą sobie z łatwością. Z początku uważałem, że przesadza, ale ów szczelny parawan, który zalecił, zdziałał cuda. Elżbieta pozbyła się w znacznym stopniu nerwowości, nabrała ochoty do życia, a nawet, co było bardzo pożądane, trochę przytyła.

– A policja? Zgłosiłeś to na policji?

Potrząsnąłem przecząco głową i wyjaśniłem mu sytuację z Janem Łukaszem.

– Trudna sprawa. A może byś tak po prostu powiedział temu Janowi Łukaszowi, że ci ludzie ci grozili? Przecież nie będziesz zdejmował w redakcji koszuli. – Uśmiechnął się takim uśmiechem, od którego rozbłyskiwały oczy Elżbiety. – Tych dwu nie będzie przecież rozpowiadać, że tak cię poturbowali.

– Mogą to zrobić – powiedziałem i zmarszczyłem brwi, rozważając to. – Dobrze by było, gdybym zjawił się dziś w świetnej kondycji na wyścigach i zadał im kłam.

Kiwając głową, Tonio naszykował dla mnie małą buteleczkę ze swoją miksturą.

– Nie jedz dużo – przestrzegał, wręczając mi ją. – I pij tylko kawę.

– Dobra.

– I nie rób nic, za co mógłbyś znów dostać takie baty. Milczałem.

Popatrzył na mnie smutno i ze zrozumieniem.

– Za bardzo ci na tym zależy, żeby zrezygnować z tego dla Elżbiety? – spytał.

– Nie mogę tak… tchórzliwie się wycofać – oznajmiłem. – Nawet dla Elżbiety.

Potrząsnął głową z powątpiewaniem.

– Dla niej byłoby to najlepsze. Ale… – Wzruszył ramionami i wyciągnął rękę na pożegnanie. – Wobec tego trzymaj się z dala od pociągów.

Trzymałem się z dala od pociągów. Przez równo dziewięćdziesiąt cztery minuty. Wówczas bowiem wsiadłem do pociągu jadącego na wyścigi do Plumpton i odbyłem podróż bezpiecznie w towarzystwie dwóch nieszkodliwych nieznajomych i faceta z radia, którego znałem z widzenia.

Dzięki miksturze Tonią chodziłem cały dzień, rozmawiałem i śmiałem się zupełnie tak jak zwykle. Raz kaszlnąłem. Nawet to wywołało jedynie lekkie bolesne ukłucie. Żeby pokazać się jak największej liczbie osób poświęciłem sporo czasu na przechadzkę po stanowiskach bukmacherskich, gdzie przyglądałem się zarówno stawkom, jak kasjerom. Bractwo to wiedziało, że coś się stało. Obracali głowy, kiedy przechodziłem, i gadali za moimi plecami, trącając się łokciami. Kiedy postawiłem pół funta na półoutsidera u któregoś z nich, spytał:

– Dobrze się pan czuje, kolego?

– Bo co? – odparłem zdziwiony. – Przecież mamy ładny dzień.

Przez chwilę był zdezorientowany, po czym wzruszył ramionami. Poszedłem dalej, zaglądając w twarze i szukając jakiejś znajomej. Niestety, poświęciłem czterem bukmacherom z przedziału tak mało uwagi, że nie miałem pewności, czy rozpoznam któregoś, i nie rozpoznałbym, gdyby sam się nie zdradził. Kiedy zobaczył, że się mu przyglądam, podskoczył, zeszedł ze swojego stanowiska i czmychnął.

W swoim repertuarze nie miałem dziś biegu. – W godzinę potem zaszedłem go po cichu od tyłu, kiedy ocenił, że może bezpiecznie wrócić do roboty.

– Dwa słówka na stronie – powiedziałem stając tuż przy nim.

Podskoczył jak oparzony.

– Ja nie mam z tym nic wspólnego – zapewnił.

– Wiem. Powie mi pan tylko, kim byli ci dwaj w kombinezonach.

– Coś pan. Czy mnie się pali do szpitala?

– Dwadzieścia funtów? – zaproponowałem.

– Ja nic nie wiem… Jak pan to zrobił, że pan tu dziś jest?

– Bo co?

– Jak tych dwóch dobierze się do kogoś… to potem nie ma co zbierać.

– Naprawdę? Wyglądali całkiem niewinnie.

– No nie, bez żartów, nie ruszyli pana? – spytał zaciekawiony.

– Nie.

To go zaskoczyło.

– Kwaterkę. Dwadzieścia pięć funtów – zaproponowałem. – Za ich nazwiska albo dla kogo pracują.

Zawahał się.

– Nie tutaj, panie kolego. W pociągu.

– Nie w pociągu – odparłem kategorycznie. – W loży prasowej. I to już.

Dostał pięć minut wolnego od zrzędliwego pryncypała i wszedł przede mną po schodkach na Jaskółkę” przydzielona prasie. Dałem jednemu obecnemu tam dziennikarzowi znak, żeby się zmył, i posłusznie się wyniósł.

– Dobra – powiedziałem. – Co to za jedni?

– Birminghamczycy – powiedział niepewnie.

– Wiem, że są z Birmingham. Mają wymowę, aż w uszach zgrzyta.

– To bokserzy – odważył się wyznać.

Chciałem powiedzieć, że to również wiem, ale w porę ugryzłem się w język.

– Chłopcy Charliego Bostona – dodał z nerwowym pośpiechem.

– To już coś. A kto to jest Charlie Boston?

– A kto nie słyszał o Charliem Bostonie? Ma trochę kolektur totka, no nie, w Birmingham, Wolverhampton i tak dalej.

– Oraz kilku chłopców w pociągach na wyścigi? Nie posiadał się ze zdumienia.

– Więc pan nie jest nic krewny Charliemu? No to czego oni od pana chcieli? Zwykle chodzi o nieściągalne długi.

– Pierwsze słyszę o Charliem Bostonie, a co dopiero mówić o zakładaniu się u niego.

Wyjąłem portfel i dałem mu pięć piątek. Chwycił je błyskawicznie z wyćwiczoną zręcznością i schował do kieszonki pod pachą, pewnej jak Fort Knox.

– Cholerni złodzieje – wyjaśnił. – Trzeba być ostrożnym, no nie?

Zbiegł chyżo po schodach, a ja pozostałem w Jaskółce” dla prasy i pociągnąłem znowu łyk ze swojej praktycznej buteleczki, snując refleksję, że Charlie Boston postąpił doprawdy bardzo głupio nasyłając na mnie swoich chłopców.

Jan Łukasz zareagował, jak było do przewidzenia, żachnięciem, że niby „nikt nie może nam tego zrobić”.

Środowy ranek. W redakcji niewiele się dzieje. Derry z nogami na biurku, na suszce, Jan Łukasz pogrążony po uszy w lekturze wiadomości sportowych w dziennikach, milczący telefon, a wszystkie działy redakcji demonstrujące identyczne, gorączkowe nieróbstwo.

W tę stojącą wodę wpadła jak kamień podana przeze mnie wiadomość, że dwóch facetów, przybierając groźną postawę, zażądało ode mnie, żebym nie mieszał się w grandę z wycofanymi końmi. Jan Łukasz wyprostował się w krześle przypominając wojowniczo nadętą olbrzymią żabę i drżąc z zadowolenia, że artykuł dał wyraźny efekt. Rozczapierzając palce rzucił się do telefonu.

– Oddział w Manchester? Dajcie mi dział sportowy… To ty, Andy? Tu Łukasz Morton. Powiedz mi, co wiesz o bukmacherze, który nazywa się Charlie Boston. Ma sieć kolektur w Birmingham.

Słuchał dłuższej wypowiedzi z rosnącą uwagą.

– To pasuje – powiedział. – Tak. Tak. Doskonale. Rozpytaj się i daj mi znać.

Odłożył słuchawkę i potarł grdykę.

– Charlie Boston zmienił skórę rok temu – oznajmił. – Przedtem był w Birmingham zupełnie przeciętnym bukmacherem, który miał około sześciu kolektur i całkiem możliwą opinię. Andy mówi, że teraz jednak bardzo rozkręcił interes i tyranizuje innych. Twierdzi, że za dużo się ostatnio słyszy o Charliem Bostonie. Podobno zatrudnia dwóch byłych bokserów do ściągania długów od grających na kredyt klientów, w wyniku czego zbija ciężką forsę.

Przemyślałem to sobie. Charlie Boston ze swoimi kolekturami i bandziorami w ogóle mi nie pasował do przedstawionego przez Dembleya rysopisu cichego i spokojnego dżentelmena, jeżdżącego rollsem prowadzonym przez szofera i mówiącego z greckim, holenderskim bądź skandynawskim akcentem. Wydawało mi się też mało prawdopodobne, żeby ci dwaj byli wspólnikami. Nielegalną działalność mogły oczywiście prowadzić niezależnie od siebie dwie bandy, a jeśli tak, to co działo się, jeżeli krzyżowały się ich interesy? I której z nich dał się skusić Bert? Ale jeżeli stanowiły jedną całość, to facet w rollsie musiał być tu mózgiem, a Charlie Boston jego gangsterem. Szczucie mnie psami rasy bokser to klasyczny przykład gangsterskiego sposobu myślenia.

Jan Łukasz podniósł słuchawkę swojego telefonu, który zadzwonił. Słuchając, zmrużył oczy i obrócił głowę, żeby spojrzeć prosto na mnie.

– Jak to dostał straszny wycisk? Nic podobnego. W tej chwili jest w redakcji, a wczoraj był na wyścigach w Plumpton. Macie zbyt wybujałą wyobraźnię w tej waszej gazecie… Jeżeli mi nie wierzysz, sam z nim pogadaj. – Wręczył mi słuchawkę, mówiąc z grymasem: – To ten cholerny Connersley.

– Słyszałem – odezwał się w słuchawce dobitny, złośliwy głos – że jakieś bandziory z Birmingham pogruchotały ci kości w pociągu z wyścigów w Leicester.

– To plotka – odparłem znudzonym tonem. – Sam słyszałem ją wczoraj w Plumpton.

– Mój informator twierdzi, że nie mogłeś być wczoraj w Plumpton.

– Twój informator jest nierzetelny. Radzę ci z niego zrezygnować.

Krótka pauza.

– Mogę sprawdzić, czy tam byłeś.

– No to sprawdź.

Trzasnąłem słuchawką o widełki, dziękując gwiazdom, że Jan Łukasz najpierw zapoznał się z moją wersją wypadków.

– Podejmiesz ten sam temat w niedzielnym artykule? – spytał. Connersley nie zasiał w nim żadnych podejrzeń, już poszedł w zapomnienie. – Trzeba zabić im ćwieka do końca. Ponaglić władze wyścigowe do działania. Podrażnić. Zresztą wiesz, co trzeba robić.

Skinąłem głową. Wiedziałem, co trzeba robić. Moje stłuczenia dały mi bolesnego kuksańca. Dosyć, zaprotestowały natarczywie. Napisz przyjemny, nijaki kawałek na całkiem inny, najzupełniej niewinny temat.

– Przytocz parę wypowiedzi – polecił Jan Łukasz.

– Dobra.

– Wyskocz z jakimiś pomysłami – dodał niecierpliwie.

– Odwalam za ciebie całą robotę. Westchnąłem – płytko i ostrożnie.

– A może napisać, że dopilnujemy, żeby Tomcio Paluch wystartował w Pucharze Latarnika? – zaproponowałem.

– Mógłbym pojechać i umówić się z Ronceyem…

– „Fama” dopilnuje, żeby Tomcio Paluch wystartował?

– przerwał mi Jan Łukasz z roziskrzonym wzrokiem. – Ty, to genialnie! Zacznij artykuł właśnie od tego… „Fama” dopilnuje… Świetnie! Świetnie!

O mój Boże, pomyślałem. Jestem największym głupcem na świecie. Tonio Perelli przestrzegał, żebym trzymał się z dala od pociągów na wyścigi. Nie mówił nic o kładzeniu się na torach.

ROZDZIAŁ ÓSMY

U Ronceyów nic się nie zmieniło. Zwiędłe liście i pajęczyny tkwiły na swoich miejscach. W kuchni na stole nie zobaczyłem kapiącego mięsa, leżały za to dwa nie oskubane bażanty z wiotkimi szyjami. Zlew wypełniały brudne naczynia i silniej niż przedtem czuć było smród gumiaków.

Przyjechałem bez uprzedzenia, o wpół do trzeciej i zastałem samego Ronceya na podwórzu. Przypatrywał się, jak Pat ze staruszkiem przepiłowują wielki kloc uschłego drzewa. Po spojrzeniu jakim mnie obrzucił poznałem, że nie jest zachwycony moim przybyciem, ale w końcu zaprowadził mnie do salonu, rzucając na odchodnym synowi polecenie, żeby, jak skończy z rąbaniem drzewa, posprzątał siodlarnię.

Ronceyowa leżała na kanapie, pogrążona we śnie. W dalszym ciągu nie miała na sobie pończoch, tylko wciąż te same niebieskie papucie, wciąż tę samą żółtą sukienkę, mocno już przybrudzoną z przodu. Roncey spojrzał na nią zupełnie obojętnie i wskazał mi jeden z foteli.

– Nie potrzebuję pomocy „Famy” – powtórzył to, co powiedział na podwórku. – Bo i po co?

A czy zależy panu na tym, żeby Tomcio Paluch pobiegł w Pucharze Latarnika?

Jasne, że pobiegnie – oświadczył stanowczo z zaciętą i nieprzejednaną miną. – Mówiłem już panu. Każdy, kto każe mi zrobić inaczej, będzie musiał zmienić zdanie.

– W takim razie zdarzy się jedno z dwojga – powiedziałem spokojnie. – Albo inicjatorzy tego szwindla zrezygnują z próby niedopuszczenia Tomcia Palucha do startu wskutek publikacji na ich temat. Albo też nie zrezygnują i mu w tym przeszkodzą. Jeżeli mają choć odrobinę rozsądku, to porzucą ten pomysł. Ale nie wiem, czy można Uczyć na to, że są rozsądni.

– Nie przeszkodzą mu w starcie – oznajmił, wysuwając wojowniczo szczękę, z uporem w oczach.

– Zapewniam pana, że jeżeli zechcą, to w taki czy inny sposób dopną swego.

– Nie wierzę panu.

– Ale czy nie zezwoliłby pan na podjęcie środków bezpieczeństwa, tak na wszelki wypadek? „Fama” pokryje wszelkie koszty.

Obrzucił mnie długim, nieugiętym spojrzeniem.

– A czy to nie jest aby zwykły chwyt reklamowy, żeby okryć chwałą pańską polującą na sensację gazetę? – spytał.

– Korzyści będą obopólne – odparłem. – Z jednej strony dla pana i graczy na wyścigach, z drugiej dla nas. Ale cel wyłącznie jeden: bezpieczeństwo Tomcia Palucha i jego start w Pucharze Latarnika.

Zastanowił się nad tym, co powiedziałem.

– A co to za środki bezpieczeństwa? – spytał wreszcie.

Żywiąc mieszane uczucia, westchnąłem w duchu, ja – narciarz z połamanymi żebrami na szczycie stromego i wyboistego stoku, na który sam się wdrapałem.

– Są trzy podstawowe – odparłem. – Najprostszy to list do Weatherbych, oznajmiający o pańskim stanowczym zamiarze wzięcia udziału w Pucharze Latarnika i zawierający prośbę, żeby skontaktowali się z panem w razie otrzymania jakichś poleceń w sprawie jego skreślenia ze startu przed lub po potwierdzeniu w przyszły wtorek jego udziału na cztery dni przed gonitwą. Zdaje pan sobie przecież sprawę, że ja albo ktokolwiek mógłby wysłać telegram albo teleks wycofujący konia i że miałby pan trochę zachodu, żeby odkręcić sprawę.

Otworzył szeroko usta ze zdumienia.

– Ktokolwiek?!

– Każdy, kto by się podpisał pańskim nazwiskiem, oczywiście. Weatherby’owie otrzymują setki odwołań tygodniowo. Nie sprawdzają, czy takie jest rzeczywiście życzenie trenera. No bo niby dlaczego mieliby sprawdzać.

– Boże święty – powiedział oszołomiony. – Zaraz napiszę. A raczej zadzwonię. – Zrobił ruch, żeby wstać.

– Aż tak się nie spieszy – powstrzymałem go. – Jeżeli wyślą odwołanie, to najprawdopodobniej w ostatniej chwili, po to, żeby dać graczom jak najwięcej czasu na zrobienie zakładów przed ogłoszeniem listy startowej.

– No tak… rzeczywiście – powiedział. Rozsiadając się, o czymś nagle pomyślał. – Jeżeli „Fama” ogłosi, że zapewni bezpieczeństwo Tomciowi Paluchowi, a potem on z jakiegoś powodu jednak nie wystartuje, to bardzo głupio wypadniecie.

Skinąłem głową.

– Ryzykujemy – przyznałem. – Ale… zrobimy, co się da. Nie wystarczy nam jednak pańska obwarowana zastrzeżeniami zgoda, oczekujemy, że będzie pan z nami z całym zaangażowaniem współpracował.

– Będzie jak chcecie – postanowił. – Co dalej?

– Koniecznie będzie trzeba przewieźć Tomcia Palucha do innej stajni.

Tylko nie to – powiedział wstrząśnięty.

– Tutaj jest dla niego zbyt niebezpiecznie.

– A więc dokąd ma iść? – spytał, przełknąwszy ślinę.

– Do jednego z najlepszych trenerów. Nadal będzie fachowo przygotowywany do gonitwy. Może jeść to do czego przywykł. Codziennie otrzyma pan o nim szczegółowe informacje.

Kilka razy otworzył i zamknął usta, jakby mowę mu odjęło.

– Po trzecie – ciągnąłem. – Pańska żona i przynajmniej trzej młodsi synowie muszą gdzieś wyjechać.

– To niemożliwe – zaprotestował odruchowo.

– To konieczne. Jeżeli któryś z nich zostanie porwany, to postawi pan jego życie przeciwko startowi konia?

– Nie mogę w to uwierzyć – odparł słabym głosem.

– Już taka sama groźba może wystarczyć. Ronceyowa uniosła się otwierając oczy. Bynajmniej nie były zaspane.

– Gdzie i kiedy jedziemy? – spytała.

– Jutro. Dowie się pani, jak dojedzie na miejsce. Uśmiechnęła się promiennie. Marzenia stały się rzeczywistością. Natomiast Roncey wcale nie był zachwycony.

– To mi się nie podoba – oznajmił, marszcząc brwi.

– Najlepiej, gdybyście wszyscy wyjechali. Całą rodziną – powiedziałem.

Roncey potrząsnął głową.

– Mam inne konie, no i gospodarstwo – powiedział. – Nie mogę wszystkiego zostawić. Pat jest tu potrzebny, a Peter też.

Przystałem na to, bo wymogłem na nim to, co najważniejsze.

– Proszę nie mówić dzieciom, że jadą – powiedziałem do Ronceyowej. – Niech pani nie posyła ich jutro rano do szkoły, a o dziewiątej ktoś po was przyjedzie. Wystarczy pani ubranie na co dzień. Będzie pani poza domem tylko do przyszłej soboty, do rozegrania tej gonitwy. Poza tym proszę pod żadnym pozorem nie pisać listów bezpośrednio na ten adres i nie pozwolić wysyłać ich dzieciom. Jeżeli zechce pani napisać, proszę zaadresować je do nas, do „Famy”, a my dopilnujemy, żeby pani mąż je otrzymał.

– Ale Victor może do nas pisać? – spytała.

– Oczywiście… jednak także za pośrednictwem „Famy”. Ponieważ nie będzie wiedział, gdzie jesteście.

Oboje zaprotestowali, lecz w końcu dotarł do nich sens tej procedury. Nie mógł zdradzić tego, czego nie wiedział, nawet przypadkiem.

– Mogą ich szukać nie tylko ludzie z tego gangu – wyjaśniłem przepraszającym tonem. – Będzie na nich polować kilka konkurujących z nami gazet, po to, żeby podstawić nogę „Famie”. A dziennikarze mają dużą wprawę w odnajdywaniu ludzi, którzy chcą pozostać w ukryciu.

Zostawiłem Ronceyów patrzących tępo na siebie i wróciłem bedfordem do Londynu. Podróż bardzo mi się dłużyła, a w czasie jazdy odezwało się nieznośnie wiele bolesnych miejsc. Resztki mikstury Tonią wypiłem tuż przed wejściem rano do redakcji i znów zażyłem pigułek Elżbiety, które nie były tak skuteczne. Zanim dotarłem do domu, byłem zmęczony, spragniony, obolały i wylękniony.

Na pierwsze trzy dolegliwości zaaplikowałem sobie fotel i whisky. Zastanowiłem się nad swoim lękiem i nie wiedziałem, co byłoby gorsze: jeszcze jedno spotkanie z chłopcami Charliego czy kompletne niepowodzenie z Tomciem Paluchem. Mogło się zdarzyć jedno albo drugie. Albo nawet obie rzeczy naraz.

– Ty, co się stało? – spytała Elżbieta. Miała zaniepokojoną minę i głos.

– Nic – odparłem z uśmiechem. – Naprawdę nic, skarbie. Jej zatroskana twarz wygładziła się, kiedy się do mnie uśmiechnęła. Pompa pomrukiwała i dudniła, tłocząc jej powietrze do płuc. Elżbieta, moje biedne maleństwo. Wyciągnąłem rękę i dotknąłem czule jej policzka, a ona obróciła głowę i pocałowała mnie w palce.

– Jesteś fantastyczny, Ty – powiedziała.

Mówiła podobne rzeczy przynajmniej dwa razy na tydzień. Zmarszczyłem nos i odpowiedziałem jej to, co zwykle.

– Ty też jesteś nie najgorsza.

W koszmarze, w jaki jeden mały wirus zamienił moje i jej życie, nigdy nie nastąpił zwrot na lepsze. I nie można się go było spodziewać. W przypadku Elżbiety ten koszmar był zupełny i nieodwracalny, ja natomiast miałem swoje furtki, jak na przykład Gail. Kiedy z nich korzystałem, czułem się winny, i to nie jak zwykły zdradzający mąż, ale jak dezerter. Elżbieta nie mogła opuścić pola bitwy, ale ja, kiedy już miałem wszystkiego dość, wymykałem się, zostawiając ją samą.

Nazajutrz rano o dziewiątej Derry zabrał Ronceyową i jej trzech synów do swojego austina, nie zbaczając z drogi zawiózł ich do Portsmouth, a stamtąd promem samochodowym na wyspę Wight.

W południe zajechałem na farmę Ronceyów samochodem z przyczepą do przewozu koni, pożyczoną od redaktora działu finansowego, którego córka brała udział w popisach jazdy konnej z przeszkodami. Roncey bardzo niechętnie rozstawał się z Tomciem Paluchem i załadował drugą przegrodę w przyczepie workami z karmą, belami siana, dodając do tego pół kopy jaj i skrzynkę piwa. Zapisał cztery bite strony, tu i ówdzie coś wymownie podkreślając, szczegółowymi instrukcjami, jak odżywiać konia i jak go trenować. Zapewniłem go co najmniej pięć razy, że dopilnuję, aby trener wypełnił zalecenia co do joty.

Pat pomagał w ładowaniu, krzywo się uśmiechając, bynajmniej nie zmartwiony, że ojcu zabierają konia. Spostrzegłszy, że mu się przyglądam, obrzucił mnie szybko spojrzeniem pełnym ironii, a kiedy przechodził obok, uginając się pod ciężarem siana, szepnął:

– Teraz wie, jak to smakuje.

Zostawiłem strapionego Ronceya, przypatrującego się odjazdowi swojego skarbu, na środku niechlujnego podwórza i poprowadziłem wóz ostrożnie drogami hrabstwa Essex, kierując się na zachód, do hrabstwa Berkshire. Po przejechaniu pięciu mil zatrzymałem się przy budce telefonicznej i zadzwoniłem do szkoły sztuk pięknych.

– A to ci niespodzianka – przywitała mnie Gail.

– Tak – przyznałem. – Co powiesz na randkę w niedzielę?

– Hmmm. – Zastanawiała się chwilę. – A może by tak jutro?

– Nie masz lekcji?

– Mówię o jutrzejszej nocy – wyjaśniła.

– Jutrzejszej… całej nocy?

– Uda ci się wyrwać?

Odetchnąłem tak głęboko, aż drgnęły mi bolące żebra. Zależało to od tego, czy pani Woodward będzie mogła zostać, jak czasem robiła.

– Ty? – odezwała się Gail. Jesteś tam?

– Właśnie myślę.

– O czym?

– Co powiedzieć żonie.

– Jesteś niemożliwy – powiedziała. – A więc tak czy nie?

– Tak – odparłem z westchnieniem. – Gdzie?

– Chyba w hotelu.

– Dobrze – zgodziłem się.

Spytałem, o której kończy pracę i ustaliliśmy, że spotkamy się na dworcu King’s Cross. Kiedy zadzwoniłem do domu, telefon odebrała Elżbieta.

– Ty? Gdzie jesteś?

– W drodze. Nic się nie stało. Tylko zapomniałem przed wyjściem spytać pani Woodward, czy będzie mogła zostać jutro na noc… tak żebym zdążył do Newcastle przed rozpoczęciem sobotnich wyścigów.

Ty, świnio, pomyślałem. Podła, parszywa świnio. Ty kłamco, ty oszuście. Przybity, słuchałem, jak Elżbieta pyta panią Woodward, a jej odpowiedź nie przyniosła mi ulgi.

– Pani Woodward się zgadza, nic nie stoi na przeszkodzie. Wrócisz do domu w sobotę?

– Tak, skarbie. Chociaż późno.

– Oczywiście.

– Do zobaczenia dziś wieczorem.

– Pa, pa, Ty – powiedziała tonem, w którym wyczuwało się uśmiech. – Do zobaczenia.

Przez całą drogę do stajni Nortona Foxa żałowałem tego, co zrobiłem, wiedząc zarazem, że tego nie zmienię. Wciąż te same myśli chodziły mi w kółko po głowie, aż zaczął mi ją rozsadzać łupiący ból, kiedy dojeżdżałem do Berkshire.

Fox zajrzał ciekawie do przyczepy stojącej na prywatnym podjeździe przed jego domem.

– A więc to jest ten osławiony Tomcio Paluch – rzekł. – Nie powiem, żebym patrząc stąd miał o nim pochlebne zdanie.

– Ani patrząc skądinąd – powiedziałem. – Jestem ci wdzięczny, że przyjmiesz go do siebie.

– Cieszę się, że mogę pomóc. Umieszczę go w boksie obok Zygzaka, żeby Sandy mogła doglądać ich obu.

– Nie powiesz jej co to za koń? – spytałem z niepokojem.

– Naturalnie, że nie powiem – odparł tak, jakbym zadał głupie pytanie. – Ostatnio nabyłem w Kent konia do przeszkód… Dopiero co przełożyłem na później termin jego odbioru, ale Sandy i reszta stajennych myśli, że Tomcio Paluch to właśnie on.

– Wspaniale.

– Zaraz zawołam głównego stajennego, żeby wprowadził przyczepę na podwórze i rozładował. Mówiłeś przez telefon, że wolałbyś nie rzucać się w oczy… Chodź do środka na herbatę.

Cokolwiek za późno, kiedy już przyjąłem zaproszenie, przypomniałem sobie smolisty napar z poprzedniej wizyty. Nic się nie zmieniło. Norton zwierzył mi się, że jego była gospodyni tak oszczędzała, że nie mógł jej skłonić, żeby parzyła odpowiednio mocną.

– Czy fotoreporter z „Lakmusa” już tu dotarł? – spytałem, kiedy wrócił z podwórza, nalał sobie herbaty i siadł naprzeciwko mnie.

Skinął głową.

– Zrobił Sandy kilkadziesiąt zdjęć, więc była wniebowzięta. – Poczęstował mnie kawałkiem suchawego keksu, a kiedy odmówiłem, nie zniechęcony tym sam zjadł duży kawał. – Ten twój artykuł w zeszłą niedzielę – powiedział uporawszy się z rodzynkami – to musiała być w pewnych kręgach prawdziwa bomba.

– Mhm, na to właśnie liczę – odparłem.

– Brevity… ta moja klacz na mistrzostwa przeszkodowe… jest bez wątpienia jednym z tych wycofanych koni, o których pisałeś, prawda? Chociaż nie podałeś czarno na białym jej imienia.

– Tak.

– Dowiedziałeś się, Ty, dlaczego właściwie Dembley wycofał swojego konia, a potem na dobre rzucił wyścigi?

– Tego nie mogę ci powiedzieć, Norton – odparłem. Rozważył te słowa z głową przekrzywioną na bok, po czym skinął nią, jakby moja odpowiedź go zadowoliła.

– No to kiedyś mi o tym opowiesz – rzekł. Uśmiechnąłem się przelotnie.

– Pod warunkiem, że gang zostanie rozgromiony – powiedziałem.

– Rób tak dalej, jak robisz, a dojdzie do tego. Jeżeli nadal będziesz o tym pisał, to rynek zakładów długoterminowych stanie się tak niepewny, że zaczniemy naśladować Amerykanów, którzy wykupują zakłady tylko w dniu gonitwy, nigdy wcześniej. Tam u nich nie ma wcale totka poza torem wyścigowym, prawda?

– Legalnie nie ma.

Wypił herbatę wielkimi łykami, aż zostały same fusy. To by nam nabiło kasę, gdyby gracze musieli przychodzić na wyścigi, żeby grać. A tym samym wzrósłby znacznie fundusz nagród… Zauważyłeś, że ich najlepszy dżokej zarobił w zeszłym roku grubo ponad trzy miliony dolarów? A nasz Gordon Richards… szkoda słów.

Odstawiłem wypitą do połowy herbatę i wstałem.

– Muszę już wracać, Norton – powiedziałem. – Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

– Zrobię wszystko, żeby drugi taki wypadek jak z Brevity już się nie wydarzył.

– Prześlij rachunek na adres „Famy”. Skinął głową.

– I mam dzwonić codziennie do redakcji sportowej, nie rozmawiać z nikim oprócz ciebie, Derry’ego Clarka albo kogoś, kto nazywa się Jan Łukasz Morton. Czy tak? – spytał.

– Jak najbardziej – odparłem. – Aha… a tu masz instrukcje Ronceya. Co wieczór w jadłospisie Tomcia Palucha mają się znaleźć jajka i piwo.

– Mam takiego właściciela, który przysyła swojemu koniowi szampana – powiedział Norton.

Odwiozłem przyczepę z powrotem do domu znajomego redaktora, przesiadłem się na swojego bedforda i pojechałem do siebie. Zegar wskazywał za dziesięć siódmą. Pani Woodward miała wspaniały tydzień pod względem nadgodzin i przyrządziła nam na kolację kurczę po królewsku, które czekało na mnie, gorące, że tylko siadać i jeść. Podziękowałem jej.

– Nie ma za co, panie Tyrone, to sama przyjemność. Pa, pa złotko, do jutra, przyniosę sobie rzeczy na nocleg.

Pocałowałem Elżbietę, nalałem whisky, zjedliśmy kurczaka, obejrzeliśmy program telewizyjny i uszło ze mnie trochę napięcia tego dnia. Po kolacji czekało mnie pisanie niedzielnego artykułu. Mój zapał do tego przedsięwzięcia? Znacznie poniżej zera. Wszedłem do swojej pracowni z silnym postanowieniem sklecenia spokojnego, stonowanego dalszego ciągu artykułu z zeszłego tygodnia. Nie miałem zamiaru się wychylać. Niestety w trakcie pisania te zbożne postanowienia po większej części wyparowały. Wiedziałem, że ani Charlie Boston, ani zagraniczny dżentelmen w rollsie nie będzie zachwycony owocem mojej pracy.

Przed wyjściem rano do redakcji spakowałem neseser na wyjazd z noclegiem, a Elżbieta przypomniała mi o zabraniu budzika i czystej koszuli.

– Nie znoszę kiedy wyjeżdżasz – powiedziała. – Wiem, że nie jeździsz często, pewnie znacznie rzadziej, niż powinieneś. Wiem, że starasz się nie obsługiwać zawodów daleko od Londynu… Prawie zawsze robi to Derry, a ja czuję się taka winna, bo jego żona musi wtedy sama zajmować się tym ich maleństwem…

– Nie zamartwiaj się tak – powiedziałem z uśmiechem. – Derry lubi wyjeżdżać.

Sam niemal uwierzyłem, że naprawdę jadę po południu pociągiem do Newcastle. Od spotkania z Gail dzieliło mnie tyle godzin, że ona sama wydawała mi się nierealna. Pocałowałem Elżbietę trzy razy w policzek, szczerze żałując, że ją opuszczam. Mimo to wyszedłem.

W redakcji nie zastałem ani Jana Łukasza, ani Derry’ego. Sekretarka Jana Łukasza wręczyła mi dużą kopertę mówiąc, że goniec dostarczył ją w środę, tuż po moim wyjściu. Rozciąłem kopertę. Zawierała korektę mojego artykułu dla „Lakmusa” z prośbą o natychmiastowe przeczytanie i akceptację.

– Telefonowali wczoraj do pana z „Lakmusa” dwa razy – dodała. Numer idzie dziś do druku. Jest pan pilnie potrzebny.

Przeczytałem artykuł. Shankerton pozmieniał go tu i ówdzie i odcisnął na całości swoje nieco pedantyczne poglądy na gramatykę. Westchnąłem. Nie podobały mi się te zmiany, ale sto pięćdziesiąt gwinei plus zwrot wydatków złagodziły moje wzburzenie.

– Niestety, nie mogliśmy czekać z drukiem, ponieważ pan się nie odezwał – powiedział przez telefon Shankerton swoim bezbłędnie ustawionym tenorem, wyrażając jednocześnie urazę i przeprosiny.

– Moja wina – przyznałem. – Dopiero co odebrałem pański list.

– Ach tak. No ale po tym, jak trochę nad nim popracowałem, uważam, że czyta się bardzo dobrze. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Wydaje nam się, że spodoba się naszym czytelnikom. Lubią takie serdeczne, ludzkie podejście.

– Cieszę się – odparłem uprzejmie. – Prześle mi pan egzemplarz?

– Zanotuję to sobie dla pamięci – rzekł głosem jak aksamit. Pomyślałem, że prawdopodobnie będę go musiał kupić sobie w kiosku. – Proszę mi podać, jakie poniósł pan wydatki. Mam nadzieję, że niewielkie?

– Oczywiście – przyświadczyłem. – Znikome.

Jan Łukasz i Derry wrócili akurat, kiedy skończyłem rozmowę. Nie zadając sobie trudu przywitania się ze mną, Jan Łukasz wyciągnął rękę po moją niedzielną daninę. Wyjąłem ją z kieszeni, a on rozłożył maszynopis i przeczytał go.

– Hm – mruknął. – Spodziewałem się czegoś zjadliwszego. Derry wziął ode mnie jedną z kopii artykułu i przeczytał go.

– Więcej zjadliwości, a pożarłby całą stronę – sprzeciwił się Derry.

– Nie mógłbyś bardziej podkreślić, że tylko „Fama” wie, gdzie jest Tomcio Paluch? – spytał Jan Łukasz. – Dałeś to tylko do zrozumienia.

– Jeżeli nalegasz.

– Owszem, nalegam. Skoro „Fama” płaci rachunki, to chcemy, żeby nam przypadła w udziale jak największa zasługa.

– A jeżeli ktoś go… to znaczy Tomcia Palucha znajdzie? – spytałem oględnie. – Wyjdziemy na kompletnych idiotów, którzy go ukrywali, przechwalali się tym, a potem pozwolili, żeby go odnaleziono.

– Nikt go nie znajdzie. Tylko my trzej i Norton Fox wiemy, gdzie on jest. A ściślej, tylko ty i Fox wiecie to dokładnie. Tylko wy dwaj wiecie, który z sześćdziesięciu koni w tej stajni jest Tomciem Paluchem. Żaden z was nikomu o tym nie powie. Więc jak ktoś mógłby go znaleźć? Nie, nie, Ty. Niech ten artykuł nie pozostawi żadnych wątpliwości. To „Fama” zapewnia temu koniowi bezpieczeństwo i tylko „Fama” wie, gdzie on jest.

– Ten artykuł może się nie spodobać Bostonowi – odezwał się Derry nie wiadomo do kogo.

– Boston może się nim wypchać – odparował zniecierpliwiony Jan Łukasz.

– Chodziło mi o to, że mógłby nasłać na Ty’a swoich zbirów, żeby roznieśli go na strzępy za tak oczywiste zignorowanie jego ostrzeżenia – wyjaśnił Derry.

Swój chłop. Jan Łukasz rozważał tę możliwość przez całe dwie sekundy, a potem potrząsnął głową.

– Nie odważyliby się – powiedział.

– A jeśli nawet się odważą, będzie to świetna historia i sprzedasz większy nakład – powiedziałem.

– Właśnie. – Jan Łukasz już miał skinąć głową, ale spojrzał na mnie podejrzliwie. – To miał być żart? – spytał.

– Kiepski – odparłem z westchnieniem, nieskory do uśmiechu.

– No, to zmień wstęp, Ty. Niech to będzie jasne w stu procentach.

Wziął do ręki ołówek i przekreślił pierwszy akapit. Przeczytał następny, potarł w zamyśleniu grdykę i go zostawił. Kolejny wychwalił. Odwrócił kartkę.

Derry patrzył ze współczuciem, jak przybywa robionych ołówkiem znaków. Jemu też to się zdarzało, całkiem często. Jan Łukasz, przekreślając i nanosząc poprawki, dotarł do końca tekstu i wrócił na początek, zwracając moją uwagę na każdą wymaganą przez siebie zmianę. Przekształcił mój umiarkowanie cięty artykuł w nacierający taran.

– Zmasakrują mnie za to – powiedziałem, nie żartując. Pracowałem nad przeróbkami prawie całe przedpołudnie, od początku do końca prowadząc taktykę zaczepno-odporną. To, co ostatecznie zaakceptował Jan Łukasz, stanowiło kompromis naszych stanowisk, ale i tak postawił mnie w sytuacji chodzącego po linie nad przepaścią. Zaniósł artykuł do naczelnego, siedział tam, kiedy tamten go czytał, i przyniósł go triumfalnie z powrotem.

– Podobał mu się – oznajmił. – Uważa, że to świetny materiał. Wczoraj podobał mu się też artykuł Derry’ego, podsumowujący ten handicap. Powiedział, że dział sportowy to majątek tej gazety.

– Wspaniale – wtrącił wesoło Derry. – Kiedy dostaniemy kolejną podwyżkę?

– Pora na kufelek w „Devereux” – zaproponował Jan Łukasz spoglądając na zegarek. – Idziesz dziś z nami, Ty?

125- Czekam na telefon od Foxa.

– To sam do niego zadzwoń.

Zadzwoniłem do Foxa. Tomcio Paluch miał się świetnie, zjadł swoje poprzedniego wieczora, zadomowił się w stajni, rano przebiegł lekkim galopem treningową milę i nikt się za nim nie oglądał. Podziękowałem mu i przekazałem wiadomość Ronceyowi, który był poruszony i zarazem przygnębiony.

– Nie podoba mi się to – powtórzył kilka razy.

– Chce pan podjąć ryzyko trzymania go u siebie?

– Raczej nie – powiedział po chwili niezdecydowania.

– Nie. Ale to mi się nie podoba. Niech pan nie zapomni zadzwonić jutro wieczorem. Przez całe popołudnie będę na wyścigach w Kempton.

– Zadzwoni redaktor działu sportowego – zapewniłem go.

– I proszę się o nic nie martwić.

Odłożył słuchawkę z głośnym „Eee”. Jan Łukasz z Derrym szli już do drzwi, więc ruszyłem za nimi, żeby pójść razem na lunch.

– Bert zginął zaledwie dwa tygodnie temu – powiedział Derry, siedząc na barowym stołku. – Zaledwie dziesięć dni temu odkryliśmy te wycofane konie. Zabawne.

Boki zrywać! A do Pucharu Latarnika zostało jeszcze całe osiem dni. Postanowiłem, że poniedziałek spędzę bezpiecznie zaszyty w domu.

– Nie zapomnij – ostrzegłem Derry’ego. – Ne podawaj nikomu numeru mojego telefonu.

– A skąd ci się to raptem przypomniało? – Pomyślałem o Bostonie. Mojego adresu nie ma w książce telefonicznej…

– Ani Derry, ani ja nie damy nikomu twojego adresu

– powiedział zniecierpliwiony Jan Łukasz. – Myślałby kto, że się boisz.

– I by się nie mylił – dodałem i obaj zaśmiali się serdecznie nad swoimi kuflami. Derry, co było do przewidzenia, ucieszył się, że chcę jechać do Newcastle, zamiast do Kempton, zostawiając mu przynajmniej raz wyścigi w Londynie.

– Czy… twoja żona nie ma nic przeciw temu? – spytał zakłopotany.

Powtórzyłem mu słowa Elżbiety, ale jak zwykle wszystko, co jej dotyczyło, wprawiało go w zażenowanie.

Jan Łukasz z obowiązku zapytał o jej zdrowie, na co odparłem, że ma się dobrze.

Obijałem się po redakcji całe popołudnie – załatwiłem sobie delegację na wyjazd do Newcastle, złożyłem pisemne zestawienie wydatków, które poniosłem w Heathbury Park, Leicester i Plumpton, i odebrałem w kasie należne mi pieniądze. Jan Łukasz konferował z dziennikarzem od piłki nożnej i korespondentem od golfa, a Derry oderwał się od pracy nad typowaniem faworytów wszystkich wyścigów w przyszłym tygodniu, żeby opowiedzieć mi o przewiezieniu małych Ronceyów na wyspę Wight.

– Hałaśliwe diablęta – rzekł z dezaprobatą. – Ich matka w ogóle nad nimi nie panuje. Przez większość podróży chyba spała, ale na szczęście żadne z nich nie wpadło do morza, a to istny cud, bo Tony, ten najstarszy, wychylał się przez balustradę, żeby zobaczyć jak się kręcą łopaty koła. Powiedziałem mu, że są pod wodą. Nie poskutkowało.

Wydając z siebie współczujące pomruki, powstrzymywałem się od śmiechu przez wzgląd na moje nieszczęsne żebra.

– A więc byli zadowoleni? – spytałem.

– A jak myślisz? Wakacje nad morzem, bez szkoły? Tony zapowiedział, że się wykąpie, choć to listopad. Nic nie wskazywało na to, żeby matka zamierzała mu tego zabronić. Tak czy owak zadomowili się od razu w tym pensjonacie, choć spodziewam się, że dostaniemy stamtąd słony rachunek za wyrządzone szkody, a poza tym uznali za pyszną zabawę zmianę nazwiska na Robinson – z tym nie było żadnych kłopotów. Powiedzieli, że jest genialnie dobrane, i że będą udawać, że są rozbitkami na bezludnej wyspie…

Przyznam ci się, Ty, że żegnałem się z nimi kompletnie wyczerpany.

– Nie szkodzi. Już teraz pomyśl o tym, jak będziesz ich sprowadzał z powrotem.

– Tylko nie to – zaprotestował żarliwie. – Teraz twoja kolej.

O czwartej wziąłem neseser i wyruszyłem na King’s Cross. Pociąg do Newcastle odszedł o piątej. Patrzyłem, jak odjeżdża.

Za dwanaście szósta wyszła z metra, ubrana w znakomicie skrojony, ciemnogranatowy płaszcz, z kremowobiałą walizką w ręku. Kilka osób obejrzało się za nią, a stojący w pobliżu facet, który czekał prawie tak długo jak ja, pochłaniał ją wzrokiem, aż doszła do rogu, gdzie stałem.

– Witaj – powiedziała. – Przepraszam za spóźnienie.

– Drobiazg.

– Domyślam się, że uporałeś się z żoną – powiedziała z satysfakcją w głosie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Poruszyła się przy mnie w ciepłym mroku i przytknęła usta do wrażliwej skóry tuż poniżej mojej szyi. Objąłem ją mocniej i wtuliłem nos w jej wonne włosy.

– Ciągle coś nowego – powiedziała sennie. – Połamane żebra to niezły chwyt.

– Wcale ich nie czułem.

– A właśnie, że czułeś.

Przesunąłem dłońmi po jej gładkim ciele, nie siląc się na odpowiedź. Byłem odprężony i zaspokojony. Obeszła się z moimi żebrami i stłuczeniami delikatnie i subtelnie. Sprawiły jej one nawet jakąś nieokreśloną przyjemność.

– Jak do tego doszło?

– Do czego?

– No, do tych sińców.

– Przegrałem spór. Potarła mi nosem pierś.

– To dopiero musiała być dyskusja – powiedziała. Uśmiechnąłem się w ciemnościach. Cały świat mieścił się w pościeli, w małym intymnym kokonie spowijającym dwa ciała splecione w uścisku, rozumiejące się bez słów.

– Ty? – Mm?

– Nie możemy być razem przez cały weekend?

– Muszę przetelefonować sprawozdanie z Newcastle. Nie da się tego uniknąć – powiedziałem z twarzą wtuloną w jej włosy.

– Przeklęta „Fama”.

– Jest jeszcze niedziela.

– Niech żyje klub golfowy.

Przez dłuższy czas leżeliśmy milcząc. Ogarnęła mnie wielka senność i z całych sił broniłem się przed zaśnięciem. Tak mało miałem takich godzin. Nie mogłem stracić ani jednej.

Dla Gail czas nie był tak cenny. Jej członki zwiotczały, głowa zsunęła się na moje ramię, spokojny oddech zaczął owiewać mi pierś. Pomyślałem o Elżbiecie, zwiniętej w kłębek u mojego boku, jak wtedy, gdy byliśmy tuż po ślubie, i przynajmniej raz wspomnienie to nie wywołało we mnie poczucia winy, a tylko żal.

Gail obudziła się sama parę godzin później i obróciła mi przegub ręki, żeby spojrzeć na fosforyzujące wskazówki zegarka.

– Nie śpisz? – spytała. – Jest za dziesięć szósta.

– Lubisz to robić rano?

– Z tobą, Ty, zawsze. – Jej głos uśmiechał się w ciemności. – O każdej porze, jaka ci tylko przyjdzie do głowy.

Tak dobry to ja nie byłem.

– Dlaczego? – spytałem.

– Może dlatego, że jesteś normalny. Kochać się z tobą, to jak jeść chleb z miodem. – Zabębniła palcami po moim brzuchu. – Niektórzy domagają się najdziwniejszych rzeczy…

– Nie mówmy o nich.

– Dobrze. Nie mówmy.

Ekspres o ósmej do Newcastle złapałem z dziesięciosekundowym zapasem. Ranek był dojmująco chłodny, typowo angielski. Spod pociągu dobywała się z sykiem para. Głuche szczęknięcia i niezrozumiałe komunikaty dworcowe świdrowały uszy, a perony wypełniał spieszący się szary tłum drżących z zimna pasażerów z załzawionymi oczami.

Sam drżący i z załzawionymi oczami usadowiłem się w wagonie restauracyjnym, ratując się mocną czarną kawą, wiedziałem jednak, że w żaden sposób nie uwolnię się od nieznośnego przygnębienia, które ogarnęło mnie nieubłaganie natychmiast po rozstaniu z Gail. Wyobrażałem ją sobie taką, jaką ją zostawiłem, leżącą w miękkim łóżku, ciepłą, rozkosznie rozleniwioną i mówiącą, że niedziela już jutro. Mogliśmy więc postarać się o ciąg dalszy. Nie ulegało wątpliwości, że jutro niedziela, ale najpierw trzeba było przeżyć sobotę. A z tej perspektywy dzień ten wydawał się bardzo długi.

Czteroipółgodzinna podróż do Newcastle. Większą część drogi spałem, a przez resztę odtwarzałem w pamięci miniony wieczór i noc. Znaleźliśmy dla siebie pokój w małym prywatnym hotelu niedaleko stacji i w książce gości wpisałem państwa Tyrone’ów. Nikt się nami specjalnie nie interesował, zaraz wprowadzono nas do czystego, banalnie urządzonego pokoju, wręczono klucz, zapytano, czy życzymy sobie podwieczorek, bo kolacji tu nie podają, za to w pobliżu jest kilka dobrych restauracji. Zapłaciłem z góry, wyjaśniając, że wcześnie rano mam pociąg. Uśmiechnięto się, podziękowano, wycofano się bez zadawania pytań, nie robiono żadnych uwag. Nie sposób dojść, co sobie o nas pomyślano.

Trochę pogadaliśmy, potem poszliśmy na drinka do pubu, a stamtąd do hinduskiej restauracji, gdzie jedliśmy długo niedużą kolację i jeszcze dłużej popijaliśmy kawę. Gail jak zwykle była pewna siebie i zwracała uwagę swoją urodą nawet w otoczeniu ludzi podobnie jak ona ciemnoskórych. Ja ze swoją jasną twarzą należałem do mniejszości wśród obecnych.

– Londyn to najlepsze miejsce na świecie dla ludzi takich jak ja – skomentowała to Gail.

– Dla wszystkich. Potrząsnęła głową.

– Zwłaszcza dla ludzi mieszanej rasy. W tylu krajach stałabym poza nawiasem. Nigdy bym nie dostała takiej pracy, jaką tu mam.

– Nie zauważyłem, żeby ci przeszkadzało, że jesteś mieszanej rasy – powiedziałem.

– Godzę się z tym. Właściwie, gdyby to zależało ode mnie, to już nie chciałabym być ani całkiem biała, ani całkiem czarna. Przyzwyczaiłam się do siebie takiej, jaka jestem. A z ludźmi twojego pokroju przychodzi mi to z łatwością, bo ja na ciebie nie działam.

– Tego bym nie powiedział – odparłem z uśmiechem.

– Do diabła, wiesz przecież, o czym mówię. Nie przeszkadza ci, że mam ciemną skórę.

– Jesteś ciemnoskóra i piękna. Druzgocące zestawienie.

– Jesteś niepoważny – powiedziała z wyrzutem.

– A ty jesteś urodzoną uwodzicielką. Wygięła usta w uśmiechu.

– Jeśli chcesz przez to powiedzieć, że jestem nieugięta i nie mam nic z kobiecej uległości, to chyba masz rację.

– I przyjdzie taki dzień, że rozstaniesz się ze mną bez cienia żalu.

– Rozstaniemy się? – spytała, bez najmniejszego niepokoju, zupełnie obojętnie.

– A jak myślisz?

– Myślę, że nie rzuciłbyś dla mnie swojej żony – odparła. Prosto z mostu, bez niedomówień, bez owijania w bawełnę.

– Prawda? – zapytała, kiedy nie odpowiedziałem od razu.

– Nigdy jej nie opuszczę.

– Tak właśnie myślałam. Lubię jasne sytuacje. Cieszę się wtedy tym, co mam, i niczego więcej nie oczekuję.

– Skok z asekuracją.

– To znaczy? – spytała.

– Zabezpieczasz się przed rozczarowaniem.

– Kiedy ludzie z całego serca pragną czegoś, co jest dla nich absolutnie nieosiągalne, wówczas cierpią. I to jak! Prawdziwe katusze. To nie dla mnie.

Będziesz miała wyjątkowo dużo szczęścia, jeżeli uda ci się ich uniknąć – powiedziałem wolno.

– Stanę na głowie, żeby tak było.

Pomyślałem, że pewnego dnia niepohamowane uczucie zburzy doszczętnie to trzeźwe zrównoważenie. Byle tylko nie z mojego powodu, czemu zamierzałem zapobiec. Zbyt sobie ceniłem tę jej równowagę ducha. Właśnie taka Gail była mi potrzebna. Dopóty dopóki wymagała ode mnie tak mało, mogłem się z nią dalej spotykać, a ponieważ najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, mogliśmy liczyć na to, że uda nam się dowolnie przedłużać naszą znajomość bez popadnięcia w tarapaty.

Przy kawie rozmawialiśmy, tak jak przedtem, o pieniądzach. Narzekała, że wciąż jej ich brakuje.

– A komu nie brakuje? – spytałem współczująco.

– Twojej żonie, na przykład – odparła tonem, w który wkradła się szorstkość, co powstrzymało moją natychmiastową chęć, żeby temu zaprzeczyć. – Przepraszam – powiedziała niemal od razu. – Nie powinnam była tego mówić. Nieważne, co posiada twoja żona. Ważne jest to, czego ja nie mam, a chciałabym mieć. Na przykład własny samochód sportowy, żebym nie musiała bez przerwy pożyczać samochodu Harry’ego. I własne mieszkanie, słoneczne, z oknami wychodzącymi na park. Chciałabym nie liczyć się z każdym groszem. Kupować ludziom drogie prezenty, jeśli przyjdzie mi na to ochota. Latać często na kilka dni do Paryża i wybrać się na wakacje do Japonii…

– Wyjdź za milionera – zaproponowałem.

– Taki właśnie mam zamiar.

Oboje parsknęliśmy śmiechem, ale pomyślałem, że najprawdopodobniej mówi serio. Mężczyzna, z którym by się w końcu nie rozstała, musiałby mieć kłopoty podatkowe. Ciekaw byłem, jak zareagowałaby na wieść, że stać mnie na tę kolację i zapłacenie rachunku hotelowego tylko dlatego, że dzięki honorarium z „Lakmusa” załatam na jakiś czas najgorsze dziury w budżecie rodziny Tyrone’ów. Jak przyjęłaby wiadomość, że żonę mam nie bogatą, a bez grosza przy duszy i sparaliżowaną. W obu przypadkach pewno by mi raz dwa pokiwała ręką na pożegnanie. Nie miałem zamiaru stwarzać jej takiej okazji, jak tylko mogłem najdłużej.

W Newcastle przepadła mi cała pierwsza gonitwa, a na trybunę prasową dotarłem dopiero w połowie drugiej. Po dyskretnym zasięgnięciu języka u kolegów okazało się, że podczas gonitwy z przeszkodami, kiedy to ponaglałem taksówkarza, żeby jechał szybciej niż dwadzieścia mil na godzinę, nie zdarzyło się nic szczególnie godnego uwagi. Jan Łukasz miał się nigdy nie dowiedzieć o moim spóźnieniu.

Po czwartej gonitwie przetelefonowałem sprawozdanie, a po piątej, w której jeden z czołowych dżokejów północnej Anglii złamał nogę, kolejne. Telefon odebrał Derry i poprosił, żebym spytał trenera, kto zamiast kontuzjowanego dżokeja pojedzie na tym koniu w Pucharze Latarnika. Spełniłem jego prośbę, dziękując swoim dobrym gwiazdom, że przytomnie wybrałem się do Newcastle i nie podkusiło mnie, żeby oglądać gonitwy przez telewizję i przekazywać telefonicznie relacje „na gorąco” siedząc w fotelu oddalonym o trzysta mil od toru, z czego zasłynął pewien mój znajomy sprawozdawca.

Tuż przed ostatnią gonitwą ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się. Był to Collie Gibbons, spec od wyznaczania handicapów, znękany i strapiony.

– Ty. Wyświadcz mi przysługę.

– Co takiego?

– Przyjechałeś pociągiem? Pierwszą klasą? Skinąłem głową. „Fama” nie skąpiła na wygody.

– Więc zamień się ze mną biletami powrotnymi. – Podał mi cieniutką zszywkę, która okazała się biletem na przelot samolotem z Newcastle na lotnisko Heathrow. – Zaraz po tej gonitwie muszę iść na jakieś cholerne zebranie. – Nie zdążę na samolot. Dopiero co się dowiedziałem… okropnie mnie to zirytowało. Później mam jeszcze pociąg… a tak mi zależy, żeby znaleźć się dziś wieczór w Londynie.

– Zgoda. Chętnie się zamienię – powiedziałem. Uśmiechnął się wciąż z marsem na czole.

– Dziękuję. Tu masz klucze do mojego samochodu. Stoi w tym wielopiętrowym parkingu naprzeciwko „Europy”. – Podał mi numer rejestracyjny i wyjaśnił, gdzie stoi.

Pojedź nim sobie do domu.

– Pojadę do ciebie i tam go zostawię – odparłem. – Wygodniej mi to zrobić dziś niż jutro.

– Skoro tak uważasz…

Skinąłem głową i dałem mu swój bilet na pociąg.

– Znajomy, który tu mieszka, miał mnie odwieźć na lotnisko – powiedział. – Poproszę go, żeby zamiast mnie odwiózł ciebie.

– Dostałeś wiadomość od żony? – spytałem.

– W tym właśnie sęk… Napisała, że spróbujemy się pojednać i że dzisiaj przyjedzie do domu. Jeżeli nie będzie mnie całą noc, nigdy mi nie uwierzy, że miałem istotny powód… Znów odejdzie.

– To nie idź na to zebranie – powiedziałem.

– Jest za ważne, zwłaszcza że już mi pomogłeś. Nie chciałbym nadużywać twojej uprzejmości, ale czy nie mógłbyś wyjaśnić jej, jeżeli ją zastaniesz, że jestem w drodze?

– Naturalnie – obiecałem.

Tak więc znajomy Gibbonsa odstawił mnie raz dwa na lotnisko i poleciałem samolotem na Heathrow. Odebrałem samochód, pojechałem na Hampstead, wyjaśniłem rzecz pani Gibbons, która obiecała, że zaczeka, i przyjechałem do domu dwie i pół godziny przed czasem. Elżbieta się ucieszyła, czego nie można było powiedzieć o pani Woodward.

Niedziela rano. Teściowa nie przyszła.

Kwadrans po dziesiątej, wpół do jedenastej. Nic. O jedenastej zadzwonił ktoś z kliniki dla grubasów i wyrażając swoje ubolewanie poinformował mnie, że teściowa jest przeziębiona i leży w łóżku, ale to nic poważnego, nie ma powodu do obaw, i że zadzwoni do córki, jak tylko poczuje się trochę lepiej.

Przekazałem tę wiadomość Elżbiecie.

– A więc spędzimy ten miły dzień razem, tylko we dwoje – zauważyła ze stoickim spokojem.

Uśmiechnąłem się do niej nie dając po sobie poznać, jak strasznie jestem zawiedziony.

– Jak myślisz, czy Sue wpadłaby do nas na chwilę? Chciałbym kupić whisky – powiedziałem.

– Ona ją nam kupi.

– Chciałbym rozprostować nogi.

Uśmiechnęła się wyrozumiale i zadzwoniła do Sue, która wpadła o dwunastej w omączonych po bokach dżinsach. Pośpieszyłem krętymi uliczkami do najbliższej budki i podałem telefonistce w centrali numer Huntersonów. Wsłuchiwałem się w powtarzający się wciąż sygnał, ale nikt po tamtej stronie nie podnosił słuchawki. Na nic specjalnie nie licząc odszukałem numer stacji kolejowej Virginia Water i zadzwoniłem tam. Nie, usłyszałem, nie ma przed stacją samochodu kombi z czekającą w środku młodą kobietą. Nie widziano nikogo takiego od samego rana. Znów poprosiłem telefonistkę o połączenie z Huntersonami. I znów bez skutku.

Zawróciłem apatycznie do naszego miejscowego pubu, kupiłem whisky i spróbowałem jeszcze raz dodzwonić się z telefonu zainstalowanego tam w przejściu, niestety bardzo ruchliwym. Nikt nie podjął słuchawki. Nie zastałem Gail.

Poszedłem do domu.

Sue skończyła właśnie czytać Elżbiecie mój artykuł w „Famie”

– Lewym sierpowym prosto w szczękę – skomentowała go na wesoło. – I kto by pomyślał, że ty, którego znamy na co dzień, i krewki autor tego artykułu to jedna i ta sama osoba.

– A co brakuje temu, którego znacie na co dzień? – spytała Elżbieta ze szczerym niepokojem, który skrywała pod maską beztroski.

Nie znosiła myśli, że ktoś mógłby mnie wziąć za mięczaka, bo siedzę przy niej w domu. Nigdy nikomu nie mówiła, jak bardzo jest ode mnie uzależniona, natomiast stwarzała pozory, że wszystkie zabiegi pielęgnacyjne wykonuje pani Woodward. Widocznie uważała, że to, co dla niej robię, może się innym wydać niemęskie. Pragnęła, żebym prezentował się światu jako uosobienie męskości, taki mąż co to nie tknie garów, a ponieważ to ją uszczęśliwiało, grałem tę rolę tak długo, aż zostawaliśmy sami.

– Ależ nic mu nie brakuje – zapewniła Sue. Przyjrzała mi się uważnie. – Zupełnie nic.

– Więc co miałaś na myśli? – spytała Elżbieta, wciąż się uśmiechając, ale pragnąc koniecznie uzyskać odpowiedź.

– Och… tylko to, że nasz. Ty jest taki spokojny i cichy, a tamten… – wskazała gazetę – aż uszy pękają. – Przekrzywiła głowę, obrzucając mnie spojrzeniem od stóp do głów, po czym w najlepszej wierze zwróciła się do Elżbiety i powiedziała: – Ten jest taki łagodny i delikatny… a tamten brutalny.

– Jaki tam łagodny – powiedziałem, dostrzegając mimo śmiechu Elżbiety jej strapienie. – Kiedy cię tu nie ma, Sue, ciskam nią po pokoju, a w piątki regularnie podbijam oczy. – Ta odpowiedź spodobała się Elżbiecie i uspokoiła ją.

Zostań na jednego – zaproponowałem Sue – butelka już jest.

Jednakże wróciła do swojej nie dopieczonej pieczeni w cieście, a ja wymigałem się od rozmowy na temat tego, co powiedziała, wychodząc do kuchni i błyskawicznie przygotowując na lunch omlety. Elżbieta przepadała za nimi i mogła jeść je sama za pomocą nowego urządzenia do karmienia, choć tylko do pewnego momentu. Pomogłem jej, kiedy zmęczył jej się nadgarstek, zaparzyłem kawę i wstawiłem kubek do uchwytu.

– Naprawdę wiesz gdzie jest ten koń? – spytała.

– Tomcio Paluch? Tak, oczywiście.

– No więc gdzie?

– To tajemnica, skarbie, najskrytsza i straszliwa – odparłem. – Nie mogę jej zdradzić nikomu, nawet tobie.

– Och, powiedz… – nalegała. – Wiesz, że ja też nikomu nie zdradzę.

– Powiem ci za tydzień, w przyszłą niedzielę. Zmarszczyła nos.

– Nie to nie – powiedziała. Pompa nieustannie pracowała, przywracając jej oddech. – Nie spodziewasz się chyba, że ktoś mógłby… no… zmusić cię do powiedzenia. To znaczy, gdzie on jest.

Miała nowe zmartwienie, nową troskę. To było silniejsze od niej. Żyła na skraju przepaści, wciąż czujnie wypatrując, czy nie zbliża się coś, co mogłoby ją do niej strącić.

– Ależ skąd, skarbie. W jaki sposób? – spytałem.

– Nie wiem – odparła, ale w jej oczach malowało się bezmierne przerażenie.

– Nie zaprzątaj sobie głowy drobiazgami – powiedziałem z uśmiechem. – Gdyby ktoś mi zagroził czymś naprawdę nieprzyjemnym, to od razu powiedziałbym, gdzie on jest. Dla żadnego konia nie warto tracić głowy.

To wspomnienie Dembleya zrodziło tę perłę dowcipu. Przecież nikt nie poświęciłby siebie ani nikogo ze swoich bliskich dla udziału konia w gonitwie.

Elżbieta wyczuła, że mówię prawdę i to ją uspokoiło. Włączyła telewizor i obejrzeliśmy straszliwy, stary film, który mnie śmiertelnie znudził. Nadeszła trzecia i minęła. Nawet gdybym pojechał do Virginia Water, już i tak byłbym w drodze powrotnej. Poza tym miałem za sobą piątkową noc. Noc, która spadła mi jak z nieba. Niestety, jak to mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Najbliższa niedziela wydawała mi się tak odległa, jakbym ją oglądał przez odwróconą lornetkę.

Whisky, kolacja, posługi przy Elżbiecie i spać. Nikt więcej się nie zjawił, nikt nie zadzwonił. Przyszło mi parę razy na myśl, kiedy siedziałem bezczynnie w fotelu w naszym przytulnym, małym światku, że być może wyzwanie zawarte w moim artykule poruszyło gdzieś rój gzów.

Bzz, bzz, rozzłoszczone gzy. Bzyczcie koło „Famy”, nie utnijcie mnie.

Cały poniedziałek spędziłem w domu, kręcąc się po mieszkaniu i w jego pobliżu. Umyłem furgonetkę, napisałem kilka listów, kupiłem skarpetki, trzymałem się z dala od pociągów z wyścigów w Leicester.

Dwukrotnie zadzwonił Derry, aby mnie powiadomić że: po pierwsze, Tomcio Paluch ma się świetnie, a po drugie, mali Ronceyowie przesłali mu twardy baton miętowy.

– To wspaniale – powiedziałem.

– Niezłe dzieciaki.

– Więc z przyjemnością przywieziesz ich z powrotem.

Kazał mi się wypchać i odłożył słuchawkę.

We wtorek rano poszedłem do redakcji. Dzień był szarawy, jeden z tych, jakie zdarzają się pod koniec listopada, kiedy w nasyconym wilgocią powietrzu wisi zapowiedź nadciągającej mgły. Światła płonęły jasno o jedenastej przed południem. Ludzie przemierzali pośpiesznie Fleet Street ze zmrużonymi złośliwie oczami, obmyślając, komu by tu skręcić kark na następnym szczeblu kariery, a jakiś przechodzień kupił zapałki od niewidomego ulicznego sprzedawcy płacąc mu żetonem do gry w pokera.

Jan Łukasz i Derry byli w nastrojach odpowiednich do dnia.

– Co się stało? – spytałem spokojnie.

– O to chodzi, że nic – odparł Derry. – No i?

– No i gdzie mamy reakcję na artykuł? – spytał gniewnie Jan Łukasz. – Ani jednego listu. Ani jednego telefonu, nawet tego nie. Chyba że – rozpogodził się – chyba że znów ci grozili chłopcy Charliego.

– Nie grozili.

Dział sportowy na powrót ogarnęło przygnębienie. Tylko ja jeden nie żałowałem, że artykuł pozostał bez echa. Jeżeli rzeczywiście tak było. Pomyślałem, że pewności mieć nie można, bo na to jeszcze za wcześnie. Powiedziałem to na głos.

– Obyś się nie mylił, Ty – rzekł z powątpiewaniem Jan Łukasz. – Oby to wszystko nie okazało się przypadkowym zbiegiem okoliczności… Bert Checkov i te wycofane konie… Oby „Fama” nie zmarnowała czasu na Tomcia Palucha i nie wyrzuciła pieniędzy w błoto…

– Chłopcy Charliego to nie był przypadek. -

– Chyba nie – powiedział Jan Łukasz takim tonem, jakby dopuszczał, że źle zrozumiałem to, co mi tamci powiedzieli.

– Czy twój znajomy z Manchesteru dowiedział się czegoś więcej o Bostonie? – spytałem.

– Tylko tego, że chodziły słuchy o przejęciu jego sieci kolektur przez większą firmę odparł Jan Łukasz wzruszając ramionami. – Ale nie wygląda, żeby do tego doszło. W każdym razie Boston jak działał, tak działa.

– Którą z większych firm?

– Nie wiem.

Dla zabicia czasu zadzwoniliśmy do czterech największych londyńskich przedsiębiorstw bukmacherskich, które miały sieć kolektur w całym kraju. Żadne z nich nie przyznało się, że jest bezpośrednio zainteresowane odkupieniem interesu Charliego Bostona. Jeden z rozmówców wahał się jednak z odpowiedzią, a kiedy go przycisnąłem, rzekł:

– Rzeczywiście złożyliśmy na próbę ofertę, z rok temu. Podobno swoje zainteresowanie wyraził też jakiś zagraniczny kupiec. Ale Boston postanowił zachować niezależność i odrzucił obie propozycje.

– Dziękuję – powiedziałem, a Jan Łukasz skomentował całą rzecz ironicznym: „No, tośmy się dużo dowiedzieli”.

Z irytacją zajął się stosem listów, które napłynęły od czytelników nie zgadzających się z jednym z naszych dziennikarzy od piłki nożnej, a Derry zabrał się do szacowania stawki koni w wielkim wyścigu w drugi dzień świąt. Jak okiem sięgnąć w całej redakcji odbywało się niespieszne wtorkowe dłubanie w zębach i drapanie za uchem, tydzień rozkręcał się powoli i ociężale. Wtorek był dniem plotek. We środę wypadało planowanie numeru. W czwartek – pisanie artykułów. W piątek – ich redagowanie. W sobotę – druk. W niedzielę – rozpalanie czytelniczych namiętności. A w poniedziałek wypracowane w pocie czoła artykuły podsycały tym razem prawdziwy żar na kominkach lub służyły za opakowanie frytek ze smażoną rybą na wynos. Nie dla dziennikarzy nieśmiertelność.

We wtorek ukazywał się też „Lakmus”. Nie przysłano mi pocztą egzemplarza ani do domu, ani do redakcji. Zszedłem na dół do pobliskiego kiosku z gazetami, kupiłem jeden egzemplarz „Lakmusa” i wróciłem do redakcji. Zdjęcia były oryginalne i udane, a cały artykuł dobrze rozplanowany. Trzeba przyznać, że Shankerton znał swój fach. Wybaczyłem mu to, że tak bezceremonialnie obszedł się z moją składnią.

Podniosłem słuchawkę telefonu Derry’ego i połączyłem się z działem spedycji „Lakmusa”. Tak jak przypuszczałem, nie wysłali gratisowych egzemplarzy osobom opisywanym w zamieszczanych przez nich artykułach, nie praktykowali tego. Czy mogę im wysłać? O tak, proszę tylko podać adresy, prześlemy panu rachunek. Podałem im sześć adresów: Huntersonów, Ronceyów, Sandy Willis, Colliego Gibbonsa, Dermota Finnegana i Williego Ondroya.

Derry sięgnął po magazyn i przebrnął mozolnie przez mój artykuł, czytając go trzy razy wolniej od Jana Łukasza, który miał panoramiczny wzrok.

– No, no, rzeczywiście zagłębiłeś się w temat – rzekł z ironią, odkładając pismo. – Na sto pięćdziesiąt sążni.

– Z czego sześćdziesiąt pójdzie na podatek.

– Życie jest ciężkie – powiedział Derry z westchnieniem. – Ale gdybyś się nie wybrał do Ronceya, w życiu nie wpadlibyśmy na tę aferę z wycofanymi końmi.

Nie miałbym też połamanych żeber. One jednak najgorsze miały już za sobą. Tylko kasłanie, kichanie, śmiech i branie nóg za pas były ostro zakazane. Przestałem już łykać proszki Elżbiety. Jeszcze tydzień, pomyślałem, i wszystko się pozrasta.

– Do zobaczenia – powiedziałem do Derry’ego.

Jan Łukasz pomachał mi na pożegnanie piegowatą ręką. Z „Lakmusem” pod pachą zjechałem windą na dół i wychodząc przez frontowe drzwi skręciłem od razu w stronę Strandu, do delikatesów, gdzie sprzedawano ulubiony przysmak Elżbiety, szarlotkę.

Kupiłem szarlotkę. Wyszedłem na ulicę. Tuż za mną usłyszałem czyjś głos, a przez płaszcz na wysokości krzyża poczułem ostre ukłucie.

– To nóż, panie Tyrone – usłyszałem.

Nie zrobiłem najmniejszego ruchu. Zdarzało się, że ktoś ginął zadźgany nożem na ruchliwej ulicy i nikt tego nie zauważał, aż zwłoki zablokowały przejście. A morderca za każdym razem niepostrzeżenie znikał w tłumie.

– Czego pan chce? – spytałem.

– Nie ruszać się.

Stałem na chodniku Fleet Street z gazetą i pudełkiem z szarlotką. Nie ruszać się. Jak długo? – Jak długo? – spytałem.

Nie odpowiedział. Ale wciąż tkwił za mną, bo czułem jego nóż. Staliśmy tak, nie ruszając się z miejsca, przez dwie nieznośnie długie minuty. Potem do krawężnika dokładnie naprzeciwko mnie podjechał i bezszelestnie zatrzymał się czarny rolls-royce. Tylne drzwiczki uchyliły się.

– Wsiadać – polecił głos za moimi plecami.

Usłuchałem. Samochód prowadził szofer w czarnym uniformie bez ozdób i ze sztywnym karkiem poznaczonym śladami po trądziku. Nożownik wsiadł za mną i usadowił się u mojego boku. Spojrzałem na niego ukradkiem. Byłem pewien, że gdzieś go już widziałem, tylko gdzie? Ostrożnie położyłem „Lakmusa” i pudełko z szarlotką na podłodze. Usiadłem sobie wygodnie. Zupełnie jak na przejażdżce.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Skręciliśmy na północ w Aldwych i pojechaliśmy Drury Lane do ronda St Giles. Nie zrobiłem nic, żeby uciec, chociaż zatrzymywaliśmy się kilka razy na światłach. Mój towarzysz obserwował mnie czujnie, a ja, wciąż na próżno, usiłowałem sobie przypomnieć, skąd znam tę twarz. Pojechaliśmy Tottenham Court Road. Skręciliśmy w lewo, w prawo, znowu w lewo. Potem prosto w Regent’s Park i dalej półkolistą aleją. Zatrzymaliśmy się łagodnie przy kołowrotku u wejścia do Ogrodu Zoologicznego.

– Wchodzimy – zapowiedział mój towarzysz, wskazując głową zoo.

Wysiedliśmy z samochodu i szofer odjechał bez słowa.

– Pan płaci – oświadczyłem.

Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem. Spróbował jedną ręką wygrzebać pieniądze z kieszeni i przekonał się, że nie da rady, jeżeli chce zachować cały czas w gotowości nóż.

– Nie – powiedział. – Pan płaci. Za siebie i za mnie. Zapłaciłem, niemal z uśmiechem. Nie był ani trochę tak niebezpieczny, za jakiego chciał uchodzić. Przedostaliśmy się przez kołowrotek.

– A teraz dokąd? – spytałem.

– Prosto. Powiem panu.

Zwiedzających można było policzyć na palcach. Na tę listopadową słotę, we wtorek w porze lunchu brakło nawet tradycyjnych szkolnych wycieczek wysypujących się z autobusów. Ptactwo skrzeczało żałośnie i posępnie nad ptaszarnią, a tabliczka informowała, że sępy karmi się o trzeciej.

Na ławce siedział jakiś człowiek w ciemnym płaszczu i czarnym kapeluszu, spoglądając na wybieg dla lwów. Klatki były puste. Kochające słońce lwy przebywały w środku pod kwarcówkami.

– Tam – powiedział mój towarzysz, wskazując głową. Podeszliśmy. Człowiek w czarnym kapeluszu przyglądał się, jak nadchodzimy. Zarówno jego poza, jak i krój ubrania świadczyły, że ma pieniądze, władzę, wysoką pozycję towarzyską, a nosił się z tak drażniącą wyższością, jakiej nie powstydziłby się pracownik ministerstwa spraw zagranicznych. Tak jak mówił Dembley, to co sobą reprezentował nie przystawało do jego prezencji.

– Miałeś jakieś trudności? – spytał.

– Żadnych – odparł z zadowoleniem nożownik. Jasnoszare, lodowato zimne oczy eleganta sposępniały.

– To mnie wcale nie cieszy – powiedział.

Mówił z wyraźnym obcym akcentem, ale trudnym do określenia. Niektóre spółgłoski wymawiał twardo, a niektóre samogłoski opuszczał.

– Odejdź – rozkazał nożownikowi. – I czekaj.

Mój nijaki porywacz w swoim nijakim prochowcu skinął głową i oddalił się. Już już miałem sobie przypomnieć, gdzie go widziałem. Jakiś obraz wypłynął z mroków niepamięci, ale nie nabrał ostrości.

– Wolał pan przyjść – oświadczył elegant w kapeluszu.

– I tak, i nie.

Wstał. Był mojego wzrostu, ale grubszy. Cerę miał żółtawą i gładką, jeśli nie liczyć labiryntu zmarszczek wokół oczu, a włosy, o ile mogłem się zorientować pomimo kapelusza, prawie blond. Szacowałem, że jest ode mnie starszy o kilka lat.

– Zimno tu. Wejdźmy do środka – powiedział. Wszedłem z nim do pawilonu drapieżników, gdzie silny fetor dzikich zwierząt wydawał się być odpowiednią oprawą dla tej rozmowy. Mogłem się domyślić, czego chciał. Na pewno nie zabić, to mogli zrobić na Fleet Street lub gdziekolwiek po drodze. Zmusić mnie do milczenia. Pytanie tylko jak?

– Nie jest pan specjalnie zaskoczony – oświadczył.

– Czekaliśmy na jakąś… reakcję, spodziewaliśmy się jej – odparłem.

– Ach tak.

Zamilkł, przemyśliwając to sobie. Znudzony tygrys łypnął na nas leniwie, pazury miał schowane w okrągłe poduszki łap i nieznacznie kołysał ogonem na boki. Uśmiechnąłem się do niego szyderczo. Odwrócił się, zrobił trzy kroki naprzód, trzy kroki z powrotem, i krążył tak bez ustanku, idąc donikąd.

– Nie wystarczyła panu reakcja z zeszłego tygodnia?

– Bardzo się przydała – skomentowałem. – Zaprowadziła nas prosto do Charliego Bostona. Miło, że pan pyta. To znaczy, że jest pan jego pomagierem.

Posłał mi przejmująco lodowate spojrzenie.

– Ja go zatrudniam! – oświadczył.

Spuściłem oczy, nic nie mówiąc. Jeżeli tak łatwo było urazić jego dumę, mógł mi udzielić więcej odpowiedzi niż ja jemu.

Zganiłem ich za to, co zrobili w pociągu, kiedy się o tym dowiedziałem. Ale nie jestem już taki pewien, czy słusznie. Znów mówił cicho, uosobienie kultury, dyplomacji i taktu.

– Więc to nie było z pańskiego polecenia?

– Nie.

Przejechałem dłonią po grubym pręcie, który oddzielał o dwa kroki zwiedzających od klatek ze zwierzętami. Obojętny tygrys wyglądał jak oswojony, niezdolny do mordu, za łagodny, żeby rozszarpać, okaleczyć, ogryźć do kości.

Pan wie, czego chcemy – oznajmił uprzejmy tygrys u mojego boku. – Chcemy wiedzieć, gdzie ukrył pan konia.

– Po co? – spytałem.

Tylko na mnie łypnął. Westchnąłem.

– Co wam to da? – ciągnąłem. – Naprawdę chcecie nie dopuścić do jego udziału w gonitwie? Mądrzej byłoby zapomnieć o całej sprawie, zwinąć manatki i wynieść się ukradkiem.

– O tym zadecyduję ja sam – odparł.

Jego dumę znów czuć było na milę. Nie podobało mi się to. Niewielu wrogów było tak bezwzględnych, jak ci którzy bali się utraty twarzy. Zacząłem się zastanawiać, wobec jak szerokiej widowni musi tę twarz zachować. Im szerzej tym gorzej dla mnie.

– Gdzie on jest?

– Tomcio Paluch? – spytałem.

– Tomcio Paluch – powtórzył, wymawiając to imię ze szczególnym wstrętem.

– Tak.

– Jest najzupełniej bezpieczny.

– Panie Tyrone, dość tej zgrywy. Nie uda się panu ukrywać bez końca przed Charlie Bostonem.

Milczałem. Tygrys ziewnął, odsłaniając pełen garnitur kłów. Paskudny widok.

– Następnym razem nie będą tacy ostrożni – rzekł. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, zastanawiając się czy rzeczywiście sądzi, że ugnę się przed tak mglistą groźbą. Popatrzał mi prosto w oczy i nie przejął się tym, że nie odpowiadam. Serce mi się skurczyło. To jeszcze nie koniec.

– Kiedy dowiedziałem się – zaczął tonem towarzyskiej rozmowy – że w dzień po nieprzemyślanym napadzie Bostona widziano pana na wyścigach w Plumpton, wywnioskowałem, iż w pańskim przypadku uciekanie się do przemocy okaże się dla nas zbyt kłopotliwe. Widzę, że się nie omyliłem. Wydałem polecenie, żeby znaleziono inny środek nacisku. I oczywiście znaleźliśmy go. Dlatego powie nam pan, gdzie ukryty jest koń.

Wyjął czarny portfel z krokodylej skóry i wysunął z niego niewielką karteczkę złożoną na pół. Podał mi ją. Spojrzałem. Po mojej minie zorientował się, że doznałem głębokiego wstrząsu, i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Była to fotokopia rachunku za hotel, gdzie nocowałem z Gail. „Państwo Tyrone. Pokój dwuosobowy”.

– Jak więc pan widzi, panie Tyrone, jeżeli chce pan utrzymać tę interesującą nowinę w tajemnicy przed żoną, musi nam pan podać ten adres.

W głowie miałem młyn, wirujący jak aparat do prania na sucho, ale nie mogłem nic sensownego wymyślić.

– Milczy pan, panie Tyrone? Bardzo to panu nie odpowiada, prawda? Dlatego powie nam pan. Z pewnością nie chciałby pan, żeby żona się z panem rozwiodła. Tak się pan natrudził, żeby ją wywieść w pole, więc na pewno pan wie, że rzuciłaby pana, gdyby to odkryła… – Wskazał na kopię rachunku. – A co by powiedziała na to, że ma pan ciemnoskórą kochankę? O innych randkach też wiemy. W zeszłą niedzielę i w niedzielę dwa tygodnie temu. O tym wszystkim dowie się pańska żona. Bogate kobiety nie tolerują takich rzeczy.

Zastanawiałem się w odrętwieniu, za ile Gail mnie sprzedała.

– A więc słucham, panie Tyrone. Adres.

– Potrzebuję trochę czasu – powiedziałem głucho.

– Zgoda – rzekł spokojnie. – Trzeba czasu, żeby oswoić się z tą myślą, prawda? Naturalnie, damy panu trochę czasu. Sześć godzin. Zadzwoni pan do nas dziś wieczorem, punktualnie o siódmej. – Podał mi biały kartonik z wypisanym na nim numerem telefonu. – Sześć godzin i ani minuty dłużej. Po upływie tego czasu wiadomość zostanie wysłana do pańskiej żony i nic pan na to nie poradzi. Czy to jasne?

– Tak – odparłem.

Tygrys usiadł i zamknął oczy. Jak by mi współczuł.

– Tak myślałem – rzekł. Ruszył do drzwi, zostawiając mnie. – Punktualnie o siódmej. Do widzenia panie Tyrone.

Pewny siebie, swobodny, wyprostowany, wyszedł z pawilonu drapieżników, skręcił za róg i zniknął. Moje stopy jakby odłączyły się od reszty ciała. Ogarnęło mnie uczucie, że płynę, unoszony prądem ku nieodwracalnej katastrofie. W niedowierzającym zakamarku mojego umysłu zrodziła się myśl, jeżeli nie ruszę się z miejsca, sytuacja, w jakiej się znalazłem, między młotem a kowadłem, rozpłynie się i zniknie.

Oczywiście tak się nie stało. Ale po jakimś czasie zacząłem myśleć normalnie, opanowując miotające mną uczucia. Przystąpiłem do szukania jakiegoś słabego ogniwa. Ruszyłem powoli, zostawiając tygrysa, wyszedłem na nieświeże powietrze i skierowałem się do bramy, rozmyślając w skupieniu. Kątem oka zauważyłem mimo woli mojego porywacza, który stał w bocznej alejce, spoglądając na najwyraźniej pusty, zadrutowany wybieg, a kiedy wyszedłem przez kołowrotek na ulicę, raptownie i nieoczekiwanie przypomniało mi się, gdzie go widziałem. To przypomnienie tyle wniosło nowego, że stanąłem jak wryty. Musiałem na gwałt wiele zrozumieć.

Widziałem go na stacji King’s Cross, kiedy czekałem na Gail. Stał w pobliżu mnie i obserwował ją przez cały czas, od chwili, kiedy wyszła z metra, aż do spotkania ze mną. Szukali, czym wywrzeć na mnie nacisk. I znaleźli.

Żeby mnie śledzić na King’s Cross, musiał iść za mną od redakcji „Famy”.

I dziś też dobrał się do mnie przed budynkiem gazety.

Poszedłem wolno, porządkując myśli. Rano odjechałem pociągiem z King’s Cross do Newcastle, ale nie wykorzystałem biletu powrotnego. Zamiast mnie wrócił Collie Gibbons. Wywnioskowałem, że wracając do domu nie przewidzianą, okrężną trasą, gdzieś, może na wyścigach w Newcastle, zgubiłem śledzącego.

Poza tym ktoś musiał również śledzić Gail albo też poszedł prosto do hotelu zobaczyć się z nią, kiedy wyszedłem. Odsuwałem od siebie myśl, że mogłaby mnie sprzedać zanim jeszcze ostygła po mnie nasza wspólna pościel. Ale może była do tego zdolna. Prawdopodobnie zależało to od tego, ile jej zaproponowali. Pięćset funtów byłoby pokusą, której nie oparłaby się jej interesowna dusza.

Tylko Gail mogła otrzymać rachunek z hotelu. Tylko ona wiedziała o tych dwóch niedzielnych popołudniach. Tylko ona myślała, że mam bogatą żonę. Na chłodno skonstatowałem, że mało dla niej znaczyłem. Niezmiernie mało. Zasłużyłem sobie na to solennie. Szukałem jej towarzystwa, ponieważ oddawała mi się bez zobowiązań. Postąpiła konsekwentnie. Nie była mi nic winna.

Wlokąc się noga za nogą doszedłem do rogu i odruchowo skręciłem w stronę domu. Dopiero po kilkunastu krokach uprzytomniłem sobie, że robię straszny błąd.

Gail nie wiedziała, gdzie mieszkam. Nie mogła im tego powiedzieć. Nie znali prawdy o Elżbiecie, myśleli że jest bogaczką, która by się ze mną rozwiodła. Przecież zgarnęli innie dziś rano sprzed budynku „Famy”!… Powłócząc wciąż nogami, skręciłem w pierwszą przecznicę na prawo.

Jeżeli człowiek w czarnym kapeluszu nie wiedział, gdzie mieszkam, w takim razie ten w prochowcu śledził mnie, żeby się o tym dowiedzieć. Za następnym rogiem zatrzymałem się, obejrzałem się za siebie, patrząc przez rozrośnięty krzak głogu i, jakżeby inaczej, zobaczyłem go idącego szybkim krokiem. Powlokłem się dalej, zataczając niepostrzeżenie koło w kierunku Fleet Street.

Elegant w kapeluszu blagował. Nie mógł powiedzieć Elżbiecie o Gail, ponieważ nie wiedział, gdzie jej szukać. Telefon miałem zastrzeżony. Adresu nie było w żadnym informatorze. Tylko czysty przypadek sprawił, że dwukrotnie nie zaprowadziłem ich prosto do drzwi swojego domu.

Nie mogło to w każdym razie trwać wiecznie. Nawet gdybym ich zwodził aż do zakończenia Pucharu Latarnika, to któregoś dnia tak czy owak powiedzieliby jej, co zrobiłem.

Najpierw cię kupują, potem szantażują, powiedział Bert. Kupili Gail, szantażowali mnie. Wszystko się zgadzało. W drodze powrotnej do redakcji, przez trzy długie mile, rozmyślałem o szantażu.

Mój powrót zaskoczył Jana Łukasza i Derry’ego. Nie wyrazili się ani słowem na temat zmiany w moim wyglądzie. Widocznie wewnętrzna rozterka nie odbijała się na mojej twarzy.

– Czy któryś z reporterów kryminalnych ma dobre chody w policji? – spytałem.

– Możliwe, że Jimmy Sienna – odparł Derry. – A bo co?

– Chciałem odszukać właściciela pewnego samochodu.

– Ktoś rozwalił ci tę starą furgonetkę? – spytał obojętnie Jan Łukasz…

– Stuknął i zbiegł – potwierdziłem, aczkolwiek nieściśle.

– Nigdy nie zaszkodzi spróbować – powiedział Derry z typową dla siebie ofiarnością. – Podaj mi numer, to pójdę go spytać.

Zapisałem na kartce numer rejestracyjny rollsa Silver Wraith, należącego do eleganta w kapeluszu, i podałem ją Derry’emu.

– Londyńska rejestracja – oznajmił. – Może się uda. Ruszył na drugi koniec sali, do działu kryminalnego, gdzie naradził się z niebotycznym młodym rudzielcem.

Niedbałym krokiem podszedłem do opuszczonego biurka redaktora działu wiadomości i, z bijącym sercem, pokrywając zdenerwowanie niefrasobliwością, wykręciłem numer, pod który elegant w kapeluszu kazał mi zadzwonić o siódmej. Była trzecia osiemnaście. Z sześciu darowanych mi godzin minęło ponad dwie.

Telefon odebrała kobieta.

– Pan na pewno wykręcił dobry numer? – spytała zaskoczona.

Odczytałem go jej.

– Tak, zgadza się. A to dziwne!

– Dlaczego dziwne?

– No, bo to budka telefoniczna. Właśnie zamknęłam drzwi i miałam telefonować, kiedy automat zadzwonił… Czy pan na pewno ma właściwy numer?

– Widocznie nie mam – odparłem. – A gdzie dokładnie jest ta budka?

– To jedna z budek na stacji metra Picadilly. Podziękowałem jej i odłożyłem słuchawkę. Niewiele się dowiedziałem.

Wrócił Derry z wiadomością, że Jimmy robi, co może, i dobrze, że to wtorek, bo mu się nudzi i szukał jakiegoś zajęcia.

Przypomniałem sobie, że zostawiłem egzemplarz „Lakmusa” i pudełko z szarlotką dla Elżbiety na podłodze rollsa. Biłem się z myślami, czy kupić ich duplikaty. Zdecydowałem, że nie zaszkodzi, więc wyszedłem i kupiłem je. Nie zobaczyłem porywacza w prochowcu, co jeszcze nie znaczyło, że znikł albo że nie zastąpili go kimś, kogo nie znałem.

Derry zawiadomił mnie, że znajomy policjant Jimmy’ego sprawdza numer rejestracyjny w kartotece, ale o tym, czy będzie mógł podać nazwisko właściciela do wiadomości redakcji, zadecyduje sam. Przysiadłem na biurku Derry’ego, obgryzając paznokcie.

Mgła za oknami, która wisiała w powietrzu cały dzień, powoli całkowicie ustąpiła. Takie moje szczęście. Zacząłem się zastanawiać, jakby tu wymknąć się niepostrzeżenie jasno oświetloną Fleet Street.

O piątej Jan Łukasz oznajmił, że jedzie do domu, a Derry, sumitując się, poszedł za jego przykładem. Przeniosłem się na biurko Jimmy’ego i tam obgryzałem dalej paznokcie. Kiedy i on wstał ciężko, szykując się do wyjścia, jego telefon wreszcie zadzwonił. Wysłuchał, podziękował, zapisał coś na kartce.

– Proszę – powiedział do mnie. – Życzę powodzenia u tych z ubezpieczeń. Nie pójdzie ci z nimi łatwo.

Odczytałem to, co zapisał. Numer rollsa Silver Wraith należał do firmy „Lucullus” wypożyczającej samochody.

Z redakcji wyszedłem przez dach. Egzemplarz „Lakmusa”, szarlotka i zrastające się żebra utrudniały mi tę wędrówkę, ale, po ostrożnym wyminięciu szybów wentylacyjnych i przegród, wszedłem spokojnie przez drzwi ewakuacyjne do budynku sąsiadującej z nami gazety, poczytnego dziennika, drukującego właśnie pełną parą nowy numer.

Nikt mnie nie spytał, co tu robię. Zjechałem windą do podziemi i wyszedłem na tyły, do ogromnego garażu, gdzie stały w rzędach jedna przy drugiej żółte furgonetki czekające na nie obeschłe z farby drukarskiej pliki gazet, żeby je rozwieźć do pociągów. Znałem z widzenia jednego z kierowców i poprosiłem go o podwiezienie.

– Jasne, jeżeli chcesz pan jechać do Paddington – powiedział.

Chcę – odpowiedziałem. Chciałem z nim jechać, obojętnie, w którym kierunku.

– To wskakuj pan.

Wskoczyłem, a on, po załadowaniu, wyprysnął z garażu furgonetką, nie wyróżniającą się z korowodu innych. Towarzyszyłem mu do Paddington, podziękowałem i wróciłem do domu metrem, pewny, na ile to było możliwe, że nikt mnie nie śledził.

Zdążyłem do domu przed szóstą, wygrywając z panią Woodward o dwie minuty, ale nie ucieszyły mnie dziś te zawody.

Od szóstej trzydzieści do siódmej siedziałem w fotelu ze szklaneczką whisky, przyglądając się Elżbiecie i zmuszając osaczony umysł do podjęcia decyzji.

– Czymś się trapisz, Ty – powiedziała, wiedziona swoim nadmiernie wyczulonym zmysłem zagrożenia.

– Nie, skarbie.

Wskazówki zegara galopowały wokół tarczy. Punkt siódma siedziałem ani drgnąć i w ogóle nic nie zrobiłem. Pięć po siódmej złapałem się na tym, że zgrzytam zębami, bo tak mocno je zacisnąłem. Wyobraziłem sobie budkę telefoniczną na Piccadilly Circus, z czekającym w niej facetem w kapeluszu albo w prochowcu, albo szoferem. Tomcio Paluch nie znaczył nic w porównaniu ze spokojem ducha Elżbiety, a mimo to nie podniosłem słuchawki. Minąwszy godzinę siódmą, wskazówki zegara zaczęły się wlec.

O wpół do ósmej Elżbieta odezwała się znowu, z wyczuwalną trwogą.

– Ty, coś się stało. Nie bywasz taki… taki przeraźliwie smutny.

Uśmiechnąłem się do niej, starając się usilnie, żeby wypadło to tak, jak zwykle, ale nie dała się zwieść. Spuściłem wzrok, patrząc na swoje ręce.

– Skarbie – powiedziałem z bezmiernym bólem – czy bardzo by cię uraziło, gdybym… przespał się z jakąś dziewczyną?

Nie odpowiedziała. Po nieznośnej chwili wyczekiwania dźwignąłem głowę i spojrzałem na nią. Po policzkach spływały jej łzy. Chciała coś powiedzieć, ale tylko łykała ślinę.

Gestem utrwalonym przez wieloletni nawyk wyciągnąłem z pudełka chusteczkę higieniczną i wytarłem jej łzy, których sama nie mogła obetrzeć.

– Przepraszam – powiedziałem, choć nie zdało się to na nic, – przepraszam…

– Ty… – zaczęła. Gdy płakała, zawsze brakowało jej tchu. Rozwarła szeroko usta, żeby złapać więcej powietrza.

– Skarbie, nie płacz. Nie płacz. Zapomnij, co powiedziałem. Wiesz, że cię kocham, nigdy cię nie opuszczę. Elżbieto, skarbie, kochana Elżbieto, nie płacz…

Znów wytarłem jej oczy, przeklinając w duchu kaprys losu, który zawiódł mnie do Huntersonów w związku z artykułem dla „Lakmusa”. Obyłbym się bez Gail. Bez nikogo. Obywałem się jak dotąd prawie bez przerwy przez jedenaście lat.

– Ty – powtórzyła. Łzy przestały płynąć. Twarz jej złagodniała. – Ty. – Przełknęła ślinę, łapiąc jak największy oddech.

– Nie mogę nawet znieść myśli o tym.

Stojąc przy niej, z chusteczką w ręku, pragnąłem z całego serca, żeby to nie było konieczne.

– Nigdy nie rozmawiamy o seksie – powiedziała. Spiropancerz rytmicznie to unosił jej pierś, to pozwalał jej opaść. – Nie chcę go… przecież wiesz… ale czasem przypominam sobie… jak uczyłeś mnie go lubić… – W oczach wezbrały jej dwie następne łzy. Wytarłem je. – Nigdy cię nie pytałam o dziewczęta… jakoś nie mogłam.

– Tak – powiedziałem wolno.

– Zastanawiałam się czasem… czy kogoś masz… ale tak naprawdę nie chciałam wiedzieć… Wiem, że byłabym okropnie zazdrosna… postanowiłam nigdy cię o to nie pytać… bo nie chciałabym usłyszeć, że tak… a przecież wiem, że to egoizm… Zawsze mówiono mi, że mężczyźni są inni, bardziej I potrzebują kobiet… Gzy to prawda?

– Elżbieto – powiedziałem bezradnie.

– Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek poruszysz ten i temat… to już tyle lat… Tak, byłabym urażona, gdybym wiedziała… To silniejsze ode mnie… Dlaczego mnie spytałeś? Jakżebym chciała to odwołać.

– Nigdy bym o tym nie wspomniał – wyznałem z żalem – alej padłem ofiarą szantażu.

– A więc… masz kogoś?

– Niestety tak.

– O. – Zamknęła oczy. – No tak.

Czekałem, nienawidząc sam siebie. Już po łzach. Nigdy nie płakała długo. Była do tego fizycznie niezdolna. Gdyby nastąpił teraz, co się zdarzało niezmiernie rzadko, wybuch niepohamowanego gniewu, kompletnie by ją wyczerpał.! Przeciętna żona może krzyczeć do woli albo rzucać ciężkimi j przedmiotami. O wiele gorsze, bo bezsilne, były napady furii i Elżbiety. Tym razem niewiele brakowało, bo kiedy się odezwała, głos miała cichy, stłumiony i śmiertelnie spokojny.

– Chyba nie możesz sobie pozwolić, żeby cię szantażowano.

– Nikt nie może.

– Wiem, że to niemądre chcieć odwołać to, co powiedziałeś. Chcieć odwołać to, co zrobiłeś. Każdy mąż żyjący ze sparaliżowaną żoną powinien mieć coś…Tylu jest takich, co pakuje manatki i ucieka na dobre… Ty mi mówisz, że nigdy mnie nie opuścisz, i ja najczęściej ci wierzę, ale jestem przecież dla ciebie takim nieznośnym ciężarem…

– Wiesz, że tak nie jest – zaprzeczyłem zgodnie z prawdą.

– Ależ jest. Nie opowiadaj mi… o tej dziewczynie.

– Jeżeli nie opowiem, zrobi to szantażysta.

– Więc dobrze… byle szybko.

Opowiedziałem jej szybko. W dwóch słowach. Bez wchodzenia w szczegóły. Nienawidziłem siebie za to, że jej o tym mówię, ale wiedziałem, że w przeciwnym razie człowiek w czarnym kapeluszu nie zadowoli się wyciągnięciem ze mnie wiadomości, gdzie jest Tomcio Paluch. To do szantażysty nie podobne. Nie zaprzedawaj duszy, ostrzegał Bert. Nie zaprzedawaj swojej rubryki. Lepiej poświęć spokój ducha swojej żony.

– Zobaczysz się z nią jeszcze? – spytała. – Nie.

– A… z inną? – Nie.

– Zrobisz to – powiedziała. – Ale jeśli tak… nie mów mi… Chyba że znów ktoś będzie cię szantażował…

Drgnąłem, słysząc gorycz w jej głosie. Rozsądek mógł jej podpowiadać, że zupełny, dożywotni celibat to wygórowane żądanie, lecz uczucie wzięło rozbrat z rozsądkiem, a gwałtowne uczucia, jakie targnęłyby każdą zwykłą żoną na wieść o zdradzie męża, nie zanikły u niej wraz z mięśniami. Nie oczekiwałem innej reakcji. Musiałaby być święta albo cyniczna, żeby obrócić to wszystko beztrosko w żart, a nie była nikim takim, była po prostu normalną kobietą, złapaną w potrzask nienormalnej sytuacji. Zastanawiałem się, jak podejrzliwa okaże się w przyszłości wobec moich najniewinniejszych nieobecności w domu, jak bardzo będzie cierpieć, ilekroć wyjdę. Zapewnienia, zawsze niełatwe, miały się stać w dwójnasób trudne.

Przez cały wieczór była bardzo milcząca i przygnębiona. Nie chciała jeść kolacji, nie tknęła szarlotki. Kiedy myłem ją, masowałem i wykonywałem inne intymne posługi, wyczułem, że myśli o tym drugim ciele, którego dotykały moje ręce. Ręce i nie tylko one. Widziałem, że jest przybita, zdenerwowana i nieledwie po raz pierwszy od zachorowania – skrępowana. Gdyby tylko mogła poradzić sobie dziś beze mnie, to by tak zrobiła.

– Przepraszam, skarbie – powiedziałem z całym przekonaniem.

– Tak – odparła i zamknęła oczy. – Cholerne życie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Przykry chłód, jaki zapanował pomiędzy mną a Elżbietą, przetrwał aż do rana. Nie mogłem wciąż błagać ją o przebaczenie, którego nie miała w sercu. O dziesiątej powiedziałem, że wychodzę, i spostrzegłem, jak po raz pierwszy w życiu powstrzymuje się z rozdzierającym samozaparciem od zapytania dokąd.

Tabliczkę z napisem „Lucullus. Samochody do wynajęcia” wywieszono na drzwiach małego, eleganckiego biura przy Stratton Street, w pobliżu Piccadilly. W środku leżał duży puszysty niebieski dywan, stało przeogromne wytworne dyrektorskie biurko, a na popielatych ścianach wisiały gustowne ryciny starych samochodów. Miejsce pod ścianą zajmowała szeroka pozłacana ława dla szerokich pozłacanych klientów. Przy biurku siedział układny młodzieniec z oczami stuprocentowego hipokryty.

Na jego użytek przybrałem zmanierowany ton głosu, naśladując przy tym najlepiej jak umiałem styl bycia eleganta w kapeluszu. Wyjaśniłem, że zostawiłem pewną rzecz, będącą moją własnością, w jednym z samochodów firmy i że liczę na jego pomoc w odzyskaniu.

Ustaliliśmy kolejno, że, po pierwsze, nie wypożyczałem ich samochodu, i po drugie, nie znałem nazwiska klienta, który go wypożyczył i był tak miły, że mnie wczoraj podwiózł.

Aha. Może więc przypominam sobie jakiej marki…? Rolls-royce. Model Silver Wraith.

Mieli takie cztery. Zajrzał przelotnie do rejestru, choć podejrzewałem, że nie było to wcale konieczne. Wszystkie cztery wczoraj wypożyczano. Czy mógłbym opisać pana, który mnie podwiózł?

– Oczywiście – odparłem. – Raczej wysoki. Raczej blondyn, w czarnym kapeluszu. Nie jest Anglikiem. Prawdopodobnie pochodzi z Afryki Południowej.

– Aha. Tak. – powiedział. Tym razem nie musiał zaglądać do rejestru. Rozczapierzając dłonie oparł je czubkami palców na biurku. – Żałuję, proszę pana, ale nie mogę podać panu jego nazwiska.

– Ależ z pewnością prowadzicie dokumentację.

– Ten pan przywiązuje wielką wagę do dyskrecji. Polecono nam nie podawać nikomu ani nazwiska, ani adresu.

– A czy to nie dziwne? – spytałem, unosząc brwi.

– To nasz stały klient – odparł, rozpatrując moją uwagę bezstronnie. – Dla niego wykonalibyśmy każdą usługę, jakiej by zażądał, bez zastrzeżeń.

– A może dałoby się…mmm… nabyć tę informację? Próbował zabarwić swoją układność domieszką oburzenia. Udało mu się to, ale ledwie powierzchownie.

– Czy pańska zguba przedstawia dużą wartość? – spytał. Gazeta i szarlotka, pomyślałem.

– Dużą – odrzekłem.

– A więc na pewno nasz klient ją zwróci. Jeżeli zechce pan podać swoje nazwisko i adres, postaramy się pana zawiadomić.

Wymieniłem pierwsze z brzegu imię i nazwisko, jakie mi przyszło do głowy, o mały włos nie podając nazwy tortfi wyścigowego – Kempton Park.

– Kempton Jones, Corwall Street trzydzieści jeden. Zapisał to starannie w notesie. Skończył, a ja czekałem.

Odezwał się po przyzwoitej przerwie.

– Oczywiście, jeżeli to naprawdę ważne, mógłby pan spytać w garażu… zawiadomię pana natychmiast, jak tylko zjawi się ten samochód, czy pana własność w nim jest.

– A gdzie jest ten garaż? – spytałem.

O ile mi było wiadomo, firma „Lucullus” została zarejestrowana jedynie pod numerem i adresem biura na Stratton Street.

Urzędnik przyglądał się pilnie koniuszkom palców. Dobyłem portfel i z rezygnacją wysupłałem dwa banknoty pięciofuntowe. Dwadzieścia pięć funtów dla tamtego kasjera za informację o chłopcach Charliego wliczyłem do poniesionych wydatków i „Fama” mi je zwróciła. Tym razem prawdopodobnie wykładałem je z własnej kieszeni. Za dziesięć funtów mogłem kupić dla nas whisky na sześć tygodni, opłacić miesięczny rachunek za elektryczność, trzy i pół dyżuru pani Woodward, czynsz za półtora tygodnia.

Pochwycił je chciwie, skinął głową, obdarzył mnie hipokrytycznym, służalczym uśmiechem i powiedział: Radnor Mews przy Lancaster Gate.

– Dziękuję.

– Pan rozumie, że nie płacą mi za podawanie nazwisk klientów, prawda?

Rozumiem – odparłem. – Nie ma to jak zasady. Na Radnor Mews zasad nie przestrzegano na szczęście tak ściśle. Majster oszacował mnie jednym spojrzeniem i następna dycha zmieniła właściciela. Tym razem w zamian za lepszy towar.

– Po odbiór samochodu przychodzi tu ten szofer. Nigdy go nie dowozimy ani nie dostarczamy kierowcy – powiedział. – Rzadka rzecz. Ale ja wciąż powtarzam, że klient ma zawsze rację, jak długo płaci. Ten cudzoziemiec lubi podróżować wygodnie, kiedy do nas przyjeżdża. Oczywiście taka jest większość naszej klienteli. Głównie Amerykanie. Wynajmują wóz z kierowcą na tydzień, dwa albo i trzy. Wozimy ich wszędzie – Stratford, Broadway, często gęsto robią kurs do Cotswold Hills, a nieraz i do Szkocji. Nigdy nie mamy tu naraz wszystkich samochodów, nie starczyłoby miejsca – są to te cztery sztuki Silver Wraith, do tego dwa austiny Princess, trzy bentleye i dwa duże wolseleye.

Przypomniałem mu ostrożnie o rollsie, o którym mówiliśmy.

– Przecież panu mówię, tak czy nie? – zaprotestował. – Ten cudzoziemiec, kiedy tu przyjeżdża, bierze samochód, zauważ pan, zawsze rollsa, choć ma się rozumieć nie zawsze tego samego. Zaczął tu przyjeżdżać gdzieś ponad rok temu, wracał kilka razy, zwykle na trzy, cztery dni. Tym razem chyba na dłużej. Zaraz, szofer przyszedł po samochód w zeszłym tygodniu. Mogę to sprawdzić… w środę. Tak, dobrze mówię. Robią, uważa pan, tak: szofer przylatuje pierwszy, bierze samochód, jedzie na Heathrow i odbiera swojego pana, który ląduje następnym samolotem. Piękna sprawa. Od razu poznać faceta przy forsie.

– Nie wie pan, skąd przylatują?

– Skąd? Z jakiego kraju? Nie za bardzo. Myślę, że z różnych. Wiem, że raz to były Niemcy. Ale zwykle z dalszego kraju, z jakiegoś gorącego. Szofer nie jest za rozmowny, ale zawsze narzeka, jak tu u nas zimno.

– A jak się nazywa ten klient? – pytałem cierpliwie.

– Nazwisko? Jasne, pan poczeka. Zawsze zapisujemy nazwisko tego szofera, bo jest łatwiejsze, wie pan, Ross. Nazwisko jego pana to jakieś cholerstwo. Muszę zajrzeć.

Wszedł do małego drewnianego kantorka i zajrzał. Zabrało mu to prawie dwadzieścia minut i był coraz bardziej zdenerwowany. Czekałem cierpliwie, dając mu do zrozumienia, że będę tak czekał choćby cały dzień. Za dziesięć funtów mógł szukać, a szukać. Ulżyło mu prawie tak samo jak mnie, kiedy znalazł nazwisko.

– Proszę, niech pan spojrzy – powiedział i pokazał mi stronę w rejestrze, wskazując nazwisko paznokciem z żałobą. – To ten.

Tak jak powiedział, nazwisko było trudne do wymówienia. Vjoersterod.

– Ross jest łatwiejsze – powtórzył majster. – Zawsze wpisujemy Ross.

– Znacznie łatwiejsze – przyznałem. – Nie wie pan, gdzie mógłbym ich znaleźć albo gdzie trzymają samochód, kiedy są w Anglii?

Natychmiast się zjeżył i zatrzasnął rejestr, nie cofnąwszy nawet palca zaznaczającego stronę.

– Trudno mi powiedzieć, naprawdę. Ale zawsze przybywa sporo na liczniku. W ciągu tych trzech, czterech dni robi szmat drogi. Ale nasze samochody tak właśnie jeżdżą, przeważnie tak. No, nie powiedziałbym, żeby Ross ze swoim panem jeździli do Szkocji, aż tak daleko to nie.

– A do Birmingham? – podsunąłem.

– Swobodnie. Może być, że tam. Swobodnie. Zawsze zwraca wóz w nieskazitelnym stanie, to muszę Rossowi przyznać. Zawsze czysty jak lustro. Czemu pan nie spyta w biurze, jak chce pan ich znaleźć?

– Powiedzieli, że nie mogą mi udzielić informacji.

– To ten lizusowaty wypierdek – powiedział majster z odrazą. – Założę się, że jednak wie. Nie powiem, zna się na swojej robocie, ale gdyby mu odpowiednio zapłacić, to własną babkę by przehandlował.

Ruszyłem z grubsza w kierunku Feet Street, rozmyślając po drodze. Vjoersterod to na pewno prawdziwe nazwisko eleganta w kapeluszu. Za dziwaczne jak na pseudonim. Poza tym, kiedy po raz pierwszy wynajmował rollsa w firmie „Lucullus” musiał przecież przedstawić niepodważalne referencje, a przynajmniej paszport. Lizusowaty wypierdek nie był durniem. Nie pozwoliłby, aby pięć tysięcy funtów na kółkach odjechało bez gwarancji, że je dostanie z powrotem.

Vjoersterod. Afrykaner z Afryki Południowej.

Jeżeli ktoś chce zdobyć informacje, to trudno o lepsze źródło niż środowisko dziennikarskie. Jedyny szkopuł tkwił w tym, że gość, który mógł słyszeć o Vjoersterodzie, zajmował się wyścigami w gazecie zażarcie rywalizującej z „Famą”. Wszedłem do pierwszej napotkanej budki i zadzwoniłem do jego redakcji. Oczywiście, przyjdę, powiedział z pewną rezerwą, zgadzając się na spotkanie ze mną w „Devereux” przy kufelku i kanapce. Mężnie udało mu się zdusić wszelkie jawne domysły na temat tego, czego od niego chcę. Uśmiechając się do siebie przeszedłem przez ulicę na przystanek autobusowy. Rzecz polegała na tym, kto wysonduje kogo. Wiedziałem, że będzie próbował dowiedzieć się nad czym pracuję, a gdyby to mu się udało i wyprzedziłby „Famę”, Jan Łukasz byłby cokolwiek niezadowolony.

W tłumie klientów w „Devereux” spostrzegłem zarówno Jana Łukasza jak i Derry’ego. Natomiast Mike’a de Jonga nie było. Zamówiłem małe piwo, a kiedy je piłem, Jan Łukasz zagadnął mnie, co zamierzam napisać na niedzielę.

– Chyba sprawozdanie z Pucharu Latarnika – odparłem.

– To może zrobić Derry.

– Jak chcesz – powiedziałem, wzruszając ramionami i stawiając kufel.

– W takim razie ty napiszesz dalszy ciąg historii z Tomciem Paluchem – ciągnął Jan Łukasz. – Spekulacje na temat: wygra czy przegra. Niech podbije naszą cenę za to, że go doprowadzimy na linię startu.

– Jeszcze go tam nie ma – przypomniałem. Jan Łukasz prychnął niecierpliwie.

– Wszystko idzie jak z płatka. Nie ma żadnej reakcji. Odstraszyliśmy ich, ot co.

Potrząsnąłem głową, pragnąc, żeby rzeczywiście tak było. Spytałem, co nowego u Tomcia Palucha i małych Ronceyów.

– Mają się dobrze – odparł wesoło Derry. – Żadnych skarg ani zażaleń.

W drzwiach stanął Mike de Jong, ciemnowłosy, w grubych okularach i z czarną brodą okalającą szczękę, żarliwy dziennikarz o żywym umyśle. Wyraz czujności zasnuł mu twarz niczym morska mgła, kiedy zobaczył, z kim siedzę, i jego energiczny chód stracił na zdecydowaniu. Nakłonienie Jana Łukasza i Derry’ego, żeby przeszli do drugiej sali i zjedli beze mnie, przysporzyło mi tylu przemyślnych zabiegów, że Jan Łukasz odszedł oglądając się za siebie zaintrygowany i pełen podejrzeń.

Mike przysiadł się do mnie, a jego inteligentna twarz wyrażała uznanie.

Ukrywasz tajemnice przed szefem, co? – spytał. Obchodzi się czasem niezręcznie z cudzym trotylem. Mike roześmiał się. Trybiki w jego szybkoobrotowym mózgu furkotały zawzięcie.

– A więc zwracasz się do mnie prywatnie? Nie jako dziennikarz? – spytał.

Nie odpowiedziałem wprost. Chodzi mi o bardzo prostą rzecz. Czy wiesz coś przypadkiem na temat pewnego twojego krajana.

– Kogo? – spytał z takim samym jak tamten akcentem, monotonnym i szczekliwym.

– Faceta nazwiskiem Vjoersterod.

Nastąpiła króciutka pauza, podczas której nazwisko to docierało do jego świadomości, a potem zakrztusił się piwem. Kiedy doszedł do siebie, udał, że ktoś potrącił go w łokieć. Zaczął grać na zwłokę, z przesadną starannością strącając z nogawki kilka kropel rozlanego piwa. W końcu nie została ani jedna i, nie mając już alibi, spojrzał mi w twarz.

– Vjoersterod? – spytał. Wymawiając nazwisko nieco inaczej niż ja. Tak jak należy.

– Właśnie – potwierdziłem.

– No dobrze, Ty… ale dlaczego właściwie o niego pytasz?

– Z prostej ciekawości. Zamilkł na pół minuty.

– Dlaczego o niego pytasz? – powtórzył ostrożnie. I kto tu kogo sondował!

– Daj spokój, Mike – powiedziałem, chcąc go sprowokować. – A cóż to znowu za tajemnice? Chcę się tylko czegoś ogólnie dowiedzieć o niewinnym facecie, który chodzi czasem na wyścigi.

– Niewinnym!!! Zwariowałeś?

– A bo co? – spytałem, udając naiwne zaskoczenie.

– Bo on… – Urwał, ale doszedł widać do wniosku, że nie zbieram materiałów do artykułu, gdyż raptem rozwiązał mu się język. – Posłuchaj, Ty, dam ci radę, bezpłatnie, darmowo, gratis. Trzymaj się z daleka od wszystkiego, co ma związek z tym człowiekiem. To kanalia.

– Pod jakim względem?

– Tam, w kraju, jest bukmacherem. Prowadzi wielką firmę, z filiami we wszystkich dużych miastach i całą ich siecią wokół Johannesburga. Stwarza pozory uczciwości. Tysiące najzwyczajniej szych ludzi zawiera u niego zakłady. Ale chodzą też brzydkie plotki…

– Jakie?

– No… o szantażach, wymuszeniach, w ogóle bandyckich metodach. Wierz mi, ten człowiek nie wróży nic dobrego.

– A co na to policja? – spytałem podchwytliwie.

– Co na to policja? Nie bądź naiwny, Ty. Oczywiście, nie mogą znaleźć nikogo, kto by świadczył przeciwko niemu.

– A wydał mi się taki czarujący – powiedziałem z westchnieniem.

Mike otworzył usta ze zdumienia i na jego twarzy odmalowało się gwałtowne zaniepokojenie.

– Więc poznałeś go osobiście?

– Owszem.

– Tu… W Anglii?

– A gdzieżby indziej.

– Ty… na miłość boską… trzymaj się od niego z daleka.

– Dobrze – zapewniłem go z przekonaniem. – Dziękuję ci, Mike. Jestem ci naprawdę wdzięczny.

– Za nic nie chciałbym, żeby ktoś, kogo lubię, związał się z Vjoersterodem – powiedział, a z jego nieoczekiwanie wzruszonych oczu wyzierała prawdziwa przyjaźń. Ustąpiła ona jednak zaraz miejsca ogromnemu zainteresowaniu, jakie cechuje urodzonego dziennikarza, instynktownie szukającego dla siebie tematu.

– A o czym chciał z tobą rozmawiać? – spytał.

Naprawdę nie wiem – odparłem, udając zaskoczenie.

– Ma się jeszcze z tobą skontaktować?

– Tego też nie wiem.

– Hm… jeżeli się zgłosi, to zadzwoń do mnie, a powiem ci więcej.

– Powiedz od razu – zaproponowałem, siląc się na niedbały ton.

Pomyślał chwilę, wzruszył ramionami i przyjaźń ponownie wzięła górę nad żyłką dziennikarską.

– Dobra. To nic wielkiego. Tylko to, że ja też widziałem go w Anglii, jakieś dziewięć, dziesięć miesięcy temu, na wiosnę.

Urwał.

– W takim razie, dlaczego tak cię przeraziło, że się z nim spotkałem?

– Ponieważ wtedy zobaczyłem go w wagonie restauracyjnym, jak rozmawiał z innym dziennikarzem. Z Bertem Checkovem.

Z ogromnym wysiłkiem zachowałem na twarzy wyraz umiarkowanego zdziwienia.

– Później ostrzegłem Berta przed nim, tak jak ciebie ciągnął Mike, nic nie zauważywszy. – Prawdę mówiąc, właśnie tutaj. Bert był mocno pijany. Zresztą po naszej rozmowie wciąż chodził mocno pijany.

– Co ci odpowiedział?

– Że spóźniłem się o trzy miesiące.

Mike nie wiedział nic więcej. Po wyjawieniu tego jednego szczegółu Bert zamknął się w sobie i odmówił udzielenia dalszych wyjaśnień. Wypadek, któremu uległ, dał Mike’owi do myślenia. Powiedział, że znane są przypadki gwałtownej i częstokroć nie wytłumaczonej śmierci w gronie osób zadających się z Vjoersterodem. Wiadomość, że spotkałem Vjoersteroda, wstrząsnęła nim. Bał się o mnie. Bał się, że tak jak Bert wypadnę przez okno.

Uspokoiłem go. Zapewniłem, że po tym, co mi powiedział, będę się miał na baczności.

– Zastanawia mnie, dlaczego chwycił w swoje szpony Berta – rzekł Mike patrząc w przestrzeń i znów puszczając w ruch trybiki swojego mózgu.

– Nie mam pojęcia – powiedziałem z westchnieniem i, żeby odwrócić jego uwagę, zamówiłem jeszcze jedno małe piwo i dużą kanapkę z szynką.

Jan Łukasz obejrzał się za siebie pokazując szczupłą, piegowatą twarz. Mike odwrócił się do niego z typową dla siebie werwą, jakby całe ciało miał na sprężynach.

– Jak tam nasz Apostoł? Co tam pichcicie w tym waszym diabelskim kotle? – spytał.

Jan Łukasz posłał mu blady uśmiech. Nie przepadał za przydomkiem, jakiego używali koledzy dziennikarze, ani w ogóle dwuznacznikami. A zwłaszcza, jak się zdawało, dwuznacznikami Mike’a de Jonga. Mike pojął w lot jego intencje, bo pożegnał się szybko i przeniósł do innej grupki.

– Czego chciał? – spytał ostro Jan Łukasz.

– Niczego – odpowiedziałem obojętnym tonem. – Tylko się przywitać.

Jan Łukasz spojrzał na mnie z rozczarowaniem, ale wiedziałem doskonale, że gdybym już teraz powiedział o Vjoersterodzie, wypytałby mnie tak natarczywie, aż wyciągnąłby ze mnie ten szantaż, a potem znów wierciłby mi bezlitośnie dziurę w brzuchu, aż dowiedziałby się, czym mogli mnie szantażować, a następnie poprowadziłby dalsze poszukiwania, zdumiewająco nieostrożnie i niedyskretnie. Posuwałby się naprzód jak walec parowy i Vjoersterod usłyszałby go z drugiego końca kraju. Jan Łukasz był świetnym redaktorem sportowym, ale jako marszałek polny miałby na swoim koncie przerażającą liczbę ofiar.

Wraz z Derrym pił prawie do zamknięcia pubu o trzeciej, kiedy to tłum przerzedził się i zostali tylko dziennikarze piszący do dodatków niedzielnych i tygodników wychodzących w niedzielę. Odrzuciłem propozycję, żeby wrócić z nimi do smętnego zacisza redakcyjnej przystani i, po namyśle, zadzwoniłem do jedynego członka władz wyścigowych, którego znałem na tyle dobrze, żeby zwrócić się do niego prywatnie.

Trzydziestosiedmioletni Erie Youll miał najkrótszy staż i był najmłodszym z trzech członków prezydium Krajowego Komitetu Wyścigów Konnych, zawiadującego gonitwami przeszkodowymi. Za dwa lata, naturalną koleją rzeczy, miał zostać prezesem komitetu. Następnie czekała go degradacja do szeregów zwykłych działaczy, a powrót na stanowisko i odbycie kolejnej trzyletniej kadencji zależały od wyników wyborów. Jako członek prezydium był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, ponieważ jeszcze do niedawna sam ścigał się w zawodach dla amatorów i z własnego doświadczenia wiedział, czym żyje i jak kręci się światek jeździecki. Pochwaliłem go parę razy w swoich artykułach i przyjaźniliśmy się od lat. Niemniej pozostawało sprawą otwartą, czy będzie mógł mi pomóc i czy w ogóle zechce.

Dotarcie do niego kosztowało mnie sporo zachodu, jako że był figurą w wielkim banku handlowym. Sekretarki jedna po drugiej znudzonym głosem polecały mi ustalić termin spotkania.

– Najchętniej bezzwłocznie – odpowiadałem. Ostatnia z sekretarek, w pierwszej chwili wstrząśnięta tym żądaniem, zgodziła się, żebym przyszedł bezzwłocznie, zapowiadając, że pan Youll jest bardzo zajęty i znajdzie dla mnie tylko chwilę czasu. Kiedy dotarłem na miejsce, pan Youll pracowicie popijał herbatę, pogrążony w lekturze „Sporting Life’u”. Bez pośpiechu odłożył jedno i drugie, wstał i podał mi rękę.

– Nie spodziewałem się ciebie – rzekł. – Chcesz pożyczyć milion?

– Może innym razem – odparłem.

Uśmiechnął się, przez telefon zamówił u sekretarki jeszcze jedną herbatę, poczęstował mnie papierosem i rozsiadł się w fotelu, zachowując się przez cały czas niezdecydowanie i niepewnie. Moja osoba jak i cel wizyty budziły jego czujność. Niemal dzień w dzień widywałem takie skrępowanie – był to parawan, za który chowali się moi znajomi z wyścigów, ilekroć nie byli pewni, czego szukam, mur, który chronił ich tajemnice przed rozpowszechnieniem. Ta ich rezerwa mi nie przeszkadzała. Rozumiałem to. Współczułem im. I o ile mogłem tego uniknąć, nie poruszałem w artykułach tematów osobistych. Kiedy czerpie się informacje od własnych znajomych, trzeba się poruszać ze zręcznością i precyzją linoskoczka.

– To nie do druku – zapewniłem go. – Usiądź wygodnie i odetchnij głęboko trzy razy.

Uśmiechnął się, a napięcie widoczne w całej jego postawie ulotniło się.

– Czym więc mogę ci służyć? – spytał.

Zwlekałem z odpowiedzią. Dostaliśmy i wypiliśmy herbatę, dzieląc się najświeższymi nowinami z torów wyścigowych. Potem, jak gdyby nigdy nic, zapytałem go, czy słyszał o bukmacherze nazwiskiem Vjoersterod.

Drgnął, nagle zamieniając się w słuch.

– Właśnie o to przyszedłeś zapytać?

– Na początek. Zabębnił palcami w biurko.

– Ktoś pokazał mi twoje artykuły sprzed tygodnia i dwóch…Nie mieszaj się w to… Ty.

– Jeżeli wy, szychy wyścigowe, wiecie, co się dzieje i kto to robi, dlaczego go nie utrącicie? – Jak?

To pojedyncze słowo, wypowiedziane gwałtownie, zawisło między nami w powietrzu. Świadczyło wymownie o rozmiarach ich wiedzy. Gdyby wiedzieli jak, to by to zrobili.

– Prawdę mówiąc, to wasze zmartwienie, nie moje – odezwałem się wreszcie. – Moglibyście, na przykład, wprowadzić całkowity zakaz zawierania zakładów przedterminowych, co ukręciłoby łeb machlojkom.

– To by się bardzo nie spodobało szanownej publiczności. Już i tak twoje artykuły mocno ugodziły w rynek zakładów długoterminowych. Kilka godzin temu jedna z wielkich firm totka końskiego gorzko mi się na ciebie uskarżała. Wykup zakładów na Puchar Latarnika spadł im o dwadzieścia procent.

– To dlaczego nie zrobią nic z Bostonem? Zamrugał oczami.

– Z kim?

Bezgłośnie zaczerpnąłem tchu.

– No dobrze… co wie góra o Vjoersterodzie? – spytałem.

– Kto to jest Boston?

– Najpierw ty – powiedziałem.

– Nie ufasz mi? – spytał urażony.

– Nie – odparłem stanowczo. – Najpierw ty.

Westchnął z rezygnacją i powiedział mi, że wszystko, co członkowie władz wyścigowych wiedzą o Vjoersterodzie, to nie potwierdzone pogłoski, w dodatku skąpe. Nikt z prezydium komitetu nie widział go na oczy, a gdyby zobaczyli, to by go nie rozpoznali. Członek niemieckich władz wyścigów konnych ostrzegł ich prywatnie, że podejrzewa się Vjoersteroda o zaaranżowanie w Niemczech całej serii wycofań koni faworyzowanych w zakładach długoterminowych i że doszły ich słuchy, jakoby obecnie zaczął grasować w Anglii. W Niemczech omal nie zapędzono go w kozi róg. Teraz zmienił miejsce działania. Angielskie władze wyścigowe odnotowały w ostatnich miesiącach alarmującą liczbę wycofanych koni i były przekonane, że Niemcy mają rację, ale, choć próbowali dowiedzieć się prawdy od różnych właścicieli i trenerów, wszędzie natrafiali na mur milczenia.

– Vjoersterod pojawił się u nas po raz pierwszy ponad rok temu – powiedziałem. – Przed rokiem wykupił od Bostona sieć kolektur w Birmingham i zaczął ciągnąć forsę. Znalazł też sposób, żeby zmusić Berta Checkova do pisania artykułów, które przekonywały przedterminowych graczy, że trafia im się dobra okazja. Vjoersterod wybierał konie, Checkov je chwalił. Vjoersterod starał się o to, żeby nie pobiegły, i po krzyku, sprawa załatwiona.

Na twarzy Youlla odmalowało się jednocześnie zaskoczenie i zadowolenie.

– Jesteś pewien, Ty, że to prawda?

– Oczywiście. Jeżeli chcesz wiedzieć, to tak bukmacherzy, jak i władze podążały tym tropem piekielnie wolno.

– A ty od jak dawna o tym wiesz? Uśmiechnąłem się filuternie.

– Poznałem Vjoersteroda wczoraj – powiedziałem. – Nazwałem Bostona jego wspólnikiem, na co powiedział, że to on go zatrudnia. Vjoersterod chciał się dowiedzieć, gdzie jest Tomcio Paluch.

Utkwił we mnie wzrok.

– Czy w razie potrzeby… hm… zeznałbyś to pod przysięgą?

– Naturalnie. Ale byłoby to tylko moje słowo przeciwko jego słowu. Niczym nie potwierdzone.

– To lepsze od wszystkiego, czym dotąd dysponowaliśmy.

– Wydaje mi się, że można prędzej osiągnąć pożądany skutek.

– Jak? – spytał ponownie.

– Znajdźcie pretekst do zamknięcia kolektur Bostona, a zablokujecie dochody Vjoersteroda. Wówczas nie będzie miał powodu kręcić się koło faworytów, żeby ich nie dopuścić do startu. Jeżeli nie macie podstaw, żeby wytoczyć mu sprawę, to przynajmniej wykurzcie go stąd, niech wraca do Afryki Południowej.

W czasie kolejnej długiej przerwy rozważał coś zasępiony. Czekałem, zgadując, o czym myśli. Wreszcie powiedział to na głos.

– Czego żądasz w zamian za współpracę?

– Wyłącznego prawa do publikacji w „Famie”.

– Nie miałem wątpliwości, że tak powiesz.

– Wystarczy, jeżeli „Fama” będzie mogła zgodnie z prawdą napisać, że dzięki niej rynek zakładów przedterminowych znów jest bezpieczny dla graczy – powiedziałem ugodowo. – Żadnych szczegółów. Tylko wzmianka o tym, że gdyby nie przepisy prawne dotyczące zniesławień, wszystko zostałoby ujawnione i dowiedzione.

– Nie rozumiem, dlaczego tracisz czas w takim okropnym szmatławcu? – wykrzyknął zniecierpliwiony.

– Dobrze płacą – odparłem. – Dobrze się w takiej gazecie pracuje. A poza tym to mi odpowiada.

– Obiecuję ci jedno – rzekł z uśmiechem. – Jeżeli dzięki tobie uwolnimy się od Vjoersteroda, to ją sobie zaprenumeruję.

Z banku Youlla pojechałem do domu. Jeżeli najmłodszy członek prezydium komitetu zrobi swoje, znaczyło to, że gęś Vjoersteroda jest już w drodze do pieca i wkrótce zostanie upieczona. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Vjoersterod przeczyta któregoś dnia „Famę” i przyśle kogoś, żeby poporcjował kucharza. Ale nie martwiłem się tym zbytnio. Wydawało mi się to nieprawdopodobne.

Pani Woodward na prośbę Elżbiety zmieniła pościel na jej ulubioną, różową z białym haftem. Przyjrzałem się badawczo Elżbiecie. Była szczególnie starannie uczesana. Makijaż miała nieskazitelny.

Ślicznie wyglądasz – powiedziałem, żeby zbadać, w jakim jest nastroju.

Na jej twarzy odbiły się ulga i cierpienie. Nagle pojąłem, poruszony tym do głębi, co skłoniło ją do takiej malowniczości: spotęgowany strach, że jeżeli będzie mi dokuczać, opuszczę ją. Nieważne, czy zasłużyłem na jej wyrzekania, trzeba mnie było za wszelką cenę ułagodzić, zatrzymać z pomocą jak najatrakcyjniejszego wyglądu, pośrednio zachęcić, przypochlebić się, wybłagać pozostanie.

– Miałeś udany dzień? – spytała głosem podniesionym i bliskim załamania.

– Owszem… napijesz się?

Potrząsnęła głową przecząco, ale i tak nalałem jej whisky i przymocowałem szklaneczkę do uchwytu.

– Poprosiłam panią Woodward o znalezienie kogoś, kto by przychodził posiedzieć przy mnie wieczorami – powiedziała.

Żebyś mógł częściej wychodzić.

– Ależ ja nie chcę częściej wychodzić – zaprotestowałem.

– Na pewno chcesz.

– Nie, nie chcę.

Usiadłem w fotelu i pociągnąłem solidny łyk prawie nie rozcieńczonej whisky. W przytłaczającej sytuacji alkohol w najlepszym razie odsuwał kłopoty na dalszyplan. W najgorszym – jątrzył. A poza tym, w dzisiejszych czasach upicie się cholernie drogo kosztowało.

Elżbieta nie odpowiedziała. Kiedy na nią spojrzałem, zobaczyłem, że znów cicho płacze. Łzy spływały jej koło uszu i moczyły włosy. Wyjąłem z pudełka chusteczkę i obtarłem je. Źebyż tak wiedziała, że trudniej jest mi je znieść niż najgorszy napad wściekłości.

– Starzeję się – powiedziała. – A ty wciąż wyglądasz tak młodo. Masz takie ciemne włosy… jesteś silny… młody.

– A ty masz jasną cerę i wyglądasz jak śliczna piętnastolatka. Więc przestań się trapić.

– Ile lat ma… ta dziewczyna?

– Mówiłaś, że nie chcesz o niej więcej słyszeć.

– Chyba naprawdę nie chcę.

– Zapomnij o niej – powiedziałem. – Ona się nie liczy. Nic dla mnie nie znaczy. Zupełnie nic.

Mój głos brzmiał przekonywająco, nawet dla mnie samego. Pragnąłem, żeby to była prawda. Pomimo skali zdrady, jakiej się dopuściła Gail, słabość ukryta w głębi mojej duszy kazała mi jej pożądać. Siedząc ze szklaneczką whisky w ręku wyobrażałem ją sobie na białym dywanie, w jej własnym łóżku, w hotelu, i ogarnęło mnie beznadziejne przygnębienie na myśl o jałowej przyszłości.

Po jakimś czasie dźwignąłem się z fotela i poszedłem szykować kolację. Znowu ryby. Skąpo wydzielone kawałeczki mrożonej fladry. Usmażyłem je, zjadłem z niesmakiem i nakarmiłem Elżbietę, kiedy nadgarstek zmęczył jej się używaniem przyrządu do jedzenia. Przez cały wieczór starała się być dla mnie miła w sposób, który ściskał mi serce dziękowała mi przesadnie za każdą niewielką posługę, przepraszała, że muszę robić dla niej rzeczy, do których od lat oboje przywykliśmy, usiłowała nie zdradzić spojrzeniem ani głosem lęku, zakłopotania i zgryzoty, co jej się w ogóle nie udawało. Nie mogłaby mnie bardziej ukarać, nawet gdyby chciała.

Późnym wieczorem Tomcio Paluch dostał gwałtownego ataku kolki.

Fox nie mógł się skontaktować z Janem Łukaszem ani z Derrym, bo obaj dawno pojechali do domu. W „Famie” nigdy nie ujawniano adresów domowych, bez względu na natarczywość żądań. Norton nie znał też numeru mojego telefonu, ani nikogo, kto by mógł mu go podać.

Ponieważ ogromnie się niepokoił, za radą swojego weterynarza zadzwonił do Victora Ronceya, zawiadomił go, gdzie jest koń i co robią, żeby uratować mu życie.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dowiedziałem się o tym rano. Roncey zadzwonił o wpół do jedenastej, kiedy siedziałem, w swoim pokoiku gapiąc się bezmyślnie w ścianę i bębniąc palcami w nadziei, że przywołam do siebie na początek kilka stylistycznych pereł do mojego niedzielnego artykułu. Pani Woodward wyszła do pralni samoobsługowej, a Elżbieta wezwała mnie do telefonu dwoma brzęknięciami dzwonka, który był umieszczony nad moją głową. Dwa dzwonki oznaczały, że mam przyjść natychmiast, ale że nic się nie stało. Trzy dzwonki sygnalizowały, że coś się stało. Cztery kazały rzucać wszystko i biec.

Roncey ochłonął już ze stanu „czterodzwonkowego”, w którym na pewno był wczoraj wieczorem. Powiedział, że dzwoni z domu Foxa, gdzie przybył natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Zdołałem zrozumieć, że przyjechał o drugiej w nocy i przekonał się, że dzięki staraniom weterynarza Tomcio Paluch najgorsze ma za sobą, a skręcone kiszki konia odetkały się i zaczynały pracować normalnie. Fox przenocował Ronceya, który właśnie wrócił, po obejrzeniu, jak Tomcio Paluch chodzi i kłusuje na porannym treningu. Koń wykazywał zadziwiająco mało skutków nieprzyjemnych przeżyć i miał duże szanse wyzdrowieć na tyle, żeby pobiec w sobotę w Pucharze Latarnika.

Słuchałem długiej, obfitującej w żywe szczegóły epopei Ronceya z przykrym niepokojem. Do gonitwy zostały jeszcze dwa pełne dni. Ponieważ Roncey wiedział już, gdzie jest koń, bezpieczeństwo Tomcia Palucha zmalało o połowę. Kiedy dotarł do końca opowieści, spytałem, czy zanim tu przyjechał ktoś wypytywał go, gdzie się podział koń.

– A jakże – odparł. – Dokładnie tak, jak pan przewidział. Chciało się o to dowiedzieć kilka innych gazet. Przeważnie telefonowali. Trzech czy czterech zjawiło się osobiście na farmie i wiem, że prócz mnie wypytywali też Pata i Petera. Nie powiem, niektóre z tych pytań były bardzo podstępne. Pomyślałem sobie, że miał pan słuszną rację, że gdybyśmy wiedzieli, gdzie jest koń, to moglibyśmy się wygadać.

– Kiedy ci ludzie przyjechali? Jak wyglądali?

– Niczym takim się nie odznaczali. Przeciętni. Jeden był z „Eyening Peal”, to pamiętam. Wszystkie te wizyty i telefony miały miejsce w niedzielę i poniedziałek, tuż po ukazaniu się pańskiego artykułu.

– Żaden nie przyjechał rollsem? – spytałem. Zaśmiał się.

– Nie, gdzie tam.

– Czy któryś z tych przyjezdnych był wysokim, grubawym blondynem z żółtawą cerą i z lekka cudzoziemską wymową?

– Żaden z tych, których widziałem. Paru rozmawiało tylko z chłopcami, bo zjawili się, kiedy byłem w Chelmsford. Jak pan chce, może ich pan spytać.

– Może to zrobię – powiedziałem. – Nikt nie próbował was szantażować?

– Nie, mówiłem pana szefowi w redakcji. Nikt nas w żaden sposób nie naciskał. Podług mnie, te pańskie wyszukane środki ostrożności to strata czasu. No, a skoro już wiem, gdzie jest Tomcio Paluch, może mi pan również powiedzieć, gdzie jest moja rodzina…

– Zastanowię się – odparłem. – Zechce pan spytać Foxa, czy mógłbym z nim zamienić parę słów?

Sprowadził Nortona, który przeprosił mnie za zdradzenie tajemnicy, ale nie chciał brać na siebie odpowiedzialności i siedzieć cicho, kiedy koń tak się rozchorował.

– Oczywiście. Co mogłeś zrobić – przyznałem. – Dopóki to nie wyjdzie poza Ronceya, nie będzie najgorzej, chociaż wolałbym…

– Naturalnie jego synowie też o tym wiedzą – przerwał mi Norton. – Ale to chyba jest bez znaczenia.

– Co takiego?

– Roncey powiedział jednemu z synów, gdzie jest. Właśnie do niego dzwonił. Tłumaczył się, że nie mógł sobie przypomnieć numeru twojego telefonu, ale w domu gdzieś go sobie zapisał, bo jakiś czas temu do ciebie dzwonił. No więc zatelefonował do syna… Pata, zdaje się… i ten mu go podał. Chyba syn spytał ojca, skąd dzwoni, bo Roncey odpowiedział mu, że skoro zupełnie przestano interesować się koniem, to nic nie zaszkodzi, jak syn się dowie, więc mu powiedział.

– Cholera! – zakląłem. – Ten facet to skończony idiota.

– Może ma rację.

– A może się myli – powiedziałem rozgoryczony. – Słuchaj Norton, czy jest w ogóle możliwa taka pomyłka, że to nie była kolka tylko zatrucie?

– Na miłość boską, Ty… nie. To była najzwyklejsza kolka. Jak, do diabła, mógłby zostać otruty? Przede wszystkim nikt wtedy nie wiedział, kim jest.

– A teraz? – spytałem. – Ilu stajennych wie, że to Tomcio Paluch?

Zapadło krótkie złowróżbne milczenie. Wszyscy – powiedziałem głucho.

– Niektórzy znali Ronceya z widzenia – wyjaśnił. – Poza tym wszyscy czytali twoje artykuły. Więc się połapali.

Nic nie stało na przeszkodzie, żeby któryś z nich wkrótce wykoncypował sobie, że z łatwością zarobi piątkę, dzwoniąc do konkurencyjnej gazety. A wtedy miejsce pobytu Tomcia Palucha byłoby taką tajemnicą, jak to, gdzie w Londynie stoi pomnik księcia Alberta. W tej chwili Tomcio Paluch był pewniakiem, jeśli chodzi o niewystartowanie w gonitwie o Złoty Puchar Latarnika.

Roncey mógł sobie uważać, że nasi przeciwnicy zrezygnowali ze swoich planów, ja natomiast byłem pewien, że nie. U człowieka takiego jak Vjoersterod duma zawsze brała górę nad rozsądkiem. Nie cieszyłby się już takim respektem w międzynarodowym światku przestępczym, gdyby wycofał się z powodu jakiejś wzmianki w gazecie. Nie spodziewałem się więc, że to zrobi.

We wtorek, w dniu potwierdzenia, na cztery dni przed gonitwą, udziału zgłoszonych koni, Roncey zgłosił Weatherbym, że jego koń na pewno wystartuje. Gdyby go teraz wycofał, co byłoby uzasadnione kolką zwierzęcia, straciłby swoje wpisowe w wysokości pięćdziesięciu funtów. Zostawiając zaś konia u Nortona z myślą o jego starcie, narażał się na o wiele większe straty. A to dlatego, ponieważ byłem pewien, że jeżeli Tomcio Paluch zostanie tu, gdzie jest, to przed nadejściem soboty okuleje, oślepnie, wpadnie w narkotyczny szał albo wręcz padnie trupem.

Norton słuchał w milczeniu, kiedy przedstawiłem mu, jak się rzeczy mają.

– Ty, czy ty aby nie przesadzasz? – spytał.

– No, a ile razy ma być wycofana w ostatniej chwili bez żadnych wyjaśnień taka klacz jak Brevity albo którykolwiek z twoich koni, żebyś wreszcie pojął, że coś z tym trzeba zrobić? – spytałem ze spokojem, którego wcale nie czułem.

– Tak – powiedział po krótkim namyśle. – Przekonałeś mnie.

– Jeżeli pożyczysz mi furgon do przewozu koni, zabiorę Tomcia Palucha gdzie indziej.

– Dokąd?

– W bezpieczne miejsce – odparłem wymijająco. – Co ty na to?

– No, dobrze. – Westchnął. – Oddam wszystko za spokojne życie.

– Przyjadę jak najszybciej.

– Będę bronił granic aż do twojego przyjazdu.

Jego beztroski ton zdradził, jak mało wierzy w to, że koniowi grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Korciło mnie ogromnie, żeby zostawić ich z tym pasztetem, niechby Roncey wypił piwo, które nawarzył przez swoją nieostrożność, niechby wkroczył Vjoersterod i nie dopuścił do startu konia – a wszystko po to tylko, aby udowodnić, że miałem rację. Prawdziwie dziecinna pokusa. Nie trwała długo, bo na swój sposób byłem równie uparty, co ten Afrykaner. Ja też nie miałem zamiaru wycofać się, tak sobie szczerze postanowiłem.

Kiedy odłożyłem słuchawkę na specjalne widełki, twarz Elżbiety wyrażała niepokój, lecz tym razem płynący ze zwykłych obaw.

– Ten Tomcio Paluch sprawia więcej kłopotów niż chmara psotnych wyrostków – powiedziałem niedbale. – Zorientowałaś się chyba, że muszę jechać, żeby przewieźć go w inne miejsce.

Nie mógłby cię ktoś zastąpić? Zaprzeczyłem potrząsając głową.

– Najlepiej jak ja to zrobię.

Pani Woodward jeszcze nie wróciła. Czekając na nią zadzwoniłem do Jana Łukasza i zawiadomiłem go, że najlepszy z planów poszedł w diabły.

No to dokąd zabierzesz tego konia? – spytał.

– Powiem ci jak będę na miejscu.

– Uważasz, że koniecznie trzeba…? – zaczął.

– A czy ty – przerwałem mu – uważasz, że „Fama” może sobie pozwolić na choćby najmniejsze ryzyko po tych przechwałkach, że dzięki nam koń jest bezpieczny?

– Hm. – Westchnął. – Wobec tego rób, jak uważasz.

Po powrocie pani Woodward wsiadłem do bedforda i pojechałem do Berkshire. Wiozłem z sobą najczulsze żonine pożegnanie, na jakie stać było Elżbietę. Podała mi nawet usta do pocałunku, co robiła niezmiernie rzadko, bo takie pocałunki zakłócały jej uregulowany, jakże słaby oddech i czuła się wtedy, jakby się dusiła. Lubiła, żeby ją całować w policzek albo w czoło, jednak nie za często.

Przez większą część drogi trapiła mnie myśl, czy mimo wszystko nie powinienem ulec szantażowi, czy sprzeciw wobec nacisków nie jest zbytnim luksusem wobec szkody, jaką wyrządziłem Elżbiecie, naruszając jej kruche poczucie szczęścia. Do tej pory tak starannie chroniłem ją przed rzeczywistością, co poprawiło jej kondycję fizyczną, a teraz najechałem na nią jak buldożer. Z egoistycznych pobudek. Po to tylko, żeby ustrzec siebie przed szczególnie obrzydliwą formą tyranii. Gdyby schudła albo zadręczała się tak, że znalazłaby się o krok od załamania nerwowego, byłaby to moja wina, a zarówno jedno jak i drugie wydawało się całkiem prawdopodobne.

Sto pięćdziesiąt gwinei plus wydatki, minus podatek. Pogłębione studium. „Lakmus” zaproponował mi głębię. A ja skoczyłem w nią bez wahania.

Na przedmieściach Londynu zatrzymałem się i przez dłuższy czas okupowałem aparat telefoniczny, załatwiając schronienie i opiekę Tomciowi Paluchowi. Kiedy zajechałem pod stajnię, Fox i Roncey jedli lunch i nie byłem w stanie ich przekonać, że czas nagli, i skłonić do odstawienia potrawki z wołowiny.

– Usiądź i zjedz zaproponował beztrosko Norton.

– Chcę już jechać.

Nie okazali zrozumienia dla mojej niecierpliwości i zabrali się z kolei do ciasta agrestowego z kruszonką, biskwitów i sera. Zrobiła się druga, zanim zechcieli łaskawie wytelepać się na podwórze, żeby dopilnować przenosin Tomcia Palucha.

Norton przygotował przynajmniej furgon do drogi. Stał na samym środku podwórka z opuszczoną klapą do wsiadania. Trudno o bardziej jawny odjazd. Westchnąłem z rezygnacją. Kierowca furgonu niechętnie oddawał go w ręce obcego i z zatroskaniem udzielił mi wskazówek na temat jemu tylko znanych niuansów zmiany biegów.

Sandy przeszła z Tomciem Paluchem przez podwórze i wprowadziła go po klapie do środkowej z trzech przegród furgonu. Koń wyglądał gorzej niż zazwyczaj, niewątpliwie z powodu przebytej kolki. Nie wyobrażałem go sobie w ogóle w roli zwycięzcy Złotego Pucharu Latarnika. Zapewnienie mu udziału w tej gonitwie wyglądało na beznadziejną stratę czasu. Całe szczęście, skonstatowałem, że zaangażowałem się w obronę nie tyle Tomcia Palucha, ile zasady, że skoro Roncey chce wystawić konia w gonitwie, to nic nie powinno mu w tym przeszkodzić. Można by to sformułować tak: „Uważam, że pański koń nie ma żadnych szans, ale będę na śmierć i życie bronił pańskiego prawa do udowodnienia, że się mylę.”

Sandy przywiązała wreszcie konia w przegrodzie i teraz ona z kolei złapała mnie za guzik, który puścił przed chwilą kierowca furgonu. Poinformowała mnie, jak obchodzić się z Tomciem Paluchem, szczegółowo i z wyraźną troską. W ciągu tych paru zaledwie dni opieki nad koniem zżyła się z nim tak, że najważniejsze dla niej było jego dobro. Tak jak powiedział Norton, należała do jego najlepszych stajennych. Żałowałem, że nie mogę jej zabrać ze sobą, ale próżno byłoby się spodziewać, że Norton ją puści, skoro opiekowała się również Zygzakiem.

– Będzie miał dobrą opiekę, prawda? – spytała.

– Najlepszą – zapewniłem ją.

– Niech pan im powie, żeby nie zapomnieli o jajkach i piwie. Dobrze.

Obrzuciła mnie długim badawczym spojrzeniem, uśmiechnęła się lekko i z ociąganiem pożegnała. Roncey podszedł do mnie i wywnętrzył się przede mną w podobnych słowach.

– Nalegam, żeby mi pan powiedział, dokąd go pan zabiera.

– Będzie bezpieczny.

– Ale gdzie?

– Panie Roncey, gdyby pan to wiedział, byłby bezpieczny zaledwie w połowie. Już to raz kiedyś omówiliśmy.

Rozważał to, strzelając wokoło niespokojnym wzrokiem i unikając mojego spojrzenia.

– Niech będzie – odezwał się w końcu zniecierpliwiony. Ale to pan dopilnuje, żeby w sobotę znalazł się na czas w Heathbury Park.

– „Fama” to załatwi – potwierdziłem. – Puchar Latarnika jest o trzeciej. Tomcio Paluch znajdzie się w stajni wyścigowej przed dwunastą, obiecuję.

– Będę tam na niego czekał – zapowiedział…” Skinąłem głową. Podszedł do nas Norton i we dwóch z Ronceyem zaczęli omawiać naszą umowę, a ja w tym czasie, z pomocą kierowcy, który kręcił się w pobliżu, zamknąłem klapę furgonu.

O której dowieziesz Zygzaka do Heathbury Park? – spytałem Nortona, przystając przed szoferką.

– W południe – odparł. – To tylko pięćdziesiąt kilometrów… Wyjedzie około jedenastej.

Wspiąłem się na siedzenie kierowcy i wyjrzałem przez okno. Roncey i Fox obejrzeli się – ten pierwszy ze zmartwioną miną, drugi nie.

– Zobaczymy się wieczorem, kiedy odstawię furgon – powiedziałem do Nortona, a do Ronceya: – Niech się pan nie martwi, będzie najzupełniej bezpieczny. Do zobaczenia w sobotę. Proszę dzwonić do „Famy”, jak poprzednio, jeżeli zechce pan rozproszyć swoje wątpliwości, dziś wieczorem i jutro.

Zamknąłem okno, zapoznałem się z kapryśną skrzynką biegów, wyprowadziłem wóz powoli z podwórza i pojechałem drogą do wioski. Pomyślałem rozgoryczony, że wyjeżdżam później, niż planowałem. Pani Woodward zyska kolejną godzinę. Instynktownie odsunąłem od siebie wyobrażenie Elżbiety czekającej na mój powrót. Wiedziałem, że nic się nie zmieni na lepsze. Jeszcze długo, długo nic się nie zmieni na lepsze. Zaczęła wzbierać we mnie złość na nią, ale zorientowałem się w porę, że to tylko zwykły psychiczny wybieg. Ludzie mający coś na sumieniu nie mogą znieść uszczerbku, jaki ponosi ich miłość własna z powodu konieczności przyznania się do winy, i wykręcają się od poczucia wstydu, zastępując go złością do tych, którzy w nich to poczucie wywołali. Byłem zły na Elżbietę, chociaż to ona przeze mnie cierpiała. Cóż za krzywdzący absurd. W dodatku jakże powszechny.

Ostrożnie manewrując ciężkim furgonem przejechałem przez małą wieś i skierowałem się na północny wschód drogą przez wzgórza hrabstwa Sussex, wracając trasą, którą przyjechałem tu z Londynu. Widziałem przed sobą rozległe falujące wzniesienia, a na nich pojedyncze niskie krzewy, rosnące pochyło pod naporem wiatru. Ani jednego drzewa. Ani jednego domu. Rząd słupów elektrycznych. Czarne milowe bruzdy zaoranej ziemi. Wyblakłe późnojesienne niebo, wiszący wysoko płacheć stalowoszarej chmury. Krajobraz zimny i posępny, w sam raz odpowiedni do mojego nastroju.

Na tej drodze bez płotów, prowadzącej jedynie do wioski Nortona i dwóch dalszych, panował bardzo mały ruch. Na szczycie najbliższego wzgórza pojawił się szaroniebieski ford cortina, jadący w moją stronę z dużą szybkością. Zjechałem na bok, żeby zrobić mu miejsce, a on przemknął z bezsensowną, jak na tę szerokość drogi, prędkością.

Rozmyślania o Elżbiecie tak mnie zaabsorbowały, że dopiero po kilku sekundach uzmysłowiłem sobie rozmiary katastrofy. Przypadkowo dostrzeżona twarz kierowcy cortiny podziałała jak wstrząs, raptownie ożywiając moją pamięć. Był nim jeden z chłopców Charliego, których poznałem w pociągu. Ten wyższy, który pierwszy wyciągnął kastet.

Mimo listopadowego zimna twarz zaszczypała mnie od potu. Nacisnąłem pedał gazu i poczułem jak Tomcio Paluch zachwiał się z tyłu od nagłego zrywu. Mogłem jedynie mieć nadzieję, że rosły kierowca cortiny, pochłonięty oceną szerokości swojego pojazdu, nie podniósł wzroku i nie zauważył mnie.

Szkopuł w tym, że jechał z pasażerem.

Spojrzałem w boczne lusterko. Cortina zniknęła mi z oczu za wzgórzem. To nie niewinny przypadek sprawił, że chłopcy Charliego pędzili w stronę wioski Nortona. A przy tym wiadomość o miejscu pobytu Tomcia Palucha dotarła do nich z bardzo niewielkim opóźnieniem, skoro już tu byli, zwłaszcza jeżeli jechali z Birmingham. Zastanawiałem się ponuro, kto komu zdradził, gdzie jest koń. Inna rzecz, że w tej chwili było to mało ważne. Najważniejsze, żeby znów go ukryć.

Spojrzałem w lusterko. Cortiny ani śladu. Furgon wyciągał sześćdziesiąt pięć mil na godzinę na drodze, po której byłoby rozsądniej jechać czterdziestką. W przegrodzie Tomcio Paluch stukał kopytami. Nie odpowiadało mu huśtanie. Przewidywałem, że będzie je musiał cierpliwie znosić, póki nie zjadę z drogi na wzgórzach, która była zbyt mało uczęszczana i zewsząd widoczna.

Kiedy po raz kolejny spojrzałem w lusterko, dwa wzgórza dalej, na horyzoncie dostrzegłem jasny punkcik. Pomyślałem, że to może nie oni. Spojrzałem jeszcze raz. To byli oni. Zakląłem brzydko. Wskazówka prędkościomierza dociągnęła do sześćdziesięciu ośmiu na godzinę. Wyżej nie mogła. Przyciskałem pedał do podłogi, a oni doganiali mnie z łatwością.

Żadne miasto nie leżało w pobliżu, żeby się w nim zgubić, a kiedy już raz się do mnie przyczepili, mogli tak jeździć za mną cały dzień, żeby zobaczyć, gdzie zawiozę konia. Nawet jadąc samochodem trudno byłoby ich zgubić, a co dopiero podróżując ciężkim furgonem do przewozu koni. Oceniając niewesołą sytuację na gorąco, pocieszałem się jedynie nadzieją, że motorem poczynań chłopców Charliego i tym razem będzie raczej agresywny popęd niż rozum.

Nie myliłem się. Dogonili mnie szybko, wciskając bez przerwy klakson. Może myśleli, że nie zdążyłem ich spostrzec, kiedy mijali mnie pędząc w przeciwnym kierunku, i nie wiedziałem, kto chce mnie wyprzedzić.

Skoro chcieli mnie minąć, to nie mieli zamiaru mnie śledzić. Zacisnąłem zęby. Skoro chcieli mnie wyprzedzić, w takim razie nie gdzie indziej, tylko tutaj i teraz zamierzali uniemożliwić Tomciowi Paluchowi start w Pucharze Latarnika. Kiedy pomyślałem o tym, co mogą zrobić ze mną, moje zrastające się żebra zdrętwiały. Przełknąłem ślinę. Nie miałem ochoty dostać takiego wycisku jak poprzednio, zresztą tym razem mogli mniej zważać na to, co mi uszkodzą, a co nie.

Trzymałem się środka wąskiej drogi, tak, że ich cortina nie mogła mnie wyprzedzić. Bez przerwy trąbili. Tomcio Paluch tłukł kopytami w przegrodę. Uniosłem trochę nogę na pedale gazu i zwolniłem tempo wydarzeń do znośniej szych czterdziestu pięciu mil na godzinę. Dałem im tym samym do zrozumienia, że wiem, kim są. Nic przez to, moim zdaniem, nie zyskiwali.

Na wprost, zza wzgórza, wyłoniła się ciężarówka wyładowana sianem, które wystawało poza środek drogi. Odruchowo zwolniłem jeszcze bardziej i zacząłem zjeżdżać na bok. Przód cortiny zarysował się ostro w bocznym lusterku i już zrównał się z osią tylnego koła furgonu. Znów skręciłem na środek drogi, na co kierowca nadjeżdżającej ciężarówki z sianem błysnął reflektorami. Kiedy znalazłem się w pozycji grożącej lada chwila czołowym zderzeniem, zaczął ponadto trąbić jak szalony. Zjechałem na swoją stronę drogi, kiedy niemal stanął w miejscu po gwałtownym hamowaniu, a kiedy go wymijałem, mignęła mi jego wściekła twarz i wygrażająca pięść. Do zderzenia zabrakło parę cali. O te właśnie parę cali mi chodziło.

Cortina próbowała minąć ciężarówkę w krótkiej jak mgnienie chwili, zanim furgon znów zacznie królować pośrodku drogi. Tym razem stuknęliśmy się, kiedy zajeżdżałem im drogę. Samochód został nieco w tyle, jechał dalej za mną. Będzie tak jechał do czasu, myślałem z rozpaczą, aż chłopcy Charliego osiągną swój cel. Niecałą milę przede mną znajdowało się najprawdopodobniej moje Waterloo w postaci skrzyżowania. Stał tam znal stopu. I to ja miałem się przed nim zatrzymać. Zatrzymać się albo narazić na ryzyko zderzenia z samochodem pędzącym zgodnie z przepisami drogą z pierwszeństwem ruchu, zabicia niewinnego kierowcy, jego żony albo dziecka… Jednakże gdybym się zatrzymał, dysponująca większym przyśpieszeniem cortina wyprzedziłaby mnie, kiedy znów bym ruszył bez względu na to, czy skręciłbym w prawo, jak zamierzałem, w lewo, z powrotem do Londynu, czy też pojechać prosto, Bóg wie gdzie.

Nie spodziewałem się na skrzyżowaniu niczyjej pomocy Wiedziałem, że nie będzie tam samochodu policyjnego za czajonego na klientelę. Ani palącego papierosa pracownika Angielskiego Związku Motorowego. Ani przypadkowego gapia, który uratowałby mi życie. Ani oddziału kawalerii amerykańskiej, który przygalopowałby w samą porę, żeby mnie ocalić.

Przed podjazdem na dość strome zbocze zmieniłem bieg na „dwójkę”, zapominając o przestrogach kierowcy Nortona. Przeżyłem chwilę przerażenia, kiedy biegi odmówiły mi posłuszeństwa, a furgon omal nie stanął wyhamowany własnym ciężarem. Wreszcie tryby się zazębiły i, z godnym ubolewania szarpnięciem, wóz znowu ruszył. Za moim plecami chłopcy Charliego nadal tracili energię swoją i akumulatora trąbiąc niemal bez przerwy.

Furgon wtoczył się na szczyt wzgórza, po drugiej stronie którego, czterysta jardów poniżej, zobaczyłem skrzyżować nie.

Stanąłem na pedale gazu. Furgon wyrwał do przodu Chłopcy Charliego mieli czas ocenić sytuację w dole i zorientować się, że nie mam zamiaru zatrzymywać się przed znakiem stopu. W bocznym lusterku widziałem, jak ich wóz przyśpiesza, żeby nie zostać w tyle, podjeżdżając tak blisko, aby przykleić się do mnie, bez względu na to, co zrobię na skrzyżowaniu.

Dwieście jardów od niego nacisnąłem hamulec tak, jakby droga kończyła się dziesięć jardów dalej przepaścią. Skutek był gwałtowniejszy, niż się spodziewałem. Furgon zadrżał, zakołysał się i wpadł w poślizg. Zarzuciło go w poprzek drogi, zahaczył tyłem o pobocze i znów się rozkołysał. Bałem się, że cała wysoka konstrukcja zwali się. Zamiast tego usłyszałem głuche uderzenie, chrzęst i zgrzyt, kiedy cortina wpadła na nią od tyłu i odbiła się od niej.

Furgon zazgrzytał piskliwie i ślizgając się kołami po nawierzchni, zatrzymał się z dygotem – przodem do kierunku jazdy.

Pociągnąłem za hamulec ręczny i wyskoczyłem z szoferki na drogę, kiedy jeszcze wypadały z okien cortiny kawałki szkła, rozbijając się z brzękiem na asfalcie.

Szaroniebieski samochód leżał przewrócony na bok, a w jego wnętrznościach hulał wiatr. Znajdował się dobre dwadzieścia jardów za furgonem, a sądząc z wgniecionego dachu, przekoziołkował, zanim znieruchomiał. Podszedłem do niego, żałując, że nie mam przy sobie czegoś, co mogłoby posłużyć za broń, i tłumiąc chęć, żeby raz dwa odjechać bez sprawdzenia, co się stało z pasażerami.

W samochodzie został tylko jeden. Ten wyższy kierowca. Pełen życia, krwiożerczo wściekły i cierpiący boleśnie z powodu złamanej kostki, która uwięzła mu między pedałami. Porzuciłem go, ignorując głośne i natarczywe wołanie o pomoc. Oceniłem, że pragnienie zemsty przesłoniłoby mu wszystko inne, gdybym tylko znalazł się w zasięgu jego rąk.

Drugiego chłopca Charliego wyrzuciła z samochodu siła zderzenia. Leżał nieprzytomny na trawiastym poboczu, twarzą do ziemi. Zaniepokojony wymacałem mu puls, ale i on żył. Z niewysłowioną ulgą wróciłem do furgonu, otworzyłem boczne drzwi i wdrapałem się do środka, żeby obejrzeć Tomcia Palucha. Zachowując spokój i nie odwracając łba spojrzał na mnie z wyrzutem i zaczął się wypróżniać.

– Nic wielkiego ci się nie stało, kolego – powiedziałem na głos ze ściśniętym gardłem.

Zabrzmiało to piskliwie. Potarłem ręką szyję, siląc się na uśmiech, choć miałem ochotę pójść w jego ślady i jednocześnie zbierało mi się na mdłości.

Tomcio Paluch naprawdę wyglądał tak, jakby ta bardzo nietypowa podróż nie wpłynęła na jego samopoczucie. Kilka razy odetchnąłem głęboko, poklepałem go po zadzie i zeskoczyłem na drogę. Oględziny szkód, jakie poniósł tył furgonu, ujawniły stłuczone tylne światło i wgniecenie wielkości talerza w mocnym skrzydle tylnych drzwi. Miałem nadzieję, że Jan Łukasz zgodzi się na pokrycie przez „Famę” kosztów naprawy. Gdyby poprosić o to Bostona, na pewno by odmówił.

Jego nieprzytomny chłopak ocknął się i zaczął poruszać.;, Przypatrywałem się jak siada i obejmuje rękoma głowę, przypominając sobie, co zaszło. Słuchałem też dobiegających wciąż z samochodu wściekłych wrzasków jego potężnego kolegi. A potem rozmyślnie powoli wsiadłem do szoferki, uruchomiłem silnik i ostrożnie odjechałem.

Od samego początku nie miałem zamiaru jechać daleko. Zawiozłem Tomcia Palucha w najbezpieczniejsze miejsce, jakie mi przyszło do głowy – do stajni przy torze wyścigowym w Heathbury Park. Miał go tam chronić wysoki mur, a w nocy strzec patrol strażników. Wchodziło się tam wyłącznie za przepustką, nawet właściciele koni nie mieli tam wstępu, chyba że w towarzystwie swojego trenera.

Willy Ondroy, z którym porozumiałem się przez telefon, zgodził się przyjąć Tomcia Palucha bez ujawniania jego tożsamości. Uprzedził mnie, że, tak czy owak, stajnie otwierają gościnne wrota w południe i od tej pory dyżurują strażnicy. Powiedział też, że po tym terminie Tomcio Paluch ujdzie za jednego z licznych koni przyjeżdżających na zawody w dniu następnym. Konie, które dowożono z odległości ponad stu mil, podróżowały zwykle w przeddzień gonitwy i nocowały w stajniach toru wyścigowego. Odległa stajnia, której jeden koń startował w piątek, a drugi w sobotę, przysyłała je oba w czwartek i zostawiała na dwa albo nawet trzy noclegi w stajniach toru. Zapewnił mnie, że pobyt Tomcia Palucha przez dwie noce nie będzie się rzucał w oczy i nie zwróci niczyjej uwagi. Nietypowe było jedynie to, że koń przyjeżdżał bez stajennego, ale Ondroy obiecał zadbać o ten niefortunny szczegół.

Wypatrywał mojego przyjazdu i podszedł do furgonu przez trawnik przed zabudowaniami stajennymi. Nie czekając, aż wysiądę z szoferki, otworzył drzwiczki po drugiej stronie i dosiadł się do mnie.

– Większość stajennych zna pana z widzenia – powiedział, wskazując dwa inne furgony, które właśnie rozładowywano.

Jeżeli pana zobaczą, zorientują się, że koń, którego pan przywiózł, to żaden inny, tylko Tomcio Paluch. A, jak rozumiem, nie chce pan wpakować nas w kłopoty z jego ochroną przed bandą złoczyńców dybiących na jego zdrowie, prawda?

– Prawda – potwierdziłem z wdzięcznością.

– Niech pan pojedzie tą drogą. Skręci w pierwszą na lewo. Minie pan bramę z białymi słupkami, skręci w lewo i stanie przed tylnym wejściem do mojego domu. Zgoda?

– Zgoda – potwierdziłem ponownie i zastosowałem się do jego wskazówek, wdzięczny mu za to, że w lot pojął, w czym rzecz, i podjął szybką i precyzyjną decyzję, jak na pilota odrzutowców przystało.

– Rozmawiałem z kierownikiem toru – powiedział. – Stajnie i ochrona to właściwie jego parafia. Musiałem zwerbować go do pomocy. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko temu. To bardzo rozsądny gość, można na nim polegać. Załatwia stajennego do opieki nad Tomciem Paluchem. Oczywiście nie zdradzi mu, co to za koń.

– To dobrze – powiedziałem z ulgą.

Zatrzymałem furgon i wysiedliśmy. Ondroy zapewnił mnie, że koń może bezpiecznie tu zostać, aż przyjdzie po niego kierownik toru i spytał, czy tymczasem nie napiłbym się herbaty. Spojrzał na zegarek. Była za dziesięć czwarta. Stanął niezdecydowany. Albo może whisky, dodał.

– Dlaczego whisky? – zapytałem.

– Nie wiem. Ale wydaje mi się, że dobrze by panu zrobiła.

– Całkiem możliwe – odparłem, zdobywając się na uśmiech.

Spojrzał na mnie badawczo, ale jakże mogłem mu powiedzieć, że aby dowieźć Tomcia Palucha bez niepożądanej obstawy pod jego drzwi, podjąłem ryzyko zabicia dwóch ludzi. Że miałem niesłychane szczęście, bo uciekłem, a ich, tylko zatrzymałem. Że wyłącznie stosując tak – drastyczna środki uniknąłem powtórnego bicia, którego skutków wolałem sobie nie wyobrażać. Doprawdy nic w tym dziwnego, żel wyglądałem tak, jakby mi dobrze zrobiła whisky. Napiłem się więc. Smakowała wyśmienicie.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Norton Fox wcale nie był zachwycony, kiedy wróciłem.

Usłyszał, jak wjeżdżam z łoskotem na podwórko i wyszedł z domu na moje spotkanie. Zrobiło się już zupełnie ciemno, ale podwórze oświetlało kilka lamp, a poza tym światło wylewało się przez otwarte drzwi stajni, gdzie stajenni krzątali się, zajęci wieczornymi pracami. Zatrzymałem furgon, zesztywniały wysiadłem z szoferki i spojrzałem na zegarek. Za dziesięć szósta. Dwie godziny zajął mi powrót okrężną drogą, żeby zwieść kierowcę furgonu co do tego, jak daleko zawiozłem Tomcia Palucha. Trasą do Heathbury Park i z powrotem jeździł na pewno najczęściej. Znał bez wątpienia jej długość z dokładnością do stu jardów i jedno spojrzenie na licznik pozwoliłoby mu się upewnić, gdzie jest koń, przez co cały mój popołudniowy wysiłek okazałby się daremny.

– Napytałeś sobie biedy, Ty – powiedział Norton podchodząc do mnie z surową miną. – O czym ty, do diabła, myślałeś? Najpierw gość wiozący moje siano wpada piekląc się i mówi, że mój furgon jechał wprost na niego prowadzony przez jakiegoś wariata, i o ile on się na tym zna, to się na pewno skończy wypadkiem. A zaraz potem dowiadujemy się, że przy skrzyżowaniu Long Barrow doszło do wypadku z udziałem furgonu, przyjeżdża do mnie policja z pytaniami…

– Tak – potwierdziłem. – Bardzo cię przepraszam, Norton. Twój furgon ma wgniecenie i zbite tylne światło. Przeproszę kierowcę ciężarówki z sianem. I zdaje się, będę musiał porozmawiać z policją.

Niebezpieczna jazda. Mówiąc oględnie. Niezmiernie trudno udowodnić, że walczyłem o własną skórę. Norton był bliski wybuchu.

– Co ty, u licha, robiłeś? – spytał.

– Bawiłem się w kowbojów i Indian – odparłem ze znużeniem. – Indianie dostali łupnia.

Nie poznał się na żarcie. Z domu wyszła sekretarka i wezwała go do telefonu, więc czekałem na niego przy furgonie z wydłużoną miną, usiłując przypomnieć sobie, czym się różnią od siebie nieostrożna, lekkomyślna i niebezpieczna jazda oraz jakie grożą za to różne kary. Nie zatrzymałem się. Nie zgłosiłem wypadku. Co mi za to groziło?

Norton wrócił mniej zagniewany, niż odszedł.

– Dzwonili z policji – rzekł szorstko. – Nadal chcą się z tobą widzieć. Wygląda na to, że obaj mężczyźni, którzy ulegli wypadkowi, zniknęli ze szpitala, a policja wykryła, że ta cortina była kradziona. Są już mniej skłonni podejrzewać cię o spowodowanie wypadku, wbrew temu, co powiedział im kierowca ciężarówki z sianem.

– Ci dwaj z cortiny chcieli dostać Tomcia Palucha – oznajmiłem beznamiętnie. – I o mało co go nie dopadli. Zechciej więc przekazać Ronceyowi, że nasze środki ostrożności jednak mają sens.

– Pojechał do domu – rzekł zmieszany.

Ruszyłem przez ciemne podwórze stajenne do swojej furgonetki, a on szedł za mną, instruując mnie, jak się jedzie na posterunek policji.

– Nie jadę tam – powstrzymałem go. – Policja może przyjechać do mnie. Najlepiej w poniedziałek. Powiedz im to;

– Dlaczego w poniedziałek? – spytał zdezorientowany. – Dlaczego nie zaraz?

– Ponieważ – odparłem i wyłożyłem mu to szczegółowo – mogę im z grubsza powiedzieć, gdzie znaleźć tych z cortiny, i wyjaśnić, jaki cel im przyświecał. Ale nie chcę, żeby policja wydała nakazy aresztowania przed poniedziałkiem, bo wtedy cała afera zostanie objęta zakazem publikacji i nie będę mógł o niej napisać ani jednego słówka w „Famie”. Po tylu trudach, zarobiliśmy sobie chyba na bombowy artykuł do niedzielnego numeru.

– Zadziwiasz mnie – powiedział, co zabrzmiało bardzo szczerze. – Poza tym policji to się nie spodoba.

– Tylko im o tym, broń Boże, nie mów – powiedziałem z rozdrażnieniem. – To było przeznaczone wyłącznie dla twoich uszu. Jeżeli zapytają cię, gdzie mnie szukać, powiedz po prostu, że się z nimi skontaktuję, że nie wiesz, gdzie mieszkam, i że jeśli chcą mi coś zakomunikować, to za pośrednictwem „Famy”.

– Dobrze – zgodził się niepewnie. – Skoro tak chcesz. Ale obawiam się, że pakujesz się w poważne tarapaty. Nigdy bym nie pomyślał, że Tomcio Paluch jest tego wart.

– Tomcio Paluch, Brevity, Polyxenes i wszystkie inne… żadne z nich z osobna nie byłoby warte takiego zachodu. I właśnie dlatego ten gang wciąż działa.

Jego pełen dezaprobaty mars na czole złagodniał, a na ustach pojawił się półuśmiech.

– Zaraz mi powiesz, że „Famie” bardziej zależy na sprawiedliwości niż na sensacjach – powiedział.

– Często się w niej o tym czyta – odparłem z sarkazmem.

– Eee – bąknął Norton. – Nie można wierzyć we wszystko, co piszą w gazetach.

Jechałem do domu wolno, zmęczony i przygnębiony. Kiedy indziej tarapaty stanowiły drożdże, dzięki którym lepiej smakował chleb powszedni. Element zdecydowanie pożądany. Coś, czego potrzebowałem. Ale wówczas tarapaty nie naruszały bezpardonowo mojego małżeństwa ani nie sprowadzały na mnie tak brutalnej fizycznej napaści.

Choć byłem święcie przekonany, że Tomcio Paluch wystartuje w gonitwie, tym razem pomyślne zdemaskowanie i zlikwidowanie wyścigowego gangu nie napełniło mnie jak zwykle przemożnym uczuciem ulgi. Tym razem wszystko obracało się w niwecz. Tym razem ogarnęło mnie rozgoryczenie, a przyszłość rysowała się w szarych barwach.

Zatrzymałem się po drodze i zadzwoniłem do redakcji. Jan Łukasz wyszedł już do domu. Tam go złapałem.

– Tomcio Paluch jest w stajni wyścigowej w Heathbury – powiedziałem. – Strzeże go były policjant i duży owczarek. Oprócz tamtejszego dyrektora i kierownika toru nikt nie wie kim jest. Dobrze?

– Powiedziałbym, że bardzo dobrze – odparł, zdradzając umiarkowane zadowolenie, ale nic ponadto. – Możemy więc przyjąć za pewnik, że Tomcio Paluch wystartuje w Pucharze Latarnika. Postarałeś się o dobry materiał, Ty, ale obawiam się, że przeholowaliśmy z tym grożącym niebezpieczeństwem.

Wyprowadziłem go z błędu.

– Dziś po południu, o wpół do trzeciej chłopcy Charliego znaleźli się w odległości trzech mil od stajni Foxa.

– O, cholera! Więc to jednak prawda…

– Traktowałeś to wyłącznie jako reklamę „Famy”.

– Hm…

– Hm, więc masz tę reklamę – powiedziałem. – Tak czy owak chłopcy Charliego mieli mały wypadek samochodowy i wrócili do punktu wyjścia, bo znów nie wiedzą, gdzie zawiozłem Tomcia Palucha.

– Jaki wypadek?

– Najechali od tyłu na furgon wiozący konia. Byli nieostrożni. Ja trochę za gwałtownie zahamowałem, a oni jechali za mną ciut za blisko.

Zaniemówił z wrażenia.

– Zginęli? – spytał po chwili.

– Nie. Wyszli z tego ledwie draśnięci. Przedstawiłem mu w skrócie popołudniowe wydarzenie.

Zareagował w sposób typowy i łatwy do przewidzenia. W jego głosie znów zabrzmiał entuzjazm.

– Trzymaj się z dala od policji aż do niedzieli – powiedział.

– Jasne.

– Wspaniała sprawa, Ty.

– Owszem – odparłem.

– Machnij dziś artykuł na brudno i przynieś go jutro rano powiedział. – Omówimy go w redakcji, a ostateczne poprawki przetelefonujesz mi w sobotę z Heathbury po rozegraniu Pucharu Latarnika.

– Dobrze.

– Aha, zadzwoń z łaski swojej do Ronceya i powiedz mu, że koń jest bezpieczny tylko dzięki „Famie”.

– Tak – odparłem. – Chyba tak zrobię.

Odłożyłem słuchawkę, mając wielką ochotę nie zawracać sobie głowy Ronceyem. Byłem zmęczony i chciałem wrócić do domu. A kiedy się tam znajdę, pomyślałem ponuro, nie czeka mnie ułaskawienie, a tylko kolejna porcja wyrzutów sumienia i wstrętu do siebie.

Roncey odebrał telefon po pierwszym sygnale i nie potrzebował wyjaśnień. Norton już do niego dzwonił.

– Tomcio Paluch jest bezpieczny i pod dobrą opieką zapewniłem go.

– Jestem panu winien przeprosiny – powiedział oschle.

– Nie trzeba – odparłem.

– Wie pan, coś mnie gnębi. Nie daje mi spokoju. – Urwał, chowając dumę do kieszeni. – Czy pan… Czy domyśla się pan, jak ci ludzie mogli się tam tak prędko zjawić?

– Domyślam się tego samego, co pan – odrzekłem. – To sprawka pańskiego syna, Pata.

– Skręcę mu kark – powiedział z nieukrywaną zawziętością, jaka nie przystała ojcu.

Jeżeli usłucha pan dobrej rady, to pozwoli mu pan dosiadać swoich koni we wszystkich gonitwach, a nie tylko w tych pomniejszych.

– O czym pan mówi?

– O jego wybujałym poczuciu krzywdy. Wyznacza pan do jazdy wszystkich, tylko nie jego, a Pat ma to panu za złe.

– Jest za słaby – zaoponował.

– A jak może być dobry, jeżeli nie daje mu pan zdobyć doświadczenia? Nic nie rozwija dżokeja tak bardzo, jak jazda na dobrym koniu w dobrej gonitwie.

– Mógłby przegrać – powiedział wojowniczo.

– Albo wygrać. Dał mu pan chociaż raz taką szansę? – No tak, ale żeby wydać, gdzie jest Tomcio Paluch?!… Co on chciał przez to osiągnąć?

– Odpłacił pięknym za nadobne, nic więcej.

– Nic więcej!!!

– Nic takiego się nie stało.

– Nienawidzę go.

– To niech go pan odeśle do innej stajni. Przydzieli mu fundusze na życie i niech się sam przekona, czy będzie jeździł na tyle dobrze, żeby zostać zawodowcem. To jego marzenie. Jeżeli tłumi się za mocno czyjeś ambicje, to nic w tym dziwnego, że ten ktoś się odgryza.

– Obowiązkiem syna jest pracować dla ojca. Zwłaszcza gospodarskiego syna.

Westchnąłem. Miał poglądy sprzed pół wieku i żadne moje perswazje nie mogły ich zmienić. Pożegnałem się z nim do soboty i odłożyłem słuchawkę.

Mściwa zdrada Pata Ronceya bynajmniej nie sprawiła mi przyjemności, podobnie jak i jego ojcu. Mogłem zrozumieć jego postępek. Ale aprobować go – co to, to nie.

Jeden z tych, którzy przyszli na farmę Ronceyów zasięgnąć języka, zauważył widocznie rzucające się w oczy niezadowolenie Pata i dał mu numer telefonu na wypadek, gdyby się dowiedział, dokąd zabrano Tomcia Palucha, i chciał się zemścić na ojcu. Dla usprawiedliwienia Pata można było przyjąć, iż sądził, że informuje jedynie dziennikarzy z konkurencyjnej gazety, ale w takim razie na pewno zdawał sobie sprawę, że konkurencyjna gazeta rozniesie tę wiadomość do wszystkich zakątków kraju. Że dotrze ona do uszu, które tylko na nią czekają. Rezultat był więc taki sam. Ale ponieważ chłopcy Charliego zjawili się tak szybko u Foxa, z Patem na farmie rozmawiał zapewne facet w prochowcu, szofer albo sam Vjoersterod.

Wszystko wskazywało, że zrobił to Pat. Stajenni Nortona mogliby przekazać tę wiadomość gazetom, ale nie mogli powiadomić o tym Vjoersteroda ani Bostona, ponieważ nie wiedzieli, że tamtych to interesuje, albo wręcz nie mieli pojęcia o ich istnieniu.

Ruszyłem w dalszą drogę do Londynu. Wprowadziłem furgonetkę do garażu. Zamknąłem go na klucz. A potem ciężkim krokiem wszedłem po schodach na górę.

– Cześć – powiedziała wesoło Elżbieta.

– Czołem cześć – odparłem i pocałowałem jaw policzek. Dla pani Woodward wyglądało to zapewne jak zwykłe powitanie. Tylko cierpienie, które wyczytywaliśmy w naszych spojrzeniach, mówiło nam, że tak nie jest.

Pani Woodward włożyła swój granatowy płaszcz i jeszcze raz zerknęła na zegarek, upewniając się, że jest za dziesięć dziewiąta, a nie dziesięć po. Zarobiła dziś dodatkowo za trzy godziny, ale chciała więcej. Przemknęło mi przez myśl, czy nie dałoby się kosztem jej nadgodzin obciążyć „Famy”.

– My już jadłyśmy – powiedziała. – Panu zostawiłam kolację do odgrzania. Wystarczy wsadzić na chwilę do piecyka, panie Tyrone.

– Dziękuję.

– No to dobranoc, złotko – zawołała do Elżbiety.

– Dobranoc.

Otworzyłem jej drzwi, na co skinęła energicznie głową, uśmiechnęła się i zapowiedziała, że rano przyjdzie jak zwykle punktualnie. Podziękowałem jej serdecznie. Wiedziałem, że pani Woodward na pewno zjawi się punktualnie. Uprzejma, niezawodna i jakże niezbędna. Liczyłem, że czek z „Lakmusa” nie będzie długo szedł.

Poza przywitaniem Elżbieta i ja nie mieliśmy sobie wiele do powiedzenia. Najzwyklejsze pytania i uwagi przypominały chodzenie po cienkiej warstewce szkła pokrywającej głęboki dół.

Z ulgą przywitaliśmy więc dzwonek do drzwi.

– Pani Woodward czegoś zapomniała – powiedziałem.

Od jej wyjścia minęło zaledwie dziesięć minut.

– Pewno tak – przytaknęła Elżbieta.

Otworzyłem drzwi bez śladu złego przeczucia. Rozwarły się gwałtownie do środka pod ciężarem potężnego człowieka w czarnym płaszczu i skórzanych rękawiczkach, który je pchnął. Rąbnął mnie pięścią w brzuch, a gdy głowa poleciała mi do przodu trzasnął w kark jakimś twardym przedmiotem.

Klęcząc bez tchu i krztusząc się patrzyłem jak w progu staje Yjoersterod i mijając mnie wchodzi do pokoju. Noga w czarnym bucie kopniakiem zatrzasnęła za nim drzwi. W powietrzu świsnęło i poczułem między łopatkami okropny cios. Elżbieta krzyknęła. Potężny mężczyzna w czerni, szofer Ross, wsunął dłoń pod moją pachę i wykręcił mi rękę unieruchamiając ramię.

– Niech pan siada, panie Tyrone – powiedział chłodno Yjoersterod. – Tutaj. – Wskazał wyściełany stołek, na którym chętnie siadywała pani Woodward robiąc na drutach, bo nie miał poręczy ani oparcia, przeszkadzających jej ruchliwym łokciom.

– Ty – odezwała się Elżbieta zalęknionym, cienkim głosem. – Co się dzieje?

Nie odpowiedziałem. Czułem się oszołomiony i zgubiony. Kiedy Ross puścił mi rękę siadłem na stołku, zmuszając się do patrzenia na Vjoersteroda z opanowaniem.

Yjoersterod stał blisko głowy Elżbiety, przypatrując mi się z rosnącym zadowoleniem.

– A więc nareszcie wiemy, na czym stoimy, panie Tyrone – powiedział. – Czyżby tak poniosła pana zarozumiałość, że uznał pan za możliwe bezkarne przeciwstawianie mi się? Nikomu to się jeszcze nie udało, panie Tyrone. I nie uda.

Nie odpowiedziałem. Koło siebie miałem Rossa, stojącego o krok za mną. W prawym ręku kołysał mu się przedmiot, którym mnie uderzył – krótka, gruszkowata pałka. Przy jej ciężarze i miażdżącej sile uderzenia kastety chłopców Charliego zakrawały na żart. Powstrzymywałem się od potarcia bolących miejsc poniżej karku.

– Panie Tyrone – zagadnął mnie towarzyskim tonem Vjoersterod. – Gdzie jest Tomcio Paluch?

Kiedy znów nie odpowiedziałem, wykonał nagły półobrót, spojrzał w dół i ostrożnie wsunął czubek buta pod wyłącznik elektryczny na kablu biegnącym bezpośrednio do pompy. Elżbieta obróciła głowę, żeby podążyć za moim spojrzeniem i zobaczyła, co tamten robi.

– Nie – powiedziała histerycznym, przerażonym głosem. Vjoersterod uśmiechnął się.

– Gdzie Tomcio Paluch? – powtórzył.

– W stajniach przy torze wyścigowym w Heathbury Park.

– Aha. – Cofnął nogę opierając ją na podłodze. – Widzi pan, jakie to proste? Zawsze się udaje. To tylko kwestia znalezienia właściwego środka nacisku. I zastosowania go z odpowiednią siłą. Przekonałem się, że żaden koń nie jest nigdy wart naprawdę poważnego zagrożenia dla naszych bliskich.

Nic nie powiedziałem. Miał rację.

– Trzeba to sprawdzić odezwał się Ross zza moich pleców.

Oczy Vjoersteroda zwęziły się.

– Nie zaryzykowałby kłamstwa – powiedział.

– Przedtem nie dał się szantażować. Chciał pana dostać w swoje ręce. Niech pan to sprawdzi.

Ross nie mówił władczym tonem, tylko tak jakby radził. Był kimś więcej niż szoferem, ale nie partnerem.

Vjoersterod wzruszył ramionami, ale sięgnął po słuchawkę. Najpierw informacja telefoniczna. Tor Heathbury Park. Dom dyrektora wyścigów? Znakomicie.

Telefon odebrał osobiście Ondroy.

– Dzwonię w imieniu pana Tyrone’a, żeby się dowiedzieć, jak się czuje Tomcio Paluch… powiedział Vjoersterod.

Z niewzruszoną miną wysłuchał cierpliwie odpowiedzi.

Pomyślałem bez związku, że to tłumaczy brak zmarszczek na jego żółtawej twarzy. Nigdy się nie uśmiechał, rzadko zachmurzał. Tylko oczy miał okolone zmarszczkami, prawdopodobnie wskutek mrużenia ich na słońcu w swojej ojczyźnie.

– Uprzejmie panu dziękuję – powiedział Vjoersterod ujmująco grzecznie, wcielając się w urzędnika ministerstwa spraw zagranicznych. -

– Niech pan go zapyta, w którym boksie jest koń – podsunął mu Ross. – Niech poda numer.

Na zadane pytanie Vjoersterod otrzymał odpowiedź.

– Sześćdziesiąt osiem. Dziękuję, dobranoc. Ostrożnie odłożył słuchawkę na widełki i nie odzywał się, przedłużając milczenie, które zapadło. Miałem cichą nadzieję, że skoro uzyskał to, po co przyszedł, łaskawie sobie teraz pójdzie. Niewielki skrawek nadziei, w dodatku okazał się płonny.

– Cieszy mnie panie Tyrone, że nareszcie zrozumiał pan konieczność współpracy ze mną – powiedział Vjoersterod, oglądając paznokcie. Znów zamilkł znacząco. – Jednak w pańskim przypadku byłbym niemądry, gdybym uwierzył, że ten stan rzeczy potrwa długo, jeżeli nie zrobię nic, aby przekonać pana, że musi się on utrzymać.

Spojrzałem na Elżbietę. Nie dotarł do niej, zdaje się, sens tego dość zawiłego zdania. Głowę miała ułożoną na poduszce tak, jakby odpoczywała, oczy zamknięte. Ulżyło jej, kiedy powiedziałem, gdzie jest koń. Myślała, że już po wszystkim.

Podążając za moim spojrzeniem i myślą, Vjoersterod pokiwał głową.

– W moim kraju wiele ofiar tej choroby korzysta z respiratorów – powiedział. – Znam się na tym. Wiem jak ważna jest elektryczność. Wiem o konieczności stałego dozoru. O cienkiej jak ostrze granicy pomiędzy życiem a śmiercią. Dobrze to znam.

Milczałem.

– Wielu mężów porzuca takie żony – ciągnął. – Ponieważ pan tego nie zrobił, a więc zmartwiłoby pana, gdyby stała jej się krzywda. Czy rozumuję słusznie? W rzeczy samej już pan to przed chwilą udowodnił, prawda? Nie zwlekał pan z powiedzeniem mi dokładnie tego, co chciałem wiedzieć.

Nic mu na to nie odpowiedziałem. Odczekał chwilę, po czym bez zająknienia mówił dalej. Treść jego wypowiedzi, jak już wcześniej przekonał się Dembley, kontrastowała w sposób makabryczny z jego formą.

– Cieszę się międzynarodową sławą, którą chcę zachować. W żadnym razie nie mogę pozwolić, żeby wścibscy żurnaliści wtykali nos w moje interesy i wystawiali mnie na pośmiewisko. Chcę to panu uzmysłowić raz na zawsze, wykarbować to w pańskiej pamięci, że mnie nie można wchodzić w drogę.

Ross zrobił krok w moją stronę. Skóra mi ścierpła. Starałem się z całych sił dorównać Vjoersterodowi w jego niewzruszoności.

Vjoersterod jeszcze nie skończył. Jeśli o mnie chodziło, to mógł sobie gadać całą noc. Nie uśmiechała mi się wcale ta druga ewentualność.

– Charlie Boston zawiadomił mnie, że unieszkodliwił mu pan jego ludzi. On również nie może sobie pozwolić na takie szarganie swojej opinii. Skoro więc z jego ostrzeżeń w pociągu nie wysnuł pan żadnej nauki poza tą, że należy ciosem oddawać za cios, zobaczymy, czy mojemu szoferowi powiedzie się lepiej.

Wsunąłem nogę pod stołek, obróciłem się na niej i wstając uderzyłem Rossa z obu rąk, jedną w żołądek, drugą w krocze. Zgiął się wpół, nie przygotowany na taki atak, a ja wyrwałem mu pałkę z ręki i uniosłem ją, żeby trzasnąć go w głowę.

– Ty… – jęknęła rozdzierająco Elżbieta. Okręciłem się z pałką w ręku i napotkałem zawzięte i nieubłagane spojrzenie Vjoersteroda.

– Proszę to rzucić – powiedział.

Trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Dzieliła nas odległość trzech kroków.

Zawahałem się, wrząc z wściekłości i pragnąc nade wszystko uderzyć go, powalić, usunąć ze swojego życia, a zwłaszcza z jego najbliższej godziny. Nie mogłem ryzykować. Jeden drobny ruch i odciąłby dopływ prądu. Nie mogłem podjąć ryzyka, że nie zdołam dotrzeć do włącznika na czas, bo przed sobą miałem Vjoersteroda, a za plecami Rossa. Ciężar pancerza udusiłby ją prawie natychmiast. Gdybym się im dłużej opierał, mógłbym spowodować jej śmierć.

– On pozwoliłby jej umrzeć. Był do tego zdolny. A ja musiałbym wytłumaczyć jej śmierć, a może nawet zostałbym oskarżony o jej zamordowanie. Że to niby nie chciana żona… Nie wiedział, że znam jego nazwisko i wiem o nim cośkolwiek. Spodziewał się pewno bezkarności, gdyby zabił Elżbietę. W żadnym razie nie mogłem podjąć takiego ryzyka.

Opuściłem wolno rękę, w której trzymałem pałkę, i rozwarłem palce. Ross, ciężko dysząc, schylił się i podniósł ją z dywanu.

– Niech pan siada, panie Tyrone – polecił Vjoersterod. – I nie wstaje. Niech się pan nie rusza. Wyrażam się jasno?

Cały czas trzymał czubek buta pod wyłącznikiem. Usiadłem śmiertelnie przerażony, kipiąc w środku, ale z nieustępliwą miną. Dwukrotnie w ciągu dwóch tygodni to było stanowczo za wiele.

Vjoersterod skinął na Rossa, który uderzył mnie mocno pałką w kark. Zabrzmiało to strasznie. Zabolało jeszcze gorzej.

Elżbieta krzyknęła. Vjoersterod spojrzał na nią bez litości i kazał Rossowi włączyć telewizor. Odczekali, aż się rozgrzeje. Ross nastawił dość głośno i zmienił kanał z wiadomości na muzyczny program rozrywkowy. Nie mogłem się niestety spodziewać, że jakiś sąsiad przyjdzie poskarżyć się na hałas. Jedyni sąsiedzi, którzy mieszkali odpowiednio blisko nas, pracowali w nocnym klubie i nie było ich teraz w domu.

Ross po raz kolejny zamierzył się pałką. Odruchowo zacząłem się podnosić… żeby mu oddać, żeby uciec, Bóg jeden wie.

– Siadać – rozkazał Vjoersterod.

Spojrzałem na czubek jego buta. Usiadłem. Ross zamachnął się i tym razem poleciałem w przód, spadając ze stołka na kolana.

– Siadać – powtórzył Vjoersterod. Sztywno wróciłem tam, gdzie mi kazał.

– Przestańcie – powiedziała do niego Elżbieta łamiącym się głosem. – Błagam, przestańcie.

Popatrzyłem na nią i napotkałem jej spojrzenie. Była zdjęta trwogą. Śmiertelnie przerażona. I jeszcze coś. Zaklinała mnie wzrokiem. Błagała. W jednej chwili stało się dla mnie oślepiająco jasne, że boi się, iż więcej nie zniosę, że pomyślę, iż nie jest tego warta, że w jakiś sposób powstrzymam ich od katowania mnie, nawet gdyby to oznaczało wyłączenie jej pompy. Vjoersterod wiedział, że tego nie zrobię. Zakrawało to na ironię, że on znał mnie lepiej niż moja własna żona.

Nie trwało to już długo. W każdym razie doszło do tego, że przestałem odczuwać poszczególne uderzenia z osobna, a raczej jako druzgocący dodatek do nieznośnej całości. Wydawało mi się, że na barkach spoczął mi ciężar całego świata. Atlas nie dorastał mi do pięt.

Nie spostrzegłem, kiedy Vjoersterod kazał Rossowi przerwać bicie. Dłonie miałem przyciśnięte do ust, a czubki palców wczepione we włosy. Jakiś śpiewający głupek w telewizorze doradzał wszystkim, żeby się rozchmurzyli. Ross zgasił go nagle w pół słowa.

– O Boże – jęknęła Elżbieta. – O Boże.

– Droga pani Tyrone – zwrócił się do niej uprzejmie Vjoersterod, pocieszając ją kpiąco. – Zapewniam panią, że mój szofer potrafi być znacznie bardziej nieprzyjemny. Zauważyła pani, mam nadzieję, że nie odebrał mężowi godności.

– Godności – powtórzyła słabym głosem Elżbieta. – Tak jest. Mój szofer pracował w więziennictwie, w kraju skąd pochodzę. Zna się na poniżaniu. Jednakże nie godziłoby się zastosować pewnych znanych mu metod wobec pani męża.

Następnie zwrócił się do mnie.

– Panie Tyrone, jeżeli znów spróbuje pan pokrzyżować mi plany, pozwolę szoferowi zrobić, co mu się żywnie podoba. Bez ograniczeń. Zrozumiał pan?

Milczałem.

– Zrozumiał pan? – powtórzył rozkazująco. Skinąłem głową.

– Dobrze. To jeszcze nie wszystko. Dopiero początek. Zrobi pan też coś bardziej pożytecznego. Zacznie pan dla mnie pracować. Będzie pan dla mnie pisał w swojej gazecie. Napisze pan, co panu każę.

Odjąłem wolno dłonie od twarzy i zwiesiłem je opierając przegubami na kolanach.

– Nie mogę – odparłem głucho.

– Przekona się pan, że pan może. I zrobi pan to na pewno. Pan to musi zrobić. I nie będzie się pan też nosił z zamiarem zrezygnowania z pracy w tej gazecie. – Dotknął wyłącznika błyszczącym noskiem brązowego buta. Przecież nie upilnuje pan żony przez resztę jej życia.

– Dobrze – powiedziałem wolno. – Napiszę, co pan każe.

– No.

Bert biedaczysko, pomyślałem z przygnębieniem. Z siódmego piętra na chodnik. Tylko że żadna suma, na którą bym się ubezpieczył, nie wynagrodziłaby Elżbiecie życia w szpitalu aż do śmierci.

– Zacznie pan już w tym tygodniu – rzekł Vjoersterod. – W niedzielnym numerze oświadczy pan, że wszystko, co pan napisał w ciągu ostatnich dwu tygodni, nie znalazło potwierdzenia w faktach. Przywróci pan sytuację do stanu poprzedniego, kiedy jeszcze się pan nie zaczął wtrącać w moje sprawy.

– Dobrze.

Położyłem ostrożnie prawą rękę na lewym barku. Vjoersterod, przypatrując mi się, skinął głową.

– Zapamięta pan to sobie – powiedział trafnie. – Być może pocieszy pana zapewnienie, że wielu z tych, którzy mi weszli w drogę, już nie żyje. Największą korzyść będę miał z pana żywego. Jak długo będzie pan pisał pod moje dyktando, pańska żona jest bezpieczna, a interwencja mojego szofera zbędna.

Jego szofer, gdybyż tylko o tym wiedział, okazał się bladą kopią chłopców Charliego. Wbrew moim początkowym obawom, ich kastety wydawały się teraz znacznie gorsze. Bicie przez szofera było chwilową przykrością, którą mogłem znieść, ale nie unieszkodliwiło mnie tak, jak tamten wycisk. Obyło się bez połamanych żeber. Bez przenikającej wszystkie członki słabości. Tym razem czułem, że będę się mógł poruszać.

Elżbieta była bliska łez.

– Jak możecie – powiedziała. – Jak możecie być tacy… bestialscy…

Vjoersterod zachował niezmącony spokój.

– Dziwi mnie, że ma pani tyle serca dla męża po tym, jak sobie użył z tą kolorową dziewczyną – powiedział.

Przygryzła wargę i przekręciła głowę na poduszce, odwracając się od niego. Wbił we mnie niewzruszone spojrzenie.

– A więc powiedział jej pan – rzekł.

Nie było sensu mu odpowiadać. Gdybym powiedział mu we wtorek, kiedy po raz pierwszy próbował mnie do tego zmusić, gdzie jest Tomcio Paluch, oszczędziłbym sobie wielu zmartwień i bólu. Elżbieta nie dowiedziałaby się o Gail. Oszczędziłbym jej tej całej grozy. Przypomniał mi się fragment przedśmiertnej mowy Berta Checkova: „To właśnie ci, którzy nie wiedzą, kiedy się poddać, dostają najgorsze cięgi… to znaczy, na ringu…”

Przełknąłem ślinę. Ból rozchodził mi się z barków po całych plecach. Byłem śmiertelnie znużony i miałem serdecznie dość siedzenia na tym stołku. Niech go sobie pani Woodward zabierze, pomyślałem bez związku. Nie chcę go więcej widzieć w swoim mieszkaniu.

– Nalej panu szklankę – powiedział Vjoersterod do Rossa. Ross podszedł do tacy z opróżnioną do połowy butelką whisky, dwiema szklankami i tonikiem. Otworzył butelkę, wziął szklankę i napełnił ją aż po brzeg wlewając całą whisky.

– Proszę wypić – powiedział Vjoersterod, kiwając głową. Ross podał mi szklankę. Wybałuszyłem oczy.

– No, dalej. Proszę wypić – powtórzył Vjoersterod.

Zaczerpnąłem tchu, chcąc zaprotestować. Przysunął czubek buta do wyłącznika. Przytknąłem szklankę do warg i pociągnąłem łyk. Co pan każe, sługa musi.

– Do dna. Szybko – ponaglił mnie.

Nie miałem nic w ustach ponad dobę. Pomimo wrodzonej wytrzymałości, szklanka alkoholu na pusty żołądek nie była szczytem moich marzeń. Nie miałem wyboru. Wypiłem wszystko, nienawidząc Vjoersteroda całym sercem.

– Widać zmądrzał – powiedział Ross.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Stali w milczeniu przez prawie kwadrans, obserwując mnie.

– Proszę wstać – polecił Vjoersterod. Wstałem.

– Obrócić się dookoła.

Obróciłem się. Zachwiałem. Zatoczyłem. Zacząłem słaniać się na nogach. Vjoersterod kiwnął głową z zadowoleniem.

– To wszystko, panie Tyrone – oznajmił. – Na dzisiaj. Oczekuję, że zadowoli mnie pański niedzielny artykuł. Niech pan tylko spróbuje mnie nie zadowolić.

Skinąłem głową. Jakże niesłusznie. Gwałtownie mi się w niej zakręciło. Z trudem utrzymałem równowagę. Mój krwiobieg wchłaniał alkohol w katastrofalnym tempie.

Vjoersterod i Ross wyszli niespiesznie, nic już więcej nie mówiąc. W chwili, kiedy zamknęły się za nimi drzwi, obróciłem się na pięcie i popędziłem do kuchni. Dobiegł mnie pytający głos Elżbiety, ale nie mogłem jej teraz nic wyjaśnić, bo nie miałem chwili do stracenia. Zdjąłem z półki puszkę z solą, nasypałem jej prawie pół szklanki i nalałem drugie tyle wody.

Zamieszałem palcami. Szkoda czasu na łyżkę. Liczyła się każda sekunda. Wypiłem tę mieszankę. Smakowała jak siedem mórz i oceanów razem wziętych. Paliła w gardle. Po pierwszym łyku zmuszałem się do każdego następnego. Zacząłem się nią krztusić, zanim poskutkowała i została zwrócona wraz z resztką whisky, która nie zdążyła przeniknąć przez ściany żołądka.

Pochyliłem się nad zlewem, wymiotując i czując się fatalnie. W obecności Vjoersteroda zataczałem się bardziej, niż to było konieczne, ale alkohol naprawdę podziałał na mnie tak szybko i silnie, jak się tego obawiałem. Czułem jak uderza mi do głowy, zakłócając koordynację ruchów i burząc porządek myśli. Wyleczyć mnie mógł tylko czas.

Czas! Od chwili gdy wypiłem whisky, minęło niewiele ponad kwadrans. Przewidywałem, że za dziesięć, może dwadzieścia minut będę kompletnie pijany.

Nie wiedziałem czy Vjoersterod miał jakiś powód, żeby zmusić mnie do picia, czy pchnęło go do tego bezmyślne okrucieństwo. Wiedziałem tylko, że straszliwie komplikuje mi to moje plany.

Wypłukałem usta czystą wodą i wyprostowałem się. Jęknąłem, czując na barkach brzemię stłuczeń, które mi przypomniały, że mam jeszcze inne zmartwienie oprócz alkoholu. Wróciłem do Elżbiety, wytężając uwagę, żeby nie wpadać na ściany i drzwi, i podniosłem słuchawkę.

Pustka. Nie mogłem przypomnieć sobie numeru.

Pomyśl, rozkazałem sobie.

Pamięć usłuchała. Telefon odebrał Ondroy.

– Willy – powiedziałem. – Usuń konia z boksu sześćdziesiąt osiem. Rozmawiałeś z przeciwnikiem. Wystaw wszystkich strażników, jakich masz, i przenieś konia do innego boksu. Pilnuj boksu sześćdziesiąt osiem, może uda się przyłapać łobuzów na gorącym uczynku.

– Zrobi się!

– Nie mogłem temu zapobiec. Przepraszam.

– Nie martw się. Dopilnujemy, żeby nikt się do niego nie zbliżył. Zgadzam się, że bezwzględnie trzeba mu zapewnić bezpieczeństwo aż do gonitwy.

– Prawdopodobnie są gotowi na wszystko…

– Ja również.

Podbudowany jego zapewnieniami, odłożyłem słuchawkę na widełki i napotkałem przerażony wzrok Elżbiety.

– Ty – wyszeptała. – Co robisz?

Przysiadłem na chwilę na poręczy fotela. Czułem się wprost okropnie. Dokuczały mi sińce, mdłości, w dodatku byłem pijany.

– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem. – Słuchaj uważnie. Nie mam czasu ci tego dwa razy powtarzać. Nie mogę wszystkiego odkręcić tak, żeby wyglądało jak przed napisaniem tych artykułów.

– Obiecałeś mu, że to zrobisz – przerwała mi zdezorientowana.

– Wiem, że obiecałem. Byłem do tego zmuszony. Ale nie mogę, dotrzymać słowa. Powiedziałem już o nim władzom wyścigowym. Nie mogę tego odwołać. I nie odwołam. Ten człowiek to łotr i trzeba się z nim rozprawić.

– Niech to zrobi ktoś inny.

– W ten sposób rodzi się tyrania.

– Dlaczego akurat ty? – jęknęła w proteście, ale pytanie wymagało odpowiedzi.

– Nie wiem… ktoś musi to zrobić.

– Ale ty mu uległeś… pozwoliłeś… Spojrzała na mnie rozszerzonymi z przerażenia oczami, nagle pojmując niebezpieczeństwo.

– Przecież on wróci.

– Tak. Kiedy przekona się, że Tomcio Paluch znalazł się w innym boksie i cała stajnia jest najeżona strażnikami. Domyśli się, że ich ostrzegłem, i wróci. Dlatego zabieram cię stąd. Zawiozę cię w inne miejsce. Nie mamy chwili do stracenia.

– Jak to, już?

– No chyba.

– Ależ, Ty… tyle wypiłeś… czy nie lepiej odłożyć to do rana?

Potrząsnąłem głową. Pokój zawirował. Przytrzymałem się fotela i czekałem, aż stanie w miejscu. Wiedziałem, że rano ból i złe samopoczucie nasilą się, a poza tym rano byłoby pewnie za późno. Obliczałem, że podróż rollsem do Heathbury i z powrotem zajmie niecałe trzy godziny.

– Zadzwoń do Sue i dowiedz się, czy Ron może przyjść mi pomóc. A ja zejdę na dół wyprowadzić samochód. Dobrze?

– Nie chcę jechać.

Rozumiałem jej niechęć do przeprowadzki. Jej życie do tego stopnia wisiało na włosku, że nawet planowany z dużym wyprzedzeniem wyjazd w ciągu dnia budził obawy i poczucie zagrożenia. Ten nagły wypad po nocy wydawał jej się niebezpiecznym posunięciem, bo bezpiecznie czuła się tylko w czterech ścianach swojego ciepłego domu. Rzeczywistość przedstawiała się dokładnie odwrotnie.

Musimy jechać – powiedziałem. – To absolutnie konieczne.

Wstałem ostrożnie i skupiłem się, żeby, nie zbaczając z prostej drogi, dojść do drzwi. Udało mi się to całkiem nieźle. Zszedłem po schodach. Otworzyłem drzwi garażu, zapaliłem silnik i wyjechałem furgonetką tyłem na uliczkę. Nowy komplet baterii do pompy Elżbiety stał w garażu. Zaniosłem baterie do bedforda i ustawiłem je na miejscu. Ilekroć się pochyliłem, powracały jak fala zawroty głowy. Już traciłem nadzieję, że zachowam choć w minimalnym stopniu kontrolę nad mózgiem. Chłonął whisky jak gąbka. Stanowczo za szybko.

Wróciłem po schodach na górę. Elżbieta, ze słuchawką przy uchu, miała w oczach niepokój.

– Nikt nie odpowiada. Na pewno gdzieś wyszli. Zakląłem w duchu. Nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach trudno mi było uporać się samemu z przenosinami Elżbiety do samochodu. A w tej chwili okoliczności przedstawiały wiele do życzenia.

Zdjąłem słuchawkę z widełek, rozłączyłem się z dzwoniącym na próżno telefonem Davisów i wykręciłem numer Antonia Perelliego. Ku mojej bezgranicznej uldze, odebrał telefon.

– Tonio, proszę cię, zadzwoń do kliniki i uprzedź ich, że przywożę Elżbietę – powiedziałem.

– Jak to? Jeszcze dzisiaj?

– Tak, bezzwłocznie.

– Zapalenie płuc? spytał energicznie, jakby pojął, że mi pilno, i szykował się, żeby podnieść mnie na duchu.

– Nie. Nic jej nie jest. Grozi jej co innego. Powiem ci później. Posłuchaj… czy mógłbyś się oderwać od pracy, przyjechać tu i mi przy niej pomóc?

– Teraz nie mogę, Ty. Jeżeli nie jest chora.

– A jednak to sprawa życia i śmierci – powiedziałem z nonszalancją, jaką dyktowała mi rozpacz.

– Naprawdę nie mogę, oczekuję pacjenta.

– Ach tak. Wobec tego zadzwoń tylko do kliniki, dobrze?

– Oczywiście – odparł. – Chwileczkę… mmm… zajedź tu do mnie po drodze z Elżbietą. Zrobisz to? Niewiele nadłożysz drogi. Chcę się upewnić, czy jest w dobrej kondycji. Przeproszę na chwilę mojego pacjenta, zejdę do furgonetki i przywitam się z Elżbietą. Dobrze?

– Dobrze – odparłem. – Dziękuję, Tonio.

– Przepraszam…

– Drobiazg – powiedziałem. – Do zobaczenia.

Pokój zawirował mi przed oczami, kiedy odkładałem słuchawkę. Przytrzymałem się wezgłowia łóżka, żeby odzyskać równowagę i spojrzałem na zegarek. Bezskutecznie wytężałem wzrok. Cyfry zlewały się ze sobą. Zmusiłem się, żeby je zobaczyć. Kiedy skupiłem całą uwagę, cyfry i wskazówki odcięły się ostro i wyraźnie od tła. Trzydzieści siedem po dziesiątej. Jak by to miało jakieś znaczenie.

Czekały mnie jeszcze trzy kursy w górę i w dół po schodach – poprawka, nie trzy, a pięć. Lepiej nie zwlekaj, bo nigdy się z tym nie uporasz, ponagliłem się w duchu. Wziąłem poduszki i koce ze swojego łóżka, zrolowałem je tak, jak miały być potrzebne w samochodzie, i zniosłem na dół. Kiedy przygotowałem posłanie na noszach dla Elżbiety, poczułem przemożną chęć, żeby samemu się na nim położyć i zasnąć. Nie zrobiłem tego, tylko powlokłem się z powrotem do schodów.

To absurd, pomyślałem. To absurd kusić się o cokolwiek w takim stanie. Najlepiej dać sobie spokój, iść do łóżka. Zaczekać do rana. Iść spać, spać.

Gdybym zasnął, spałbym wiele godzin. Przespał czas stanowiący nasz margines bezpieczeństwa. Przekroczył go alarmująco. Drogo by nas to kosztowało.

Otrząsnąłem się z tych myśli. Idąc powoli i ostrożnie udawało mi się powstrzymać wirujący wokół mnie świat. Zaś myśląc powoli, udawało mi się wciąż jeszcze logicznie rozumować. Połączenie między świadomością a językiem zostało w którymś miejscu zablokowane, ale mimo że mówiłem niewyraźnie, używając niewłaściwych słów, w dalszym ciągu w miarę jasno wiedziałem, co chcę powiedzieć.

– Skarbie – odezwałem się do Elżbiety. – Najpierw zaniosę na dół pompę. A potem ciebie i tancerz… pancerz.

– Jesteś pijany – odparła żałośnie.

– Nic dziwnego – przyznałem. – Posłuchaj, kochana. Będziesz musiała pooddychać sama. Cztery minuty. Wiesz, że możesz to zrobić sfatło… z łatwością.

Ćwiczyła to codziennie przez cztery minuty, kiedy pani Woodward myła ją w łóżku.

– Ty, jeżeli upuścisz pompę…

– Nie – odparłem. – Nie… upuszczę… pompy.

Drugiej pompy nie mieliśmy. Ta była jedyna. Zawsze wisiała nad nami groźba, że któregoś dnia jej prosty mechanizm zawiedzie. Znalezienie zapasowej graniczyło z niemożliwością, bo producentom nie opłacało się wytwarzać respiratorów, więc przestali je robić. Jeśli pompa wymagała konserwacji, dokonywano jej w mieszkaniu, a pani Woodward i ja poruszaliśmy miechy ręcznie. Stawało się to męczące po godzinie. Przez całe życie było niemożliwe. Gdybym upuścił pompę i przedziurawił miechy, przyszłość Elżbiety dałaby się wyliczyć co do minuty.

Dokładnie cztery

– Ale najpierw – powiedziałem, zastanawiając się – najpierw spakujemy kilka twoich drobiazgów. Na przykład czystą koszulę nocną.

– Na jak długo… na jak długo wyjeżdżamy? – spytała, z całych sił tłumiąc lęk i starając się traktować naszą ucieczkę rozsądnie i ze zrozumieniem.

Podziwiałem ją, rozumiałem jej starania, lubiłem ją za to, kochałem, musiałem jej zapewnić bezpieczeństwo… Serce mi ścisnęło na myśl, że to się nie uda, jeżeli będę tak ślamazarnie rozmyślał, jak kto głupi.

Na jak długo? Nie wiedziałem, na jak długo. Aż wsadzą Vjoersteroda do więzienia albo deportują go. A nawet wtedy bezpieczniej będzie zmienić mieszkanie.

– Kilka dni – odparłem.

Przyniosłem walizkę i starałem się uprzytomnić sobie, czego jej potrzeba. Zaczęła mi wymieniać rzecz po rzeczy, widząc, że nie mogę się skupić.

– Przybory do mycia. Szczotka do włosów. Kosmetyki. Skarpety do łóżka. Termofor. Sweterki. Pigułki… Popatrzyła tęsknie na aparat Possum i inne urządzenia ułatwiające jej życie.

– Szybko wrócę… szybko po to wszystko wrócę – obiecałem. Ale nie sam, pomyślałem, tak na wszelki wypadek.

– Ty też potrzebujesz paru rzeczy – przypomniała.

– Hm? – Spojrzałem na nią mrużąc oczy. – Tak… Przyniosłem szczoteczkę do zębów, grzebień, elektryczną maszynkę do golenia. Przespać się mogłem w ubraniu na łóżku w furgonetce. Przydałaby się czysta koszula. I sweter. Wepchnąłem je do torby. Nie miałem głowy do innych rzeczy. Koniec pakowania.

– Mógłbyś zostawić liścik dla pani Woodward? – spytała. – Bardzo się zmartwi, kiedy nas rano nie zastanie.

Liścik dla pani Woodward. Znalazłem jakąś kartkę. Długopis miałem w kieszeni. Liścik dla pani Woodward: „Wyjechaliśmy na kilka dni. Napiszę do pani.” Wątpiłem, czyją to uspokoi, ale nie wiedziałem, co mógłbym jeszcze dodać. Rozstrzelone litery pięły się w górę, tak pijane, jak ja sam.

– Gotowe – powiedziałem.

Pakowanie odwlekło chwilę, której oboje się obawialiśmy. Spojrzałem na pompę. Jej mechanizm mieścił się w metalowej skrzynce wielkości mniej więcej stoliczka przy łóżku, zaopatrzonej po bokach w uchwyty. Jak każdą dużą skrzynkę, łatwo ją było unieść we dwójkę, a samemu trudno. Robiłem to nieraz, ale bez zawrotów głowy i pulsujących bólem potłuczeń. Przymierzyłem się do podniesienia jej, żeby się przekonać, jak to będzie.

Przekonałem się. – Ty… nie dasz rady – powiedziała słabym głosem Elżbieta.

– Ależ tak… dam.

– To niemożliwe… przecież cię boli.

– Upicie się ma swoje zalety – powiedziałem starannie. – Największa to ta, że nie czuje się tego, co się czuje, a nawet jeśli się czuje, to człowiekowi jest wszystko jedno.

– Co mówisz?

Teraz żyj, cierp potem.

Odkryłem ją i zacząłem niezdarnie gmerać przy sprzączce przytrzymującej spiropancerz. Przemknęło mi przez myśl, że to na nic. Skoro grzebałem się tak ze sprzączką, jak mogłem dokonać przenosin w ciągu czterech minut? Przerwałem rozpinanie, zmagając się z chaosem w głowie. W młodości niekiedy prowadziłem grę z alkoholem, traktując go jak przeciwnika, piłem go za dużo i rzucałem mu wyzwanie, żeby mnie pokonał. Przekonałem się na własnej skórze, że przy odpowiednio silnej koncentracji, można całkiem prawidłowo wykonać czynności wyćwiczone na trzeźwo. Ale tym razem nie chodziło o grę. Tym razem chodziło o życie.

Znów zabrałem się do sprzączki, skupiając wszystkie swoje władze umysłowe na tej prostej czynności. Odpięła się łatwo. Podniosłem spiropancerz z piersi Elżbiety i Ułożyłem go jej na kolanach, gdzie syczał i wsysał koce.

Wyłączyłem prąd. Wyjąłem przewód. Nawinąłem go na przeznaczone do tego uchwyty. Odłączyłem elastyczną rurkę prowadzącą do spiropancerza.

Teraz nie było odwrotu. Poholowałem pompę przez pokój, ciągnąc ją na starych rozchybotanych kółkach. Otworzyłem drzwi. Przejechałem mały podest. W dół ciągnęły się schody. Oparłem się ręką o ścianę, łapiąc równowagę, i obróciłem się, żeby zejść tyłem.

Stopień po stopniu. Krok w dół. Unieść pompę i zestawić stopień niżej. Przytrzymać ją. Krok w dół. Zestawić pompę. Przytrzymać…

Zwykle kiedy nie miałem do pomocy Rona, Sue albo pani Woodward, po prostu znosiłem ją za jednym zamachem na dół. Tym razem spadłbym, gdybym chciał to zrobić. Oparłem się całym ciałem o ścianę. Krok w dół. Zestawić pompę stopień niżej. Przytrzymać… Skrzynka nie mieściła się na stopniach. Opierały się tylko dwa tylne kółka, pozostałe dwa wisiały w powietrzu… Gdyby leciała naprzód, strąciłaby mnie ze schodów…

Prędzej. Cztery minuty. W połowie schodów ogarnęła mnie panika, gdyż wydało mi się, że cztery minuty już upłynęły. Że Elżbieta umrze, kiedy ja będę wciąż jeszcze na schodach. Że nigdy, przenigdy nie zdołam znieść skrzynki na dół, chyba że zlecę z nią na łeb, na szyję.

Ostrożnie, stopień po stopniu, skupiając się ogromnie przy każdym ruchu, dotarłem do parteru. Wytoczyłem pompę przez małą sień na ulicę, unosząc ją nad progiem. Pociągnąłem ją do furgonetki.

Najgorszy moment. Podłoga furgonetki znajdowała się kilkanaście cali na jezdnią. Wszedłem, nachyliłem się jak najniżej, chwyciłem pompę za rączki i pociągnąłem. Miałem uczucie jakby mnie rozdzierano, jak w tej chińskiej torturze z dwoma drzewami. Pompa oderwała się od ziemi, weszła przez drzwiczki i spoczęła na podłodze. Świat wokoło zawirował. Zawadziłem o koniec łóżka i runąłem na plecy, nie wypuszczając pompy z rąk. Pompa zakołysała się, przewróciła z hukiem na bok i zbiło się szkiełko na wskaźniku ciśnienia i ilości oddechów na minutę.

Ciężko dysząc i czując się tak, jakbym został wtrącony w beznadziejny koszmar, pochyliłem się nad pompą i postawiłem ją na kółkach. Wsunąłem ją na właściwe miejsce. Zapiąłem pasy, które ją przytrzymywały. Wepchnąłem małe kliny pod kółka. Połączyłem ją kablami z baterią. Nie mogłem uwierzyć, że tego dokonałem, i zmarnowałem kilka sekund na sprawdzenie połączeń.

Gdyby pompa nie działała… gdyby dostał się do środka kawałek szkła… gdyby przedziurawił miechy… Nie byłem w stanie myśleć precyzyjnie, nie wiedziałem, co na to poradzić, liczyłem, że wszystko się uda.

Po schodach na górę. Bez pompy okazało się to łatwe. Potykałem się co drugi stopień. Na podeście wylądowałem na kolanach.

Przerażonej Elżbiecie śmierć zaglądała w ciemne, szeroko rozwarte oczy, przez to, że byłem pijany. Kiedy musiała oddychać sama, nie miała dość siły ani tchu, żeby mówić, ale tym razem wydobyła z siebie jedno zatrwożone, rozpaczliwe słowo.

– Prędzej!

Pamiętałem, żeby nie skinąć głową. Podniosłem ją, jedną ręką trzymając pod kolana, a drugą obejmując, i przygarnąłem ją do siebie tak, że mogła oprzeć głowę na moim ramieniu. Tak jak się niesie dziecko.

Była lekka jak piórko, ale dla mnie ciężka. Spojrzała mi w twarz i jęknęła zamiast mnie.

– Cicho – powiedziałem. – Tylko oddychaj.

Zszedłem po schodach opierając się o ścianę, stopień po stopniu, uparcie nie upadając. Stary rep alkohol przegrywał tę grę.

Wejście do furgonetki kosztowało mnie piekielnie dużo.

Znów ta chińska tortura. Położyłem Elżbietę ostrożnie na łóżku i ułożyłem jej bezwładne ręce i nogi prosto.

Pozostał już tylko spiropancerz. Wróciłem po niego po schodach na górę. Zupełnie jakbym szedł pod prąd nie kończącymi się ruchomymi schodami, które nie chcą się zatrzymać. Wziąłem do rąk spiropancerz. Najwygodniejszy ciężar. Na schodach o mało co nie zaprzepaściłem wszystkiego, przydeptując długą harmonijkową rurkę, podłączoną do pompy. Potknąłem się wchodząc do furgonetki i niezręcznie upuściłem spiropancerz na kolana Elżbiety.

Zaczynała mieć trudności z oddychaniem. Ścięgna szyi napięły się jej jak postronki, z takim wysiłkiem zaczerpywała tchu.

Nie mogłem dopasować rurki spiropancerza do gwintowanego gniazdka w pompie. Kląłem, pociłem się, prawie płakałem. Odetchnąłem głęboko, przełknąłem strach i spróbowałem jeszcze raz. Chytra, dwustykowa wtyczka weszła w krzyżowy gwint, zaskoczyła wreszcie prawidłowo i mocno chwyciła. Nacisnąłem włącznik baterii przy pompie. Nadeszła decydująca chwila.

Miechy nadęły się niedbale i załomotały. Elżbieta wydała z siebie najcichsze westchnienie niewysłowionej ulgi. Przeniosłem delikatnie spiropancerz na jej pierś, przesunąłem jej pod plecami pasek i nie mogłem zapiąć sprzączki, bo tak mi drżały palce. Klęcząc naciągałem po prostu wiązanie spiropancerza, przyciskając go do piersi Elżbiety tak, żeby wytwarzana przezeń próżnia spełniała swoje zadanie. Aparat podnosił jej pierś i opuszczał, podnosił i opuszczał, napełniając jej płuca powietrzem. Była bezpieczna. Jej twarz, wyrażająca udręczenie i lęk, złagodniała, a policzki zaróżowiły się leciutko.

Po szesnastu dalszych życiodajnych oddechach ponowiłem próbę zapięcia sprzączki. Udało mi się za trzecim razem. Usiadłem na podłodze furgonetki, oparłem łokcie na uniesionych kolanach, objąłem głowę dłońmi. Zamknąłem oczy. Wszystko zagarnął huraganowy czarny wir. Pomyślałem z rozpaczą, że już bardziej pijany chyba nie będę. Przynajmniej, dzięki temu, że zwróciłem część alkoholu, nie upiłem się na sztywno.

– Ty, nie jesteś w stanie prowadzić samochodu – ostrzegła mnie Elżbieta z wymuszonym spokojem.

– Człowiek nigdy nie wie, na co go stać, póki nie spróbuje – odparłem.

– Odczekaj chwilkę. Zaczekaj, aż się lepiej poczujesz.

– Musiałbym czekać wiele godzin.

Język mi się plątał, niewyraźnie wymawiane słowa zlewały się ze sobą. Okropność. Otworzyłem oczy i ostrożnie wytężyłem wzrok, kierując go przed siebie na podłogę. Zawroty głowy stopniowo ustąpiły na tyle, że mogłem nad nimi zapanować. Pomyślałem o tym, co jeszcze zostało do zrobienia.

– Muszę zabrać wał… walizki.

– Zaczekaj, Ty. Zaczekaj chwilę.

Nie zrozumiała, że czekanie nic nie pomoże. Że zasnę, jeżeli nie będę się poruszał. Nawet w chwili kiedy to myślałem, ogarnęła mnie zdradliwa i kusząca ospałość. Zasnąć. Zasnąć snem nieprzespanym.

Wygramoliłem się z furgonetki i przytrzymałem się jej, czekając, aż przejaśni mi się w głowie.

– Zaraz wracam – powiedziałem. Musiałem wrócić zaraz. Na wszelki wypadek. Elżbieta nie mogła być sama.

Znów nie panowałem nad ruchami. Najgorzej po schodach. Za każdym razem unosiłem nogę o wiele za wysoko, a kiedy ją stawiałem, ledwie trafiałem na stopień. Potykając się i obijając o ściany, wszedłem na górę. W mieszkaniu oparłem o coś liścik dla pani Woodward, tak żeby go nie przeoczyła. Włożyłem termofor Elżbiety pod pachę, zaniosłem walizkę i torbę do drzwi, zgasiłem światło i wyszedłem. Ruszyłem schodami w dół i wszystko mi powypadało z rąk. W tern sposób problem zniesienia rzeczy sam się rozwiązał. Żeby przypadkiem nie pójść w ich ślady, skończyłem tę podróż na siedząco, opuszczając się stopień po stopniu.

Podniosłem termofor i zaniosłem go Elżbiecie. Zdawało mi się… upadłeś? – spytała og»omnie zaniepokojona.

– Upuściłem bagaże – odparłem, czując wariacką chęć, żeby parsknąć śmiechem. – Nima strachu.

Upuściłem bagaże, ale nie pompę i nie Elżbietę. Stary gracz alkohol mógł się wypchać.

Przyniosłem bagaże i postawiłem je na podłodze furgonetki. Zamknąłem drzwi. Zataczając się obszedłem wóz i usiadłem za kierownicą. Siedziałem tam, starając się ze wszystkich sił otrzeźwieć. Stałem na straconych pozycjach, ale jeszcze nie zostałem pokonany.

Spojrzałem na Elżbietę. Jej głowa spoczywała spokojnie na poduszkach, oczy miała zamknięte. Domyślałem się, że osiągnęła stan takiego przeciążenia bezustannym lękiem, że niemalże z ulgą porzuciła nadzieję i poddała się klęsce. Przyrzekłem sobie, że stanę na głowie, żeby to jej poddanie okazało się niepotrzebne.

Wzrok na wprost. Trzeba metodycznie. Rób wszystko po kolei, wolno. Zgasiłem światło w furgonetce. Zrobiło się nagle bardzo ciemno. Znów je zapaliłem. Nie najlepszy początek. Zacznij jeszcze raz.

Włączyłem boczne światła. Znacznie lepiej. Włącz zapłon. Sprawdź paliwo. Po jeździe do Berkshire zostało go niewiele, ale wystarczy na pięć mil. Otwórz gaźnik. Zapal silnik. Zgaś światło w samochodzie.

Automatycznym ruchem wymacałem biegi i zwolniłem sprzęgło. Bedford potoczył się zaułkiem.

Proste.

Przy wylocie uliczki zatrzymałem się jak najostrożniej. Nie zauważyłem żadnego przechodnia, który by mi wtargnął przed maskę. Spojrzałem w prawo i w lewo, szukając wzrokiem samochodów. Uliczne światła huśtały się i kołysały. Nic nie nadjeżdżało. Zdjąłem nogę ze sprzęgła. Skręciłem w ulicę. Ostrożnie dodałem gazu. Na razie wszystko szło dobrze.

Jakiś zakamarek mojego umysłu analizował sytuację na zimno. Zrodziła się tam jasno i wyraźnie myśl, że zbyt wolna jazda zdradza pijanego kierowcę tak samo, jak poruszanie się zygzakiem po całej szerokości jezdni. Natomiast zbyt szybka jazda pozbawiała mnie rezerwy na raptowne hamowanie. Mój refleks był śmiechu wart. Ale wcale nie byłoby mi do śmiechu, gdybym kogoś potrącił.

Pod warunkiem, że utrzymam głowę sztywno i będę patrzył wprost przed siebie, mogło mi się udać.” Zawzięcie skupiałem się na tym, żeby zauważyć przejścia dla pieszych, stojące samochody, światła. Dostrzec je odpowiednio wcześnie. Wydawało się, że patrzę na świat jakby przez lunetę i widzę wyraźnie jedynie mały jego wycinek, podczas gdy cała reszta zlewa się w migotliwie niebieski obszar.

Zatrzymałem się gładko na czerwonym świetle. Wspaniale. Cudownie. Światło zmieniło się na zielone. Raptem ścisnęło mnie w żołądku. Nie mogłem sobie uprzytomnić, jak dalej jechać. A przecież dobrze znałem tę drogę. Kierowca w samochodzie za mną zaczął błyskać światłami. Przypomniał mi się stary dowcip… Ile trwa ułamek sekundy? Tyle, ile czasu upłynęło od zapalenia się zielonego światła do momentu, kiedy kierowca z tyłu włącza klakson lub zapala reflektory. Nie mogłem tak siedzieć bezczynnie. Włączyłem sprzęgło i ruszyłem prosto, zdając sobie sprawę, że jeżeli pomylę trasę i zabłądzę, to przepadłem. Drobny druk na moim planie miasta nie nadawał się na tę okazję. Nie mogłem nikogo spytać o drogę, bo mógłby mnie oddać w ręce policji. A to oznaczało dmuchanie w balonik i tak dalej. Sczerniałby od mojego chuchu.

Tuż za skrzyżowaniem przypomniałem sobie drogę na Welbeck Street. Nie zmyliłem trasy. Niech żyje podświadomość. Hip, hip, hura! Rany boskie, uważaj na tę taksówkę… Zawracanie pod nosem pijanych kierowców powinno być zabronione…

W ogóle panował za duży ruch. Jedne samochody wypływały z bocznych ulic jak błyszczące, ledwo widoczne ryby z żółtymi oczkami. Inne oślepiały pomarańczowymi tylnymi światłami kierunkowymi. Autobusy zjeżdżały na przełaj do krawężnika i hamowały gwałtownie na przystankach. Ludzie przebiegali tam, gdzie nie powinni, oszczędzając sekundy, a ryzykując całe lata.

Nie daj się. Nie dopuść do kraksy. Rozpraw się z wrogiem, którego masz we krwi, pokonaj narkotyk mącący ci myśli… Powstrzymaj wirujący świat, jedź równo dwadzieścia mil na godzinę, nie zbaczając z kursu mimo trzęsienia ziemi rozgrywającego się w twojej wyobraźni. Nie siej śmierci na ulicach. Dojedź do celu. Zapnij pasy bezpieczeństwa. Londyn wita ostrożnych kierowców…

Nie chciałbym przeżyć tego jeszcze raz. Samo zapanowanie nad ruchami rąk i nóg kosztowało mnie dużo wysiłku, czułem także przypływy brawury atakującej moją przezorność. Wewnątrz głos mówił mi: „Kręć swobodnie kierownicą, no dalej, na prawo za zakrętem wyprowadzisz samochód na prostą”, na co odpowiadał mi słabiutki sygnał: „Ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie, ostrożnie…”

Roztropność zwyciężyła. Głównie, jak sądzę, dzięki awersji do myśli, co by się stało, gdyby mnie przyłapano. Tylko bezpieczne dotarcie do celu usprawiedliwiłoby jako tako moją jazdę, która, praktycznie rzecz biorąc, była przestępstwem. Wiedziałem o tym i tego się trzymałem.

Welbeck Street od ostatniej mojej tam bytności oddaliła się znacznie.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Widocznie Tonio nas wypatrywał, ponieważ otworzył drzwi wejściowe i wyszedł na chodnik, zanim jeszcze wygramoliłem się z samochodu. Co prawda, długo się z tym grzebałem. Pokonane odurzenie zaczęło napływać falami z chwilą, kiedy nacisnąłem hamulce. A więc wcale nie pokonane. Tylko chwilowo opanowane.

Wreszcie wydostałem się na ulicę. Zrobiłem krok do przodu obchodząc bedforda i oparłem się o błotnik.

Tonio wybałuszył oczy z wyrazem kompletnego niedowierzania.

Jesteś pijany – powiedział.

– Święta racja.

– Co z Elżbietą? – spytał z niepokojem.

Skinąłem głową na furgonetkę i pożałowałem tego. Przytrzymałem się kurczowo bocznego lusterka. Nawet stojąc na chodniku przed jego domem, mogłem zostać oskarżony o prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwym.

– Jak Boga kocham, Ty – powiedział. – Weź się w garść człowieku.

Spróbuj ty. Ja nie mogę – odparłem. Zmiażdżył mnie spojrzeniem, obszedł furgonetkę i otworzył tylne drzwi. Kiedy znalazł się w środku, usłyszałem jak zwraca się do Elżbiety. Starałem się ze wszystkich sił nie obsunąć się bezwładnie po błotniku do rynsztoka. Przyglądałem się bez zainteresowania, jak w pewnej odległości na tej samej ulicy wysiada z taksówki pasażer w prochowcu i przechodzi na drugą stronę do budki telefonicznej. Taksówka nie odjechała. Wiedziałem, że dalej nie pojadę, musiałem więc przekonać Tonią, żeby mnie wyręczył, albo znaleźć kogoś innego. Nie ma co się łudzić, myślałem, że wysiłkiem woli można zachować trzeźwość. To niemożliwe. Przeklęty stary gracz alkohol atakuje podstępnie w chwili, kiedy wydaje ci się, żeś go pokonał. U mojego boku pojawił się Tonio.

– Usiądź na siedzeniu obok kierowcy – powiedział. - I daj mi kluczyki, żeby nikt ci nie mógł zarzucić, że w takim stanie prowadziłeś samochód. Odwiozę was do kliniki. Ale musicie niestety zaczekać z dziesięć minut, bo jest jeszcze u mnie pacjent i muszę wypisać receptę… Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Wszystko.

– No to wsiadaj. – Otworzył mi drzwi i przytrzymał ramię, kiedy się zachwiałem. – Gdyby Elżbieta mnie potrzebowała, daj znać klaksonem.

– Dobrze.

Usiadłem na siedzeniu. Osunąłem się i odchyliłem głowę w tył. Powolutku zaczął mnie morzyć sen.

– Dobrze się czujesz? – spytałem Elżbiety.

Głowę miała za moimi plecami. Usłyszałem, jak szepcze cichutko:

– Tak.

Pompa mruczała rytmicznie, działając jakby w zmowie z whisky. Nie potrzebowałem się już spieszyć. Tonio miał nas odwieźć… Elżbieta była bezpieczna. Moje znużone powieki opadły. Zanurzyłem się w otchłań, wirującą i chaotyczną. To nawet dość przyjemne uczucie, tylko nie należy mu się przeciwstawiać.

Tonio otworzył drzwiczki i obudził mnie, potrząsając za ramię.

– Wypij to – powiedział, podając mi kubek z kawą. – Za chwileczkę wracam.

Wrócił do domu, podpierając drzwi wejściowe kutą w żelazie miniaturą wieży w Pizie. Kawa była mocna i słodka, ale za gorąca. Z przesadną ostrożnością postawiłem kubek na podłodze. Wyprostowałem się, pragnąc, żeby ból przygniatający mi barki zelżał i minął, ale miałem w sobie tyle najstarszego znanego ludzkości środka znieczulającego, że nie czułem go wyraźnie.

Tylko raz w życiu byłem tak pijany, i to nie tego dnia, kiedy powiedziano mi, że Elżbieta umrze, ale cztery dni potem, kiedy dowiedziałem się, że będzie żyć. Wlałem w siebie niepoliczoną ilość podwójnych whisky, prawie nic przedtem nie jedząc przez cały tydzień. To dziwne, że wspominałem obłędną szczęśliwość tamtego wieczoru, bo przecież nie oznaczał on wcale kresu udręki, a dopiero początek trwających lata jałowych zmagań z cierpieniem…

Przyłapałem się na tym, że gapię się bezmyślnie w boczne lusterko. Pomyślałem ogłupiały, że gdybym się spuk… skupił z całych sił, to udałoby mi się zobaczyć, co w nim widać. Bezsensowna gra. Drażniło mnie, że nie widzę wyraźnie, kiedy chcę. Wpatrywałem się uporczywie w lusterko, czekając na pomyślny koniec spowolnionego procesu wyostrzania się wzroku. Wreszcie, uśmiechając się z absurdalnym triumfem, zobaczyłem obraz odbity w lusterku. Nic specjalnego. Niepotrzebnie się fatygowałem. Jakaś taksówczyna stojąca przy krawężniku. Ktoś do niej właśnie wsiadał, jakiś facet w prochowcu.

W prochowcu?

W prochowcu!

W mojej ospałej głowie zabrzęczały cicho dzwonki alarmowe. Otworzyłem drzwiczki i wygramoliłem się na chodnik, potrącając po drodze nogą kubek i rozlewając kawę. Opierając się z boku o furgonetkę, spojrzałem w kierunku taksówki. Nie odjeżdżała. Stała naprzeciw budki telefonicznej. Tej, z której dzwonił do kogoś facet w prochowcu.

Powiadają, że nagła, przytłaczająca katastrofa działa otrzeźwiająco, ale to nieprawda. Zataczając się na chodniku, dotarłem do drzwi Tonią i stanąłem na stopniu. Zupełnie zapomniałem o klaksonie. Zastukałem masywną kołatką w drzwi i głośno go wezwałem. Pojawił się na szczycie schodów, prowadzących do jego gabinetu na pierwszym piętrze i mieszkania piętro wyżej.

– Cicho bądź, Ty – powiedział. Już niedługo.

– Koś… ktoś nas śledził – powiedziałem. – To niebezpieczne.

Pomyślałem stropiony, że mnie nie zrozumie. Nie pojmie, o czym mówię. Nie wiedziałem od czego zacząć wyjaśnienia. Ale widocznie Elżbieta powiedziała mu dostatecznie dużo.

– Ach tak. Dobrze, zejdę za chwilę.

Jego głowa zniknęła za załomem schodów, a ja obróciłem się chwiejnie, żeby jeszcze raz spojrzeć na ulicę. Taksówka stała wciąż w tym samym miejscu. Światła wygaszone, a więc nie do wynajęcie. Po prostu stała i czekała. Czekała, żeby pojechać za nami, kiedy wyruszymy. Czekała, żeby przekazać Vjoersterodowi, dokąd pojechaliśmy.

Zatrząsłem się z bezsilnego gniewu. Więc jednak Vjoersterod nie był przekonany, że pałka Rossa i groźby wobec Elżbiety zapewnią na zawsze moją potulność. Zostawił na straży przed moim domem faceta w prochowcu. Na wszelki wypadek. Nie zauważyłem go. Byłem tak pijany, że nie mogłem nic zauważyć. A teraz – proszę. Deptał nam po piętach.

Załatwię go, pomyślałem z wściekłością. Załatwię go na amen.

Po schodach zaczął schodzić Tonio, prowadząc chudego, zgarbionego staruszka, który oddychał chrapliwie przez otwarte usta. Wolno zeszli na dół. Tonio podtrzymywał go pod rękę, kiedy mnie mijali, a potem pomógł mu przejść przez próg i pokonać schodek. Z rovera stojącego tuż za moim bedfordem wysiadła sędziwa prawie jak on staruszka.

Tonio doprowadził do niej swojego pacjenta, pomógł mu wsiąść do auta i wrócił do mnie.

– Woli przyjeżdżać wieczorem – wyjaśnił. Mniej spalin i łatwiej zaparkować.

– Lord For…For coś tam – powiedziałem.

– Forlingham – dopowiedział Tonio ze skinieniem głowy. – Znasz go?

– Przychodził na wyścigi. Biedny staruszek. – Spojrzałem oszołomionym wzrokiem na ulicę. Widzisz tę taksówkę?

– Tak.

– Jechała za nami.

– O! Więc ty zawieziesz Elżbietę do kliniki, a ja zatrzymam taksówkę. – Omal nie parsknąłem śmiechem, ale skończyło się na absurdalnym piśnięciu. – Wiesz jak najłatwiej zwichnąć rękę? Powiem ci… machając na taksówkę.

– Jesteś pijany – powiedział Tonio. – Zaczekaj, przebiorę się. – Miał na sobie fartuch lekarski, w którym wyglądał tak młodo i czarująco, jak piosenkarz. – Możesz zaczekać?

Machnąłem zamaszyście ręką we wspaniałomyślnym geście.

– To taksówka na mnie czeka! – zapewniłem uroczyście. Poszedł się przebrać. Dobiegał mnie głuchy, niezawodny stukot pompy Elżbiety. Zastanawiałem się, czy pójść do niej i dodać jej otuchy, ale doszedłem do wniosku, że w tym stanie pewnie bym nie zdołał. Forlinghamowie uruchomili samochód i odjechali. Taksówka wciąż czekała.

Z początku sądziłem, że to, co zobaczyłem zaraz potem, jest zwidem, halucynacją, urojeniem. Że to niemożliwe. Że ja śnię. Jednakże tym razem nic mi się nie przywidziało. Zza rogu skręcił gładko, podjechał łagodnie do krawężnika i zatrzymał się za taksówką rolls-royce Silver Wraith, własność wypożyczalni samochodów „Lucullus”.

Z taksówki wysiadł facet w prochowcu i zameldował się przy rollsie. Po dwóch minutach wsiadł z powrotem do taksówki, która następnie odjechała.

Tonio, ubrany w czarny sweter zamiast lekarskiego fartucha, zbiegał chyżo po schodach i zatrzymał się przy mnie.

– No to jedziemy – powiedział.

– Dziwisz…Widzisz tego rollsa, tam, gdzie stała taksówka? spytałem, kładąc mu niezgrabnie rękę na ramieniu.

– Tak.

– Siedzi w nim człowiek, który… – zacząłem mówić starannie. – O Boże, mąci mi się w głowie… który, powiedział, że… zabije… Elżbietę, jeżeli nie zrobię tego, co każe… więc… może zabije… może nie… ale nie wolno zyry… ryzykować. Zabierz ją… zabierz… Ja mu nie dam… za wami jechać.

– Jak to zrobisz? – spytał Tonio beznamiętnie. Spojrzałem na miniaturę wieży w Pizie przytrzymującą otwarte drzwi.

– Wezmę to.

– Jest ciężka – sprzeciwił się widząc, w jakim jestem stanie.

– O Jezu, nie upieraj się – powiedziałem słabym głosem.

– Chcę, żeby pojechała tam, gdzie jej nie znajdą. Proszę cię… proszę jedź… jedź już, Tonio. Tylko ruszaj powoli.

Stał niezdecydowany, ale w końcu zrobił ruch w kierunku drzwi.

– Pamiętaj, że jako trup na nic się Elżbiecie nie przydasz

– przestrzegł mnie.

– Pewnie.

– Daj mi swoją marynarkę – powiedział niespodziewanie.

– Pomyślą, że to ty jedziesz furgonetką.

Zdjąłem posłusznie marynarkę, a on włożył ją na siebie. Wisiała na nim, bo był ode mnie niższy, ale miał podobne, ciemne włosy. Z daleka mogli go wziąć za mnie.

Tonio zademonstrował tamtym bardzo wyraziście mój pijacki chód i w drodze do fotela kierowcy zatoczył się, przelatując z tyłu na furgonetkę. Roześmiałem się. A więc byłem aż tak pijany.

Uruchomił silnik i wolno odjechał. Patrzyłem, jak wykonuje artystyczny manewr w poprzek ulicy i z powrotem. Ten człowiek odznaczał się wybitną inteligencją.

W głębi ulicy rolls ruszył z miejsca. Pomyślałem mgliście ze trzeba go koniecznie powstrzymać. Nie pozwolić mu niszczyć naszego życia ani życia innych ludzi. Ktoś kiedyś musiał to zrobić. Chociażby teraz, na ulicy Welbeck Street żelazną wieżą do podpierania drzwi. Tylko ta jedna myśl docierała do mojej świadomości. Powstrzymać go za wszelką cenę!

Schyliłem się i podniosłem krzywą wieżę, chwytając za dwa górne piętra. Tak jak uprzedzał Tonio, była ciężka. Aż przeszył mi potłuczone mięśnie ostry ból. Wiedziałem, że jutro da mi się ona strasznie we znaki. Niech tam. Skutki byłyby jeszcze straszniejsze, gdybym ją teraz odłożył… albo nie trafił.

Rolls zbliżał się tak wolno, jak Tonio odjechał. Gdybym był trzeźwy, miałbym tyle czasu, ile dusza zapragnie. A stało się tak, że źle obliczyłem jego prędkość i o mały włos go nie przepuściłem.

Zejdź ze schodka. Nie potknij się. Przejdź przez chodnik. Prędzej. Trzymając oburącz żelazną wieżę zatoczyłem nią koło, jakbym rzucał młotem, zapominając zwolnić uchwyt. Jej rozpędzona masa pociągnęła mnie za sobą. I chociaż Ross dostrzegł mnie w ostatniej chwili i chciał skręcić, ciężka podstawa wieży uderzyła dokładnie tam, gdzie celowałem. W sam środek przedniej szyby. Pijacki fart!

Trzask, warstwowa szyba popękała promieniście. Srebrzysta gwiazda zasłoniła Rossowi widok. Wielki samochód skręcił gwałtownie na środek ulicy, a potem, kiedy Ross nacisnął hamulec, do krawężnika. Zapiszczały opony, samochód zazgrzytał od wstrząsu. Rolls zatrzymał się ukośnie do chodnika, z tyłem wysuniętym na jezdnię, i aż się prosił, żeby się nim zainteresowała policja. Nie pojawił się jednak żaden policjant gotów okazać zainteresowanie. Wielka szkoda. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie zatrzymano za pijaństwo, chuligaństwo i zakłócanie spokoju…

Zaraz po zadaniu ciosu odbiłem się od gładkiego boku wielkiego samochodu i padłem jak kłoda na jezdnię. Rolls zatrzymał się i o to mi chodziło. Dopiąłem swego. Żadna wyraźna myśl, żeby ratować własną skórę nie przebiła się przez mgłę spowijającą mi mózg. Nie pamiętałem, że masywne drzwi Tonią stoją otworem zaledwie kilka kroków ode mnie. Nogi miałem jak z galarety. Ulica zaczęła wirować wokół mnie i nie kwapiła się z wyprostowaniem.

Podniósł mnie Ross. Ross z pałką. Przestałem już dbać o to, jaki zrobi z niej użytek, a zresztą nie dowiedziałem się, co zamierzał, bo tym razem uratowało mnie nagłe pojawienie się grupki ludzi w strojach wieczorowych, którzy wyszli na ulicę z sąsiedniego domu. W ich wesołych, radosnych głosach dźwięczał udany wieczór, a na widok rollsa natychmiast dali głośny wyraz swojemu współczuciu z powodu jego pożałowania godnego stanu.

– Coś takiego, czy potrzebujecie panowie pomocy…?

– Mamy kogoś wezwać…policję czy co?

– Może panów podwieźć…?

– Albo zadzwonić do warsztatu?

– Nie, dziękuję – odparł Vjoersterod najbardziej czarującym tonem, na jaki potrafił się zdobyć. – To bardzo miło z państwa strony… ale poradzimy sobie.

Ross postawił mnie na nogi, przytrzymując kurczowo za ramię.

– Mieliśmy trochę kłopotów z moim siostrzeńcem – wyjaśnił Vjoersterod. – Niestety, za dużo wypił… ale zawieziemy go do domu i wszystko będzie dobrze.

Tamci wydali współczujące pomruki. Zaczęli się zbierać do odejścia.

– Nieprawda – krzyknąłem. – Oni mnie zabiją.

Wyszło to niewyraźnie i zbyt melodramatycznie. Przystanęli, wszyscy naraz obdarzyli Vjoersteroda współczującymi, nieco zakłopotanymi uśmiechami i ruszyli dalej.

– Ej – zawołałem. – Weźcie mnie ze sobą. Nic z tego. Nawet się nie obejrzeli.

– Co teraz? – spytał Ross Vjoersteroda.

– Tu go nie możemy zostawić. Ci ludzie nas zapamiętają.

– Do samochodu?

Kiedy Vjoersterod skinął głową, Ross pchnął mnie w stronę limuzyny, wykręcając mi prawą rękę. Zamachnąłem się na niego lewą, lecz całkiem chybiłem. Widziałem podwójnie, stąd moje trudności. Można powiedzieć, że wspólnymi siłami wrzucili mnie na tył wozu, gdzie rozwaliłem się jak długi, osuwając się częściowo z siedzenia i pieniąc się z wściekłości, że wciąż nie mogę się otrząsnąć z porażającego alkoholowego otępienia. Dzwoniło mi w głowie, jak po narkozie u dentysty. Tyle tylko, że wcale się nie rozbudzałem, nie było widno ani nie czułem w ustach smaku krwi. Po prostu miałem uporczywe, przedziwne uczucie, że równocześnie, nie na przemian, jestem przytomny i nieprzytomny.

Ross usunął kilka najgorzej potrzaskanych kawałków przedniej szyby i uruchomił samochód.

Siedzący przy nim Vjoersterod przechylił się przez oparcie fotela i spytał niedbale:

– Dokąd, panie Tyrone? Którędy do pańskiej żony?

– W koło, w koło, w koło, kręćcie się wesoło – wymamrotałem niewyraźnie. – I wam też życzę dobrej nocy.

Puścił wiązankę przekleństw, znacznie lepiej pasujących do jego osoby, niż dostojna gadanina, którą się zwykle posługiwał.

– To na nic – powiedział z niesmakiem Ross. – Nie powie nam, chyba że go rozniesiemy na strzępy, a nawet wtedy… jeżeli to z niego wyciągniemy… co nam to da? Nigdy nie będzie dla pana pisał. Na pewno.

– Ale dlaczego? – upierał się Vjoersterod.

– No, bo tak. Zagroziliśmy, że zabijemy mu żonę. Ugiął się? Tak, ale dopóki tam byliśmy. Ledwieśmy stamtąd wyszli, od razu zabrał się do jej przenosin. Śledzimy go, znajdujemy ją, a on znów ją usuwa… To może się ciągnąć bez końca. Właściwie pozostaje nam już tylko zabić ją, ale jeżeli to zrobimy, nie będzie go czym usadzić. Więc tak czy siak, nie będzie dla pana pisał.

Celująco, powiedziałem głupkowato w duchu. Mistrzowskie podsumowanie sytuacji. Najwyższa klasa.

– Nie przylałeś mu dość mocno – oskarżył go Vjoersterod, wymigując się od sprzeczki.

– Przylałem.

– Niemożliwe.

– Proszę sobie przypomnieć, że chłopcy Bostona też nie zrobili na nim wrażenia – tłumaczył cierpliwie Ross. – Są tacy, co reagują, i są tacy, co nie reagują na taki wycisk. Ten akurat nie. To samo z prośbami. To samo z alkoholem. Zwykle wystarcza jedna metoda. Tym razem dla pewności użyliśmy wszystkich trzech. I co nam to dało? W ogóle nic. Podobnie jak w zeszłym roku z Guntherem Braunthalem.

Vjoersterod chrząknął. Zastanawiałem się bez związku, jaki los spotkał Gunthera Braunthala. Doszedłem jednak do wniosku, że wolę nie wiedzieć.

Nie mogę pozwolić, żeby to mu się upiekło – powiedział Vjoersterod.

– Tak jest – zgodził się Ross.

– W Anglii nie lubię ich likwidować – ciągnął Vjoersterod z irytacją. – Za duże ryzyko. Wszędzie pełno ludzi.

Proszę zostawić to mnie – rzekł spokojnie Ross.

Usiadłem z wysiłkiem, podpierając się rękami. Wyjrzałem przez boczne okno. Migały za nim światła, zlewając się w jeden wielki wir. Z powodu rozbitej przedniej szyby nie jechaliśmy szybko, ale zimne podmuchy wiatru wpadały do samochodu, więc marzłem, mając tylko bawełnianą koszulę. Pomyślałem, że za chwilę, kiedy ciut-ciut rozjaśni mi się w głowie, otworzę drzwi i wytoczę się z samochodu. Nie jechaliśmy szybko… gdybym zaczekał na odcinek głównej ulicy, gdzie są ludzie… ale nie mogłem za bardzo zwlekać. Nie chciałem, żeby Ross zajął się moją likwidacją.

Vjoersterod obrócił się w moją stronę.

– Sam jest pan sobie winien, panie Tyrone. Nie trzeba było wchodzić mi w drogę. Trzeba było wykonać moje polecenia. Dałem panu taką możliwość. A pan postąpił nierozsądnie.

Bardzo, bardzo nierozsądnie. Więc teraz oczywiście pan za to zapłaci.

– Hę? – spytałem.

Jeszcze nie wytrzeźwiał. Nie rozumie – wtrącił Ross. Nie jestem taki pewien. Pomyśl, czego dokonał w ciągu minionej godziny. Ma strasznie mocny łeb.

Spostrzegłem nagle coś za szybą. Znajomy widok, powszechnie znany. Ptaszarnia w Regent’s Park, spiczasta, kanciasta druciana siatka naprzeciwko głównego wejścia do zoo. Byłem już tu z Vjoersterodem. Przyszło mi na myśl, że ma gdzieś w pobliżu kwaterę. Że wiezie mnie tam, gdzie mieszka. Nie chodziło o sąsiedztwo zoo. Rzecz w tym, że niecałą milę stąd znajdowała się klinika, do której Tonio zawiózł Elżbietę, i tędy się do niej jechało.

Ogarnęło mnie dzikie przerażenie i przez chwilę sądziłem, że wygadałem Vjoersterodowi, dokąd jechać, ale zaraz potem uprzytomniłem sobie, że jednak nie. Był mimo to stanowczo za blisko kliniki. Stanowczo za blisko. A jeżeli w drodze do domu przejedzie koło niej i zobaczy mojego bedforda… może nawet na jego oczach wyniosą z niego Elżbietę… Mógłby się rozmyślić i zabić ją, a mnie darować życie… tego bym nie zniósł, to byłoby ponad moje siły.

Musiałem odwrócić jego uwagę.

– Vjoersterod i Ross, Vjoersterod i Ross – powiedziałem najwyraźniej, jak tylko mogłem.

– Co?! – wykrztusił Vjoersterod.

Zaskoczony Ross zjechał samochodem na środek ulicy, naciskając jednocześnie hamulec.

– Wracajcie do Afryki Południowej, zanim dobierze się do was policja.

Vjoersterod obrócił się i wpatrywał we mnie. Ross zamiast na jezdnię, patrzył w lusterko. Mimo to włączył kierunkowskaz do skrętu w prawo, gdzie droga wiodła przez most nad kanałem i wypadała z Regent’s Park. Przy tej drodze, pół mili stąd znajdowała się klinika.

– Powiedziałem władzom wyścigowym – oznajmiłem desperacko. – Powiedziałem władzom… wszystko, co o was wiem. W tę środę. Powiedziałem w redakcji… wydrukują wszystko w niedzielę. Więc też mnie popamiętacie, popamiętacie mnie…

Ross szarpnął kierownicę, wchodząc szeroko w zakręt. Całkowicie nieskoordynowanym ruchem zarzuciłem mu ręce przez głowę i zacisnąłem mu je mocno na oczach. Puścił kierownicę i obiema dłońmi próbował mi je oderwać. Samochód zadygotał, wypadając w połowie z zakrętu, i przeciął ukosem jezdnię, obierając najkrótszą drogę do kanału.

Vjoersterod krzyknął jak opętany i uczepił się z całych sił mojej ręki, aleja byłem co najmniej równie zapamiętały jak on. Jeszcze mocniej przyciągnąłem do siebie głowę Rossa, a przecież przez nich byłem tak pijany, że nie dbałem o to, gdzie i w jaki sposób dojdzie do kraksy.

– Hamuj! – wrzasnął Vjoersterod. – Hamuj, idioto!

Ross nacisnął pedał. Nie widział, co robi. Trafił stopą na pedał gazu.

Limuzyna skoczyła przez chodnik i popędziła po trawie. Skarpa, porośnięta gdzieniegdzie młodymi drzewkami, opadała zrazu łagodnie, a potem stromo do kanału. Samochód otarł się bokiem o jakiś pień i odbił się od niego wpadając na drzewko, które skosił jak trawę.

Yjoersterod chwycił za kierownicę, ale ciężka limuzyna zjeżdżała już w dół i to z szybkością uniemożliwiającą zmianę kierunku. Kierownica obróciła się i wymknęła mu z ręki przy wstrząsie, z jakim przednie koło uderzyło w następne drzewo i skręciło w bok. Gałęzie trzaskały wokół samochodu, drapiąc i dźgając lśniącą karoserię. Vjoersterod wymacał w schowku na rękawiczki pałkę, obrócił się na siedzeniu i z wywołaną strachem wściekłością zaczął mnie walić po ręce.

Puściłem Rossa. Już i tak zdecydowanie za późno, zarówno na ocenę sytuacji, jak i na jej opanowanie. Sięgał właśnie do ręcznego hamulca, kiedy rolls złamał ostatnie drzewko na swej drodze i wpadł do kanału.

Samochód zatoczył się konwulsyjnie przy zderzeniu z wodą, miotając mną na tylnym siedzeniu jak szmacianą lalką, a na przednim rzucając Vjoersteroda i Rossa na siebie. Przez roztrzaskaną przednią szybę natychmiast zaczęła się wlewać woda, wypełniając samochód ze zgubną szybkością.

Jak się stąd wydostać… W nagłych ciemnościach macałem ręką, szukając klamki, ale bezskutecznie, nie wiedziałem, gdzie jest teraz góra, a gdzie dół. Nie wiedziałem, czy samochód tonie tyłem czy przodem… Nie wiedziałem nic prócz tego, że tonie.

Vjoersterod podniósł krzyk, kiedy zaczął pogrążać się w wodzie. Cały czas młócił ręką bijąc mnie. Czułem, że nadal trzyma w niej pałkę. Wyrwałem mu ją i uderzyłem mocno tam, gdzie zdawało mi się, że znajduje się tylne okno. Niestety trafiłem w materiał. Macając wokół siebie w szaleńczym popłochu, wyczułem nad sobą szybę i uderzyłem w nią.

Pękła. Była warstwowa i twarda. Przekląłem producentów rolls-royce’ów za jakość ich wyrobu. Uderzyłem jeszcze raz. Nie mogłem się porządnie zamachnąć. I jeszcze raz. Wybiłem dziurę. Popłynęła przez nią woda. Nie gwałtownie wprawdzie, ale za szybko. Okno znajdowało się pod powierzchnią kanału. Jednak nie głęboko. I jeszcze raz. Łup, łup. Powiększyłem dziurę, lecz wciąż niewystarczająco… Lała się przez nią na mnie woda, a ta napływająca od dołu sięgała mi już lodowatą falą powyżej pasa.

Wspaniale umierać, gdy się jest pijanym w trupa, pomyślałem. A kiedy umrę, w ziemi mnie nie grzebcie, tylko w alkoholu zakonserwujcie… Trzasnąłem pałką w okolice dziury. Chybiłem. Ręka przeszła mi swobodnie przez dziurę. Uczułem dotyk powietrza. Co za idiotyzm! Co za bezsens! Utonąć w Regent’s Canal w takiej płytkiej wodzie!

Wyciągnąłem rękę do środka i uderzyłem jeszcze raz. Nic z tego. Za dużo wody, za dużo whisky. Jednej wokół mnie, drugiej we mnie. Nie mogłem zebrać sił ani myśli. Odpływałem rzeką śmierci… wybacz Elżbieto.

Nagle oświetliły mnie z góry światła. Halucynacje, pomyślałem. Czary, mary, nie do wiary. Śmierć to oślepiające białe światło, łomot i trzask, spadająca woda, szkło, wołania i ramiona, chwytające, ciągnące i unoszące w górę… w górę… na swobodny zimny wiatr…

– Czy są tam jeszcze jacyś ludzie w samochodzie? – zapytał ktoś. Głośno, natarczywie, przemawiając do mnie. Mieszkaniec Ziemi. Jego głos mówił mi, że żyję. Kazał mi:się ocknąć i odezwać się. Nie mogłem się z tą myślą oswoić. Zamrugałem głupkowato oczami.

– Niech pan powie – nalegał nieznajomy. – Czy są tam jeszcze jacyś ludzie? – Potrząsnął mnie za ramię. Zabolało. Trochę mnie to otrzeźwiło. – Czy są tam jacyś ludzie? – powtórzył.

Skinąłem słabo głową.

– Jeszcze dwóch – odparłem.

– Cholera – mruknął. – Marne widoki.

Siedziałem na trawiastej skarpie nad kanałem, dygocąc. Ktoś zarzucił mi na ramiona marynarkę. Ludzi pełno, a nadchodziło coraz więcej – czarne postacie odbijające się na połyskliwym tle ciemnej wody, postacie oświetlone tylko z jednej strony reflektorami samochodu, który zjechał koleinami wyrytymi przez rolls-royce’a. Stał nad samą wodą, ze światłami skierowanymi w to miejsce, gdzie zatonął rolls. Widać było srebrzystą ramę tylnej szyby, migoczącą tuż pod powierzchnią wody, blisko brzegu. Widać było, jak woda wślizguje się leniwie do ziejącej dziury, przez którą wyciągnęli mnie moi wybawcy. W zalanym wodą samochodzie panowała ciemność.

Jakiś młody człowiek rozebrał się do slipek i oznajmił, że wejdzie przez tylne okno i postara się uratować pozostałych. Ludzie próbowali go od tego odwieść, ale daremnie. Obserwowałem tę scenę oszołomiony, prawie bez czucia. Jego głowa wyłoniła się przez okno na powietrze i kilka par rąk wyciągnęło się do niego, żeby mu pomóc.

Wyciągnięto Vjoersteroda i ułożono go na skarpie.

– Sztuczne oddychanie – zaproponował ktoś. – Metodą usta-usta.

Tak im zależało na ratowaniu Vjoersteroda?… Proszę bardzo, ja umywam ręce.

Nurek wrócił po Rossa. Musiał zanurzyć się dwukrotnie. Bardzo dzielny człowiek. Rolls mógł się w każdej chwili przewrócić na bok i uwięzić go w środku. Pomyślałem mętnie, że ludzie są niesłychani.

Ułożyli Rossa przy Vjoersterodzie i też spróbowali tchnąć w niego życie. Żaden z nich jednak nie wykazał chęci ożywienia się.

Zimno przenikało mnie na wskroś. Ciągnęło od ziemi, przeszywało razem w wiatrem, przylegało do ciała wraz z mokrym ubraniem. W tych warunkach potłuczenia szybko dawały mi się we znaki.

Ból, ogarniający naraz wszystkie członki, gwałtownie się nasilał. W głowie huczało mi ogłuszająco. Świetna pora, żeby alkohol zaczął ze mnie wyparowywać, pomyślałem. Akurat wtedy, kiedy go najbardziej potrzebuję.

Położyłem się plecami na trawie i ktoś podsunął mi pod głowę coś miękkiego. Ludzie nachylili się nade mną, obsypując pytaniami i troskliwymi uwagami.

– Jak to się stało?

– Posłaliśmy po karetkę…

– Najlepiej zrobi mu mocna gorąca herbata…

– Tak nam przykro z powodu pańskich znajomych…

– Jak się pan nazywa?

Nie odpowiedziałem im. Nie miałem dość sił. Teraz mogłem sobie wszystko darować. Nadszedł kres moich zmagań. Niechże sobie jeszcze trochę użyje stary gracz alkohol.

Zamknąłem oczy. Świat nagle się oddalił.

– Zemdlał – dobiegł mnie z daleka cichutki głos.

W tym momencie nie było to zgodne z prawdą. Ale zaraz potem tak.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ocknąłem się w mrocznym, kiszkowatym pomieszczeniu, w którym leżało wiele ciał w bieli. Ja także byłem w bieli, boleśnie wciśnięty między gipsowe pajdy. W głowie, wystającej spomiędzy nich, pulsowało mi i dudniło niemiłosiernie.

Składniki tego koszmaru stopniowo ułożyły się w przygnębiającą rzeczywistość. A więc po kolei – w salę szpitalną, masę okropnych potłuczeń i astronomiczny kac.

Podźwignąłem rękę i mrużąc oczy spojrzałem na zegarek. Za dziesięć piąta. Nawet ten niewielki ruch wywołał nieproporcjonalne następstwa. Ostrożnie ułożyłem rękę na białej pościeli, starając się uciec od jawy w sen.

Daremnie. Miałem do rozwiązania tyle problemów. Wielu ludziom byłem winien wiele wyjaśnień. Przewidywałem, że gdzieniegdzie trzeba będzie podretuszować fakty, trochę nimi pożonglować. A do tego był mi potrzebny jasny umysł, a nie coś, co przypominało roztrzęsione grzęzawisko, z którego wyparowała woda.

Próbowałem uporządkować zdarzenia poprzedniego wieczoru i zastanawiałem się bezskutecznie, co bym zrobił, gdybym nie był pijany. Pomyślałem obojętnie o tym, jak wyciągano Vjoersteroda i Rossa z wraka samochodu. Jeżeli nie żyli, czego byłem pewien, to niewątpliwie zabiłem ich ja. Najgorsze, że wcale się tym nie przejąłem.

Kiedy zamykałem oczy, świat wciąż wirował, a w głowie dzwoniło mi jeszcze uporczywiej. Pomyślałem znużony, że ludzie, którzy dla przyjemności trują się alkoholem, to wariaci.

O szóstej obudzono wszystkich pacjentów i moja przewrażliwiona głowa została zdruzgotana decybelami kaszlu, mycia zębów i spluwania. Na śniadanie podano rybę gotowaną na parze i herbatę. Poprosiłem o wodę i coś na ból głowy, myśląc z sympatią o człowieku, który powiedział, że nie lubi proszków salcerskich z powodu ich głośnej reklamy.

Szpital był wyposażony w telefony na ruchomych stolikach, ale, pomimo moich usilnych nalegań, nie udało mi się skorzystać z żadnego aż do wpół do dziesiątej. Wrzuciłem do automatu monety odzyskane z moich suszących się właśnie spodni i zadzwoniłem do Tonią. Na szczęście złapałem go w gabinecie, ale wpierw wymogłem na recepcjonistce, aby powiadomiła go, kto dzwoni.

– Ty! Deo gratia… gdzie się, u licha, podziewałeś? – spytał.

– Pływałem – odparłem. Opowiem ci później. Z Elżbietą wszystko dobrze?

– Jak najbardziej. Ale ogromnie się niepokoiła, że nie zjawiłeś się wczoraj wieczorem… Gdzie teraz jesteś? Dlaczego sam do niej nie pojechałeś, żeby dowiedzieć się, jak się czuje?

– Jestem w Szpitalu Uniwersyteckim. I zostanę jeszcze pewnie przez kilka godzin. Trafiłem tu wczoraj wieczorem, ale tak bardzo nie ucierpiałem.

– Jak twoja głowa?

– Fatalnie.

Roześmiał się. Czarujący gość.

Zadzwoniłem do kliniki, żeby porozmawiać z Elżbietą. Przyjęła mój telefon z wielką ulgą, choć po niezwykłej ospałości w jej głosie poznałem wyraźnie, że dostała jakiś środek uspokajający. Jej spokój wydał mi się nienaturalny. Nie spytała mnie, co zaszło po tym, jak Tonio z nią odjechał. Nie interesowało ją, gdzie teraz jestem.

– Czy zechciałabyś zostać w klinice jeszcze parę dni? – spytałem. – Tylko do czasu, kiedy załatwię swoje sprawy.

– Oczywiście – odparła. – Parę dni. Dobrze.

– Wkrótce się zobaczymy, skarbie.

– Oczywiście – powtórzyła niezdecydowanie. – Dobrze. Niebawem zakończyłem rozmowę i połączyłem się z kolei z Janem Łukaszem. Jego energiczny głos huczał głośno w słuchawce, świdrując mi mózg. Zawiadomiłem go, że nie napisałem jeszcze artykułu na niedzielę, bo wczoraj wieczorem miałem wypadek samochodowy, a kiedy mi odpowiadał, trzymałem słuchawkę daleko od ucha.

– Wypadek miałeś przecież wczoraj po południu – mówił.

– Potem miałem drugi.

– Jak Boga kocham, wpadłeś w nałóg, czy co?

– Napiszę artykuł dziś wieczorem i przyniosę go jutro rano przed wyjazdem do Heathbury na Puchar Latarnika. Wystarczy?

– Chyba musi – burknął. – Nie zostałeś przypadkiem ranny w tej drugiej katastrofie, co? – spytał takim tonem, jak gdyby odpowiedź twierdząca była wysoce niepożądana.

– Mam parę siniaków, nic więcej – odparłem, na co usłyszałem pełne rezerwy, bynajmniej nie współczujące chrząknięcie.

– Przyłóż się do tego artykułu – powiedział. – Rozdmuchaj to.

Odłożyłem słuchawkę, żeby nie zdmuchnął mi głowy z karku. Łupała mnie wciąż bezlitośnie. Te części ciała, w które celował Ross, na przemian to piekły, to bolały, zamieniając leżenie w łóżku w uciążliwą niewygodę. Ponury ranek trwał dalej. Przyszli jacyś ludzie i spytali, kim jestem. Kim byli dwaj moi towarzysze, którzy utonęli w samochodzie? Czy znam ich adres?

Nie, nie znałem.

A jak doszło do wypadku?

– Szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami – odparłem. Przyszedł sierżant policji i zapisał w notatniku mało treściwe fakty, które mu podałem na temat wypadku. Nie znałem bliżej pana Vjoersteroda, zawarliśmy przelotną znajomość. Nalegał, żeby mnie podwieźć swoim samochodem do kliniki, której pacjentką była obecnie moja żona. Szofer zemdlał i samochód zjechał z ulicy. Wszystko stało się bardzo szybko. Nie pamiętam dobrze, bo niestety za dużo wypiłem. Pan Vjoersterod podał mi jakiś przedmiot, żebym wybił dziurę, przez którą moglibyśmy się wydostać z samochodu i zrobiłem, co mogłem. Z wielkim smutkiem przyjąłem wiadomość o śmierci pana Vjoersteroda i jego szofera. Młody człowiek, który ich wyciągnął, zasłużył na medal. Sierżant zapowiedział, że dostanę jeszcze wezwanie, i poszedł sobie.

Lekarz, który przyszedł w południe mnie zbadać, wyraził mi współczucie z powodu rozlicznych dolegliwości i powiedział, że czasem aż dziw bierze, iłu potłuczeń może doznać człowiek, którym rzuca w koziołkującym samochodzie. Przytaknąłem markotnie i zaproponowałem, żeby jak najszybciej puścił mnie do domu.

– Jeżeli czuje się pan na siłach, czemu nie? – powiedział.

Czułem się jak z krzyża zdjęty. Ledwie zginając zesztywniałe członki, wsunąłem na siebie wysuszoną, pomiętą koszulę i spodnie, rezygnując z golenia się, czesania, wiązania krawata, ponieważ podniesienie rąk, którego wymagały te czynności, byłoby zbyt dużą fatygą. Kiedy chwiejnym krokiem zszedłem po schodach, portier na moją prośbę zadzwonił po taksówkę, która podrzuciła mnie kawałeczek – na Welbeck Street – i pozbyła się mnie na progu domu Tonią. Żelazna wieża została odstawiona na miejsce. Nie nosiła najmniejszego śladu uszkodzenia. Czego nie można powiedzieć o tamtej limuzynie, jak również o mnie.

Tonio obrzucił mnie przenikliwym spojrzeniem, posadził w fotelu i dał aptekarski kieliszek z disprinem i nepenthe.

– Z czego to jest? – spytałem po wypiciu.

– Nepenthe? Mieszanka opium i sherry.

– Żartujesz.

Potrząsnął przecząco głową.

– Opium i sherry. Bardzo skuteczny środek. Ile jeszcze razy masz zamiar się zjawiać, na gwałt go potrzebując?

– Nigdy więcej – odparłem. – Koniec z tym.

Spytał, co zaszło, kiedy odjechał z Elżbietą, więc mu powiedziałem, przemilczając jednak szczegół, że to za moją sprawą szoferowi zrobiło się ciemno przed oczami. Ale nie dał się zwieść. Obdarzył mnie krzywym, domyślnym uśmiechem i wyraził pogląd, że zachowywałem się jak pijany idiota.

Potem przyniósł ze swojego pokoju moją marynarkę i nalegał, żeby odwieźć mnie bedfordem do domu, ponieważ Elżbiecie jestem potrzebny cały i zdrowy, a nie przyklejony do jednej z latarni, które jakimś cudem udało mi się ominąć zeszłego wieczoru. Nie sprzeciwiałem się, bo nie miałem siły. Po odwiezieniu mnie, Tonio wstawił furgonetkę do garażu i odszedł zaułkiem poszukać taksówki, a ja wolno wszedłem po schodach na górę, czując się jak mokra ścierka wspinająca się na Matterhorn.

W mieszkaniu nie było czym oddychać. Wczoraj wieczorem zostawiłem wszystkie piecyki włączone, a pani Woodward ich nie zgasiła. Na stole leżał liścik od niej. „Czy coś się stało? Mleko wstawiłam do lodówki. Bardzo się niepokoję. W.”

Spojrzałem na swoje łóżko. Leżało na nim tylko prześcieradło i powłoczka. Przypomniałem sobie, że wszystkie koce i poduszki zostały w furgonetce. Nie byłem w stanie po nie zejść. Ściągnąłem różowe koce z łóżka Elżbiety. Rozpostarłem jeden z nich byle jak na kanapie, położyłem się w ubraniu, naciągnąłem drugi koc na siebie i ułożyłem ostrożnie głowę na miękkiej, chłodnej poduszce.

Co za rozkosz.

Świat wciąż wirował. Poza tym nie było właściwie powodu ogłaszać kwarantanny. W mojej głowie nadal powstawała niezależna ścieżka dźwiękowa. Pomimo zażycia nepenthe czułem się tak, jakby ledwo co wyciągnięto mnie z betoniarki. Ale na szczęście nie miałem nic więcej do roboty, jak tylko osunąć się ze skraju przepaści w czarny, głęboki, błogi sen…

Ostry dzwonek telefonu bezlitośnie położył temu kres. Dzwoniła pani Woodward. Wskutek napięcia mówiła z silnym akcentem charakterystycznym dla Lancashire. Na wieść, że nie spotkało Elżbiety żadne straszne nieszczęście, w jej głosie zabrzmiała ujmująca ulga.

– To ja nie czuję się dobrze – powiedziałem. – Żona pobędzie parę dni w klinice. Zechce zadzwonić pani później, wtedy powiem, kiedy wróci…

Odłożyłem słuchawkę na widełki i ruszyłem do łóżka. Zrobiłem dwa kroki, ziewnąłem i pomyślałem, czy by nie kazać Ronceyowi sprowadzić żonę i synów. A może powinienem zawiadomić Ondroya, żeby złagodził zaostrzone środki bezpieczeństwa? Postanowiłem nic nie zmieniać. Do gonitwy pozostała tylko doba. Strzeżonego Pan Bóg strzeże. Nawet jeśli Vjoersterod nie żył, to przecież został jeszcze Charlie Boston.

Nie chodziło o to, że Tomcio Paluch może wygrać. Po trudach i tarapatach związanych z dostarczeniem go na miejsce miał niewielkie szanse na zwycięstwo, bo atak kolki na pewno go osłabił. A zatem Boston mógł na nim zarobić tak, jak gdyby unieszkodliwili go zgodnie z planem.

Przemierzyłem z powrotem dzielącą mnie od telefonu odległość dwóch kroków i po zasięgnięciu języka w informacji, połączyłem się z Birmingham.

– Pan Boston?

– Tak.

– Mówi James Tyrone.

W słuchawce zaległa osłupiała cisza, przerywana ciężkim sapaniem.

– Jakie opłaty oferuje pan za Tomcia Palucha? – spytałem. Zamiast odpowiedzi usłyszałem coś pośredniego pomiędzy chrząknięciem a burknięciem.

– Koń wystartuje – oświadczyłem.

– Tak się panu zdaje – odparł. Miał ordynarny, złośliwy głos. Był ordynarnym, złośliwym człowiekiem.

– Niech pan nie liczy na Rossa i Vjoersteroda – powiedziałem nie zrażony. – Już się nie odezwą. Bidule obaj nie żyją.

Odłożyłem słuchawkę, nie czekając, jak na to zareaguje. Poczułem w sobie dość sił, żeby zdjąć marynarkę. Dobrnąłem do łóżka i przekonałem się, że wciąż tam na mnie czeka przyjazna przepaść. Nie kazałem jej dłużej czekać.

Po dłuższym czasie obudziłem się spragniony, czując, że język mam zapuchnięty i obłożony. Działanie nepenthe ustało. Ciążyły mi ramiona, sztywne, obolałe i dolegliwe. Było to nieznośne. Tak jak każdy ból. Panowały ciemności. Spojrzałem na fosforyzujący zegarek. Plus minus czwarta. Przespałem dwanaście godzin.

Ziewnąłem. Spostrzegłem, że mózg przestał mi reagować tak, jakby był posiniaczony, i z otrzeźwiającym przerażeniem przypomniałem sobie, że nie napisałem jeszcze artykułu dla „Famy”. Zapaliłem światło i pociągnąłem łyk mikstury Tonią, a kiedy poskutkowała, przyniosłem sobie notatnik, ołówek i filiżankę kawy. Poprawiłem poduszki, wsunąłem się pod koc i rozdmuchałem skandal dla Jana Łukasza.

– Radcy prawni wpadną w szał – powiedział.

– Tak jak zaznaczyłem, przywódca gangu zginął w tym tygodniu, a przepisy dotyczące zniesławień odnoszą się tylko do osób żyjących – odparłem. – Umarli nie mogą wnosić pozwu do sądu. Nie może zrobić tego nikt w ich imieniu. Nie można też oskarżyć i postawić przed sądem umarłych. Przynajmniej nie na tym świecie. A więc ich uczynków nie może objąć zatajenie dla dobra śledztwa. Tak czy nie?

– Nie cytuj mi tu maksym „Famy”, chłopcze. Stosowałem się do nich, kiedy ty jeszcze raczkowałeś – rzekł Jan Łukasz i wziął mój maszynopis, jakby go parzył.

– Skamieniali ze strachu właściciele koni mogą wreszcie wyjść z ukrycia – odczytał na głos. – Nadszedł kres rządów terroru i skandaliczna afera z wycofanymi faworytami wyjdzie na jaw ze wszystkimi szczegółami.

Przysłuchując się, Derry uniósł głowę, uśmiechnął się do mnie szelmowsko i powiedział:

– Nasz wolny strzelec znów wali z grubej rury?

– Inaczej życie staje się nudne – odparłem.

– Nie dla wszystkich.

Jan Łukasz otaksował mnie spojrzeniem.

– Wyglądasz tak, jakby to raczej w ciebie celowano. Domyślam się, że ten błędny wzrok to skutki dnia spędzonego na rozbijaniu samochodów. – Stuknął kciukiem w mój artykuł. – Czy tego nie wymienionego z nazwiska bandytę wyssałeś z palca, czy rzeczywiście był ktoś taki? A jeśli tak, to kto to?

Gdybym mu nie powiedział, to Mike de Jong z konkurencyjnej gazety mógłby się w tym wszystkim połapać i opublikować artykuł stawiający kropki nad „i”, a tego Jan Łukasz by mi nigdy nie darował. Poza tym znikł powód nakazujący mi utrzymanie znanych mi faktów w tajemnicy.

– Obywatel RPA nazwiskiem Vjoersterod, który zginął wczoraj wieczorem w drugiej z tych katastrof samochodowych – oznajmiłem.

Dosłownie szczęki im opadły.

– Bom… ba!!! – zawołał Derry.

Opowiedziałem im prawie o wszystkim. Nie wspomniałem ani słowa o Gail ani pałce Rossa, ale napomknąłem o groźbie wobec Elżbiety. Pominąłem jazdę po pijaku i zaciśnięcie rąk na oczach Rossa. Opisałem wydarzenia sucho i rzeczowo. Nie powiedziałem, ile mnie to kosztowało.

Jan Łukasz przemyślał to sobie i jeszcze raz przeczytał mój artykuł.

– Kiedy się wie, co pominąłeś, to co napisałeś, wypada blado. Ale myślę, że wystarczy. Zrobi swoje, wszyscy się dowiedzą, że koniec kłopotów i znów można bezpiecznie zawierać zakłady przedterminowe, wyłącznie dzięki „Famie”, która przeprowadziła śledztwo w tej sprawie.

– W końcu o to nam przecież chodziło.

– Kupujcie „Famę”, waszą mścicielkę – powiedział na wpół ironicznie Derry. – Specjalność: rozbijanie gangów.

Uznając ten dowcip za niesmaczny, Jan Łukasz spojrzał na niego kwaśno, jak zwykle traktując posłannictwo „Famy” z niewzruszoną powagą. Poprosiłem go, żeby zadzwonił do znajomego bukmachera i dowiedział się, jak wyglądają zakłady przed Pucharem Latarnika, na co, ze zdziwioną miną, ale bez słowa komentarza, wykręcił numer. Zadał pytanie, wysłuchał z rosnącą uwagą odpowiedzi i zanotował jakieś liczby. Po skończeniu rozmowy ściągnął usta, jakby chciał gwizdnąć, i potarł grdykę.

– Mówi, że od wczorajszego popołudnia Charlie Boston zabiega o postawienie na Tomcia Palucha około pięćdziesięciu tysięcy funtów u innych bukmacherów. Z powodu twoich artykułów i naszej akcji ochrony konia, wszyscy czują, że sprawa mocno śmierdzi, i są w kropce, czy przyjmować zakłady, czy nie. Przyjmuje je tylko kilka największych przedsiębiorstw totka.

– Jeżeli Boston nie zdoła postawić forsy u innych, a Tomcio Paluch wygra, to przepadnie z kretesem, ale jeżeli Tomcio Paluch przegra, to zgarnie do kieszeni zarówno działkę własną jak i Vjoersteroda, i wyjdzie na tym lepiej, gdybyśmy nic nie robili – powiedziałem. – Jeżeli uda mu się postawić tę forsę u innych, a Tomcio Paluch wygra, to będzie się cieszył, a jeżeli postawi i Tomcio Paluch przegra, to wyrzuci w błoto wszystkie pieniądze, dla których popełniono te przestępstwa.

– Trudny wybór – orzekł Derry. – Że tak powiem, na czworo babka wróżyła.

– Czy to możliwe, żeby wiedział o ataku kolki? – spytał Jan Łukasz.

Po rozważeniu tej kwestii doszli do wniosku, że skoro chce postawić na konia u innych, to nie wie. Jan Łukasz zadzwonił jeszcze raz do tego samego znajomego bukmachera i doradził mu, żeby przyjął od Bostona tyle pieniędzy, ile może.

– No, a potem okaże się, cholera, że wszystkie inne konie odpadły, a Tomcio Paluch wygrał – powiedział ponuro, odkładając słuchawkę.

Wraz z Derrym pojechałem specjalnym pociągiem na wyścigi do Heathbury Park. Niebiosa sprzyjały organizatorom i fundatorom Pucharu Latarnika. Mroźny poranek był słoneczny i bezwietrzny, wprost wymarzony. Derry powiedział, że tak piękna pogoda z pewnością ściągnie tłumy i że, jego zdaniem, wygra Zygzak. Zwrócił uwagę na mój chory wygląd. Odparłem, że i tak wyglądam lepiej niż wczoraj. Dojechaliśmy do celu jak zwykle w duchu wzajemnej życzliwości i pomyślałem bez związku, czemu nie przeistoczyła się ona dotąd w trwałą przyjaźń.

To pierwsze słusznie przewidział. Tor Heathbury Park pękał w szwach. Wstąpiłem najpierw do biura Ondroya, sąsiadującego z pokojem, w którym ważono dżokejów, i zastałem tam tłumek ludzi, czekających, żeby zamienić z nim słowo, ale zauważył mnie w ciżbie i przywołał zapraszającym gestem.

– Cześć – powiedział obracając się w fotelu, żeby pogadać ze mną na boku. – Znów miałem kłopoty przez twojego narowistego pupila… ten Roncey to istna zaraza.

– Co zrobił?

– Zjawił się dziś o dziesiątej gotów się wściec, gdyby koń przyjechał choć minutę po dwunastej, a kiedy się dowiedział, że już tu jest, to też się wściekł i miał pretensje, że go nie zawiadomiono.

– Nie ma łatwego charakteru – przyznałem.

– To jeszcze nie wszystko. Około ósmej rano zadzwonił do mnie strażnik, że kręci się tu facet i chce się dostać do środka. Zaproponował mu jedną łapówkę, potem drugą, większą, i próbował też wśliznąć się niepostrzeżenie, kiedy strażnik kłócił się z którymś ze stajennych. Wyskoczyłem więc z domu na zwiad i rzeczywiście, jakiś przysadzisty osobnik obchodził od tyłu zabudowania stajenne szukając nie strzeżonego wejścia. Zaprowadziłem go przed stajnię i strażnik poświadczył, że to ten sam gość, więc spytałem go, kim jest i czego chce. Nie odpowiedział. Twierdził, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Puściłem go. Nic mu nie mogłem zrobić.

– Szkoda.

– Chwileczkę. Kiedy się oddalił, podchodzi do mnie kierownik toru i z miejsca pyta: „A co tu robi Charlie Boston?”

– Co takiego?

– Właśnie. Myślałem, że to nazwisko coś panu powie. Ale jeżeli chciał dopaść Tomcia Palucha, to zabierał się do tego wyjątkowo niezręcznie.

– Ani sprytu, ani krzepy – powiedziałem. Spojrzał na mnie z wyrzutem.

– Jeżeli to tylko Charlie Boston zagrażał Tomciowi Paluchowi, to czy pan odrobinę nie przesadził?

– Proszę przeczytać kolejny odcinek mojego sensacyjnego serialu w „Famie” – odparłem kpiarsko.

Roześmiał się i odwrócił na dobre do niecierpliwiącej się kolejki. Wyszedłem na wybieg dla koni rozmyślając o Bostonie i jego daremnych próbach dotarcia do konia. O Bostonie, który myślał za pomocą mięśni. W dodatku nie swoich, a cudzych. Kiedy jego chłopcy poszli na chorobowe, a Vjoersterod i Ross przenieśli się na tamten świat, został sam, bezbronny jak ostryga po otwarciu muszli.

Możliwe też, że ogarnęła go desperacja. Skoro usiłował przenieść pięćdziesiąt tysięcy funtów do innych bukmacherów, straciłby jak nic dziesięć razy tyle – ponad pół miliona – gdyby Tomcio Paluch wygrał. Krach nie z tej ziemi. Ewentualność wywołująca popłoch i skłaniająca do lekkomyślności z coraz gwałtowniejszą siłą, w miarę zbliżania się terminu gonitwy.

Doszedłem do wniosku, że Roncey powinien dzielić ze mną troskę o bezpieczeństwo konia i zacząłem go wypatrywać w tłumie. Rozglądając się na boki, skręciłem za róg i omal nie wpadłem na kogoś, kto stał przy tablicy „Wyniki z innych torów”. Już miałem przeprosić, kiedy spostrzegłem, kto to jest.

Gail.

Najpierw zobaczyłem w jej oczach zaskoczeniem a potem niepewność. Bardzo możliwe, że po mnie było widać to samo. Bardzo możliwe, że nasze spotkanie wstrząsnęło nią do głębi, tak jak i mną. Jednak gdybym się chwilę nad tym zastanowił, mógłbym przewidzieć, że przyjedzie na Puchar Latarnika, żeby zobaczyć, jak pobiegnie koń jej wuja.

– Ty? – odezwała się nieśmiało, tracąc nieco ze zwykłej pewności siebie.

– A to ci niespodzianka – odparłem beztrosko, choć wcale się tak nie czułem.

– Spodziewałam się, że cię zobaczę – powiedziała. Gładkie, kruczoczarne włosy Gail lśniły w słońcu, którego promienie złociły rysy jej miedzianobrązowej twarzy. Usta, które kiedyś całowałem, były różane. Ciało, które tak lubiłem nagie, okrywał turkusowy płaszcz. To już tydzień, pomyślałem bez uczucia. To już tydzień odkąd wyszedłem z pokoju hotelowego, zostawiając ją w łóżku.

– Wuj z ciotką przyjechali? – spytałem.

Towarzyska pogawędka. Ukrywanie rany, która nie zaczęła się jeszcze nawet zabliźniać. Nie powinienem w ogóle zostać zraniony. Sam sobie byłem winien. Nie miałem prawa się skarżyć.

– Są w barze. Gdzieżby indziej – odparła.

– Napijesz się czegoś? Potrząsnęła głową.

– Chcę się… wytłumaczyć. Widzę, że wiesz… muszę to wyjaśnić.

– Nie ma potrzeby. A może kawy?

– Posłuchaj.

Zesztywniałem cały, czując, że nawet usta same mi się zacięły. Zmusiłem się, żeby je rozerwać i narzuciłem sobie spokój.

– Dobrze.

– Czy już… czy twoja żona się z tobą rozwiedzie?

– Nie.

– Ach taaak – odparła z przeciągłym westchnieniem. – Wobec tego przepraszam, jeżeli miałeś przeze mnie nieprzyjemności. Ale dlaczego kazała cię śledzić, jeśli nie chce się z tobą rozwieść?

Spojrzałem na nią. Moja rana w okamgnieniu się podgoiła.

– O co chodzi – spytała. Odetchnąłem głęboko.

– Opowiedz mi, co się stało, kiedy się rozstaliśmy. Opowiedz mi o człowieku, który mnie śledził – poprosiłem.

– Zagadnął mnie na ulicy tuż przed hotelem.

– Jak wyglądał?

– Wydał mi się trochę dziwny. Jak by tu powiedzieć… sama nie wiem… zbyt wytworny, to jest chyba właściwe określenie, jak na prywatnego detektywa. Miał na przykład ubranie szyte na miarę. Zwróciłam też uwagę na nietutejszą wymowę i żółtawą cerę. Wysoki. Gdzieś około czterdziestki.

– Co powiedział?

– Powiedział, że twoja żona chce się rozwieść i że on się tym zajmuje. Poprosił mnie o… namacalny dowód.

– Rachunek z hotelu?

Skinęła głową, unikając mojego wzroku.

– Zgodziłam się po niego wrócić – powiedziała.

– Dlaczego to zrobiłaś? Nie odpowiedziała.

– Zapłacił ci za to?

– Mój Boże, Ty – wybuchnęła. – A czemu nie? Potrzebowałam tych pieniędzy. Widzieliśmy się tylko trzy razy, a przecież nie jesteś lepszy ode mnie, żyjesz z żoną tylko dlatego, że jest bogata.

– Tak – odparłem. A ile ci dał?

– Zaproponował mi pięćdziesiąt funtów i kiedy już się oswoiłam z myślą, że mi zapłaci, powiedziałam mu, żeby się zastanowił, bo twoja żona ma tyle pieniędzy, że stać ją na zapłacenie większej sumy za swoją wolność.

– I co potem?

– Powiedział, że jeżeli dostarczę mu wyczerpujących i wymownych informacji, podwyższy znacznie zapłatę.

– Umilkła, po czym trochę z zażenowaniem, a trochę wyzywająco, dodała: – Zgodził się w końcu zapłacić” mi tysiąc funtów.

Parsknąłem głośno, jakbym miał się roześmiać.

– Twoja żona nic ci nie mówiła? – spytała.

Potrząsnąłem przecząco głową.

– To chyba niemożliwe, żeby miał przy sobie tyle gotówki

– powiedziałem. – Zapłacił ci czekiem?

– Nie. Spotkaliśmy się później, pod moją szkołą, i wręczył mi brązową torbę z uszami… Piękne nowe banknoty, w paczkach. Dałam mu rachunek i powiedziałam mu… wszystko, co wiedziałam.

– Tak.

– Dlaczego zapłacił mi aż tyle, skoro ona nie chce rozwodu? – Ponieważ nie odpowiadałem, mówiła dalej. – Nie chodziło mi tylko o pieniądze… Myślałam, że ona chce się z tobą rozwieść, więc dlaczego, do diabła, miałabym ją powstrzymywać. Zapowiedziałeś, że jej nie opuścisz, ale gdyby to jej zechciało się porzucić ciebie, byłbyć wolny i moglibyśmy mieć dla siebie więcej niż kilka niedziel…

Pomyślałem, że być może kiedyś rozśmieszy mnie ironia tej sytuacji.

– To nie moja żona ci zapłaciła – odparłem. – Zapłacił ci ten człowiek. Nie zbierał dowodów zdrady, żeby moja żona mogła wystąpić o rozwód, ale po to, żeby mnie szantażować.

– Och! – jęknęła. – Och, nie, Ty! Mój Boże, tak mi głupio, przepraszam. – Oczy rozszerzyły jej się raptownie. – Więc pomyślałeś… pomyślałeś chyba… że cię sprzedałam!

– Niestety tak, byłem niemądry – powiedziałem przepraszająco.

– Wobec tego jesteśmy kwita – oznajmiła. Raz-dwa odzyskała pewność siebie. – Ile od ciebie wyciągnął? – spytała z pewną troską, ale bez szczerego zaniepokojenia.

– Nie żądał pieniędzy. Chciał, żebym co tydzień pisał dla „Famy” artykuł pod jego dyktando.

– Coś takiego. No, to chyba nie takie trudne.

– Robiłabyś projekty sukienek, gdyby wymuszono je na tobie groźbą?

– Ach.

– Właśnie. Ach! Dlatego sam powiedziałem o tobie żonie. Musiałem.

– I co… co ona na to?

– Zmartwiła się – odparłem krótko. – Przyrzekłem więcej się z tobą nie spotykać. Rozwodu nie będzie.

Wolno uniosła i opuściła ramiona.

– A więc to koniec – powiedziała.

Odwróciłem od niej wzrok, starając się opanować przeraźliwy żal, że to już koniec. Jutro była niedziela. Jutro była niedziela i mogłem ją spędzić jak chciałem, a niczego w świecie nie pragnąłem tak bardzo, jak ujrzeć Gail nagą i utulić ją do siebie, gładką i ciepłą, w półmroku…

– A więc dlatego ten człowiek wydał mi się taki nieprzyjemny, bo to szantażysta – powiedziała w zamyśleniu.

– Nieprzyjemny? Zachowuje się zwykle uprzedzająco grzecznie.

– Rozmawiał ze mną, jakbym była jakimś pełzającym robakiem. Nigdy bym mu nic nie powiedziała… tylko za pieniądze.

– Biedna Gail – powiedziałem współczująco. – On przyjechał z RPA.

Pojęła w czym rzecz i w jej oczach zapaliła się wściekłość.

– Teraz rozumiem. Obrzydliwy Afrykaner! Gdybym wiedziała, nigdy bym na to nie poszła. Naprawdę żałuję, że się na to zgodziłam.

– Nie pleć głupstw – przerwałem jej. – Ciesz się, że go tyle kosztowałaś.

Ochłonęła i roześmiała się.

– Ja przecież w życiu nie byłam w Afryce – powiedziała.

– Nie rozpoznałam jego wymowy, w ogóle się nad nią nie zastanawiałam. Idiotyczne, co?

Podszedł do nas jakiś bywalec w tweedowym garniturze w kratę i poprosił, żebyśmy się odsunęli, bo chce przeczytać wiadomości na tablicy za naszymi plecami. Odeszliśmy kilka kroków dalej i przystanęliśmy.

– A więc będziemy się czasem widywać na wyścigach – powiedziała.

– Pewno tak.

Przyjrzała się dokładnie mojej twarzy i spytała:

– Jeżeli naprawdę masz na to ochotę, to dlaczego… dlaczego jej nie rzucisz?

– Nie mogę.

– Ale moglibyśmy… przecież chcesz być ze mną. Wiem, że chcesz. Pieniądze to nie wszystko.

Uśmiechnęła się krzywo. A jednak mimo wszystko coś dla niej znaczyłem, skoro zdobyła się, żeby to powiedzieć.

– Będziemy się czasem widywać – powtórzyłem jak automat. – Na wyścigach.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Ronceya złapałem, gdy wychodził z jadalni, i zawiadomiłem go, że Tomciowi Paluchowi bynajmniej nie przestało grozić niebezpieczeństwo.

– Przecież tu dojechał – wycedził.

– Dojechał dzięki nam – przypomniałem mu. – A do gonitwy mamy jeszcze dwie godziny.

– Co, według pana, mam robić? Trzymać go za rękę?

– Nie zaszkodziłoby – odparowałem.

Jak zwykle stoczył wewnętrzną walkę, w której instynkt agresji pchał go do niezależności, a rozsądek nakazywał dojście do porozumienia.

– Peter może posiedzieć przy boksie w stajniach – powiedział niechętnie.

– A gdzie on teraz jest?

– Kończy lunch – odparł, wskazując ręką za siebie.

– Jeżeli nie ma przepustki dla stajennych, to sam pan musi go tam wprowadzić.

Burknął coś i zgodził się, po czym wrócił po syna. Poszedłem z nim do zabudowań stajennych i wypytałem strażnika przy bramie, który powiedział mi, że próbowało się dostać do środka tylu, co zwykle, ale nie gość, którego odprawił rano. Pułkownik Ondroy kazał mu złapać faceta za kołnierz i zamknąć go w magazynie, gdyby znów się tu pokazał i zaczął węszyć.

Uśmiechnąłem się z aprobatą i wszedłem do stajni z Ronceyem przyjrzeć się koniowi. Stał cierpliwie w boksie, z przekrzywionym biodrem, dając odpocząć tylnej nodze. Kiedy otworzyliśmy drzwi, odwrócił leniwie łeb i łypnął na nas spokojnym okiem. Wypisz wymaluj koń nie przygotowany do biegu, ani trochę nie podekscytowany, wyglądający tak, jakby mu nie zależało na zdobyciu Złotego Pucharu Latarnika.

– Czy zawsze zachowuje się tak przed gonitwą? – spytałem. – Wygląda jakby go odurzono narkotykiem.

Roncey popatrzył na mnie z przestrachem i pośpieszył do łba swojego pupila. Zajrzał mu w pysk i w oczy, obmacał szyję i nogi, trącił butem małą kupkę odchodów i przyjrzał im się uważnie. Potrząsnął głową.

– Jaki tam narkotyk. Nie widzę nic podejrzanego – powiedział.

– Nigdy się nie denerwował – odezwał się Peter. – Ma to po przodkach.

Po jego wyglądzie można by sądzić, że jego przodkowie ciągnęli wózki z mlekiem. Powstrzymałem się przed wypowiedzeniem tego na głos. Wyszedłem na wybieg z Ronceyem i wymogłem na nim, że jeżeli zgodzi się na to kierownictwo wyścigów, to osiodła konia nie w boksach do siodłania, ale w stajni.

Kierownictwo, w skład którego wchodził Erie Youll, nie miało żadnych obiekcji. Przykazano tylko, żeby Tomcio Paluch odbył przepisową trzykrotną rundę po padoku tak, aby publiczność mogła go sobie obejrzeć bez dżokeja, ale pozwolono, żeby szedł kilka kroków od ogrodzenia, prowadzony i pilnowany przeze mnie i Petera.

– To tylko strata czasu – burknął Roncey. – Nikt tam nie będzie niczego próbował.

Pierwsze dwie gonitwy obejrzałem z trybuny prasowej, a dzielącą je przerwę wykorzystałem na przechadzkę bez celu w tłumie, przekonując sam siebie, że nie robię tego wcale, by choć przelotnie ujrzeć Gail.

Nigdzie jej nie zauważyłem. Natomiast wpadł mi w oko Dermot Finnegan. Karłowaty irlandzki dżokej umyślnie przeciął mi drogę, odsłaniając szczerbate zęby w szerokim uśmiechu. Zobaczyłem, że jest ubrany w barwy właściciela konia, jakby za chwilę miał startować w gonitwie. Kurtkę miał z przodu umyślnie rozpiętą. Uprzytomniłem sobie wreszcie, do kogo należy fioletowa gwiazda na tle w różowe i białe poprzeczne pasy, a kiedy spostrzegł moje zdumienie, zaśmiał się.

– Jak Bozię kocham, też nie mogę w to uwierzyć, tak jak pan – powiedział. – Ale to fakt, dostałem swoją wielką szansę, pojadę na głównym asie mojego komendanta i jeżeli nawalę, niech Bóg mi przebaczy, boja sobie tego nie daruję.

– Nie nawali pan.

– Zobaczymy – powiedział wesoło. – Wspaniale mnie pan opisał w tym magazynie. Bardzo panu dziękuję. Kiedy przyszedł zaniosłem go komendantowi, ale powiedział mi, że już to czytał. I wie pan, nie dałbym głowy, czy to nie przez ten artykuł przyszło mu na myśl, żeby posadzić mnie na Rockville’a, kiedy dwóch innych poharatało się w czwartek. I za to też panu bardzo dziękuję.

Kiedy powiedziałem o tym Derry’emu na trybunie prasowej podczas drugiej gonitwy, tylko wzruszył ramionami.

– Jasne, że jedzie na Rockville’u. Nie czytasz gazet?

– Wczoraj nie czytałem.

– Ach tak. Tym razem to szczyt jego możliwości. Rockville to trudny koń, nawet dla najlepszych dżokejów, a Dermot się do nich nie zalicza – powiedział Derry, czyszcząc zawzięcie szkła lornetki. – Znajomy bukmacher Jana Łukasza przyjął widocznie znaczną część tych pięćdziesięciu tysięcy Bostona, bo typowania Tomcia Palucha spadły na łeb na szyję i zamiast sto do ośmiu wynoszą zaledwie cztery do jednego. Jak na takiego konia, kurs Tomcia Palucha jest idiotyczny, ale co na to poradzisz.

Przeprowadziłem małe obliczenie. Jeżeli Boston przyjmował zakłady w stosunku dziesięć lub dwanaście do jednego, a udało mu się je przenieść do innego bukmachera po kursie tylko cztery do jednego, wobec tego została mu do wyrównania wielka różnica kursów sześć lub osiem do jednego. Gdyby Tomcio Paluch wygrał, właśnie w takim stosunku musiałby wypłacić wygrane, co i tak dawało w sumie ponad ćwierć miliona funtów i oznaczało, że byłby zmuszony sprzedać sieć kolektur, aby spłacić dług. Głupi Boston – najpierw zadaje się z wielkimi macherami, a potem spłukuje się do suchej nitki.

Nie pokazał się na wybiegu. Roncey osiodłał swojego konia w stajni i przyprowadził go od razu na padok niedługo przed dosiadem koni przez dżokejów. Peter prowadził konia za uzdę, a ja szedłem równo z jego zadem. Nikt jednak nie wychylił się przez ogrodzenie, żeby oblać go kwasem. Nikt jednak nie okazał żadnych złych zamiarów.

– A nie mówiłem? – burknął Roncey. – Tyle zamieszania i krzyku.

Oddał dżokejowi konia, klepnął Tomcia Palucha po zadzie i odszedł pośpiesznie, żeby zająć dobre miejsce na trybunie dla trenerów. Peter wyprowadził konia z padoku na tor, puścił go i Tomcio Paluch pokłusował beztrosko długim, nonszalanckim krokiem, tak nie pasującym do jego wyglądu. Odetchnąłem z ulgą i wróciłem na trybunę prasową, żeby razem z Derrym obejrzeć gonitwę.

– Tomcio Paluch jest faworytem – powiedział. – Na drugim miejscu Zygzak, a po nim Rockville. Spodziewam się, że Zygzak wygra w cuglach.

Podniósł lornetkę do oczu i obserwował konie tłoczące się na starcie. Nie zabrałem ze sobą lornetki, bo przekonałem się, że przyczepiony do niej pasek nieznośnie uciska bolesne miejsca. Brakowało mi jej tak, jak ślimakowi czułek. Start do Pucharu Latarnika znajdował się ćwierć mili od trybun. Skupiłem uwagę na barwnych strojach dżokejów, ale zdołałem rozpoznać tylko cztery.

– Ki diabeł…! – wykrzyknął raptem Derry.

– Tomcio Paluch – powiedziałem z obawą.

Byle nie teraz. Nie na samym starcie. Jak mogłem nie przewidzieć… nie postawić tam kogoś… No, ale było to przecież tak widoczne miejsce, tylu ludzi szło obejrzeć start… Gdyby ktoś chciał tam właśnie zaszkodzić koniowi, miałby świadków bez liku.

– Ktoś uczepił się jego cugli. Nie, odciągnięto go. Boże święty… – Zdumiony Derry parsknął śmiechem. – Nie do wiary. Po prostu nie do wiary.

– Co się tam dzieje? – dopytywałem się. Widziałem tylko ustawiające się spokojnie w szeregu przed linią startu konie, wśród których jakimś cudem znalazł się również Tomcio Paluch, a w tłumie po drugiej stronie ogrodzenia jakieś poruszenie.

– To Ronceyowa… Tak, na pewno ona. Żadna inna tak nie wygląda… Tarza się po trawie z jakimś grubaskiem… szamoczą się. Odciągnęła go od Tomcia Palucha… widać same ręce i nogi… – Ze śmiechu mowę mu odjęło. – Są z nią jej synowie… zwalili się na tego biedaczynę i zrobili młyn jak w rugby…

– Stawiam sto do jednego, że ten biedaczyna to Charlie Boston – powiedziałem ponuro. – I jeżeli to Ronceyowa, a nie „Fama” ocaliła konia, Roncey będzie nam to wypominał do końca życia.

– Do diabła z Ronceyem – powiedział Derry. – Poszły. Sznur koni wyrwał naprzód, zmierzając do pierwszej przeszkody. Siedemnastu konkurentów, dystans trzy i pół mili, a dla zwycięzcy złoty puchar i czek na okrągłą sumkę.

Jeden z nich runął na pierwszej przeszkodzie. Nie Tomcio Paluch, którego biało-czerwone szewrony podrygiwały w pędzie w tylnej grupie. Nie Zygzak, już wysunięty na czwartą pozycję, z której zazwyczaj wygrywał. Nie Egocentryk, przewodzący stawce przed trybunami, by dostarczyć Huntersonom chwili chwały. Nie Rockville pod Finneganem walczącym o swoją karierę w potyczce z koniem, żeby nie dać mu się ponieść.

Konie przeskoczyły rów z wodą przed trybunami. Tłum jęknął, kiedy jeden z nich rozbryzgał wodę wpadając do rowu zadnimi nogami. Dżokej w pomarańczowo-zielonym stroju wyleciał z siodła i przekoziołkował po torze.

– Ten koń zawsze się kąpie – skomentował beznamiętnie Derry. – Powinni go zachować wyłącznie na płotki.

Ani głos, ani ręce nie drżały mu z emocji. Nic go nie kosztowało doprowadzenie Tomcia Palucha na ten tor. Mnie kosztowało aż nadto.

Konie minęły pierwszy zakręt i zaczęły okrążenie. Miały przed sobą jeszcze dwie długości toru. Nie spuszczałem oka z Tomcia Palucha, spodziewając się, że upadnie albo zostanie z tyłu i dżokej zatrzyma go, albo z powodu osłabienia po kolce nie ukończy biegu.

Konie wzięły drugi zakręt i przeskoczyły na prostej trzy płoty, biegnąc ku trybunom. Nadal prowadził Egocentryk. Zygzak utrzymywał się na czwartej pozycji. Finnegan panował jako tako nad Rockvillem gdzieś w środku stawki, a Tomcio Paluch biegł w dalszym ciągu, wcale nie ostatni.

Rów z wodą. Zygzak potknął się, wyrównał krok i biegł dalej. Ale już nie jako czwarty. Jako szósty albo siódmy. Tomcio Paluch wziął rów z wodą ciężko, bez gracji właściwej Egocentrykowi, ale za to dwa razy szybciej. Przesunął się o dwa miejsca do przodu.

Konie znów oddaliły się od trybun.

– Tomcio Paluch już się wyżyłował – skomentował ze spokojem Derry.

– Cholera – powiedziałem.

Dżokej mocno pracował rękami, ponaglając konia. Na próżno. A do przebiegnięcia zostało jeszcze pół dystansu.

Zamknąłem oczy. Natychmiast przygniotło mnie uczucie, że jestem sponiewierany i wycieńczony. Marzyłem o miękkim posłaniu, na którym przespałbym chętnie cały tydzień, uciekając od nużących trosk, udręk i rozczarowań, jakie niosło mi życie. Tydzień samotności, żeby dojść do siebie. Tydzień do nabrania choć trochę sił i ochoty do życia. Przydałby mi się co najmniej tydzień. A mogłem się spodziewać najwyżej jednego dnia.

– Jeden z koni upadł przy skoku przez płot. – Rozlegający się przez głośniki komentarz spikera wyścigów sprawił, że raptownie otworzyłem oczy. – Upadł jeden z prowadzących. To chyba Egocentryk… tak, Egocentryk leży…

Jakże mi żal Huntersonów. I Harry’ego, i Sary. Gail.

Nie chciałem o niej myśleć. Nie mogłem znieść myśli o niej i nie mogłem ich powstrzymać.

– Tomcio Paluch biegnie dalej – powiedział Derry. Biało-czerwone szewrony oddaliły się na tyle, że nie było ich wyraźnie widać.

– Odrobił trochę – rzekł Derry. – Znów dołączył do stawki. Konie przeskoczyły ostatni płot po drugiej stronie toru i weszły w łagodny zakręt poprzedzający prostą, już w bardzo rozciągniętym szyku, z dużymi przerwami dzielącymi poszczególne grupki. Parę biegło chwiejnym krokiem kilkadziesiąt jardów w tyle. Tłum podniósł ryk, przez który przebił się głos spikera.

– I oto Zygzak wychodzi na prowadzenie… rozpoczynając wspaniały finisz…

– Zygzak oderwał się od reszty – skomentował spokojnie Derry. – Zupełnie ich zaskoczył.

– A Tomcio Paluch – spytałem.

– Dość daleko. Ale wciąż drałuje. Trudno się po nim więcej spodziewać.

Zygzak wziął pierwszy płot na prostej o pięć sekund przed resztą stawki.

– Mknie jak wicher – powiedział Derry. Wybaczyłem mu rozpierające go zadowolenie. W swoim artykule typował Zygzaka na zwycięzcę. Zawsze to miło trafić w dziesiątkę. – Tomcio Paluch jest w drugiej grupie. Widzisz go? Nawet jeżeli nie wygra, to się nie skompromitował.

Zygzak przeskoczył przedostatni płot ze sporą przewagą, ścigany przez cztery konie biegnące mniej więcej łeb w łeb, nieco dalej galopował Tomcio Paluch, a za nim pozostała szóstka koni, które nie odpadły z gonitwy. Gdyby nawet trzeba było zadowolić się taką kolejnością, przedterminowi totkowicze mieli przynajmniej na co popatrzeć i nie wyrzucili pieniędzy całkiem w błoto.

Dwadzieścia jardów przed ostatnim płotem było jasne, że Zygzak źle na niego najeżdża. Dżokej zawahał się fatalnie, niepewny, czy zmusić go do wydłużenia kroku i wcześniejszego odbicia się, czy też ściągnąć cugle po to, żeby zrobić dodatkowy krok tuż przed skokiem. W końcu nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie. Po prostu zdał się na konia. Niektóre konie to lubią. Inne natomiast lubią być kierowane. Zygzak wpadł na płot jak pozbawiony steru okręt, odbił się za późno i za blisko, walnął w płot przednimi nogami, aż go zarzuciło w powietrzu, wymachując kopytami runął na murawę i nagrodził swojego jeźdźca w pełni zasłużonym twardym lądowaniem.

– Cholerny idiota! – powiedział Derry, z wściekłością opuszczając lornetkę. – Pierwszy z brzegu nowicjusz spisałby się lepiej.

Obserwowałem Tomcia Palucha. Cztery wyprzedzające go konie przeskoczyły ostatni płot. Jeden z koni zboczył, żeby ominąć Zygzaka i jego leżącego na wznak dżokeja, i zderzył się mocno z koniem biegnącym obok. Oba zupełnie straciły równowagę, a któryś z dżokejów spadł. Kiedy Tomcio Paluch oddalał się od płotu, wychodząc na prostą, znajdował się na trzeciej pozycji.

Tłum ryknął.

– Ma szansę – krzyknął Derry. – Nawet teraz. Tomcio Paluch nie mógł przyspieszyć. Biegł jednostajnie, niskim ciężkawym krokiem i na nic się nie zdawały wszelkie ponaglenia dżokeja. Ale jeden z dwóch wyprzedzających go koni słabł i zataczał się z wysiłku. Tomcio Paluch zbliżał się do niego jard po jardzie, ale celownik był coraz bliżej, a w przodzie jeszcze jeden koń. Spojrzałem na prowadzącego konia, dopiero teraz przyglądając mu się uważnie. Dżokej w kurtce w różowe i białe pasy jechał jak szatan, a pod nim prężyły się w pędzie brązowe, świetnie wytrenowane mięśnie. Finnegan na Rockville’u, dzierżący w garści całą swoją przyszłość.

Kiedy mu się przyglądałem, śmignął nieodwołalnie przez celownik i nawet z trybun było widać szeroki irlandzki uśmiech rozbłyskujący jak słońce.

Trzy długości za nim wyścigowa dusza Tomcia Palucha pokonała przebytą kolkę, zapewniając mu drugie miejsce. Koń z prawdziwego zdarzenia, pomyślałem z wdzięcznością. Wart mojej fatygi. A przynajmniej do pewnego stopnia.

– Teraz tylko brakuje, żeby ktoś złożył protest – powiedział Derry.

Owinął lornetkę paskiem, schował ją do pochewki i pośpiesznie ruszył do schodów. Zeszedłem za nim wolniej i z najwyższą ostrożnością, torując sobie drogę wśród tłumu oblegającego ogrodzenie, za którym rozkulbaczano konie, aż wreszcie dotarłem do garstki dziennikarzy czekających na jakiś szczegół nadający się do druku. Rozległy się wiwaty towarzyszące Rockville’owi prowadzonemu na placyk, gdzie dekorowano zwycięzców. Z kolei wiwatowano na cześć Tomcia Palucha. Nie wziąłem w tym udziału. Nie podzielałem entuzjazmu wiwatujących, czując się jak przekłuty balon.

A więc już po wszystkim. Tomcio Paluch nie wygrał. Czegóż oczekiwałem?

Tłum rozstąpił się nagle jak Morze Czerwone przed Mojżeszem i przez utworzony szpaler przecisnęła się wielka, rozczochrana matka Ziemia w otoczeniu planet – Ronceyowa z młodszymi synami.

Zdecydowanym krokiem przemaszerowała częściowo opustoszały ogrodzony teren, gdzie rozsiodływano konie, i klepnęła lekko męża na powitanie po ramieniu. Zdumiony jej widokiem Roncey znieruchomiał z otwartymi ustami, przerywając w połowie rozpinanie popręgów Tomcia Palucha. Podszedłem do nich.

– Cześć – powiedziała Ronceyowa. – Prawda, jakie to było wspaniałe?

Patrzyła już nie w nieokreśloną dal, ale kilka mil bliżej, odkąd rzeczywistość upodobniła się nieco do fantastycznych rojeń. Włosy jak zwykle otaczały jej głowę bezkształtną masą. Miała na sobie przyciasny czerwony płaszcz i pończochy – całe w oczkach.

– Rzeczywiście wspaniałe – przyznałem. Roncey spojrzał na mnie ostro.

– Mało panu tego hałasu o nic? – spytał.

– Co się tam działo na starcie? – zagadnąłem Ronceyowa. Roześmiała się.

– Był tam taki mały grubas, który kompletnie oszalał i krzyczał, że Tomcio Paluch nie wystartuje, chyba że po jego trupie.

Roncey obrócił się na pięcie i wbił w nią wzrok.

– Uczepił się cugli Tomcia Palucha – ciągnęła – i nie chciał ich puścić, kiedy starter mu kazał. Zachowywał się jak wariat. Kopał Tomcia Palucha po nogach. Więc dałam nurka pod ogrodzeniem, podeszłam do niego i powiedziałam, że to nasz koń, więc może zechce się uspokoić, ale zachował się okropnie po chamsku… – Oczy błysnęły jej domyślnie. – Użył kilku słów, których nie znam.

– Jak Boga kocham – rozeźlił się Roncey. – Mów dalej kobieto.

Więc mówiła dalej, wcale nie urażona.

– Nie chciał puścić tych cugli. Więc chwyciłam go wpół, dźwignęłam w górę i zabrałam stamtąd. A jego tak to zaskoczyło, że puścił cugle, a potem zaczął się wyrywać, więc zwaliłam go na ziemię, przeturlałam pod ogrodzeniem i razem z chłopcami przygnietliśmy go.

– Coś na to powiedział? – spytałem, starając się zachować powagę.

– No, dużo tchu to on nie miał – przyznała bezstronnie. Ale jeśli mam być szczera, to groził, że pana zabije. Chyba pana nie lubi. Powiedział, że pan wszystko zniszczył i to przez pana nie dobrał się do Tomcia Palucha, na dobrą sprawę to tak histeryzował, że prawie płakał.

– Gdzie teraz jest? – spytałem.

– Dokładnie nie wiem. Kiedy pozwoliłam mu wstać, zaraz uciekł.

Roncey posłał mi nieprzyjazne spojrzenie.

– A więc w końcu to moja żona uratowała konia, a nie pańska gazeta – powiedział.

– O, nie, kochanie – odparła pogodnie jego żona. – Gdyby pan Tyrone się nim nie zaopiekował, ten człowiek dopadłby go wcześniej, a gdybym ja nie wróciła teraz z wyspy Wight, bo pomyślałam sobie, że będziemy bezpieczni nie zawiadamiając o tym nikogo – a poza tym wszyscy koniecznie chcieliśmy obejrzeć tę gonitwę – i gdybym nie znalazła się na starcie, ktoś inny odciągnąłby tego szaleńca. Wielu miało ten zamiar. Ja po prostu dopadłam go pierwsza. – Uśmiechnęła się do mnie miło. – Dawno tak świetnie się nie bawiłam.

Po tych wydarzeniach dzień stracił ciągłość, wiele osób zwracało się do mnie w rozmaitych sprawach, aleja słuchałem ich jednym uchem. Utkwiło mi w pamięci kilka okruchów tego popołudnia… Jak Dermot Finnegan otrzymał małą kopię Złotego Pucharu Latarnika i wyglądał, jakby mu wręczono świętego Graala. Jak Ondroy zawiadomił mnie, że Bostona wyrzucono z toru wyścigowego, a Youll przedstawił pokrótce plan władz wyścigowych, które zamierzały pozbyć się go na dobre, czyli cofnąć mu pozwolenie na prowadzenie totka i zamknąć wszystkie jego kolektury.

Jak Derry mówił mi, że skontaktował się z Janem Łukaszem, którego znajomy bukmacher przejął całe pięćdziesiąt tysięcy funtów i cieszył się niepomiernie, że Tomcio Paluch nie wygrał.

Jak major Gibbons zapraszał mnie na drinka. Podziękowałem, tłumacząc się, że nie piję. Towarzyszyła mu żona, przy której nie kręcił się żaden amerykański pułkownik.

Jak Pat Roncey mierzył mnie ponurym wzrokiem, trzymając ręce w kieszeniach. Spytałem go, czy przekazał komuś numer mojego telefonu, podając miejsce ukrycia Tomcia Palucha. Usprawiedliwiał się wojowniczo, że tego faceta właściwie bardziej interesowało to, gdzie mieszkam, niż gdzie jest koń. Jaki facet? Wysoki, żółtawy na twarzy, mówiący z jakimś takim akcentem. Powiedział, że jest z redakcji „New Statesmana”. Spytałem, czy nie wie, że „New Statesman” to jedyna gazeta nie zamieszczająca wiadomości z wyścigów konnych? Nie wiedział.

Jak z zatroskanym uśmiechem minęła mnie Sandy Willis, prowadząc Zygzaka. Spytałem, czy koniowi nic się nie stało. Biedaczek, powiedziała. Wydawało jej się, że nie. Wymamrotała kilka bynajmniej nie kobiecych uwag o dżokeju, który zawalił gonitwę. Powiedziała, że bardzo polubiła Tomcia Palucha i cieszy się, że wypadł dobrze. Trochę na nim wygrała, bo przyszedł drugi. Na koniec oświadczyła, że musi już iść, żeby wytrzeć Zygzaka.

Jak Huntersonowie stali przygnębieni przy Egocentryku, a jego trener oznajmił, że ich wygrany na loterii koń bardzo ucierpiał przy upadku i nie będzie biegał przez cały rok, a może nawet nigdy.

Pojąłem to nagle niezwykle jasno i wyraźnie. Egocentryk nie biega, Huntersonów nie ma na wyścigach. Nie ma też na wyścigach Gail. A więc nawet to zostało mi odebrane.

Miałem wszystkiego dość. Cały byłem obolały. Rozumiałem dokładnie sens wyrażenia „chora dusza”. Za bardzo mnie poturbowano i straciłem poczucie celu. Zginął Vjoersterod, zginął Bert Checkov, gang totkowy został zlikwidowany… aż do czasu, kiedy spróbuje tego samego ktoś inny, kiedy zjawi się następny spryciarz z groźbami i bandziorami. Następnym razem, myślałem, niech ktoś inny się z nimi rozprawia. Ja się wycofuję. Mam tego jak najszczerzej, jak najserdeczniej dość.

Wolno wyszedłem na tor i zatrzymałem się przy rowie z wodą, zatapiając w niej spojrzenie. Wrócić do domu mogłem dopiero specjalnym pociągiem z wyścigów po ostatniej gonitwie. Wrócić do domu mogłem dopiero po telefonie do Jana Łukasza i ustaleniu ostatecznej wersji mojego jutrzejszego artykułu. A zresztą i tak nie miałem po co wracać do domu, gdzie czekała mnie pustka czterech ścian i perspektywa równie pustej przyszłości.

Usłyszałem szelest zbliżających się po trawie kroków. Nie podniosłem wzroku. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać.

– Ty.

Poznałem ją po głosie.

I wówczas spojrzałem. Zmieniła się na twarzy. Złagodniała i nie była taka chłodna i opanowana jak zwykle. Ale wciąż uderzająco piękna. Jakże pragnąłem tego, co było nieosiągalne.

– Ty, dlaczego nie powiedziałeś mi o żonie? – spytała.

Potrząsnąłem głową. Nie odpowiedziałem.

– Siedziałam w barze z Harrym i Sarą i ktoś przedstawił nam majora Gibbonsa z żoną, ponieważ pisałeś o nim w artykule dla „Lakmusa”, tak jak o nich – powiedziała. – Rozmawiali o tobie… Major Gibbons wspomniał, jaka tragedia spotkała twoją żonę… Spytałam, co to za tragedia… i mi powiedział…

Urwała. Z trudem zaczerpnąłem tchu, ale nadal milczałem.

– Powiedziałam, że przynajmniej jest bogata, a to już jakaś pociecha, na co odparł: „Jak to bogata. O ile wiem, nie ma grosza przy duszy, bo Ty opiekując się nią zawsze krucho stoi z forsą, a powodziłoby mu się całkiem nieźle, gdyby ją oddał do szpitala i zrzucił koszt jej utrzymania na barki państwa, zamiast borykać się z tym samemu…

Odwróciła się do toru, stając do mnie bokiem i patrząc w dal.

– Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? – spytała. Przełknąłem ślinę i otworzyłem zaciśnięte usta.

– Nie lubię… nie chcę… nagród pocieszenia – powiedziałem.

– Rozumiem – odparła po chwili, co zabrzmiało, jakby rzeczywiście zrozumiała.

– Gdybym to ja była twoją żoną i zachorowałabym na heinemedinę… – Jej opanowany głos zadrżał. – Rozumiem, że musisz z nią zostać. Rozumiem jak bardzo ciebie potrzebuje. Gdybym to była ja… i byś mnie opuścił… – Zaśmiała się krótko, lecz był to zarazem szloch. – Nie ma co, życie daje nam w kość. Trafiłam na mężczyznę, z którym nie chcę się rozstawać, z którym mogłabym żyć samym powietrzem… a nie mogę go mieć… nawet na króciutko, tylko czasami.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Niedzielę spędziłem samotnie w domu, prawie całą przesypiając. Trochę się krzątałem, robiąc porządki w mieszkaniu i usiłując jednocześnie uporządkować w myślach całe swoje życie. Z niewielkim skutkiem.

W poniedziałek rano pojechałem do kliniki po Elżbietę. Wróciła do domu karetką w towarzystwie dwóch silnych pielęgniarzy, którzy wnieśli na górę ją i pompę. Ułożyli Elżbietę na świeżo przeze mnie posłanym łóżku, sprawdzili, czy pompa działa jak należy, pomogli mi założyć jej spiropancerz, z chęcią napili się kawy, zgodzili się ze mną, że jest wilgotno i zimno – ale tak to już bywa w grudniu – a potem sobie poszli.

Rozpakowałem walizkę Elżbiety, zrobiłem na obiad jajecznicę, nakarmiłem ją kiedy zmęczył jej się przegub, i przymocowałem jeszcze jeden kubek kawy do uchwytu.

Podziękowała mi z uśmiechem. Była wyraźnie zmęczona, lecz przy tym bardzo spokojna. Dokonała się w niej wielka zmiana, ale przez jakiś czas nie mogłem pojąć, na czym to polega. Kiedy w końcu zrozumiałem, co to jest, byłem zaskoczony. Przestała się bać. Z dawna utrwalona, głęboko zakorzeniona niepewność przestała wyzierać jej z oczu.

– Zostaw te naczynia, Ty. Chcę z tobą porozmawiać – powiedziała. Usiadłem w fotelu. Przyglądała się mi. – Boli cię jeszcze… tam, gdzie cię pobił ten człowiek.

– Trochę – przyznałem.

– Tonio powiedział, że obaj zginęli tego wieczoru… próbując znów mnie znaleźć.

– A więc ci powiedział? Skinęła głową.

– Odwiedził mnie wczoraj. Długo rozmawialiśmy. Bardzo, bardzo długo. Wiele mi wyjaśnił…

– Skarbie… – zacząłem.

– Cicho bądź, Ty. Chcę ci powiedzieć… co od niego usłyszałam.

– Nie męcz się.

– Nie męczę się. Już jestem zmęczona, ale inaczej niż zwykle. Czuję się po prostu zwyczajnie zmęczona, a nie… zmęczona ze zmartwienia. To zasługa Tonią. I twoja. Dzięki niemu zrozumiałam to, czego byłam świadkiem w czwartek, że gotów jesteś dać się pobić… prowadzić auto po pijanemu, ryzykując więzieniem… że gotów jesteś zrobić dosłownie wszystko, nie oglądając się na niebezpieczeństwo… żeby tylko mnie ocalić… Po wiedział, że skoro zobaczyłam to na własne oczy, jak mogę wątpić… jak w ogóle mogłam wątpić, czy przy mnie zostaniesz… Tak mi ulżyło… Zupełnie jakby cały świat stał się lżejszy… Wiem, że wciąż mi to powtarzałeś… ale teraz uwierzyłam w to naprawdę, całkowicie.

– Cieszę się – powiedziałem z przekonaniem. – Bardzo się cieszę.

– Rozmawiałam z Toniem o… o tej dziewczynie – dodała.

– Skarbie…

– Nic nie mów – uciszyła mnie. – Powiedziałam mu o szantażu. Rozmawialiśmy bez końca… Był taki wyrozumiały. Powiedział, że każda kobieta na moim miejscu by się przejęła, ale że nie powinnam się specjalnie martwić… Powiedział, że jesteś normalnym, zdrowym mężczyzną i po zastanowieniu powinnam zrozumieć, że miałabym powód do zmartwienia dopiero wtedy, gdybyś nie chciał z nikim spać. – Uśmiechnęła się. – Powiedział, że jeżeli jakoś się z tym pogodzę, oboje będziemy szczęśliwsi, jeśli nie będę ci broniła, żebyś czasem… Powiedział, że przecież zawsze wrócisz do domu.

– Bardzo wiele ci powiedział. Skinęła głową.

– To było takie mądre. Nie byłam dla ciebie sprawiedliwa.

– Elżbieto… – zaprotestowałem.

– Tak. Naprawdę nie byłam. Tak się bałam cię utracić, że nie zdawałam sobie sprawy, jak wiele od ciebie wymagam. Ale teraz rozumiem, że im więcej zostawię ci swobody, tym łatwiej będzie ci ze mną żyć… i tym bardziej będziesz tego chciał.

– Tak powiedział Tonio?

– Tak.

– Bardzo cię lubi – powiedziałem. Uśmiechnęła się promiennie.

– Powiedział mi to. Poza tym, jeżeli chcesz wiedzieć, to bardzo pochlebnie się o tobie wyrażał.

Ze świeżym poczuciem bezpieczeństwa, które błyszczało w jej oczach, wymieniła kilka z tych pochwał, unosząc kąciki warg do uśmiechu.

– Przesada – powiedziałem skromnie.

Roześmiała się. Ostatkiem tchu, ale szczerze. Była szczęśliwa.

Wstałem i pocałowałem ją w czoło i policzek. Oto dziewczyna, pomyślałem, którą poślubiłem i którą bardzo kocham.

We wtorek rano, kiedy wróciła pani Woodward, wyszedłem z domu, ruszyłem naszym zaułkiem, skręciłem za róg, wszedłem do budki telefonicznej i wykręciłem numer szkoły sztuk pięknych w Victorii.

***

Оглавление

  • ROZDZIAŁ PIERWSZY
  • ROZDZIAŁ DRUGI
  • ROZDZIAŁ TRZECI
  • ROZDZIAŁ CZWARTY
  • ROZDZIAŁ PIĄTY
  • ROZDZIAŁ SZÓSTY
  • ROZDZIAŁ SIÓDMY
  • ROZDZIAŁ ÓSMY
  • ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
  • ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
  • ROZDZIAŁ JEDENASTY
  • ROZDZIAŁ DWUNASTY
  • ROZDZIAŁ TRZYNASTY
  • ROZDZIAŁ CZTERNASTY
  • ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
  • ROZDZIAŁ SZESNASTY
  • ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
  • ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
  • Реклама на сайте

    Комментарии к книге «Płatne Przed Gonitwą», Дик Фрэнсис

    Всего 0 комментариев

    Комментариев к этой книге пока нет, будьте первым!

    РЕКОМЕНДУЕМ К ПРОЧТЕНИЮ

    Популярные и начинающие авторы, крупнейшие и нишевые издательства